chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 466
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 539

21. Kroniki Raistlina 02 - Towarzysze Broni - Weis Margaret

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

21. Kroniki Raistlina 02 - Towarzysze Broni - Weis Margaret.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dragonlance - Tak czytac
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 257 osób, 166 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

E-book od forum SmoczaLanca.pun.pl Dragon Lance KRONIKI RAISTLINA TOM II Margaret Weis, Don Perrin TOWARZYSZE BRONI Przełożyła Maja Brzozowska

Dla Tracy’ego Hickmana

Inne postaci w Smoczej Lancy mogą przynależeć do różnych twórców, ale Margaret od samego początku dala jasno do zrozumienia wszystkim zainteresowanym, że Raistlin należy do niej i tylko do niej. Nigdy nie skąpiliśmy jej mrocznego maga zdawała się być jedyną osobą zdolną osłodzić jego charakter i ulżyć jego strapionemu umysłowi. Tracy Hickman Ciągle uczę się o Raistlinie. Z każdą książką o nim, jego bliźniaku i ich przygodach odkrywam coś nowego. Margaret Weis Osnowa: nici, które ciągną się wzdłuż krosien, zazwyczaj ciaśniej owinięte niż wątek czy trama, z którą nici te krzyżują się, tworząc tkaninę lub sztukę materiału'. Wątek: nici, które ciągnąc się w poprzek krosien, krzyżują się pod kątem prostym z nićmi osnowy i przeplatają się z nimi. Oksfordzki Słownik Angielski (wydanie drugie)

KSIĘGA 1 Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz, Czerwony. Nie chcę znać twojego imienia. Jeśli uda ci się przeżyć ze trzy pierwsze bitwy, wtedy być może je zapamiętam. A fe nie wcześniej. Kiedyś zapamiętywałem imiona, ale to była cholerna strata czasu. Jak tylko zaczynałem rzygulca kojarzyć, ten zaraz zdychał na moich oczach. Teraz mam to gdzieś. Horkin, Mistrz Czamoksięstwa

Rozdział 1 Mgły zasnuły Wieżę Wysokiej Magii w Wayreth; z wolna zaczął padać deszcz. Jego krople lśniły na oknach o kamiennych framugach, rozpryskiwały się na masywnych gzymsach i spływały strużkami w dół obsydianowych ścian Wieży, gdzie zbierały się na dziedzińcu, tworząc kałuże. Stała tam oślica oraz dwa konie objuczone kocami i podróżnymi sakwami, gotowe do drogi. Oślica schyliła łeb, zgarbiła grzbiet, uszy położyła po sobie. Było to stworzenie rozpuszczone, przywykłe do obroku, przytulnej stajni, drogi skąpanej w słońcu, kroku niespiesznego i spokojnego. lenny, gdyż tak ją zwano, nie rozumiała zatem ani trochę, dlaczego jej pan wybiera się w podróż w tak mokry dzień, opierała się więc jak dotąd wszelkim wysilkom wyciągnięcia jej z przegrody w stajni. Krzepki mężczyzna, który odważył się tego spróbować, masował właśnie stłuczone udo. Oślica zapewne długo jeszcze grzałaby się w swoim ciepłym boksie, gdyby nie padła ofiarą podstępu, okrutnego figla, jaki spłatał jej ów wielki człowiek. Aromatyczna woń marchwi, kuszący zapach jabłka - oto, co przywiodło ją do upadku. Stała teraz w deszczu, bardzo w swoim odczuciu sponiewierana, z mocnym postanowieniem sprawienia bólu wielkiemu człowiekowi, sprawienia, by wszyscy oni tego pożałowali. Przełożony Konklawe, Mistrz Wieży Wysokiej Magii w Wayreth - Par-Salian, przyglądał się stojącej na podwórzu oślicy z okien swojej komnaty w Wieży Północnej. Zauważył, jak zwierzę nerwowo strzyże uszami, i skrzywił się mimowolnie, gdy lewe tylne kopyto wierzgnęło w kierunku Caramona Majere'a usiłującego w tym czasie przytroczyć kolejny pakunek do oślego grzbietu. Caramon zdążył już tego dnia posmakować ciosu oślicy, więc miał się na baczności. On także zauważył ostrzegawczy ruch, w mig pojął jego znaczenie i w porę zdołał uniknąć kopnięcia. Łagodnie przejechał dłonią po karku zwierzęcia, wyjął kolejne jabłko, ale oślica spuściła łeb. Z tego, co mógł dojrzeć, Par-Salian domyślił się - a znał się co nieco na osłach, choć niewielu pewnie dałoby temu wiarę - że ta nieokiełznana bestia zamierza wytarzać się na ziemi. Błogo nieświadom tego, że lada moment całe jego misterne pakowanie weźmie w łeb - rozrzucone, stratowane, o skąpaniu w kałuży nie wspominając - Caramon zabrał się do sposobienia koni do drogi. Te zaś, w przeciwieństwie do oślicy, zdawały się radować, że mogą opuścić stajnię - miejsce do cna nudne i ograniczające ich swobodę. Widać było, że nie mogą już się doczekać rześkiego galopu, okazji do rozprostowania kości, poznania nowych krajobrazów. Konie zaczęły brykać, stąpać i podrygiwać radośnie na bruku dziedzińca. Chuchały i prychały na deszcz, zerkając z nie ukrywaną ciekawością na ciągnącą się za bramą drogę. Par-Salian także na nią spoglądał. Widział ją zapewne wyraźniej niż ktokolwiek inny w owym czasie na całym Krynnie, widział, dokąd prowadzi. Widział próby i wielkie trudy, widział niebezpieczeństwo Dostrzegał także nadzieję, choć jej światło było przyćmione i migotliwe, niczym magiczny blask rzucany przez kryształ na lasce młodego maga. Za ową nadzieję Par-Salian zapłacił straszną cenę, a ona sama nie dała mu jak dotąd niczego poza nowymi niebezpieczeństwami. Musiał mimo to zachować wiarę. Wiarę w bogów, w samego siebie, w tego wreszcie, którego wybrał, aby stał się jego mieczem bitewnym. "Miecz" stał tymczasem na dziedzińcu, w strugach deszczu przedstawiając sobą iście opłakany widok. Pokasłując od czasu do czasu, drżący, zziębnięty, obserwował, jak jego brat - kuśtykając nieznacznie z powodu potłuczonego uda - szykował konie do drogi. Wojownik pokroju Caramona zapewne bez wahania odrzuciłby taki oręż, bo widać było od razu, że jest słaby i kruchy, gotów złamać się przy pierwszym starciu. 12 Par-Salian lepiej jednak znał ów "miecz", niż ten znał samego siebie. Wiedział, że żelazna wola młodego maga hartowana krwią, wypalana w płomieniach, wykuta młotem przeznaczenia, a studzona jego własnymi łzami - stanowiła najprzedniejszą stal, mocną i ostrą. Par-Salian stworzył zaiste świetnie ostrzoną broń, lecz jak każda inna i ta była obosieczna, Można było za jej pomocą bronić słabych i niewinnych, ale też użyć jej przeciwko nim. Nie wiedział jeszcze, którym ostrzem miecz ów będzie ciąć. Wątpił także, żeby sam "miecz" to wiedział. Młody mag, ubrany w nowe czerwone szaty, proste, ręcznie tkane i bez zdobień - na lepsze nie mógł sobie pozwolić - stał na dziedzińcu skulony pod kwitnącym różanym krzewem, chroniąc się przed deszczem. Wąskimi ramionami raz po raz wstrząsał kaszel. Z każdym kaszlnięciem jego brat - krzepki i tryskający zdrowiem - przerywał na chwilę pracę i z niepokojem zerkał przez ramię na słabowitego bliźniaka. Par-Salian dostrzegał, jak młodzieniec zastyga wtedy w gniewie, widział, jak jego wargi układają się w słowa ostrej nagany - słyszał je niemalże - żeby brat zabrał się lepiej do swoich obowiązków, jego zaś zostawił w spokoju. Kolejna postać pojawiła się na dziedzińcu, w samą zresztą porę, by powstrzymać oślicę przed zrzuceniem z grzbietu niewygodnego ładunku.

Antimodes, schludny, wytworny wręcz mężczyzna w kwiecie wieku, odziany w szare szaty - nie skalałby przecież białego stroju odciskającymi się brudem znojami podróży - i szeroki płaszcz z kapturem, był widokiem, jaki wita się z radością. Jego pogodna postawa zdawała się rozpraszać wiszące w powietrzu przygnębienie, gdy tak stał i strofował oślicę, głaszcząc jednocześnie czule jej ośle uszy, i sądząc po gestach - dawał rady krzepkiemu bliźniakowi na temat objuczania zwierząt. Par-Salian nie słyszał co prawda rozmowy tych dwóch, ale na sam ich widok uśmiechnął się. Antimodes był starym przyjacielem, mentorem i sponsorem młodego maga. Antimodes zadarł głowę i zwrócił wzrok ku Wieży północnej. Choć nie mógł dojrzeć przełożonego Bractwa z miejsca, w którym stał, wiedział, że ów jest tam i bacznie się im przygląda. Zmarszczył groźnie brwi i rzucił srogie spojrzenie, tak by Par-Salian był świadom jego gniewu i dezaprobaty. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że siąpiący deszcz i mgła były sprawką przełożonego Konklawe. Był on bowiem zdolny sprawować kontrolę nad pogodą w obrębie Wieży Wysokiej Magii. Równie dobrze mógłby zatem posłać swoich gości w drogę w wiosenny, słoneczny czas - gdyby tylko taka była jego wola. Po prawdzie, to nie pogoda stanowiła główne źródło rozsierdzenia Antimodesa. Prawdziwym powodem był sposób, w jaki Par-Salian poddał młodego maga Próbie w Wieży Wysokiej Magii. Obudził on w Antimodesie gniew, który zaciążył na długiej już przyjaźni obydwu mężczyzn. Deszcz zdawał się przemawiać za Par-Saliana: "Rozumiem twą troskę, przyjacielu, ale przecież nie mogą jedynie w słońcu upływać nasze dni. Krzew różany, by przetrwać, deszczu tak samo potrzebuje jak słonecznych promieni. A ów przygnębiający, mroczny dzień niczym, przyjacielu, niczym jest w porównaniu z tym, co ma dopiero nadejść!" Antimodes wstrząsnął głową, jakby rzeczywiście usłyszał myśli Par-Saliana, po czym nachmurzony odwrócił się od Wieży. Jako człowiek twardo stąpający po ziemi nie przywiązywał wagi do symboli i nie podobało mu się, że został zmuszony do' podjęcia podróży przemoknięty do szpiku kości. Tymczasem młody mag z uwagą obserwował Antimodesa. Kiedy ten zawrócił od Wieży i odszedł uspokajać podenerwowaną oślicę, Raistlin Majerę przeniósł wzrok na budowlę, wpatrywał się w to samo okno, w którym stał Par-Salian. Arcymag poczuł na sobie jego spojrzenie - spojrzenie złotych oczu o źrenicach w kształcie klepsydr - poczuł, jak go dotyka, jak rani jego ciało niczym koniuszek miecza prześlizgujący się po skórze. Złote oczy o przeklętym spojrzeniu nie stanowiły żadnej wskazówki, jakie myśli mogły skrywać. Raistlin nie do końca pojmował, co się z nim stało. Par-Salian drżał zaś na samą myśl, że nadejdzie dzień, w którym zrozumie. Taka była, niestety, część ceny. 14 "Czy młody mag był rozgoryczony, czy był rozżalony?" Par-Salian zapytywał sam siebie. Organizm miał wyniszczony, zdrowie w strzępach. Teraz już do końca swych dni pozostanie chorowity, łatwo będzie opadać z sił, ciągle w bólu, skazany na opiekę swego silniejszego brata. Tak, żal i gorycz byłyby naturalne i zrozumiałe. A może Raistlin pogodził się ze swoim losem? Czy ufał, że doskonała stal, z jakiej wykonane jest jego ostrze, warta była tej ceny? Prawdopodobnie nie. Nie znał jeszcze w pełni swojej mocy. Jeśli taka będzie wola bogów, nadejdzie czas, kiedy się o niej przekona. Niedługo już otrzymać miał swoją pierwszą lekcję. W Konklawe wszyscy arcyrnagowie znali historię Próby RaistIina - będąc albo naocznymi świadkami, albo słysząc o niej z ust swych towarzyszy. Wszyscy wiedzieli, co się podczas niej wydarzyło. Żaden z nich nie przyjąłby Raistlina na ucznia. - Dusza jego do niego nie należy - orzekła wówczas Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. - A kto wie, kiedy zjawi się prawowity właściciel, żądając zwrotu swojej własności. Młody mag potrzebował przewodnika, potrzebował praktyki - i to nie tylko w materii magicznej, lecz także w życiu. Par-Salian przeprowadził w tajemnicy śledztwo i znalazł nauczyciela dla Raistlina, nauczyciela, co do którego żywił nadzieję, że zdoła odpowiednio przygotować młodego maga. Po prawdzie, niecodzienny to był przewodnik, niemniej jednak Par-Salian wierzył w niego mocno, choć ów, słysząc to, pewnie popadłby w szczere zdziwienie. Działając z polecenia Par-Saliana, Antimodes wypytał się młodego maga i jego brata, czy z nastaniem wiosny byliby gotowi wyruszyć na wschód i zaciągnąć się w szeregi sławetnego lvora, barona Langtree jako żołnierze najemni. Byłoby to idealną szkolą dla młodego maga i jego wojowniczego brata, musieli bowiem zarabiać jakoś na chleb, a pobyt w wojsku pomógłby im dodatkowo nabrać biegłości w sztuce wojennej. Jej znajomość, jeśli Par-Salian dobrze myślał, odda im w późniejszym czasie wielkie przysługi. Nie było powodów do pośpiechu. Wczesną jesienią wojownicy odkładali na bok swój oręż i zaczynali rozglądać się za przytulnym schronieniem, gdzie mogliby spędzać mroźne zimowe dnie, grzejąc się przy ogniu i snując opowieści o własnym męstwie. Lato było czasem wojny, wiosna zaś do tej wojny przygotowaniem. Raistlin

miałby zatem całą zimę, żeby stanąć na nogi. Czy może raczej, by pogodzić się z tym, że nigdy już nie odzyska pełni swoich sił; na słabość jego nie było bowiem żadnego lekarstwa. Tak uczciwe zajęcie jak służba wojskowa odciągnęłoby pewnie Raistlina od demonstrowania swoich zdolności przed publiką za pieniądze; zajmował się tym swego czasu, ku wielkiemu zresztą zgorszeniu Konklawe. Robienie przedstawień z samych siebie, pod warunkiem że parali się tym kuglarze i niewprawni .adepci Sztuki, nie było niczym złym. Jednak niedopuszczalne stawało się dla tych, którzy zostali zaakceptowani przez Konklawe. Par-Salian miał prócz tego jeszcze jeden powód, by wysłać Raistlina na służbę u barona, powód, którego młodzieniec, jeżeli tylko los będzie dla niego łaskawy, nigdy nie pozna. Antimodes zdawał się coś podejrzewać. Jego stary przyjaciel Par-Salian nie zwykł był robić rzeczy ot, tak sobie, przeciwnie wszystkie jego poczynania zawsze zmierzały ku wytyczonemu celowi. Antimodes podejmował wysiłki, by poznać ten cel był bowiem człowiekiem rozkochanym w tajemnicach, niczym skąpiec w swych monetach; uwielbiał przeliczać je pod osłoną nocy, pieścić je i napawać oczy ich widokiem. Niestety, przełożony Konklawe pozostawał wobec tych prób niewzruszony i nieodmiennie milczał; nie padłby ofiarą bodaj najprzebieglejszej zasadzki. Mężczyźni byli gotowi do drogi. Antirnodes wsiadł na swoją oślicę. Raistlin wspiął się na wierzchowca przy pomocy brata, pomocy, za którą wdzięczność co prawda okazał, acz skąpo i z wyraźną niechęcią. Caramon zaś, zachowując przykładną wręcz cierpliwość, sprawdził, czy brat siedzi pewnie i wygodnie, po czym sam lekko dosiadł swego grubokościstego rumaka. Antimodes wysunął się do przodu. Cała trójka zmierzała 16 w stronę bramy. Caramon jechał z głową schyloną przed zacinającym deszczem. Antimodes opuścił dziedziniec, rzucając przez ramię spojrzenie w stronę okien Wieży Północnej, spojrzenie będące jasnym odbiciem jego wzburzenia i rozgoryczenia. Raistlin wstrzymał konia tuż przed przekroczeniem bramy i obrócił się w siodle, żeby ostatni raz zobaczyć Wieżę Wysokiej Magii. Par-Salian domyślał się, co też mogło zaprzątać umysł tego młodego człowieka. Myśli niemalże takie same jak te, które to jego nawiedzały w młodości. "Jakże zmieniło się moje życie w ciągu zaledwie kilku krótkich dni! Przybywając do tego miejsca, byłem silnym i pewnym siebie człowiekiem. Opuszczam je słaby na ciele i zdruzgotany, z przeklętym spojrzeniem. A jednak opuszczam to miejsce jako zwycięzca. Opuszczam je z magią. By zdobyć to, co posiadam, duszę własną bym zaprzedał ... " - Tak - powiedział cicho Par-Salian, obserwując, jak trójka zbliża się do magicznego Lasu Wayreth, by tam zniknąć granic jego ludzkiego wzroku. Okiem umysłu śledził ich jednak o wiele dłużej. - Tak, zaprzedałbyś. Już zaprzedałeś. Choć jeszcze nie jesteś tego świadom. Deszcz przybrał na sile. Antimodes przeklinał pewnie teraz Par-Saliana z całego serca. Ten zaś uśmiechnął się. Wiedział, e gdy już wyjadą z puszczy, przywita ich słońce. Ciepło jego promieni osuszy ich, nie będą zmuszeni jechać całą drogę w przemoczonych ubraniach. Antimodes był człowiekiem majętnym i przywykłym do wygód. Par-Salian dałby sobie głowę uciąć, że spędzą noc w jakiejś cieszącej się dobrą sławą gospodzie. Wiedział też na pewno, że Antimodes zapłaci za wszystko, pod warunkiem że znajdzie sposób, by nie urazić przy tym bliźniaków, którzy mieli co prawda jedynie po kilka miedziaków w kiesach, lecz których duma napełnić by mogła skarbce królewskie Palanthas. Par-Salian odwrócił się od okna. Zbyt wiele miał przed sobą pracy, by mamotrawić cenny czas na wpatrywanie się w strugi deszczu. Rzucił na drzwi czar mający uniemożliwić dostęp do komnaty innym czarodziejom; czar o mocy tak wielkiej, że był w stanie powstrzymać nawet najpotężniejszych 17

magów, takich jak Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. Mówi o Ladonnie, przyznać trzeba, iż już bardzo dawno nie gościł na Wieży; przyznać należy jednak i to, że lubowała się w przy bywaniu doń ni stąd, ni zowąd w najmniej stosownych ku tem momentach. Szczęściem, nigdy nie pomogło jej to w nakryci Par- Saliana na owych szczególnych studiach, jakim miał si za chwilę oddać. Ani ona, ani żaden inny mag - czy to mieszkaniec, czy też gość Wieży - nie wiedział nic o jego poczynaniach. Nie nadeszła jeszcze pora, by odsłonić tę cząstkę wiedzy, którą zdołał posiąść. N ie wiedział jeszcze wystarczająco wiele. Musiał pojąć więcej, by sprawdzić słuszność swoich pode].rzeń. Musiał pojąć więcej, by mieć pewność, że szpiedzy dostarczyli mu celnych i dokładnych informacji. Pewien, że nikt o mocy mniejszej niźli sam Solinari, Bóg Białej Magii, nie zdoła złamać czaru rzuconego na drzwi, Par-Salian usadowił się przy stole. Na stole tym - dziele krasnoludzkiej roboty, podarunku od jednego z thorbardińskich szlachciców w zamian za wyświadczone mu usługi - leżała księga. . Księga była stara, bardzo stara. Stara i zapomniana. Par-Salian natknął się na nią jedynie dzięki wzmiankom w innych tekstach, inaczej zapewne nigdy nie dowiedziałby się o jej istnieniu. Dowiedziawszy się zaś, spędził wiele godzin na poszukiwaniach w bibliotece Wysokiej Magii; bibliotece ksiąg-przewodników, ksiąg zaklęć i magicznych zwojów, bibliotece tak olbrzymiej, iż nigdy nie została skatalogowana. Nigdy też nie miała być, może poza umysłem Par-Saliana, gdyż w jej zbiorach znajdowały się teksty niebezpieczne, teksty, których istnienie musiało być pilnie strzeżone, teksty znane jedynie Przełożonym Trzech Bractw, wreszcie teksty dostępne tylko samemu Mistrzowi Wieży. Znajdowały się w niej również takie, o których istnieniu nie wiedział nawet on, czego dowodem była leżąca przed nim księga, księga, którą znalazł w końcu gdzieś w rogu magazynu, schowaną - czy to przez pomyłkę, czy też z rozmysłem - w pudle opatrzonym napisem "Dziecinna igraszka". 18 Sądząc na podstawie znajdujących się w nim prócz księgi artefaktów, pudło pochodziło jeszcze z czasów Humy, a do Wayreth przywędrowało z Wieży Wysokiej Magii w Palanthas Najprawdopodobniej było ono jednym z wielu pakowanych w pośpiechu, kiedy to magowie, odłożywszy na bok dumę, opuścili swoją Wieżę, unikając w ten sposób konieczności wypowiedzenia totalnej wojny ludowi Ansalonu. Pudło opisane jako "Dziecinna igraszka" zostało najprawdopodobniej wepchnięte w kąt, a następnie zapomniane w chaosie, jaki nastąpił po Kataklizmie. Par-Salian przesunął delikatnie dłonią po skórzanej oprawie starej księgi, jedynej zresztą, jaka znajdowała się w pudełku starł kurz, mysie bobki i pajęczyny, częściowo przesłaniające wytłoczony na okładce tytuł. Każda litera zdawała się nabrzmiewać pod opuszkami palców. Czuł, jakby znaki zostały wytłoczone na jego własnej skórze: KSIĘGA SMOKÓW. Rozdział 2 Drzewa Lasu Wayreth - magicznego i zwodniczego strażnika Wieży Wysokiej Magii - stanęły przed podróżnymi zwartym szeregiem niczym żołnierze na apelu wojskowym, strzeliste, ciche i srogie pod zwieszającymi się nisko chmurami. - Niczym gwardia honorowa - zauważył Raistlin. - Na pogrzeb chyba - mruknął Caramon. Nie podobał mu się ten las, nie był on bowiem zwyczajny, tylko wędrujący, i ukazywał się niespodzianie; był to las, który zdawał się niewidoczny w świetle poranka, a który - bodaj znikąd - wyłaniał się z nastaniem wieczoru, osaczając człowieka ze wszystkich stron. Niebezpieczne miejsce dla tych, którzy wkroczyli doń nieświadomie. Caramon poczuł ulgę, gdy wreszcie go opuścili, czy też może to Jas pozwolił im wreszcie odejść, Gęstwina - jakimkolwiek stało się to sposobem - zabrała ze sobą deszczowe chmury. Caramon zdjął kapelusz

i wystawił twarz do słońca, wygrzewając się w jego cieple i blasku. - Czuję, jakbym od miesięcy nie oglądał światła - powiedział stłumionym głosem, oglądając się ze strachem na Las Wayreth, który jawił się teraz potężną ścianą drzew o mokrych i czarnych konarach zasnutych szarą mgłą. '- Jak dobrze być z dala od tego miejsca! Nie chciałbym znaleźć się tam jeszcze raz tak długo, jak będę żył. - Nie ma powodów, dla których miałbyś to robić, Caramonie - odezwał się Raistlin. - Wierz mi, nikt już nigdy cię tam nie zaprosi. Ani mnie - dodał półgłosem. - To dobrze - powiedział Caramon stanowczym tonem. - Nie wiem, czemu mógłbyś w ogóle chcieć tam wracać. Nie po tym ... - zerknął na brata, a ujrzawszy jego ponure oblicze i błysk w oczach, stracił rezon - nie po tym ... no cóż ... po tym, co ci zrobili. Odwaga Caramona, tak srodze wystawiona na Próbę w Wieży Wysokiej Magii, odradzała się cudownie w ciepłych promieniach słońca, z dala od cieni rzucanych przez czujne, nieufne drzewa. - To nie było w porządku, co ci magowie zrobili z tobą, Raist! Mogę powiedzieć to otwarcie, teraz, kiedy jesteśmy już daleko od tego potwornego miejsca. Teraz, kiedy nie muszę się obawiać, że zostanę przemieniony w żuka czy mrówkę tylko dlatego, że mówię to, co myślę. - Oczywiście, nie miałem zamiaru urazić cię, panie dodał, zwracając się do trzeciego towarzysza podróży, odzianego w białe szaty arcymaga Antimodesa. - Doceniam, panie, wszystko, co dotychczas uczyniłeś dla mojego brata, myślę jednak, że mogłeś chociaż spróbować powstrzymać swoich towarzyszy przed znęcaniem się nad nim. To nie było konieczne. Raistlin mógł umrzeć. On przecież mało co nie umarł. A ty, panie, nie zrobiłeś nic. Najmniejszej, psiakrew, rzeczy! - Dość tego, Caramonie! - Raistlin, wstrząśnięty, przywołał brata do porządku. Zerknął z niepokojem na Antimodesa, ten jednak na szczęście najwyraźniej nie wziął ostrych słów Caramona za obrazę. Przeciwnie, arcymag zdawał się zgadzać z tym, co zostało powiedziane. Niemniej jednak nie zmieniało to faktu, że Caramon kolejny raz zachował się jak błazen. - Zapominasz się, mój bracie - rzucił Raistlin ze złością w głosie. - Przeproś ... Nagły ucisk w gardle sprawił, że nie był w stanie złapać oddechu. Pozwolił lejcom opaść i kurczowo chwycił się łęku, tak slaby i oszołomiony, że bał się, czy utrzyma się na koniu. Przechyliwszy się przez siodło, rozpaczliwie próbował odkrztusić lo, co ściskało mu gardło. Płuca zdawały się palić - tak jak kiedyś, gdy przytłoczony był chorobą, gdy niemalże wpadł do grobu matki. Kasłał i kasłał, a mimo to nie udawało mu się zaczerpnąć tchu. Błękitny płomień zatańczył mu przed oczyma. "Nadszedł mój koniec!", pomyślał z przerażeniem. "Tego już nie zdołam przeżyć!" Atak ustąpił nagle i Raistlin drżąco wciągnął powietrze, i jeszcze raz, i jeszcze. Obraz stał się na powrót wyraźny. Palący ból zelżał. Zdołał usiąść prosto w siodle. Przetrząsnął ubranie w poszukiwaniu chustki, a kiedy ją znalazł, splunął krwią i flegmą, po czym wytarł usta. Chustkę zwinął szybko w ręku i zatknął z powrotem za miękki sznurkowy pas, którym był owinięty, splamiony zaś materiał upchnął w fałdach swojej czerwonej szaty, tak by nie dojrzał go Caramon. Bliźniak zdążył już zsiąść z konia i stał teraz przy boku Raistlina, przyglądając mu się z niepokojem; ramiona rozwarł szeroko - gotów w każdej chwili uratować brata przed upadkiem. Raistlin był zły na Cararnona, jeszcze bardziej zaś na samego siebie, na to, że pozwolił sobie na litość za chwilowe ukłucie bólu, litość zdającą się łkać: "Dlaczego zrobili to mnie? Och, dlaczego?" Rzucił w jego stronę surowe spojrzenie. - Jestem w stanie utrzymać się na koniu bez twojej pomocy, bracie - rzucił zjadliwie. - Przeproś arcymaga i pozwól, byśmy kontynuowali podróż. I włóżże kapelusz! W przeciwnym razie słońce wypali tę resztę rozumu, jaka ci się jeszcze ostała. - Nie ma potrzeby przepraszać, Caramonie - zapewnił Antimodes łagodnym tonem, choć jego spojrzenie rzucone 21 20

Raistlinowi było ponure. - Twoje słowa podyktowane były sercem - dodał. - Nie ma w tym nic złego. Troska i opieka, jakie okazujesz swojemu bratu, są ze wszech miar naturalne. W rzeczy samej - godne są pochwały. "Zapewne ma to być dla mnie naganą", uznał w myślach Raistlin. "Wiesz o tym, mistrzu Antimodesie? Ciekaw jestem, czy pozwolili ci oglądać? Czy widziałeś, jak zabiłem własnego brata? Albo też to, co okazało się jego iluzją. Teraz to i tak nieistotne. Ów straszny czyn i świadomość, by się go dopuścić, są tej samej natury. Przerażam cię, czyż nie? Traktujesz mnie inaczej niż dawniejszymi czasy. Nie jestem już cennym odkryciem, młodym i utalentowanym uczniem, którego pokazywanie napawało cię taką dumą. Podziwiasz mnie, choć nie bez niechęci. Litujesz się nade mną. Ale nie czujesz do mnie sympatii i nie podobam ci się". Przemyślenia te Raistlin pozostawił jednak tylko dla siebie. Caramon w ciszy usadowił się na powrót na koniu i cała trójka w milczeniu ruszyła powoli w drogę. Nie przebyli nawet dziesięciu mil, kiedy Raistlin - słabszy, niż się spodziewał, orzekł, że nie da rady jechać dalej. Bogowie jedynie raczą wiedzieć, jakim cudem zdołał dotrzeć aż tutaj, tak dalece bowiem opadł z sił, że przyjął pomoc Caramona, gdy schodził ż konia, i niemalże dał mu się wnieść do gospody. Antimodes demonstracyjnie okazał swoje zaniepokojenie stanem Raistlina, wynajmując dla niego najlepszy pokój - choć Caramon raz po raz powtarzał, że zwykła izba starczyłaby w zupełności, i to dla obydwu braci - następnie zaś zaordynował dla młodego maga rosół z gotowanego kurczęcia, by ulżyć żołądkowi. Caramon usiadł przy posłaniu Raistlina, przyglądając mu się bezradnie, aż ten, zirytowany do granic wytrzymałości, kazał mu zająć się swoimi sprawami, zostawił go więc w spokoju i dał mu odpocząć. Raistlin nie mógł jednak zaznać wytchnienia. Sen nie chciał przyjść, a myśli pozostawały niezmącone, choć ciało ogarnęła słabość. Rozmyślał o Caramonie - który właśnie na dole umizgiwał się do szynkarek i wlewał w siebie zbyt dużo ciemnego piwa. Antimodes też pewnie tam był, przysłuchując się toczo22 nyrn w karczmie rozmowom i zbierając informacje. Rzeczjasna, dla mieszkańców Wieży nie było żadną tajemnicą, że odziany w białe szaty czarodziej jest jednym ze szpiegów Par-Saliana. Nietrudno było się tego domyślić. Potężny arcymag, który w mgnieniu oka mógł znaleźć się w dowolnym miejscu, używając po temu zaledwie kijku magicznych słów, musiał mieć naprawdę ważny powód, by przemierzać zakurzone drogi Ansalonu na oślim grzbiecie; ważny powód, by mitrężyć czas w zajazdach, gawędząc z gospodarzami i obserwując przybywających i wyjeżdżających gości. Raistlin podniósł się z posłania i usiadł przy stoliku pod oknem, za którym rozciągał się widok na pole pszenicy, odcinające się jasnym złotem na tle zieleni drzew, pod zalanym słońcem błękitem nieba. Jego oczy, przeklęte klepsydrowe oczy, w których czaił się urok; oczy, które w przeszłości ugodziły po raz pierwszy - ucząc pokory Relannę, butną i niebezpieczną, zdradziecką czarodziejkę - ujrzały teraz, jak zboże brązowieje wraz z nadejściem jesieni, jak usycha, a jego kłosy stają się sztywne i kruche, by ugiąć się w końcu pod naporem śniegu. Ujrzały, jak liście na drzewach więdną i obumierają, jak opadają w kurz, z którego kiedyś zostaną porwane przez zimowe wiatry. Odwrócił wzrok od tej posępnej wizji. Cenny czas, jaki mu pozostał, spędzi w samotności, oddając się studiom. Wyłożył na blat niewielką książkę, która zawierała wzmianki o cennej lasce Magiusa, artefakcie, który podarował Raistlinowi Par-Salian jako ... otóż to, jako co? Rekompensatę? Raistlin miał za dużo rozumu w głowie, by tak sądzić. Do Próby przystąpił przecież z własnej woli. Już zanim trafił do Wieży, miał świadomość tego, że opuści ją odmieniony. Wszyscy kandydaci otrzymali takie ostrzeżenie. Raistlin zamierzał przypomnieć o tym Caramonowi, zanim napad kaszlu dopadł go i sponiewierał niczym psa. Zdarzało się i wcześniej, że magowie ginęli podczas Próby - jedynym zadośćuczynieniem, jakiego mogły oczekiwać wówczas ich rodziny, był staranie zwinięty tobołek ze strojem nieszczęśnika i list z kondolencjami od przełożonego Konklawe. Raistlin był jednym 23

z tych, dla których los okazał się łaskawy. Ostał się przy życiu - choć stracił zdrowie. Ostał się przy zdrowych zmysłach, choć zdarzały się chwile, gdy poważnie w to wątpił. Wyciągnął laskę, którą zawsze miał przy sobie. Podczas dni spędzonych w Wieży Caramon znalazł sposób na to, by móc ją wozić ze sobą, także konno, przywiązaną z tyłu siodła tak, aby Raistlin zawsze łatwo mógł po nią sięgnąć. Dotyk gładkiego drewna sprawił, że Raistlin poczuł na opuszkach palców delikatne mrowienie - niczym wyładowania magicznych błyskawic, dotyk ten działał jak balsam kojący ból, który opanował jego ciało, umysł i duszę. . Zamierzał zabrać się do lektury, lecz coś nie pozwalało mu się nad nią skupić, potęgując tylko słabość, która nim zawładnęła. W przeciwieństwie do swego rosłego i krzepkiego brata nigdy nie był mocarzem. Los zabawił się z nim okrutnie - obdarowując Caramona końskim zdrowiem i miłą oku powierzchownością, otwartym i ujmującym usposobieniem; jego zaś samego słabowitym organizmem, nijakim wyglądem, przyrodzoną przebiegłością, bystrym umysłem i naturą człowieka, któremu nie należy ufać. By mu to wynagrodzić, ów los a może sami bogowie - dał Raistlinowi magię. Czuł, jak mrowienie emanujące z laski powoli przenika do krwi, ogrzewając ją cudownym ciepłem; w tej chwili nie zazdrościł Caramonowi ani piwa, ani szynkarek. Gdyby tylko nie słabość, ten gorączkowy płomień w jego ciele, nie kończący się kaszel, niemożność zaczerpnięcia oddechu, zupełnie jakby płuca Raistlina wypełniał pył, gdyby nie krew na chustce. Jeśli wierzyć zapewnieniom Par-Saliana, słabość ta, mimo wszystko, nie miała być dlań wyrokiem śmierci. Raistlin nie ufał zbytnio każdemu jego słowu - chociaż magowie odziani w białe szaty nie zwykli kłamać, nie znaczyło to jeszcze, że zawsze mówili prawdę. Sam Par-Salian uderzył w ton niezwykle tajemniczy i mglisty, gdy przyszło do wyjaśnienia Raistlinowi, co złego tak naprawdę mu się przytrafiło, co takiego miało miejsce podczas Próby, że pozostawiło go w tak wątłym i pożałowania godnym stanie. Raistlinowi zdawało się, że całkiem wyraźnie pamięta Próbę, a przynajmniej większą jej część. Magiczne Próby miały na celu danie magowi szansy dowiedzenia się czegoś o sobie, a także określenie koloru jego szat, a co za tym idzie - magicznego bóstwa, któremu od tej pory zobowiązany był lojalnie służyć. Raistlin przystąpił do Próby odziany w biały strój, na znak szacunku dla swojego sponsora, Antimodesa. Wyszedł niej w czerwieni, symbolizującej neutralność, a będącej kolorem bogini Lunitari, Raistlin nie wybrał bowiem drogi światła, nie poszedł także skrytymi w cieniu ścieżkami ciemności. Kroczył swoim własnym szlakiem, z własnego wyboru. Raistlin przywołał w pamięci pojedynek z mrocznym elfem. Pamiętał - a straszne to wspomnienie - jak ten dźgnął go zatrutym ostrzem sztyletu. Przypomniał sobie jako żywo ból i świadomość ulatujących z niego sił. Przed oczyma stanął mu obraz samego siebie, umierającego, pamiętał, że zbliżającą się śmierć witał z radością. Wtedy właśnie Caramon przybył mu na pomoc. Uratował swojego bliźniaczego brata za pomocą jego własnego daru -magii. Raistlin zaś, w szale zawiści, zabił Caramona. Tyle tylko, że ofiara ta okazała się jedynie mirażem. Caramon zobaczył zaś na własne oczy, jak Raistlin w okrutny sposób pozbawia go życia. Par-Salian zgodził się, żeby Caramon był świadkiem tej, ostatniej już, części Próby. Ujrzał wówczas wijącą się i skręcającą w duszy brata ciemność. Caramon, na zdrowy rozsądek, powinien był zapałać do niego nienawiścią za czyn, którego ten się dopuścił. Raistlin pragnął, by tak się stało. Nienawiść Caramona byłaby łatwiejsza do zniesienia niż jego współczucie. Jednakowoż Caramon nie znienawidził Raistlina. Caramon "rozumiał"; tak przynajmniej utrzymywał. - Jakże chciałbym i ja to zrozumieć - powiedział gorzkim głosem do siebie Raistlin. Pamiętał Próbę, wspomnienia te były jednakże mgliste; części brakowało. Kiedy cofał się do niej pamięcią, miał poczucie, jakby oglądał malowidło, które ktoś naumyślnie zniszczył. Widział postaci, lecz ich twarze pozostawały dlań plama25

mi, niby zamazane czarnym tuszem. Na domiar wszystkiego, od czasu zakończenia Próby prześladowało go najdziwniejsze z przeczuć - że ktoś stale za nim podąża. Bywało, że niemalże czuł dłoń, jak dotyka jego ramienia, chłód czyjegoś oddechu na karku. Raistlin miał wrażenie, że gdyby tylko zdołał odwrócić się odpowiednio szybko, udałoby mu się uchwycić wzrokiem tego, kto się za nim czaił. Przyłapał się kilkakrotnie na tym, że w nagłym odruchu rzucał głową na boki i oglądał się za siebie. Nigdy jednak nikogo tam nie było. Nikogo prócz Caramona, który przyglądał się bratu smutnym i pełnym niepokoju wzrokiem. Raistlin westchnął i zamknął drogę kolejnym pytaniom, męczyły go bowiem bez powodu, wiodąc donikąd. Wrócił do książki, historii spisanej przez skrybę z armii Humy, a wspominającej tu i ówdzie o Magiusie i jego niesamowitej lasce. Magius - jeden z największych magów, jakich kiedykolwiek świat oglądał, druh legendarnego Rycerza Hurny - stał u jego boku w bitwie przeciwko Królowej Ciemności i jej złowrogim smokom. Magius uwięził w lasce wiele uroków, ale o żadnym nie zostawił choćby wzmianki - co było typowe dla magów, szczególnie zaś wtedy, gdy artefakt stanowił przedmiot o wyjątkowo potężnej mocy, a także, gdy obawiali się, że mógłby wpaść w niepowołane ręce. Zwyczajem było, że to sam mistrz przekazywał artefakt i całą o nim wiedzę zaufanemu adeptowi, który z kolei wręczał go swojemu następcy. Nieszczęśliwym zrządzeniem losu Magius zmarł, zanim zdążył znaleźć takiego następcę. Ktokolwiek więc znajdował się w posiadaniu laski, sam musiał rozwiązać zagadkę jej mocy. Po kilku dniach lektury Raistlin wiedział już, że laska mogła sprawić, by jej właściciel unosił się w powietrzu, lekko niczym puch ulatujący z kwiatów ostu, ponadto zaś, jeśli użyć jej jako broni - magicznie potęgowała siłę ciosu, tak że nawet ktoś słabowity jak Raistlin, zdolny był wyrządzić wrogowi ciężką krzywdę. Użyteczne były to możliwości, owszem, Raistlin jednak był niemal pewien, że laska potrafi zdecydowanie więcej. Czytanie szło mu mozolnie, historia była bowiem spisana 26 swoistą mieszaniną języków: solamnijskiego, którego nauczył się swego czasu od przyjaciela, Sturma Brightblade'a, Wspólnego oraz gwary właściwej żołnierzom i najemnikom. Raistlin nierzadko całą godzinę szukał sensu jednej tylko stronicy. Przeczytał raz jeszcze ustęp, który - jak mniemał - był ważny, lecz którego znaczenia nie udało mu się dotychczas rozszyfrować. Wiedzieliśmy, iż czarne smoczysko znajdowało się gdzieś w pobliżu, jako że słyszeć się dało syk skał, śmiertelnym jadem plugawego żmija rozpuszczanych. Słyszeliśmy także chrzęst skrzydeł jego i szponów drapanie, gdy wspinał się po ścianach Wieży, chcąc nas dopaść. Nic jednakowoż dostrzec nie mogliśmy, smok bowiem urok jakowyś zły rzucił, tak że zgasło słońce, CI wszystko spowił gęsty mrok, jak samo serce potwora. Zamierzał on napaść nas w tej ciemności i zgładzić, nie pozostawiając szansy na obronę. Huma zawoła! o pochodnię, lecz w tym ciężkim, zatrutym śmiercionośnymi oparami smoczego oddechu powietrzu nie udało się skrzesać płomienia. Baliśmy się, że oto przyszedł nasz koniec i zginiemy wszyscy w tych bluźnierczych ciemnościach. Naraz zjawił się Magius ze światłem w ręku! Jakim dokonało się to sposobem, nie wiem, kryształ jego laski zdołał jednak rozproszyć ciemności i oczom naszym ukazała się przerażająca bestia. Mieliśmy już cel dla naszych strzał, na rozkaz Humy rozpoczęliśmy atak ... Na kilku następnych stronicach znajdował się szczegółowy opis zabicia smoka. Raistlin przerzucił je z niecierpliwością, jako że nie sądził, by informacje te mogły być mu kiedykolwiek przydatne. Żaden smok nie był widziany na Kryunie od czasów Humy, ba - są i tacy, którzy twierdzą, że nawet wówczas były jedynie legendą. Tacy, według których Huma wykorzystał tę legendę li tylko, by głosić własną potęgę, że zrobił to na pokaz, że był jedynie samochwalczym kłamcą. Spytałem towarzysza, jak to się stało, że laska Magiusa zajaśniała tak błogosławionym blaskiem. Odpowiedział, a stal był podówczas w pobliżu maga, że ów nie wyrzekł więcej niż jedno tylko słowo rozkazu. Spytałem zrazu o to słowo, gdyż 27

uznałem, że może okazać się ważne dla nas wszystkich. Utrzymywał, że brzmiało ono "szark", co jest określeniem potwornej ryby, która pędzi żywot w morzach, a człeka na dwoje może rozgryźć, jeśli wierzyć opowieściom marynarzy. Zdaje się, że nie miał racji, jednej bowiem nocy, kiedy Magius zostawił swą laskę opartą w kącie, wypowiedziałem to słowo, alem żadnego światła nie wskrzesił. Mogę jedynie podejrzewać, że nie z naszej jest ono mowy, może z elfiej, o Magiusie mówiono bowiem, że zadawał się z tym ludem. - Szark! - prychnął Raistlin. - W elfim języku: Głupiec. Słowo musiało mieć magiczny rodowód, to jasne. Swego czasu w Wieży Raistlin spędził daremne godziny, próbując każdego zwrotu tajemnej mowy, jaki tylko mu się nasunął, każdego słowa, którego brzmienie choć trochę przypominało owo "szark". W obecnej chwili młody mag miał nie większe szanse na sprawienie, by laska zajaśniała krystalicznym blaskiem ... niż ten dawno już pogrzebany i zapomniany woj. Z dołu dobiegł go śmiech. Raistlin rozpoznawał grzmiący rechot Caramona na tle przenikliwych kobiecych głosów. Słychać było, że brat znalazł sobie przyjemne zajęcie i nie będzie skory ładować się na górę i przeszkadzać mu w pracy. Raistlin spojrzał na laskę. - Elem shardish - wyrzekł, co znaczyć miało: "Z mojego rozkazu" i było standardową frazą uwalniającą magię w wielu artefaktach. Najwyraźniej jednak nie w tym . Kryształ, solidnie osadzony w replice złotych smoczych szponów, pozostał ciemny. Zmarszczywszy czoło, Raistlin zerknął na następne wynotowane zdanie. Było to kolejne zwykłe zaklęcie - Sharcum per edistus - a oznaczało z grubsza: "Czyil, jak ci każę". Ono również nie odniosło oczekiwanego skutku. Kryształ zamigotał co prawda, lecz było to jedynie odbicie promieni słonecznych. Raistlin próbował dalej - od omus sharpuk derh, inaczej "niech się dzieje moja wola", aż po shirkit muan, "bądź mi posłuszny". Wreszcie stracił cierpliwość. - Uh, Lunitari's idish, shirak, damen du! Kryształ rozżarzył się lśniącym, promieniejącym blaskiem. Raistlin wpatrywał się weń zdumiony i starał się przywołać w pamięci ostatnie zdanie, dokładne słowa. Drżącą ręką, spoglądając to na cudowne magiczne światło, to znów w swoje papiery, zanotował: Uh, Lunitari 's idish, shirak, damen du!, w przekładzie - Och, na Lunitari, światło, niech cię szlag! I to była odpowiedź. Raistlin poczuł, jak ze wstydu oblewa go żar, i dziękował z całego serca, że nie wspomniał, a miał taki zamiar, nikomu, w szczególności zaś Antimodesowi, o swoich rozterkach. - Ale ze mnie głupiec - powiedział do siebie. - Z prostych spraw robić takie problemy! Szark - Szirak - Światło. Tak brzmi rozkaz. A więc, by je zagasić - Dulak. Ciemność. Magiczny blask kryształu zamigotał i zgasł. Raistlin triumfująco rozpakował swoje przybory do pisania - małe pióro z przyciętej gęsiej lotki i zapieczętowaną buteleczkę atramentu. Ledwie zabrał się do spisywania owej historii w swoim dzienniku, kiedy poczuł nagle, jak jego gardło zaciska się i nabrzmiewa, sprawiając tym samym, że nie mógł zaczerpnąć tchu. Upuścił pióro, rozlewając atrament na kartkach pamiętnika, a potem zachłystując się i kaszląc, walczył o powietrze. Kiedy spazm po jakimś czasie odpuścił, Raistlin był wyczerpany. Sił nie starczyło mu nawet na to, by podnieść gęsie pióro. Rozżalony z wielkim wysiłkiem zdołał doczołgać się do posłania, gdzie legł z ulgą, by przeczekać słabość i zawroty głowy. Na dole znowu buchnęło śmiechem. Caramon był widocznie w szczególnej formie. Raistlin słyszał dobiegające z oddali korytarza odgłosy dwóch par kroków i głos Antimodesa: - Mam mapę w swojej izbie, przyjacielu. Gdybyś tylko zechciał być tak łaskaw i wskazał mi położenie tej goblińskiej armii. To za twoją fatygę ... Raistlin leżał na łóżku, walcząc o oddech, podczas gdy wokół niego życie toczyło się swoim torem. Słońce wędrowało po niebie, cienie rzucane przez okienne ramy prześlizgiwały się po suficie. Raistlin obserwował je i marzył o kubku herbaty,

którą był wypił, a która teraz mogłaby ulżyć mu w bólu; denerwował się, że Caramon nie zaszedł jeszcze do niego, by sprawdzić, czy mu czegoś nie potrzeba. Caramon przyszedł później tego popołudnia. Usiłując bezgłośnie wślizgnąć się do izby, wyrżnął głową w belkę, skutkiem czego obudził Raistlina z jego pierwszego od wielu dni spokojnego snu; za to przewinienie brat zasypał go gorzkimi wymówkami, po czym kazał mu się wynosić z pokoju. Dziesięć mil w ciągu jednego dnia. Setki mil jeszcze, zanim dotrą do celu. Czekała ich długa podróż. Rozdział 3 W ciągu kilku następnych dni Raistlin poczuł się lepiej i nabrał sił. Był w stanie wytrzymać więcej godzin podróży w ciągu dnia. Do obrzeży Qualinesti dotarli na czas. Chociaż Antimodes zapewniał ich, że nie ma powodów do pośpiechu, że baron nie uformuje armii przed nastaniem wiosny, bliźniacy liczyli na to, że dotrą do jego głównej kwatery - fortecy wzniesionej u ujścia Morza Nowego, daleko na wschód od Solace - jeszcze przed nadejściem zimy. Liczyli na to, że uda im się choć wpisać na listy zaciężne, a być może i zarobić jakoś trochę grosza na służbie u barona, ciężkie bowiem czasy nastały dla bliźniaków. Niestety, ich plany nie powiodły się. Przeprawa przez rzekę okazała się katastrofą. Przekraczali bród na Elfim Strumieniu, kiedy koń Raistlina poślizgnął się na kamieniu i runął w dół, zrzucając jeźdźca prosto do wody. Szczęściem na jesieni rzeka płynęła powoli i ociężale po rwących wiosennych roztopach. Woda złagodziła , upadek, tak że Raistlin nie poniósł większej szkody, może poza utratą godności i przemoczeniem. Jednak szalejąca tamtej nocy burza nie pozwoliła mu się osuszyć. Ziąb dopadł go i zmroził do szpiku kości. Następnego dnia jechał, dygocząc w gorących promieniach słońca, a przed zapadnięciem nocy majaczył już w gorączce. 30 Antimcdes, który w swoim życiu rzadko miał do czynienia \ chorobą, nic zgoła nie wiedział o leczeniu. Gdyby tylko Raistlin był przytomny, sam dałby sobie radę, jako że znał się dobrze na zielarstwie. On jednak błądził w swoich mrocznych, przerażających snach, wnosząc z krzyków i jęków, jakie z siebie dobywał. Caramon, z niepokoju o brata-bliźniaka doprowadzony do granic wytrzymałości, zaryzykował wyprawę do puszczy qualinestyjskich elfów, mając nadzieję na znalezienie wśród nich jednego, który by pomógł bratu. Strzały posypały się pod jego nogi niczym kłosy zboża, nie wzbudziło to w nim jednak większego strachu. Krzyczał do ukrytych łuczników: - Pozwólcie mi mówić z Tanisem Półelfem! Jestem przyjacielem Tanisa! On za nas zaświadczy! Mój brat jest umierający! Potrzebuję waszej pomocy! Na nieszczęście, wspomnienie Tanisowego imienia zdawało się jedynie pogarszać całą sprawę. Kolejna strzała przeszyła kapelusz Caramona, a następna drasnęła go w ramię; pokazała się krew. Kapitulując, przeklął siarczyście, choć pod nosem, całe elfie plemię i wycofał się z lasu. Następnego ranka gorączka Raistlina zelżała nieco, wystarczająco, by mógł powiedzieć coś z sensem. Chwytając ramię Caramona, Raistlin wyszeptał: - Haven! Zabierzcie mnie do Haven! Nasz przyjaciel Lemuel będzie wiedział, co zrobić! Co sił pognali do Haven. Caramon obejmował chorego brata ramieniem, przytrzymując go opartego naprzeciw siebie w siodle, Antimodes zaś pędził tuż za nimi, ciągnąc za lejce konia Raistlina, Lemuel był magiem. Niewprawnym co prawda i opornym, ale magiem, Między nim a Raistlinem zawiązała się dziwna nić przyjaźni podczas wcześniejszej złowróżbnej podróży do Haven. Lemuel po dziś dzień czuł do Raistlina sympatię i ochoczo powitał go, jego brata i arcymaga w swoim domu. Ulokowawszy Raistlina w najlepszej sypialni, Lernuel upewnił się, że Antimodes i Caramon mieli wszelkie wygody w pozostałych komnatach jego wielkiego domu, po czym zabrał się 31

do robienia wszystkiego, co było w jego mocy, żeby pomóc obłożnie choremu młodzieńcowi. - Jest bardzo chory, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości - powiedział Lemuel strapionemu Caramonowi ale nie ma jeszcze powodów do trwogi. Przeziębienie wdarło się w jego piersi. Tu masz listę ziół, których będę potrzebował. Wiesz, gdzie szukać zielarskiego kramu? Doskonale. Biegnij więc. r nie zapomnij o ipecac. Caramon wyszedł, niemalże słaniając się ze zmęczenia, niezdolny jednak do snu czy odpoczynku, zanim nie upewni się, że jego brat-bliźniak ma należytą opiekę. Lernuel sprawdził, czy Raistlin odpoczywa tak wygodnie, jak tylko był mu to w stanie zapewnić, i udał się do kuchni po zimną wodę, by obmyć gorące niczym tygiel ciało chłopaka i w ten sposób zbić gorączkę. Natknął się na Antimodesa delektującego się kubkiem herbaty. Antimodes był człowiekiem w średnim wieku, w wytwornym stroju, na który składały się wysokiej jakości kosztowne szaty. Był potężnym magiem, choć oszczędnie korzystał ze swojej potęgi. Jak to się mówiło, nie znosił brudzić sobie ubrań. Lernuel stanowił jego przeciwieństwo - niski, baryłkowaty, o pogodnym usposobieniu. Nic tak mu nie odpowiadało, jak praca w ogrodzie. Jeżeli zaś chodzi o magię, starczało mu jej ledwo na zagotowanie wody. - Doskonały wywar - pochwalił arcymag, który zdążył już sam zagrzać sobie wodę. - Co to jest? - Rumianek z odrobiną mięty - odparł Lemuel. - Miętę zbierałem dziś rano. - Jak się czuje nasz młodzieniec? - spytał Antimodes. - Nie za dobrze - przyznał z westchnieniem Lemuel. Nie chciałem nic mówić, dopóki jego brat się tu kręcił, ale to najpewniej zapalenie płuc. Flegma zalega na obydwu. - Możesz mu pomóc? - Zrobię dla niego tyle, ile będę mógł. Ale choroba jest ciężka. Obawiam się ... - Głos Lemuela zamarł. Ponownie potrząsnął głową. Antimodes nie odzywał się przez chwilę, sącząc herbatę i marszcząc brwi znad kubka. - Cóż, być może tak będzie lepiej - orzekł w końcu. - Ależ, mój panie! - wykrzyknął zgorszony Lemuel. Nie mówisz tego poważnie! On jest przecież taki młody! - Widzisz zmianę, jaka w nim zaszła. Wiesz, że przeszedł Próbę. - Tak, arcymagu. Jego brat mi powiedział. Zmiana jest ... trochę ... nadzwyczajna. - Lemuel wzdrygnął się. Rzucił arcyrnagowi spojrzenie z ukosa. - Niemniej jednak wierzę, że Bractwo wie, co robi. Nadstawił uszu, nadsłuchując z sieni jakichś odgłosów swojego pacjenta, który zasnął urywanym, niespokojnym snem. - Chciałbyś w to wierzyć, nieprawdaż? - zamruczał posępnie Antimodes. Lernuel, słysząo to, poczuł się niezręcznie i nie był pewien, jak powinien odpowiedzieć. Napełniwszy miskę wodą, udał się w stronę wyjścia. - Mniemam, że znałeś Raistlina już wcześniej - odewał się niespodziewanie Antimodes. - Tak, arcymagu - odrzekł Lernuel, odwracając się plecami do gościa. - Odwiedził mnie kilka razy. - Co o nim sądzisz? - Oddał mi wielkie usługi, panie - odparł Lernuel, oblewając się rumleńcem. - Jestem jego dłużnikiem. Być może nie słyszałeś, panie, tej historii. Wypędzała mnie z własnego domu jakaś banda fanatyków czczących boga-węża, Belzer się nazywał czy jakoś tak, Raistlin miał siłę im pokazać, że magia, którą ci fanatycy uważali za zesłaną przez boga, była w zasadzie zwyczajną, tuzinkową sztuczką, Znalazł się wtedy o włos od śmierci .. , Antimćdes łyżeczką od cukru machnął i na śmierć, i na wdzięczność, - Wiem, Słyszałem, A co ty o nim sądzisz? - Lubię go - odpowiedział Lemuel. - Och, ma swoje za skórą, Przyznaję, Ale też, kto z nas nie ma? Jest ambitny, Ja 32 33

też byłem ambitny w jego wieku. W każdym calu, całym sobą oddany jest sztuce ... - Niektórzy nazwaliby to obsesją - zauważył ponuro Antimodes. - W takim razie tyczyłoby się to i mojego ojca. Przypuszczam, że znałeś go, panie? Antimodes skłonił się. - Miałem ten zaszczyt. Szlachetny człowiek i znakomity czarodziej. - Dziękuję. Ja byłem dla niego przykrym rozczarowaniem, jak nietrudno możesz się domyślić - odparł Lemuel, uśmiechając się z dezaprobatą dla samego siebie. - Kiedy pierwszy raz ujrzałem Raistlina, pomyślałem sobie: "Oto jest syn, jakiego pragnąłby mój ojciec". Zapałałem do niego jakimś takim braterskim uczuciem. - Braterskim! Powinieneś być wdzięczny, że nie jesteś jego bratem! - ofuknął go ostro Antimodes. Arcymag nastroszył brwi tak bardzo, a jego głos brzmiał tak poważnie, że Lernuel, który nijak nie mógł zrozumieć jego dziwacznego stwierdzenia, wymówił się koniecznością zajrzenia do pacjenta i czym prędzej opuścił kuchnię. Antimodes siedział dalej przy stole, tak pochłonięty swoimi myślami, że zupełnie zapomniał o herbacie. - Bliski śmierci, powiadasz? Założę się, że nie umrze. Ty ... - Rzucił groźne spojrzenie gdzieś w przestrzeń, jakby znajdowała się tam jakaś bezcielesna istota. - Ty nie pozwolisz mu umrzeć, czyż nie mam racji? Nie bez podjęcia wszel-. kich wysiłków, by zachować go przy życiu. Bo jeśli on umrze, umrzesz i ty. Zresztą, kimże jestem, żeby go osądzać? Kto przewidział rolę, jaką przeznaczone jest mu zagrać w tych okropnych czasach, które zbliżają się do nas wielkimi krokami? Nie ja, to pewne. Ani nie Par-Salian, choć bardzo by chciał, żebyśmy tak właśnie myśleli! Antimodes zajrzał ponuro do kubka, jakby z fusów mógł odczytać przyszłość. - No cóż, drogi Raistlinie - powiedział po chwili. Szkoda mi ciebie, tyle mogę powiedzieć. Szkoda mi ciebie 34 i twojego brata. Niech bogowie - jeśli w ogóle są bogowiemają was w swojej opiece. Za wasze zdrowie. Antimodes podniósł kubek do ust i upił łyk. Herbata zdążyła już całkiem wystygnąć, więc resztę wypluł. Raistlin nie umarł. Czy to za sprawą ziół Lemuela, czy dzięki pielęgnacji Caramona, czy też modłom Antimcdesa, czy troskliwej opiece innego wymiaru egzystencji, tego, którego siły życiowe były tak nierozerwalnie związane z życiem młodego maga, czy też może nie stało się to za pomocą żadnego nich, a tylko wola Raistlina uratowała mu życie - tego nie wie nikt. Pewnej nocy, po tygodniu, w którym błąkał się po ierni niczyjej między życiem i śmiercią, życie wygrało bitwę. Gorączka zelżała, oddychał swobodniej i zapadł w spokojny sen. Był słaby - nieziemsko słaby, tak słaby, że nie był w stanie podnieść głowy z posłania bez pomocy silnego ramienia brata, które by go podtrzymało. Antimodes został w Haven tak długo, aż miał pewność, że chłopak się wyliże. Pewien, że Raistlin będzie żył, arcymagus udał się do domu, mając nadzieję, że dotrze do Balifor, zanim zimowe burze zupełnie nie odetną dróg. Dał Caramonowi list poręczający dla barona Ivora. - Tylko sobie karków nie połamcie po drodze - upomniał Antimodes w dniu swojego wyjazdu. - Jakjuż starałem się wam wyjaśnić, baron 'tak czy inaczej nie uraduje się teraz na wasz widok. On i jego wojsko będą siedzieli bezczynnie całą zimę, a wasza dwójka będzie tylko kolejnymi gębami do wykarmienia. Na wiosnę zaczną spływać oferty dla jego najemników. Nie obawiajcie się o to, że może nie wystarczyć dla was zajęcia! Baron Langtree i jego najemnicy są dobrze znani i cieszą się szacunkiem w tej części Ansalonu. Ich usługi są wysoce pożądanym towarem. - Wielkie dzięki, panie! - odparł z wdzięcznością Caramon. Pornógł Antimodesowi dosiąść krnąbrnej Jenny, która zdążyła w tym czasie polubić słodkie jabłka LemueLa i wcale nie było jej spieszno ruszać znowu w podróż. - Dzięki ci za to wszystko, co dla nas zrobiłeś. - Cara35

mon zarumienił się. - A za to, co żem powiedział wtedy, jak wyjeżdżaliśmy z lasu, przepraszam. Nie chciałem. Gdyby nie ty, panie, Raist nigdy by nie spełnił' swojego marzenia. - Ech tam, mój młody przyjacielu - westchnął Antirnodes, kładąc rękę na ramieniu Caramona. - Nie kładź mi na barki tego ciężaru. Smagnął szeroki zad Jenny batem, co nijak się miało do jej posłuszeństwa, po czym oślica potruchtała w dal, zostawiając na środku drogi skrobiącego się w głowę Caramona. RaistJin wracał do zdrowia powoli. Caramon obawiał się, że mogą być dla Lernuela ciężarem, i więcej niż raz napomknął, że jego zdaniem brat jest już gotowy, by udać się w podróż powrotną do ich domu w Solace. Raistlin jednak nie chciał wracać do domu, jeszcze nie. Nie teraz, kiedy ciągle był bardzo słaby i tak bardzo odm ieniony. Nie dopuszczał do siebie myśli, że któryś z ich towarzyszy mógłby go zobaczyć w tym stanie. Już sobie wyobrażał troskę Tanisa, zgorszenie Flinta, wścibskie pytania Tasslehoffa i pogardę Sturrna. Drażniła go taka perspektywa, poprzysiągł więc na bogów magii, całą magiczną trójcę, że nie wróci do Solace do czasu, aż będzie mógł dokonać tego z dumą w sercu i siłą w ręku. W odpowiedzi na zmartwienia Caramona Lernuel zaoferował dwóm młodzi eń com gościnę na tak długo, jak tylko będą jej potrzebowali, choćby i na całą zimę. Nieśmiałemu i niepewnemu siebie magowi odpowiadało ich towarzystwo. Z Raistlinem łączyło go zamiłowanie do ziół i zielarstwa i kiedy Raistlin czuł się na siłach, spędzali razem całkiem przyjemnie dni, ucierając w moździerzu liście, eksperymentując z przeróżnymi maściami i balsamami czy wymieniając się uwagami na temat tego, jak pozbyć się mszyc z róż i pajęczych jajeczek z chryzantem. Raistlinowi w towarzystwie Lemuela wyraźnie poprawiał się humor. W jego obecności powściągał swój sarkastyczny język, stawał się bardziej uprzejmy i cierpliwy, niż kiedy przebywał z własnym bratem. Raistlin, skory do analizowania samego siebie, zastanawiał się, dlaczego tak to wyglądało. Oczy36 wistą przyczyną był fakt, że naj zwyczajniej lubił pogodnego i bezpretensjonalnego maga. Na nieszczęście odkrył także, że część jego sympatii miała swoje źródło w mglistym poczuciu winy w stosunku do Lemuela, Raistlin nie bardzo wiedział, jak je zdefiniować ani co je powodowało. Do tej pory, o ile był sobie w stanie przypomnieć, nigdy nie uczynił nic takiego ani też nie powiedział czegokolwiek, za co by musiał Lemuela przepraszać. Nie popełnił żadnego niegodnego czynu. Czuł się jednak dokładnie tak, jakby czyn taki popełnił, i martwiło go to uczucie. Raistlin odkrył, co było wystarczająco osobliwe, że za każdym razem, kiedy wchodził do kuchni, doświadczał poczucia wszechogarniającego strachu, który nieodmiennie przywoływał w jego umyśle obraz mrocznego elfa. Mógł się jedynie domyślać, że Lemuel był w jakiś sposób związany z jego Próbą, ale jak i z jakiego powodu, nie miał najmniejszego pojęcia, a przeszukując usilnie zakamarki swojego umysłu, nie ,zdołał wygrzebać żadnego wspomnienia. Upewniwszy się ostatecznie, że Raistlinowi nie groziło już niebezpieczeństwo i że Lemuel naprawdę chciał, żeby zostali, a nie stwarzał jedynie pozory, Caramon rozgościł się na dobre, by cieszyć się zimą W Haven. Zarobił trochę grosza, najmując się do przeróżnych dorywczych prac - rąbał drewno, naprawiał dachy zniszczone jesiennymi ulewami, pomagał przy żniwach - nalegali bowiem z Raistlinem, że ulżą Lemuelowi w utrzymaniu gospodarstwa. Tym sposobem Caramon poznał mnóstwo mieszkańców miasta i w niedługim czasie ten wielki mężczyzna był tak samo popularny i lubiany w Haven, jak niegdyś w Solace. Na brak dziewczęcego towarzystwa także nie mógł narzekać. Zakochiwał się po kilka razy w tygodniu i zawsze niemalże zahaczał o ślub, do którego jednak nigdy nie doszło. Dziewczęta zazwyczaj wychodziły za kogoś innego, kogoś zamożniejszego, kogoś, kto nie miał brata czarodzieja. Serce Caramona nigdy nie zostało prawdziwie złamane, choć zarzekał się często, że ma już wszystkiego powyżej uszu, i zwykł wtedy oświadczać Lernuelowi smętnym tonem, że już na dobre daje sobie spokój z kobietami, po to tylko, by jeszcze tej sa37

mej nocy pozwolić, by oplotła go para delikatnych ciepłych ramion. Caramon odkrył oberżę "Haven Arms" i szybko stała się ona jego drugim domem. Ciemne piwo było prawie tak samo wyśmienite jak u Otika, a potrawka, przyrządzana z duszonych i zawijanych w ciasto skrawków wieprzowiny, była nawet lepsza niż otikowa, choć Caramon prędzej sam dałby się udusić, niżby to przyznał. Nigdy nie wychodził do oberży, nigdy nie wychodził do pracy, nigdy nie opuszczał domu, zanim się nie upewnił, że brat nie potrzebuje jego pomocy. Stosunki między nimi - naciągnięte do granic możliwości po straszliwych wypadkach na Wieży - polepszyły się przez zimę. Raistlin zakazał Caramonowi w ogóle o tych wypadkach wspominać i nigdy o nich nie rozprawiali. Przemyślawszy całą sprawę, Caramon stopniowo doszedł do wniosku, że to, co było oczywistym morderstwem z rąk bliźniaka, zdarzyło się tak naprawdę z jego winy. Raistlin nie sprzeciwiał się temu poglądowi. "Zasłużyłem na śmierć z rąk mojego brata", ta myśl czaiła się gdzieś w umyśle Caramona. Ostatecznie nie oskarżał Raistlina. Nawet jeśli jakaś część Caramona czuła głęboki smutek i żal, zadbał o to, by tę część zadeptać, zrównać z ziemią, zasypać poczuciem winy i podlać obficie krasno ludzką gorzałką. On przecież był tym silnym bliźniakiem. Jego wątły brat zaś nieustannie potrzebował opieki. Gdzieś w głębi duszy Raistlin wstydził się swojego szału zazdrości. Porażała go świadomość, że byłby w stanie zabić własnego brata. On także starał się stłamsić swoje uczucia, wygładzić ową ziemię tak, by nikt poza nim nigdy nie odkrył, że coś mogło być w niej zakopane. Raistlin pocieszał się tym, że przecież cały czas wiedział, że postać Caramona nie była prawdziwa, że nie zgładził niczego poza iluzją. Z nastaniem Yule między braćmi układało się prawie tak dobrze, jak przed tą ohydną Próbą. Raistlin nie lubił chłodu i śniegu. Nigdy nie przekroczył progu wygodnego domostwa Lernuela i słuchanie plotek Caramona sprawiało mu radość. Radość sprawiało mu także to, że mógł się przekonać, jakimi 38 błaznami i idiotami są jego śmiertelni towarzysze, Caramona zaś niezmiernie cieszyło, że może wywołać uśmiech - niechby i sardoniczny - na ustach bliźniaka, ustach, które zbyt często zbroczone były krwią, Raistlin przepędził zimowy czas na nauce. Poznał w końcu trochę z magii zaklętej w lasce Magiusa i choć irytowało go, jak wiele jeszcze pozostawało poza jego zasięgiem, być może już nawet na zawsze, rozkoszował się wiedzą, którą udało mu się posiąść, a której nie posiedli inni. Ćwiczył także zaklęcia wojenne, szykując się do rychło mającego nadejść dnia, kiedy razem z Caramonem dołączą do armii najemników, gdzie o czym obydwaj byli mocno przekonani - zdobędą fortunę. Raistlin przegryzł się przez liczne dzieła tyczące tej materii, z których wiele pozostawił jeszcze ojciec Lemuela, i próbował łączyć swoją magię z fechtunkiem Caramona. We dwójkę zgładzili zastępy wyimaginowanych wrogów i jedno czy dwa drzewa (niektóre z wczesnych czarów Raistlina, opartych na ogniu nie wyszły jak należy) i szybko nabrali pewności, że mogą się równać z zawodowcami. Gratulując sobie nawzajem kunsztu, zgodzili się między sobą, że sami daliby radę armii hobgoblinów. Na wpół wierzyli, że armia taka może najechać Haven w ciągu zimy, a jako że żadna się nie ośmieliła, bliźniacy poczuli ansę do całej hobgoblińskiej rasy, łagodnej rasy, która najwyraźniej wolała czaić się po ciepłych jaskiniach, niż wyruszać na bitwę. Wiosna przyszła do Haven razem z powracającymi rudzikami, kenderem i innymi wędrowcami, Co stanowiło dowód, że drogi są przejezdne i rozpoczęła się pora podróży. Dla bliźniaków nadszedł czas, by wyprawić się na wschód i znaleźć statek, który by ich zabrał do Dworu Langtree, w mieście Langtree na Murawie, największym mieście w posiadłości barona Langtree. Caramon zapakował ubrania i jedzenie na drogę. Raistlin zabrał swoje składniki czarów i obydwaj byli gotowi do drogi. Lemuel naprawdę żałował, że muszą ruszać, i dałby Raistlinowi każdą roślinkę ze swojego ogrodu, gdyby tylko ten chciał. 39

Oberża, tak często odwiedzana przez Caramona, ze smutku niemalże zamknęła podwoje, a droga wyjazdowa z Haven była dosłownie wyłożona szlochającymi niewiastami, tak to przynajmniej widział Raistlin. Przez zimę poprawiło mu się albo też nauczył się dawać sobie radę Ze swoim zdrowiem. Dosiadł konia pewnie i z lekkością, ciesząc się wiosennym powietrzem, którym oddychało mu się łatwiej niż ostrym, zimowym. Czując na sobie badawczy wzrok bliźniaka, Raistlin musiał bagatelizować każdą słabość, jaka go dopadła. Czul się tak dobrze, że wkrótce mogli już przenlierzać dziesięć mil dziennie. Caral110n po czul się nieswojo, zauważywszy, że objeżdżają Solace mało znanym zwierzęcym szlakiem, który odkryli jeszcze jako malcy. - Czuję ziemniaki Otika - powiedział tęskno Cararnon, podnosząc się w siodle i węsząc. - Moglibyśmy zatrzymać się w gospodzie na obiad. Zapach doszedł także do Raistlina - tak mu się przynajmniej zdawało - i zaraz przytłoczyła go tęsknota za domem. Jakże prOsto byłoby powrócić! Jakże prosto zapaść z powrotem w ten wygodny żywot, zarabiać na życie leczeniem kolek u niemOwląt i reumatyzmu u starców. Jakże prosto legnąć w tym przytulnym ciepłym i puchowym łożu życia. Wahał się. Jego koń, wYCZuwając niezdecydowanie jeźdźca, zwolnił kroku. Caramon przyglądał się bratu z nadzieją. - Moglibyśmy spędzić tam noc - nalegał. GOSPOda "Ostatni Dom". To tam Raistlin poznał Antimodesa. To tam po raz pierwszy mag powiedział mu o wykuwaniu duszy. Gospoda "Ostatni Dom". To tam ludzie będą się na . niego gapić, będą szeptać ... Raistlu, ostro dźgnął boki konia, aż zwierzę - nieprzywykłe do takiego traktowania - ruszyło truchtem. - Raist? A co z ziemniakami? - krzyknął Caramon, pogalopowawszy za nim. - Nie mamy grosza przy duszy - uciął zimno Raistlin. - Za danno możesz pojeść ryb z jeziora Clystalmir. Lasom też nie będziemy musieli płacić za nocleg. 40 Caramoll wiedział doskonale, że Otik nie zażądałby od nich zapłaty. Westchnął głęboko. Wstrzymał konia i odwrócił się, spoglądając tęskno w stronę Solace. Jedynie w pamięci mógł sobie odtworzyć miasto, skryte obecnie za zasłoną drzew. Obraz w jego umyśle stał się przez to jeszcze bardziej jaskrawy. Raistlin ściągnął wodze. _ Caramonie, jeśli wrócilibyśmy do Solace teraz, nigdy byśmy już się stamtąd nie ruszyli. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Caramon nie odpowiedział. Jego koń stąpał nerwowo. _ Czy takiego życia chcesz dla siebie? - zapytał Raistlin, podnosząc głos. - Chcesz harować dla farmerów aż do śmierci? Z sianem we włosach i rękami upaćkanymi krowim łajnem? Czy może wolisz wrócić do Solace z kieszeniami wypchanymi stalą, z opowieściami na ustach o własnym kunszcie, pokazując bitewne blizny, by przypodobać się szynkarkom? _ Masz rację, Raist - przyznał Cararnon, zawracając k011ski łeb. - Pewnie, że wolę. Tylko poczułem jakieś takie szarpnięcie. Zupełnie jakby mnie ktoś ciągnął do tyłu. Ale to głupie. W Solace nie ostał się już nikt. Żaden z naszych starych towarzyszy, znaczy się. Sturm poszedł na północ. Tanis jest z elfami, Flint z krasnoludami. A kto by tam wiedział, gdzie podziewa się Tasslehoff? _ Albo się tym przejmował - dodał uszczypliwie Raistlin. _ Jedna osoba może i tam jest - zaczął Caramon. Spojrzał z ukosa na bliźniaka. Raistlin zrozumiał, co brat miał na . myśli. _ Nie - odparł. - Kitiary nie ma w Solace. _ A skąd wiesz? - spytał zaskoczony Caramon. Jego brat mówił z niezachwianą pewnością. - Nie ... nie masz widzeń, prawda? Jak ... )10 wiesz ... jak nasza mama. _ Nie cierpię z powodu trzeciego oka, bracie. Nie param się także przepowiadaniem czy przeczuwaniem. Bazuję jedynie na tym, co wiem o naszej siostrze. Nigdy nie wróci do Solace - powiedział twardo Raistlin. - Ma teraz ważniejszych towarzyszy. Większe zmartwienia. Szlak między drzewami zaczął się zwężać, zmuszając ich 41

do jazdy w szeregu. Caramon ruszył przodem, Raistlin za nim. Jechali w milczeniu. Promienie słoneczne przebijały się między konarami drzew, rzucając poprzeczne cienie na szerokie bary Cararnona, cienie, które prześlizgiwały się po nim, gdy co raz wyjeżdżał na światło. Zapach sosny był ostry i świeży. Zmierzali powoli zachwaszczoną ścieżyną. - Może to źle tak myśleć, Raist - zaczął Caramon po długiej chwili ciszy. - To znaczy, Kit jest naszą siostrą i w ogóle. Ale ... jakoś nie bardzo mi zależy, by ją jeszcze kiedyś zobaczyć. - Wątpię, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek mieli ją zobaczyć, Caramonie - odparł Raistlin. - Nie widzę powodu, dla którego nasze drogi miałyby się zejść. - Taa, myślę, że masz rację. Mimo to czasami mam takie śmieszne uczucia co do niej. - "Szarpiące" uczucia? - spytał Raistlin - Nie, raczej kłujące - wzdrygnął się Caramon. - Tak jakby dźgała mnie nożem. Raistlin prychnął. - Chyba jesteś najzwyczajniej głodny. - Oczywiście, że jestem - zgodził się Caramon. - Już prawie pora obiadu. Ale nie chodziło mi o takie uczucie. Uczucie głodu jest wtedy, jak czujesz pustkę w brzuchu. Tak jakby cię coś podgryzało. A to powoduje, że stają ci wszystkie włosy na rękach ... - Naigrawałem się z ciebie - uciął Raistlin, rzucając piorunujące spojrzenie spod rąbka swojego czerwonego kaptura, który naciągnął, w razie gdyby spotkali kogoś znajomego. - Och. - Caramon westchnął pokornie w odpowiedzi. Nie odzywał się przez chwilę, obawiając się, że mógłby jeszcze bardziej rozdrażnić brata. Powracająca myśl o jedzeniu nie dawała mu jednak spokoju. - Powiedz, jak zamierzasz przyrządzić dzisiaj rybę, Raist? Ja najbardziej lubię, jak dodajesz dużo cebuli i masła na wierzch, zawijasz w liście sałaty i kładziesz na naprawdę rozgrzany kamień ... Raistlin pozwolił bratu gadać tak dalej o najróżniejszych sposobach przyrządzania ryb. Jechał w ciszy, zadumany, i Caramon nie przeszkadzał mu w rozmyślaniach. Rozbili się nad brzegiem jeziora Crystalmir. Caramon złowił ryby, nieco ponad tuzin okoni. Raistlin przyrządził je - co prawda bez liści sałaty, o tej porze zazwyczaj pod ziemią. Wytrząsnęli koce. Caramon, z pełnym żołądkiem, zapadł szybko w sen z twarzą skąpaną w ciepłym, śmiejącym się świetle Lunitari, czerwonego księżyca. Raistlin leżał, obserwując grę czerwonych promieni na powierzchni jeziora. Tańczyły na drobnych falach, kusząc go, by razem z nimi oddał się uciesze, Uśmiechnął się na ich widok, ale wolał wygodny koc. Naprawdę wierzył w to, co powiedział Caramonowi. Nigdy więcej nie zobaczy Kitiary. Nici ich życia stanowiły niegdyś jedno płótno, lecz tkanina młodości postrzępiła się i rozplotła. Wyobraził sobie, jak teraz nić jego własnego życia rozwija się przed nim, biegnąc prosto i wiernie do celu. Nie domyślał się, że w tej właśnie chwili wątek życia jego siostry, zbliżając się pod kątem prostym do jego własnego, skrzyżuje się z osnową życia jego i brata, by utworzyć sieć, dziwną i śm iercionośną. Rozdział 4 W Sanction nastał czas wiosny. Czy może raczej nastał w pozostałych częściach Ansalonu, a było to niemalże rok po tym, jak towarzysze żegnali się w gospodzie "Ostatni Dom" i przyrzekali sobie, że spotkają się po pięciu latach na jesieni. Wiosna nie przyszła do Sanction. Wiosna nie przyniosła drzew w pąkach, żadnych żółtych żonkili na topniejącym śniegu, żadnych słodkich bryz ani ptasich treli. Drzewa zostały ścięte, by strawiły je kuźnie Sanction, żonkile pousychały pod trującymi oparami buchającymi z gór znanych jako Władcy Przeznaczenia. A jeżeli były nawet jakieś ptaki, już dawno poskręcano im karki, oskubano i zjedzono. Wiosna w Sanction była Czasem Kompanii, świętowanym 43 42

z racji tego, że drogi nadawały się już do marszu. Oddziały, pod wodzą generała Ariakasa, przesiedziały całą zimę w Sanction, skulone w swoich namiotach, na wpół zamarznięte, walcząc między sobą o każdy ochłap mięsa rzucony im przez dowódców, którzy chcieli mieć armię posłuszną i głodną. Dla żołnierzy wiosna oznaczała najazdy, grabieże i mordowanie, kradzież jedzenia w ilościach mogących zapełnić ich pokurczone żołądki, wreszcie schwytanie tylu jeńców, ilu było im trzeba do brudnej roboty i ogrzewania pościeli. Wojownicy stanowili zdecydowaną większość populacji Sanction i byli w wyśmienitych nastrojach, przewracając miasto do góry nogami i dręcząc mieszkańców, którzy odbijali to sobie wygórowanymi cenami za wynajem. Maltretowani oberżyści serwowali spleśniałe wino i chrzczone piwo, a krasnoludzką gorzałkę pędzili na muchomorach. - Co za obrzydliwe miejsce - skrzywiła się Kitiara do swojego towarzysza, gdy przepychali się zatłoczonymi, paskudnymi ulicami. - Ale można je jakoś polubić. - Jak szlam na stawie - zarechotał Balif. Kitiara wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Bywałajuż wprawdzie w ładniejszych miejscach, ale nie skłamała - Sanction zaczynało się jej podobać. Chamskie, grubiańskie i nieokrzesane, ale również podniecające, ciekawe i pełne rozrywek. Podnieta była tym, co przemawiało do Kitiary, która przez ostatnie kilka miesięcy leżała przykuta do łóżka i mogła jedynie nasłuchiwać pogłosek o kształtujących się wielkich wydarzeniach, irytować się, wściekać i przeklinać pecha, który przeszkodził jej brać w nich udział. Zdążyła już dać sobie radę z tym drobnym kłopotem, który chwilowo ją ubezwłasnowolnił. Wolna od komplikacji, mogła wreszcie dać upust swoim ambicjom. Zanim jeszcze wstała z połogu, wysłała wiadomość do .Pod Korytem", nie cieszącej się najlepszą sławą karczmy w Solace. Jej adresatem był mężczyzna zwany Balifem, który często zaglądał do miasta i który całymi miesiącami czekał na wiadomość od Kitiary. Jej list był krótki: Jak mogę się spotkać z tym twoim generałem? Jego odpowiedź zaś równie zwięzła i tycząca istoty sprawy: Przyjedź do Sanction. Kiedy mogła już wybrać się w podróż, po 'prostu to zrobiła. - Co za wstrętny fetor! - Zmarszczyła nos. - Jak zgnił łe jaja! - Doły siarkowe. Przyzwyczaisz się - odparł Balif, wzruszając ramionami. - Po jakimś dniu czy dwóch nawet go nie poczujesz. Naj lepsze w Sanction jest to, że nikt, kto nie ma takiego obowiązku, po prostu tu nie przyjeżdża. A nawet jeśli, zazwyczaj nie na długo. Sanction jest bezpieczne i mało kto o nim wie. Dlatego generał je wybrał. - To miasto zasłużyło sobie na swoją nazwę. Sankcja, co? Naprawdę karą jest tu mieszkać! Kitiarę ubawił jej mały żart. BaM zaśmiał się posłusznie i posłał jej pełne podziwu spojrzenie, gdy tak maszerowała wąskimi ulicami u jego boku. Schudła od ostatniego razu, kiedy się widzieli przeszło rok temu, ale jej ciemne oczy ciągle błyszczały, jej usta ciągle były pełne, a ciało gibkie i pełne wdzięku. Miała na sobie strój podróżny, jako że dopiero co zjechała do Sanction - doskonały skórzany pancerz, a pod nim brązową tunikę, która, sięgając jedynie połowy uda, odsłaniała zgrabne nogi odziane W zielone getry i skórzane buty do kolan. Kitiara złowiła wzrok Balifa, pojęła propozycję i ~ potrząsnąwszy krótkimi ciemnymi puklami - odwzajemniła się spojrzeniem kryjącym obietnicę. Szukała urozmaicenia, rozrywki, a Balif był przystojny na swój zimny, ostry sposób. Co nie mniej ważne, był wysokim rangą oficerem świeżo utworzonej armii generała Ariakasa, najbardziej zaufanym szpiegiem i skrytobójcą. Balif cieszył się generalskim zaufaniem i miał wolną drogę przed jego oblicze, co stanowiło zaszczyt, jakiego Kit sama nie mogłaby dostąpić, nie bez utraty cennego czasu, wymagającego zasobów, którymi nie dysponowała. Kitiara była bez grosza przy duszy. Musiała zastawić miecz, żeby zdobyć pieniądze na podróż do Sanction. Większość z nich poszła na opłacenie podróży statkiem przez Morze Nowe. W tej chwili nie miała już nic 44 45

i zastanawiała się nad noclegiem. Ten problem miała teraz z głowy. Uśmiech, szelmowski uśmiech, który mógł być tak czarujący, pojawił się na jej ustach. Balif wiedział, jak zareagować. Oblizał wargi i przysunął się, położył rękę na jej ramieniu i wyminęli pijanego goblina potykającego się na ulicy. - Zabiorę cię do gospody, w której się zatrzymałem zaproponował Balif, jego uścisk wzmógł się, a oddech stał się szybszy. - Jest najlepsza w całym Sanction, choć przyznaję, że i tak niewiele to znaczy. Ale przynajmniej będziemy mogli być sa ... - Czołem, Balif. - Mężczyzna odziany w czarny skórzany pancerz zatrzymał się naprzeciwko nich, blokując przejście przez potrzaskaną i popękaną ulicę. Zobaczywszy Kitiarę, rzucił chytre spojrzenie. - Co my tu mamy? Niczego sobie dziewucha. Podzielisz się chyba z przyjacielem, co? - Wyciągnął rękę, chcąc objąć Kitiarę. - Podejdź no, słodziutka. Daj całusa. Balif nie będzie miał nic przeciwko. On i ja zabawialiśmy się już we dwóch z jedną ... ugh! Mężczyzna zgiął się wpół, jęcząc i chwytając się za krocze. Jego żar ostygł w zetknięciu z czubem buta Kitiary. Szybkie rąbnięcie w kark sprowadziło go do poziomu potłuczonych kamieni na ulicy, gdzie legł bez ruchu. Kit podmuchała rozciętą dłoń - ten psubrat nosił skórzany kołnierz nabijany ćwiekami - i dobyła noża zza cholewy. . - No, podejdźcie tylko - rzuciła do dwóch towarzyszy mężczyzny, którzy zamierzali za nim stanąć, ale właśnie chyba zmienili zdanie. - Podejdźcie. Których dwóch chce się jeszcze przespać ze 'mną jedną? Balif, który już wcześniej widział Kitiarę w akcji, za wiele miał rozumu w głowie, żeby się teraz wtrącać. Wsparty o rozlatującą się ścianę, z założonymi rękoma obserwował wszystko z rozbawieniem. Kitiara balansowała lekko na palcach stóp. Nożem posługiwała się łatwo i z widoczną wprawą. Stojący przed nią mężczyźni woleli kobiety, które zmykały przed nimi ze strachu i przerażenia. W ciemnych oczach, które bacznie śledziły każdy ich ruch nie czaiła się obawa. Te oczy migotały z wyraźną zapowiedzią walki. Kit rzuciła się do przodu, biorąc ostry zamach nożem, tak szybko, że ostrze jawiło się jedynie smugą błyskającą w kilku słabych promieniach słońca, które zdołały przebić się przez zasnute dymem niebo. Jeden z mężczyzn wytrzeszczył głupkowato oczy na krwawiące cięcie na swoim ramieniu. - Prędzej bym się przespał ze skorpionem - odwarknął i przyłożył dłoń do rany, starając się zatamować krew, Rzucił Kitiarze jadowite spojrzenie i z wyraźnym trudem oddalił się w towarzystwie przyjaciela. Zostawili swojego trzeciego kompana nieprzytomnego na ulicy, gdzie natychmiast dopadły go gobliny, odzierając ze wszystkiego, co miało jakąś wartość. Kit zatknęła nóż z powrotem za cholewę i odwróciła się do Balifa, patrząc nań z zadowoleniem. - Dzięki za niepomaganie. Zaklaskał w dłonie. - Oglądać cię to niezła zabawa, Kit. Nie odpuściłbym sobie tego nawet za worek stali. Kit przyłożyła zranioną dłoń do ust. - Gdzie jest ta twoja gospoda? - spytała, powoli zlizując krew z rany z oczami utkwionymi w Balifie. - Tu, niedaleko - wychrypiał. - Dobrze. Postawisz mi obiad. - Kit przejechała mu dłonią po ramieniu, przywierając do niego blisko. - I opowiesz mi wszystko o generale Ariakasie. - A zatem, gdzie byłaś cały ten czas? - zapytał Balif. Zaspokoiwszy swoją potrzebę, leżał obok niej, wodząc palcami po bliznach na jej nagich piersiach. - Miałem nadzieję na jakąś wiadomość od ciebie zeszłego lata, a już najpóźniej zeszłej jesieni. A tu nic. Ani słowa. - Miałam sprawy do załatwienia - odparła Kit leniwym głosem. - Ważne sprawy. - Mówili, że udałaś się na pÓh10C do Solamnii w towarzystwie jakiegoś rycerzyka. Brightsword czy jak mu tam. 46 47

- Brightblade. Tak. - Kitiara wzruszyła ramionami. Jechaliśmy z tym samym interesem, ale nasze drogi szybko się rozeszły. Nie mogłam już dłużej znosić jego modłów, czuwań i świętoszkowatej gadaniny. - Może i zaczął tę podróż jako chłopak, ale założę się, że kiedy z nim skończyłaś, był już mężczyzną. - Balif lubieżnie puścił oko. - No, a gdzie udałaś się potem? - Włóczyłam się po Solamnii, przez jakiś czas szukając rodziny mojego ojca. Byli panami ziemskimi, tak się przynajmniej zawsze mówiło. Wyobrażałam sobie, że uraduje ich widok dawno zaginionej prawnuczki. Tak bardzo, że podzielą się kilkoma klejnotami rodzinnymi i skrzynką stali. Nie udało mi się ich znaleźć. - Nie jest ci potrzebna stara, spleśniała błękitnokrwista forsa, Kit. Sama zdobędziesz swój majątek. Masz głowę na karku i talent. Generał Ariakas poszukuje i jednego, i drugiego. Kto wie, może będziesz kiedyś władać Ansalonem. - Pieścił blizny na jej prawej piersi. - A więc dałaś sobie w k0l1CUspokój z tym półelfirn kochankiem, który tak ci się podobał. - Tak, opuściłam go - powiedziała cicho Kitiara. Podciągając prześcieradło, przeturlała się na drugą połowę łóżka. - Jestem śpiąca - odezwała się chłodnym tonem. Zdmuchnij świecę. Balif wzruszył ramionami i zrobił, co mu kazała. Miał jej ciało i nie obchodziło go, co zamierzała zrobić ze swoim sercem. Szybko zmorzył go sen. Kitiara leżała odwrócona do niego plecami, wpatrując się w ciemność. W tej chwili nienawidziła Balifa za to, że przypominał jej Tanisa. Napracowała się ciężko, żeby zapomnieć o półelfie, i prawie jej się to udało. Nocami nie tęskniła już za jego dotykiem. Dotyk innych mężczyzn koił jej tęsknotę, choć za każdym razem, kiedy się z nimi kochała, w ich twarzach odbijała się jego twarz. Uwiedzenie młodego Brightblade'a powodowane było frustracją i gniewem na Tanisa za to, że ją opuścił; zamierzała ukarać go, biorąc sobie jego przyjaciela na kochanka. A kiedy śmiała się z chłopaka, kiedy robiła z niego błazna, znęcając się nad nim, w myślach znęcała się nad Tanisem. Ale ostatecznie to ona została ukarana. Schadzka z Brightblade'em zakończyła się dla niej niechcianą ciążą, nie miała jednak dość siły, żeby się jej pozbyć. Poród był ciężki i mało co nie pożegnała się z życiem. W bólu, w delirium, śniła tylko o Tanisie, śniła 0 tym, że czołga się u jego stóp, błagając o przebaczenie, śniła, że zgadza się być jego żoną, śniła o spokoju i bezpieczeństwie w jego objęciach. Gdyby tylko przyszedł wtedy do niej! Ileż to razy nieomal posłała mu wiadomość! Nieomal. A potem przypominała sobie, jak ją odprawił, jak odrzucił jej propozycję, żeby udać się na północ i przystać do "pewnych ludzi, którzy wiedzieli, czego chcą od życia, i nie obawiali się po to sięgnąć". Krótko mówiąc, kazał jej się spakować. Nigdy mu tego nie wybaczy. Miłość do Tanisa była silna, gdy jej samej brakowało owej siły i chęci do życia. Gniew przyszedł razem z krzepą. Gniew i decyzja. Niech ją szlag trafi, gdyby chciała wrócić do niego, czołgając się. Niech sobie zostanie ze swoimi spiczastouchymi krewniakami. Niech go lekceważą, szydzą z niego i natrząsają się za jego plecami. Niech się migdali z jakąś elfią dziwką, Wspominał o jakiejś dziewczynie w Qualinesti. Kit nie mogła przypomnieć sobie jej imienia, ale ta elfka z pewnością byłaby mu rada. Kitiara leżała w ciemnościach, plecami do Balifa, tak daleko od niego, jak tylko mogła, by nie spaść przy okazji z łóżka, i przeklinała Tanisa Półelfa gorzko i namiętnie, aż nie zasnęła. Rankiem jednak, zaledwie na wpół przebudzona i senna, znowu gładziła ramię Tanisa. Rozdział 5 - Miałeś opowiedzieć mi o generale Ariakasie - przypomniała Kit Balifowi. W pościeli wylegiwali się do rana. Teraz szli ulicami Sanc- 48 49

tion, kierując się w stronę zbrojnego obozowiska na północy miasta, gdzie znajdowała się kwatera główna generała. Zamierzałem zrobić to wczorajszej nocy - odparł Balif. - Dałaś mi jednak inne zajęcie. Myśl o generale Ariakasie przez cały ten czas nie opuszczała Kit, ale w wyjątkowych sytuacjach łączyła interesy z przyjemnościami. Ostatnia noc była przyjemnością. Dzisiejszy dzień - interesem. Balif był znośnym towarzyszem, wprawnym kochankiem i na całe szczęście nie naprzykrzał się, chcąc chodzić z nią w objęciach czy prowadzać się za rękę, tak jakby była jego własnością. Głód Kitiary był jednak zbyt silny, by dało się go zaspokoić tą małą rybką, którą udało się jej zaciągnąć w sieć. Kiedy nadejdzie odpowiedni po temu czas, wyrzuci Ją i poczeka na większą zdobycz. Nie martwiła się, że może zranić uczucia Balifa. Po pierwsze, nie było czego ranić. Po drugie zaś, nie miał złudzeń. Wiedział, na czym stoi, zadając się z nią. Wynagrodziła mu już jego trudy i zgadywała, że on użyje jej jeszcze do zdobycia cenniejszej nagrody z rąk generała Ariakasa. Kit zbyt dobrze znała Balifa, żeby łudzić się, że podąża za nią z dobroci serca. - Mam opowiedzieć ci to, co wiem o Ariakasie, czy to, co niosą plotki? - Balif zwrócił się do niej, choć nie patrzał w jej stronę. Badawczym i nieufnym wzrokiem lustrował każdego przechodnia, odwracając się za nim, gdy ten już go minął. W Sanction należało mieć oczy naokoło głowy. - Jedno i drugie - odparła Kit, robiąc dokładnie to samo. Żołnierze, których napotykała, spoglądali na nią z szacunkiem, odsuwali się i robili dla niej przejście, wlepiając w nią oczy pełne podziwu. , - Zdaje się, że jest tu o tobie głośno - zauważył Balif. Kitiara była tego ranka szczególnie dobrze usposobiona, toteż przesyłała swoim wielbicielom łobuzerski uśmiech i potrząsała w odpowiedzi lokami. - Jeżeli prawda to sztuka mięsa, pogłoska jest sosem zacytowała stare powiedzenie - Stary jest ten Ariakas? - Och, jeżeli o to chodzi, kto go tam wie? - Balif wzru- szył ramionami. - Nie jest młody, to na pewno, dziadkiem bym go jednak .nie nazwał. Gdzieś pośrodku. Okrutnik z niego. Kiedyś minotaur oskarżył generała Ariakasa, że oszukuje w kartach. Ariakas udusił tego minotaura gołymi rękoma. Kitiara uniosła niedowierzająco brew. W tym przypadku pogłoska była trochę trudna do przełknięcia. - Prawdę mówię! Przyrzekam na Jej Mroczną Wysokość! - poświadczył Balif, unosząc dłoń w geście przysięgi. - Mój przyjaciel był tam i widział ich walkę na własne oczy. Co zaś do Jej Wysokości, powiadają, że Królowa mu sprzyja. - Zniżył głos. - Niektórzy twierdzą, że był jej kochankiem. - A jak niby tego dokonał, co? - zadrwiła Kit. - Zszedł po swoją ukochaną do Otchłani? Którą z jej pięciu głów calował? - Sza! - zganił ją zgorszony Balif. - Nie mówi się takich rzeczy, Kit. Nawet w żartach. Jej Mroczna Wysokość jest wszędzie. A jeśli nie ona, to jej kapłani - dodał, zerkając złowrogo na majaczącą w tłumie postać w czarnych szatach. - Nasza Królowa przybiera wiele form. Przyszła do niego we śnie. Kit m iała inne określenia na spotkania tego rodzaju, pozostawiła je jednak dla siebie. Małym szacunkiem darzyła kobiety w ogóle, z tak zwaną Królową Ciemności włącznie. Kitiara dorastała w świecie, gdzie nie istnieli bogowie, w świecie, gdzie człowiek był zdany tylko na siebie i mógł uczynić ze sobą, co tylko chciał. Wieści o tej nowo przybyłej Królowej Ciemności dotarły do niej lata temu, podczas licznych podróży po Ansalonie. Niewiele sobie z nich robiła, uznając Mroczną Królową za jeszcze jeden wymysł jakiegoś kapłana naciągacza, by oskubać kilku naiwniaków. Zupełnie jak ta obrzydliwa kapłanka fałszywego boga- węża Balzora, której Kitiara poderżnęła gardło. Ku zaskoczeniu Kitary, kult Królowej Ciemności miał się jednak dobrze. Rósł zarówno w liczbę, jak i w silę i nawet. mówiło się teraz, że ta cała Takhisis ma zamiar wydostać się z Otchłani, gdzie była długo uwięziona, i powrócić na ziemię z zamiarem podboju świata. Kit podobał się pomysł podbijania świata, tyle tylko że wolałaby dokonać tego na własną rękę. 51 50

- Czy Ariakas jest przystojny? - spytała. - Co mówiłaś? - odparł Balif. Przechodzili właśnie przez targ niewolników i obydwoje mieli zatkane nosy, starając się uniknąć fetoru. Odczekali, aż znajdą się w bezpiecznej odległości od tego miejsca, zanim podjęli rozmowę. - Pfuj! - skrzywiła się Kit. - A ja myślałam, że zgniłe jaja śmierdzą. Spytałam, czy Ariakas jest przystojny. Na twarzy Balifa pojawił się niesmak. - Tylko kobieta mogła zadać takie pytanie. Skąd, do jasnej cholery, mam wiedzieć? Na pewno nie jest w moim typie. Para się magią - dodał, tak jakby jedno łączyło się z drugim. Kit zmarszczyła brwi. Jej lud wywodził się z Solamnii, jej ojciec był solarnnijskim rycerzem, zanim za swoje występki został wykluczony z rycerstwa. Kitiara miała we krwi niechęć i nieufność jej rodziny wobec czarodziejów. - To żadna rekomendacja - podsumowała krótko. - Co masz do tego, że jest czarodziejem? - rzucił Balif. - Twój młodszy brat babrał się w magicznej sztuce. I, o ile sobie dobrze przypominam, ty go do tego namówiłaś. - Raistlin był zbyt wielkim słabeuszem, żeby robić cokolwiek innego - odparła Kit. - Musiał mieć jakiś sposób na przeżycie w tym świecie. Wiedziałam, że na pewno nie będzie to miecz. Z tego, co zdążyłeś mi powiedzieć, generał Ariakas nie może się w ten sposób wytłumaczyć. - Nie zajmuje się magią znowu tak bardzo - zaczął go bronić Balif. - Jest wojownikiem w każdym calu. Ale nigdy nie zaszkodzi mieć w zanadrzu inną broń. Takąjak nóż w cholewie twojego buta. - Domyślam się - przyznała niechętnie Kit. Jak na razie niezbyt zaimponowało jej to, czego dowiedziała się o generale Ariakasie. Balif zauważył to, zrozumiał i już miał wystąpić z kolejną opowieścią o uwielbianym przezeń generale, opowieścią, która na pewno przypadłaby Kit do gustu - o tym, jak Ariakas . wzbił się na szczyt władzy, mordując własnego ojca. Kit jednak już go nie słuchała. Stanęła jak wryta przed kuźnią, wpatrując się z napięciem w pobłyskujący na drewnianym stojaku miecz. _ Popatrz tylko na to! - krzyknęła, wyciągając rękę. Był to bękart, znany także jako półtorak, a to dlatego, że jego ostrze było dłuższe i węższe niż zwyczajnego bękarta szczegół, który Kit doceniała - jako że mężczyźni mają zazwyczaj dłuższe ręce. Taki miecz zrekompensowałby jej krótszy zasięg. Kitiara nigdy wcześniej nie widziała tak fenomenalnego miecza, miecza, który zdawał się wykonany dla niej i tylko dla niej. Ostrożnie zdjęła broń ze stojaka, niemalże lękając się ją wypróbować z obawy, że może znaleźć jakąś niedoskonałość. Objęła dłonią opleciony skórą uchwyt. Większość uchwytów na bękarcich mieczach była robiona z myślą o męskich dłoniach, zatem za grubych dla niej. Palce czule ścisnęły uchwyt. Pasował jak ulał. Sprawdziła wyważenie, upewniając się, że miecz nie jest dla niej zbyt ciężki, co skończyłoby się kontuzją łokcia, ani zbyt lekki. Wypróbowała ostrze, kładąc je na łęku i przyglądając się, czy utrzymuje balans. Wyważone było idealnie. Miecz zdawał' się stanowić przedłużenie jej samej, Pałała coraz większym uczuciem do tej broni, ale musiała trzymać się na baczności, zachować spokój, nie gnać na oślep. Podniosła miecz pod światło, badając kawałek po kawałku skubiąc i potrząsając - chciała mieć pewność, że nic nie chrzęści i nie klekocze, Po tym teście zabrała się do sprawdzenia, jak pasuje jej rękojeść przy cięciach. Kit wybadała luz między jelcem a dłonią, wykonując kilka próbnych ruchów nadgarstkiem. Jelec miał zdobienia i był miły dla oka, ale po prawdzie, na nic by się to zdało, gdyby wbijał się w dłoń czy przedramię. Dała krok na ulicę i przyjęła pozycję do walki. Wyciągnęła ostrze przed siebie, zwracając uwagę na długość i ciężar miecza. Machnęła na próbę parę razy, wyhamowując w pół ciosu, żeby określić impet i przekonać się, czy łatwo można zmienić kierunek raz zaczętego zamachu. Na koniec przytknęła koniuszek miecza do ziemi i chwy- 52 53