ANDRE NORTON
OPOWIADANIA
ZE ŚWIATA CZAROWNIC
Tom 4
Przekład: Karolina Bober
PRZEDMOWA
Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko
w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie
została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic cos, co przyciąga zarówno pisarza, jak i
czytelników - ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej.
Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści
historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim
Wschodzie, zakładając tam małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi
sposobność zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o
strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana byłą z folklorem, balladami
Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem.
Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach
ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samotne życie. Wiele historii
zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu
zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom zielarstwa, czarnej i białej magii, itp.
Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć,
co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których
istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nieznane mi białe plamy. Takwłaśnie się stało. Nowe
światło rzucone na starą historię sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników
mówiących wreszcie własnym głosem. Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników
ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie.
To zaś jest tom czwarty, złożony z krótszych utworów.
Bardzo się cieszę, ze Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz
silniej wierzę, ze istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z
niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w
Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy.
Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja,
powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w
Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które
gromadzono tam przez wieki). Lormt jest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze
ciekawsza niż poprzednie.
Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie
dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów
małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych
do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane.
Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych
pisarzy. Zazdroszczę im, ze tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym
zachwycona.
ANDRE NORTON
CÓRKA GODRONA
ANN MILLER I KAREN E. RIDGLEY
Ileż razy słyszałam historię moich narodzin! O tym, jak matka i ojciec, niewiele starsi
niż ja jestem teraz, przysięgali sobie miłość; jak Godron, sługa Ciemności, porwał matkę,
kiedy ja rosłam w jej łonie, i chciał się mną posłużyć w swoich złych zamiarach; o jej
wyratowaniu i oczyszczeniu moich narodzin w starym miejscu Mocy. Ale za każdym razem
słuchałam uważnie, jak nowej historii, w nadziei, że opowiadający coś przeoczyli. Coś, co
wyjaśniłoby narastający we mnie niepokój.
Ach, źle dobrałam słowo. Nie chodzi może o niepokój, lecz o poszukiwanie.
Wiedziałam tylko, że coś mnie przyciąga. Coś? Gdzieś? I wkrótce będę musiała pójść za tą
siłą, by znaleźć odpowiedź na pytania, których nie umiem zadać.
- Silistia?
Słysząc wołanie mojego kuzyna Reldo odłożyłam pamiętnik i opuściłam przytulne
miejsce przy oknie. Wyszłam na zewnątrz, w światło wiosennego słońca. Kiedy wyłoniłam
się z domu, Reldo podniósł rękę, żeby skierować mnie do zagrody. Przyspieszyłam kroku,
zgadując, że kuzyn chce mi pokazać pierwsze wiosenne źrebię, na które oboje czekaliśmy
równie niecierpliwie.
Wdrapałam się na dolną żerdź zagrody i spojrzałam na chwiejącego się na nogach
źrebaka, potem wymieniłam zachwycone uśmiechy z Reldo. Mimo że stał na ziemi, a ja na
żerdzi, musiałam patrzeć w górę. Młodszy o rok - niedawno skończył szesnaście lat był ode
mnie wyższy o ponad pół głowy, bo bardzo wyrósł ostatniej zimy. Moja matka i jego ojciec,
oboje ze Starej Rasy, byli kuzynami, więc Reldo, podobnie jak ja, miał typowe dla tej rasy
czarne włosy. Ale jego oczy miały imbirowy odcień oczu jego matki z innego świata,
natomiast moje były jasnoszare, charakterystyczne dla Starej Rasy.
Mój ojciec, Gunnal, przyklęknął przy trzęsącym się źrebaku, podczas gdy Lenil, ojciec
Relda, głaskał i chwalił klacz.
- Miała dość przyzwoitości, by się oźrebić rano - zaśmiał się Lenil. - I nie wyciągać
nas z łóżek o północy.
- Może poprosimy ją, żeby pogadała z innymi klaczami - zaproponował ojciec,
wyraźnie zadowolony z pomyślnego porodu. Zima była bardzo ciężka, wiele naszych
zwierząt nie zniosło jej lodowatej ostrości. Każdy nowy źrebak wzbogaci przerzedzone stado.
Tej zimy straciliśmy nie tylko zwierzęta. Na myśl o tym spojrzałam na niewielki
pagórek w dalekim, wschodnim rogu naszego obejścia, gdzie pod kopcem z kamieni
spoczywał mój braciszek. Gdy umarł, bardzo wątpiłam, czy mama zgodzi się, żeby wysłano
mnie, abym kształciła budzący się Talent. Jednak żal po maleńkim braciszku przyćmił
rozczarowanie i poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miał jasnobrązowe loczki i
niebieskie oczy naszego ojca. Przypominałam sobie błyski radości w tych oczętach, kiedy
wyciągał pulchne ramionka i zginał paluszki, prosząc, żebym go podniosła. A ja brałam go na
ręce, śmiałam się i obracałam nim w górze.
Zastanawiałam się, czy gdybym umiała wykorzystać narastającą we mnie Moc,
mogłabym go uratować?
Kiedy Reldo dotknął mojego ramienia, podskoczyłam.
- Riatha cię woła - powiedział, bacznie mi się przyglądając.
Szybko odwróciłam od niego twarz i spojrzałam na dom. W drzwiach stała moja
matka.
- Na pewno chce, żebym jej pomogła przygotować południowy posiłek - wyrzuciłam z
siebie jednym tchem. Pobiegłam do domu. Starałam się nie okazywać żalu; skoro moja matka
była tak dzielna, czułam, że muszę jej dorównać. Ojciec długo i gorzko płakał tej nocy, kiedy
trzymał w ramionach swego zmarłego syna, ale mama zniosła to ze stoickim spokojem,
dodając nam siły swoją postawą. Potem jednak, gdy wszyscy otrząsnęliśmy się z pierwszego
szoku, przywarła do mnie, jakby ze strachu.
Wiosenne wydarzenia odrywały ją i resztę rodziny od żalu po tej stracie. Nasza stara
maciora oprosiła się tego popołudnia, pięć młodych przeżyło.
- Więcej, niż się spodziewałem, Gunnalu - powiedział Lenil kiedy wieczorem
zasiedliśmy przy stole.
Mój ojciec chrząknął na znak, że się z nim zgadza, kiedy podawaliśmy sobie miseczki
z jedzeniem.
- Wiosna chyba naprawdę nadeszła - powiedziała Varela, matka Relda, z innego
świata. - Winorośl pączkuje, a zwykle wyczuwa pogodę.
Podała kromkę chleba z masłem Jenli, młodszej siostrze Relda. Spojrzałam na
dziewczynkę, podobną bardziej do mnie niż do rodzonego brata - miała ciemnopopielate
włosy i szare oczy Starej Rasy, odziedziczone po ojcu. Czy i w niej kwitnie Talent Starej
Rasy? Jest jeszcze młoda. Na odpowiedź trzeba będzie poczekać kilka lat. Czując mój wzrok,
Jenli odwróciła się do mnie, zrobiła zeza i pokazała mi język.
- Jenli! - skarcił ją Lenil, nie widząc mojej zabawnej miny. Jenli chichotała,
zasłaniając się dłonią.
- Nie gniewaj się na nią - powiedział mój ojciec, unosząc brew i spoglądając w moim
kierunku. - Silistia ją zachęciła, jestem pewien.
Skupiłam się najedzeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę, dopóki nie usłyszałam
swojego imienia.
- Silistia ma siedemnaście lat - mówił Lenil. - To odpowiedni wiek do rozwijania
Talentu. Powinna...
- Dlaczego? - zapytała mama, przerywając kuzynowi w pół słowa. - Może wyjść za
mąż, rodzić dzieci i żyć normalnym życiem. Nie musi rozwijać Talentu. To może być
przekleństwo. Dobrze wiesz. Lenil. Nawet teraz ludzie patrzą na Prastarych podejrzliwie i
nieufnie.
- Tak, dopóki Mądra Kobieta albo Czarownica nie jest potrzebna do rozwiązania
czyichś problemów - dokończył ojciec.
- Nie zgodzę się na to - oświadczyła zdecydowanie mama. Nie opuści domu.
Złościło mnie, że mówią tak, jakby mnie nie było, albo jakbym nie mogła mówić
sama, ale ugryzłam się w język, widząc zacięte zmarszczki wokół ust matki. Może kiedy
śmierć braciszka przestanie być świeżą raną, mama ustąpi. Bardzo chciałam kształcić Talent,
nauczyć się nad nim panować i używać go dla dobrych celów. Szczególnie odkąd mój
braciszek...
Wyrzuciłam te myśli z głowy i wróciłam do jedzenia. To nie miało sensu. Mogłam
tylko iść naprzód, nie zmieniać tego, co było już przeszłością.
Znów miałam sen - ktoś mnie wolał z głębi gęstego lasu. Matka zabrania mi
opowiadać o snach. Mówi, że są bezsensowne, ale w jej oczach widzę strach. Jest coś, czego
mi nie chce powiedzieć. Co przede mną ukrywa? Dlaczego to ją przeraża? To, że chce mnie
zatrzymać w domu, jest czymś więcej niż zwykłą zachcianką.
Reldo śmieje się ze mnie. Dokucza mi, mówiąc, że przyzywa mnie tajemniczy
ukochany; pyta, czy mogę go poprosić, żeby znalazł dla niego dziewczynę. Wolałabym
słyszeć łagodny głos ukochanego, niż ten dziwny zew, który wbija mi się w serce. Wiem, że
nie mogę się dłużej wzbraniać przed pójściem za tym, co mnie woła. Potrzeba narasta z
każdym dniem.
Jutro pójdę do lasu i poszukam wołającego ze snu. Muszę utrzymać to w tajemnicy
przed mamą, bo nie pozwoli na taką wyprawę. Reldo chce mi towarzyszyć. Proponuje,
żebyśmy powiedzieli rodzicom, że idziemy na Święto Młodych do Szmaragdowej Zatoczki.
To by im się spodobało, w przeciwieństwie do prawdziwego celu.
Musimy się przygotować do podróży. Zapasy jedzenia, ciepłe ubranie, żeby przetrwać,
bo wyprawa może być długa. Znajdziemy się zapewne na dzikim terenie: w głębokim lesie,
gdzie nie wolno nam chodzić. Chociaż smuci mnie, że oszukam mamę, chcę odnaleźć tego,
który woła. Potrzeba ta pali moją duszę gorącym płomieniem.
Świt był pogodny, na łąkach osiadła delikatna rosa. Reldo skłonił się i pozdrowił
wszystkich przy śniadaniu, oświadczając, że chcielibyśmy się wybrać na Święto Młodych.
- Nie - powiedziała natychmiast mama.
- Są już duzi, Riatho - odparł ojciec. - Nie możesz jej wiecznie trzymać przy swojej
spódnicy.
Matka otworzyła usta, ale zanim zdążyła się odezwać, Varela położyła jej dłoń na
ramieniu.
- Puść ich. Reldo zajmie się Silistią, jak Lenil opiekował się tobą. - Uśmiechnęła się
do męża. - Wciąż to robi.
Matka szukała wzrokiem Lenila, w nadziei, że ją poprze. Ten miło się uśmiechnął.
- Wszystko będzie dobrze. Wyprawa do Szmaragdowej Zatoczki to pestka dla
młodych silnych nóg.
Matka odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Prawie się poddałam,
odczuwając jej bolesny strach, jakby był moim własnym, ale wiedziałam, że nie zdołam się
powstrzymać przed szukaniem. Patrzyłam na nią błagalnie.
- Dobrze - szepnęła, patrząc w talerz.
- Ja też chcę iść! - wypaliła Jenli. Przeraziłam się, ale Varela powiedziała:
- Nie, Jenli. Jesteś za mała.
Ojciec zaśmiał się i rzekł:
- Nie martw się, malutka, przyjdzie i na ciebie kolej. - Spojrzał na Relda i na mnie. -
Musicie się pospieszyć, jeśli chcecie dotrzeć do zatoczki przed rozpoczęciem festiwalu.
Szare oczy matki, tak podobne do moich, wciąż były zmartwione, ale uśmiechnęła się
i potrząsnęła głową, jakby odpędzała wszelkie wątpliwości.
- Idźcie i bawcie się dobrze, ale nie rozmawiajcie z obcymi. Uważajcie na siebie.
Nasz zapał był zrozumiały, więc nie musieliśmy go ukrywać. Szybko skończyliśmy
śniadanie i pobiegliśmy po rzeczy.
Byłam niecierpliwa, chciałam od razu udać się na północ, do lasu, ale zmusiłam stopy
do pójścia na wschód, przez łąkę, dopóki nie zniknęliśmy z pola widzenia domowników. Na
szczycie drugiego wzgórza spojrzeliśmy za siebie i uznaliśmy, że można już zmienić
kierunek. Zaczęliśmy schodzić zygzakiem, potem Reldo rzucił się biegiem na północ, w
stronę lasu. Natychmiast za nim pobiegłam, ciesząc się wiatrem we włosach i zapachem
polnych kwiatów, które deptaliśmy w biegu. Zanim dotarliśmy do lasu, prześcignęłam
kuzyna. Nagle przeszył mnie dreszcz, który wytłumaczyłam przejściem ze słońca w cień.
Świerki i sosny przesłaniały młode drzewka, wyciągały niesamowite gałęzie do nieba. Torba
uderzyła mnie w plecy, kiedy zatrzymałam się, żeby poczekać na Relda.
Dobiegł wreszcie, ciężko dysząc.
- Szybka jesteś. Przypomnij mi, żebym się z tobą nie zakładał, kto szybciej biega. -
Rozejrzał się po ciemnym lesie. - Inny świat, prawda?
Znów dreszcz. Zapach sosen i mchu mieszał się z jakąś dziwną, odpychającą wonią,
delikatny wiaterek znad łąki przerodził się w chłodny wicher, a drzewa zasłaniały słońce tak
szczelnie, że było jak o zmroku, a nie jak o poranku. Gdzieś nad nami rozniósł się echem głos
złotego jastrzębia. Znak? Ale czego, nie mogłam powiedzieć.
- Silistia? - Reldo mówił z powątpiewaniem. Odwróciłam się do niego. - Jesteś pewna,
że powinniśmy to zrobić?
Spojrzałam w jego imbirowe oczy. Może popełniłam błąd, pozwalając mu sobie
towarzyszyć. Przecież to było moje poszukiwanie, nie jego. Wołanie torturowało mnie, nie
jego. Może narażałam go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Reldo, idź sam. Ja muszę tu wejść. Nie wiem, dlaczego, po prostu muszę. Ale ty idź
na Święto Młodych i opowiedz mi jak było, to nie będziemy świecić potem oczami przed
rodzicami.
- Nie. - Żywo potrząsnął głową. - Nigdy. Nie zostawię cię samej z tym snem. Wiem,
że jestem mężczyzną, w połowie z innego świata i nie mam Talentu, ale mogę cię chronić
przed zwierzętami i innymi niebezpieczeństwami. Nie, Silistio. Oboje zawracamy albo oboje
idziemy dalej.
- Jesteś nie tylko kuzynem, ale i najlepszym przyjacielem. Chciałabym móc
zignorować to wołanie.
Krzywo się uśmiechnął i zaczęliśmy się przedzierać przez gęstniejący las. Głos
wołającego dźwięczał w mojej głowie, prowadząc mnie, choć nie widzieliśmy żadnej ścieżki.
Czas zamarł w tym dziwnym mrocznym lesie. Nie docierało tu światło słoneczne,
więc nie można było domyślić się godziny, przez gałęzie przedostawał się jedynie srebrny
poblask. Miałam dużo siły, nie chciało mi się jeść i szłam dalej w las, aż zatrzymało mnie
wołanie Relda.
- Jestem głodny - powiedział. - Na pewno już południe. Nie zmęczyłaś się?
Potrząsnęłam głową.
- Zachowałam się bezmyślnie. Czułam tylko chęć dalszego szukania. Oczywiście,
musimy coś zjeść i się odświeżyć.
Starałam się go nie popędzać, ale czułam, że mój cel jest już niedaleko, że wkrótce
uzyskam odpowiedzi na pytania, które dręczyły mnie od tak dawna. Ruszyliśmy w drogę.
Weszliśmy na wzgórze. Zobaczyłam łąkę prowadzącą do kamiennej wieży.
Zatrzymałam się, zmrożona tym widokiem - wiedziałam, że tam właśnie zmierzam.
Reldo zatrzymał się za mną, stanął blisko i położył mi rękę na ramieniu.
- Co się stało?
- Tu - wydyszałam. - To tu.
Lekki dreszcz przeszył jego ciało, szybko spojrzałam na niego.
- Czujesz coś?
- Ja... Nie jestem pewien. Słyszałem, że w tym lesie są miejsca Mocy Prastarych.
Może to jedno z nich.
- Tak. To miejsce Mocy. - Ale nie czułam ciepła i dobra. Czaiła się tu Ciemność.
Mimo że ogarnął mnie strach, wiedziałam, że muszę tam iść, wejść w to ponure miejsce,
znaleźć tego, który mnie wołał. Kiedy szliśmy przez łąkę, zauważyłam, że trawa i kwiaty nie
wyglądają zdrowo, lecz tak, jakby poskręcała je jakaś siła.
Dlaczego? Dlaczego? Pytanie to odbijało mi się echem w głowie, kiedy zbliżaliśmy
się do wieży. Dlaczego to miejsce, miejsce Zła, Ciemności, wzywa właśnie mnie? Chciałam
się odwrócić i uciec, ale jakaś siła mocno mnie trzymała. Moje stopy szły, jakby słuchały
nakazów z zewnątrz, minęły mury i skierowały się do zamku.
- Wygląda jak opuszczone domostwo - powiedział Reldo, kiedy przeszliśmy przez
wrota. - Nie jak miejsce Mocy.
- Wątpię, kuzynie, czy wiesz lepiej niż ja, jak powinno wyglądać miejsce Mocy, skoro
nasze podróże ograniczały się do wycieczek z rodzicami do Szmaragdowej Zatoczki i
odwiedzin w domu dziadków. - Nieświadomie mówiłam bardzo ostro. Czułam, że strach
Relda miesza się z moim. Czy sprowadziłam na niego nieszczęście?
Zrzuciliśmy torby i weszliśmy do środka. Owionęło nas przejmujące zimno, jakbyśmy
przeszli przez niewidzialną kurtynę. Z góry padało blade światło, podniosłam głowę, żeby
zobaczyć jego źródło. Parę wysokich, wąskich okien, umieszczonych w górnej części wieży,
wpuszczało trochę jasności. Spojrzałam na strome, wąskie kamienne schody wspinające się
na ścianę wieży. Instynktownie podeszłam do nich z zamiarem wejścia na górę. Jednak po
paru stopniach uświadomiłam sobie, że mój cel nie leżał tam. Zatrzymałam się. Reldo wpadł
na mnie.
- Nie tu - powiedziałam dziwnie zmienionym głosem.
Bez słowa odwrócił się i zszedł na dół, potem czekał na mój następny krok. Chyba
wiedział, że tylko ja jestem w stanie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mój umysł. Stałam w
środku wieży i powoli się obracałam, oglądając zakurzone kamienne ściany bez drzwi.
Wiedząc, że to musiało być tu, zamknęłam oczy i pozwoliłam szukać myślom.
Tu! Uderzyło mnie to z taką siłą, że upadłam na kolana.
- Silistia! - krzyknął Reldo, klękając i chwytając mnie za ramiona.
Skrzyżowałam ręce i położyłam je na jego dłoniach, głęboko wciągając powietrze.
- Wiem... - wykrztusiłam. - Patrz tam.
W miejscu, gdzie ich przedtem nie było, pojawiły się drzwi. Wstałam i podeszłam do
nich, jakby ciągnęły mnie niewidzialne liny. Reldo szedł tuż za mną. Zatrzymałam się. Nagle
poczułam strach o kuzyna, wiedząc, że spotkam się z czymś ściśle związanym z Ciemnością;
z czymś, co mogło wyrządzić krzywdę nam obojgu. Czy miałam prawo narażać go na takie
niebezpieczeństwo?
- Musisz tu na mnie poczekać - szepnęłam. Kiedy zaprotestował, nalegałam. - Staniesz
na straży. Chcesz, żeby zaatakowano mnie z tyłu?
Przez jego młodą twarz przemknęły wątpliwości. Wiedziałam, że bije się z myślami.
- Ale co czai się przed tobą? Niemądrze byłoby puścić cię samą. Nie pozwolę na to.
Obiecuję, że będę ubezpieczał tyły.
Ustąpiłam. Czułam wstyd, że przyjmuję obecność Relda z ulgą. Zeszliśmy krętym
tunelem w dół, w kierunku ciemności. Zdawało mi się jednak, że blade światło porusza się
przed nami, pokazując tylko tyle, żebyśmy się nie potknęli na nierówno ułożonych
kamieniach. Nasze kroki wywoływały echo, które pochłaniały kamienne ściany, jakby żywiły
się dźwiękami.
W głowie czułam ucisk, który spływał w dół, napełniając mnie złym przeczuciem. Ale
nie mogłam się zatrzymać. Mimo strachu przyspieszyłam kroku. Niemal biegłam naprzód, by
zobaczyć koniec tunelu. Tu, wiedziałam, leżą odpowiedzi na moje pytania. Nie byłam pewna,
czy nadal ich chcę, ale nie miałam już wyboru.
Tunel rozszerzył się w wielką komnatę, która kończyła się daleko w ciemności. Na
ścianach wykute były runy, błyszczące szkarłatem, rzucające krwawe odbłyski na blade
światło, towarzyszące nam dotychczas w drodze, a teraz słabo migocące w ogromnym
pomieszczeniu, gdzie staliśmy.
Pośrodku komnaty stał kamienny ołtarz, tak czarny, że zdawał się chwytać światło w
swą tajemniczą głębię i pochłaniać je bez odbicia. Postument, na którym był ustawiony,
pokrywały czerwone, świecące runy, pulsujące rytmicznie, na zmianę z runami na ścianach.
Jaką wiadomość próbowały przekazać? Potrząsnęłam głową, przyglądając się runom. Nie
mogłam rozszyfrować ich znaczenia. Miałam wrażenie, że unosi się ono tuż nad moją głową,
przekornie mnie zwodzi.
- Wreszcie przyszłaś.
Podskoczyłam, zdziwiona faktem, że głos docierał raczej do mojego umysłu niż do
uszu. Szybko sprawdziłam reakcję Relda; chyba nie słyszał tego głosu.
- Tylko ty mnie słyszysz, Silistio.
Instynktownie spojrzałam na ołtarz. Coś się nad nim unosiło, nie było jeszcze
całkowicie uformowane. Serce waliło mi w piersi.
- Kim jesteś? - szepnęłam, czy raczej, jak mi się zdawało, zapytałam w myślach.
- Jestem twoim ojcem.
- Nie rozumiem.
Reldo odwrócił się do mnie.
- Czego nie rozumiesz?
Spojrzałam na niego.
- Nie słyszysz głosu?
- Jakiego głosu?
- Widzisz, co zaczyna się pokazywać nad ołtarzem?
- Nie widzę żadnych obrazów. Jak to wygląda?
Po tym pytaniu znów odwróciłam się do ołtarza. Opary przybrały kształt mężczyzny,
choć pozostawały niematerialne.
- Długo czekałem na to, co mi się należy. Straciłem moje śmiertelne życie w walce o
ciebie. Tym razem cię nie wypuszczę.
- W jakiej walce? Mówisz o rzeczach, których nie znam.
- Jestem Godron, twój ojciec. Urodziłaś się dla mnie.
- Słyszałam historię o tobie i Mocy, która przeszła na stronę Ciemności, i o mojej
matce. Ale ty nie jesteś moim ojcem. Jest nim Gunnal.
- Szukasz prawdy? Jeśli tak, pokażę ci ją. Otwórz umysł.
Zalały mnie wizje: zobaczyłam, jak Godron schwytał moją matkę, jak jego
czarodziejskie zwierzęta zabiły jej strażników. Zobaczyłam, jak ją tu przyniósł i położył się
na niej. Krzyki matki odbijały siew mojej głowie, wraz z brutalnym śmiechem Godrona.
Zobaczyłam mamę z dużym brzuchem, wiedziałam, że to ja w nim rosłam. Widziałam
desperacką akcję ratowniczą, kiedy to Gunnal prawie poświęcił życie: odniósł ciężką ranę,
dając Lenilowi sposobność do wyprowadzenia matki. Widziałam, jak Godron próbował ją
odbić, ale nie pozwoliła na to Varela, która przypadkiem dołączyła do mężczyzn. Widziałam,
jak Lenil i Varela idą w miejsce Mocy Prastarych z moją matką, by moje narodziny zostały
oczyszczone. Widziałam potem walkę, o której mówił Godron: jak się mną brzydził po
oczyszczających rytuałach, jak próbował poderżnąć mi gardło, ale Varela uniemożliwiła mu
to, rzucając sztyletem.
Okropność tych wizji tak mnie pochłonęła, że poczułam, jakby paraliżujący pocisk
wbił mi się w samo serce, w całe moje jestestwo. Jak mogłam pogodzić się z myślą, że jestem
owocem Zła i Ciemności?
W desperacji mój umysł krzyknął:
- Mamo, pomóż! Czy to prawda?
Starałam się odepchnąć jego natarczywą obecność i uświadomiłam sobie, że nie
jestem w stanie tego zrobić.
- Mamo, co się dzieje? - krzyknęłam.
Ale stałam sama. Rozumiałam, że chce mnie sobie podporządkować, wiedziałam, że
muszę wytężyć cały mój nie ukształtowany jeszcze Talent, żeby go odepchnąć. Zebrałam w
sobie siły, próbując chronić się przed dalszymi atakami, koncentrując myśli na odpieraniu
Mocy mężczyzny.
Jego obraz falował. Moja siła, o której nie wiedziałam, starała się powstrzymać jego
napaść. Poczułam, że Godrona cieszy ta wola walki i uświadomiłam sobie, że chce posiąść
Moc, jaka jest we mnie.
Nie mogłam do tego dopuścić. Jego złe siły staną się niepokonane, jeśli dołączy do
nich mój uśpiony Talent. Zdwoiłam wysiłki, żeby temu zapobiec.
Gdybym tylko wiedziała, co robić! Runy na ścianach i piedestale wiły się jak węże,
więc instynktownie wyciągnęłam przed siebie ręce. W końcach palców poczułam dziwne
łaskotanie. Jak w transie naszkicowałam w powietrzu znak. Przez dłuższą chwilę lśnił
błękitem. Runy na ścianach zdawały się pulsować w odpowiedzi, usłyszałam szyderczy
śmiech Godrona, który chciał chyba zachęcić mnie do walki moją najsilniejszą bronią.
Otoczył mnie wiatr, włosy zaczęły się dziko kręcić wokół głowy, a karmazynowy blask
runów popłynął w moim kierunku, jakby chciał mnie pochłonąć. Nakreśliłam przed sobą
koło. Błękitny ogień migotał w miejscach, gdzie dotknęła go siła runów, ale trzymał się i
mnie chronił.
Godrona przestało to bawić. Wysłał myślową strzałę do mojego umysłu. Padłam na
kolana z głośnym krzykiem. Przez mgłę bólu zobaczyłam, że Reldo skoczył między mnie i
ołtarz, próbując mnie obronić przed przeciwnikiem, którego nie widział.
- Nie! - krzyknęłam, obawiając się o jego życie. Co mogło go ochronić przed złem
Godrona?
Za późno. Próbowałam osłonić jego myśli. Poczułam, jak krzyczy; jego świadomość
uniknęła uderzenia. Nie miał jednak myślowych barier. Jeśli go nie uratuję, desperacki lot
jego umysłu skończy się śmiercią.
Ale jak go ratować?
Szaleńczo podążyłam za jego myślami, przerażona pustką, którą znalazłam.
Zrozumiałam, że muszę szybko opanować sytuację.
Kiedy podzieliłam energię, Godron zwiększył wysiłki, by przełamać mój opór.
Czułam Relda, chwyciłam j ego okaleczoną świadomość i trzymałam mocno, wiedząc, że nie
wolno mi jej puścić. Nie będę miała więcej okazji. Jeśli teraz skoncentruję się na własnej
obronie, stracę kuzyna na zawsze. Tego bym nie zniosła.
Zło uderzało we mnie falami, osłabiając umysł. Czułam, że pochłania mnie Moc
Godrona, ale wciąż mocno trzymałam Relda. Zostań ze mną, zostań...
Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Moc Godrona okazała się zbyt silna w
porównaniu z moim nie ukształtowanym Talentem.
Nagle wlała się we mnie energia z zewnątrz, spajając moje poszarpane zmysły i
kierując je tam, gdzie należało. Teraz wiedziałam, co robić. Jak kierować myślą, trzymać
Relda i opierać się Godronowi.
Odniosłam wrażenie, że nie jestem sama - czy to była prawda? Tak! Poczułam, jak
łapią mnie czyjeś ręce, zobaczyłam, jak moja matka unosi cienki sztylet z rękojeścią z
błyszczącego niebieskiego kamienia. Rękojeść miotała strzały światła, które otoczyły
komnatę, pełzały po ścianach, wysadzały w powietrze kawałki ołtarza. Wiatr narastał, ryczał,
jakby waliły się tysiące gór. Z rozpadających się ścian wylatywały chmury pyłu. Pioruny
uderzały w wijącą się, przezroczystą figurę nad ołtarzem.
- Nieeeee!
Uwolniłam dłoń z uścisku mamy i przeniosłam na jej rękę, trzymającą sztylet. Dłoń
Lenila spoczęła na mojej.
Ucisk, który dręczył mój umysł i duszę, zaczął ustępować, całkowicie go z siebie
wyrzuciłam. Czułam, jakbym urosła i wyszła z siebie. Wiedziałam, że wygnanie Godrona nie
wystarczy. Trzeba go zniszczyć, żeby już nigdy nie zatruwał świata Złem i Ciemnością.
Gunnal i Varela zbliżyli się, dodając nam sił, chociaż sami nie posiadali Talentu.
Zobaczyłam, jak Reldo porusza się, wstaje i podchodzi do nas. Już mnie nie potrzebował,
pozwolił mi poświęcić całą Moc na zniszczenie Godrona.
Posadzka pod nami zatrzęsła się. Z powały spadały kamienie. Wiedziałam, że trzeba
uciekać, ale nie mogłam się jeszcze oddalić: musiałam zobaczyć, jak mglista postać Godrona
rozpada się do reszty. Pulsujące krwawe światło pozostałych runów zmieniło się w niebieskie.
Ołtarz rozpadł się ze straszliwym hukiem, niszcząc ostatnie ślady ducha Godrona. Trzonek
noża ściemniał. Zaczęliśmy uciekać z walącej się wieży. Przebiegliśmy przez tunel. Całe
domostwo zamieniało się w ruinę, czułam nasz wspólny strach, że nie zdołamy uciec. W
panice wytężyłam moją nowo odkrytą siłę i podtrzymywałam głazy, aby nie upadły.
Kiedy przebiegaliśmy pod wieżą, kołysała się, wysłałam więc myśli, żeby ją
podeprzeć. Wysiłek był tak bardzo wyczerpujący fizycznie, że aż słaniałam się na nogach.
Chwyciły mnie młode, silne ręce - to Reldo. Trzymając mnie w ramionach, osłaniał rodzinę.
Wieża runęła, zabierając ze sobą ściany zamku, pozostawiając jedynie gruz i pył.
Moi ukochani pochylili się nade mną. Zapadłam w błogą nieświadomość.
Drugi źrebak narodził się także rano, choć o wiele wcześniej niż pierwszy. Mój ojciec
Gunnal i Lenil spali, wyczerpani, ale zadowoleni.
Głosy? Ach, tak. Wyglądając przez okno widziałam jak Reldo i Jenli idą ręka w rękę
do zagrody. Jenli gadała i podskakiwała. Reldo uśmiechał się do siostrzyczki z pobłażaniem.
Varela dała mi do przeczytania swój pamiętnik, który pisała od samego przybycia do
naszego świata. Opisała moje pochodzenie i narodziny. Opowieść ta, pisana przyjazną ręką,
była teraz łatwiejsza do zniesienia niż wtedy, gdy wpychano mi ją do głowy z nienawiścią.
Uważam Gunnala za ojca, bo naprawdę nim jest. Brał udział w ratowaniu mamy,
potem ją poślubił, wychował mnie i kochał jak córkę, chociaż wiedział, z czyjego nasienia
wyrosłam.
Przygotowuję się do wyjazdu na naukę. Teraz, kiedy Godron naprawdę nie żyje,
mama już się nie boi. Wie, że nie musi mnie chronić i osłaniać przed Złem. Szczęśliwie jej
Talent, chociaż uśpiony, pozwolił odebrać moje wołanie. Powiedziała mi potem, że kiedy
usłyszała w myślach mój krzyk, wiedziała, gdzie jestem, bo to właśnie tam Godron zabrał ją
wiele lat temu. Dlatego nie wolno nam było wchodzić do lasu. Dała mi sztylet - leży koło
mnie, kiedy piszę te słowa - który odegrał tak ważną rolę w oczyszczeniu moich narodzin, a
potem przeciął gardło Godrona, kończąc jego fizyczne życie.
Muszę przyjąć z pokorą fakt, iż jestem obdarzona Talentem tak wielkim, że jego
granice nie zostały jeszcze poznane. Będę się przykładać do lekcji, żeby nauczyć się kierować
Mocą dla dobra naszych ludzi i naszego świata.
POSŁOWIE
Kiedy Andre Norton poprosiła o drugie opowiadanie o Świecie Czarownic,
natychmiast zadzwoniłam do mojej partnerki, pisarki Karen Rigley. Przypomniala mi, jak
zastanawiałyśmy się nad przyszłością nowo narodzonego dziecka w “Kamieniach Sharnonu”
(“Opowieści ze Świata Czarownic tom drugi”) i wiedziałyśmy już, ze jego los stanie się
tematem naszej historii.
Przez dwa lata współpracowałyśmy na odległość, teraz po raz pierwszy pisałyśmy
naprawdę razem, w tym samym miejscu. Zawsze będę pamiętać, jak siedzimy koło siebie przy
maszynie Karen, a Silistia opowiada nam swoją historię. Nie zapomnę tez radości, jaką obie
odczułyśmy, kiedy Andre przyjęła “Córkę Godrona” bez poprawek.
Andre pokazała mi drogę do gwiazd, obudziła we mnie marzenie zostania pisarką.
Potem pośrednio związała mnie z Karen. Jesteśmy dumne, że nasze wysiłki zyskały jej
aprobatę.
Ad astra.
ANN MILLER
Andre Norton nie tylko otworzyła przede mną fantastyczne nowe światy, ale i dala mi
partnerkę do pisania, Ann Miller. Ann przyznaje, że Andre Norton zmieniła jej życie i
zainspirowała ją do pisania. Bez Andre zespół Miller - Rigley nigdy by nie istniał. Wielka
Mistrzyni science fiction wpłynęła na całą naszą pracę, od najkrótszych artykułów do
powieści. Kiedy przyjęta “Córkę Godrona”, nie prosząc o ponowne jej napisanie i nie
sugerując żadnych zmian, poczułyśmy się tak zaszczycone, jakbyśmy dostały Nagrodę
Pulitzera lub Akademii.
KAREN E. RIGLEY
KWESTIA MAGII
MARTA RANDALL
I
Wędrowny magik rozstawił namiot na polu za stodołą garncarza. Jora, najlepsza
przyjaciółka Imrie, mówiła o nim przez cały dzień pracy w polu. Imrie bała się, że zaraz
oszaleje od jej gadania.
- Założę się, że był wszędzie - powiedziała Jora, odgarniając z czoła wilgotne włosy.
Napełniła koszyk ziarnem z worka. - Za oceanem i w ogóle. Ludzie mówią, że potrafi nawet
czytać myśli - ciągnęła.
Zadrżała ze strachu i radości. Niezadowolona Imrie tylko mruknęła.
- Słyszałam, jak mama mówiła cioci, że on rozmawia z Prastarymi. - Jora przestała
udawać, że pracuje. - A tata powiedział, że magik potrafi wywołać deszcz. A nawet
błyskawice!
- Bzdura - odparła Imrie. - Deszcz pada albo nie pada, piorun uderza albo nie uderza.
To wszystko. Rozmowa z Prastarymi... Hmm. Zdjęła mokrą koszulę. Dzień był gorący i
parny.
- Imrie - zaczęła znów Jora. - Nie cieszy cię to ani trochę? Założę się, że widział nawet
smoki, latające statki i różne inne ciekawostki.
- A ty widziałaś kiedyś smoka? Albo latający statek? - zapytała Imrie, opierając ręce
na biodrach. - Może rozmawiałaś z kimś, kto widział? Nie, bo przecież zawsze ktoś zna
kogoś, kto słyszał, że czyjaś tam ciotka widziała smoka. A Prastarzy? Widziałaś choć
jednego? Albo słyszałaś? Lub dotykałaś? - Patrzyła na dziewczynę. - No, co mi odpowiesz?
- Twój kłopot - odparła zagniewana Jora - polega na tym, że nie masz wyobraźni. -
Wzięła kobiałkę z ziarnem i zaczęła iść między bruzdami, nie czekając, aż przyjaciółka
napełni swój kosz.
Nagły poryw wiatru wysunął kosmyk ciemnych włosów Imrie spod opaski.
Dziewczyna odgarnęła go z szyi. Magik! Raczej szarlatan, pomyślała ze zniecierpliwieniem.
W czasie kolacji Tib, kuzyn Imrie, paplał z dziecinnym zaciekawieniem o zbliżającym
się występie magika. Wujek Rosin szarpał brodę i rozprawiał o czymś z powagą, a ciocia
Melia potakiwała mrukliwe, milcząca jak zwykle. Imrie obserwowała ciotkę, pomagając jej
przygotować i podać posiłek. Melia była siostrą jej matki, przeżyła rzeź w Dolinie Menas,
podczas której zginęli rodzice Imrie. Podobnie jak Dolina Harkens, Menas leżało wśród
niewielkich dolinek, bezładnie rozrzuconych w tej części Wyżyny Hallack. W
przeciwieństwie jednak do Harkens, położonego nad morzem, Menas graniczyło z Wielkim
Pustkowiem, samotną, niezbadaną krainą, zamieszkaną przez biedaków, opryszków i duchy
Prastarych. Napad na tę dolinę nie był niczym niezwykłym: ot, kolejna potyczka w toczących
się nieustannie walkach przygranicznych. Bandyci na koniach zaatakowali ogniem i mieczem.
Maleńkie Menas nie miało sił, by bronić się przed liczniejszym przeciwnikiem, więc w ciągu
jednego dnia wszystkie domostwa legły w gruzach. Z tego, co powiedziano Imrie, tylko ona i
Melia uniknęły śmierci.
Imrie zastanawiała się czasami, czyjej matka stałaby się z wiekiem podobna do Melii:
cicha, zmęczona i siwa. Pamiętała rodziców bardzo słabo, jako pogodnych, kochających się
ludzi, którzy wypełniali jej dni światłem i szczęściem. Melię przypominała sobie jako młodą,
bardzo ładną, zawsze roześmianą kobietę.
Melia zachowała parę pamiątek z Doliny Menas. Trzymała je w maleńkim,
drewnianym pudełeczku na półce nad paleniskiem. Sama nigdy do niego nie zaglądała, ale dla
Imrie było ono kluczem do utraconego lepszego świata. Czasami, późną nocą, wyjmowała z
pudełka amulet matki i zabierała ze sobą do łóżka. Trzymała go mocno i wyobrażała sobie, że
ona i Melia wciąż są w Menas, że Melia nadal się śmieje i flirtuje z młodymi mężczyznami,
że rodzice Imrie przytulają ją i zadają śmieszne zagadki. Potem cichutko płakała, aż ją to
usypiało.
Tego wieczoru, po kolacji, niechętnie poszła z rodziną na pole za stodołą garncarza.
Zgodziła się tylko dlatego, że Tib zamęczał wszystkich o to przy jedzeniu. Namiot magika,
niegustownie ozdobiony chorągwiami i proporcami, stał na prowizorycznym podium;
Pomocnik sztukmistrza siedział na deskach i wymachiwał nogami, spoglądając na tłum
przybyłych ze znudzoną, pełną wyższości miną.
Długie rękawy jego tuniki leżały za nim na podeście. Mieszkańcy Colmery stawili się
chyba w komplecie. Rosin i Melia podeszli do Seta, przywódcy wioski. Imrie spodziewała
się, że będą opowiadać bzdury o magiku, ale Set podrapał się w głowę pod znoszoną
niebieską czapką i wskazał ręką na wschód.
- Kłopoty - rzekł cicho. - Na wybrzeżu. Mówią o wojnie.
Rosin szarpał brodę.
- Poważnie?
- Możliwe. - Set zmarszczył brwi. - Zeszłej nocy przejeżdżał tędy Halle z Norris.
Norris było sąsiednią doliną, niewielką jak Harkens. Leżało w pobliżu jednego z
głównych szlaków prowadzących przez niebezpieczne wzgórza Wyżyny Hallack. Zwykle
nikt nie wyjeżdżał stamtąd wiosną, przed końcem zasiewów.
- Nie słyszałem o tym - powiedział Rosin.
- Unikał rozgłosu. Pan Betry zwołał ludzi do zamku, prosił o pomoc. Potrzebują
wojska. Pojechał zobaczyć się z panem Harkenem. Skoro jesteśmy na wybrzeżu...
- Wiadomo, z kim walczy?
- Z obcymi. Przybyli zza morza.
Rosin wyglądał na zaskoczonego.
- Zza morza?
- Mało prawdopodobne. Może to tylko plotki. Po zimie ludzie zawsze więcej gadają.
Jeśli to prawda, Harken na pewno coś powie.
Rosin mruknął przytakująco, a Set poszedł porozmawiać z innymi starszymi. Imrie
zadrżała i skrzyżowała ramiona, uderzając dłońmi o boki.
- Wujku Rosinie? - powiedziała.
- To tylko plotki - powtórzył wuj słowa Seta. - Nie przejmuj się, oglądaj
przedstawienie. Dzieje się tak każdej wiosny, ludzie po prostu muszą opowiadać o czymś
strasznym. Set jest bardzo zadowolony, bo czuje się ważny. Idź do koleżanek, baw się dobrze.
I miej oko na Tiba.
- Nie potrzebuję jej - zbuntował się Tib, ale kiedy dostrzegł spojrzenie ojca, posłusznie
wziął Imrie za rękę i pociągnął ją przez tłum. Jora zauważyła dziewczynę, przecisnęła się do
niej.
- Wiedziałam, że nie wytrzymasz i przyjdziesz - powiedziała. Chodźcie, siostra zajęła
dla nas miejsca blisko namiotu.
Tib krzyknął z radości i szarpnął Imrie. Za Jorą przepychali się do przodu. Imrie
westchnęła.
Wkrótce pokazał się magik. Był nieciekawym mężczyzną o siwej brodzie. Rękawy
jego tuniki były jeszcze dłuższe niż u pomocnika. Po kwiecistej przemowie, obiecującej
wszelkiego rodzaju cuda, przystąpił do rozsypywania jakichś proszków. W powietrzu
pojawiła się smuga dymu. Wielu ludzi zaczęło krzyczeć i zakrywać sobie głowy, a człowiek
stojący przy Imrie klął, jak klną mężczyźni, gdy się boją, ale nie chcą tego okazać. Pomocnik
magika wykrzykiwał zaklęcia, potem skrył się w tłumie, jakby szukał bezpiecznego
schronienia. Tib schował twarz w spódnicy Imrie i popiskiwał. Imrie potrząsnęła głową,
mrużąc oczy, ale widziała tylko ciemny dym i sztukmistrza, który kręcił się, jakby nasypano
mu pieprzu w ubranie. Mocno szturchnęła Jorę łokciem.
- Co to? - zapytała. - Co widzisz?
- Potwory - wykrztusiła Jora. - Wielka Matko, ratuj nas, pożerają magika! - jęczała z
przerażenia. Siostra ukryła twarz w jej rękawie i płakała.
Magik krzyknął tryumfalnie, wyskakując z kłębów dymu, rozpływającego się w
strzępach. Wszyscy wiwatowali, a Tib podskakiwał z radości. Dym zniknął, kuglarz się
ukłonił, a chłopak, który mu pomagał, ruszył przez tłum z miseczką na drobniaki. Jora
wrzuciła do niej parę monet, ale Imrie tylko się skrzywiła. Chłopak zmarszczył nos i poszedł
dalej.
Przez całą noc mieszkańcy wioski rozmawiali tylko o śmiertelnej bitwie magika z
potworami z dymu. Imrie nakryła uszy kocami i udawała, że śpi. Zapomniano nawet o tym,
co Set mówił o zbliżającym się nieszczęściu. Prawdopodobnie słusznie, pomyślała Imrie;
kłopoty te wcale nie były bardziej materialne niż sztuczki magika. Coś ją jednak niepokoiło -
nawet stojący twardo na ziemi wujek Rosin widział potwory z dymu, a przecież nie wierzył w
nic, czego nie mógłby zasiać, zebrać, przeżuć czy połknąć. Imrie zagryzła wargę, spoglądając
znad koca na plecioną ścianę chaty. Może Jora miała rację, pomyślała. Chyba nie mam
wyobraźni.
Odwróciła się. Ciocia i wujek chrapali na sienniku, Tib pomrukiwał przez sen.
Pomyślała, że nawet jeśli nie ma wyobraźni, wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie - i
wcale nie jest tym zachwycona. Miała piętnaście lat i dojrzała do małżeństwa, jak powiedział
wujek Rosin. Imrie przypuszczała, że zostanie wydana za Postena, który pracował na
sąsiednich polach, albo, jeśli jej się poszczęści, za Meta, syna kowala. Prychnęła. Met był
przysadzisty i hałaśliwy. Podczas uroczystości w wiosce pił za dużo piwa. Nieważne zresztą,
za kogo wyjdzie, i tak wie, że wkrótce po ślubie zrobi się zmęczona i milcząca jak ciocia
Melia, jej życie będzie upływać na sprzątaniu, gotowaniu, przędzeniu, cerowaniu, pracy w
polu, wyciąganiu wody ze studni i rodzeniu dzieci. Niepostrzeżenie osiwieje, a od siwizny
tylko krok do śmierci.
Mam dość wyobraźni, żeby to przewidzieć, pomyślała niewesoło Imrie. Może Jorze
będzie łatwiej to znieść - ma wystarczająco dużo fantazji, by zobaczyć nie istniejące smoki.
Klepnęła ze zniecierpliwieniem wiązkę słomy pod głową i zamknęła oczy. Czy ma
wyobraźnię, czy nie, magik jest oszustem, to wszystko. Powtarzając tę myśl jak modlitwę,
zasnęła.
Sztukmistrz opuścił wioskę następnego ranka. Udał się, jeśli wierzyć plotkom, do
zamku niedaleko krańców doliny. Imrie tylko wzruszyła ramionami, kiedy Jora powtórzyła jej
te zapierające dech w piersiach nowiny. Parokrotnie widziała Harkenów na przejażdżce - pan
siedział ciężko w siodle, jego żony prawie nie było widać spod bogatego stroju, a młody
panicz był odważny, inteligentny i oczywiście bardzo z tego dumny. Prawdopodobnie nie
różnią się od ludzi z wioski, pomyślała Imrie i przeciągnęła ciężki kosz z ziarnem do swojej
bruzdy.
Upał utrzymał się aż do zachodu słońca, kiedy skończyli wysiew; niebo pociemniało,
zaczął mżyć deszcz. Imrie rozpostarła ramiona, ciesząc się, że naprawdę pada, upajając się
chłodnymi kroplami i miłym łagodnym wiatrem, zapachem wilgotnej żyznej ziemi. Na
wschodzie pokazała się błyskawica. Jora, stojąca przy Imrie, krzyknęła i wskazała ręką.
- To z zamku! - powiedziała z przekonaniem. - Pewnie ten magik. Dla nas nie
wyczarował błyskawic.
- Chciałabym - odrzekła Imrie - żebyś zapomniała o tym przeklętym kuglarzu i znów
zaczęła mówić o chłopcach. Przynajmniej jest ich więcej.
Jora obrzuciła ją wzrokiem i odeszła. Imrie spojrzała na niebo, znów błysnęło.
Wyglądało to z pewnością na zwykłą wiosenną błyskawicę - nic szczególnego, tylko że
zmiany pogody przychodziły zwykle ze wschodu, a nie z zachodu, a światło błyskawic
zdawało się utrzymywać nad środkiem doliny, nie poruszało się mimo wiatru, który gnał
chmury. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, wyprostowała ramiona i
poszła w kierunku wioski. Bzdura, pomyślała. Po prostu bzdura.
Gdy zapadła noc, poświata stała się silniejsza, rzucała jasne odblaski na wioskę.
Wujek Rosin powiedział, że przy tym świetle można by policzyć nasiona w bruzdach. Wujek
rozmawiał z Setem, długo i z niepokojem, o możliwej wiosennej powodzi - ziarno zostałoby
wypłukane, a plony zniszczone. Ciocia Melia dolewała mężczyznom piwa. Za każdym razem,
gdy grzmiało, lekko podskakiwała. Nawet Tib wreszcie przestał mówić.
Imrie skończyła zmywanie po kolacji, potem, jakby zarażona panującym w pokoju
napięciem, wzięła drewniane pudełeczko z półki nad paleniskiem. Wciąż patrząc na wujka i
Seta otworzyła je i wodziła dłonią między schowanymi w nim przedmiotami. Nagle
otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wysypała zawartość pudełeczka na kolana. Brakowało
zniszczonego amuletu matki. Była to metalowa kulka, wytarta po latach noszenia. Z
pewnością talizman nie miał żadnej wartości z wyjątkiem związanych z nim wspomnień.
Imrie jeszcze raz, z niedowierzaniem, przejrzała rzeczy z pudełeczka.
- Ciociu Melio!
- Co się stało, dziecko? - zapytała ciotka, podchodząc do niej.
Imrie pokazała pudełko.
- Zniknął amulet, amulet mamy...
Melia zmarszczyła brwi.
- To mnie nie dziwi, zawsze uciekał od ludzi. Z wyjątkiem twojej matki i ciebie.
Prawdopodobnie jest w twoim łóżku, znajdziesz go. A teraz bądź cicho, bo wujek i Set bardzo
się martwią. Nie myśl o tym teraz. Proszę. - Podała jej kromkę chleba, upieczonego specjalnie
dla gościa.
Imrie schowała rzeczy do pudełka i odłożyła je na miejsce. Położyła chleb na stole i
wróciła do swego kącika. Odsunęła łóżko od ściany. Znalazła dwa guziki, dawno zgubioną
wstążkę i sporo kłaczków kurzu, ale amuletu nie było. Obserwująca ją Melia ostrzegawczo
potrząsnęła głową. Imrie dosunęła i posłała łóżko, usiadła nieszczęśliwa, szczelnie okrywając
się płaszczem. Znajdę amulet rano, powiedziała sobie zdecydowanie; musi być gdzieś w
chacie. Nie ma sensu płakać z tego powodu. Przynajmniej nie teraz. Rozluźniła ramiona i
wsłuchała się w rozmowę mężczyzn. Wiosenna powódź spowoduje zniszczenia i głód -
przygnębienie wujka i Seta jeszcze się Pogłębiło. Żaden z nich nie wspomniał o magiku,
chociaż z faktu, że Set często układał dłonie w znak odganiający Zło, Imrie wywnioskowała,
że obawiają się magii.
Powiedziała sobie jednak, że magik nie jest silniejszy niż ona sama - ma jedynie
zdolność sprawiania, że ludzie mu wierzą. To tylko proszki, zapachy i dym, nic więcej - z
pewnością to nie on jest odpowiedzialny za błyskawice i deszcz ani za dudniące grzmoty,
które im towarzyszyły.
Chociaż prawdopodobnie miał w sobie dość magii, by odwrócić uwagę ludzi, żeby
jego pomocnik mógł bez przeszkód okraść ich domy, pomyślała nagle. Zerwała się z miejsca.
Ciocia Melia zmarszczyła brwi, a wujek Rosin, który wstał, żeby odprowadzić Seta do drzwi,
potrząsnął głową. Imrie usiadła. To było tylko podejrzenie, w dodatku sprawa ta nie miała
żadnego znaczenia w porównaniu z zagrażającymi wiosce nieszczęściami: powodzią i
głodem.
- Wujku Rosinie... - powiedziała Imrie, kiedy Set wyszedł.
- Nie dziś, dziecko - odparł zmęczony Rosin. - Cokolwiek by to było, może poczekać
do rana.
Rodzina poszła spać, ale Imrie leżała sztywno, rozmyślając o amulecie i burzy, aż
myśli te stopiły się, obie równie straszne. Głośny grzmot potrząsnął chatą tak silnie, że Imrie
zeskoczyła z siennika, poszukała dłonią płaszcza, wciągnęła buty i zatknęła za pasek nie
zapaloną pochodnię. Poruszała się szybko - do sakwy przy pasku włożyła pół chleba,
krzesiwo i suszone jabłko. Potem, wciąż bezszelestnie i szybko, wyruszyła w noc.
Magicy to bzdura, nie ulega wątpliwości, ale jeśli to sprawka szarlatana, który
odwiedził wioskę, Imrie go powstrzyma i odbierze mu amulet. Nie wiedziała, jak to zrobić,
zwłaszcza że jednak mógł mieć władzę nad niebem, ale była pewna, iż musi spróbować.
Naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła bardzo szybkim krokiem, ścieżką prowadzącą na
wschód, do zamku.
Po chwili zauważyła, że wciąż siąpi delikatny deszczyk, potem zamienia się w
mgiełkę, a później w ciemność. Nie ma więcej niebezpieczeństwa wiosennej powodzi - ale
niebo raz po raz rozdzierały błyskawice, grzmoty trzęsły ziemią pod stopami Imrie.
Dziewczyna ani razu nie pomyślała o powrocie.
II
Ryle Harken niecierpliwie bębnił palcami po stole, patrząc, jak akrobaci kręcą się,
wyginają i ustawiają jedni na drugich. Głupia strata czasu, pomyślał; bankiet, przemowy,
popisy, wszystko. Siedzący po drugiej stronie stołu wuj Betry, pan Doliny Norris, marszczył
brwi i skubał brodę. Betry przyjechał z Norris dwa dni wcześniej, przywiózł nowiny o
możliwym najeździe, co bardzo ubawiło pana Josicha, ojca Ryle’a.
- Daj spokój, Betry - powiedział pan Josich Harken, opierając puchar z winem na
wydatnym brzuchu. - Nie masz nic lepszego do roboty, niż przedzierać się przez wzgórza,
żeby przynieść nam głupie plotki? Napad od strony morza? Śmieszne. Tam nic nie ma,
kuzynie, wszyscy o tym wiedzą. Pan Betry, szczupły nerwowy mężczyzna, zamachał rękami.
- Ale, Josich... - prawie błagał. - Posłuchaj...
- Poza tym Harkens jest małe, naprawdę maleńkie - powiedział łagodząco pan Josich.
Światło późnego popołudnia wypełniało komnatę, oświetlało wyściełane fotele i skromne
gobeliny. - Niewarte kichnięcia, Betry. To zaledwie parę gospodarstw i jedna rybacka osada.
Tak samo zresztą wygląda Norris. Gdyby ktokolwiek zbliżał się od strony morza,
najprawdopodobniej by nas przeoczył. Przestań więc zadręczać się bez powodu i zacznij się
bawić - wiemy, że potrzebowałeś pretekstu, żeby odwiedzić siostrę.
Betry z ociąganiem poszedł z innymi podziwiać kwiatowe kompozycje pani Kory. Pan
Josich uśmiechnął się i kazał przynieść więcej wina.
Kłopot w tym, pomyślał Ryle, że ojciec może mieć rację. Tuż przed nimi skakała
akrobatka. Jej wilgotna skóra lśniła złociście w blasku płomieni. Teraz dziewczyna stanęła na
rękach. Omal nie straciła równowagi i zawodowego uśmiechu. W Harkens od dziesiątek lat
panował pokój. Było zbyt małe, żeby przyciągnąć czyjąś uwagę, nie za biedne, nie za bogate,
schowane w niewielkiej dolinie między morzem a wysokimi wzgórzami, które wyznaczały
zachodnią granicę Doliny Norris. Na północy rozciągały się kamieniste wzgórza i lasy,
oddzielające ją od Doliny Menas, skąd od dobrych dziesięciu lat nie dochodziły żadne wieści.
Strome granitowe góry, pełne, jeśli wierzyć plotkom, miejsc wielkiej, ciemnej Mocy,
osłaniały Harkens od południa. Dolina była więc odizolowana, spokojna i, jak pomyślał ze
złością Ryle, nudna. Największą rozrywką, jaką proponowała odwiedzającemu ją panu, były
popisy niezręcznych akrobatów i czekający w kuchni magik ubrany w łachmany. Minstrele,
pomyślał Ryle, mogliby ułożyć o Harkens tylko komiczne pieśni.
Akrobaci zakończyli popis drżącą spoconą piramidą przed wielkim kominkiem. Pani
Kora entuzjastycznie biła brawo; jej okrągła twarz się zarumieniła. Josich uniósł kielich na
znak aprobaty, pan Betry wciąż skubał brodę. Ryle niecierpliwie uniósł się na fotelu.
- Cudownie - powiedziała matka swym dziecinnym głosem. Nie sądzisz, Betry? Czyż
nie byli cudowni?
- Cudowni - powtórzył niepewnie pan Betry.
Ryle zakrył twarz ręką. I w ten sposób spędzę całe życie, pomyślał zrozpaczony.
Uwiązany do tej nudnej doliny, w otoczeniu chłopów i rybaków, ani zbyt biednych, ani zbyt
bogatych, w miejscu zbyt małym, żeby zauważyła je historia. Gdybym był panem Doliny
Harkens, myślał, ufortyfikowałbym Pessik, rybacką osadę u stóp zamku; zbudowałbym
spichlerze na żywność i wodę, opróżniłbym skromną zbrojownię zamku, wziąłbym do wojska
chłopów. Powiedział to ojcu, kiedy wuj Betry zniknął w ogrodach.
- Zrobiłbyś to, prawda? - powiedział ojciec, pokazując gestem, że chce więcej wina. -
Ufortyfikować dziesięć kamiennych domków, ale czym, modlitwą? Wodorostami i
marzeniami? I nie zapominaj, że jest wczesna wiosna, nie mamy czego składować, dopóki nie
ściągniemy daniny z wiosek, zresztą co będą wtedy jedli ich mieszkańcy? Nie myślałbym też
o poborze do wojska. Nie w czasie zasiewów. Chyba że masz zamiar karmić nas zimą
gałązkami i korzonkami. Nie przygotowałeś chyba gruntu pod krzaki, co? Mam nadzieję, że
nie - matka by się zmartwiła.
- Nie sądzę, żeby to był dobry powód do żartów - odparł gniewnie Ryle. - Jeśli Betry
ma rację i rzeczywiście szykuje się napaść, nie musisz się martwić pożywieniem na przyszłą
zimę, bo już nas nie będzie, więc nie będziemy musieli jeść.
- Ale Betry się myli. - Pan Josich był cierpliwy. - Jest roztrzęsiony z powodu plotek,
jakich nagadał mu jakiś wędrowny kupiec, który z kolei usłyszał je Bóg wie gdzie. Zeszłego
lata z Wielkiego Pustkowia przyszli bandyci, poprzedniej wiosny zdarzyło się coś równie
śmiesznego. Betry się nudzi, to wszystko. Po długiej zimie każdy jest znudzony.
- A ty nie? - zapytał szorstko Ryle.
- Ja? - zaśmiał się ojciec. - Przy tych wszystkich obowiązkach? Nie bądź głupi,
chłopcze. - Machnął na Ryle’a ręką. Dziesięć minut później był już na polu za zamkiem,
pochłonięty rozmową z pszczelarzem.
Służący zwinęli i wynieśli maty akrobatów, inni przynieśli przybory sztukmistrza.
Pani Kora przerwała pogawędkę z bratem. Wszedł magik. Skłonił się przed stołem, odrzucił
w tył swe długie rękawy i wyczarował z powietrza tuzin szarych gołębi. Ptaki poleciały w
górę, pani Kora klaskała, a magik obdarował ją bukietem róż, który również wziął nie
wiadomo skąd. Jego pomocnik ustawił ruszt.
Przedstawienie, musiał przyznać Ryle, było naprawdę dobre, szczególnie potwory z
dymu. Wypełniały komnatę, kręcąc się wokół siebie. Miały błyszczące oczy i długie pazury,
w tańcu poruszały ogromnymi skrzydłami, grożąc magikowi. Ten bił się z nimi dzielnie,
podczas gdy pomagający mu chłopak stroił przerażone miny, naprawdę godne zawodowca.
To mi się podoba, pomyślał Ryle, pochylając się do przodu. Potwory, smoki, wielkie bitwy,
niebezpieczeństwo i odwaga - takie właśnie powinno być życie. Kuglarz pokonał potwory,
wykrzykując zaklęcia. Po wyczerpującej walce monstra zajęczały i rozpłynęły się w
powietrzu. Strzępy dymu uleciały przez okna. Pani Kora krzyknęła z przerażenia, potem
zaczęła bić brawo, pan Betry odsłonił oczy, a pan Josich wyraził swą wdzięczność i zaprosił
magika do stołu. Ryle przesunął się nieco, żeby zrobić miejsce na przyniesiony przez służbę
fotel. Sztukmistrz usiadł, otarł pot z czoła i uśmiechnął się skromnie do pana Josicha.
Oczywiście widział takie potwory, odpowiadał na nie kończące się pytania Ryle’a.
Walczył z różnymi poczwarami w dzikich zamorskich krainach, wyciągał ze swych ofiar
sekrety magii, zanim niszczył je doszczętnie. Prastarzy najwyraźniej szanowali jego potęgę,
bo źli zostawiali go w spokoju, a pozostali ułatwiali mu podróżowanie, dając schronienie i
dobre łupy na polowaniach. Zwiedził całą Krainę Dolin, z północy na południe, ze wschodu
na zachód, widział wszystko, co można tam zobaczyć; występował przed wielkimi panami w
ich przebogatych pałacach. Przy okazji sugerował, że był sowicie wynagradzany zarówno
przez panów, jak i przez ich żony. Proponowano mu władzę i bogactwo, ale on, jak mówił,
wolał życie wędrownego magika i nie zamieniłby przygód i niebezpieczeństw na żadne
nagrody i synekury.
- Kiedy byłam małą dziewczynką - powiedziała z rozmarzeniem pani Kora - do Norris
przyjechał magik i wyczarował dla nas błyskawice. Były takie śliczne - umiesz to zrobić? To
znaczy wyczarować błyskawice? Sztukmistrz się uśmiechnął.
ANDRE NORTON OPOWIADANIA ZE ŚWIATA CZAROWNIC Tom 4 Przekład: Karolina Bober
PRZEDMOWA Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic cos, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników - ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej. Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana byłą z folklorem, balladami Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem. Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samotne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom zielarstwa, czarnej i białej magii, itp. Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nieznane mi białe plamy. Takwłaśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historię sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem. Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. To zaś jest tom czwarty, złożony z krótszych utworów. Bardzo się cieszę, ze Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, ze istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy. Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormt jest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie. Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie
dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane. Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im, ze tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona. ANDRE NORTON
CÓRKA GODRONA ANN MILLER I KAREN E. RIDGLEY Ileż razy słyszałam historię moich narodzin! O tym, jak matka i ojciec, niewiele starsi niż ja jestem teraz, przysięgali sobie miłość; jak Godron, sługa Ciemności, porwał matkę, kiedy ja rosłam w jej łonie, i chciał się mną posłużyć w swoich złych zamiarach; o jej wyratowaniu i oczyszczeniu moich narodzin w starym miejscu Mocy. Ale za każdym razem słuchałam uważnie, jak nowej historii, w nadziei, że opowiadający coś przeoczyli. Coś, co wyjaśniłoby narastający we mnie niepokój. Ach, źle dobrałam słowo. Nie chodzi może o niepokój, lecz o poszukiwanie. Wiedziałam tylko, że coś mnie przyciąga. Coś? Gdzieś? I wkrótce będę musiała pójść za tą siłą, by znaleźć odpowiedź na pytania, których nie umiem zadać. - Silistia? Słysząc wołanie mojego kuzyna Reldo odłożyłam pamiętnik i opuściłam przytulne miejsce przy oknie. Wyszłam na zewnątrz, w światło wiosennego słońca. Kiedy wyłoniłam się z domu, Reldo podniósł rękę, żeby skierować mnie do zagrody. Przyspieszyłam kroku, zgadując, że kuzyn chce mi pokazać pierwsze wiosenne źrebię, na które oboje czekaliśmy równie niecierpliwie. Wdrapałam się na dolną żerdź zagrody i spojrzałam na chwiejącego się na nogach źrebaka, potem wymieniłam zachwycone uśmiechy z Reldo. Mimo że stał na ziemi, a ja na żerdzi, musiałam patrzeć w górę. Młodszy o rok - niedawno skończył szesnaście lat był ode mnie wyższy o ponad pół głowy, bo bardzo wyrósł ostatniej zimy. Moja matka i jego ojciec, oboje ze Starej Rasy, byli kuzynami, więc Reldo, podobnie jak ja, miał typowe dla tej rasy czarne włosy. Ale jego oczy miały imbirowy odcień oczu jego matki z innego świata, natomiast moje były jasnoszare, charakterystyczne dla Starej Rasy. Mój ojciec, Gunnal, przyklęknął przy trzęsącym się źrebaku, podczas gdy Lenil, ojciec Relda, głaskał i chwalił klacz. - Miała dość przyzwoitości, by się oźrebić rano - zaśmiał się Lenil. - I nie wyciągać nas z łóżek o północy. - Może poprosimy ją, żeby pogadała z innymi klaczami - zaproponował ojciec, wyraźnie zadowolony z pomyślnego porodu. Zima była bardzo ciężka, wiele naszych zwierząt nie zniosło jej lodowatej ostrości. Każdy nowy źrebak wzbogaci przerzedzone stado.
Tej zimy straciliśmy nie tylko zwierzęta. Na myśl o tym spojrzałam na niewielki pagórek w dalekim, wschodnim rogu naszego obejścia, gdzie pod kopcem z kamieni spoczywał mój braciszek. Gdy umarł, bardzo wątpiłam, czy mama zgodzi się, żeby wysłano mnie, abym kształciła budzący się Talent. Jednak żal po maleńkim braciszku przyćmił rozczarowanie i poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miał jasnobrązowe loczki i niebieskie oczy naszego ojca. Przypominałam sobie błyski radości w tych oczętach, kiedy wyciągał pulchne ramionka i zginał paluszki, prosząc, żebym go podniosła. A ja brałam go na ręce, śmiałam się i obracałam nim w górze. Zastanawiałam się, czy gdybym umiała wykorzystać narastającą we mnie Moc, mogłabym go uratować? Kiedy Reldo dotknął mojego ramienia, podskoczyłam. - Riatha cię woła - powiedział, bacznie mi się przyglądając. Szybko odwróciłam od niego twarz i spojrzałam na dom. W drzwiach stała moja matka. - Na pewno chce, żebym jej pomogła przygotować południowy posiłek - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Pobiegłam do domu. Starałam się nie okazywać żalu; skoro moja matka była tak dzielna, czułam, że muszę jej dorównać. Ojciec długo i gorzko płakał tej nocy, kiedy trzymał w ramionach swego zmarłego syna, ale mama zniosła to ze stoickim spokojem, dodając nam siły swoją postawą. Potem jednak, gdy wszyscy otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, przywarła do mnie, jakby ze strachu. Wiosenne wydarzenia odrywały ją i resztę rodziny od żalu po tej stracie. Nasza stara maciora oprosiła się tego popołudnia, pięć młodych przeżyło. - Więcej, niż się spodziewałem, Gunnalu - powiedział Lenil kiedy wieczorem zasiedliśmy przy stole. Mój ojciec chrząknął na znak, że się z nim zgadza, kiedy podawaliśmy sobie miseczki z jedzeniem. - Wiosna chyba naprawdę nadeszła - powiedziała Varela, matka Relda, z innego świata. - Winorośl pączkuje, a zwykle wyczuwa pogodę. Podała kromkę chleba z masłem Jenli, młodszej siostrze Relda. Spojrzałam na dziewczynkę, podobną bardziej do mnie niż do rodzonego brata - miała ciemnopopielate włosy i szare oczy Starej Rasy, odziedziczone po ojcu. Czy i w niej kwitnie Talent Starej Rasy? Jest jeszcze młoda. Na odpowiedź trzeba będzie poczekać kilka lat. Czując mój wzrok, Jenli odwróciła się do mnie, zrobiła zeza i pokazała mi język. - Jenli! - skarcił ją Lenil, nie widząc mojej zabawnej miny. Jenli chichotała,
zasłaniając się dłonią. - Nie gniewaj się na nią - powiedział mój ojciec, unosząc brew i spoglądając w moim kierunku. - Silistia ją zachęciła, jestem pewien. Skupiłam się najedzeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę, dopóki nie usłyszałam swojego imienia. - Silistia ma siedemnaście lat - mówił Lenil. - To odpowiedni wiek do rozwijania Talentu. Powinna... - Dlaczego? - zapytała mama, przerywając kuzynowi w pół słowa. - Może wyjść za mąż, rodzić dzieci i żyć normalnym życiem. Nie musi rozwijać Talentu. To może być przekleństwo. Dobrze wiesz. Lenil. Nawet teraz ludzie patrzą na Prastarych podejrzliwie i nieufnie. - Tak, dopóki Mądra Kobieta albo Czarownica nie jest potrzebna do rozwiązania czyichś problemów - dokończył ojciec. - Nie zgodzę się na to - oświadczyła zdecydowanie mama. Nie opuści domu. Złościło mnie, że mówią tak, jakby mnie nie było, albo jakbym nie mogła mówić sama, ale ugryzłam się w język, widząc zacięte zmarszczki wokół ust matki. Może kiedy śmierć braciszka przestanie być świeżą raną, mama ustąpi. Bardzo chciałam kształcić Talent, nauczyć się nad nim panować i używać go dla dobrych celów. Szczególnie odkąd mój braciszek... Wyrzuciłam te myśli z głowy i wróciłam do jedzenia. To nie miało sensu. Mogłam tylko iść naprzód, nie zmieniać tego, co było już przeszłością. Znów miałam sen - ktoś mnie wolał z głębi gęstego lasu. Matka zabrania mi opowiadać o snach. Mówi, że są bezsensowne, ale w jej oczach widzę strach. Jest coś, czego mi nie chce powiedzieć. Co przede mną ukrywa? Dlaczego to ją przeraża? To, że chce mnie zatrzymać w domu, jest czymś więcej niż zwykłą zachcianką. Reldo śmieje się ze mnie. Dokucza mi, mówiąc, że przyzywa mnie tajemniczy ukochany; pyta, czy mogę go poprosić, żeby znalazł dla niego dziewczynę. Wolałabym słyszeć łagodny głos ukochanego, niż ten dziwny zew, który wbija mi się w serce. Wiem, że nie mogę się dłużej wzbraniać przed pójściem za tym, co mnie woła. Potrzeba narasta z każdym dniem. Jutro pójdę do lasu i poszukam wołającego ze snu. Muszę utrzymać to w tajemnicy przed mamą, bo nie pozwoli na taką wyprawę. Reldo chce mi towarzyszyć. Proponuje, żebyśmy powiedzieli rodzicom, że idziemy na Święto Młodych do Szmaragdowej Zatoczki.
To by im się spodobało, w przeciwieństwie do prawdziwego celu. Musimy się przygotować do podróży. Zapasy jedzenia, ciepłe ubranie, żeby przetrwać, bo wyprawa może być długa. Znajdziemy się zapewne na dzikim terenie: w głębokim lesie, gdzie nie wolno nam chodzić. Chociaż smuci mnie, że oszukam mamę, chcę odnaleźć tego, który woła. Potrzeba ta pali moją duszę gorącym płomieniem. Świt był pogodny, na łąkach osiadła delikatna rosa. Reldo skłonił się i pozdrowił wszystkich przy śniadaniu, oświadczając, że chcielibyśmy się wybrać na Święto Młodych. - Nie - powiedziała natychmiast mama. - Są już duzi, Riatho - odparł ojciec. - Nie możesz jej wiecznie trzymać przy swojej spódnicy. Matka otworzyła usta, ale zanim zdążyła się odezwać, Varela położyła jej dłoń na ramieniu. - Puść ich. Reldo zajmie się Silistią, jak Lenil opiekował się tobą. - Uśmiechnęła się do męża. - Wciąż to robi. Matka szukała wzrokiem Lenila, w nadziei, że ją poprze. Ten miło się uśmiechnął. - Wszystko będzie dobrze. Wyprawa do Szmaragdowej Zatoczki to pestka dla młodych silnych nóg. Matka odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Prawie się poddałam, odczuwając jej bolesny strach, jakby był moim własnym, ale wiedziałam, że nie zdołam się powstrzymać przed szukaniem. Patrzyłam na nią błagalnie. - Dobrze - szepnęła, patrząc w talerz. - Ja też chcę iść! - wypaliła Jenli. Przeraziłam się, ale Varela powiedziała: - Nie, Jenli. Jesteś za mała. Ojciec zaśmiał się i rzekł: - Nie martw się, malutka, przyjdzie i na ciebie kolej. - Spojrzał na Relda i na mnie. - Musicie się pospieszyć, jeśli chcecie dotrzeć do zatoczki przed rozpoczęciem festiwalu. Szare oczy matki, tak podobne do moich, wciąż były zmartwione, ale uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby odpędzała wszelkie wątpliwości. - Idźcie i bawcie się dobrze, ale nie rozmawiajcie z obcymi. Uważajcie na siebie. Nasz zapał był zrozumiały, więc nie musieliśmy go ukrywać. Szybko skończyliśmy śniadanie i pobiegliśmy po rzeczy. Byłam niecierpliwa, chciałam od razu udać się na północ, do lasu, ale zmusiłam stopy do pójścia na wschód, przez łąkę, dopóki nie zniknęliśmy z pola widzenia domowników. Na
szczycie drugiego wzgórza spojrzeliśmy za siebie i uznaliśmy, że można już zmienić kierunek. Zaczęliśmy schodzić zygzakiem, potem Reldo rzucił się biegiem na północ, w stronę lasu. Natychmiast za nim pobiegłam, ciesząc się wiatrem we włosach i zapachem polnych kwiatów, które deptaliśmy w biegu. Zanim dotarliśmy do lasu, prześcignęłam kuzyna. Nagle przeszył mnie dreszcz, który wytłumaczyłam przejściem ze słońca w cień. Świerki i sosny przesłaniały młode drzewka, wyciągały niesamowite gałęzie do nieba. Torba uderzyła mnie w plecy, kiedy zatrzymałam się, żeby poczekać na Relda. Dobiegł wreszcie, ciężko dysząc. - Szybka jesteś. Przypomnij mi, żebym się z tobą nie zakładał, kto szybciej biega. - Rozejrzał się po ciemnym lesie. - Inny świat, prawda? Znów dreszcz. Zapach sosen i mchu mieszał się z jakąś dziwną, odpychającą wonią, delikatny wiaterek znad łąki przerodził się w chłodny wicher, a drzewa zasłaniały słońce tak szczelnie, że było jak o zmroku, a nie jak o poranku. Gdzieś nad nami rozniósł się echem głos złotego jastrzębia. Znak? Ale czego, nie mogłam powiedzieć. - Silistia? - Reldo mówił z powątpiewaniem. Odwróciłam się do niego. - Jesteś pewna, że powinniśmy to zrobić? Spojrzałam w jego imbirowe oczy. Może popełniłam błąd, pozwalając mu sobie towarzyszyć. Przecież to było moje poszukiwanie, nie jego. Wołanie torturowało mnie, nie jego. Może narażałam go na śmiertelne niebezpieczeństwo. - Reldo, idź sam. Ja muszę tu wejść. Nie wiem, dlaczego, po prostu muszę. Ale ty idź na Święto Młodych i opowiedz mi jak było, to nie będziemy świecić potem oczami przed rodzicami. - Nie. - Żywo potrząsnął głową. - Nigdy. Nie zostawię cię samej z tym snem. Wiem, że jestem mężczyzną, w połowie z innego świata i nie mam Talentu, ale mogę cię chronić przed zwierzętami i innymi niebezpieczeństwami. Nie, Silistio. Oboje zawracamy albo oboje idziemy dalej. - Jesteś nie tylko kuzynem, ale i najlepszym przyjacielem. Chciałabym móc zignorować to wołanie. Krzywo się uśmiechnął i zaczęliśmy się przedzierać przez gęstniejący las. Głos wołającego dźwięczał w mojej głowie, prowadząc mnie, choć nie widzieliśmy żadnej ścieżki. Czas zamarł w tym dziwnym mrocznym lesie. Nie docierało tu światło słoneczne, więc nie można było domyślić się godziny, przez gałęzie przedostawał się jedynie srebrny poblask. Miałam dużo siły, nie chciało mi się jeść i szłam dalej w las, aż zatrzymało mnie wołanie Relda.
- Jestem głodny - powiedział. - Na pewno już południe. Nie zmęczyłaś się? Potrząsnęłam głową. - Zachowałam się bezmyślnie. Czułam tylko chęć dalszego szukania. Oczywiście, musimy coś zjeść i się odświeżyć. Starałam się go nie popędzać, ale czułam, że mój cel jest już niedaleko, że wkrótce uzyskam odpowiedzi na pytania, które dręczyły mnie od tak dawna. Ruszyliśmy w drogę. Weszliśmy na wzgórze. Zobaczyłam łąkę prowadzącą do kamiennej wieży. Zatrzymałam się, zmrożona tym widokiem - wiedziałam, że tam właśnie zmierzam. Reldo zatrzymał się za mną, stanął blisko i położył mi rękę na ramieniu. - Co się stało? - Tu - wydyszałam. - To tu. Lekki dreszcz przeszył jego ciało, szybko spojrzałam na niego. - Czujesz coś? - Ja... Nie jestem pewien. Słyszałem, że w tym lesie są miejsca Mocy Prastarych. Może to jedno z nich. - Tak. To miejsce Mocy. - Ale nie czułam ciepła i dobra. Czaiła się tu Ciemność. Mimo że ogarnął mnie strach, wiedziałam, że muszę tam iść, wejść w to ponure miejsce, znaleźć tego, który mnie wołał. Kiedy szliśmy przez łąkę, zauważyłam, że trawa i kwiaty nie wyglądają zdrowo, lecz tak, jakby poskręcała je jakaś siła. Dlaczego? Dlaczego? Pytanie to odbijało mi się echem w głowie, kiedy zbliżaliśmy się do wieży. Dlaczego to miejsce, miejsce Zła, Ciemności, wzywa właśnie mnie? Chciałam się odwrócić i uciec, ale jakaś siła mocno mnie trzymała. Moje stopy szły, jakby słuchały nakazów z zewnątrz, minęły mury i skierowały się do zamku. - Wygląda jak opuszczone domostwo - powiedział Reldo, kiedy przeszliśmy przez wrota. - Nie jak miejsce Mocy. - Wątpię, kuzynie, czy wiesz lepiej niż ja, jak powinno wyglądać miejsce Mocy, skoro nasze podróże ograniczały się do wycieczek z rodzicami do Szmaragdowej Zatoczki i odwiedzin w domu dziadków. - Nieświadomie mówiłam bardzo ostro. Czułam, że strach Relda miesza się z moim. Czy sprowadziłam na niego nieszczęście? Zrzuciliśmy torby i weszliśmy do środka. Owionęło nas przejmujące zimno, jakbyśmy przeszli przez niewidzialną kurtynę. Z góry padało blade światło, podniosłam głowę, żeby zobaczyć jego źródło. Parę wysokich, wąskich okien, umieszczonych w górnej części wieży, wpuszczało trochę jasności. Spojrzałam na strome, wąskie kamienne schody wspinające się na ścianę wieży. Instynktownie podeszłam do nich z zamiarem wejścia na górę. Jednak po
paru stopniach uświadomiłam sobie, że mój cel nie leżał tam. Zatrzymałam się. Reldo wpadł na mnie. - Nie tu - powiedziałam dziwnie zmienionym głosem. Bez słowa odwrócił się i zszedł na dół, potem czekał na mój następny krok. Chyba wiedział, że tylko ja jestem w stanie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mój umysł. Stałam w środku wieży i powoli się obracałam, oglądając zakurzone kamienne ściany bez drzwi. Wiedząc, że to musiało być tu, zamknęłam oczy i pozwoliłam szukać myślom. Tu! Uderzyło mnie to z taką siłą, że upadłam na kolana. - Silistia! - krzyknął Reldo, klękając i chwytając mnie za ramiona. Skrzyżowałam ręce i położyłam je na jego dłoniach, głęboko wciągając powietrze. - Wiem... - wykrztusiłam. - Patrz tam. W miejscu, gdzie ich przedtem nie było, pojawiły się drzwi. Wstałam i podeszłam do nich, jakby ciągnęły mnie niewidzialne liny. Reldo szedł tuż za mną. Zatrzymałam się. Nagle poczułam strach o kuzyna, wiedząc, że spotkam się z czymś ściśle związanym z Ciemnością; z czymś, co mogło wyrządzić krzywdę nam obojgu. Czy miałam prawo narażać go na takie niebezpieczeństwo? - Musisz tu na mnie poczekać - szepnęłam. Kiedy zaprotestował, nalegałam. - Staniesz na straży. Chcesz, żeby zaatakowano mnie z tyłu? Przez jego młodą twarz przemknęły wątpliwości. Wiedziałam, że bije się z myślami. - Ale co czai się przed tobą? Niemądrze byłoby puścić cię samą. Nie pozwolę na to. Obiecuję, że będę ubezpieczał tyły. Ustąpiłam. Czułam wstyd, że przyjmuję obecność Relda z ulgą. Zeszliśmy krętym tunelem w dół, w kierunku ciemności. Zdawało mi się jednak, że blade światło porusza się przed nami, pokazując tylko tyle, żebyśmy się nie potknęli na nierówno ułożonych kamieniach. Nasze kroki wywoływały echo, które pochłaniały kamienne ściany, jakby żywiły się dźwiękami. W głowie czułam ucisk, który spływał w dół, napełniając mnie złym przeczuciem. Ale nie mogłam się zatrzymać. Mimo strachu przyspieszyłam kroku. Niemal biegłam naprzód, by zobaczyć koniec tunelu. Tu, wiedziałam, leżą odpowiedzi na moje pytania. Nie byłam pewna, czy nadal ich chcę, ale nie miałam już wyboru. Tunel rozszerzył się w wielką komnatę, która kończyła się daleko w ciemności. Na ścianach wykute były runy, błyszczące szkarłatem, rzucające krwawe odbłyski na blade światło, towarzyszące nam dotychczas w drodze, a teraz słabo migocące w ogromnym pomieszczeniu, gdzie staliśmy.
Pośrodku komnaty stał kamienny ołtarz, tak czarny, że zdawał się chwytać światło w swą tajemniczą głębię i pochłaniać je bez odbicia. Postument, na którym był ustawiony, pokrywały czerwone, świecące runy, pulsujące rytmicznie, na zmianę z runami na ścianach. Jaką wiadomość próbowały przekazać? Potrząsnęłam głową, przyglądając się runom. Nie mogłam rozszyfrować ich znaczenia. Miałam wrażenie, że unosi się ono tuż nad moją głową, przekornie mnie zwodzi. - Wreszcie przyszłaś. Podskoczyłam, zdziwiona faktem, że głos docierał raczej do mojego umysłu niż do uszu. Szybko sprawdziłam reakcję Relda; chyba nie słyszał tego głosu. - Tylko ty mnie słyszysz, Silistio. Instynktownie spojrzałam na ołtarz. Coś się nad nim unosiło, nie było jeszcze całkowicie uformowane. Serce waliło mi w piersi. - Kim jesteś? - szepnęłam, czy raczej, jak mi się zdawało, zapytałam w myślach. - Jestem twoim ojcem. - Nie rozumiem. Reldo odwrócił się do mnie. - Czego nie rozumiesz? Spojrzałam na niego. - Nie słyszysz głosu? - Jakiego głosu? - Widzisz, co zaczyna się pokazywać nad ołtarzem? - Nie widzę żadnych obrazów. Jak to wygląda? Po tym pytaniu znów odwróciłam się do ołtarza. Opary przybrały kształt mężczyzny, choć pozostawały niematerialne. - Długo czekałem na to, co mi się należy. Straciłem moje śmiertelne życie w walce o ciebie. Tym razem cię nie wypuszczę. - W jakiej walce? Mówisz o rzeczach, których nie znam. - Jestem Godron, twój ojciec. Urodziłaś się dla mnie. - Słyszałam historię o tobie i Mocy, która przeszła na stronę Ciemności, i o mojej matce. Ale ty nie jesteś moim ojcem. Jest nim Gunnal. - Szukasz prawdy? Jeśli tak, pokażę ci ją. Otwórz umysł. Zalały mnie wizje: zobaczyłam, jak Godron schwytał moją matkę, jak jego czarodziejskie zwierzęta zabiły jej strażników. Zobaczyłam, jak ją tu przyniósł i położył się na niej. Krzyki matki odbijały siew mojej głowie, wraz z brutalnym śmiechem Godrona.
Zobaczyłam mamę z dużym brzuchem, wiedziałam, że to ja w nim rosłam. Widziałam desperacką akcję ratowniczą, kiedy to Gunnal prawie poświęcił życie: odniósł ciężką ranę, dając Lenilowi sposobność do wyprowadzenia matki. Widziałam, jak Godron próbował ją odbić, ale nie pozwoliła na to Varela, która przypadkiem dołączyła do mężczyzn. Widziałam, jak Lenil i Varela idą w miejsce Mocy Prastarych z moją matką, by moje narodziny zostały oczyszczone. Widziałam potem walkę, o której mówił Godron: jak się mną brzydził po oczyszczających rytuałach, jak próbował poderżnąć mi gardło, ale Varela uniemożliwiła mu to, rzucając sztyletem. Okropność tych wizji tak mnie pochłonęła, że poczułam, jakby paraliżujący pocisk wbił mi się w samo serce, w całe moje jestestwo. Jak mogłam pogodzić się z myślą, że jestem owocem Zła i Ciemności? W desperacji mój umysł krzyknął: - Mamo, pomóż! Czy to prawda? Starałam się odepchnąć jego natarczywą obecność i uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie tego zrobić. - Mamo, co się dzieje? - krzyknęłam. Ale stałam sama. Rozumiałam, że chce mnie sobie podporządkować, wiedziałam, że muszę wytężyć cały mój nie ukształtowany jeszcze Talent, żeby go odepchnąć. Zebrałam w sobie siły, próbując chronić się przed dalszymi atakami, koncentrując myśli na odpieraniu Mocy mężczyzny. Jego obraz falował. Moja siła, o której nie wiedziałam, starała się powstrzymać jego napaść. Poczułam, że Godrona cieszy ta wola walki i uświadomiłam sobie, że chce posiąść Moc, jaka jest we mnie. Nie mogłam do tego dopuścić. Jego złe siły staną się niepokonane, jeśli dołączy do nich mój uśpiony Talent. Zdwoiłam wysiłki, żeby temu zapobiec. Gdybym tylko wiedziała, co robić! Runy na ścianach i piedestale wiły się jak węże, więc instynktownie wyciągnęłam przed siebie ręce. W końcach palców poczułam dziwne łaskotanie. Jak w transie naszkicowałam w powietrzu znak. Przez dłuższą chwilę lśnił błękitem. Runy na ścianach zdawały się pulsować w odpowiedzi, usłyszałam szyderczy śmiech Godrona, który chciał chyba zachęcić mnie do walki moją najsilniejszą bronią. Otoczył mnie wiatr, włosy zaczęły się dziko kręcić wokół głowy, a karmazynowy blask runów popłynął w moim kierunku, jakby chciał mnie pochłonąć. Nakreśliłam przed sobą koło. Błękitny ogień migotał w miejscach, gdzie dotknęła go siła runów, ale trzymał się i mnie chronił.
Godrona przestało to bawić. Wysłał myślową strzałę do mojego umysłu. Padłam na kolana z głośnym krzykiem. Przez mgłę bólu zobaczyłam, że Reldo skoczył między mnie i ołtarz, próbując mnie obronić przed przeciwnikiem, którego nie widział. - Nie! - krzyknęłam, obawiając się o jego życie. Co mogło go ochronić przed złem Godrona? Za późno. Próbowałam osłonić jego myśli. Poczułam, jak krzyczy; jego świadomość uniknęła uderzenia. Nie miał jednak myślowych barier. Jeśli go nie uratuję, desperacki lot jego umysłu skończy się śmiercią. Ale jak go ratować? Szaleńczo podążyłam za jego myślami, przerażona pustką, którą znalazłam. Zrozumiałam, że muszę szybko opanować sytuację. Kiedy podzieliłam energię, Godron zwiększył wysiłki, by przełamać mój opór. Czułam Relda, chwyciłam j ego okaleczoną świadomość i trzymałam mocno, wiedząc, że nie wolno mi jej puścić. Nie będę miała więcej okazji. Jeśli teraz skoncentruję się na własnej obronie, stracę kuzyna na zawsze. Tego bym nie zniosła. Zło uderzało we mnie falami, osłabiając umysł. Czułam, że pochłania mnie Moc Godrona, ale wciąż mocno trzymałam Relda. Zostań ze mną, zostań... Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Moc Godrona okazała się zbyt silna w porównaniu z moim nie ukształtowanym Talentem. Nagle wlała się we mnie energia z zewnątrz, spajając moje poszarpane zmysły i kierując je tam, gdzie należało. Teraz wiedziałam, co robić. Jak kierować myślą, trzymać Relda i opierać się Godronowi. Odniosłam wrażenie, że nie jestem sama - czy to była prawda? Tak! Poczułam, jak łapią mnie czyjeś ręce, zobaczyłam, jak moja matka unosi cienki sztylet z rękojeścią z błyszczącego niebieskiego kamienia. Rękojeść miotała strzały światła, które otoczyły komnatę, pełzały po ścianach, wysadzały w powietrze kawałki ołtarza. Wiatr narastał, ryczał, jakby waliły się tysiące gór. Z rozpadających się ścian wylatywały chmury pyłu. Pioruny uderzały w wijącą się, przezroczystą figurę nad ołtarzem. - Nieeeee! Uwolniłam dłoń z uścisku mamy i przeniosłam na jej rękę, trzymającą sztylet. Dłoń Lenila spoczęła na mojej. Ucisk, który dręczył mój umysł i duszę, zaczął ustępować, całkowicie go z siebie wyrzuciłam. Czułam, jakbym urosła i wyszła z siebie. Wiedziałam, że wygnanie Godrona nie wystarczy. Trzeba go zniszczyć, żeby już nigdy nie zatruwał świata Złem i Ciemnością.
Gunnal i Varela zbliżyli się, dodając nam sił, chociaż sami nie posiadali Talentu. Zobaczyłam, jak Reldo porusza się, wstaje i podchodzi do nas. Już mnie nie potrzebował, pozwolił mi poświęcić całą Moc na zniszczenie Godrona. Posadzka pod nami zatrzęsła się. Z powały spadały kamienie. Wiedziałam, że trzeba uciekać, ale nie mogłam się jeszcze oddalić: musiałam zobaczyć, jak mglista postać Godrona rozpada się do reszty. Pulsujące krwawe światło pozostałych runów zmieniło się w niebieskie. Ołtarz rozpadł się ze straszliwym hukiem, niszcząc ostatnie ślady ducha Godrona. Trzonek noża ściemniał. Zaczęliśmy uciekać z walącej się wieży. Przebiegliśmy przez tunel. Całe domostwo zamieniało się w ruinę, czułam nasz wspólny strach, że nie zdołamy uciec. W panice wytężyłam moją nowo odkrytą siłę i podtrzymywałam głazy, aby nie upadły. Kiedy przebiegaliśmy pod wieżą, kołysała się, wysłałam więc myśli, żeby ją podeprzeć. Wysiłek był tak bardzo wyczerpujący fizycznie, że aż słaniałam się na nogach. Chwyciły mnie młode, silne ręce - to Reldo. Trzymając mnie w ramionach, osłaniał rodzinę. Wieża runęła, zabierając ze sobą ściany zamku, pozostawiając jedynie gruz i pył. Moi ukochani pochylili się nade mną. Zapadłam w błogą nieświadomość. Drugi źrebak narodził się także rano, choć o wiele wcześniej niż pierwszy. Mój ojciec Gunnal i Lenil spali, wyczerpani, ale zadowoleni. Głosy? Ach, tak. Wyglądając przez okno widziałam jak Reldo i Jenli idą ręka w rękę do zagrody. Jenli gadała i podskakiwała. Reldo uśmiechał się do siostrzyczki z pobłażaniem. Varela dała mi do przeczytania swój pamiętnik, który pisała od samego przybycia do naszego świata. Opisała moje pochodzenie i narodziny. Opowieść ta, pisana przyjazną ręką, była teraz łatwiejsza do zniesienia niż wtedy, gdy wpychano mi ją do głowy z nienawiścią. Uważam Gunnala za ojca, bo naprawdę nim jest. Brał udział w ratowaniu mamy, potem ją poślubił, wychował mnie i kochał jak córkę, chociaż wiedział, z czyjego nasienia wyrosłam. Przygotowuję się do wyjazdu na naukę. Teraz, kiedy Godron naprawdę nie żyje, mama już się nie boi. Wie, że nie musi mnie chronić i osłaniać przed Złem. Szczęśliwie jej Talent, chociaż uśpiony, pozwolił odebrać moje wołanie. Powiedziała mi potem, że kiedy usłyszała w myślach mój krzyk, wiedziała, gdzie jestem, bo to właśnie tam Godron zabrał ją wiele lat temu. Dlatego nie wolno nam było wchodzić do lasu. Dała mi sztylet - leży koło mnie, kiedy piszę te słowa - który odegrał tak ważną rolę w oczyszczeniu moich narodzin, a potem przeciął gardło Godrona, kończąc jego fizyczne życie. Muszę przyjąć z pokorą fakt, iż jestem obdarzona Talentem tak wielkim, że jego
granice nie zostały jeszcze poznane. Będę się przykładać do lekcji, żeby nauczyć się kierować Mocą dla dobra naszych ludzi i naszego świata.
POSŁOWIE Kiedy Andre Norton poprosiła o drugie opowiadanie o Świecie Czarownic, natychmiast zadzwoniłam do mojej partnerki, pisarki Karen Rigley. Przypomniala mi, jak zastanawiałyśmy się nad przyszłością nowo narodzonego dziecka w “Kamieniach Sharnonu” (“Opowieści ze Świata Czarownic tom drugi”) i wiedziałyśmy już, ze jego los stanie się tematem naszej historii. Przez dwa lata współpracowałyśmy na odległość, teraz po raz pierwszy pisałyśmy naprawdę razem, w tym samym miejscu. Zawsze będę pamiętać, jak siedzimy koło siebie przy maszynie Karen, a Silistia opowiada nam swoją historię. Nie zapomnę tez radości, jaką obie odczułyśmy, kiedy Andre przyjęła “Córkę Godrona” bez poprawek. Andre pokazała mi drogę do gwiazd, obudziła we mnie marzenie zostania pisarką. Potem pośrednio związała mnie z Karen. Jesteśmy dumne, że nasze wysiłki zyskały jej aprobatę. Ad astra. ANN MILLER Andre Norton nie tylko otworzyła przede mną fantastyczne nowe światy, ale i dala mi partnerkę do pisania, Ann Miller. Ann przyznaje, że Andre Norton zmieniła jej życie i zainspirowała ją do pisania. Bez Andre zespół Miller - Rigley nigdy by nie istniał. Wielka Mistrzyni science fiction wpłynęła na całą naszą pracę, od najkrótszych artykułów do powieści. Kiedy przyjęta “Córkę Godrona”, nie prosząc o ponowne jej napisanie i nie sugerując żadnych zmian, poczułyśmy się tak zaszczycone, jakbyśmy dostały Nagrodę Pulitzera lub Akademii. KAREN E. RIGLEY
KWESTIA MAGII MARTA RANDALL I Wędrowny magik rozstawił namiot na polu za stodołą garncarza. Jora, najlepsza przyjaciółka Imrie, mówiła o nim przez cały dzień pracy w polu. Imrie bała się, że zaraz oszaleje od jej gadania. - Założę się, że był wszędzie - powiedziała Jora, odgarniając z czoła wilgotne włosy. Napełniła koszyk ziarnem z worka. - Za oceanem i w ogóle. Ludzie mówią, że potrafi nawet czytać myśli - ciągnęła. Zadrżała ze strachu i radości. Niezadowolona Imrie tylko mruknęła. - Słyszałam, jak mama mówiła cioci, że on rozmawia z Prastarymi. - Jora przestała udawać, że pracuje. - A tata powiedział, że magik potrafi wywołać deszcz. A nawet błyskawice! - Bzdura - odparła Imrie. - Deszcz pada albo nie pada, piorun uderza albo nie uderza. To wszystko. Rozmowa z Prastarymi... Hmm. Zdjęła mokrą koszulę. Dzień był gorący i parny. - Imrie - zaczęła znów Jora. - Nie cieszy cię to ani trochę? Założę się, że widział nawet smoki, latające statki i różne inne ciekawostki. - A ty widziałaś kiedyś smoka? Albo latający statek? - zapytała Imrie, opierając ręce na biodrach. - Może rozmawiałaś z kimś, kto widział? Nie, bo przecież zawsze ktoś zna kogoś, kto słyszał, że czyjaś tam ciotka widziała smoka. A Prastarzy? Widziałaś choć jednego? Albo słyszałaś? Lub dotykałaś? - Patrzyła na dziewczynę. - No, co mi odpowiesz? - Twój kłopot - odparła zagniewana Jora - polega na tym, że nie masz wyobraźni. - Wzięła kobiałkę z ziarnem i zaczęła iść między bruzdami, nie czekając, aż przyjaciółka napełni swój kosz. Nagły poryw wiatru wysunął kosmyk ciemnych włosów Imrie spod opaski. Dziewczyna odgarnęła go z szyi. Magik! Raczej szarlatan, pomyślała ze zniecierpliwieniem. W czasie kolacji Tib, kuzyn Imrie, paplał z dziecinnym zaciekawieniem o zbliżającym się występie magika. Wujek Rosin szarpał brodę i rozprawiał o czymś z powagą, a ciocia Melia potakiwała mrukliwe, milcząca jak zwykle. Imrie obserwowała ciotkę, pomagając jej przygotować i podać posiłek. Melia była siostrą jej matki, przeżyła rzeź w Dolinie Menas,
podczas której zginęli rodzice Imrie. Podobnie jak Dolina Harkens, Menas leżało wśród niewielkich dolinek, bezładnie rozrzuconych w tej części Wyżyny Hallack. W przeciwieństwie jednak do Harkens, położonego nad morzem, Menas graniczyło z Wielkim Pustkowiem, samotną, niezbadaną krainą, zamieszkaną przez biedaków, opryszków i duchy Prastarych. Napad na tę dolinę nie był niczym niezwykłym: ot, kolejna potyczka w toczących się nieustannie walkach przygranicznych. Bandyci na koniach zaatakowali ogniem i mieczem. Maleńkie Menas nie miało sił, by bronić się przed liczniejszym przeciwnikiem, więc w ciągu jednego dnia wszystkie domostwa legły w gruzach. Z tego, co powiedziano Imrie, tylko ona i Melia uniknęły śmierci. Imrie zastanawiała się czasami, czyjej matka stałaby się z wiekiem podobna do Melii: cicha, zmęczona i siwa. Pamiętała rodziców bardzo słabo, jako pogodnych, kochających się ludzi, którzy wypełniali jej dni światłem i szczęściem. Melię przypominała sobie jako młodą, bardzo ładną, zawsze roześmianą kobietę. Melia zachowała parę pamiątek z Doliny Menas. Trzymała je w maleńkim, drewnianym pudełeczku na półce nad paleniskiem. Sama nigdy do niego nie zaglądała, ale dla Imrie było ono kluczem do utraconego lepszego świata. Czasami, późną nocą, wyjmowała z pudełka amulet matki i zabierała ze sobą do łóżka. Trzymała go mocno i wyobrażała sobie, że ona i Melia wciąż są w Menas, że Melia nadal się śmieje i flirtuje z młodymi mężczyznami, że rodzice Imrie przytulają ją i zadają śmieszne zagadki. Potem cichutko płakała, aż ją to usypiało. Tego wieczoru, po kolacji, niechętnie poszła z rodziną na pole za stodołą garncarza. Zgodziła się tylko dlatego, że Tib zamęczał wszystkich o to przy jedzeniu. Namiot magika, niegustownie ozdobiony chorągwiami i proporcami, stał na prowizorycznym podium; Pomocnik sztukmistrza siedział na deskach i wymachiwał nogami, spoglądając na tłum przybyłych ze znudzoną, pełną wyższości miną. Długie rękawy jego tuniki leżały za nim na podeście. Mieszkańcy Colmery stawili się chyba w komplecie. Rosin i Melia podeszli do Seta, przywódcy wioski. Imrie spodziewała się, że będą opowiadać bzdury o magiku, ale Set podrapał się w głowę pod znoszoną niebieską czapką i wskazał ręką na wschód. - Kłopoty - rzekł cicho. - Na wybrzeżu. Mówią o wojnie. Rosin szarpał brodę. - Poważnie? - Możliwe. - Set zmarszczył brwi. - Zeszłej nocy przejeżdżał tędy Halle z Norris. Norris było sąsiednią doliną, niewielką jak Harkens. Leżało w pobliżu jednego z
głównych szlaków prowadzących przez niebezpieczne wzgórza Wyżyny Hallack. Zwykle nikt nie wyjeżdżał stamtąd wiosną, przed końcem zasiewów. - Nie słyszałem o tym - powiedział Rosin. - Unikał rozgłosu. Pan Betry zwołał ludzi do zamku, prosił o pomoc. Potrzebują wojska. Pojechał zobaczyć się z panem Harkenem. Skoro jesteśmy na wybrzeżu... - Wiadomo, z kim walczy? - Z obcymi. Przybyli zza morza. Rosin wyglądał na zaskoczonego. - Zza morza? - Mało prawdopodobne. Może to tylko plotki. Po zimie ludzie zawsze więcej gadają. Jeśli to prawda, Harken na pewno coś powie. Rosin mruknął przytakująco, a Set poszedł porozmawiać z innymi starszymi. Imrie zadrżała i skrzyżowała ramiona, uderzając dłońmi o boki. - Wujku Rosinie? - powiedziała. - To tylko plotki - powtórzył wuj słowa Seta. - Nie przejmuj się, oglądaj przedstawienie. Dzieje się tak każdej wiosny, ludzie po prostu muszą opowiadać o czymś strasznym. Set jest bardzo zadowolony, bo czuje się ważny. Idź do koleżanek, baw się dobrze. I miej oko na Tiba. - Nie potrzebuję jej - zbuntował się Tib, ale kiedy dostrzegł spojrzenie ojca, posłusznie wziął Imrie za rękę i pociągnął ją przez tłum. Jora zauważyła dziewczynę, przecisnęła się do niej. - Wiedziałam, że nie wytrzymasz i przyjdziesz - powiedziała. Chodźcie, siostra zajęła dla nas miejsca blisko namiotu. Tib krzyknął z radości i szarpnął Imrie. Za Jorą przepychali się do przodu. Imrie westchnęła. Wkrótce pokazał się magik. Był nieciekawym mężczyzną o siwej brodzie. Rękawy jego tuniki były jeszcze dłuższe niż u pomocnika. Po kwiecistej przemowie, obiecującej wszelkiego rodzaju cuda, przystąpił do rozsypywania jakichś proszków. W powietrzu pojawiła się smuga dymu. Wielu ludzi zaczęło krzyczeć i zakrywać sobie głowy, a człowiek stojący przy Imrie klął, jak klną mężczyźni, gdy się boją, ale nie chcą tego okazać. Pomocnik magika wykrzykiwał zaklęcia, potem skrył się w tłumie, jakby szukał bezpiecznego schronienia. Tib schował twarz w spódnicy Imrie i popiskiwał. Imrie potrząsnęła głową, mrużąc oczy, ale widziała tylko ciemny dym i sztukmistrza, który kręcił się, jakby nasypano mu pieprzu w ubranie. Mocno szturchnęła Jorę łokciem.
- Co to? - zapytała. - Co widzisz? - Potwory - wykrztusiła Jora. - Wielka Matko, ratuj nas, pożerają magika! - jęczała z przerażenia. Siostra ukryła twarz w jej rękawie i płakała. Magik krzyknął tryumfalnie, wyskakując z kłębów dymu, rozpływającego się w strzępach. Wszyscy wiwatowali, a Tib podskakiwał z radości. Dym zniknął, kuglarz się ukłonił, a chłopak, który mu pomagał, ruszył przez tłum z miseczką na drobniaki. Jora wrzuciła do niej parę monet, ale Imrie tylko się skrzywiła. Chłopak zmarszczył nos i poszedł dalej. Przez całą noc mieszkańcy wioski rozmawiali tylko o śmiertelnej bitwie magika z potworami z dymu. Imrie nakryła uszy kocami i udawała, że śpi. Zapomniano nawet o tym, co Set mówił o zbliżającym się nieszczęściu. Prawdopodobnie słusznie, pomyślała Imrie; kłopoty te wcale nie były bardziej materialne niż sztuczki magika. Coś ją jednak niepokoiło - nawet stojący twardo na ziemi wujek Rosin widział potwory z dymu, a przecież nie wierzył w nic, czego nie mógłby zasiać, zebrać, przeżuć czy połknąć. Imrie zagryzła wargę, spoglądając znad koca na plecioną ścianę chaty. Może Jora miała rację, pomyślała. Chyba nie mam wyobraźni. Odwróciła się. Ciocia i wujek chrapali na sienniku, Tib pomrukiwał przez sen. Pomyślała, że nawet jeśli nie ma wyobraźni, wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie - i wcale nie jest tym zachwycona. Miała piętnaście lat i dojrzała do małżeństwa, jak powiedział wujek Rosin. Imrie przypuszczała, że zostanie wydana za Postena, który pracował na sąsiednich polach, albo, jeśli jej się poszczęści, za Meta, syna kowala. Prychnęła. Met był przysadzisty i hałaśliwy. Podczas uroczystości w wiosce pił za dużo piwa. Nieważne zresztą, za kogo wyjdzie, i tak wie, że wkrótce po ślubie zrobi się zmęczona i milcząca jak ciocia Melia, jej życie będzie upływać na sprzątaniu, gotowaniu, przędzeniu, cerowaniu, pracy w polu, wyciąganiu wody ze studni i rodzeniu dzieci. Niepostrzeżenie osiwieje, a od siwizny tylko krok do śmierci. Mam dość wyobraźni, żeby to przewidzieć, pomyślała niewesoło Imrie. Może Jorze będzie łatwiej to znieść - ma wystarczająco dużo fantazji, by zobaczyć nie istniejące smoki. Klepnęła ze zniecierpliwieniem wiązkę słomy pod głową i zamknęła oczy. Czy ma wyobraźnię, czy nie, magik jest oszustem, to wszystko. Powtarzając tę myśl jak modlitwę, zasnęła. Sztukmistrz opuścił wioskę następnego ranka. Udał się, jeśli wierzyć plotkom, do zamku niedaleko krańców doliny. Imrie tylko wzruszyła ramionami, kiedy Jora powtórzyła jej
te zapierające dech w piersiach nowiny. Parokrotnie widziała Harkenów na przejażdżce - pan siedział ciężko w siodle, jego żony prawie nie było widać spod bogatego stroju, a młody panicz był odważny, inteligentny i oczywiście bardzo z tego dumny. Prawdopodobnie nie różnią się od ludzi z wioski, pomyślała Imrie i przeciągnęła ciężki kosz z ziarnem do swojej bruzdy. Upał utrzymał się aż do zachodu słońca, kiedy skończyli wysiew; niebo pociemniało, zaczął mżyć deszcz. Imrie rozpostarła ramiona, ciesząc się, że naprawdę pada, upajając się chłodnymi kroplami i miłym łagodnym wiatrem, zapachem wilgotnej żyznej ziemi. Na wschodzie pokazała się błyskawica. Jora, stojąca przy Imrie, krzyknęła i wskazała ręką. - To z zamku! - powiedziała z przekonaniem. - Pewnie ten magik. Dla nas nie wyczarował błyskawic. - Chciałabym - odrzekła Imrie - żebyś zapomniała o tym przeklętym kuglarzu i znów zaczęła mówić o chłopcach. Przynajmniej jest ich więcej. Jora obrzuciła ją wzrokiem i odeszła. Imrie spojrzała na niebo, znów błysnęło. Wyglądało to z pewnością na zwykłą wiosenną błyskawicę - nic szczególnego, tylko że zmiany pogody przychodziły zwykle ze wschodu, a nie z zachodu, a światło błyskawic zdawało się utrzymywać nad środkiem doliny, nie poruszało się mimo wiatru, który gnał chmury. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, wyprostowała ramiona i poszła w kierunku wioski. Bzdura, pomyślała. Po prostu bzdura. Gdy zapadła noc, poświata stała się silniejsza, rzucała jasne odblaski na wioskę. Wujek Rosin powiedział, że przy tym świetle można by policzyć nasiona w bruzdach. Wujek rozmawiał z Setem, długo i z niepokojem, o możliwej wiosennej powodzi - ziarno zostałoby wypłukane, a plony zniszczone. Ciocia Melia dolewała mężczyznom piwa. Za każdym razem, gdy grzmiało, lekko podskakiwała. Nawet Tib wreszcie przestał mówić. Imrie skończyła zmywanie po kolacji, potem, jakby zarażona panującym w pokoju napięciem, wzięła drewniane pudełeczko z półki nad paleniskiem. Wciąż patrząc na wujka i Seta otworzyła je i wodziła dłonią między schowanymi w nim przedmiotami. Nagle otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wysypała zawartość pudełeczka na kolana. Brakowało zniszczonego amuletu matki. Była to metalowa kulka, wytarta po latach noszenia. Z pewnością talizman nie miał żadnej wartości z wyjątkiem związanych z nim wspomnień. Imrie jeszcze raz, z niedowierzaniem, przejrzała rzeczy z pudełeczka. - Ciociu Melio! - Co się stało, dziecko? - zapytała ciotka, podchodząc do niej. Imrie pokazała pudełko.
- Zniknął amulet, amulet mamy... Melia zmarszczyła brwi. - To mnie nie dziwi, zawsze uciekał od ludzi. Z wyjątkiem twojej matki i ciebie. Prawdopodobnie jest w twoim łóżku, znajdziesz go. A teraz bądź cicho, bo wujek i Set bardzo się martwią. Nie myśl o tym teraz. Proszę. - Podała jej kromkę chleba, upieczonego specjalnie dla gościa. Imrie schowała rzeczy do pudełka i odłożyła je na miejsce. Położyła chleb na stole i wróciła do swego kącika. Odsunęła łóżko od ściany. Znalazła dwa guziki, dawno zgubioną wstążkę i sporo kłaczków kurzu, ale amuletu nie było. Obserwująca ją Melia ostrzegawczo potrząsnęła głową. Imrie dosunęła i posłała łóżko, usiadła nieszczęśliwa, szczelnie okrywając się płaszczem. Znajdę amulet rano, powiedziała sobie zdecydowanie; musi być gdzieś w chacie. Nie ma sensu płakać z tego powodu. Przynajmniej nie teraz. Rozluźniła ramiona i wsłuchała się w rozmowę mężczyzn. Wiosenna powódź spowoduje zniszczenia i głód - przygnębienie wujka i Seta jeszcze się Pogłębiło. Żaden z nich nie wspomniał o magiku, chociaż z faktu, że Set często układał dłonie w znak odganiający Zło, Imrie wywnioskowała, że obawiają się magii. Powiedziała sobie jednak, że magik nie jest silniejszy niż ona sama - ma jedynie zdolność sprawiania, że ludzie mu wierzą. To tylko proszki, zapachy i dym, nic więcej - z pewnością to nie on jest odpowiedzialny za błyskawice i deszcz ani za dudniące grzmoty, które im towarzyszyły. Chociaż prawdopodobnie miał w sobie dość magii, by odwrócić uwagę ludzi, żeby jego pomocnik mógł bez przeszkód okraść ich domy, pomyślała nagle. Zerwała się z miejsca. Ciocia Melia zmarszczyła brwi, a wujek Rosin, który wstał, żeby odprowadzić Seta do drzwi, potrząsnął głową. Imrie usiadła. To było tylko podejrzenie, w dodatku sprawa ta nie miała żadnego znaczenia w porównaniu z zagrażającymi wiosce nieszczęściami: powodzią i głodem. - Wujku Rosinie... - powiedziała Imrie, kiedy Set wyszedł. - Nie dziś, dziecko - odparł zmęczony Rosin. - Cokolwiek by to było, może poczekać do rana. Rodzina poszła spać, ale Imrie leżała sztywno, rozmyślając o amulecie i burzy, aż myśli te stopiły się, obie równie straszne. Głośny grzmot potrząsnął chatą tak silnie, że Imrie zeskoczyła z siennika, poszukała dłonią płaszcza, wciągnęła buty i zatknęła za pasek nie zapaloną pochodnię. Poruszała się szybko - do sakwy przy pasku włożyła pół chleba, krzesiwo i suszone jabłko. Potem, wciąż bezszelestnie i szybko, wyruszyła w noc.
Magicy to bzdura, nie ulega wątpliwości, ale jeśli to sprawka szarlatana, który odwiedził wioskę, Imrie go powstrzyma i odbierze mu amulet. Nie wiedziała, jak to zrobić, zwłaszcza że jednak mógł mieć władzę nad niebem, ale była pewna, iż musi spróbować. Naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła bardzo szybkim krokiem, ścieżką prowadzącą na wschód, do zamku. Po chwili zauważyła, że wciąż siąpi delikatny deszczyk, potem zamienia się w mgiełkę, a później w ciemność. Nie ma więcej niebezpieczeństwa wiosennej powodzi - ale niebo raz po raz rozdzierały błyskawice, grzmoty trzęsły ziemią pod stopami Imrie. Dziewczyna ani razu nie pomyślała o powrocie. II Ryle Harken niecierpliwie bębnił palcami po stole, patrząc, jak akrobaci kręcą się, wyginają i ustawiają jedni na drugich. Głupia strata czasu, pomyślał; bankiet, przemowy, popisy, wszystko. Siedzący po drugiej stronie stołu wuj Betry, pan Doliny Norris, marszczył brwi i skubał brodę. Betry przyjechał z Norris dwa dni wcześniej, przywiózł nowiny o możliwym najeździe, co bardzo ubawiło pana Josicha, ojca Ryle’a. - Daj spokój, Betry - powiedział pan Josich Harken, opierając puchar z winem na wydatnym brzuchu. - Nie masz nic lepszego do roboty, niż przedzierać się przez wzgórza, żeby przynieść nam głupie plotki? Napad od strony morza? Śmieszne. Tam nic nie ma, kuzynie, wszyscy o tym wiedzą. Pan Betry, szczupły nerwowy mężczyzna, zamachał rękami. - Ale, Josich... - prawie błagał. - Posłuchaj... - Poza tym Harkens jest małe, naprawdę maleńkie - powiedział łagodząco pan Josich. Światło późnego popołudnia wypełniało komnatę, oświetlało wyściełane fotele i skromne gobeliny. - Niewarte kichnięcia, Betry. To zaledwie parę gospodarstw i jedna rybacka osada. Tak samo zresztą wygląda Norris. Gdyby ktokolwiek zbliżał się od strony morza, najprawdopodobniej by nas przeoczył. Przestań więc zadręczać się bez powodu i zacznij się bawić - wiemy, że potrzebowałeś pretekstu, żeby odwiedzić siostrę. Betry z ociąganiem poszedł z innymi podziwiać kwiatowe kompozycje pani Kory. Pan Josich uśmiechnął się i kazał przynieść więcej wina. Kłopot w tym, pomyślał Ryle, że ojciec może mieć rację. Tuż przed nimi skakała akrobatka. Jej wilgotna skóra lśniła złociście w blasku płomieni. Teraz dziewczyna stanęła na rękach. Omal nie straciła równowagi i zawodowego uśmiechu. W Harkens od dziesiątek lat
panował pokój. Było zbyt małe, żeby przyciągnąć czyjąś uwagę, nie za biedne, nie za bogate, schowane w niewielkiej dolinie między morzem a wysokimi wzgórzami, które wyznaczały zachodnią granicę Doliny Norris. Na północy rozciągały się kamieniste wzgórza i lasy, oddzielające ją od Doliny Menas, skąd od dobrych dziesięciu lat nie dochodziły żadne wieści. Strome granitowe góry, pełne, jeśli wierzyć plotkom, miejsc wielkiej, ciemnej Mocy, osłaniały Harkens od południa. Dolina była więc odizolowana, spokojna i, jak pomyślał ze złością Ryle, nudna. Największą rozrywką, jaką proponowała odwiedzającemu ją panu, były popisy niezręcznych akrobatów i czekający w kuchni magik ubrany w łachmany. Minstrele, pomyślał Ryle, mogliby ułożyć o Harkens tylko komiczne pieśni. Akrobaci zakończyli popis drżącą spoconą piramidą przed wielkim kominkiem. Pani Kora entuzjastycznie biła brawo; jej okrągła twarz się zarumieniła. Josich uniósł kielich na znak aprobaty, pan Betry wciąż skubał brodę. Ryle niecierpliwie uniósł się na fotelu. - Cudownie - powiedziała matka swym dziecinnym głosem. Nie sądzisz, Betry? Czyż nie byli cudowni? - Cudowni - powtórzył niepewnie pan Betry. Ryle zakrył twarz ręką. I w ten sposób spędzę całe życie, pomyślał zrozpaczony. Uwiązany do tej nudnej doliny, w otoczeniu chłopów i rybaków, ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych, w miejscu zbyt małym, żeby zauważyła je historia. Gdybym był panem Doliny Harkens, myślał, ufortyfikowałbym Pessik, rybacką osadę u stóp zamku; zbudowałbym spichlerze na żywność i wodę, opróżniłbym skromną zbrojownię zamku, wziąłbym do wojska chłopów. Powiedział to ojcu, kiedy wuj Betry zniknął w ogrodach. - Zrobiłbyś to, prawda? - powiedział ojciec, pokazując gestem, że chce więcej wina. - Ufortyfikować dziesięć kamiennych domków, ale czym, modlitwą? Wodorostami i marzeniami? I nie zapominaj, że jest wczesna wiosna, nie mamy czego składować, dopóki nie ściągniemy daniny z wiosek, zresztą co będą wtedy jedli ich mieszkańcy? Nie myślałbym też o poborze do wojska. Nie w czasie zasiewów. Chyba że masz zamiar karmić nas zimą gałązkami i korzonkami. Nie przygotowałeś chyba gruntu pod krzaki, co? Mam nadzieję, że nie - matka by się zmartwiła. - Nie sądzę, żeby to był dobry powód do żartów - odparł gniewnie Ryle. - Jeśli Betry ma rację i rzeczywiście szykuje się napaść, nie musisz się martwić pożywieniem na przyszłą zimę, bo już nas nie będzie, więc nie będziemy musieli jeść. - Ale Betry się myli. - Pan Josich był cierpliwy. - Jest roztrzęsiony z powodu plotek, jakich nagadał mu jakiś wędrowny kupiec, który z kolei usłyszał je Bóg wie gdzie. Zeszłego lata z Wielkiego Pustkowia przyszli bandyci, poprzedniej wiosny zdarzyło się coś równie
śmiesznego. Betry się nudzi, to wszystko. Po długiej zimie każdy jest znudzony. - A ty nie? - zapytał szorstko Ryle. - Ja? - zaśmiał się ojciec. - Przy tych wszystkich obowiązkach? Nie bądź głupi, chłopcze. - Machnął na Ryle’a ręką. Dziesięć minut później był już na polu za zamkiem, pochłonięty rozmową z pszczelarzem. Służący zwinęli i wynieśli maty akrobatów, inni przynieśli przybory sztukmistrza. Pani Kora przerwała pogawędkę z bratem. Wszedł magik. Skłonił się przed stołem, odrzucił w tył swe długie rękawy i wyczarował z powietrza tuzin szarych gołębi. Ptaki poleciały w górę, pani Kora klaskała, a magik obdarował ją bukietem róż, który również wziął nie wiadomo skąd. Jego pomocnik ustawił ruszt. Przedstawienie, musiał przyznać Ryle, było naprawdę dobre, szczególnie potwory z dymu. Wypełniały komnatę, kręcąc się wokół siebie. Miały błyszczące oczy i długie pazury, w tańcu poruszały ogromnymi skrzydłami, grożąc magikowi. Ten bił się z nimi dzielnie, podczas gdy pomagający mu chłopak stroił przerażone miny, naprawdę godne zawodowca. To mi się podoba, pomyślał Ryle, pochylając się do przodu. Potwory, smoki, wielkie bitwy, niebezpieczeństwo i odwaga - takie właśnie powinno być życie. Kuglarz pokonał potwory, wykrzykując zaklęcia. Po wyczerpującej walce monstra zajęczały i rozpłynęły się w powietrzu. Strzępy dymu uleciały przez okna. Pani Kora krzyknęła z przerażenia, potem zaczęła bić brawo, pan Betry odsłonił oczy, a pan Josich wyraził swą wdzięczność i zaprosił magika do stołu. Ryle przesunął się nieco, żeby zrobić miejsce na przyniesiony przez służbę fotel. Sztukmistrz usiadł, otarł pot z czoła i uśmiechnął się skromnie do pana Josicha. Oczywiście widział takie potwory, odpowiadał na nie kończące się pytania Ryle’a. Walczył z różnymi poczwarami w dzikich zamorskich krainach, wyciągał ze swych ofiar sekrety magii, zanim niszczył je doszczętnie. Prastarzy najwyraźniej szanowali jego potęgę, bo źli zostawiali go w spokoju, a pozostali ułatwiali mu podróżowanie, dając schronienie i dobre łupy na polowaniach. Zwiedził całą Krainę Dolin, z północy na południe, ze wschodu na zachód, widział wszystko, co można tam zobaczyć; występował przed wielkimi panami w ich przebogatych pałacach. Przy okazji sugerował, że był sowicie wynagradzany zarówno przez panów, jak i przez ich żony. Proponowano mu władzę i bogactwo, ale on, jak mówił, wolał życie wędrownego magika i nie zamieniłby przygód i niebezpieczeństw na żadne nagrody i synekury. - Kiedy byłam małą dziewczynką - powiedziała z rozmarzeniem pani Kora - do Norris przyjechał magik i wyczarował dla nas błyskawice. Były takie śliczne - umiesz to zrobić? To znaczy wyczarować błyskawice? Sztukmistrz się uśmiechnął.