ANDRE NORTON
ŚWIAT MAGII CZAROWNIC
Przełożył Jarosław Kotarski
BURSZTYN Z QUAYTH
I
Pszczoły pracowicie uwijały się w małym, otoczonym murami ogrodzie, starając się
zebrać swe żniwo przed nadejściem Lodowego Smoka. Ysmay przysiadła na piętach,
odgarniając natrętny kosmyk włosów przybrudzoną od piachu ręką. Za nią leżał oczekiwany
plon - zioła, które przesuszy w szopie stojącej w przeciwległym końcu ogrodu.
Gdy schylała się, aby je zebrać, nie usłyszała tak dobrze znanego brzęku kluczy.
Strata, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Parokrotnie złapała się na tym, że
szukała ich podświadomie, przerażona, iż zgubiła je podczas prac ogrodniczych.
Straciła je i to bezpowrotnie wraz z odpowiedzialnością za gospodarowanie w
Uppsdale, ale nie dlatego, że przypadkowo urwały się z rzemienia. Teraz wisiały po prostu
gdzie indziej; pełnoprawną panią zamku była Annet. Gdyby mogła zapomnieć przeszłość...
Niestety, tylko tu, w tej maleńkiej, ogrodzonej przestrzeni pozostała władczynią.
Klucze te nosiła przez pięć lat, lat początkowo przerażających, potem zaś
przynoszących dumę i zadowolenie. W tym czasie uczyła się spraw o wiele trudniejszych od
wiedzy o ziołach. Ona - kobieta - była zwierzchnikiem wszystkich w okolicy.
* * *
Wreszcie nadeszły wieści o zakończeniu wojny w High Hallack, o zagnaniu
najeźdźców w morze i o ściganiu niedobitków. którzy uciekali niczym stado wygłodniałych
wilków. Mężczyźni zaczęli wracać do domów... przynajmniej niektórzy. Zabrakło między
nimi jej ojca i brata Ewalda. Powrócił za to drugi brat, Gyrerd, i to w dodatku z orszakiem i
żoną Annet, córką Uriana z Langsdale.
Ysmay oblizała spieczone wargi, poczuła na języku słonawy smak własnego potu.
Pomyślała o dniach spędzanych pod jednym dachem z Annet. Teraz jej życie upływało pod
zdecydowanie złą gwiazdą - z władczyni zamku stała się nikim. Mniej znaczyła od
pomywaczki w kuchni - ta miała swoje obowiązki. Ona zaś nie miała żadnych, wyłączając
ogród, ale i to tylko dlatego, że zasiewy Annet nie chciały rosnąć. Ysmay cieszyła się z tego,
choć przy każdej nadarzającej się okazji powodowało to ataki ze strony Annet. Ludzie nadal
przychodzili ze swymi chorobami do niej, a nie do małżonki Lorda. Ysmay miała bowiem
uzdrawiające ręce.
Ofiarowując zdrowie, nie mogła jednak uleczyć swego serca, nie mogła zapełnić
panującej w nim pustki. Przez cały czas walczyła osłonięta swą dumą i odosobnieniem od
świata, jak tarczą i mieczem. Być może oczekująca ją przyszłość jest mroczna i ponura, ale
będzie to przyszłość, jaką sama sobie wybierze. Na tę myśl lekki uśmieszek przemknął po jej
wargach. Annet planowała wysłać ją do Świątyni, ale Grathulda- przełożona była temu
przeciwna. Wiedziała bowiem, że Ysmay nie ma ani powołania, ani ochoty, ani też nie jest
odpowiednim materiałem na Córę Świątyni. Mogłaby, co prawda, zmusić się do
posłuszeństwa, ale było w niej zbyt wiele wewnętrznego ognia, którego ani modlitwy, ani
rytuał nie mogły zabić.
Czasami ogień ten wybuchał w niej ze zdwojoną siłą, lecz nawet jej służąca nie
wiedziała nic o bezsennych nocach, podczas których Ysmay przemierzała swą ciasną
komnatę, starając się znaleźć jakieś wyjście z pułapki.
Gdyby to były normalne czasy lub gdyby jej ojciec przeżył, postąpiłaby zgodnie ze
zwyczajem, wychodząc za szlachetnie urodzonego. Zapewne przed zaślubinami nie ujrzałaby
swego przyszłego męża, ale tak było przyjęte. Jako żona ubiłaby teraz określone prawa,
których nikt nie mógłby jej pozbawić - takie same jakie ma teraz Annet.
Niestety, nie było ojca, który mógłby się tym zająć i co gorsze, żadnego posagu, aby
przyciągnąć zalotników. Wojna zbytnio nadwerężyła zasoby warowni, a Gyrerd za nic w
świecie nie pozwoliłby na umniejszenie tego, co pozostało. Jego siostra mogła iść do
Świątyni, albo pozostać na miejscu wiodąc szarą egzystencję - było mu to najzupełniej
obojętne.
Wspomnienie o tym, co mogło ją spotkać, tak ją wzburzyło, że minęła dobra chwila,
nim odzyskała samokontrolę i skoncentrowała się na sprawach bieżących.
- Ysmay... siostro! - słodki głosik Annet Ysmay odczuła jak uderzenie pejczem przez
plecy.
- Jestem tu - - odparła.
- Nowiny... wielce pożądane nowiny, siostro!
Odwróciła się zaskoczona, obciągając szarą suknię na długie nogi, które w
porównaniu z nogami Annet sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych.
Lady Uppsdale stała w bramie ubrana w szatę koloru błękitnego nieba, na której
spoczywały mieniące się w słońcu srebrne naszyjniki. Wysoko upięte włosy były prawie tego
samego koloru co srebro. Sprawiała tak miłe wrażenie, że tylko ktoś, kto zdążył ją już poznać,
mógł zauważyć na jej twarzy lekki uśmiech i całkowity jego brak w oczach.
- Nowiny?
Własny głos zabrzmiał dla Ysmay chrapliwie, zupełnie jakby sama obecność Annet
wystarczyła, aby stać się taką, jakie ta miała o niej wyobrażenie - bezkształtną i pozbawioną
wdzięku istotą.
- Tak, siostro! Jarmark, laki jak za dawnych dni! Przyniósł te nowiny jeździec z
Fyndale.
Jarmark! Annet zaraziła się entuzjazmem. Poprzedni jarmark w Fyndale ledwie
pamiętała, ale poprzez te wszystkie szare lata wspomnienia nabrały złotego blasku.
- Jarmark, na który jedziemy! - oświadczyła wesoło Annet, splatając ręce w geście,
którym mogła oczarować każdego mężczyznę.
My? Czy ją też miała na myśli? Prawdopodobnie. Ysmay słuchała więc uważnie.
- Mój Pan powiedział, że jest już bezpieczny i wystarczy tu zmniejszona załoga. Czy
to nie uśmiech losu? Musimy zaraz zabrać się za przeglądanie skrzyń i znaleźć coś, w czym
nie przyniesiemy wstydu naszemu Panu.
Ysmay wiedziała doskonale, co może znaleźć w swoich kufrach, ale udzieliło się jej
podniecenie Annet. Wyglądało rzeczywiście na to. że ona też ma jechać do Fyndale.
Choć wiedziała, że dystans między nimi nie uległ zmianie, przez parę następnych dni
nie mogła nic zarzucić Annet. Wprost przeciwnie. Annet miała świetny gust i wyczucie, jeśli
chodzi o stroje. W ciągu paru chwil przerobiła co się dało z odzieży pozostałej po matce i
Ysmay stała się właścicielką dwóch nowych sukien. Gdy w dzień wyjazdu przyjrzała się
sobie w służącej jako lustro wypolerowanej tarczy, stwierdziła, że wygląda nieźle.
Nigdy nie uważała się za ładną, ani nie myślała o konkurowaniu urodą z Annet. Jej
twarz zwężała się od kości policzkowych zbyt mocno, usta były za duże, podobnie jak nos.
Kolor oczu trudno było określić - raz wydawały się zielonkawe, kiedy indziej brązowe. Włosy
miała co prawda gęste i puszyste, ale nie kruczoczarne czy złociste; po prostu również
brązowe. Karnacji nigdy nie miała mlecznobiałej, lecz ogorzałą - skutek częstego
przebywania na słońcu.
To, że jest zbyt wysoka jak na kobietę, wiedziała od dawna, ale musiała przyznać, że
w tej sukni wyglądała bardziej kobieco niż kiedykolwiek. Suknia miała złocisty kolor,
zupełnie jak mały amulet, który wydobyła z puzderka należącego niegdyś do matki. Jej
bursztynowy talizman był tegoż koloru, a częste używanie prawie zupełnie starło
pokrywające go znaki. Zawiesiła bursztyn na szyi i dla bezpieczeństwa wsunęła za materiał.
* * *
Mimo wewnętrznego napięcia, jadąc wraz z Annet, nie znalazła powodów do obaw.
Gyrerd u boku mając marszałka, prowadził orszak, który zamykała ciżba mieszkańców grodu.
Szczęśliwi posiadacze koni poruszali się z pewną wygodą, reszta zaś dzielnie maszerowała,
jako że obietnica wzięcia udziału w jarmarku kazała im zapomnieć o bólu nóg.
Opuścili Uppsdale o świcie, by nocą osiągnąć przedmieścia Fyndale i rozbić
obozowisko opodal oddziału Lorda Marchpoint. Było dużo zamieszania, nowin i plotek.
Ysmay odzywała się niewiele. Zafrapowały ją nadzieje Lady Dairine, córki Lorda
Marchpoint, z których ta zwierzyła się dość szybko. Dotyczyły one możliwości znalezienia
sobie męża podczas jarmarku.
- Moja matka - zwierzyła się sekretnie Dairine - w czasach pokoju udała się na
jarmark do Ulmsport, który był rzecz jasna o wiele większy i wspanialszy od tego, i który
zaszczycali swą obecnością najwyżsi z Lordów. Tam właśnie ujrzał ją mój ojciec i jeszcze
przed zakończeniem jarmarku porozmawiał ze swoim przyszłym teściem. Sprawy zostały tak
dalece omówione, że w Zimową Ucztę odbyła się ceremonia zaślubin.
- Życzę ci tego samego - odparła Ysmay, zastanawiając się, czy nie dlatego właśnie
Gyrerd i Annet tu ją przywieźli.
Tylko jakie szansę miała niezbyt urodziwa niewiasta, pozbawiona przy tym posagu i
to w czasach, gdy ponad połowa Lordów straciła życie na wojnie. Z drugiej strony doszły ją
wieści o mężach bez rodu, bez nazwiska, którzy zasiedlali opuszczone grody nazywając
siebie Lordami; taka sytuacja stwarzała dobrą podstawę przetargową przy poszukiwaniu żony
pochodzącej ze starego rodu, lecz pozbawionej majątku. Poczuła nowy przypływ podniecenia,
uświadamiając sobie, że zaczyna mieć nadzieję na spełnienie skrytych marzeń. Dotąd myślała
o Uppsdale jako o swoim świecie. Teraz zrozumiała, że byłaby w stanie porzucić go bez żalu,
gdyby przyszłość oferowała jej inne miejsce, które byłoby jej własnością.
* * *
Jarmark zorganizowano tam, gdzie zawsze - na placu, przed szarą kolumną wykutą z
kamienia. Kamień ten był pozostałością z czasów, gdy lud z High Hallack nie dotarł jeszcze
do Fyndale. Był pozostałością po starej rasie, która zniknęła zanim pojawili się ludzie.
Pozostawiła jednak po sobie liczne ślady istnienia, wzbudzające postrach i szacunek. Zbyt
natrętne modlitwy mogły zbudzić coś, co byłoby nader trudne do kontrolowania. Stąd zrodził
się respekt, który otaczał takie symbole jak ta kolumna, do której przed każdym jarmarkiem
podchodzili najstarsi z rodów, kładąc nań dłonie i przysięgając pokój. Żadne bowiem waśnie
czy żale nie powinny przerwać jarmarku.
Rzędy kupieckich kramów stały zwrócone wejściami do kolumny; w niewielkim
oddaleniu rozstawione były namioty gości, wśród których byli przybysze z Uppsdale.
- Dziesięć kupieckich flag, siostro - Annet miała rumieńce i niezwykły blask w oku.
Dziesięciu kupców, w tym może nawet jacyś z Uimsport!
W rzeczy samej. Minął długi czas, odkąd kupcy mogący wylegitymować się własną
flagą zjawiali się tak licznie w dolnym Dales. Ich obecność stanowiła niespodziankę, która
zaskoczyła wszystkich. Ysmay, tak jak inni, drżała z niecierpliwości, aby obejrzeć towary
wystawione na sprzedaż. Nie po to, by coś kupić lub sprzedać. Samo oglądanie stanowiło
prawdziwą rozkosz dla oczu i było czymś, co można będzie rozpamiętywać podczas długich i
nudnych wieczorów.
Annet, Ysmay i dwie damy z Marchpoint wybrały się razem na zwiedzanie kramów.
Towary nie były najwyższej klasy, ale po długich latach wojny i upadku zamorskiego handlu i
tak stanowiły nie lada atrakcję dla kupujących.
Lady Marchpoint miała srebrną bransoletkę, która, jak z dumą obwieściła Ysmay
Lady Dairine, była przeznaczona na sprzedaż. Uzyskane w ten sposób pieniądze zamierzała
przeznaczyć na materiał na suknię ślubną. Tak poważna transakcja wymagała ostrożności i
długiego targu, toteż zapowiadał się ciekawy handel.
Obejrzały kilka sztuk ciężkiego jedwabiu, ale żaden nie był nowy, a niektóry miał
nawet dziurki od poprzednich szwów. Ysmay podejrzewała, że przynajmniej część z nich,
jeśli nie wszystkie, pochodziły ze zdobytych obozowisk na jeźdźców. Kolory były piękne, ale
sama myśl o noszeniu czegoś, co było niegdyś cudzą własnością, była nie do zniesienia.
Wystawiono również koronki, które także nosiły ślady wcześniejszego używania.
Upał we wnętrzu straganów sprawił, że Ysmay wyszła na świeże powietrze, mając dość
oglądania materiałów, które i tak były dla niej nieosiągalne. Dzięki temu była świadkiem
przyjazdu Hylla. To wydarzenie ze wszech miar godne było uwagi, gdyż korowód ludzi i
jucznych zwierząt pod wieloma względami mógł rywalizować z orszakiem Lordów.
Przybysze nie zatrzymali się przy kramach kupców, lecz stanęli w oddaleniu od wszystkich.
Ludzie Hylla byli niżsi od większości obecnych, ubrani w niespotykaną ilość odzieży.
Wyglądali nieporadnie i ociężale, choć pracowali z szybkością i pewnością siebie wskazującą
na duże doświadczenie. Pomimo gorąca przez cały czas mieli głęboko nasunięte na twarze
kaptury. Sam Hylle był natomiast doskonale widoczny, gdyż dosiadał wspaniałego
wierzchowca, którego nie powstydziłby się żaden z Lordów.
W siodle sprawiał wrażenie potężnego, a wyglądem bardziej przypominał wojownika
niż kupca, choć w tych niebezpiecznych czasach musiał być jednym i drugim, jeśli nie chciał
stracić swych towarów. Nie posiadał miecza; przy boku wisiał nóż o długim ostrzu, a przy
siodle widniała lekka włócznia.
W przeciwieństwie do swych ludzi jechał z odkrytą głową, zawiesiwszy hełm na łęku
siodła. Miał bardzo czarne włosy, lecz dziwnie bladą twarz jak na człowieka, który odbywał
dalekie podróże na świeżym powietrzu. Nie był przystojny, ale było w nim coś, co
przykuwało wzrok.
Miał ostre rysy, proste usta, jakby nie przyzwyczajone do wyrażania emocji i czarne
brwi zbiegające się nad nosem w jedną linię. Koloru oczu Ysmay nie mogła dostrzec, gdyż
miał na wpół opuszczone powieki, jakby z trudem walczył ze snem. Mimo tego nie wątpiła,
że doskonale widzi wszystko, co się wokół dzieje. Odniosła wrażenie, że Hylle stara się
wyglądać na kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Z pewnością był jednak osobą, którą
warto poznać bliżej... Odczuwała dziwne gorąco i podniecenie, jakiego dotąd nie znała.
Odwróciła się, zdając sobie sprawę, że jej spojrzenie jest zbyt natarczywe. Przyłączyła się do
Lady Marchpoint, która w końcu wybrała jedwab na suknię.
Dopiero przy wieczornym posiłku Ysmay dowiedziała się co nieco o tajemniczym
kupcu.
- Jest z północy - opowiadał Gyrerd. - Bursztyn... mówili, że ma prawdziwą formę w
bursztynie. Ale źle wybrał. Nie wierzę, żeby zebrano w Fyndale wystarczająco dużo złota,
aby kupić połowę tego, co ma. Nazywa się Hylle, a jego ludzie są jacyś dziwni. Trzymają się
razem i nawet nie posłali po beczułkę jesiennego piwa z Mamere.
Bursztyn! Dłoń Ysmay odruchowo powędrowała ku amuletowi. Ten kupiec faktycznie
znajdzie tu niewielu nabywców dla swych towarów, ale najprawdopodobniej zatrzymał się tu
tylko w drodze do Uimsport. Znała bursztyn - jej amulet był z bursztynu wydobytego z
górskiego potoku w pobliżu Uppsdale. Dopóki pięćdziesiąt lat temu skały nie zakryły wejścia,
był on źródłem bogactwa dla wszystkich mieszkańców grodu.
Uśmiechnęła się. Gdyby nie ta skała, nosiłaby teraz nie tylko bursztyn, ale i złoto.
Miejsce, w którym znajdował się bursztyn, było własnością jej babki, a potem matki. Teraz
należało do niej! Obecnie nie było tam nic poza litą skałą i paroma karłowatymi drzewkami.
Większość zdążyła już zapomnieć o istnieniu tego kawałka ziemi.
- Bursztyn... - powtórzyła z błyskiem w oku Annet.
- Bursztyn jest potężny, mój Panie. Lady Grayford miała naszyjnik z bursztynu, który
pomagał leczyć zło gnieżdżące się w gardle. Poza tym jest piękny jak dojrzały miód...
Chodźmy obejrzeć dobra Hylla.
- Moja Pani - roześmiał się Gyrerd - to piękno jest poza zasięgiem mojego pasa.
Mógłbym sprzedać całe Uppsdale i nadal nie wystarczyłoby na kupno takiego naszyjnika, o
którym mówiłaś.
Słysząc to Ysmay drgnęła... Gdyby Annet zobaczyła jej talizman, z pewnością
zapragnęłaby go. Ale ten amulet nie był dla jej chciwych rąk!
- Znajdzie tu niewielu nabywców - stwierdziła zamyślona Annet.
- Ale skoro ustawił stragan, to musi pokazać swój towar. Może... jeśli będzie tak mało
kupujących...
- Myślisz, że obniży ceny? Może masz rację, ale nie wierzę w to. Nie dlatego, że nie
chcę ci czegoś kupić - po prostu nie mam wyboru.
Późnym wieczorem udali się do namiotu Hylla. U wejścia doń spostrzegli dwóch
zakapturzonych służących z pochodniami w rękach.
II
Wnętrze sprawiało oszołamiające wrażenie. Na zasłanych aksamitem stołach i
podłodze wyłożono niebotyczną ilość wyrobów z bursztynu. Wyobrażenia Ysmay o
zgromadzonym tu bogactwie okazały się niewspółmierne do tego, co napawało rozkoszą jej
oczy.
Nie był to wyłącznie miodowy bursztyn: odcienie wahały się od białego po zielony, a
wszystko osadzone było w kunsztownie wykonanych wyrobach: naszyjnikach, bransoletkach,
zapinkach i pierścieniach. Większe bryłki obrobiono na kształt kielichów czy postaci bogów
lub demonów.
Na ten widok przybyli stanęli jak wryci. Wpatrywali się w skarby z takimi minami,
jakie mieliby zapewne wieśniacy, przeniesieni nagle na bal wydany przez któregoś z
Najwyższych Lordów.
- Witam, Panowie! Damy!... - skłonił się Hylle ukłonem równego wobec równych, a
nie kupca wobec Lorda.
Klasnął w dłonie i na ten znak dwóch zakapturzonych służących wniosło taborety,
ustawiając je przy środkowym stole. Pośpieszył za nimi następny z tacą zastawioną
kielichami powitalnego wina.
Napój był kwaskowy, a Ysmay starała się poznać po smaku z jakich ziół się składa,
lecz mimo posiadanej w tej materii wiedzy nie potrafiła dociec. Z kielichem w dłoni
rozejrzała się już spokojniej wokół.
Znajdowało się tu o wiele więcej skarbów, niż przypuszczał Najwyższy Lord. Odwaga
albo głupota były potrzebne, aby poruszać się z takimi skarbami w tak niepewnych czasach.
Głupota? Spojrzała na Hylla. Nie było śladu głupoty na jego twarzy, malowała się natomiast
odwaga i pewność siebie granicząca z arogancją.
- Bogactwo - odezwał się Gyrerd. - Zbytnie bogactwo dla nas. Za bardzo poczuliśmy
rękę najeźdźców, aby być dobrymi klientami.
- Wojna jest ciężka - głos Hylla był głęboki i niski. - Nie oszczędza nikogo, nawet
zwycięzców. W czasie wojny handel traci. Minęło wiele lat od czasu, gdy bursztyn z Quayth
był oferowany na sprzedaż. Dlatego też ceny są niższe... nawet na coś takiego... - uniósł w
górę długi naszyjnik o skomplikowanym wzorze.
Ysmay usłyszała westchnienie Annet, które w pełni rozumiała. Jej własny głód ozdób
obudził się również. Ale... coś tu było nie tak... Ujęła mocniej amulet Gunnory i nagle
poczuła gwałtowną odrazę, zbyt duże nagromadzenie bogactwa było męczące i przykre.
- Quayth? - spytał zdumiony Gyrerd.
- Na północy, mój Panie. Bursztyn znajduje się w określonych miejscach na brzegu
morskim lub wzdłuż biegu strumieni. Ignoranci powiadają, że są to łzy smoków. Prawdą zaś
jest, że to zakrzepły sok drzew sprzed tysięcy lat. W Quayth musiała kiedyś być potężna
puszcza, w której rosły takie drzewa, gdyż łatwiej tam znaleźć bursztyn w porównaniu z
innymi miejscowościami. To, co tu widzicie, jest owocem wielu lat poszukiwań - tymczasem
wojna uniemożliwiła sprzedaż. Zbiór ten nie byłby tak wielki, gdyby sprawy toczyły się
zgodnie ze swą naturą - odłożył naszyjnik i wziął szeroki pas, którego kształtu Ysmay nie
mogła wyraźnie dostrzec.
- Oto jest talizman Tarczy Gromu, pochodzi on z dawnych lat.
Widzicie różnicę? Im starszy jest wyrób, im dłużej działa na niego powietrze, tym jest
on głębszej i bogatszej barwy.
W jego zachowaniu nastąpiła ledwie wyczuwalna zmiana. Wyglądało to tak, jakby
oczekiwał czegoś najpierw od Gyrerda i Annet, a w końcu od Ysmay. Zupełnie, jakby wbrew
ich woli, chciał uzyskać odpowiedź na jakieś nieznane pytanie.
- Wygląda na to, że Quayth cieszy się większymi laskami niż Uppsdale za czasów
naszego dziadka - stwierdził Gyrerd.
Uwaga Hylla przeniosła się z Ysmay na Gyrerda.
- Uppsdale, mój Panie? - ton głosu Hylla domagał się wyjaśnień.
- Była tam pieczara, w której można było znaleźć czasami trochę bursztynu, co
ułatwiało nam życie - odparł Gyrerd - lecz lawina skał przysypała wejście, odcinając nas od
bogactw. To, co pozostało, jest równie bezużyteczne, jakby leżało na dnie morza.
- Bolesna strata - zgodził się Hylle.
Amet wstała i zaczęła dokładniej przyglądać się wyłożonym na stołach ozdobom, tu
dotykając naszyjnika, tam bransolety. Ysmay zaś pozostała na miejscu, obserwując Hylla
kątem oka. Zdawała sobie sprawę, że on robi dokładnie to samo. W tym mężczyźnie było coś
dziwnego, coś co przyciągało uwagę... Ale w końcu był to tylko kupiec.
Wkrótce opuścili kram. W chwili, gdy mijali wyjście, Ysmay na moment przystanęła.
Jeden z zakapturzonych służących wymieniał wypaloną pochodnię na nową. Jego dłonie
ukryte były w grubych rękawiczkach, takich, jakie nosi się podczas trzaskających mrozów.
Najdziwniejsze jednak było to, że każdy z palców zakończony był długim i zakrzywionym
pazurem. Co prawda talizmany i amulety ochronne były w powszechnym użyciu, jak choćby
ten, który sama nosiła, ale fakt, że rękawice z pazurami mogą być formą ochronnej magii, nie
bardzo ją przekonywał.
Nie mogła zapomnieć tego, jak Hylle przyglądał się jej, a poza tym starała się
wywnioskować coś o życiu w Quayth na podstawie rysów jego twarzy.
Ledwie zwracała uwagę na paplanie Annet o naszyjniku.
- Ale mój Panie, czy nic nie pozostało z dawnych znalezisk? Przecież twój dziad nie
mógł pozbyć się wszystkiego!
To zdanie obudziło Ysmay błyskawicznie z zamyślenia.
- Pamiętam tylko, że matka miała kiedyś amulet... - odparł Gyrerd.
Dłoń Ysmay powędrowała ku piersiom. Annet zabrała jej wszystko, ale amulet
Gunnory jest jej! I będzie o niego walczyć!
- Czy na pewno nie można dostać się do pieczary? - naciskała Annet, nie zważając na
słowa Gyrerda.
- W żadnym wypadku. Mój ojciec, gdy był pewien zbliżającej się wojny, potrzebował
pieniędzy na broń. Wynajął człowieka, który wcześniej pracował w kopalniach żelaza w
South Ridgers. Ten zaklinał się, że nie ma sposobu, aby usunąć skałę.
Ysmay odetchnęła z ulgą. Annet nie zwróciła uwagi na słowa Gyrerda o amulecie!
Przeprosiła pozostałych i udała się do swego namiotu.
* * *
Spała źle. Gdy się obudziła, nie mogła sobie przypomnieć, co ją tak w nocy męczyło.
Miała uczucie, że było to coś nader ważnego.
Lady Marchpoint wraz z Dairine przybyły rankiem podniecone widokiem
bursztynowych ozdób, z których coś niecoś zakupiły. Widząc minę Annet, Gyrerd wyciągnął
zza pasa srebrny pierścień.
- Jeśli obniżył ceny, to mogę kupić ci pierścień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić.
Annet podziękowała i czym prędzej ruszyła na zakupy. Doświadczenie nauczyło ją,
jak dalece jej życzenia mogą być uwzględnione. Tak więc Ysmay, częściowo wbrew swej
woli, znalazła się ponownie w królestwie Hylla. Tym razem zakapturzonych sług nigdzie nie
było widać, za to przy drzwiach siedziała dziwnie wyglądająca kobieta.
Była okrągła, a głowę zdawała się mieć osadzoną wprost na ramionach. Ubrana była,
podobnie jak zakapturzeni słudzy, w luźną szatę, ale ozdobioną szlakiem czarno - białych
symboli. Dłonie trzymała na kolanach w dziwnej pozycji - wewnętrzną stroną do góry - jakby
dzierżyła w nich księgę, w którą wpatrywała się z napięciem. Dłonie były jednak puste. Spod
przepaski zwisało parę kosmyków prostych, żółtych włosów. Twarz miała szeroką, z dość
dużym zarostem pod dolną wargą i na brodzie.
Jeśli była strażnikiem, to miernym, gdyż drgnęła dopiero, gdy przeszły obok niej.
- Szczęścia, piękne Damy! - jej głos, w przeciwieństwie do wyglądu, był łagodny i
melodyjny. - Czytając ze znaków na Kamieniu Esinora lub, jeśli wolicie, przepowiadając
przyszłość z tego, co Starzy Bogowie wypisali na waszych dłoniach...
Annet potrząsnęła niecierpliwie głową, kiedy indziej dałaby się skusić, ale teraz miała
srebro i najlepszą okazję do użycia swych sił przetargowych. Ysmay też nie miała ochoty na
wróżby. Nie wątpiła w możliwości adeptów tej sztuki, ale nie wydawało jej się
prawdopodobne, aby spotkała właśnie kogoś takiego.
- Ufaj temu, co nosisz. Pani... - kobieta spojrzała na nią szepcząc to, co najwyraźniej
skierowane było tylko do jej uszu.
- Ningue wygląda, jakby miała ci coś do powiedzenia, Pani - odezwał się Hylle,
wychodząc z cienia. - Jest autentyczną wróżką, cieszącą się dużym uznaniem w Quayth.
Tu nie jest Quayth - pomyślała Ysmay. Nie miała ochoty słuchać nawet wróżki, ale
posłusznie siadła na podsuniętym stołku, patrząc w oczy Ningue.
- Podaj mi dłoń. Pani, abym mogła odczytać znajdujące się na niej linie.
Ysmay odruchowo podsunęła rękę, ale równie szybko zorientowała się o co chodzi i
wyszarpnęła ją gwałtownie, przełamując czar. Kobieta nadal spokojnie wpatrywała się w jej
oczy.
- Posiadasz Pani więcej niż sądzisz. Jesteś ponad głupotą i problemami zwykłych
kobiet. Ty... nie, nie mogę tego dokładnie odczytać. Jest tu coś... Ukaż to! - suchy głos miał w
sobie potężną moc.
Zanim Ysmay zdążyła pomyśleć, Ningue złapała za rzemyk i wyjęła amulet Gunnory.
Zza pleców usłyszała syk gwałtownie wciąganego powietrza.
- Bursztyn w Pani rękach - rozbrzmiał ponownie cichy glos - to twoje przeznaczenie i
twoje szczęście. Idź jego śladem, a będziesz miała serce pełne dumy.
Ysmay wstała, wyciągnęła z woreczka miedziaka i wrzuciła go w otwarte dłonie
wróżbiarki.
- Pani - Hylle stanął między nimi - ten drobiazg, który nosisz... jest z pewnością
stary...
Wyczuła, że chciałby go obejrzeć, ale nie miała najmniejszej ochoty wypuścić
bursztynu z rąk.
- To talizman Gunnory. Mam go od matki. - Znamię mocy dla każdej kobiety. Aż
dziwne, że nie mam tu niczego takiego. Ale pozwól, że pokażę ci coś innego, coś co jest
jeszcze większą rzadkością... - Wyjął z kieszeni pudełko z palisandru i odsunął wieczko.
Wewnątrz znajdował się walec z bursztynu, w którym od stuleci zamknięta była skrzydlata
istota tęczowej piękności.
We wnętrzu swego amuletu Ysmay widziała malutkie nasiona, co było zrozumiałe,
gdyż Gunnora była boginią płodności i obfitości. Ten zaś kawałek bursztynu wyglądał lak,
jakby istota została tam umieszczona w określonym celu. To, co znajdowało się w środku,
było tak piękne, że westchnęła. Hylle podał go jej bez słowa, prosto w mimowolnie
wyciągnięte dłonie. Zachwycona przyglądała się kawałkowi bursztynu ze wszystkich stron,
próbując odgadnąć, czy zamknięta w nim istota jest dużym owadem czy małym ptaszkiem.
Nie znała bowiem tego zwierzęcia, które najprawdopodobniej dawno temu zniknęło ze świata
żywych.
- Co to jest?
- Kto to może wiedzieć? - potrząsnął głową Hylle. - Kiedyś żyło, a teraz od czasu do
czasu znaleźć je można zatopione w bursztynie. Zawsze to jest niezwykłe.
- Siostro, co tam znalazłaś? - zainteresowała się Annet. - Ach, to doprawdy coś
wspaniałego! Ale... nikt nie może tego nosić...
- Masz rację, Pani - uśmiechnął się Hylle. - To tylko ścienny ornament.
- Weź to - Ysmay wyciągnęła ku niemu dłoń. - Jest zbyt drogocenny, aby ryzykować
czyjąś nieostrożność.
- Jest drogocenny, ale są inne, podobne doń. Pani, czy zamieniłabyś swój amulet na
ten? - spytał, wskazując trzymany przez Ysmay bursztyn. Ale chwila słabości już minęła.
- Nie - odparła zdecydowanie Ysmay.
- Masz słuszność Pani - skinął głową. - Takie amulety jak ten mają dużą moc.
- Jaki amulet, siostro? - zainteresowała się Annet. - Czy masz jakiś wartościowy
amulet?
- Talizman Gunnory, który był własnością mojej matki. - Ysmay z niechęcią otwarła
dłoń i pokazała jej wisiorek.
- Bursztyn! I to Gunnory! Ależ nie jesteś mężatką, aby mieć prawo do ochrony
dawanej przez Gunnorę! - piękna twarz Annet ukazała przez chwilę prawdziwą naturę tej
kobiety: nie była przyjazna ani obojętna, była wroga.
- Był własnością matki, a teraz jest mój - Ysmay zdecydowanym ruchem wsunęła go
w poprzednie miejsce, poczym zwróciła się do Hylla:
- Za uprzejmość i pokazanie mi tego klejnotu serdecznie dziękuję, Panie.
Hylle skłonił się tak, jakby Ysmay była ulubioną córką Najwyższego Lorda.
Opuszczając kram, Ysmay utwierdzała się w przekonaniu, że Annet zacznie teraz nalegać,
aby odebrać jej ostatnią cenną rzecz, jaką posiadała.
* * *
Po powrocie do namiotu Annet nie poruszyła sprawy amuletu. Zachwycała się
bransoletką z surowego bursztynu. Miodowego koloru bursztyn doskonale kontrastował z
brązem miedzianej zapinki. Fakt, że otrzymała ją za srebrny pierścień, uważała za osobisty
sukces. Ysmay miała nadzieję, że Annet jest w pełni zadowolona.
Mimo to przy wieczornym posiłku była czujna i gotowa na wszystko. Po
obowiązkowych zachwytach nad nową ozdobą Annet, Ysmay oczekiwała, że ta rozpocznie
rozmowę o amulecie. Tę część rozmowy przerwał Gyrerd zwracając się do Ysmay:
- Możliwe, że możemy mieć więcej szczęścia z Hyllem i zdobyć sporo bursztynu -
zaczął.
- Kopalnia! - przerwała mu Annet. - Mój Panie, czy on zna sposób, aby ją ponownie
uruchomić?!
- Ma taką nadzieję.
- Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy dzień! Szczęśliwy przypadek, który nas
przywiódł do jego kramu!
- Może szczęśliwy, może nie - ostudził ją Gyrerd. - Jeśli nawet kopalnia zostanie
uruchomiona, to i tak nie należy do Zamku.
- Jak to? - rysy Annet wyostrzyły się gniewnie.
- Jest własnością Ysmay... jej posagiem...
- Co za dureń... - pisnęła Annet.
Pierwszy raz Ysmay była świadkiem, kiedy Gyrerd zdenerwował się na swoją żonę.
- To postanowienie mojej matki, która z woli mego ojca była właścicielką kopalni.
Istniała wtedy jeszcze nadzieja na jej ponowne uruchomienie i życzeniem ojca było
zabezpieczenie majątkowe matki, za której posag odbudowano północną wieżę - stwierdził
ostro.
- Ależ gród zubożał przez wojnę i pieniądze są potrzebne dla dobra nas wszystkich -
starała się argumentować Annet.
- Prawda to, ale może istnieje sposób, abyśmy wszyscy byli usatysfakcjonowani.
Rozmawiałem z tym człowiekiem. Nie jest zwykłym kupcem nie tylko z uwagi na swój
majątek, ale również dlatego, że jest w Quayth Lordem i to nie gorszej krwi od naszej. Z
jakichś nie znanych mi powodów zainteresował się Ysmay. Jeśli oddamy mu ją, w zamian
zobowiązał się dostarczyć nam połowę tego, co wydobędzie z kopalni. Widzisz? - zwrócił się
teraz do Ysmay. - Możesz mieć pana o większym bogactwie niż wszyscy okoliczni sąsiedzi
razem wzięci, zamek, w którym będziesz nosiła klucze i perspektywę żyda prawdziwej damy.
Jest to szansa, jakiej możesz powtórnie nie spotkać w życiu.
Przyznała, że brat ma rację, ale co wiedziała o Hyllu poza tym, że przyciągał jej myśli
jak nikt dotąd? Co wiedziała o jego północnych włościach? Z drugiej zaś strony miała
pewność, że jeśli nie zgodzi się na niewiadome, Annet zrobi wszystko co w jej mocy, aby
zatruć jej życie, a i Gyrerd nie będzie zadowolony z decyzji siostry. Wyboru więc nie miała.
Quayth niekoniecznie mógł być gorszy od Uppsdale. Większość małżeństw zawierano w ten
właśnie sposób - między obcymi. Niewiele dziewczyn znało tych, z którymi szły do łoża w
noc poślubną.
- Zgodzę się, jeśli sprawy tak się mają - rzekła wolno.
- Droga siostro! - Annet była uosobieniem szczęścia.
- Cóż za radość! Będziesz miała lepsze wesele od tej lalki z Marchpoint. Mój Panie,
daję ci wolną rękę w wyborze, ale bacz, aby twa siostra szła do ślubu tak, jak przystało osobie
z wysokiego rodu!
- Najpierw będą zaręczyny! - ostudził ją nieco Gyrerd. I w jego głosie brzmiała radość.
- Ach, siostro, przyniosłaś lepsze dni dla Uppsdale!
Ysmay wątpiła w to. Może zbyt szybko dała słowo, a teraz nie miała już odwrotu.
III
Wszystkie lampy w wielkiej sali płonęły jasnym ogniem. Gyrerd nie oszczędzał na
weselnym przyjęciu swej siostry. Przy suto zastawionych stołach bawiono się hucznie.
Ysmay z wdzięcznością podporządkowała się zwyczajowi nakazującemu milczącą
obecność panny młodej przy stole. Hylle dbał o nią, jak przystało świeżo upieczonemu
małżonkowi, lecz i tak Ysmay ledwie skubnęła z podsuwanych jej przysmaków. Przed chwilą
dała słowo małżeńskiej wierności, a teraz jedynym jej pragnieniem było uciec z tej sali i od
tego mężczyzny. Jakże była głupia. Czy naprawdę musiała poświęcić wszystko, by uwolnić
się od drobnych złośliwości Annet... A Gyrerd? Tak upierał się przy zamiarze otwarcia starej
kopalni, że jego złość nie miałaby granic, gdyby nie spełniła jego woli. To co zrobiła, było
normalną sprawą. Kobiety często wychodziły za mąż dla wzbogacenia swej rodziny, a w
dodatku ten, którego zaślubiła, dawał jej władzę nad grodem.
Hylle przybył z małym orszakiem dworzan i zbrojnych, którzy, jak oświadczył, od
niedawna mu służyli, gdyż jego ludzie niezbyt dobrze znali się na broni. Obiecał, że rankiem,
zanim oddech Lodowego Smoka zmrozi ziemię, jego robotnicy spróbują otworzyć wejście do
kopalni.
Ysmay nie spojrzała nań od chwili, gdy związano im dłonie przed niszą domowego
ducha. Wiedziała, że robi wspaniałe wrażenie w szacie barwy złotego bursztynu, z rękawami i
kołnierzem ozdobionymi klejnotami. Jego prezenty czuła na sobie: bransolety, naszyjnik,
opaskę na włosy - wszystko to w różnych odcieniach i wszystko wykonane na kształt
kwiatów i liści.
Uczta była długa, lecz zbliżali się już ku jej końcowi. Gdyby od niej zależało, to
zatrzymałaby czas, aby nigdy nie nastąpił moment, w którym powstaną i wśród toastów pójdą
wraz z siedzącymi przy najwyższym stole do gościnnej komnaty.
Serce waliło jej jak oszalałe, wargi miała suche jak pieprz, a palce mokre od potu, lecz
duma nie pozwalała jej otrzeć ich o suknię. Duma musi teraz być jej pomocą, gdyż na nic
innego nie mogła już liczyć.
Dano sygnał i towarzystwo powstało. Przez chwilę Ysmay obawiała się, że jej drżące
nogi nie utrzymają ciężaru ciała, ale przezwyciężyła swoją niemoc. Nie oparła się na ramieniu
małżonka. Ani on, ani nikt z gości nie może domyślać się, jak bardzo się boi.
Ogarnął ją strach, gdy stanęli przed wielkim, zasłoniętym kotarami łożem. Aromat
świeżo rozduszonych przez ich stopy ziół, umieszczonych pod kobiercem, mieszał się z
zapachem wina i rozgrzanych ciał. Nie słyszała życzeń, z jakimi kompania opuszczała
komnatę. Hylle zamknął drzwi na zasuwę i podszedł do stołu zastawionego dzbanami wina i
tacami ciast.
- Moja Pani - odezwał się - muszę się z tobą podzielić tajemnicą wielkiej wagi.
Ysmay była zaskoczona. Ton jego głosu doprowadził ją powoli do przytomności.
Przestała się bać.
- Powiedziałem, że posiadam sekret otwarcia kopalni, ale nie mówiłem, jak doń
doszedłem. Jestem kupcem i jestem też Lordem Quayth, posiadam również inne
zainteresowania - zajmuje mnie astrologia i alchemia, zgłębiam wiedzę o dziwnych
miejscach. Czytam treści zawarte w gwiazdach, tak jak inni odczytują księgi. Dlatego też
byłem zmuszony poświęcić pewne sprawy doczesne dla wyższych celów. Nie mogę być
zatem prawdziwym mężem niewiasty, gdyż całą moją siłę spożytkowuję w innym celu. Czy
pojmujesz to, Pani?
Skinęła głową, ale strach powrócił. Słyszała rozmaite wieści o praktykach
stosowanych przez magów.
- Doskonale - powrócił mu najwyraźniej humor. - Uważałem cię za osobę trzeźwo
myślącą, zdolną do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi one są w rzeczywistości. Powinno się
nam dobrze razem współżyć. Chciałbym teraz o jedno cię prosić: niektóre sprawy w moim
życiu dotyczą wyłącznie mojej osoby, nie powinnaś o nie pytać i w ogóle się nimi
interesować. Jest taka część Quayth, w której nie możesz przebywać. Będę ponadto czasami
wyjeżdżał i nie powinnaś wypytywać mnie o te podróże. W zamian za to masz całkowitą
władzę w mym domu. Myślę, że powinien ci się spodobać. A teraz połóż się, Pani. Ja
porozmawiam z gwiazdami. Muszę dowiedzieć się, jaka pora jest najlepsza, by zwrócić się
przeciwko skale tarasującej dojście do kopalni!
Położyła się posłusznie, a Hylle zaciągnął zasłony wokół łoża. Słyszała jego kroki,
doszedł ją dźwięk metalu uderzającego o kamień i to było wszystko. Czuła jedynie
wdzięczność, nie zaś ciekawość.
Ysmay wydawało się, że proponowany przez męża sposób życia jest do przyjęcia: on
ma swoje sekrety, ona swoje gospodarstwo. Przygotowała już zioła, które zamierzała zabrać
ze sobą. Jeśli uda jej się znaleźć odpowiedni teren, to założy tam swój ogródek, taki sam jak
w Uppsdale. Snując takie i podobne plany na przyszłość, zasnęła nieświadoma tego, co działo
się wokół.
* * *
W południe następnego dnia przybył wóz z ludźmi Hylla. Nie zatrzymali się jednak w
zamku, lecz od razu pojechali w kierunku skał. Hylle polecił, by świadkowie cofnęli się na
sporą odległość. Twierdził, że siła, którą wyzwoli, aby usunąć skały, jest wielkiej mocy i
może wymknąć mu się spod kontroli. Podejść bliżej pozwolił jedynie Gyrerdowi, Annet i
Ysmay.
Zakapturzeni robotnicy kręcili się między skałami, po czym na gwizd swego pana
rozpierzchli się na boki. Hylle trzymaną w dłoni pochodnią dotknął ziemi, po czym w
wielkim pośpiechu ruszył ku oczekującym.
Nastąpiła długa chwila ciszy przerywanej jedynie jego oddechem, po czym coś
potężnie huknęło, skały pofrunęły w powietrze, ziemia zatrzęsła się pod stopami, a z nieba
posypał się deszcz skalnych odłamków, grudek ziemi i różnego śmiecia. Annet wrzeszczała
zatykając dłońmi uszy, a Ysmay patrzyła z niedowierzaniem na to, co odsłaniał powoli
opadający kurz. Potężna skała została zamieniona w rumowisko drobnych odłamków, między
którymi uwijali się już zakapturzeni robotnicy z motykami i łopatami.
- Jakiż demon to spowodował, bracie? - spytał Hylla wstrząśnięty Gyrerd.
- Nie jestem władcą demonów - roześmiał się. - To wiedza, którą zdobyłem dzięki
długim studiom, ale sekret jest mój i zwróci się przeciwko każdemu, kto spróbuje go użyć,
gdy mnie nie będzie w pobliżu.
- Żaden człowiek nie będzie chciał tego użyć - Gyrerd potrząsnął głową. - Mówisz, że
to nie demon? Cóż, każdy ma swoje tajemnice.
- Wystarczy. Zobaczymy, czy resztę da się oczyścić ręcznie. Jeszcze raz jednak Hylle
musiał użyć swojej wiedzy. Dopiero wtedy ukazało się dawne koryto strumienia i
zakapturzeni robotnicy ponownie oczyścili teren. Hylle zszedł do nich, po chwili wracając z
garścią miodowych odłamków.
- To jest pokład bursztynu. Wkrótce nasze trudy powinny zostać wynagrodzone.
Robotnicy rozpoczęli kopanie. Hylle został przy nich, aby wszystkiego dopilnować.
Dlatego też Ysmay musiała sama dokończyć przygotowania do podróży i to w ciągu
dziesięciu dni, gdyż tyle według oświadczenia Hylla mogli tu jeszcze pozostać. Zbliżała się
zima, a mieli do przejścia surowe i dzikie okolice.
Wyniki pracy prowadzonej dzień i noc (wykonywano ją przy pochodniach i wyglądało
na to, że robotnicy wcale nie spali) były dość nikłe. W przeciwieństwie do Gyrerda Hylle nie
wydawał się rozczarowany. Twierdził, że jest to kwestia szczęścia i gwiazd.
Na zakończenie Hylle zawarł z Gyrerdem umowę, która, ku zaskoczeniu Ysmay, była
wspaniałomyślna: za parę okruchów wydobytych z kopalni zaofiarował kilka swych
własnych, o wiele większej wartości. Gyrerd protestował jedynie przez grzeczność, co zresztą
było jak najbardziej zrozumiałe.
Odjechali na dziką północ, obiecując, że powrócą z nadejściem wiosny.
* * *
Zaiste był to dziki i obcy kraj. Gdy mieszkańcy Dales przybyli do High Hallack,
trzymali się wybrzeża, bojąc się tego, co czyhało w głębi lasów. Wraz z upływem czasu
zasiedlali coraz dalej od morza położone tereny, ale głównie na zachodzie i południu. Pomoc
nadal pozostała mało znana i równie słabo zamieszkana.
Wieści głosiły, że schronili się tam ci, którzy panowali na tych ziemiach przed
człowiekiem. Podczas wojny Najwyżsi Lordowie korzystali z każdego sojuszu, jaki się
nadarzył i sprzymierzyli się z jeźdźcami, pochodzącymi właśnie stamtąd. Po zwycięstwie ci
ostatni wycofali się na swe ziemie, ale poczucie zagrożenia z ich strony pozostało.
Mimo to Ysmay bała się mniej, niż powinna. Interesował ją przede wszystkim
przyszły dom, reszta była mniej istotna.
Drugiego dnia, po noclegu w ruinach Moycroft, podróżowali po zupełnie nie znanym
Ysmay terenie, choć Hylle zdawał się w nim doskonale orientować. Był to pusty i dziki kraj,
po którym szalał zimny wicher i w którym panowała pustka. Ysmay miała ochotę wypytać
męża o sąsiadów i parę innych spraw tyczących się Quayth, ale ten zajęty był jakimiś
manuskryptami. Zaczęła powstawać między nimi ściana, której nie była w stanie przebić.
Umowa, którą zawarli w dzień zaślubin zaczynała nabierać nowego znaczenia. Jak
mogła mieszkać z kimś, kto się nawet do niej nie odzywał i żyć bez jednej choćby służącej?
Co prawda Hylle twierdził, że w zamku będzie wystarczająca ilość służby, lecz rzeczywistość
okazała się inna.
Pozostawiona sama sobie, Ysmay często rozmyślała. Nie rozumiała dlaczego Hylle ją
poślubił. Z pewnością nie dla tych kilkunastu okruchów bursztynu, które wiózł w jukach.
Przy jego bogactwie były one niczym. Niewiedza powoduje strach, toteż w miarę jak nie
znajdowała rozwiązania trapiącej ją zagadki, rosły obawy. Hylle nie był również nowym
przybyszem starającym się o ożenek, by złączyć się ze starym rodem. Nie zależało mu też na
jej ciele, co jasno powiedział pierwszej nocy. Co zatem nim powodowało?
Teraz podróżowali lasem. Wiatr ucichł już, lecz puszcza nadal nie budziła zaufania.
Ich wóz z trudem mieścił się na szlaku wijącym się między starymi, wysokimi drzewami.
Pnie były okryte włochatymi porostami, które mieniły się zielenią, bielą i jak krew
intensywną czerwienią, przechodzącą w kolor rdzawy. Ysmay nie podobały się one zupełnie.
Pod nogami wyczuła zalegające od wieków liście, które przegniły w cuchnący nawóz.
Podróżowali tak przez cały dzień, zatrzymując się jedynie na posiłek i by dać
odetchnąć koniom. Hylle nie narzucał specjalnie szybkiego tempa. Wszyscy poddali się
panującej w lesie ciszy. Nie było rozmów, a przypadkowe kogokolwiek wypowiedzi nie były
z reguły podchwytywane przez współtowarzyszy.
Wreszcie drzewa przerzedziły się, a droga wiodła teraz po stromiźnie. Tej nocy
obozowali wśród wzgórz. Wszystkie te dni były tak do siebie podobne, że Ysmay straciła
poczucie czasu.
Przejście przez góry nie było łatwe. Hylle każdej nocy spoglądał poprzez rurę z metalu
na gwiazdy. Pewnej nocy ostrzegł przed burzą, która była niedaleko i miał rację. Pierwszy
śnieg spadł przed świtem, toteż wyruszyli natychmiast. Droga prowadziła w dół, z czego
Hylle wydawał się ucieszony, ale mimo to przynaglał do pośpiechu.
Ysmay zgubiła się zupełnie. Skręcali już tyle razy, że przestała się orientować, w którą
stronę w końcu jadą. Około południa wiatr przyniósł nowy zapach, a zbrojni ciaśniej otoczyli
wóz, w którym jechała. Poprzez wycie wichrów usłyszała głos Hylla, który coś mówił o
morskim wietrze.
W końcu po długim zjeździe znaleźli się na prostej drodze wiodącej między skałami.
Było tu zaciszniej, poruszali się natomiast wolniej z uwagi na zalegający śnieg. Szlak biegł
zupełnie prosto, jakby jechali po jakiejś starej drodze.
Nagle szlak skręcił i po prawej stronie ukazało się urwisko graniczące z morzem. Z
boku widniała dziwna półka skalna, którą wiatr oczyścił ze śniegu, ukazując trzy kamienne
krzesła z pewnością nie wyrzeźbione przez naturę. Na siedzeniu każdego z nich pozostało
trochę śniegu wyglądającego z dala jak poduszka i łagodzącego nieco surowe kształty.
Ysmay rozpoznała pradawną robotę Najstarszych. Teraz upewniła się, że poruszają się
po starej drodze.
Droga skręciła ponownie, tym razem w stronę lądu. Przed nimi, między skałami,
widniała budowla przypominająca kolorem otoczenie, ale będąca z pewnością sztucznym
tworem, z murami i wieżami, jak przystało na solidną warownię.
- Quayth, moja Pani! - oświadczył Hylle, wskazując budowlę trzymanym w dłoni
pejczem.
Z drżeniem uświadomiła sobie, że jej nowy dom jest pozostałością po Najstarszych i
że będzie musiała stawić czoła nie tylko jego zewnętrznej obcości, ale także, a może przede
wszystkim, jego obcości duchowej, która, według wierzeń jej ludu, cechowała takie budowle.
- Jest ogromny, mój Panie.
- Nie tylko w wyglądzie - odparł wpatrując się w nią uważnie, tak jak przy pierwszym
spotkaniu. Po chwili, nie doczekawszy się żadnej reakcji, odezwał się znowu. - Jest to jedno z
miejsc wybudowanych przez Najstarszych, ale czas obszedł się z nim łaskawiej niż z innymi.
Zobaczysz, że nie zbywa tu na wygodach. No, chodźmy do domu!
Wierzchowce, mimo zmęczenia, przyśpieszyły kroku i wkrótce przejechali pod
masywną bramą w grubym murze, flankowanym w każdym z rogów kamienną basztą. Dwie z
nich były okrągłe, ta najbliżej bramy kwadratowa, a ostatnia miała dziwaczny kształt o
ostrych kątach, jakiego nigdy dotąd Ysmay nie widziała.
Choć w narożnych oknach było widać światło, to jednak nikt nie wyszedł, aby ich
powitać. Zmęczona zsunęła się prosto w objęcia Hylla i wsparta na jego ramieniu ruszyła
przez zaśnieżony podwórzec ku jednej z okrągłych baszt. Reszta przybyłych skierowała się w
przeciwnym kierunku.
W środku było zacisznie i ciepło. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że prawie całą
podłogę pokrywają kobierce i skóry zwierząt, które utworzyły ciąg dróg przez długie
korytarze i dziwne zakamarki budynku. Jedna z nich doprowadziła ją do komnaty, w której
stały dwa wysokie krzesła i stół zastawiony do posiłku. W kamiennym kominku żywo płonął
jasny ogień. Ysmay zrzuciła płaszcz i czym prędzej podeszła doń wyciągając dłonie. Po raz
pierwszy od parunastu dni poczuła rozlewające się po ciele miłe ciepło. Usłyszała melodyjne
brzęknięcie; to Hylle pociągnął za szarfę przymocowaną do małego dzwoneczka. W drzwiach
prowadzących na schody pojawiła się postać, ale dopiero gdy zbliżyła się do ognia, Ysmay
była w stanie ją rozpoznać. Ledwie stłumiła cisnący się na wargi protest. Osobą, której głowa
znalazła się na wysokości jej własnych ramion, była Ningue, teraz ubrana w podbitą futrem
kamizelkę, narzuconą na prostą suknię rdzawego koloru i ściśle przylegający do głowy
kaptur, zawiązany pod szyją. Wyglądała jeszcze mniej kobieco i mniej zachęcająco niż przy
pierwszym spotkaniu.
- Witaj Panie... Pani - ponownie jej miły głos był dla Ysmay szokiem w porównaniu z
obleśnym ciałem. - Udało wam się przybyć przed pierwszą burzą śnieżną. Hylle przytaknął,
po czym zwrócił się do Ysmay: - Ningue będzie ci służyła, Pani. Jest mi wielce oddana, tak że
nie masz się czego obawiać.
W jego tonie zabrzmiało coś dziwnego, ale zanim miała czas, aby się nad tym
zastanowić, on był już przy drzwiach.
- Nie odpoczniesz... nie posilisz się... tu, mój Panie? - spytała Ysmay.
- Władca Quayth ma swoje kwatery i nikt mu tam nie śmie przeszkadzać. Będziesz tu
bezpieczna i będziesz miała dobrą opiekę, Pani - odparł z ostrzegawczym błyskiem w oku i
wyszedł.
Gdy patrzyła na zamykające się za nim drzwi, ponownie naszły ją wątpliwości o
słuszności podjętej decyzji.
IV
Ysmay stała w załomie korytarza, spoglądając przez ostro sklepione okno na
ośnieżone podwórze. Sądząc ze śladów pozostawionych na śniegu, który spadł zeszłej nocy,
tę wielką budowlę zamieszkiwało zadziwiająco mało ludzi. Przecież jutro przypadał właśnie
Dzień Przesilenia, najkrótszy dzień zimy, i we wszystkich grodach przygotowywano się do
wieczornej zabawy. Tutaj nie było ani gości, ani śladu żadnych przygotowań. Zresztą
zarówno Ningue, jak i każda z dwóch służących, równie osobliwych, zdawały się nie
rozumieć o co chodzi, gdy je oględnie spytała o zabawę.
O małżonku miała niewiele wieści, poza tym, że mieszkał w tej dziwnej, wielobocznej
wieży, do której nie miał wstępu nikt poza zakapturzonymi robotnikami.
Teraz, gdy przypomniała sobie marzenia naiwnego dziewczęcia o władzy nad
zamkiem, chciało jej się śmiać, albo raczej płakać, gdyby duma na to pozwalała.
Czuła się więźniem, nie władczynią. Prawdziwą władczynią była Ningue. Oficjalnie
wszystkie jej polecenia przyjmowano z szacunkiem i wykonywano. Zdawała sobie jednak
sprawę, że gdyby przekroczyła pewien próg, mogłaby w ogóle nie zostać wysłuchana.
Jedyną pociechę stanowił fakt, że było to przestronne więzienie: parter stanowił jeden
wielki pokój - ten, w którym płonął ogień, gdy tu przybyła; wyżej znajdował się wielki pokój
z korytarzykiem wiodącym ku schodom, nad nim zaś były dwie mniejsze zimne komnaty,
noszące ślady użytkowania. Na piętrze mieściła się komnata z jej łożem i ciężkimi zasłonami
na oknie, na których ktoś kiedyś wyszył skomplikowane wzory, dzisiaj już wypłowiałe i
niewiele mówiące. Chyba, że dzięki jakiemuś złudzeniu i załamaniu światła na parę sekund
pojawiła się gdzieniegdzie wyraźna twarz czy postać, niepotrzebnie Ysmay strasząca. Myśląc
o tym podeszła do okna i rozłożywszy zasłonę próbowała wyczuć palcami wzór. Teraz był on
trudny do odszyfrowania, a przecież parę chwil temu spojrzała na nią stamtąd twarz jak żywa.
Na szczęście była to ludzka twarz, choć sporo wzorów wyglądało jak przerażające maski, nie
wiadomo w jakim celu stworzone.
Gładziła jedwabistą powierzchnię, zastanawiając się nad kunsztem palców, które ją
utkały, gdy nagle napotkała dziwną nieregularność haftu... Próbowała dotykiem wyczuć wzór.
Sięgnęła po lampę i zbliżyła ją ostrożnie do materii.
Ujrzała wyszytą postać z naszyjnikiem. Jej uwagę przykuł ten fragment naszyjnika,
który zaplątany był w nici. Za pomocą nożyka, który zawsze nosiła przy pasie, delikatnie je
rozcinała. Trwało to długo, ale w końcu udało się jej wyłuskać zagadkowy przedmiot i
przysunąć bliżej lampy. Okazał się bursztynem o tak kunsztownie rzeźbionym wzorze, że
dopiero po chwili zorientowała się, co on przedstawia. Był to wijący się w dziwacznych
splotach wąż z oczkami z jasnego bursztynu.
Po bokach gada snuły się urzekające barwą i kunsztem zygzaki. Mimo wrodzonego
wstrętu do tego rodzaju stworzeń, teraz nie czuła odrazy. Prawdę powiedziawszy, nawet jej
się podobał, ale tylko przez moment. Za chwilę krzyknęła i chciała go rzucić, lecz nie mogła.
Jego sploty drgnęły i poruszyły się! Z przerażeniem obserwowała prostujące się, a następnie
zwijające w kłębek w zagłębieniu jej dłoni ciało. Wąż wyciągnął łepek, przyglądał się jej
poruszając małym pyszczkiem.
Przez długą chwilę trwali oboje nieruchomo, po czym gad zaczął wić się wzdłuż jej
dłoni. Ysmay zamarła z przerażenia. Jednocześnie w powietrzu rozniósł się delikatny zapach,
jaki wydzielają po rozgrzaniu pewne gatunki bursztynu.
Wąż tymczasem pełzł wzdłuż dłoni. Poczuła ciepło okrążające nadgarstek.
Powróciła na krzesło przy kominku, trzymając sztywno wyprostowaną rękę. To, co
widziała, było niemożliwe. Bursztyn stanowił niegdyś część żywego drzewa, znajdowano w
nim żywe istoty, takie jak ta, którą pokazał jej Hylle, ale sam bursztyn był martwy. Owszem
miał pewne dziwne właściwości; jeśli się go potarło, to przyciągał różne drobiazgi, niczym
magnes żelazo, czy też mógł być pokruszony i przetopiony na płyn.
Właśnie! Destylacja! Podniosła się, z nadal wyciągniętą ręką, i zbliżyła się do skrzyni,
którą z taką pieczołowitością pakowała w Uppsdale. Musiała użyć obu rąk, aby podnieść
ciężkie wieko i już po chwili szperała w zgromadzonych tam ziołach.
W końcu znalazła woreczek - antidotum na każde czary. Rozwiązała go wolną ręką,
pomagając sobie zębami. Z rozkoszą wciągnęła w nozdrza aromat, który się z niego wydobył.
Dzięgiel - talizman przeciwko truciznom i urokowi. Wyciągnęła rękę podwijając
jednocześnie rękaw, wzięła szczyptę proszku i natarła nim węża. Gad ani drgnął. Natarła go
więc powtórnie i wyjęła talizman Gunnory. Bogini będąca protektorką życia, zmagała się ze
wszystkim, co pochodziło z mroku. Ysmay dotknęła nim węża i wolno wypowiedziała
zaklęcie:
Życie to oddech, życie to krew
Przez nasiona i przez cebulkę
Przez wiosenny czas i siew
niech ta moc przyniesie ulgę!
Ysmay nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Talizman Gunnory okazał się
bezużyteczny! Wąż w dalszym ciągu oplatał, niczym bransoletka, jej nadgarstek.
Gorączkowo zaczęła rozglądać się po komnacie w nadziei znalezienia sposobu
uwolnienia się od węża. Jej wzrok padł na kominek. Bursztyn topi się przecież w ogniu! Była
zdecydowana cierpieć, byle pozbyć się tej bransoletki. Po krótkiej próbie cofnęła jednak rękę
znad płomieni.
Kuląc się na krześle, Ysmay poczęła wpatrywać się w żółte oczy stworzenia. Stawały
się one coraz to większe i większe, aż zlały się w końcu w zimną poświatę. Wpatrując się w
nią, Ysmay odniosła wrażenie, że stoi u wejścia do jakiegoś pomieszczenia. Obraz zaczął
bowiem przybierać coraz bardziej realną formę. To, co ujrzała we wnętrzu, wprawiło ją w
przerażenie. Przypomniała sobie skrzydlate stworzenie uwięzione w bursztynie, które pokazał
jej Hylle jeszcze w Fyndale.
Podobne, lecz o znacznie większych rozmiarach, przesuwały się teraz przed nią. W
środku okręgu, po którym poruszały się figury, Ysmay dostrzegła dwie największe, oddalone
od siebie, bryły bursztynu.
Wewnątrz jednej z nich zatopiona była postać mężczyzny o twarzy łudząco podobnej
do twarzy Hylla. Subtelną różnicę między nimi Ysmay tłumaczyła jako więź krwi, lecz nie
duszy. Patrząc nań, poczuła dziwne podniecenie. Miała wrażenie, że jego oczy pragną
wyrazić to, czego nie mogą usta. Po chwili jej wzrok spoczął na drugiej bryle, która więziła
kobietę. Jej ciemne włosy były wysoko upięte i oplecione złotą siatką ozdobioną kwiatami z
ciętego bursztynu. Na lewej ręce Yasmey dostrzegła obręcz w kształcie węża. Spowijała ją
suknia z jedwabiu w miodowym kolorze. Jej oczy, podobnie jak oczy mężczyzny, były
otwarte. Choć w całej postaci nie było śladu życia, oczy zdawały się wyrażać niemy krzyk.
Zmysły Ysmay wirowały z wielką szybkością, a obrazy formowały się w jej umyśle i
znikały, zanim zdążyła je pojąć. Odczuwała straszliwą potrzebę niesienia pomocy. Wiedziała,
że jej nie odmówi, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność. Wtem obraz zaczął się
oddalać, odsłaniając jednocześnie wnętrze znanego skądś pomieszczenia. Nagle zniknął
całkowicie. Ysmay siedziała przed kominkiem w swojej komnacie.
- Pani... - głos Ningue wyrwał Ysmay z zamyślenia. Pośpiesznie opuściła rękaw i
wsunęła w zanadrze amulet. Z niepokojem pomyślała o unoszącym się zapachu ziół. - O co
chodzi? Właśnie porządkuję zioła przed Dniem Przesilenia.
- Lord Hylle pragnie z tobą mówić. Pani - Ningue najwyraźniej coś podejrzewała.
- To poproś go - z udawaną stanowczością rzekła Ysmay.
Gdy tamta odwróciła się ku drzwiom, Ysmay błyskawicznie schowała woreczek z
dzięgielem.
- Panie? - spytała unosząc głowę, gdy Hylle znalazł się w pokoju. Nie słyszała jak
szedł, ale bez trudu można było wyczuć jego obecność. Był jak niewidzialna moc naruszająca
spokój powietrza.
- Jutro jest Dzień Przesilenia, a nic dotąd nie słyszałam o żadnej zabawie -
oświadczyła Ysmay tonem zdumionej niewinności.
- Dzień Przesilenia... - powtórzył, jakby to słowo było z innego języka - Och...
zabawa... Tak! Przykro mi, Pani, ale tego roku będziesz zmuszona spędzić go sama. Ważna
wiadomość zmusza mnie do wyjazdu i mogę nieprędko wrócić. Cóż to za zapach się tu unosi,
Pani? - spytał, rozglądając się po komnacie.
- To zioła - Ysmay wskazała na otwarty kufer. - Posiadam trochę umiejętności w ich
hodowli i wykorzystaniu, a teraz właśnie robiłam porządki, aby znaleźć coś odpowiedniego
jako przyprawy, ale... Skoro nie ma zabawy, nie muszę się już tym martwić.
Mówiąc to zamknęła wieko.
- Jestem doprawdy niepocieszony, że pozostawiłem cię samą tuż po przyjeździe. Nie
zauważyłem upływu czasu i zapomniałem całkowicie o świecie. Wybacz i tym razem, Pani, a
obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy.
Ysmay wiedziała, że są to czcze obietnice, jakimi mami się dziecko. Hylle wyszedł
wkrótce po paru nic nie znaczących słowach. Przez okno obserwowała jak odjeżdża w asyście
zbrojnych. Krótko potem nadeszła Ningue, niosąc brązową tacę, na której leżał mieniący się
wszelkimi barwami naszyjnik. Musiała to być nader drogocenna rzecz, za którą
najprawdopodobniej można by kupić wszystkie ruchomości w Uppsdale.
Ysmay zapięła błyskotkę na szyi, udając, że czyni to z ogromną radością i mając
nadzieję, że nie umknie to uwagi staruchy.
Ściągnęła mocniej tasiemki przy rękawach, tak, aby niepowołane oczy nie ujrzały
węża, po czym zasiadła do posiłku.
- Nie chcę źle mówić o twej kuchni - powiedziała odstawiając puchar - ale gdyby było
tu trochę mięty, napój byłby o wiele lepszy. Nie sądzisz?
- Nie znamy się na południowych ziołach, Pani. Quayth leży w zbyt zimnej okolicy,
aby mogły one u nas rosnąć. Słyszałam o mięcie, ale nie o takim jej użyciu.
- A więc spróbuj i potem powiedz mi, czy mam rację. To wieczór zabawy w moim
kraju. Jeśli mój Pan nie dotrzymuje mi towarzystwa, to może ty to zrobisz...?
- Nie wystarczy na napełnienie drugiego pucharu, Pani. Nigdy nie chciałaś więcej i
służba nie przygotowała napoju...
- A więc niech przygotuje jeszcze jeden. Nie odmawiaj mi choć tak symbolicznej
namiastki święta.
Ningue wyglądała jak ktoś w sytuacji bez wyjścia, ale gotów odmówić przy pierwszej
nadarzającej się okazji. Ysmay ponownie wzniosła puchar, z którego dobywał się jedynie
zapach dobrych ziół. Była jednak pewna, zupełnie jakby ktoś stał za nią i ostrzegał, że było w
tym napoju coś jeszcze. Trucizna? Nie, w to by nie uwierzyła. Są jednak rośliny, które mogą
przywieść głęboki sen czy zmącić pamięć.
Nie miała pojęcia, dlaczego naszło ją tak silne podejrzenie. Czuła jednak, że została
ostrzeżona. Ledwie Ningue wyszła, Ysmay niemal instynktownie odwiązała koniec rękawa i
wyciągnęła nadgarstek nad kielichem.
Wąż poruszył się, lecz jego reakcja bardziej Ysmay zainteresowała niż przestraszyła.
Głowa gada schyliła się - dotknął powierzchni płynu - po czym na powrót zwinął się w obręcz
na jej ręce, łapiąc w pyszczek koniec swego ogona.
Ningue wróciła z tacą, na której stał puchar, i postawiła ją na stole. Ysmay tymczasem
podeszła do kufra z ziołami. Mięta i coś ponadto znalazło się w kielichu Ningue, podczas gdy
do swego dodała tylko mięty. Zamieszała zawartość obu małą łyżeczką.
- Ponieważ nie ma warunków na to, abyśmy sobie powróżyły - uśmiechnęła się
Ysmay - przyjmij zatem życzenia pomyślności.
- Ja także ci tego życzę, Pani.
Ysmay wypiła zawartość pucharu, targana jednak podejrzeniami co do skuteczności
ostrzeżeń węża. Co prawda nieudana próba pozbycia się go przy pomocy talizmanu dowiodła,
że powinien ją chronić, ale...
- I co sądzisz o napoju? - spytała.
- Ma świeży i przyjemny smak, Pani. Południowe zioła muszą być mocne. A teraz,
jeśli pozwolisz, muszę dopilnować służbę. Mówiłaś o zabawie i zawstydziłaś tym mego Pana,
który o niej zapomniał. Na jutro postaramy się zrobić, co możemy.
- To doprawdy wzruszające. Tak, możesz iść. Chyba się dziś wcześniej położę.
Uwaga o senności nie wywołała żadnej reakcji u wychodzącej, a odsłonięta ponownie
wężowa bransoletka niezmiennie tkwiła na ręce Ysmay.
- Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje - wyszeptała patrząc nań - ale w Quayth jest
wiele tajemnic, a może i wiele niebezpieczeństw. Nie używam miecza, ale i dobrowolnie nie
dam głowy. To, co nałożono na mnie, niech się zacznie tu i teraz, gdyż lepiej jest spotkać się
z niebezpieczeństwem nagle. Odwaga bowiem roztapia się jak śnieg na wiosnę.
Po chwili Ysmay zaczęła działać: wstała, przebrała się w podróżną suknię, która
dawała jej większą swobodę ruchu i narzuciła na ramiona szary płaszcz.
ANDRE NORTON ŚWIAT MAGII CZAROWNIC Przełożył Jarosław Kotarski
BURSZTYN Z QUAYTH I Pszczoły pracowicie uwijały się w małym, otoczonym murami ogrodzie, starając się zebrać swe żniwo przed nadejściem Lodowego Smoka. Ysmay przysiadła na piętach, odgarniając natrętny kosmyk włosów przybrudzoną od piachu ręką. Za nią leżał oczekiwany plon - zioła, które przesuszy w szopie stojącej w przeciwległym końcu ogrodu. Gdy schylała się, aby je zebrać, nie usłyszała tak dobrze znanego brzęku kluczy. Strata, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Parokrotnie złapała się na tym, że szukała ich podświadomie, przerażona, iż zgubiła je podczas prac ogrodniczych. Straciła je i to bezpowrotnie wraz z odpowiedzialnością za gospodarowanie w Uppsdale, ale nie dlatego, że przypadkowo urwały się z rzemienia. Teraz wisiały po prostu gdzie indziej; pełnoprawną panią zamku była Annet. Gdyby mogła zapomnieć przeszłość... Niestety, tylko tu, w tej maleńkiej, ogrodzonej przestrzeni pozostała władczynią. Klucze te nosiła przez pięć lat, lat początkowo przerażających, potem zaś przynoszących dumę i zadowolenie. W tym czasie uczyła się spraw o wiele trudniejszych od wiedzy o ziołach. Ona - kobieta - była zwierzchnikiem wszystkich w okolicy. * * * Wreszcie nadeszły wieści o zakończeniu wojny w High Hallack, o zagnaniu najeźdźców w morze i o ściganiu niedobitków. którzy uciekali niczym stado wygłodniałych wilków. Mężczyźni zaczęli wracać do domów... przynajmniej niektórzy. Zabrakło między nimi jej ojca i brata Ewalda. Powrócił za to drugi brat, Gyrerd, i to w dodatku z orszakiem i żoną Annet, córką Uriana z Langsdale. Ysmay oblizała spieczone wargi, poczuła na języku słonawy smak własnego potu. Pomyślała o dniach spędzanych pod jednym dachem z Annet. Teraz jej życie upływało pod zdecydowanie złą gwiazdą - z władczyni zamku stała się nikim. Mniej znaczyła od pomywaczki w kuchni - ta miała swoje obowiązki. Ona zaś nie miała żadnych, wyłączając ogród, ale i to tylko dlatego, że zasiewy Annet nie chciały rosnąć. Ysmay cieszyła się z tego, choć przy każdej nadarzającej się okazji powodowało to ataki ze strony Annet. Ludzie nadal przychodzili ze swymi chorobami do niej, a nie do małżonki Lorda. Ysmay miała bowiem uzdrawiające ręce. Ofiarowując zdrowie, nie mogła jednak uleczyć swego serca, nie mogła zapełnić
panującej w nim pustki. Przez cały czas walczyła osłonięta swą dumą i odosobnieniem od świata, jak tarczą i mieczem. Być może oczekująca ją przyszłość jest mroczna i ponura, ale będzie to przyszłość, jaką sama sobie wybierze. Na tę myśl lekki uśmieszek przemknął po jej wargach. Annet planowała wysłać ją do Świątyni, ale Grathulda- przełożona była temu przeciwna. Wiedziała bowiem, że Ysmay nie ma ani powołania, ani ochoty, ani też nie jest odpowiednim materiałem na Córę Świątyni. Mogłaby, co prawda, zmusić się do posłuszeństwa, ale było w niej zbyt wiele wewnętrznego ognia, którego ani modlitwy, ani rytuał nie mogły zabić. Czasami ogień ten wybuchał w niej ze zdwojoną siłą, lecz nawet jej służąca nie wiedziała nic o bezsennych nocach, podczas których Ysmay przemierzała swą ciasną komnatę, starając się znaleźć jakieś wyjście z pułapki. Gdyby to były normalne czasy lub gdyby jej ojciec przeżył, postąpiłaby zgodnie ze zwyczajem, wychodząc za szlachetnie urodzonego. Zapewne przed zaślubinami nie ujrzałaby swego przyszłego męża, ale tak było przyjęte. Jako żona ubiłaby teraz określone prawa, których nikt nie mógłby jej pozbawić - takie same jakie ma teraz Annet. Niestety, nie było ojca, który mógłby się tym zająć i co gorsze, żadnego posagu, aby przyciągnąć zalotników. Wojna zbytnio nadwerężyła zasoby warowni, a Gyrerd za nic w świecie nie pozwoliłby na umniejszenie tego, co pozostało. Jego siostra mogła iść do Świątyni, albo pozostać na miejscu wiodąc szarą egzystencję - było mu to najzupełniej obojętne. Wspomnienie o tym, co mogło ją spotkać, tak ją wzburzyło, że minęła dobra chwila, nim odzyskała samokontrolę i skoncentrowała się na sprawach bieżących. - Ysmay... siostro! - słodki głosik Annet Ysmay odczuła jak uderzenie pejczem przez plecy. - Jestem tu - - odparła. - Nowiny... wielce pożądane nowiny, siostro! Odwróciła się zaskoczona, obciągając szarą suknię na długie nogi, które w porównaniu z nogami Annet sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych. Lady Uppsdale stała w bramie ubrana w szatę koloru błękitnego nieba, na której spoczywały mieniące się w słońcu srebrne naszyjniki. Wysoko upięte włosy były prawie tego samego koloru co srebro. Sprawiała tak miłe wrażenie, że tylko ktoś, kto zdążył ją już poznać, mógł zauważyć na jej twarzy lekki uśmiech i całkowity jego brak w oczach. - Nowiny? Własny głos zabrzmiał dla Ysmay chrapliwie, zupełnie jakby sama obecność Annet
wystarczyła, aby stać się taką, jakie ta miała o niej wyobrażenie - bezkształtną i pozbawioną wdzięku istotą. - Tak, siostro! Jarmark, laki jak za dawnych dni! Przyniósł te nowiny jeździec z Fyndale. Jarmark! Annet zaraziła się entuzjazmem. Poprzedni jarmark w Fyndale ledwie pamiętała, ale poprzez te wszystkie szare lata wspomnienia nabrały złotego blasku. - Jarmark, na który jedziemy! - oświadczyła wesoło Annet, splatając ręce w geście, którym mogła oczarować każdego mężczyznę. My? Czy ją też miała na myśli? Prawdopodobnie. Ysmay słuchała więc uważnie. - Mój Pan powiedział, że jest już bezpieczny i wystarczy tu zmniejszona załoga. Czy to nie uśmiech losu? Musimy zaraz zabrać się za przeglądanie skrzyń i znaleźć coś, w czym nie przyniesiemy wstydu naszemu Panu. Ysmay wiedziała doskonale, co może znaleźć w swoich kufrach, ale udzieliło się jej podniecenie Annet. Wyglądało rzeczywiście na to. że ona też ma jechać do Fyndale. Choć wiedziała, że dystans między nimi nie uległ zmianie, przez parę następnych dni nie mogła nic zarzucić Annet. Wprost przeciwnie. Annet miała świetny gust i wyczucie, jeśli chodzi o stroje. W ciągu paru chwil przerobiła co się dało z odzieży pozostałej po matce i Ysmay stała się właścicielką dwóch nowych sukien. Gdy w dzień wyjazdu przyjrzała się sobie w służącej jako lustro wypolerowanej tarczy, stwierdziła, że wygląda nieźle. Nigdy nie uważała się za ładną, ani nie myślała o konkurowaniu urodą z Annet. Jej twarz zwężała się od kości policzkowych zbyt mocno, usta były za duże, podobnie jak nos. Kolor oczu trudno było określić - raz wydawały się zielonkawe, kiedy indziej brązowe. Włosy miała co prawda gęste i puszyste, ale nie kruczoczarne czy złociste; po prostu również brązowe. Karnacji nigdy nie miała mlecznobiałej, lecz ogorzałą - skutek częstego przebywania na słońcu. To, że jest zbyt wysoka jak na kobietę, wiedziała od dawna, ale musiała przyznać, że w tej sukni wyglądała bardziej kobieco niż kiedykolwiek. Suknia miała złocisty kolor, zupełnie jak mały amulet, który wydobyła z puzderka należącego niegdyś do matki. Jej bursztynowy talizman był tegoż koloru, a częste używanie prawie zupełnie starło pokrywające go znaki. Zawiesiła bursztyn na szyi i dla bezpieczeństwa wsunęła za materiał. * * * Mimo wewnętrznego napięcia, jadąc wraz z Annet, nie znalazła powodów do obaw. Gyrerd u boku mając marszałka, prowadził orszak, który zamykała ciżba mieszkańców grodu.
Szczęśliwi posiadacze koni poruszali się z pewną wygodą, reszta zaś dzielnie maszerowała, jako że obietnica wzięcia udziału w jarmarku kazała im zapomnieć o bólu nóg. Opuścili Uppsdale o świcie, by nocą osiągnąć przedmieścia Fyndale i rozbić obozowisko opodal oddziału Lorda Marchpoint. Było dużo zamieszania, nowin i plotek. Ysmay odzywała się niewiele. Zafrapowały ją nadzieje Lady Dairine, córki Lorda Marchpoint, z których ta zwierzyła się dość szybko. Dotyczyły one możliwości znalezienia sobie męża podczas jarmarku. - Moja matka - zwierzyła się sekretnie Dairine - w czasach pokoju udała się na jarmark do Ulmsport, który był rzecz jasna o wiele większy i wspanialszy od tego, i który zaszczycali swą obecnością najwyżsi z Lordów. Tam właśnie ujrzał ją mój ojciec i jeszcze przed zakończeniem jarmarku porozmawiał ze swoim przyszłym teściem. Sprawy zostały tak dalece omówione, że w Zimową Ucztę odbyła się ceremonia zaślubin. - Życzę ci tego samego - odparła Ysmay, zastanawiając się, czy nie dlatego właśnie Gyrerd i Annet tu ją przywieźli. Tylko jakie szansę miała niezbyt urodziwa niewiasta, pozbawiona przy tym posagu i to w czasach, gdy ponad połowa Lordów straciła życie na wojnie. Z drugiej strony doszły ją wieści o mężach bez rodu, bez nazwiska, którzy zasiedlali opuszczone grody nazywając siebie Lordami; taka sytuacja stwarzała dobrą podstawę przetargową przy poszukiwaniu żony pochodzącej ze starego rodu, lecz pozbawionej majątku. Poczuła nowy przypływ podniecenia, uświadamiając sobie, że zaczyna mieć nadzieję na spełnienie skrytych marzeń. Dotąd myślała o Uppsdale jako o swoim świecie. Teraz zrozumiała, że byłaby w stanie porzucić go bez żalu, gdyby przyszłość oferowała jej inne miejsce, które byłoby jej własnością. * * * Jarmark zorganizowano tam, gdzie zawsze - na placu, przed szarą kolumną wykutą z kamienia. Kamień ten był pozostałością z czasów, gdy lud z High Hallack nie dotarł jeszcze do Fyndale. Był pozostałością po starej rasie, która zniknęła zanim pojawili się ludzie. Pozostawiła jednak po sobie liczne ślady istnienia, wzbudzające postrach i szacunek. Zbyt natrętne modlitwy mogły zbudzić coś, co byłoby nader trudne do kontrolowania. Stąd zrodził się respekt, który otaczał takie symbole jak ta kolumna, do której przed każdym jarmarkiem podchodzili najstarsi z rodów, kładąc nań dłonie i przysięgając pokój. Żadne bowiem waśnie czy żale nie powinny przerwać jarmarku. Rzędy kupieckich kramów stały zwrócone wejściami do kolumny; w niewielkim oddaleniu rozstawione były namioty gości, wśród których byli przybysze z Uppsdale.
- Dziesięć kupieckich flag, siostro - Annet miała rumieńce i niezwykły blask w oku. Dziesięciu kupców, w tym może nawet jacyś z Uimsport! W rzeczy samej. Minął długi czas, odkąd kupcy mogący wylegitymować się własną flagą zjawiali się tak licznie w dolnym Dales. Ich obecność stanowiła niespodziankę, która zaskoczyła wszystkich. Ysmay, tak jak inni, drżała z niecierpliwości, aby obejrzeć towary wystawione na sprzedaż. Nie po to, by coś kupić lub sprzedać. Samo oglądanie stanowiło prawdziwą rozkosz dla oczu i było czymś, co można będzie rozpamiętywać podczas długich i nudnych wieczorów. Annet, Ysmay i dwie damy z Marchpoint wybrały się razem na zwiedzanie kramów. Towary nie były najwyższej klasy, ale po długich latach wojny i upadku zamorskiego handlu i tak stanowiły nie lada atrakcję dla kupujących. Lady Marchpoint miała srebrną bransoletkę, która, jak z dumą obwieściła Ysmay Lady Dairine, była przeznaczona na sprzedaż. Uzyskane w ten sposób pieniądze zamierzała przeznaczyć na materiał na suknię ślubną. Tak poważna transakcja wymagała ostrożności i długiego targu, toteż zapowiadał się ciekawy handel. Obejrzały kilka sztuk ciężkiego jedwabiu, ale żaden nie był nowy, a niektóry miał nawet dziurki od poprzednich szwów. Ysmay podejrzewała, że przynajmniej część z nich, jeśli nie wszystkie, pochodziły ze zdobytych obozowisk na jeźdźców. Kolory były piękne, ale sama myśl o noszeniu czegoś, co było niegdyś cudzą własnością, była nie do zniesienia. Wystawiono również koronki, które także nosiły ślady wcześniejszego używania. Upał we wnętrzu straganów sprawił, że Ysmay wyszła na świeże powietrze, mając dość oglądania materiałów, które i tak były dla niej nieosiągalne. Dzięki temu była świadkiem przyjazdu Hylla. To wydarzenie ze wszech miar godne było uwagi, gdyż korowód ludzi i jucznych zwierząt pod wieloma względami mógł rywalizować z orszakiem Lordów. Przybysze nie zatrzymali się przy kramach kupców, lecz stanęli w oddaleniu od wszystkich. Ludzie Hylla byli niżsi od większości obecnych, ubrani w niespotykaną ilość odzieży. Wyglądali nieporadnie i ociężale, choć pracowali z szybkością i pewnością siebie wskazującą na duże doświadczenie. Pomimo gorąca przez cały czas mieli głęboko nasunięte na twarze kaptury. Sam Hylle był natomiast doskonale widoczny, gdyż dosiadał wspaniałego wierzchowca, którego nie powstydziłby się żaden z Lordów. W siodle sprawiał wrażenie potężnego, a wyglądem bardziej przypominał wojownika niż kupca, choć w tych niebezpiecznych czasach musiał być jednym i drugim, jeśli nie chciał stracić swych towarów. Nie posiadał miecza; przy boku wisiał nóż o długim ostrzu, a przy siodle widniała lekka włócznia.
W przeciwieństwie do swych ludzi jechał z odkrytą głową, zawiesiwszy hełm na łęku siodła. Miał bardzo czarne włosy, lecz dziwnie bladą twarz jak na człowieka, który odbywał dalekie podróże na świeżym powietrzu. Nie był przystojny, ale było w nim coś, co przykuwało wzrok. Miał ostre rysy, proste usta, jakby nie przyzwyczajone do wyrażania emocji i czarne brwi zbiegające się nad nosem w jedną linię. Koloru oczu Ysmay nie mogła dostrzec, gdyż miał na wpół opuszczone powieki, jakby z trudem walczył ze snem. Mimo tego nie wątpiła, że doskonale widzi wszystko, co się wokół dzieje. Odniosła wrażenie, że Hylle stara się wyglądać na kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Z pewnością był jednak osobą, którą warto poznać bliżej... Odczuwała dziwne gorąco i podniecenie, jakiego dotąd nie znała. Odwróciła się, zdając sobie sprawę, że jej spojrzenie jest zbyt natarczywe. Przyłączyła się do Lady Marchpoint, która w końcu wybrała jedwab na suknię. Dopiero przy wieczornym posiłku Ysmay dowiedziała się co nieco o tajemniczym kupcu. - Jest z północy - opowiadał Gyrerd. - Bursztyn... mówili, że ma prawdziwą formę w bursztynie. Ale źle wybrał. Nie wierzę, żeby zebrano w Fyndale wystarczająco dużo złota, aby kupić połowę tego, co ma. Nazywa się Hylle, a jego ludzie są jacyś dziwni. Trzymają się razem i nawet nie posłali po beczułkę jesiennego piwa z Mamere. Bursztyn! Dłoń Ysmay odruchowo powędrowała ku amuletowi. Ten kupiec faktycznie znajdzie tu niewielu nabywców dla swych towarów, ale najprawdopodobniej zatrzymał się tu tylko w drodze do Uimsport. Znała bursztyn - jej amulet był z bursztynu wydobytego z górskiego potoku w pobliżu Uppsdale. Dopóki pięćdziesiąt lat temu skały nie zakryły wejścia, był on źródłem bogactwa dla wszystkich mieszkańców grodu. Uśmiechnęła się. Gdyby nie ta skała, nosiłaby teraz nie tylko bursztyn, ale i złoto. Miejsce, w którym znajdował się bursztyn, było własnością jej babki, a potem matki. Teraz należało do niej! Obecnie nie było tam nic poza litą skałą i paroma karłowatymi drzewkami. Większość zdążyła już zapomnieć o istnieniu tego kawałka ziemi. - Bursztyn... - powtórzyła z błyskiem w oku Annet. - Bursztyn jest potężny, mój Panie. Lady Grayford miała naszyjnik z bursztynu, który pomagał leczyć zło gnieżdżące się w gardle. Poza tym jest piękny jak dojrzały miód... Chodźmy obejrzeć dobra Hylla. - Moja Pani - roześmiał się Gyrerd - to piękno jest poza zasięgiem mojego pasa. Mógłbym sprzedać całe Uppsdale i nadal nie wystarczyłoby na kupno takiego naszyjnika, o którym mówiłaś.
Słysząc to Ysmay drgnęła... Gdyby Annet zobaczyła jej talizman, z pewnością zapragnęłaby go. Ale ten amulet nie był dla jej chciwych rąk! - Znajdzie tu niewielu nabywców - stwierdziła zamyślona Annet. - Ale skoro ustawił stragan, to musi pokazać swój towar. Może... jeśli będzie tak mało kupujących... - Myślisz, że obniży ceny? Może masz rację, ale nie wierzę w to. Nie dlatego, że nie chcę ci czegoś kupić - po prostu nie mam wyboru. Późnym wieczorem udali się do namiotu Hylla. U wejścia doń spostrzegli dwóch zakapturzonych służących z pochodniami w rękach. II Wnętrze sprawiało oszołamiające wrażenie. Na zasłanych aksamitem stołach i podłodze wyłożono niebotyczną ilość wyrobów z bursztynu. Wyobrażenia Ysmay o zgromadzonym tu bogactwie okazały się niewspółmierne do tego, co napawało rozkoszą jej oczy. Nie był to wyłącznie miodowy bursztyn: odcienie wahały się od białego po zielony, a wszystko osadzone było w kunsztownie wykonanych wyrobach: naszyjnikach, bransoletkach, zapinkach i pierścieniach. Większe bryłki obrobiono na kształt kielichów czy postaci bogów lub demonów. Na ten widok przybyli stanęli jak wryci. Wpatrywali się w skarby z takimi minami, jakie mieliby zapewne wieśniacy, przeniesieni nagle na bal wydany przez któregoś z Najwyższych Lordów. - Witam, Panowie! Damy!... - skłonił się Hylle ukłonem równego wobec równych, a nie kupca wobec Lorda. Klasnął w dłonie i na ten znak dwóch zakapturzonych służących wniosło taborety, ustawiając je przy środkowym stole. Pośpieszył za nimi następny z tacą zastawioną kielichami powitalnego wina. Napój był kwaskowy, a Ysmay starała się poznać po smaku z jakich ziół się składa, lecz mimo posiadanej w tej materii wiedzy nie potrafiła dociec. Z kielichem w dłoni rozejrzała się już spokojniej wokół. Znajdowało się tu o wiele więcej skarbów, niż przypuszczał Najwyższy Lord. Odwaga albo głupota były potrzebne, aby poruszać się z takimi skarbami w tak niepewnych czasach. Głupota? Spojrzała na Hylla. Nie było śladu głupoty na jego twarzy, malowała się natomiast
odwaga i pewność siebie granicząca z arogancją. - Bogactwo - odezwał się Gyrerd. - Zbytnie bogactwo dla nas. Za bardzo poczuliśmy rękę najeźdźców, aby być dobrymi klientami. - Wojna jest ciężka - głos Hylla był głęboki i niski. - Nie oszczędza nikogo, nawet zwycięzców. W czasie wojny handel traci. Minęło wiele lat od czasu, gdy bursztyn z Quayth był oferowany na sprzedaż. Dlatego też ceny są niższe... nawet na coś takiego... - uniósł w górę długi naszyjnik o skomplikowanym wzorze. Ysmay usłyszała westchnienie Annet, które w pełni rozumiała. Jej własny głód ozdób obudził się również. Ale... coś tu było nie tak... Ujęła mocniej amulet Gunnory i nagle poczuła gwałtowną odrazę, zbyt duże nagromadzenie bogactwa było męczące i przykre. - Quayth? - spytał zdumiony Gyrerd. - Na północy, mój Panie. Bursztyn znajduje się w określonych miejscach na brzegu morskim lub wzdłuż biegu strumieni. Ignoranci powiadają, że są to łzy smoków. Prawdą zaś jest, że to zakrzepły sok drzew sprzed tysięcy lat. W Quayth musiała kiedyś być potężna puszcza, w której rosły takie drzewa, gdyż łatwiej tam znaleźć bursztyn w porównaniu z innymi miejscowościami. To, co tu widzicie, jest owocem wielu lat poszukiwań - tymczasem wojna uniemożliwiła sprzedaż. Zbiór ten nie byłby tak wielki, gdyby sprawy toczyły się zgodnie ze swą naturą - odłożył naszyjnik i wziął szeroki pas, którego kształtu Ysmay nie mogła wyraźnie dostrzec. - Oto jest talizman Tarczy Gromu, pochodzi on z dawnych lat. Widzicie różnicę? Im starszy jest wyrób, im dłużej działa na niego powietrze, tym jest on głębszej i bogatszej barwy. W jego zachowaniu nastąpiła ledwie wyczuwalna zmiana. Wyglądało to tak, jakby oczekiwał czegoś najpierw od Gyrerda i Annet, a w końcu od Ysmay. Zupełnie, jakby wbrew ich woli, chciał uzyskać odpowiedź na jakieś nieznane pytanie. - Wygląda na to, że Quayth cieszy się większymi laskami niż Uppsdale za czasów naszego dziadka - stwierdził Gyrerd. Uwaga Hylla przeniosła się z Ysmay na Gyrerda. - Uppsdale, mój Panie? - ton głosu Hylla domagał się wyjaśnień. - Była tam pieczara, w której można było znaleźć czasami trochę bursztynu, co ułatwiało nam życie - odparł Gyrerd - lecz lawina skał przysypała wejście, odcinając nas od bogactw. To, co pozostało, jest równie bezużyteczne, jakby leżało na dnie morza. - Bolesna strata - zgodził się Hylle. Amet wstała i zaczęła dokładniej przyglądać się wyłożonym na stołach ozdobom, tu
dotykając naszyjnika, tam bransolety. Ysmay zaś pozostała na miejscu, obserwując Hylla kątem oka. Zdawała sobie sprawę, że on robi dokładnie to samo. W tym mężczyźnie było coś dziwnego, coś co przyciągało uwagę... Ale w końcu był to tylko kupiec. Wkrótce opuścili kram. W chwili, gdy mijali wyjście, Ysmay na moment przystanęła. Jeden z zakapturzonych służących wymieniał wypaloną pochodnię na nową. Jego dłonie ukryte były w grubych rękawiczkach, takich, jakie nosi się podczas trzaskających mrozów. Najdziwniejsze jednak było to, że każdy z palców zakończony był długim i zakrzywionym pazurem. Co prawda talizmany i amulety ochronne były w powszechnym użyciu, jak choćby ten, który sama nosiła, ale fakt, że rękawice z pazurami mogą być formą ochronnej magii, nie bardzo ją przekonywał. Nie mogła zapomnieć tego, jak Hylle przyglądał się jej, a poza tym starała się wywnioskować coś o życiu w Quayth na podstawie rysów jego twarzy. Ledwie zwracała uwagę na paplanie Annet o naszyjniku. - Ale mój Panie, czy nic nie pozostało z dawnych znalezisk? Przecież twój dziad nie mógł pozbyć się wszystkiego! To zdanie obudziło Ysmay błyskawicznie z zamyślenia. - Pamiętam tylko, że matka miała kiedyś amulet... - odparł Gyrerd. Dłoń Ysmay powędrowała ku piersiom. Annet zabrała jej wszystko, ale amulet Gunnory jest jej! I będzie o niego walczyć! - Czy na pewno nie można dostać się do pieczary? - naciskała Annet, nie zważając na słowa Gyrerda. - W żadnym wypadku. Mój ojciec, gdy był pewien zbliżającej się wojny, potrzebował pieniędzy na broń. Wynajął człowieka, który wcześniej pracował w kopalniach żelaza w South Ridgers. Ten zaklinał się, że nie ma sposobu, aby usunąć skałę. Ysmay odetchnęła z ulgą. Annet nie zwróciła uwagi na słowa Gyrerda o amulecie! Przeprosiła pozostałych i udała się do swego namiotu. * * * Spała źle. Gdy się obudziła, nie mogła sobie przypomnieć, co ją tak w nocy męczyło. Miała uczucie, że było to coś nader ważnego. Lady Marchpoint wraz z Dairine przybyły rankiem podniecone widokiem bursztynowych ozdób, z których coś niecoś zakupiły. Widząc minę Annet, Gyrerd wyciągnął zza pasa srebrny pierścień. - Jeśli obniżył ceny, to mogę kupić ci pierścień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić.
Annet podziękowała i czym prędzej ruszyła na zakupy. Doświadczenie nauczyło ją, jak dalece jej życzenia mogą być uwzględnione. Tak więc Ysmay, częściowo wbrew swej woli, znalazła się ponownie w królestwie Hylla. Tym razem zakapturzonych sług nigdzie nie było widać, za to przy drzwiach siedziała dziwnie wyglądająca kobieta. Była okrągła, a głowę zdawała się mieć osadzoną wprost na ramionach. Ubrana była, podobnie jak zakapturzeni słudzy, w luźną szatę, ale ozdobioną szlakiem czarno - białych symboli. Dłonie trzymała na kolanach w dziwnej pozycji - wewnętrzną stroną do góry - jakby dzierżyła w nich księgę, w którą wpatrywała się z napięciem. Dłonie były jednak puste. Spod przepaski zwisało parę kosmyków prostych, żółtych włosów. Twarz miała szeroką, z dość dużym zarostem pod dolną wargą i na brodzie. Jeśli była strażnikiem, to miernym, gdyż drgnęła dopiero, gdy przeszły obok niej. - Szczęścia, piękne Damy! - jej głos, w przeciwieństwie do wyglądu, był łagodny i melodyjny. - Czytając ze znaków na Kamieniu Esinora lub, jeśli wolicie, przepowiadając przyszłość z tego, co Starzy Bogowie wypisali na waszych dłoniach... Annet potrząsnęła niecierpliwie głową, kiedy indziej dałaby się skusić, ale teraz miała srebro i najlepszą okazję do użycia swych sił przetargowych. Ysmay też nie miała ochoty na wróżby. Nie wątpiła w możliwości adeptów tej sztuki, ale nie wydawało jej się prawdopodobne, aby spotkała właśnie kogoś takiego. - Ufaj temu, co nosisz. Pani... - kobieta spojrzała na nią szepcząc to, co najwyraźniej skierowane było tylko do jej uszu. - Ningue wygląda, jakby miała ci coś do powiedzenia, Pani - odezwał się Hylle, wychodząc z cienia. - Jest autentyczną wróżką, cieszącą się dużym uznaniem w Quayth. Tu nie jest Quayth - pomyślała Ysmay. Nie miała ochoty słuchać nawet wróżki, ale posłusznie siadła na podsuniętym stołku, patrząc w oczy Ningue. - Podaj mi dłoń. Pani, abym mogła odczytać znajdujące się na niej linie. Ysmay odruchowo podsunęła rękę, ale równie szybko zorientowała się o co chodzi i wyszarpnęła ją gwałtownie, przełamując czar. Kobieta nadal spokojnie wpatrywała się w jej oczy. - Posiadasz Pani więcej niż sądzisz. Jesteś ponad głupotą i problemami zwykłych kobiet. Ty... nie, nie mogę tego dokładnie odczytać. Jest tu coś... Ukaż to! - suchy głos miał w sobie potężną moc. Zanim Ysmay zdążyła pomyśleć, Ningue złapała za rzemyk i wyjęła amulet Gunnory. Zza pleców usłyszała syk gwałtownie wciąganego powietrza. - Bursztyn w Pani rękach - rozbrzmiał ponownie cichy glos - to twoje przeznaczenie i
twoje szczęście. Idź jego śladem, a będziesz miała serce pełne dumy. Ysmay wstała, wyciągnęła z woreczka miedziaka i wrzuciła go w otwarte dłonie wróżbiarki. - Pani - Hylle stanął między nimi - ten drobiazg, który nosisz... jest z pewnością stary... Wyczuła, że chciałby go obejrzeć, ale nie miała najmniejszej ochoty wypuścić bursztynu z rąk. - To talizman Gunnory. Mam go od matki. - Znamię mocy dla każdej kobiety. Aż dziwne, że nie mam tu niczego takiego. Ale pozwól, że pokażę ci coś innego, coś co jest jeszcze większą rzadkością... - Wyjął z kieszeni pudełko z palisandru i odsunął wieczko. Wewnątrz znajdował się walec z bursztynu, w którym od stuleci zamknięta była skrzydlata istota tęczowej piękności. We wnętrzu swego amuletu Ysmay widziała malutkie nasiona, co było zrozumiałe, gdyż Gunnora była boginią płodności i obfitości. Ten zaś kawałek bursztynu wyglądał lak, jakby istota została tam umieszczona w określonym celu. To, co znajdowało się w środku, było tak piękne, że westchnęła. Hylle podał go jej bez słowa, prosto w mimowolnie wyciągnięte dłonie. Zachwycona przyglądała się kawałkowi bursztynu ze wszystkich stron, próbując odgadnąć, czy zamknięta w nim istota jest dużym owadem czy małym ptaszkiem. Nie znała bowiem tego zwierzęcia, które najprawdopodobniej dawno temu zniknęło ze świata żywych. - Co to jest? - Kto to może wiedzieć? - potrząsnął głową Hylle. - Kiedyś żyło, a teraz od czasu do czasu znaleźć je można zatopione w bursztynie. Zawsze to jest niezwykłe. - Siostro, co tam znalazłaś? - zainteresowała się Annet. - Ach, to doprawdy coś wspaniałego! Ale... nikt nie może tego nosić... - Masz rację, Pani - uśmiechnął się Hylle. - To tylko ścienny ornament. - Weź to - Ysmay wyciągnęła ku niemu dłoń. - Jest zbyt drogocenny, aby ryzykować czyjąś nieostrożność. - Jest drogocenny, ale są inne, podobne doń. Pani, czy zamieniłabyś swój amulet na ten? - spytał, wskazując trzymany przez Ysmay bursztyn. Ale chwila słabości już minęła. - Nie - odparła zdecydowanie Ysmay. - Masz słuszność Pani - skinął głową. - Takie amulety jak ten mają dużą moc. - Jaki amulet, siostro? - zainteresowała się Annet. - Czy masz jakiś wartościowy amulet?
- Talizman Gunnory, który był własnością mojej matki. - Ysmay z niechęcią otwarła dłoń i pokazała jej wisiorek. - Bursztyn! I to Gunnory! Ależ nie jesteś mężatką, aby mieć prawo do ochrony dawanej przez Gunnorę! - piękna twarz Annet ukazała przez chwilę prawdziwą naturę tej kobiety: nie była przyjazna ani obojętna, była wroga. - Był własnością matki, a teraz jest mój - Ysmay zdecydowanym ruchem wsunęła go w poprzednie miejsce, poczym zwróciła się do Hylla: - Za uprzejmość i pokazanie mi tego klejnotu serdecznie dziękuję, Panie. Hylle skłonił się tak, jakby Ysmay była ulubioną córką Najwyższego Lorda. Opuszczając kram, Ysmay utwierdzała się w przekonaniu, że Annet zacznie teraz nalegać, aby odebrać jej ostatnią cenną rzecz, jaką posiadała. * * * Po powrocie do namiotu Annet nie poruszyła sprawy amuletu. Zachwycała się bransoletką z surowego bursztynu. Miodowego koloru bursztyn doskonale kontrastował z brązem miedzianej zapinki. Fakt, że otrzymała ją za srebrny pierścień, uważała za osobisty sukces. Ysmay miała nadzieję, że Annet jest w pełni zadowolona. Mimo to przy wieczornym posiłku była czujna i gotowa na wszystko. Po obowiązkowych zachwytach nad nową ozdobą Annet, Ysmay oczekiwała, że ta rozpocznie rozmowę o amulecie. Tę część rozmowy przerwał Gyrerd zwracając się do Ysmay: - Możliwe, że możemy mieć więcej szczęścia z Hyllem i zdobyć sporo bursztynu - zaczął. - Kopalnia! - przerwała mu Annet. - Mój Panie, czy on zna sposób, aby ją ponownie uruchomić?! - Ma taką nadzieję. - Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy dzień! Szczęśliwy przypadek, który nas przywiódł do jego kramu! - Może szczęśliwy, może nie - ostudził ją Gyrerd. - Jeśli nawet kopalnia zostanie uruchomiona, to i tak nie należy do Zamku. - Jak to? - rysy Annet wyostrzyły się gniewnie. - Jest własnością Ysmay... jej posagiem... - Co za dureń... - pisnęła Annet. Pierwszy raz Ysmay była świadkiem, kiedy Gyrerd zdenerwował się na swoją żonę. - To postanowienie mojej matki, która z woli mego ojca była właścicielką kopalni.
Istniała wtedy jeszcze nadzieja na jej ponowne uruchomienie i życzeniem ojca było zabezpieczenie majątkowe matki, za której posag odbudowano północną wieżę - stwierdził ostro. - Ależ gród zubożał przez wojnę i pieniądze są potrzebne dla dobra nas wszystkich - starała się argumentować Annet. - Prawda to, ale może istnieje sposób, abyśmy wszyscy byli usatysfakcjonowani. Rozmawiałem z tym człowiekiem. Nie jest zwykłym kupcem nie tylko z uwagi na swój majątek, ale również dlatego, że jest w Quayth Lordem i to nie gorszej krwi od naszej. Z jakichś nie znanych mi powodów zainteresował się Ysmay. Jeśli oddamy mu ją, w zamian zobowiązał się dostarczyć nam połowę tego, co wydobędzie z kopalni. Widzisz? - zwrócił się teraz do Ysmay. - Możesz mieć pana o większym bogactwie niż wszyscy okoliczni sąsiedzi razem wzięci, zamek, w którym będziesz nosiła klucze i perspektywę żyda prawdziwej damy. Jest to szansa, jakiej możesz powtórnie nie spotkać w życiu. Przyznała, że brat ma rację, ale co wiedziała o Hyllu poza tym, że przyciągał jej myśli jak nikt dotąd? Co wiedziała o jego północnych włościach? Z drugiej zaś strony miała pewność, że jeśli nie zgodzi się na niewiadome, Annet zrobi wszystko co w jej mocy, aby zatruć jej życie, a i Gyrerd nie będzie zadowolony z decyzji siostry. Wyboru więc nie miała. Quayth niekoniecznie mógł być gorszy od Uppsdale. Większość małżeństw zawierano w ten właśnie sposób - między obcymi. Niewiele dziewczyn znało tych, z którymi szły do łoża w noc poślubną. - Zgodzę się, jeśli sprawy tak się mają - rzekła wolno. - Droga siostro! - Annet była uosobieniem szczęścia. - Cóż za radość! Będziesz miała lepsze wesele od tej lalki z Marchpoint. Mój Panie, daję ci wolną rękę w wyborze, ale bacz, aby twa siostra szła do ślubu tak, jak przystało osobie z wysokiego rodu! - Najpierw będą zaręczyny! - ostudził ją nieco Gyrerd. I w jego głosie brzmiała radość. - Ach, siostro, przyniosłaś lepsze dni dla Uppsdale! Ysmay wątpiła w to. Może zbyt szybko dała słowo, a teraz nie miała już odwrotu. III Wszystkie lampy w wielkiej sali płonęły jasnym ogniem. Gyrerd nie oszczędzał na weselnym przyjęciu swej siostry. Przy suto zastawionych stołach bawiono się hucznie. Ysmay z wdzięcznością podporządkowała się zwyczajowi nakazującemu milczącą
obecność panny młodej przy stole. Hylle dbał o nią, jak przystało świeżo upieczonemu małżonkowi, lecz i tak Ysmay ledwie skubnęła z podsuwanych jej przysmaków. Przed chwilą dała słowo małżeńskiej wierności, a teraz jedynym jej pragnieniem było uciec z tej sali i od tego mężczyzny. Jakże była głupia. Czy naprawdę musiała poświęcić wszystko, by uwolnić się od drobnych złośliwości Annet... A Gyrerd? Tak upierał się przy zamiarze otwarcia starej kopalni, że jego złość nie miałaby granic, gdyby nie spełniła jego woli. To co zrobiła, było normalną sprawą. Kobiety często wychodziły za mąż dla wzbogacenia swej rodziny, a w dodatku ten, którego zaślubiła, dawał jej władzę nad grodem. Hylle przybył z małym orszakiem dworzan i zbrojnych, którzy, jak oświadczył, od niedawna mu służyli, gdyż jego ludzie niezbyt dobrze znali się na broni. Obiecał, że rankiem, zanim oddech Lodowego Smoka zmrozi ziemię, jego robotnicy spróbują otworzyć wejście do kopalni. Ysmay nie spojrzała nań od chwili, gdy związano im dłonie przed niszą domowego ducha. Wiedziała, że robi wspaniałe wrażenie w szacie barwy złotego bursztynu, z rękawami i kołnierzem ozdobionymi klejnotami. Jego prezenty czuła na sobie: bransolety, naszyjnik, opaskę na włosy - wszystko to w różnych odcieniach i wszystko wykonane na kształt kwiatów i liści. Uczta była długa, lecz zbliżali się już ku jej końcowi. Gdyby od niej zależało, to zatrzymałaby czas, aby nigdy nie nastąpił moment, w którym powstaną i wśród toastów pójdą wraz z siedzącymi przy najwyższym stole do gościnnej komnaty. Serce waliło jej jak oszalałe, wargi miała suche jak pieprz, a palce mokre od potu, lecz duma nie pozwalała jej otrzeć ich o suknię. Duma musi teraz być jej pomocą, gdyż na nic innego nie mogła już liczyć. Dano sygnał i towarzystwo powstało. Przez chwilę Ysmay obawiała się, że jej drżące nogi nie utrzymają ciężaru ciała, ale przezwyciężyła swoją niemoc. Nie oparła się na ramieniu małżonka. Ani on, ani nikt z gości nie może domyślać się, jak bardzo się boi. Ogarnął ją strach, gdy stanęli przed wielkim, zasłoniętym kotarami łożem. Aromat świeżo rozduszonych przez ich stopy ziół, umieszczonych pod kobiercem, mieszał się z zapachem wina i rozgrzanych ciał. Nie słyszała życzeń, z jakimi kompania opuszczała komnatę. Hylle zamknął drzwi na zasuwę i podszedł do stołu zastawionego dzbanami wina i tacami ciast. - Moja Pani - odezwał się - muszę się z tobą podzielić tajemnicą wielkiej wagi. Ysmay była zaskoczona. Ton jego głosu doprowadził ją powoli do przytomności. Przestała się bać.
- Powiedziałem, że posiadam sekret otwarcia kopalni, ale nie mówiłem, jak doń doszedłem. Jestem kupcem i jestem też Lordem Quayth, posiadam również inne zainteresowania - zajmuje mnie astrologia i alchemia, zgłębiam wiedzę o dziwnych miejscach. Czytam treści zawarte w gwiazdach, tak jak inni odczytują księgi. Dlatego też byłem zmuszony poświęcić pewne sprawy doczesne dla wyższych celów. Nie mogę być zatem prawdziwym mężem niewiasty, gdyż całą moją siłę spożytkowuję w innym celu. Czy pojmujesz to, Pani? Skinęła głową, ale strach powrócił. Słyszała rozmaite wieści o praktykach stosowanych przez magów. - Doskonale - powrócił mu najwyraźniej humor. - Uważałem cię za osobę trzeźwo myślącą, zdolną do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi one są w rzeczywistości. Powinno się nam dobrze razem współżyć. Chciałbym teraz o jedno cię prosić: niektóre sprawy w moim życiu dotyczą wyłącznie mojej osoby, nie powinnaś o nie pytać i w ogóle się nimi interesować. Jest taka część Quayth, w której nie możesz przebywać. Będę ponadto czasami wyjeżdżał i nie powinnaś wypytywać mnie o te podróże. W zamian za to masz całkowitą władzę w mym domu. Myślę, że powinien ci się spodobać. A teraz połóż się, Pani. Ja porozmawiam z gwiazdami. Muszę dowiedzieć się, jaka pora jest najlepsza, by zwrócić się przeciwko skale tarasującej dojście do kopalni! Położyła się posłusznie, a Hylle zaciągnął zasłony wokół łoża. Słyszała jego kroki, doszedł ją dźwięk metalu uderzającego o kamień i to było wszystko. Czuła jedynie wdzięczność, nie zaś ciekawość. Ysmay wydawało się, że proponowany przez męża sposób życia jest do przyjęcia: on ma swoje sekrety, ona swoje gospodarstwo. Przygotowała już zioła, które zamierzała zabrać ze sobą. Jeśli uda jej się znaleźć odpowiedni teren, to założy tam swój ogródek, taki sam jak w Uppsdale. Snując takie i podobne plany na przyszłość, zasnęła nieświadoma tego, co działo się wokół. * * * W południe następnego dnia przybył wóz z ludźmi Hylla. Nie zatrzymali się jednak w zamku, lecz od razu pojechali w kierunku skał. Hylle polecił, by świadkowie cofnęli się na sporą odległość. Twierdził, że siła, którą wyzwoli, aby usunąć skały, jest wielkiej mocy i może wymknąć mu się spod kontroli. Podejść bliżej pozwolił jedynie Gyrerdowi, Annet i Ysmay. Zakapturzeni robotnicy kręcili się między skałami, po czym na gwizd swego pana
rozpierzchli się na boki. Hylle trzymaną w dłoni pochodnią dotknął ziemi, po czym w wielkim pośpiechu ruszył ku oczekującym. Nastąpiła długa chwila ciszy przerywanej jedynie jego oddechem, po czym coś potężnie huknęło, skały pofrunęły w powietrze, ziemia zatrzęsła się pod stopami, a z nieba posypał się deszcz skalnych odłamków, grudek ziemi i różnego śmiecia. Annet wrzeszczała zatykając dłońmi uszy, a Ysmay patrzyła z niedowierzaniem na to, co odsłaniał powoli opadający kurz. Potężna skała została zamieniona w rumowisko drobnych odłamków, między którymi uwijali się już zakapturzeni robotnicy z motykami i łopatami. - Jakiż demon to spowodował, bracie? - spytał Hylla wstrząśnięty Gyrerd. - Nie jestem władcą demonów - roześmiał się. - To wiedza, którą zdobyłem dzięki długim studiom, ale sekret jest mój i zwróci się przeciwko każdemu, kto spróbuje go użyć, gdy mnie nie będzie w pobliżu. - Żaden człowiek nie będzie chciał tego użyć - Gyrerd potrząsnął głową. - Mówisz, że to nie demon? Cóż, każdy ma swoje tajemnice. - Wystarczy. Zobaczymy, czy resztę da się oczyścić ręcznie. Jeszcze raz jednak Hylle musiał użyć swojej wiedzy. Dopiero wtedy ukazało się dawne koryto strumienia i zakapturzeni robotnicy ponownie oczyścili teren. Hylle zszedł do nich, po chwili wracając z garścią miodowych odłamków. - To jest pokład bursztynu. Wkrótce nasze trudy powinny zostać wynagrodzone. Robotnicy rozpoczęli kopanie. Hylle został przy nich, aby wszystkiego dopilnować. Dlatego też Ysmay musiała sama dokończyć przygotowania do podróży i to w ciągu dziesięciu dni, gdyż tyle według oświadczenia Hylla mogli tu jeszcze pozostać. Zbliżała się zima, a mieli do przejścia surowe i dzikie okolice. Wyniki pracy prowadzonej dzień i noc (wykonywano ją przy pochodniach i wyglądało na to, że robotnicy wcale nie spali) były dość nikłe. W przeciwieństwie do Gyrerda Hylle nie wydawał się rozczarowany. Twierdził, że jest to kwestia szczęścia i gwiazd. Na zakończenie Hylle zawarł z Gyrerdem umowę, która, ku zaskoczeniu Ysmay, była wspaniałomyślna: za parę okruchów wydobytych z kopalni zaofiarował kilka swych własnych, o wiele większej wartości. Gyrerd protestował jedynie przez grzeczność, co zresztą było jak najbardziej zrozumiałe. Odjechali na dziką północ, obiecując, że powrócą z nadejściem wiosny. * * * Zaiste był to dziki i obcy kraj. Gdy mieszkańcy Dales przybyli do High Hallack,
trzymali się wybrzeża, bojąc się tego, co czyhało w głębi lasów. Wraz z upływem czasu zasiedlali coraz dalej od morza położone tereny, ale głównie na zachodzie i południu. Pomoc nadal pozostała mało znana i równie słabo zamieszkana. Wieści głosiły, że schronili się tam ci, którzy panowali na tych ziemiach przed człowiekiem. Podczas wojny Najwyżsi Lordowie korzystali z każdego sojuszu, jaki się nadarzył i sprzymierzyli się z jeźdźcami, pochodzącymi właśnie stamtąd. Po zwycięstwie ci ostatni wycofali się na swe ziemie, ale poczucie zagrożenia z ich strony pozostało. Mimo to Ysmay bała się mniej, niż powinna. Interesował ją przede wszystkim przyszły dom, reszta była mniej istotna. Drugiego dnia, po noclegu w ruinach Moycroft, podróżowali po zupełnie nie znanym Ysmay terenie, choć Hylle zdawał się w nim doskonale orientować. Był to pusty i dziki kraj, po którym szalał zimny wicher i w którym panowała pustka. Ysmay miała ochotę wypytać męża o sąsiadów i parę innych spraw tyczących się Quayth, ale ten zajęty był jakimiś manuskryptami. Zaczęła powstawać między nimi ściana, której nie była w stanie przebić. Umowa, którą zawarli w dzień zaślubin zaczynała nabierać nowego znaczenia. Jak mogła mieszkać z kimś, kto się nawet do niej nie odzywał i żyć bez jednej choćby służącej? Co prawda Hylle twierdził, że w zamku będzie wystarczająca ilość służby, lecz rzeczywistość okazała się inna. Pozostawiona sama sobie, Ysmay często rozmyślała. Nie rozumiała dlaczego Hylle ją poślubił. Z pewnością nie dla tych kilkunastu okruchów bursztynu, które wiózł w jukach. Przy jego bogactwie były one niczym. Niewiedza powoduje strach, toteż w miarę jak nie znajdowała rozwiązania trapiącej ją zagadki, rosły obawy. Hylle nie był również nowym przybyszem starającym się o ożenek, by złączyć się ze starym rodem. Nie zależało mu też na jej ciele, co jasno powiedział pierwszej nocy. Co zatem nim powodowało? Teraz podróżowali lasem. Wiatr ucichł już, lecz puszcza nadal nie budziła zaufania. Ich wóz z trudem mieścił się na szlaku wijącym się między starymi, wysokimi drzewami. Pnie były okryte włochatymi porostami, które mieniły się zielenią, bielą i jak krew intensywną czerwienią, przechodzącą w kolor rdzawy. Ysmay nie podobały się one zupełnie. Pod nogami wyczuła zalegające od wieków liście, które przegniły w cuchnący nawóz. Podróżowali tak przez cały dzień, zatrzymując się jedynie na posiłek i by dać odetchnąć koniom. Hylle nie narzucał specjalnie szybkiego tempa. Wszyscy poddali się panującej w lesie ciszy. Nie było rozmów, a przypadkowe kogokolwiek wypowiedzi nie były z reguły podchwytywane przez współtowarzyszy. Wreszcie drzewa przerzedziły się, a droga wiodła teraz po stromiźnie. Tej nocy
obozowali wśród wzgórz. Wszystkie te dni były tak do siebie podobne, że Ysmay straciła poczucie czasu. Przejście przez góry nie było łatwe. Hylle każdej nocy spoglądał poprzez rurę z metalu na gwiazdy. Pewnej nocy ostrzegł przed burzą, która była niedaleko i miał rację. Pierwszy śnieg spadł przed świtem, toteż wyruszyli natychmiast. Droga prowadziła w dół, z czego Hylle wydawał się ucieszony, ale mimo to przynaglał do pośpiechu. Ysmay zgubiła się zupełnie. Skręcali już tyle razy, że przestała się orientować, w którą stronę w końcu jadą. Około południa wiatr przyniósł nowy zapach, a zbrojni ciaśniej otoczyli wóz, w którym jechała. Poprzez wycie wichrów usłyszała głos Hylla, który coś mówił o morskim wietrze. W końcu po długim zjeździe znaleźli się na prostej drodze wiodącej między skałami. Było tu zaciszniej, poruszali się natomiast wolniej z uwagi na zalegający śnieg. Szlak biegł zupełnie prosto, jakby jechali po jakiejś starej drodze. Nagle szlak skręcił i po prawej stronie ukazało się urwisko graniczące z morzem. Z boku widniała dziwna półka skalna, którą wiatr oczyścił ze śniegu, ukazując trzy kamienne krzesła z pewnością nie wyrzeźbione przez naturę. Na siedzeniu każdego z nich pozostało trochę śniegu wyglądającego z dala jak poduszka i łagodzącego nieco surowe kształty. Ysmay rozpoznała pradawną robotę Najstarszych. Teraz upewniła się, że poruszają się po starej drodze. Droga skręciła ponownie, tym razem w stronę lądu. Przed nimi, między skałami, widniała budowla przypominająca kolorem otoczenie, ale będąca z pewnością sztucznym tworem, z murami i wieżami, jak przystało na solidną warownię. - Quayth, moja Pani! - oświadczył Hylle, wskazując budowlę trzymanym w dłoni pejczem. Z drżeniem uświadomiła sobie, że jej nowy dom jest pozostałością po Najstarszych i że będzie musiała stawić czoła nie tylko jego zewnętrznej obcości, ale także, a może przede wszystkim, jego obcości duchowej, która, według wierzeń jej ludu, cechowała takie budowle. - Jest ogromny, mój Panie. - Nie tylko w wyglądzie - odparł wpatrując się w nią uważnie, tak jak przy pierwszym spotkaniu. Po chwili, nie doczekawszy się żadnej reakcji, odezwał się znowu. - Jest to jedno z miejsc wybudowanych przez Najstarszych, ale czas obszedł się z nim łaskawiej niż z innymi. Zobaczysz, że nie zbywa tu na wygodach. No, chodźmy do domu! Wierzchowce, mimo zmęczenia, przyśpieszyły kroku i wkrótce przejechali pod masywną bramą w grubym murze, flankowanym w każdym z rogów kamienną basztą. Dwie z
nich były okrągłe, ta najbliżej bramy kwadratowa, a ostatnia miała dziwaczny kształt o ostrych kątach, jakiego nigdy dotąd Ysmay nie widziała. Choć w narożnych oknach było widać światło, to jednak nikt nie wyszedł, aby ich powitać. Zmęczona zsunęła się prosto w objęcia Hylla i wsparta na jego ramieniu ruszyła przez zaśnieżony podwórzec ku jednej z okrągłych baszt. Reszta przybyłych skierowała się w przeciwnym kierunku. W środku było zacisznie i ciepło. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że prawie całą podłogę pokrywają kobierce i skóry zwierząt, które utworzyły ciąg dróg przez długie korytarze i dziwne zakamarki budynku. Jedna z nich doprowadziła ją do komnaty, w której stały dwa wysokie krzesła i stół zastawiony do posiłku. W kamiennym kominku żywo płonął jasny ogień. Ysmay zrzuciła płaszcz i czym prędzej podeszła doń wyciągając dłonie. Po raz pierwszy od parunastu dni poczuła rozlewające się po ciele miłe ciepło. Usłyszała melodyjne brzęknięcie; to Hylle pociągnął za szarfę przymocowaną do małego dzwoneczka. W drzwiach prowadzących na schody pojawiła się postać, ale dopiero gdy zbliżyła się do ognia, Ysmay była w stanie ją rozpoznać. Ledwie stłumiła cisnący się na wargi protest. Osobą, której głowa znalazła się na wysokości jej własnych ramion, była Ningue, teraz ubrana w podbitą futrem kamizelkę, narzuconą na prostą suknię rdzawego koloru i ściśle przylegający do głowy kaptur, zawiązany pod szyją. Wyglądała jeszcze mniej kobieco i mniej zachęcająco niż przy pierwszym spotkaniu. - Witaj Panie... Pani - ponownie jej miły głos był dla Ysmay szokiem w porównaniu z obleśnym ciałem. - Udało wam się przybyć przed pierwszą burzą śnieżną. Hylle przytaknął, po czym zwrócił się do Ysmay: - Ningue będzie ci służyła, Pani. Jest mi wielce oddana, tak że nie masz się czego obawiać. W jego tonie zabrzmiało coś dziwnego, ale zanim miała czas, aby się nad tym zastanowić, on był już przy drzwiach. - Nie odpoczniesz... nie posilisz się... tu, mój Panie? - spytała Ysmay. - Władca Quayth ma swoje kwatery i nikt mu tam nie śmie przeszkadzać. Będziesz tu bezpieczna i będziesz miała dobrą opiekę, Pani - odparł z ostrzegawczym błyskiem w oku i wyszedł. Gdy patrzyła na zamykające się za nim drzwi, ponownie naszły ją wątpliwości o słuszności podjętej decyzji.
IV Ysmay stała w załomie korytarza, spoglądając przez ostro sklepione okno na ośnieżone podwórze. Sądząc ze śladów pozostawionych na śniegu, który spadł zeszłej nocy, tę wielką budowlę zamieszkiwało zadziwiająco mało ludzi. Przecież jutro przypadał właśnie Dzień Przesilenia, najkrótszy dzień zimy, i we wszystkich grodach przygotowywano się do wieczornej zabawy. Tutaj nie było ani gości, ani śladu żadnych przygotowań. Zresztą zarówno Ningue, jak i każda z dwóch służących, równie osobliwych, zdawały się nie rozumieć o co chodzi, gdy je oględnie spytała o zabawę. O małżonku miała niewiele wieści, poza tym, że mieszkał w tej dziwnej, wielobocznej wieży, do której nie miał wstępu nikt poza zakapturzonymi robotnikami. Teraz, gdy przypomniała sobie marzenia naiwnego dziewczęcia o władzy nad zamkiem, chciało jej się śmiać, albo raczej płakać, gdyby duma na to pozwalała. Czuła się więźniem, nie władczynią. Prawdziwą władczynią była Ningue. Oficjalnie wszystkie jej polecenia przyjmowano z szacunkiem i wykonywano. Zdawała sobie jednak sprawę, że gdyby przekroczyła pewien próg, mogłaby w ogóle nie zostać wysłuchana. Jedyną pociechę stanowił fakt, że było to przestronne więzienie: parter stanowił jeden wielki pokój - ten, w którym płonął ogień, gdy tu przybyła; wyżej znajdował się wielki pokój z korytarzykiem wiodącym ku schodom, nad nim zaś były dwie mniejsze zimne komnaty, noszące ślady użytkowania. Na piętrze mieściła się komnata z jej łożem i ciężkimi zasłonami na oknie, na których ktoś kiedyś wyszył skomplikowane wzory, dzisiaj już wypłowiałe i niewiele mówiące. Chyba, że dzięki jakiemuś złudzeniu i załamaniu światła na parę sekund pojawiła się gdzieniegdzie wyraźna twarz czy postać, niepotrzebnie Ysmay strasząca. Myśląc o tym podeszła do okna i rozłożywszy zasłonę próbowała wyczuć palcami wzór. Teraz był on trudny do odszyfrowania, a przecież parę chwil temu spojrzała na nią stamtąd twarz jak żywa. Na szczęście była to ludzka twarz, choć sporo wzorów wyglądało jak przerażające maski, nie wiadomo w jakim celu stworzone. Gładziła jedwabistą powierzchnię, zastanawiając się nad kunsztem palców, które ją utkały, gdy nagle napotkała dziwną nieregularność haftu... Próbowała dotykiem wyczuć wzór. Sięgnęła po lampę i zbliżyła ją ostrożnie do materii. Ujrzała wyszytą postać z naszyjnikiem. Jej uwagę przykuł ten fragment naszyjnika, który zaplątany był w nici. Za pomocą nożyka, który zawsze nosiła przy pasie, delikatnie je rozcinała. Trwało to długo, ale w końcu udało się jej wyłuskać zagadkowy przedmiot i przysunąć bliżej lampy. Okazał się bursztynem o tak kunsztownie rzeźbionym wzorze, że
dopiero po chwili zorientowała się, co on przedstawia. Był to wijący się w dziwacznych splotach wąż z oczkami z jasnego bursztynu. Po bokach gada snuły się urzekające barwą i kunsztem zygzaki. Mimo wrodzonego wstrętu do tego rodzaju stworzeń, teraz nie czuła odrazy. Prawdę powiedziawszy, nawet jej się podobał, ale tylko przez moment. Za chwilę krzyknęła i chciała go rzucić, lecz nie mogła. Jego sploty drgnęły i poruszyły się! Z przerażeniem obserwowała prostujące się, a następnie zwijające w kłębek w zagłębieniu jej dłoni ciało. Wąż wyciągnął łepek, przyglądał się jej poruszając małym pyszczkiem. Przez długą chwilę trwali oboje nieruchomo, po czym gad zaczął wić się wzdłuż jej dłoni. Ysmay zamarła z przerażenia. Jednocześnie w powietrzu rozniósł się delikatny zapach, jaki wydzielają po rozgrzaniu pewne gatunki bursztynu. Wąż tymczasem pełzł wzdłuż dłoni. Poczuła ciepło okrążające nadgarstek. Powróciła na krzesło przy kominku, trzymając sztywno wyprostowaną rękę. To, co widziała, było niemożliwe. Bursztyn stanowił niegdyś część żywego drzewa, znajdowano w nim żywe istoty, takie jak ta, którą pokazał jej Hylle, ale sam bursztyn był martwy. Owszem miał pewne dziwne właściwości; jeśli się go potarło, to przyciągał różne drobiazgi, niczym magnes żelazo, czy też mógł być pokruszony i przetopiony na płyn. Właśnie! Destylacja! Podniosła się, z nadal wyciągniętą ręką, i zbliżyła się do skrzyni, którą z taką pieczołowitością pakowała w Uppsdale. Musiała użyć obu rąk, aby podnieść ciężkie wieko i już po chwili szperała w zgromadzonych tam ziołach. W końcu znalazła woreczek - antidotum na każde czary. Rozwiązała go wolną ręką, pomagając sobie zębami. Z rozkoszą wciągnęła w nozdrza aromat, który się z niego wydobył. Dzięgiel - talizman przeciwko truciznom i urokowi. Wyciągnęła rękę podwijając jednocześnie rękaw, wzięła szczyptę proszku i natarła nim węża. Gad ani drgnął. Natarła go więc powtórnie i wyjęła talizman Gunnory. Bogini będąca protektorką życia, zmagała się ze wszystkim, co pochodziło z mroku. Ysmay dotknęła nim węża i wolno wypowiedziała zaklęcie: Życie to oddech, życie to krew Przez nasiona i przez cebulkę Przez wiosenny czas i siew niech ta moc przyniesie ulgę! Ysmay nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Talizman Gunnory okazał się
bezużyteczny! Wąż w dalszym ciągu oplatał, niczym bransoletka, jej nadgarstek. Gorączkowo zaczęła rozglądać się po komnacie w nadziei znalezienia sposobu uwolnienia się od węża. Jej wzrok padł na kominek. Bursztyn topi się przecież w ogniu! Była zdecydowana cierpieć, byle pozbyć się tej bransoletki. Po krótkiej próbie cofnęła jednak rękę znad płomieni. Kuląc się na krześle, Ysmay poczęła wpatrywać się w żółte oczy stworzenia. Stawały się one coraz to większe i większe, aż zlały się w końcu w zimną poświatę. Wpatrując się w nią, Ysmay odniosła wrażenie, że stoi u wejścia do jakiegoś pomieszczenia. Obraz zaczął bowiem przybierać coraz bardziej realną formę. To, co ujrzała we wnętrzu, wprawiło ją w przerażenie. Przypomniała sobie skrzydlate stworzenie uwięzione w bursztynie, które pokazał jej Hylle jeszcze w Fyndale. Podobne, lecz o znacznie większych rozmiarach, przesuwały się teraz przed nią. W środku okręgu, po którym poruszały się figury, Ysmay dostrzegła dwie największe, oddalone od siebie, bryły bursztynu. Wewnątrz jednej z nich zatopiona była postać mężczyzny o twarzy łudząco podobnej do twarzy Hylla. Subtelną różnicę między nimi Ysmay tłumaczyła jako więź krwi, lecz nie duszy. Patrząc nań, poczuła dziwne podniecenie. Miała wrażenie, że jego oczy pragną wyrazić to, czego nie mogą usta. Po chwili jej wzrok spoczął na drugiej bryle, która więziła kobietę. Jej ciemne włosy były wysoko upięte i oplecione złotą siatką ozdobioną kwiatami z ciętego bursztynu. Na lewej ręce Yasmey dostrzegła obręcz w kształcie węża. Spowijała ją suknia z jedwabiu w miodowym kolorze. Jej oczy, podobnie jak oczy mężczyzny, były otwarte. Choć w całej postaci nie było śladu życia, oczy zdawały się wyrażać niemy krzyk. Zmysły Ysmay wirowały z wielką szybkością, a obrazy formowały się w jej umyśle i znikały, zanim zdążyła je pojąć. Odczuwała straszliwą potrzebę niesienia pomocy. Wiedziała, że jej nie odmówi, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność. Wtem obraz zaczął się oddalać, odsłaniając jednocześnie wnętrze znanego skądś pomieszczenia. Nagle zniknął całkowicie. Ysmay siedziała przed kominkiem w swojej komnacie. - Pani... - głos Ningue wyrwał Ysmay z zamyślenia. Pośpiesznie opuściła rękaw i wsunęła w zanadrze amulet. Z niepokojem pomyślała o unoszącym się zapachu ziół. - O co chodzi? Właśnie porządkuję zioła przed Dniem Przesilenia. - Lord Hylle pragnie z tobą mówić. Pani - Ningue najwyraźniej coś podejrzewała. - To poproś go - z udawaną stanowczością rzekła Ysmay. Gdy tamta odwróciła się ku drzwiom, Ysmay błyskawicznie schowała woreczek z dzięgielem.
- Panie? - spytała unosząc głowę, gdy Hylle znalazł się w pokoju. Nie słyszała jak szedł, ale bez trudu można było wyczuć jego obecność. Był jak niewidzialna moc naruszająca spokój powietrza. - Jutro jest Dzień Przesilenia, a nic dotąd nie słyszałam o żadnej zabawie - oświadczyła Ysmay tonem zdumionej niewinności. - Dzień Przesilenia... - powtórzył, jakby to słowo było z innego języka - Och... zabawa... Tak! Przykro mi, Pani, ale tego roku będziesz zmuszona spędzić go sama. Ważna wiadomość zmusza mnie do wyjazdu i mogę nieprędko wrócić. Cóż to za zapach się tu unosi, Pani? - spytał, rozglądając się po komnacie. - To zioła - Ysmay wskazała na otwarty kufer. - Posiadam trochę umiejętności w ich hodowli i wykorzystaniu, a teraz właśnie robiłam porządki, aby znaleźć coś odpowiedniego jako przyprawy, ale... Skoro nie ma zabawy, nie muszę się już tym martwić. Mówiąc to zamknęła wieko. - Jestem doprawdy niepocieszony, że pozostawiłem cię samą tuż po przyjeździe. Nie zauważyłem upływu czasu i zapomniałem całkowicie o świecie. Wybacz i tym razem, Pani, a obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy. Ysmay wiedziała, że są to czcze obietnice, jakimi mami się dziecko. Hylle wyszedł wkrótce po paru nic nie znaczących słowach. Przez okno obserwowała jak odjeżdża w asyście zbrojnych. Krótko potem nadeszła Ningue, niosąc brązową tacę, na której leżał mieniący się wszelkimi barwami naszyjnik. Musiała to być nader drogocenna rzecz, za którą najprawdopodobniej można by kupić wszystkie ruchomości w Uppsdale. Ysmay zapięła błyskotkę na szyi, udając, że czyni to z ogromną radością i mając nadzieję, że nie umknie to uwagi staruchy. Ściągnęła mocniej tasiemki przy rękawach, tak, aby niepowołane oczy nie ujrzały węża, po czym zasiadła do posiłku. - Nie chcę źle mówić o twej kuchni - powiedziała odstawiając puchar - ale gdyby było tu trochę mięty, napój byłby o wiele lepszy. Nie sądzisz? - Nie znamy się na południowych ziołach, Pani. Quayth leży w zbyt zimnej okolicy, aby mogły one u nas rosnąć. Słyszałam o mięcie, ale nie o takim jej użyciu. - A więc spróbuj i potem powiedz mi, czy mam rację. To wieczór zabawy w moim kraju. Jeśli mój Pan nie dotrzymuje mi towarzystwa, to może ty to zrobisz...? - Nie wystarczy na napełnienie drugiego pucharu, Pani. Nigdy nie chciałaś więcej i służba nie przygotowała napoju... - A więc niech przygotuje jeszcze jeden. Nie odmawiaj mi choć tak symbolicznej
namiastki święta. Ningue wyglądała jak ktoś w sytuacji bez wyjścia, ale gotów odmówić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ysmay ponownie wzniosła puchar, z którego dobywał się jedynie zapach dobrych ziół. Była jednak pewna, zupełnie jakby ktoś stał za nią i ostrzegał, że było w tym napoju coś jeszcze. Trucizna? Nie, w to by nie uwierzyła. Są jednak rośliny, które mogą przywieść głęboki sen czy zmącić pamięć. Nie miała pojęcia, dlaczego naszło ją tak silne podejrzenie. Czuła jednak, że została ostrzeżona. Ledwie Ningue wyszła, Ysmay niemal instynktownie odwiązała koniec rękawa i wyciągnęła nadgarstek nad kielichem. Wąż poruszył się, lecz jego reakcja bardziej Ysmay zainteresowała niż przestraszyła. Głowa gada schyliła się - dotknął powierzchni płynu - po czym na powrót zwinął się w obręcz na jej ręce, łapiąc w pyszczek koniec swego ogona. Ningue wróciła z tacą, na której stał puchar, i postawiła ją na stole. Ysmay tymczasem podeszła do kufra z ziołami. Mięta i coś ponadto znalazło się w kielichu Ningue, podczas gdy do swego dodała tylko mięty. Zamieszała zawartość obu małą łyżeczką. - Ponieważ nie ma warunków na to, abyśmy sobie powróżyły - uśmiechnęła się Ysmay - przyjmij zatem życzenia pomyślności. - Ja także ci tego życzę, Pani. Ysmay wypiła zawartość pucharu, targana jednak podejrzeniami co do skuteczności ostrzeżeń węża. Co prawda nieudana próba pozbycia się go przy pomocy talizmanu dowiodła, że powinien ją chronić, ale... - I co sądzisz o napoju? - spytała. - Ma świeży i przyjemny smak, Pani. Południowe zioła muszą być mocne. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę dopilnować służbę. Mówiłaś o zabawie i zawstydziłaś tym mego Pana, który o niej zapomniał. Na jutro postaramy się zrobić, co możemy. - To doprawdy wzruszające. Tak, możesz iść. Chyba się dziś wcześniej położę. Uwaga o senności nie wywołała żadnej reakcji u wychodzącej, a odsłonięta ponownie wężowa bransoletka niezmiennie tkwiła na ręce Ysmay. - Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje - wyszeptała patrząc nań - ale w Quayth jest wiele tajemnic, a może i wiele niebezpieczeństw. Nie używam miecza, ale i dobrowolnie nie dam głowy. To, co nałożono na mnie, niech się zacznie tu i teraz, gdyż lepiej jest spotkać się z niebezpieczeństwem nagle. Odwaga bowiem roztapia się jak śnieg na wiosnę. Po chwili Ysmay zaczęła działać: wstała, przebrała się w podróżną suknię, która dawała jej większą swobodę ruchu i narzuciła na ramiona szary płaszcz.