Piers Anthony
Zaklęcie kameleona
Cykl Xanth
tom I cz. 1
Mała jaszczurka usadowiła się na brunatnym kamieniu. Czując zagrożenie ze strony
nadchodzącego ścieżką człowieka przeobraziła się w jadowitego chrząszcza, potem w
cuchnącego jeża morskiego, a wreszcie w ognistą salamandrę.
Bink uśmiechnął się. Te przemiany nie były prawdziwe. Jaszczurka przybierała
kształty szkaradnych potworków, ale nie miała ich właściwości. Nie mogła żądlić, cuchnąć ani
podpalać. Był to kameleon, wykorzystujący swe magiczne zdolności do naśladowania
naprawdę groźnych stworzeń.
Ale gdy przybrał kształty bazyliszka, spojrzał nań tak groźnie, że wesołość Binka
przygasła. Zginąłby w okropny sposób, gdyby stwór mógł zrealizować swój zamiar.
Wtem niespodziewanie z wysoka runął jastrząb i schwycił kameleona w dziób.
Konwulsyjnie wijący się mały gad wydał cichy bolesny pisk, a potem zawisł bezwładnie.
Kameleonowi nie pomogły jego oszukaństwa - był martwy. Choć sam usiłował przerazić
Binka, w końcu został unicestwiony przez inną istotę.
Bink stopniowo zaczął uświadamiać sobie ten fakt. Kameleon był bezbronny jak
większość dziko żyjących istot Xanthu. Czyżby był to jakiś niejasny omen. Mała sugestia na
temat czekającego go losu? Wreszcie, znaki to poważna sprawa - zawsze się spełniały, ale
zwykle źle je interpretowano. Czyżby Bink miał umrzeć gwałtowną śmiercią, albo miał
jakiegoś wroga?
O ile mu było wiadomo, nikt nie czyhał na jego życie.
Złote słońce Xanthu błyszczało poprzez magiczną Tarczę, zapalając iskierki wśród
drzew. Wszystkie rośliny potrafiły rzucać uroki, ale korzystały z tej umiejętności jedynie w
celu łatwiejszego zaspokojenia swych podstawowych potrzeb, a wie do zdobycia wody,
światła i gleby. Magią broniły się od zniszczenia, chyba, że napotykały potężniejszego
przeciwnika, Lub po prostu nie miały szczęścia, Jak ten kameleon.
Bink spojrzał, za siebie na dziewczynę, idącą w smudze światła. On nie był rośliną, ale
też miał swoje potrzeby, które nawet w najbardziej przypadkowym momencie dawały się we
znaki. Sabrina była skończoną pięknością i jej uroda nie miała w sobie nic naturalnego. Inne
dziewczęta mogły poprawiać już wygląd kosmetykami, różnymi poduszeczkami, lub
specjalnymi zaklęciami, ale mimo to, a może dzięki temu wyglądały jakoś sztucznie. Ona na
pewno nie była jego wrogiem.
Podeszli do Widokowej Skały. Nie było to zbyt wyniosłe wzgórze, ale jego magiczne
własności sprawiały, że wydawało się znacznie wyższe tak, że mogli oglądać w dole niemal
czwartą część Xanthu. Pokrywała ją wielobarwna roślinność, małe urocze jeziora, zwodniczo
spokojne łąki, pełne kwiatów i paproci oraz pola uprawne. Kiedy Bink się rozglądał, jedno z
jezior powiększyło się nieco, woda wydała się chłodniejsza i głębsza, bardziej zachęcająca do
pływania."
Bink, jak mu się to często zdarzało, zastanowił się na krótko. Miał niespokojny umysł,
mający przykry zwyczaj gnębienia go pytaniami, na które nikt nie mógł znaleźć gotowych.
odpowiedzi. Jako dziecko doprowadzał rodziców i znajomych do szaleństwa swoimi
„Dlaczego słońce jest żółte”, „Dlaczego kości olbrzymów skrzypią”, „Dlaczego potwory
morskie mogą rzucać czary?”... Nic dziwnego, że wkrótce zapędzono go do szkoły centaura.
Tam nauczył się panować nad swoim językiem, ale nie nad rozumem, więc wkrótce zamknął
się w sobie.
Rozumiał po co istoty ożywione, jak choćby ten nieszczęsny kameleon, rzucają
zaklęcia - dzięki nim mogły przetrwać. Ale dlaczego także przedmioty używają zaklęć? Czy to
nie wszystko jedno, kto pływa po jeziorze? Cóż, może nie ... Jezioro było jednostką
ekologiczną i społeczność żyjących w nim istot mogłaby mieć wspólny interes w
powiększaniu go. Albo może winny był jakiż wodny smok wabiący ofiarę. Smoki stanowiły
najbardziej zróżnicowaną i najgroźniejszą formę życia w Xanth. Poszczególne gatunki żyły w
powietrzu, ziemi, w wodzie, wiele ziało ogniem. Łączyła je jedna wspólna cecha - dobry
apetyt. Zwykły przypadek mógłby nie wystarczać, by każdemu z nich nigdy nie brakło
świeżego mięsa. Ale co z Widokowa Skałą? Była ona naga, pozbawiona nawet porostów i
trudno ją było nazwać nawet ładną. Dlaczego miała szukać towarzystwa? A jeśli już, dlaczego
pozostała szara i monotonna, zamiast stać się piękniejszą? Ludzie nie przychodzili tu, by
podziwiać skałę ale by podziwiać krajobraz Xanthu. Tak czar wydawał się formą
samoobrony.
Wtem Bink potrącił nogą ostry kamień. Stał teraz na tarasie pokrytym odłamkami
skalnymi powstałymi przed wiekami poprzez skruszenie ładnego, barwnego głazu, który ...
O to chodziło! Tamten głaz, który zapewne leżał blisko Widokowej Skały i był
podobnych rozmiarów, został rozłupany po to, by stworzyć tę ścieżkę i taras. Widokowa Skała
ocalała. Nikt nie rozbiłby jej, bo powstała ścieżka byłaby brzydka, zaś altruistyczny czar skały
czynił ją użyteczną w jej obecnej postaci. Jeszcze jedna mała zagadka rozwiązana.
Wciąż Jednak filozoficzne rozwiązania nurtowały jego umysł. Jak nieożywiony
przedmiot może myśleć lub czuć? Co oznacza przetrwanie dla skały? Głaz był tylko
fragmentem jakiejś pierwotnej warstwy skalnej. Dlaczego miałby posiadać osobowość, jeśli
macierzysta skała jej nie posiadała? To samo pytanie dotyczy również człowieka. Został on
utworzony z tkanek spożytych przez niego roślin i zwierząt, a jednak ma...
- 0 czym chciałeś ze mną rozmawiać, Bink? - spytała Sabrina z udaną skromnością.
Tak jakby nie wiedziała. Chociaż miał przygotowane pytanie, zawahał się, wiedział
jaka będzie Jej odpowiedź. Nikt, kto ukończył dwadzieścia pięć lat życia i do tego czasu nie
wykazał się żadną magiczną siłą nie mógł pozostać w Xanth. Ten krytyczny dzień
dwudziestych piątych urodzin Binka przypadał zaledwie za dwa miesiące. Nie był już
dzieckiem. Jak Sabrina może poślubić człowieka, który wkrótce ma być wygnany?
Dlaczego o tym nie pomyślał, zanim ją tu przyprowadził. Przysporzył sobie tylko
kłopotów! Terał musiał coś powiedzieć, albo postawić się w jeszcze bardziej niezręcznej
sytuacji, niezręcznej również dla niej.
- Chciałem po prostu zobaczyć twój... twój...
- Co takiego? - zapytała unosząc brwi. Poczuł ogarniającą falę gorąca.
- Twój hologram - wypalił. Pragnął w niej oglądać i dotykać znacznie więcej, ale o
tym nie było nowy przed ślubem. Należała do takich właśnie dziewcząt i to też stanowiło
część jej uroku. Dziewczyny, które posiadały jakieś szczególne uroki, nie musiały ich
demonstrować przy byle okazji,
No, nie całkiem to prawda. Pomyślał o Aurorze, która też. była taka, a jednak...
- Bink, istnieje pewien sposób - rzekła Sabrina. Spojrzał na nią z ukosa, ale zaraz
odwrócił się zmieszany. To niemożliwe, żeby ona miała na myśli ...
- Dobry Czarodziej Humphrey - dokończyła radośnie.
- Co? - Myślał o czymś zupełnie innym, pogrążony w swych własnych myślach.
- Humphrey zna setki różnych czarów. Może jeden z nich... jestem pewna, że on
potrafi odkryć twoje zdolności. I wtedy wszystko będzie dobrze.
- Ale on żąda rocznej służby za każdy czar - zaprotestował Bink.
- Ja mam tylko miesiąc.
Nie było to całkowitą prawdą. Gdyby czarodziej odkrył w nim jakieś zdolności nie
zostałby wygnany i miałby ten rok do dyspozycji. Ufność Sabriny głęboko go wzruszyła. Nie
mówiła jak inni, że nie posiada on żadnej mocy magicznej. Okazała mu wielką życzliwość,
zakładając z góry, że nie jest skończony, lecz tylko jeszcze nie ujawnił swoich prawdziwych
zdolności.
Chyba właśnie ta ufność tak ich zbliżyła. Sabrina była oczywiście piękna, inteligentna
i uzdolniona, wartościowa pod każdym względem. Lecz mogłaby nawet nie mieć żadnych z
tych zalet, a mimo wszystko być jego ...
- Rok to nie tak długo - powiedziała półgłosem Sabrina.
- Zaczekam
Bink popatrzył v zadumie na swoje ręce. Prawą dłoń miał normalną, ale u lewej stracił
w dzieciństwie środkowy palec. Nie był to nawet skutek jakiegoś wrogiego zaklęcia. Bawił się
wtedy toporem, siekając sprężyste łodygi roślin, które przyciskał ręką do ziemi wyobrażając
sobie, że jest to ogon smoka. Kiedy się zamachnął, łodyga wymknęła mu się z dłoni, sięgnął
po nią i topór spadł mu wprost na palec.
Bolało bardzo, ale najgorsze tyło to, ze nie śmiał płakać ani się skarżyć, gdyż
zabroniono mu bawić się toporem. Z najwyższym trudem powstrzymał się od skarg i cierpiał
w milczeniu. Pochował swój palec i zdołał ukryć skaleczenie jeszcze przez kilka dni. Kiedy w
końcu prawda wyszła na jaw, było już zbyt późno na czary. Palec zdążył nadgnić i nie mógł
zostać ponownie przytwierdzony do ręki. Wystarczająco potężne zaklęcie mogłoby tego
dokonać, ale pozostałby wówczas trupim palcem.
- Nie ukarano go. Jego matka, Blanka stwierdziła, że dobrze zapamięta tę nauczkę... i
zapamiętał, zapamiętał. Następnym razem, gdy potajemnie bawił się toporem, uważał już na
swoje palce. Ojciec wydawał się osobiście zadowolony, że Bink okazał tyle odwagi i
wytrwałości w nieszczęściu, nawet, jeśli, nie było to do końca uczciwe z jego strony.
- Chłopak ma charakter - stwierdził. - Żeby jeszcze miał jakieś zdolności magiczne.
Bink oderwał wzrok od ręki. Tamto zdarzyło się piętnaście lat. temu. Nagle rok wydał
mu się naprawdę krótki. Rok służby... w zamian za całe życie z Sabriną. To była okazja.
Ale przypuśćmy, że nie ma żadnych zdolności? Czy musi płacić rokiem życia za
potwierdzenie pewności, że jest skazany na ponure stare beztalencie? Może lepiej byłoby
zgodzić się na wygnanie, zachowując bezsensowną nadzieję, że miał jakieś utajone zdolności?
Sabrina, szanując jego rozmyślania, zaczęła tworzyć swój hologram. Pojawiła się
przed nią błękitna mgiełka, zawieszona nad nierównościami terenu. Powiększała się na
brzegach i intensywniejsza w środku, aż osiągnęła średnicę dwóch stóp.. Wyglądała jak gęsty
dym, ale nie rozwiewała się i nie przesuwała.
Teraz Sabrina zaczęła nucić. Miała ładny głos - niezbyt silny, ale w sam raz do jej
czarów. Na ten dźwięk błękitna chmurka zadrżała i stękała, stając się niemal kulistą. Wówczas
zmieniła wysokość śpiewu i obrzeże kuli zżółkło. Otworzyła usta, zaśpiewała słowo
"dziewczyna" i barwna chmura przybrała kształt młodego podlotka w błękitnej sukience z
żółtymi falbankami. Postać była trójwymiarowa, widoczna ze wszystkich stron, podlegająca
prawom perspektywy.
Była to wspaniała umiejętność. Sabrina mogła wymodelować wszystko, ale obrazy
znikały w chwili gdy się dekoncentrowała i nigdy nie przybierały materialnej formy. Tak,
krótko mówiąc, zdolność ta była bezużyteczna. W żaden sposób nie ułatwiała jej życia.
Ile jednak magicznych zdolności tak naprawdę pomagało swoim posiadaczom? Ktoś
mógł sprawić że liście drzewa usychały i opadały, gdy na nie spojrzał. Ktoś inny potrafił
wytwarzać zapach zsiadłego mleka. Jeszcze ktoś umiał sprawiać, ze ziemia obok niego
zanosiła się od szaleńczego śmiechu. To wszystko były bez wątpienia czary, ale jaki z nich
pożytek? Dlaczego tacy ludzie zasługiwali na miano Obywateli Xanthu, gdy tymczasem silny,
bystry, przystojny Bink nie zasługiwał? Była to jednak nienaruszalna zasada - nikt bez
zdolności magicznych nie mógł tu pozostać po ukończeniu ćwierci wieku.
Sabrina miała rację. Musiał poznać SWÓJ talent. Nigdy nie zdołał sam go odkryć, więc
powinien zapłacić cenę, żądaną przez Dobrego Czarodzieja. To nie tylko uchroniłoby go od
wygnania - co oznaczało los gorszy od śmierci, gdyż Jaki sens ma życie bez czarów - i
pozwoliło zdobyć Sabrinę - los znacznie lepszy od śmierci. To przywróciłoby mu podupadłe
poczucie własnej godności. Nie miał wyboru.
- Och! - wykrzyknęła Sabrina klepiąc się dłońmi po swych wyzywająco krągłych
pośladkach. Hologram rozmył się, a niebiesko ubrana dziewczyna groteskowo wykrzywiła się
nim zniknęła. - Ja płonę!
Przestraszony Bink podbiegł ku niej. Gdy tylko jednak ruszył z miejsca, rozległ się
głośny śmiech wyrostka. Sabrina odwróciła się z wściekłością.
- Numbo, przestań! - krzyknęła. Należała do dziewczyn, które w gniewie są równie
pociągająco, Jak w chwilach radości. To nie Jest wcale śmieszne.
Oczywiście to Numbo obdarował Ją „Ognistą poduszką”, piekącym bólem pośladków.
A propos bezużytecznych zdolności! Bink zacisnął pięści tak mocno, ze aż kciuk wbił mu Się
w kikut brakującego palca i ruszył wielkimi krokami w stronę wyszczerzonego młodzieńca
stojącego za Widokową Skałą. Numbo miał piętnaście lat, był zarozumiały i napastliwy -
przyda mu się nauczka.
Zawadził jednak stopą o ruchomy kamień i noga omskła mu się w tak perfidny sposób,
że stracił równowagę. Nie zrobił sobie krzywdy, ale musiał zatrzymać się. Wyciągnął ręce do
przodu i dotknął palcami niewidzialnej ściany. Rozległ się następny wybuch śmiechu. Bink,
dzięki temu opatrznościowemu kamieniowi pod nogą nie wyrżnął głową w ścianę, ale ktoś
najpewniej pomyślał, że tak było.
- Ty też - Chilk - powiedziała Sabrina. To była umiejętność Chilka - ściany. W
pewnym sensie uzupełniał, zdolności Sabriny - zamiast niematerialnych widzialnych obiektów
tworzył to samo, tyle, że niewidzialnie. Ściana miała tylko sześć stóp kwadratowych i,
podobnie wielu innym umiejętnościom, istniała krótkotrwale, ale przez kilka pierwszych chwil
była twarda, jak stal.
Bink mógł ominąć ją i dogonić smarkacza, ale był pewien, że jeszcze wiele razy
natknąłby się na tę przeszkodę i bardziej by się sam poobijał, niż mógłby obić chłopaka. To
nie miało sensu. Gdyby tylko posiadał jakieś zdolności magiczne, jak choćby „ognista
poduszka” Numby, pokazałby temu żartownisiowi co o nim myśli.. Ale nie posiadał i Chilk
wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli. To był naprawdę poważny problem. Stanowił łatwą
zdobycz dla wszystkich Figlarzy, bo nie mógł się rewanżować - naturalnie magicznie, zaś
fizyczną zemstę poczytywano za ordynarność. Teraz jednak był całkiem gotów zachować się
ordynarnie.
- Chodźmy stąd. Bink - rzekła Sabrina. W jej głosie brzmiał niesmak, formalnie
kierowany przeciw natrętom, ale Bink podejrzewał, że przynajmniej część dotyczyła Jego
osoby. Zaczęła w nim narastać bezsilna wściekłość, którą odczuwał już wielokroć przedtem, a
do której nigdy się nie przyzwyczaił. Brak talentów magicznych nie pozwolił mu się jej
oświadczyć. Z tego samego powodu nie mógł tu zostać. Ani tu przy Widokowej Skale, ani tu
w Xanth. Nie pasował do tego świata.
Wracali na dół ścieżką. Dowcipnisie nie mogąc ich wyprowadzić z równowagi,
wyruszyli na poszukiwanie innych okazji. Krajobraz nie wdawał się już tak uroczy. Może
naprawdę warto było stąd wywędrować? Może gdzie indziej byłoby mu lepiej? Może
powinien już teraz ruszyć w drogę, nie czekając na oficjalne wygnanie. Jeśli Sabrina naprawdę
go kochała, poszłaby z nim - nawet w Nieznane, do Mundanii.
Nie, wiedział o tym dobrze. Sabrina kocha go, ale kocha także Xanth. Ona ma takie
ponętne kształty, takie usta składające się do pocałunku, że łatwiej jej będzie znaleźć innego
mężczyznę, niż przywyknąć do życia bez magii. A jeśli chodzi o to, on także mógłby znaleźć
inną dziewczynę. Zapewne więc patrząc obiektywnie, lepiej zrobi odchodząc samotnie.
Dlaczego zatem serce nie chce się na to zgodzić?
Minęli brunatny kamień, na którym poprzednio siedział kameleon. Bink wzdrygnął się
na samo wspomnienie tej sceny.
- Dlaczego nie spytasz Justyna? - zaproponowała Sabrina, gdy zbliżyli- się do wioski.
Mrok był tu gęstszy, niż na Widokowej Skale. W wiosce zapalały się lampy.
Bink spojrzał na to unikalne drzewo, o którym wspomniała. W Xanth istniało wiele
gatunków drzew, bez których gospodarka krainy po prostu przestałaby funkcjonować. Napoje
czerpało się z drzew pitnych, paliwo z drzew oliwnych, a obuwie Binka pochodziło z
dojrzałego drzewa butowego, które rosło na wschód od wioski. Ale Justyn był czymś
wyjątkowym. Gatunkiem nie wyhodowanym z nasion. Jego liście przypominały płaskie,
ludzkie dłonie, zaś pień miał barwę opalonego ludzkiego ciała. Trudno się było temu dziwie -
kiedyś, w przeszłości Justyn był człowiekiem.
W mgnieniu oka Bink przypomniał sobie te historię, zaczerpniętą z bogatego folkloru
swej ojczyzny. Dwadzieścia lat temu żył jeden z największych Złych Czarodziejów, młody
człowiek o imieniu Trent. Posiadał moc przekształcania - zdolność do zamieniania żywych
istot w inne żyjące stworzenia. Nie usatysfakcjonowany tytułem Czarodzieja, który otrzymał,
gdy odkryto straszliwą siłę jego magii, Trent starał się wykorzystać swą moc do zdobycia
tronu Xanthu. Postępował w sposób prosty i bezpośredni: przekształcał każdego oponenta w
coś, co nie mogło mu się przeciwstawić. Najgroźniejszych wrogów zamieniał w ryby - na
suchym lądzie - i pozwalał im cierpieć bez wody aż do śmierci. Mniejsze przeszkody zmieniał
w zwierzęta i rośliny. Stąd wiele rozumnych zwierząt zawdzięczało swe pochodzenie Jemu.
Chociaż były smokami, dwugłowymi wilkami, lądowymi krakenami, zachowały swą ludzką
inteligencję i ludzki punkt widzenia.
Trent przeminął, ale jego dzieła pozostały, gdyż nie było innego czarodzieja, który z
powrotem by je przemienił. Hologramy, ogniste poduszki, niewidzialne ściany to zdolności
wystarczające do pozostania w Xanth, ale umiejętność przekształcania stanowiła coś zupełnie
innego rzędu. Taka jednostka pojawiała się raz na kilka pokoleń i rzadko przybierała tę samą
formę. Justyn był jedną z kłód na drodze Trenta do kariery - nikt zresztą nie pamiętał
dokładnie o co chodziło - więc Justyn był drzewem.. Nikt inny nie potrafił zmienić go znów w
człowieka.
Własne zdolności Justyna polegały na przenoszeniu swojego głosu, nie żadne
brzuchomówcze zabawy, czy trywialne umiejętności wytwarzania szaleńczego śmiechu - ale
autentyczne zrozumiałe mówienie z odległości bez użycia strun głosowych. Zdolność ta
pozostała mu, a - że drzewo miał wiele czasu na rozmyślanie, wieśniacy często przychodzili
doń po radę. Często były to dobre rady. Justyn nie był żadnym geniuszem, ale drzewo
wykazywało więcej obiektywizmu w rozwiązywaniu ludzkich problemów, niż sami ludzie.
Bink wydawało cię, że Justynowi - drzewu wiodło się lepiej, niż wtedy, gdy był
człowiekiem. Lubił ludzi, ale powiadano, że w ludzkiej postaci nie był przystojny. Jako
drzewo wyglądał całkiem godnie i nie zagrażał nikomu.
Skręcili w stronę Justyna. Nagle tuż przed nim odezwał się głos.
- Nie podchodźcie przyjaciele. Kilku łotrów zaczaiło się nieopodal ...
Bink i Sabrina zatrzymali się.
- Czy to ty, Justyn? - zapytała - Kto się zaczaił? Ale drzewo nie mogło słyszeć tak, jak
potrafiło mówić, i nie odpowiedziało. Drewniane uszy nie są najlepszym narządem.
Rozzłoszczony Bink zrobił kilka kroków w stronę drzewa.
- Justyn nie jest niczyją własnością - mruknął - Nikt nie ma prawa ...
- Bink, proszę - przekonywała go Sabrina, ciągnąc go z powrotem. - Nie chcemy
przecież żadnych kłopotów.
Oczywiście, ona nigdy nie chciała żadnych kłopotów. Nie posunął się aż tak daleko, by
uważać to za wadę, ale czasami stawało się to nieznośne. Bink nigdy nie pozwalał, by kłopoty
przeszkodziły mu w sprawach zasadniczych. Jednak Sabrina była piękna, a on wpędził ją już
dziś w wystarczającą ilość kłopotliwych sytuacji. Zawrócił więc i zaczął z nią odchodzić od
drzewa.
- Hej, to nieuczciwe! - wykrzyknął jakiś głos. - Oni odchodzą.
- Na pewno Justyn wypaplał - zawołał ktoś inny.
- Zrąbmy więc Justyna.
Bink ponownie przystanął.
- Ci niegodziwcy nie ważą się... - wyksztusił drżącym ze wściekłości głosem.
- Oczywiście, że nie zrobią tego - potwierdziła Sabrina. - Justyn jest naszym
pomnikiem. Poniechaj ich.
Ale panowie usłyszeli, głos drzewa, trochę obok miejsca - gdzie teraz stali - wyraźna
oznaka rozkojarzenia Justyna,
- Przyjaciele, sprowadźcie proszę, szybko Króla. Te łotry mają siekierę, czy coś w tym
stylu i najedli się szaleju.
- Siekierę! - wykrzyknęła Sabrina z przerażeniem.
- Króla nie ma w mieście - mruknął Bink. - A zresztą, jest tak zgrzybiały, że już od lat
nie wyczarował niczego, poza letnimi burzami ...
- Smarkacze nie śmieli tak rozrabiać, gdy był w pełni sił.
- Tak, my nie śmieliśmy - stwierdził Bink. - Pamiętasz huragan i sześć trąb
powietrznych, które wywołał, aby poskromić ostatni wyrój świdrzaków? Był wtedy
prawdziwym Królem Burzy. On ...
Rozległ się stukot metalu, uderzającego w pień. Całą okolicę rozdarł przeraźliwy krzyk
bólu. Bink i Sabrina podskoczyli.
- To Justyn - zawołała - Ci złoczyńcy naprawdę spełnili swą groźbę ...
- Nie ma czasu na Króla - rzekł Bink. Ruszył w stronę drzewa.
- Bink, nie możesz - krzyknęła za nią Sabrina. - Nie masz żadnego czaru.
Tak więc prawda w końcu wychodzi na wierzch. Jak się obawiał, ona także nie
wierzyła w jego domniemane zdolności.
- Ale mam mięśnie! - odkrzyknął - Zawołaj posiłki! ... Gdy topór uderzył po raz drugi,
Justyn wrzasnął ponownie. Był to niesamowity, suchy odgłos. Rozległ się śmiech - radosny
rechot nietrzeźwych podrostków, nie zastanawiających się nad konsekwencjami swojego
czynu. Szalej? To był po prostu brak wyobraźni.
Bink dobiegł już tam. I... nie zastał nikogo. A właśnie teraz był w takim bojowym
nastroju. Dowcipnisie uciekli.
Mógłby znaleźć ich imiona, ale nie musiał.
- Jama, Zink i Potipber - powiedział Justyn. - Ooo, moje nogi!
Bink kucnął, łaby obejrzeć skaleczenia. Białe nacięcia były wyraźnie widoczne na tle
skórzastej kory u podstawy pnia. Pojawiły się krople czerwonej żywicy, bardzo
przypominającej krew. Tak wielkiemu drzewu na pewno niczym to nie groziło, lecz
niewątpliwie było bardzo bolesne.
- Przyłożę tu jakiś kompres - rzekł Bink. - W lesie niedaleko stąd rosną koralowe
gąbki. Krzycz, jeśli ktoś będzie Cię niepokoił w tym czasie.
- Dobrze - powiedział Justyn - Pośpiesz się. Po chwili zastanowienia dodał.
- Jesteś dzielnym chłopcem, Bink. Dużo lepszym niż wielu tych, co ...
- Wielu tych, co mają zdolności magiczne - dokończył za nim Bink. - Dziękuję, że
próbujesz podtrzymać mnie na duchu.
Justyn nie miał nic złego na myśli., ale czasem mówił, zanim pomyślał. Wszystko z
powodu drewnianego umysłu.
- To nieuczciwe, tacy prostacy, jak Jama, są obywatelami, gdy tymczasem Ty ...
- Dziękuję - mruknął Bink, odchodząc. Całkowicie się zgadzał, ale jaki sens mówić o
tym? Rozejrzał się, czy nikt nie czai się w krzakach, ale nie zobaczył nikogo. Tamci naprawdę
odeszli.
Jama, Zink i Potipher, pomyślał ponuro - wioskowi rozrabiacze. Jama posiadał
zdolność wyczarowywania miecza i nią właśnie porąbali pień Justyna. Ktoś, kto mógł
wyobrazić sobie taki wandalizm, był ...
Bink przypomniał sobie swoje własne smutne doświadczenia z tą bandą, nie tak znów
dawno. Otumaniona szalejem trójka zastawiła pułapkę na jednej ze ścieżek poza wioską i
czekali na okazję. Bink z jednym z przyjaciół wpadli w tę zasadzkę. Z tyłu zaszła im drogę
chmura trującego gazu - to była umiejętność Potiphera - a tymczasem Zink stworzył u ich stóp
miraże głębokich dołów, zaś Jama materializował latające miecze, przed którymi musieli się
uchylać. Taka zabawa!
Przyjaciel Binka uciekł dzięki swym magicznym zdolnościom, gdyż zamienił kawałek
drewna w Golema, który zajął jego miejsce. Golem był bliźniaczo do niego podobny i to
zmyliło dowcipnisiów. Bink, oczywiście, wiedział o tej zamianie, ale nie wydał przyjaciela.
Niestety Golem był niewrażliwy na trujący gaz, czego nie można powiedzieć o nim samym.
Trochę dymu dostało się do płuc i stracił przytomność w chwili, gdy nadeszła pomoc.
Przyjaciel, sprowadził rodziców Binka...
Bink ocknął się i ponownie nabierał powietrza w chwili, gdy otaczał go trujący obłok.
Zobaczył matkę szarpiącą ojca za rękę, którą pokazywał Binka. Zdolności Bianki polegały na
powtarzaniu zdarzeń. Na małym obszarze mogła cofnąć czas o pięć sekund. Był to bardzo
ograniczony, ale przewrotnie potężny czas, gdyż pozwolił Jej naprawić popełnione przed
chwilą błędy. Takie na przykład, jak wdychanie pełną piersią trujących gazów, co przed
momentem zdarzyło się jej synowi.
Wówczas jego pierś ponownie gwałtownie uniosła się i uczyniła zaklęcia Bianki
bezużytecznymi. Mogła wstrzymać powtarzany seans na dowolnie długi czas, ale wszystko się
powtarzało, jego oddech też. Roland spojrzał jednak przenikliwie i Bink został zamrożony.
Moc Rolanda tkwiła w jego wzroku. Jedno odpowiednie spojrzenie i wszystko, na co
patrzył, natychmiast zamarzało, unieruchomione, choć nadal żywe, aż do chwili cofnięcia
czasu. W ten sposób Bink uchroniony został od powtórnego zaczerpnięcia gazu, dopóki jego
sztywne ciało nie zostało przeniesione dalej. Kiedy oszołomienie minęło, ocknął się w
objęciach matki.
- Och, moje dziecko - wołała, przyciskając jego głowę do łona. - Czy oni Ci zrobili
krzywdę?
Bink gwałtownie zatrzymał się przy rosnących gąbkach, a twarz nawet teraz mu
płonęła na wspomnienie tego wstydliwego faktu. Czy musiała to zrobić? Oczywiście ocaliła
go od przedwczesnej śmierci... ale potem przez dłuższy czas był pośmiewiskiem całej wioski.
Gdzie tylko pojawił się dzieciaki wykrzykiwały falsetem „Moja dziecino” i chichotały. Ocalił
życie, ale za cenę swojej godności. Choć wiedział, że nie mógł potępiać swoich rodziców.
Winił za wszystko Jamę, Zinka i Potiphera. Nie miał żadnych magicznych zdolności,
więc pewnie dlatego był najsilniejszym chłopakiem we wsi. Jak pamięcią sięgnął, zawsze
musiał się bić. Nie był zbyt zwinny ale miał dużo krzepy. Dopadł osobiście Jamę i
przekonywującą udowodnił mu, że pięść jest szybsza, niż magiczny miecz. Potem Zinka, a w
końcu Potiphera. Tego ostatniego wrzucił w jego własną chmurę trującego gazu, zmuszając go
do bardzo gwałtownego odczynienia czaru. Ta trójka już potem nie chichotała na widok
Binka. Tylko starali się go unikać - dlatego uciekli, gdy zbliżył się do drzewa. Razem mogliby
go pokonać, ale te pojedyncze spotkania dały im zbyt dobrą nauczkę.
Bink uśmiechnął się. Ponura radość zastąpiła zawstydzenie. Być może jego
postępowanie w tamtej sytuacji było niedojrzałe ale dało mu dużo satysfakcji. W głębi duszy
wiedział , że to kierowała nim złość na matkę, którą wyładował na Jamie i innych ale nie
żałował tego. Matkę mimo wszystko kochał.
Ostatecznie jednak miał szansę ratować swój honor, odkrywając w sobie jakąś
magiczną umiejętność, jakąś solidną zdolność w rodzaju czaru jego ojca, Rolanda. Nikt już nie
śmiałby mu dokuczyć, śmiać się z niego, nazywać go "dzieciną". Wtedy wstyd nie wyganiałby
go z Xanthu. Cóż, to tylko pobożne życzenie, które nawet czary nie były w stanie zrealizować.
Pochylił się, by zebrać kilka ładnych, dużych gąbek. Złagodzą one cierpienia Justyna,
gdyż na tym właśnie polegał ich czar: wchłaniały wszelki ból i działały kojąco. Kilka roślin i
zwierząt - nie był całkowicie pewny, do której grupy zaliczyć gąbki - miało podobne
własności. Zaletę gąbek stanowiła ich ruchliwość. Były bardzo wytrzymałe, przywędrowały z
mórz razem z koralami i teraz dobrze się rozgościły na lądzie. Zapewne ich magiczne
właściwości ułatwiały im życie w nowym środowisku. A może stało się to wcześniej, przed
migracją? Zdolności chadzały stadami i często jedna pokrywała się z inną. Stąd tyle odmian
magii jednego rodzaju objawiało się w królestwie roślin i zwierząt. Wśród ludzi magiczne
zdolności bywały skrajnia różne. Najprawdopodobniej ważniejszy był indywidualny
charakter, nie zaś cechy dziedziczne, choć najpotężniejsze czary miały tendencję do
ujawniania się. w pewnych rodach. Tak jakby siła magii była dziedziczna, zaś rodzaj magii
uwarunkowany środowiskowo. Istniały jednak inne czynniki...
Bink miał bardzo refleksyjną naturę. Gdyby refleksyjność była magiczną zdolnością,
zostałby czarodziejem. Teraz jednak powinien skoncentrować się na tym co robi, bo inaczej
może znaleźć się w kłopotach. Zmierzchało coraz bardziej. Posępne kształty wyłaniały się z
lasu i krążyły jakby w poszukiwaniu ofiary. Bezcielesne i pozbawione zmysłów, zdawały się
jednak świadomie kierować ku Binkowi - takie miał wrażenie. W zasadzie nikt nie wiedział,
na czym polegają czary, jednak w kilku książkach próbowano to wyjaśnić. Błędny ognik
przyciągnął uwagę Binka. Zaczął śledzić to przelotne światełka i nagle zrozumiał - było to po
prostu zwykłe kuglarstwo. Mógł go wciągnąć w dzikie ostępy i pozostawić tam na pastwę
wrogich czarów nieznanych istot. Jeden z przyjaciół Binka z dzieciństwa pobiegł za błędnym
ognikiem i nigdy nie wrócił. Wystarczające ostrzeżenie!
Noc zmieniła Xanth. Miejsca takie jak to, niegroźne za dnia stawały się niebezpieczne,
gdy słońce kryło się za horyzontem. Wyłaniały się upiory i widma, poszukując ofiar , dla
swych ohydnych praktyk, czasami trupy wychodziły z grobów, aby włóczyć się po okolicy.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie spał na dworze i każdy dom w wiosce posiadał czar od-
straszający nadprzyrodzone moce. Bink nie śmiał wracać do Justyna skrótem, musiał pójść
dłuższą drogą, trzymając się ścieżek zataczających wprawdzie koło, ale chronionych ma-
gicznie. To nie była bojaźń, ale twarda konieczność.
Biegł - nie ze strachu, bo na tej zaczarowanej drodze nie było żadnego
niebezpieczeństwa, a zbyt dobrze znał ta ścieżki, żeby być pewnym, iż nie zabłądzi - ale po to,
by jak najszybciej znaleźć się przy Justynie. Ciało Justyna było drewniane nie cierpiało tak
samo jak człowiek z krwi i kości. Cóż za cymbał mógł wykazać taką tępotę i zranić Justyna ...
Bink minął pole morskiego owsa słysząc miły szum i plusk fal przypływu. Z owsa tego
robi się wspaniałą owsiankę, choć bywa ona trochę słonawa. Naczynia można nią jednak
napełniać do połowy w przeciwnym razie zawsze falująca jak morze owsianka przelewa się
przez brzegi. Przypomniał sobie dziki owies, który hodował jako wyrostek. Owies morski
zawsze niespokojnie faluje, ale pokrewny mu dziki owies był zupełnie szalony. Musiał
stoczyć ciężką walkę ze smagającymi go po rękach łodygami, gdy próbował zebrać dojrzałe
kłosy. Zdobył je wprawdzie, ale był całkiem podrapany i poobcierany nim wydostał się z
zagonów.
Zasiał tych kilka dzikich nasion na ukrytej działce i za domem i codziennie podlewał
je w zupełnie naturalny sposób. Strzegł te niesforne pędy przed wszelką krzywdą i wzrastały
w nim oczekiwania. Cóż to za przygoda dla nastoletniego chłopca! Dopóki jego matka,
Bianka, nie odkryła działki. Niestety od razu rozpoznała gatunek.
Natychmiast odbyła się narada rodzinna.
- Jak mogłeś? - pytała Bianka z płonącą twarzą. Roland zaś usiłował zdusić uśmieszek
podziwu.
- Hodowla dzikiego owsa - mruknął - Chłopak dojrzewa.
- Ależ, Roland, wiesz przecież ...
- Kochanie, nie wydaje mi się, żeby to było coś zdrożnego.
- Nic zdrożnego! - wykrzyknęła z oburzeniem.
- To naturalna potrzeba młodego mężczyzny...
Jej wściekły wzrok powstrzymał ojca, który nie bał się w Xanth niczego, choć był
spokojnym człowiekiem. Roland westchnął i zwrócił się do Binka:
- Myślę, że wiesz, co zrobiłeś, synu?
Bink zaczął bronić się rozpaczliwie
- No tak... Owsiana nimfa... ciągnął. Ów stwór skupia w sobie wszelkie fizyczne cechy
ponętnej kobiety, lecz niestety nie potrafi myśleć. Ale jest to, synu, młodzieńcze marzenie,
takie samo, jak sny o poszukiwaniu drzewa słodyczy. Rzeczywistości naprawdę nie da się w
pełni przewidzieć. Każdy szybko przesyca się i męczy nieograniczoną ilością słodyczy, tak
samo jest z... z bezrozumnym kobiecym ciałem. Człowiek nie może kochać nimfy. Zamiast
niej mogłoby równie dobrze być powietrze. Żar uczuć szybko zmieni się w nudę i w odrazę.
Bink wciąż nie śmiał się odezwać. Był pewien, że on nie znudziłby się. Roland
rozumiał go aż za dobrze.
- Synu, tym czego potrzebujesz jest prawdziwa, żywa dziewczyna - stwierdził. - Postać
posiadająca osobowość, potrafiąca rozmawiać z tobą. Zbliżenie się do prawdziwej kobiety,
zrozumienie Jej jest dużo trudniejsze i czysto pozorne. - Spojrzał, znacząco na drzwi, przez
które wyszła Blanka. - Ale na dłuższą metę daje wiele więcej zadowolenia. To, czego szukałeś
w dzikim owsie jest uproszczeniem, ale w życiu nie ma uproszczeń. - Uśmiechnął się. -
Aczkolwiek jeśli chodzi o mnie, to pozwoliłbym ci posmakować uproszczeń. Nie ma w tym
nic złego, to tylko szczenięca naiwność. Ale twoja matka... cóż, żyjemy w tak konsekwentnym
kraju, zaś damy są zwykle najbardziej konsekwentne... szczególnie te urodziwe. To mała
wioska, mniejsza niż kiedyś, i wszyscy wiedzą wszystko o sąsiadach. To nas ogranicza.
Wiesz, co mam na myśli?
Bink przytaknął niepewnie. Gdy jego ojciec wydawał wyrok, choć zawsze rozważny,
od jego decyzji nie było już odwołania.
- Koniec z owsem. Twoją matkę... hm, zaskoczyła twa dorosłość. Owies się skończył -
zapewne natychmiast wyrwała go z korzeniami ale masz przed sobą jeszcze wiele
doświadczeń. Bianka chciałaby zawsze myśleć o tobie, jak o małym chłopcu, ale nawet ona
nie może przeszkodzić naturze. Nie na dłużej, niż pięć sekund. Więc po prostu będzie musiała
się z tym pogodzić
Roland przerwał, ale Bink znów milczał, nie wiedząc, do czego ojciec zmierza.
- Jest tu dziewczyna która przybyła z pewnej małej wioski - ciągnął Roland. - Mówi
się, że ma tu zdobyć lepsze wykształcenie, gdyż mamy najlepszego centaura - nauczyciela w
całym Xanth. Ale podejrzewam, że głównym powodem jest brak kandydatów na męża w jej
wiosce. Wiem, że nie odkryła jeszcze swych magicznych talentów, i że jest w twoim wieku... -
przerwał i spojrzał znacząco na Binka. - Myślę, że przydałby się jej przystojny, młody
człowiek, który pokazałby jej okolicę i przestrzegł przed tutejszymi niebezpieczeństwami.
Wiem, że jest wyjątkowo ładna i miła, i nie ma ostrego języka - rzadkie to zalety w naszej
wiosce.
Wreszcie Bink zaczął rozumieć. Dziewczyna, prawdziwa dziewczyna, którą mógł
poznać. Bez uprzedzeń wobec Jego braku zdolności magicznych. I Bianka nie będzie mogła
tego nie zaakceptować, choć pewnie nie spodoba się jej nowe zajęcie syna. Ojciec dał mu
sensowną alternatywę. Nagle zrozumiał, że może sobie poradzić bez dzikiego owsa.
- Na imię ma Sabrina - powiedział Roland.
Światło z powrotem sprowadziło Binka do teraźniejszości. Ktoś stał obok Justyna,
trzymając magiczną lampę.
- Wszystko w porządku Bink - odezwał ale obok niego w powietrzu głos Justyna, to
Sabrina sprowadziła pomoc, ale okazała się niepotrzebna. Masz gąbkę?
- Mam powiedział Bink.
Tak więc ta mała przygoda w ogóle nie okazała się przygodą. Jak całe jego życie. Gdy
Sabrina pomogła mu obłożyć gąbką rany Justyna, Bink uznał, że się zdecydował. Nie mógł
żyć w ten sposób, nijako. Pójdzie, by zobaczyć się z Dobrym Czarodziejem Humphreyem i
poznać swoje magiczne zdolności. Podniósł wzrok. Jego oczy napotkały spojrzenie Sabriny
iskrzące się poprzez światło lampy. Uśmiechnęła się. Wydała się teraz jeszcze piękniejsza, niż
wtedy gdy spotkali się po raz pierwszy przed wielu laty. Zawsze była mu wierna. Bez
wątpienia ojciec Binka miał rację.
2
Bink wyruszył w drogę pieszo, z wypchanym plecakiem, zaopatrzony w solidny
myśliwski nóż i tępą laskę. Matka nalegała, by pozwolił im nająć przewodnika, ale Bink
musiał odmówić. "Przewodnik" oznaczałby w rzeczywistości strażnika, dbającego o jego
bezpieczeństwo. Nigdy nie zmazałby takiej hańby! Przecież ciągnąca się za wioską puszcza
gotowała wiele niebezpieczeństw dla nie obeznanych z nią podróżników. Tylko nieliczni
przebyli tą drogę samotnie. Naprawdę lepiej będzie jak wyruszy bez asysty.
Mógłby podróżować na skrzydlatym rumaku, ale to byłoby zbyt kosztowne i na swój
sposób zbyt ryzykowne. Gryfy często bywały narowiste. Wolał spokojnie odbyć normalną
przechadzkę, żeby tylko udowodnić, iż jest w stanie zadbać o samego siebie, na przekór
ironicznym śmiechom wioskowej młodzieży. Jama akurat teraz nie uśmiechał się zbyt wiele -
przygnieciony brzemieniem pokutnego zaklęcia, które rzuciła na niego Rada Starców, za jego
napaść na Justyna - ale byli prześmiewcy.
W końcu Roland zrozumiał go.
- Pewnego dnia przekonasz się, że opinia bezwartościowych ludzi jest bez wartości -
szepnął do Binka.- Musisz to zrobić na własną rękę. Rozumiem cię i życzę ci szczęścia w
samodzielności.
Bink miał mapę i wiedział, która ścieżka prowadzi, do zamku Dobrego Czarodzieja
Humphreya. To znaczy, która miała tam prowadzić, Humphrey był starym dziwakiem
lubiącym samotne życie w puszczy. Od czasu do czasu przenosił swój zamek lub w magiczny
sposób zmieniał prowadzące tam drogi, więc nigdy nie można było mieć pewności, że się tam
trafi. Bink nie bacząc na trudności zamierzał wytropić legowisko Czarodzieja.
Pierwszy etap podróży nic był przyjemny, całe życie spędził w North, w swojej
wiosce, i poznał większość otaczających ją ścieżek. W najbliższej okolicy pozostało niewiele
niebezpiecznych roślin i zwierząt, zaś te, które stanowiły potencjalne zagrożenie były dobrze
znane.
Zatrzymał się, aby napić się z wodopoju obok wielkiego kolczastego kaktusa. Kiedy
się zbliżył, roślina najeżyła się i gotowała do skoku.
- Wstrzymaj się przyjacielu - rzucił rozkazująco Bink. - Jestem z North.
Kaktus, powstrzymany uspakajającą formułką, nie strzelił weń śmiercionośnym
gradem kolców. Najważniejszym słowem był "Przyjaciel" roślina oczywiście nie okazywała
mu przyjaźni, ale musiała podporządkować się rzuconemu na nią urokowi. Żaden
cudzoziemiec o tym nie wiedział, więc kaktus stanowił skuteczną zaporę dla nieproszonych,
gości. Mniejsze zwierzęta były ignorowane. Ponieważ większość stworzeń musiała kiedyś pić,
dawało to wygodny kompromis. Niektóre rejony były czasami pustoszone przez dzikie gryfy i
inne wielkie potwory ale nie North. Jedno spotkanie z wściekłym kaktusem aż nadto
wystarczało zwierzętom, szczęśliwym jeśli udawało się im ujść z życiem.
Po godzinie szybkiego marszu trafił w miejsce znane, a więc i mniej bezpieczne
okolice. Jak też tutejsi ludzie strzegą ujęć wodnych?
Jednorożce wyszkolone do atakowania obcych? Cóż, wkrótce to się okaże.
Łagodne wzgórza i małe jeziora ustąpiły bardziej surowemu krajobrazowi, pojawiły
się dziwne rośliny. Niektóre miały wysokie czułki, już z daleka obracające się w jego stronę.
Inne wydawały melodyjne, kuszące dźwięki, ale ich gałęzie zbrojne były w potężne szczypce.
Bink obchodził je w bezpiecznej odległości, nie podejmując zbędnego ryzyka. Raz wydało mu
się, że dostrzegł zwierzę wielkości człowieka, które miało osiem pajęczych nóg. Przeszedł
dalej szybko i cicho.
Widział też dużo ptaków, ale nimi się nie przejmował. Skoro potrafią latać, nie
potrzebują specjalnie czarów chroniących przed człowiekiem, więc nie musiał się ich strzec ...
chyba, że ujrzały jakieś wielkie ptaki; te mogłyby uznać go za żer. Dostrzegł raz olbrzymiego
skrzydlatego drapieżcę i przypadł do ziemi tak, że ptak przeleciał nie zauważając go, Dopóki
ptaki były niewielkie, odpowiadało mu ich towarzystwo, gdyż czasami trafiały się agresywne
owady.
Istotnie, wokół jego głowy pojawiła się chmura komarów, rzucając nań napotne
zaklęcia, które zaczęły mu bardzo dokuczać. Owady miały dziwną zdolność do rozpoznawa-
nia istot pozbawionych obronnej nocy magicznej. Może po prostu miały zwyczaj sondować
każdego przechodnia, aż w końcu czasami im się udawało. Bink rozejrzał się za jakimiś
odstraszającymi ziołami, ale nic nie znalazł. Zaczął tracić cierpliwość, bo strużki potu
spływały mu po nosie, do ust, do oczu. Nagle dwa malutkie trznadle spadły na chmarę
konarów i przyszły mu z odsieczą. Tak, lubił małe ptaszki!
W ciągu trzech godzin przeszedł około dziesięciu mil. Poznał zmęczenie. W sumie
miał dobrą kondycję, ale nie przywykł do długotrwałych marszów z ciężkim plecakiem. Coraz
częściej czuł ból w kostce, którą skręcił przy Widokowej Skale. Niewielki ból, bo i skręcenie
nie było groźne, ale musiał na to uważać.
Usiadł na wzgórzu, upewniwszy się najpierw, czy nie ma tam mrówek. Rósł tam
jednak kolczasty kaktus. Zbliżył się bardzo ostrożnie, niepewny czy zdoła go powstrzymać
zaklęciem.
- Przyjacielu - powiedział i na próbę wylał z bukłaka kilka kropel wody, by kaktus
mógł jej spróbować. Najwyraźniej wszystko było w porządku, nawet rośliny często
odwzajemniały uprzejmość i szacunek.
Wyciągnął lunch pięknie zapakowany przez jego matkę. Miał jedzenia na dwa dni -
dość czasu, by w normalnych warunkach dotrzeć do zamku Czarodzieja. Co prawda w Xanth
nic na ogół nie działo się normalnie miał jednak nadzieję, że te zapasy starczą mu na dłużej,
Jeśli zatrzyma się na noc u jakiegoś życzliwego farmera. Potrzebował też życzliwości na
drogę powrotną, a w żadnym wypadku nie miał ochoty na nocleg na świeżym powietrzu. Nocą
objawiały się szczególne moce magiczne, a to mogło skończyć się niemile. Nie chciał wdawać
się w dyskusje a wampirem albo olbrzymem, gdyż rozmowa dotyczyłaby zapewne jego kości;
czy mają być zjedzone natychmiast, póki szpik jest świeży i słodki, czy tez schrupane po
tygodniowym leżakowaniu. Różni drapieżcy mieli różne gusty.
Ugryzł kawałek babki. Coś skrzypnęło tak, że aż ale wzdrygnął, ale to nie była kość,
po prostu kawałek wanilii. Bianka umiała robić świetne babki. Roland zawsze jej dokuczał
twierdząc, że opanowała tę sztukę pod kuratelą jakiejś starej babki. Nie rozśmieszało to Binka,
znaczyło po prostu, że póki nie skończy przygotowanych przez nią zapasów i nie zacznie
żywić się sam, jest od niej zależny.
Okruch ciasta spadł na ziemie - i zniknął Bink rozejrzał się i dostrzegł myszkowiórkę
zajętą chrupaniem zdobyczy. Magicznie odciągnęła okruszek na dziesięć stóp, by nie
ryzykować zbliżenia się do obcego. Bink roześmiał się.
- Nie zrobiłby ci nic złego, mała.
Nagle coś usłyszał... tętent kopyt. Cwałowało jakieś wielkie zwierzę, albo zbliżał się
Jeździec. Jedno i drugie mogło oznaczać kłopoty. Bink wepchnął do ust kawałek sera z mleka
skrzydlatych krów, przez chwilę wyobrażając sobie wydojoną krowę pasącą się na
wierzchołkach drzew. Zamknął plecak i zarzucił go na ramię. W obu dłoniach trzymał swą
długą laskę. Gotów był do ucieczki lub walki.
Stwór pojawił się w zasięgu wzroku. Był to centaur, kadłub konia z ludzkim torsem.
Nagi, zgodnie z obyczajem swojego gatunku, miał muskularne nogi, szerokie bary i złośliwy
uśmieszek na człekokształtnej twarzy..
Bink trzymał laskę przed sobą, gotów się bronić, choć nie okazywał wrogości. Nie
bardzo wierzył, że zdoła pokonać potężne stworzenie. Nie miał szans na ucieczkę przed nią.
Ale może pomimo swego wyglądu był to przyjazny centaur... ale nie wiedział, że Bink nie ma
magicznych zdolności.
Centaur podbiegł, bardzo blisko, w rękach trzymał, łuk z nałożoną strzałą. Naprawdę
wyglądał imponująco. Bink nabrał w szkole dużo szacunku dla centaurów. Ten jednak nie był
żadnym poważnym starcem, ale nieokrzesanym młodzieńcem.
- Naruszyłeś naszą granicę - rzekł centaur - wynoś się na swój teren.
- Zaczekaj tłumaczył się Bink - Jestem podróżnym i trzymam się ścieżki. To jest droga
publiczna.
- Wynoś się - powtórzył centaur, groźnie potrząsając łukiem.
Bink miał raczej dobry charakter, ale w zdenerwowaniu stawał się nieco ordynarny. Ta
podróż to jego życiowa szansa.
Ta droga była publiczna, a on miał dość ustępowania magicznym siłom. Centaury były
istotami magicznymi, nie występującymi wedle wszelkich danych poza Xanthem, w
mundańskim świecie. Tak więc znów wezbrała w nim wściekłość na wszelkie czary i zrobił
coś głupiego.
- Cmoknij się w ogon! - warknął.
Centaur zdębiał. Teraz wygląda jeszcze straszniej, bary poszerzyły się, pierś wezbrała,
a końska część jego ciała stężała. Najwidoczniej nie często słyszał takie słowa, w każdym
razie nie skierowane do niego, więc był zaskoczony. Szybko jednak otrząsnął się z
chwilowego szoku, o czym świadczyły groźnie napięte muskuły. Głęboka czerwień, niemal
purpura wylała się z końskiego ciała i zaczęła ogarniać brzuch i pooraną bliznami pierś.
Szybko przemknęła przez zwężenie szyi aż wreszcie rozpaliła głowę i brzydką twarz stwora.
Kiedy ta czerwona fala wściekłości ogarnęła uszy i dotarła do mózgu centaur zareagował.
Napiął łuk. Strzała cofnęła się wraz z cięciwą. Wymierzył w Binka i wypuścił pocisk.
Chłopaka oczywiście już tam nie było. Wystarczyło mu odczytać oznaki zbliżającej się burzy.
Kiedy centaur naciągnął łuk, Bink uchylił się i skoczył do przodu. Wyprostował się tuż przed
nosem centaura i zamachnął, się laską. Zdzielił centaura w ramię, nie czyniąc mu zresztą
żadnej krzywdy. Ale rozdrażnił go nie na żarty.
Centaur wydał ryk wściekłości. Zamachnął się lewą ręką, w której trzymał łuk, gdy
tymczasem prawa sięgnęła do kołczana wiszącego u jego końskiego boku. Lecz laska Binka
wplątała się w cięciwę łuku, czyniąc broń bezużyteczną.
Potwór odrzucił łuk, wyrwał mu laskę z rąk i wymarzył pięścią potężny cios. Bink
skoczył za centaura, unikając uderzenia. Jednak centaur od tyłu nie był mniej groźny niż z
przodu. Korzystając z okazji natychmiast kopnął go zadnią nogą. Dziwnym zbiegiem
okoliczności nie trafił i przyłożył w pień kaktusa. Kaktus odpowiedział gradem kolców. Bink
padł płasko na ziemię. Kolce więc przeleciały nad nim i wbiły się w zgrabny zad centaura.
Znów Bink miał szczęście, w cudowny sposób uniknął kopyta, i kolców.
Centaur zarżał wielkim głosem. Te kolce raniły; każdy miał ze dwa cale długości i
zaostrzony koniec. Co najmniej setka igieł utkwiła w końskim zadku. Gdyby centaur stał
przodem do kaktusa, mógłby zostać oślepiony lub wręcz zabity przez kolce wbijające się w
twarz i szyję. A więc miał szczęście, choć najwyraźniej nie potrafił docenić tego uśmiechu
natury.
Wręcz przeciwnie - rozwścieczył się na dobre. Piekielny grymas kompletnego
szaleństwa pojawił się na jego prostackiej twarzy. Stanął dęba, jego tylna część zatoczyła w
powietrzu łuk i nagle znalazł się przed Binkiem. Dwa potężne ramiona sięgnęły po chłopaka i
dwie zrogowaciałe dłonie zacisnęły się na jego szyi. Powoli zaciskały się, niczym imadło.
Bink, uniesiony w górę, bezradnie wymachiwał nogami. Był bezbronny. Wiedział, że za
moment zostanie uduszony i nie mógł nawet prosić o łaskę, gdyż nie zdołał wydać głosu.
- Chester! - krzyknął kobiecy głos. Centaur zesztywniał. Mimo to nie wypuścił ofiary,
która powoli zaczynała tracić oddech.
- Chester, puść natychmiast tego człowieka! - rozkazała nieznajoma wybawicielka. -
Chcesz wywołać waśnie między gatunkami?
- Ależ, Chevie - zaprotestował Chester, blednąc o kilka odcieni - To intruz sam się o to
prosił.
- Jest na królewskiej drodze - powiedziała Chevie. -Wiesz, że nie wolno niepokoić
podróżników. A teraz go puść!
Nie wyglądało na to, by reński centaur zdołał wymusić swoje zdanie, ale Chester
powoli giął się pod jej autorytetem.
- Nie mogę go nawet ścisnąć troszeczkę? - prosił, ściskając troszeczkę. Oczy Binka
omal nie wyskoczyły z orbit.
- Jeśli to zrobisz, nigdy mnie już nie zobaczysz. Puszczaj!
- Aauuu...
Chester niechętnie zwolnił ucisk. Bink obsunął się na ziemię, oglądając świetliste
kręgi, wirujące przed jego oczami. Cóż to za brutal przerwał mu lunch.
Żeński centaur podtrzymał go.
- Biedaku! - zawołała podkładając mu pod głowę jakąś pluszową poduszkę - Nic ci nie
jest?
Bink otworzył usta, ale nie zdołał wydać głosu, więc spróbował ponownie. Wydawało
mu się, że jego zmiażdżone gardło nigdy się nie otworzy.
- Nic - wycharczał.
- Kim jesteś? Co się stało z twoją dłonią? Czy Chester...
- Nie - pośpiesznie rzekł Bink - Nie odgryzł mi palca. To rana z dzieciństwa. Zobacz,
już dawno zabliźniła .
Uważnie obejrzała rękę, dotykając jej zaskakująco delikatnymi palcami.
- Tak, widzę. Ale...
- Ja... ja jestem Bink z North - powiedział. Odwrócił się w jej stronę... i odkrył
prawdziwą naturę poduszki. na której opierał głowę.
"Och, nie. Znowu!" - pomyślał. - Czy zawsze będę niańczony przez kobietę?".
Centaur płci żeńskiej był nieco mniejszy, niż męscy przedstawiciele tej rasy, ale mino
to nieco wyższy niż istoty ludzkie. Ich człowiecze części miały bardziej obfite kształty.
Oderwał głowę od jej nagiego torsu. Wystarczy, że matka go niańczyła, a co dopiero ta
centaurzyca.
- Podróżuję na południe. Chcę się spotkać z Czarodziejem Hamphreyem.
Chevie skinęła głową. Była piękną istotą, zarówno z końskiego, jak i ludzkiego punktu
widzenia. Miała leniące końskie ciało i godną podziwu ludzką część postaci. Jej twarz była
atrakcyjna. Jedynie za długi nos wydawał się trochę koński. Długie ludzkie włosy spływały jej
na koński grzbiet.
- l ten osioł napadł na ciebie?
- No ... Bink popatrzył na Cbestera i znów zauważył napięte mięśnie i groźne
spojrzenie. Co się zdarzy, kiedy klaczka odejdzie?
- To było... to było nieporozumienie.
- Z pewnością - rzekła Chevie. Chester zaś ochłonął odrobinę. Najwidoczniej nie
chciał zadzierać ze swoją dziewczyną. Bink mógł to łatwo zrozumieć. Jeśli Chevie nie była
najpiękniejszym i najbardziej nerwowym centaurem w stadzie, to pewno jednym z takich.
- Teraz sobie już pójdę - powiedział Bink. Mógł to już zrobić na samym początku,
gdyby pozwolił Chesterowi przegonić się w kierunku południowym. Był równie winien tej
awantury jak centaur.
- Przepraszam za kłopot. - Wyciągnął rękę do Chestera. Chester wyszczerzył zęby,
bardziej zresztą końskie nit ludzkie.
Zacisnął pięści.
- Chester! - warknęła Chevie.
Centaur potulnie rozluźnił pięści. - Co ci się stało z tylu?
Ciało mu znów pociemniało, choć tym razem nie całkiem z gniewu. Podreptał w
miejscu, by uniknąć badawczego wzroku kobiety.
Bink prawie już zapomniał o kolcach. One wciąż sprawiały ból, a jak bolało
wyciąganie ich wszystkich. Poraniony zad? Najbardziej żenujące miejsce. Bink niemal poczuł
sympatię dla gburowatego stwora.
Chester stłumił swą wrogą reakcję i godną podziwu dyscypliną uścisnął rękę Binka.
Mam nadzieję, że wszystko już w porządku... tam z tyłu... - powiedział Bink z
uśmiechem, który wyszedł nieco szerszy niż zamierzał. Obawiał się, że to wypadło głupio.
Nagle też zrozumiał, że nie powinien używać takich słów w takiej sytuacji.
Żądza mordu poczerwieniła białka centaura.
- Całkiem w porządku - zazgrzytał przez zaciśnięte zęby. Jego dłoń wzmogła ucisk...
ale oczy nie nabiegły mu tak jeszcze krwią, by nie dojrzeć spojrzenia Chevie. Niechętnie
puścił rękę Binka. Następny ostrzegawczy znak. Ten uścisk mógłby zmiażdżyć mu palce.
- Podwiozę cię - zdecydowała Chevie. - Chester, posadź go na moim grzbiecie.
Chester włożył ręce pod łokcie Binka i uniósł go jak piórko. Przez chwilę obawiał się,
że centaur ciśnie nim... ale uważny wzrok Chevie wciąż ich obserwował, więc wylądował
łagodnie i bezpiecznie na damskim grzbiecie.
- Czy to twoja laska? - spytała patrząc na splątany łuk i laskę. A Chester, nawet bez
polecenia, podniósł laskę i zwrócił Binkowi, który wetknął ją ukośnie miedzy plecy i plecak.
- Obejmij mnie wpół rękami, żebyś nie spadł w czasie jazdy - rzekła Chevie.
Dobra rada. Bink nie miał doświadczeń w jeździectwie, a poza tym nie było siodła.
Bardzo nie wiele prawdziwych koni pozostało w Xanth.
Jednorożce były przewrażliwione na punkcie ujeżdżania ich, zaś latających koni
prawic nie sposób było złapać i ujarzmić. Kiedyś, gdy Bink był dzieckiem, pewien latający
koń został osmalony przez smoka i stracił lotki. Musiał później prostytuować się tak dalece, że
pozwalał wieśniakom ujeżdżać w zamian za żywność i opiekę. Kiedy wyzdrowiał, odleciał.
Było to jedyne jeździeckie doświadczenie Binka. Pochylił się do przodu. Laska nie pozwoliła
mu odpowiednio zgiąć pleców. Sięgnął, by ją wyciągnąć, ale wysunęła mu się z rąk na ziemię.
Chester zarżał, chyba miał to być śmiech, ale podniósł laskę i zwrócił ją Binkowi. Tym
razem Bink wetknął ją pod ramię. Pochylił się ponownie i objął wiotką kibić Chevie, nie
zważając na gniewne spojrzenie Chestera. Czasem warto zaryzykować - na przykład po to, by
wyrwać się jak najszybciej z niemiłego miejsca.
- Idź do weterynarza, aby wyjął ci te kolce z ... zaczęła mówić Chevie, odwracając się
przez ramię.
- Już mnie nie ma! - przerwał Chester. Zaczekał, aż narzeczona ruszy, potem odwrócił
się i trochę niezdarnie pocwałował w stronę, skąd przybył. Chevie przyśpieszyła galopu.
- Chester w głębi duszy jest naprawdę dobrym stworzeniem - mówiła przepraszająco. -
Ale staje się trochę arogancki i zaczyna szaleć, kiedy się znarowi. Mieliśmy ostatnio pewne
kłopoty z jakimiś wyrzutkami i ...
- Z ludźmi? - spytał Bink.
- Tak. Wyrostki z północy, wyrządzający szkody za pomocą czarów. Truli gazem
inwentarz, cięli mieczami drzewa, sprawiali, że pod nogami pojawiały nam się niby-jamy, i
tak dalej. Więc Chester naturalnie przypuszczał ...
- Znam tych gagatków - rzekł Bink. - Sam brałem się z nimi za łby. Teraz są
uziemieni. Gdybym wiedział, że przychodzili tutaj...
- Po prosty, wydaje mi się, ze nie ma już spokoju w tej krainie - przerwała mu w pół
słowa. - Zgodnie z traktatem nasz lud jest odpowiedzialny za utrzymanie porządku, ale
ostatnimi czasy...
- Nasz król starzeje się - wyjaśnił Bink. - Traci moc i stąd te wszystkie
nieporozumienia. Kiedyś był wybitnym czarodziejem wywoływał burze.
- Wiemy - przytaknęła. - Gdy ogniste muchy nawiedziły nasze pola owsa, wywołał
nawałnice, która trwała pięć dni i potopiła je wszystkie. Oczywiście deszcz zniszczył też nasze
plony, ale muchy też ich nie oszczędzały... Codziennie nowe pożary! Przynajmniej mogliśmy
bez problemów na nowo obsiać zagony. Nie zapominamy o pomocy, której nam udzielił. Nie
chcemy więc poruszać tej sprawy, ale nie wiem jak długo podobni Chesterowi mają znosić
takie kłopoty. Dlatego chciałam porozmawiać z tobą... może kiedy\ wrócisz do domu, zdołasz
przedstawić sprawę uwadze władzy...
- Nie sądzę żeby to pomogło. Jestem pewien, że król chce utrzymać porządek, ale po
prostu nie ma już mocy.
- Więc nadszedł czas, by obwołać nowego ...
- Nie takie to łatwe, choć obecny nieco już zramolał nie ma na tyle odwagi by otwarcie
przyznać się do niemocy i abdykować. Ambicja mu nie pozwała. Stąd te kłopoty.
- Tak, ale kłopoty nie znikną, jeśli przedtem nie przyjmie się do wiadomości ich
istnienia - parsknęła krótko, prawdziwie po kobiecemu. - Musimy coś zrobić.
- Może Czarodziej Humphrey mi poradzi - rzekł Bink. - Usunięcie króla to poważna
sprawa. Nie sadzo, że Rada Starszych się zdecyduje. Zrobił dużo dobrego w czasach swej
świetności, I naprawdę nie ma nikogo, kto by go zastąpił. Wiedz, że królem może być tylko
wielki Czarodziej.
- Oczywiście. Pamiętaj, że my, centaury, wszystkie jesteśmy nauczycielami.
- Przepraszam, zapomniałem. Naszą wiejską szkołę prowadzi centaur. Po prostu, tutaj
w puszczy, nie myślę o tym.
- Rozumiem, ale nazywaj te okolice " krainą ", a nie " puszczą ". Ja specjalizuję się w
historii ludzkości, a Chester studiuje zastosowania siły końskiej. Oni są nauczycielami prawa,
ekspertami w naukach przyrodniczych, i filozofami ... - Przerwała. - Teraz trzymaj się. Przed
nami jest parów. Przeskoczę przez niego.
Bink był rozluźniony, ale ponownie pochylił się i mocno objął jej kibić. Miała gładki,
wygodny grzbiet, lecz łatwo można się zeń ześlizgnąć. Gdyby nie była centaurem, nie
odważyłby się zasiąść w takiej pozycji.
Chevie zwiększyła szybkość, galopując w dół wzgórza. Jeździec zaczął niepokojąco
podskakiwać. Patrząc przed siebie pod jej ręką, dojrzał parów. Parów to prawdziwy wąwóz,
szeroki na jakieś dziesięć stóp. Zbliżali się coraz szybciej. Zaniepokojenie Binka zamieniło się
w przerażenie. Ręce mu spotniały, i zaczął zsuwać się na bok. Wówczas Chemie odbiła się
potężnie tylnymi nogami i przefrunęła ponad wąwozem.
Bink znów się obsunął. W przelocie dojrzał kamieniste dno parowu, a potem
wylądowali po drugiej stronie. Wstrząs sprawił, że prawie wisiał, ostatkiem sił uczepiony
wierzchowca. Rozpaczliwie przebierał rękami w poszukiwaniu jakiegoś pewnego chwytu... i
zawędrował dłonią w bardzo krępujące obszary, jednak puścił ...
Chevie objęła go w pół i postawiła na ziemi.
- Odpoczynek - rzekła. - Należy się nam. Bink spiekł raka.
- Prze... przepraszam. Zacząłem spadać i po prostu złapałem...
- Wiem. Czułam w czasie skoku, że się obsuwasz. Gdybyś to celowo zrobił,
zrzuciłabym cię do rowu. - Wyglądała w tym momencie równie groźnie jak Chester. Wierzył
jej; mogłaby zrzucić człowieka do rowu, gdyby miała powód. Centaury były upartymi
istotami!
- Może teraz pójdę, pieszo.
- Nie, jest jeszcze jeden rów. Powstał całkiem niedawno.
- Cóż, mógłbym ostrożnie zejść na dół i wspiąć się z drugiej strony. Trwałoby to
dłużej... ale...
- Nie, za dużo żyje niklonóg.
Przebiegł go dreszcz przerażenia. Niklonogi przypominały stonogi, ale pięć razy
większe i znacznie bardziej groźne, ich niezliczone nogi potrafiły przylgnąć do pionowych
skał, a kleszcze mogły wyrywać kawałki ciała szerokości cala.
Zamieszkiwały w zacienionych szczelinach, nie lubiły światła słonecznego. Nawet
smoki z dobrze uzasadnionym wahaniem przechodziły parowy i jamy, w których
zamieszkiwało to wstrętne robactwo.
- Ostatnio powstają szczeliny w ziemi - ciągnęła Chevie przyklękując, by Bink mógł
ponownie na nią wsiąść. Podniósł upuszczoną laskę i za jej pomocą wspiął się na Chevie.
- Boję się, że gdzieś objawił się jakiś potężny czar i rozprzestrzenia się po całym
Xanth, wywołując waśnie wśród zwierząt, roślin i kwiczałów. Przeniosę cię przez ten na-
stępny parów, a dalej kończy się ziemia centaurów.
Nie wiedział wcześniej, że istnieją takie przeszkody. Nie było ich na jego mapie. Trasa
wydawała się łatwa i w miarę bezpieczna. Ale mapa powstała przed laty, a te pęknięcia w
ziemi były całkiem świeże, jak mówiła Chevie. Nic w Xanth nie istniało wiecznie i podróż
zawsze były nieco ryzykowna. Miał szczęście, że uzyskał pomoc ze strony centaurzycy.
Krajobraz zmienił się, jakby parów oddzielał dwie różne krainy. Uprzednio wznosiły
się na przemian łagodnie wzgórza i pola, teraz pojawił się las. Ścieżka stała się węższa,
obramowana potężnymi drzewami iglastymi, poszycie lasu pokryte było czerwono-brązowym
dywanem igieł. Tu i ówdzie, w miejscach na pozór jałowych rosły jasnozielone kępy paproci i
połacie ciemnozielonych mchów. Zimny porywisty wiatr targał włosy i grzywę Chevie,
pasemka oplatały się wokół Binka. Było tu spokojnie, w powietrzu unosił się miły zapach
igliwia. Wyobrażał sobie, że zszedł na ziemię i był na łożu z mchów, delektując się spokojem
tego miejsca.
- Nie rób tego - ostrzegała go Chevie. Bink podskoczył.
- Nie wiedziałem, że centaury uprawiają czary.
- Czary? - spytała, marszcząc za pewne brwi.
- Oczywiście w moich myślach.
Zaśmiała się.
- Z trudem. Nie uprawiamy czarów. Ale wiemy, Jaki wpływ na ludzi mają te lasy.
Drzewa rzucają urok ukojenia, chronią się przed wyrębem.
- Nie ma w tym nic złego - rzekł Bink. – Nie miałem zamiaru ich rąbać.
- One nie wierzą w twoje dobre zamiary. Coś ci pokażę - Ostrożnie zeszła z
udeptanego duktu, a jej kopyta tonęły w kobiercu sosnowych igieł, prześlizgnęła się między
kilkoma najeżonymi sztyletami świerkami, przeszła obok smukłej wężowej palmy, która
nawet na nią syknęła i stanęła obok płaczącej wierzby. Niezbyt blisko, wszyscy wiedzieli, że
lepiej tego nie robić.
- Tutaj, szepnęła.
Bink spojrzał we wskazanym kierunku. Na ziemi leżał ludzki szkielet.
- Morderstwo? - zdziwił się, a choć nie wiedział, co o tym sądzić, ciarki przebiegły mu
po grzbiecie.
- Nie, po prostu sen. Przyszedł tu, żeby odpocząć, podobnie jak ty chciałeś też przed
chwilą, i nie wymknął się już. Chcąc zasmakować spokoju znalazł tu pokój wiekuisty.
- Tak... - westchnął, bez żadnej przemocy, bez zmartwień - po prostu utrata inicjatywy.
Po co zawracać sobie głowę pracą i jedzeniem, kiedy dużo łatwiej jest odpoczywać? Jeśli ktoś
chciałby popełnić samobójstwo, to nie znalazłby lepszego sposobu. On jednak miał po co żyć
... jak dotychczas, przynajmniej.
- Między innymi, dlatego lubię Chestera - stwierdziła Chevie. - On nigdy nie ulegnie
takiemu czarowi. Było to oczywiste. Chester nie miał w sobie odrobiny poetyczności. Sama
Chevie, pomyślał Bink, też nigdy nie uległaby, choć była znacznie łagodniejsza. Choć widok
szkieletu wstrząsnął nim do głębi, poczuł się zmęczony, w przeciwieństwie do swej
towarzyszki, która nadal tryskała energią. Może to kwestia odmienności fizjologii ludzi i cen-
taurów markujących swą dziką naturę anielskimi kształtami i pozorną uprzejmością? ...
Najprawdopodobniej trochę jednego i drugiego.
- Chodźmy stąd. Roześmiała się.
Piers Anthony Zaklęcie kameleona Cykl Xanth tom I cz. 1
Mała jaszczurka usadowiła się na brunatnym kamieniu. Czując zagrożenie ze strony nadchodzącego ścieżką człowieka przeobraziła się w jadowitego chrząszcza, potem w cuchnącego jeża morskiego, a wreszcie w ognistą salamandrę. Bink uśmiechnął się. Te przemiany nie były prawdziwe. Jaszczurka przybierała kształty szkaradnych potworków, ale nie miała ich właściwości. Nie mogła żądlić, cuchnąć ani podpalać. Był to kameleon, wykorzystujący swe magiczne zdolności do naśladowania naprawdę groźnych stworzeń. Ale gdy przybrał kształty bazyliszka, spojrzał nań tak groźnie, że wesołość Binka przygasła. Zginąłby w okropny sposób, gdyby stwór mógł zrealizować swój zamiar. Wtem niespodziewanie z wysoka runął jastrząb i schwycił kameleona w dziób. Konwulsyjnie wijący się mały gad wydał cichy bolesny pisk, a potem zawisł bezwładnie. Kameleonowi nie pomogły jego oszukaństwa - był martwy. Choć sam usiłował przerazić Binka, w końcu został unicestwiony przez inną istotę. Bink stopniowo zaczął uświadamiać sobie ten fakt. Kameleon był bezbronny jak większość dziko żyjących istot Xanthu. Czyżby był to jakiś niejasny omen. Mała sugestia na temat czekającego go losu? Wreszcie, znaki to poważna sprawa - zawsze się spełniały, ale zwykle źle je interpretowano. Czyżby Bink miał umrzeć gwałtowną śmiercią, albo miał jakiegoś wroga? O ile mu było wiadomo, nikt nie czyhał na jego życie. Złote słońce Xanthu błyszczało poprzez magiczną Tarczę, zapalając iskierki wśród drzew. Wszystkie rośliny potrafiły rzucać uroki, ale korzystały z tej umiejętności jedynie w celu łatwiejszego zaspokojenia swych podstawowych potrzeb, a wie do zdobycia wody, światła i gleby. Magią broniły się od zniszczenia, chyba, że napotykały potężniejszego przeciwnika, Lub po prostu nie miały szczęścia, Jak ten kameleon. Bink spojrzał, za siebie na dziewczynę, idącą w smudze światła. On nie był rośliną, ale też miał swoje potrzeby, które nawet w najbardziej przypadkowym momencie dawały się we znaki. Sabrina była skończoną pięknością i jej uroda nie miała w sobie nic naturalnego. Inne dziewczęta mogły poprawiać już wygląd kosmetykami, różnymi poduszeczkami, lub specjalnymi zaklęciami, ale mimo to, a może dzięki temu wyglądały jakoś sztucznie. Ona na
pewno nie była jego wrogiem. Podeszli do Widokowej Skały. Nie było to zbyt wyniosłe wzgórze, ale jego magiczne własności sprawiały, że wydawało się znacznie wyższe tak, że mogli oglądać w dole niemal czwartą część Xanthu. Pokrywała ją wielobarwna roślinność, małe urocze jeziora, zwodniczo spokojne łąki, pełne kwiatów i paproci oraz pola uprawne. Kiedy Bink się rozglądał, jedno z jezior powiększyło się nieco, woda wydała się chłodniejsza i głębsza, bardziej zachęcająca do pływania." Bink, jak mu się to często zdarzało, zastanowił się na krótko. Miał niespokojny umysł, mający przykry zwyczaj gnębienia go pytaniami, na które nikt nie mógł znaleźć gotowych. odpowiedzi. Jako dziecko doprowadzał rodziców i znajomych do szaleństwa swoimi „Dlaczego słońce jest żółte”, „Dlaczego kości olbrzymów skrzypią”, „Dlaczego potwory morskie mogą rzucać czary?”... Nic dziwnego, że wkrótce zapędzono go do szkoły centaura. Tam nauczył się panować nad swoim językiem, ale nie nad rozumem, więc wkrótce zamknął się w sobie. Rozumiał po co istoty ożywione, jak choćby ten nieszczęsny kameleon, rzucają zaklęcia - dzięki nim mogły przetrwać. Ale dlaczego także przedmioty używają zaklęć? Czy to nie wszystko jedno, kto pływa po jeziorze? Cóż, może nie ... Jezioro było jednostką ekologiczną i społeczność żyjących w nim istot mogłaby mieć wspólny interes w powiększaniu go. Albo może winny był jakiż wodny smok wabiący ofiarę. Smoki stanowiły najbardziej zróżnicowaną i najgroźniejszą formę życia w Xanth. Poszczególne gatunki żyły w powietrzu, ziemi, w wodzie, wiele ziało ogniem. Łączyła je jedna wspólna cecha - dobry apetyt. Zwykły przypadek mógłby nie wystarczać, by każdemu z nich nigdy nie brakło świeżego mięsa. Ale co z Widokowa Skałą? Była ona naga, pozbawiona nawet porostów i trudno ją było nazwać nawet ładną. Dlaczego miała szukać towarzystwa? A jeśli już, dlaczego pozostała szara i monotonna, zamiast stać się piękniejszą? Ludzie nie przychodzili tu, by podziwiać skałę ale by podziwiać krajobraz Xanthu. Tak czar wydawał się formą samoobrony. Wtem Bink potrącił nogą ostry kamień. Stał teraz na tarasie pokrytym odłamkami skalnymi powstałymi przed wiekami poprzez skruszenie ładnego, barwnego głazu, który ... O to chodziło! Tamten głaz, który zapewne leżał blisko Widokowej Skały i był podobnych rozmiarów, został rozłupany po to, by stworzyć tę ścieżkę i taras. Widokowa Skała ocalała. Nikt nie rozbiłby jej, bo powstała ścieżka byłaby brzydka, zaś altruistyczny czar skały czynił ją użyteczną w jej obecnej postaci. Jeszcze jedna mała zagadka rozwiązana. Wciąż Jednak filozoficzne rozwiązania nurtowały jego umysł. Jak nieożywiony
przedmiot może myśleć lub czuć? Co oznacza przetrwanie dla skały? Głaz był tylko fragmentem jakiejś pierwotnej warstwy skalnej. Dlaczego miałby posiadać osobowość, jeśli macierzysta skała jej nie posiadała? To samo pytanie dotyczy również człowieka. Został on utworzony z tkanek spożytych przez niego roślin i zwierząt, a jednak ma... - 0 czym chciałeś ze mną rozmawiać, Bink? - spytała Sabrina z udaną skromnością. Tak jakby nie wiedziała. Chociaż miał przygotowane pytanie, zawahał się, wiedział jaka będzie Jej odpowiedź. Nikt, kto ukończył dwadzieścia pięć lat życia i do tego czasu nie wykazał się żadną magiczną siłą nie mógł pozostać w Xanth. Ten krytyczny dzień dwudziestych piątych urodzin Binka przypadał zaledwie za dwa miesiące. Nie był już dzieckiem. Jak Sabrina może poślubić człowieka, który wkrótce ma być wygnany? Dlaczego o tym nie pomyślał, zanim ją tu przyprowadził. Przysporzył sobie tylko kłopotów! Terał musiał coś powiedzieć, albo postawić się w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji, niezręcznej również dla niej. - Chciałem po prostu zobaczyć twój... twój... - Co takiego? - zapytała unosząc brwi. Poczuł ogarniającą falę gorąca. - Twój hologram - wypalił. Pragnął w niej oglądać i dotykać znacznie więcej, ale o tym nie było nowy przed ślubem. Należała do takich właśnie dziewcząt i to też stanowiło część jej uroku. Dziewczyny, które posiadały jakieś szczególne uroki, nie musiały ich demonstrować przy byle okazji, No, nie całkiem to prawda. Pomyślał o Aurorze, która też. była taka, a jednak... - Bink, istnieje pewien sposób - rzekła Sabrina. Spojrzał na nią z ukosa, ale zaraz odwrócił się zmieszany. To niemożliwe, żeby ona miała na myśli ... - Dobry Czarodziej Humphrey - dokończyła radośnie. - Co? - Myślał o czymś zupełnie innym, pogrążony w swych własnych myślach. - Humphrey zna setki różnych czarów. Może jeden z nich... jestem pewna, że on potrafi odkryć twoje zdolności. I wtedy wszystko będzie dobrze. - Ale on żąda rocznej służby za każdy czar - zaprotestował Bink. - Ja mam tylko miesiąc. Nie było to całkowitą prawdą. Gdyby czarodziej odkrył w nim jakieś zdolności nie zostałby wygnany i miałby ten rok do dyspozycji. Ufność Sabriny głęboko go wzruszyła. Nie mówiła jak inni, że nie posiada on żadnej mocy magicznej. Okazała mu wielką życzliwość, zakładając z góry, że nie jest skończony, lecz tylko jeszcze nie ujawnił swoich prawdziwych zdolności. Chyba właśnie ta ufność tak ich zbliżyła. Sabrina była oczywiście piękna, inteligentna
i uzdolniona, wartościowa pod każdym względem. Lecz mogłaby nawet nie mieć żadnych z tych zalet, a mimo wszystko być jego ... - Rok to nie tak długo - powiedziała półgłosem Sabrina. - Zaczekam Bink popatrzył v zadumie na swoje ręce. Prawą dłoń miał normalną, ale u lewej stracił w dzieciństwie środkowy palec. Nie był to nawet skutek jakiegoś wrogiego zaklęcia. Bawił się wtedy toporem, siekając sprężyste łodygi roślin, które przyciskał ręką do ziemi wyobrażając sobie, że jest to ogon smoka. Kiedy się zamachnął, łodyga wymknęła mu się z dłoni, sięgnął po nią i topór spadł mu wprost na palec. Bolało bardzo, ale najgorsze tyło to, ze nie śmiał płakać ani się skarżyć, gdyż zabroniono mu bawić się toporem. Z najwyższym trudem powstrzymał się od skarg i cierpiał w milczeniu. Pochował swój palec i zdołał ukryć skaleczenie jeszcze przez kilka dni. Kiedy w końcu prawda wyszła na jaw, było już zbyt późno na czary. Palec zdążył nadgnić i nie mógł zostać ponownie przytwierdzony do ręki. Wystarczająco potężne zaklęcie mogłoby tego dokonać, ale pozostałby wówczas trupim palcem. - Nie ukarano go. Jego matka, Blanka stwierdziła, że dobrze zapamięta tę nauczkę... i zapamiętał, zapamiętał. Następnym razem, gdy potajemnie bawił się toporem, uważał już na swoje palce. Ojciec wydawał się osobiście zadowolony, że Bink okazał tyle odwagi i wytrwałości w nieszczęściu, nawet, jeśli, nie było to do końca uczciwe z jego strony. - Chłopak ma charakter - stwierdził. - Żeby jeszcze miał jakieś zdolności magiczne. Bink oderwał wzrok od ręki. Tamto zdarzyło się piętnaście lat. temu. Nagle rok wydał mu się naprawdę krótki. Rok służby... w zamian za całe życie z Sabriną. To była okazja. Ale przypuśćmy, że nie ma żadnych zdolności? Czy musi płacić rokiem życia za potwierdzenie pewności, że jest skazany na ponure stare beztalencie? Może lepiej byłoby zgodzić się na wygnanie, zachowując bezsensowną nadzieję, że miał jakieś utajone zdolności? Sabrina, szanując jego rozmyślania, zaczęła tworzyć swój hologram. Pojawiła się przed nią błękitna mgiełka, zawieszona nad nierównościami terenu. Powiększała się na brzegach i intensywniejsza w środku, aż osiągnęła średnicę dwóch stóp.. Wyglądała jak gęsty dym, ale nie rozwiewała się i nie przesuwała. Teraz Sabrina zaczęła nucić. Miała ładny głos - niezbyt silny, ale w sam raz do jej czarów. Na ten dźwięk błękitna chmurka zadrżała i stękała, stając się niemal kulistą. Wówczas zmieniła wysokość śpiewu i obrzeże kuli zżółkło. Otworzyła usta, zaśpiewała słowo "dziewczyna" i barwna chmura przybrała kształt młodego podlotka w błękitnej sukience z żółtymi falbankami. Postać była trójwymiarowa, widoczna ze wszystkich stron, podlegająca
prawom perspektywy. Była to wspaniała umiejętność. Sabrina mogła wymodelować wszystko, ale obrazy znikały w chwili gdy się dekoncentrowała i nigdy nie przybierały materialnej formy. Tak, krótko mówiąc, zdolność ta była bezużyteczna. W żaden sposób nie ułatwiała jej życia. Ile jednak magicznych zdolności tak naprawdę pomagało swoim posiadaczom? Ktoś mógł sprawić że liście drzewa usychały i opadały, gdy na nie spojrzał. Ktoś inny potrafił wytwarzać zapach zsiadłego mleka. Jeszcze ktoś umiał sprawiać, ze ziemia obok niego zanosiła się od szaleńczego śmiechu. To wszystko były bez wątpienia czary, ale jaki z nich pożytek? Dlaczego tacy ludzie zasługiwali na miano Obywateli Xanthu, gdy tymczasem silny, bystry, przystojny Bink nie zasługiwał? Była to jednak nienaruszalna zasada - nikt bez zdolności magicznych nie mógł tu pozostać po ukończeniu ćwierci wieku. Sabrina miała rację. Musiał poznać SWÓJ talent. Nigdy nie zdołał sam go odkryć, więc powinien zapłacić cenę, żądaną przez Dobrego Czarodzieja. To nie tylko uchroniłoby go od wygnania - co oznaczało los gorszy od śmierci, gdyż Jaki sens ma życie bez czarów - i pozwoliło zdobyć Sabrinę - los znacznie lepszy od śmierci. To przywróciłoby mu podupadłe poczucie własnej godności. Nie miał wyboru. - Och! - wykrzyknęła Sabrina klepiąc się dłońmi po swych wyzywająco krągłych pośladkach. Hologram rozmył się, a niebiesko ubrana dziewczyna groteskowo wykrzywiła się nim zniknęła. - Ja płonę! Przestraszony Bink podbiegł ku niej. Gdy tylko jednak ruszył z miejsca, rozległ się głośny śmiech wyrostka. Sabrina odwróciła się z wściekłością. - Numbo, przestań! - krzyknęła. Należała do dziewczyn, które w gniewie są równie pociągająco, Jak w chwilach radości. To nie Jest wcale śmieszne. Oczywiście to Numbo obdarował Ją „Ognistą poduszką”, piekącym bólem pośladków. A propos bezużytecznych zdolności! Bink zacisnął pięści tak mocno, ze aż kciuk wbił mu Się w kikut brakującego palca i ruszył wielkimi krokami w stronę wyszczerzonego młodzieńca stojącego za Widokową Skałą. Numbo miał piętnaście lat, był zarozumiały i napastliwy - przyda mu się nauczka. Zawadził jednak stopą o ruchomy kamień i noga omskła mu się w tak perfidny sposób, że stracił równowagę. Nie zrobił sobie krzywdy, ale musiał zatrzymać się. Wyciągnął ręce do przodu i dotknął palcami niewidzialnej ściany. Rozległ się następny wybuch śmiechu. Bink, dzięki temu opatrznościowemu kamieniowi pod nogą nie wyrżnął głową w ścianę, ale ktoś najpewniej pomyślał, że tak było. - Ty też - Chilk - powiedziała Sabrina. To była umiejętność Chilka - ściany. W
pewnym sensie uzupełniał, zdolności Sabriny - zamiast niematerialnych widzialnych obiektów tworzył to samo, tyle, że niewidzialnie. Ściana miała tylko sześć stóp kwadratowych i, podobnie wielu innym umiejętnościom, istniała krótkotrwale, ale przez kilka pierwszych chwil była twarda, jak stal. Bink mógł ominąć ją i dogonić smarkacza, ale był pewien, że jeszcze wiele razy natknąłby się na tę przeszkodę i bardziej by się sam poobijał, niż mógłby obić chłopaka. To nie miało sensu. Gdyby tylko posiadał jakieś zdolności magiczne, jak choćby „ognista poduszka” Numby, pokazałby temu żartownisiowi co o nim myśli.. Ale nie posiadał i Chilk wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli. To był naprawdę poważny problem. Stanowił łatwą zdobycz dla wszystkich Figlarzy, bo nie mógł się rewanżować - naturalnie magicznie, zaś fizyczną zemstę poczytywano za ordynarność. Teraz jednak był całkiem gotów zachować się ordynarnie. - Chodźmy stąd. Bink - rzekła Sabrina. W jej głosie brzmiał niesmak, formalnie kierowany przeciw natrętom, ale Bink podejrzewał, że przynajmniej część dotyczyła Jego osoby. Zaczęła w nim narastać bezsilna wściekłość, którą odczuwał już wielokroć przedtem, a do której nigdy się nie przyzwyczaił. Brak talentów magicznych nie pozwolił mu się jej oświadczyć. Z tego samego powodu nie mógł tu zostać. Ani tu przy Widokowej Skale, ani tu w Xanth. Nie pasował do tego świata. Wracali na dół ścieżką. Dowcipnisie nie mogąc ich wyprowadzić z równowagi, wyruszyli na poszukiwanie innych okazji. Krajobraz nie wdawał się już tak uroczy. Może naprawdę warto było stąd wywędrować? Może gdzie indziej byłoby mu lepiej? Może powinien już teraz ruszyć w drogę, nie czekając na oficjalne wygnanie. Jeśli Sabrina naprawdę go kochała, poszłaby z nim - nawet w Nieznane, do Mundanii. Nie, wiedział o tym dobrze. Sabrina kocha go, ale kocha także Xanth. Ona ma takie ponętne kształty, takie usta składające się do pocałunku, że łatwiej jej będzie znaleźć innego mężczyznę, niż przywyknąć do życia bez magii. A jeśli chodzi o to, on także mógłby znaleźć inną dziewczynę. Zapewne więc patrząc obiektywnie, lepiej zrobi odchodząc samotnie. Dlaczego zatem serce nie chce się na to zgodzić? Minęli brunatny kamień, na którym poprzednio siedział kameleon. Bink wzdrygnął się na samo wspomnienie tej sceny. - Dlaczego nie spytasz Justyna? - zaproponowała Sabrina, gdy zbliżyli- się do wioski. Mrok był tu gęstszy, niż na Widokowej Skale. W wiosce zapalały się lampy. Bink spojrzał na to unikalne drzewo, o którym wspomniała. W Xanth istniało wiele gatunków drzew, bez których gospodarka krainy po prostu przestałaby funkcjonować. Napoje
czerpało się z drzew pitnych, paliwo z drzew oliwnych, a obuwie Binka pochodziło z dojrzałego drzewa butowego, które rosło na wschód od wioski. Ale Justyn był czymś wyjątkowym. Gatunkiem nie wyhodowanym z nasion. Jego liście przypominały płaskie, ludzkie dłonie, zaś pień miał barwę opalonego ludzkiego ciała. Trudno się było temu dziwie - kiedyś, w przeszłości Justyn był człowiekiem. W mgnieniu oka Bink przypomniał sobie te historię, zaczerpniętą z bogatego folkloru swej ojczyzny. Dwadzieścia lat temu żył jeden z największych Złych Czarodziejów, młody człowiek o imieniu Trent. Posiadał moc przekształcania - zdolność do zamieniania żywych istot w inne żyjące stworzenia. Nie usatysfakcjonowany tytułem Czarodzieja, który otrzymał, gdy odkryto straszliwą siłę jego magii, Trent starał się wykorzystać swą moc do zdobycia tronu Xanthu. Postępował w sposób prosty i bezpośredni: przekształcał każdego oponenta w coś, co nie mogło mu się przeciwstawić. Najgroźniejszych wrogów zamieniał w ryby - na suchym lądzie - i pozwalał im cierpieć bez wody aż do śmierci. Mniejsze przeszkody zmieniał w zwierzęta i rośliny. Stąd wiele rozumnych zwierząt zawdzięczało swe pochodzenie Jemu. Chociaż były smokami, dwugłowymi wilkami, lądowymi krakenami, zachowały swą ludzką inteligencję i ludzki punkt widzenia. Trent przeminął, ale jego dzieła pozostały, gdyż nie było innego czarodzieja, który z powrotem by je przemienił. Hologramy, ogniste poduszki, niewidzialne ściany to zdolności wystarczające do pozostania w Xanth, ale umiejętność przekształcania stanowiła coś zupełnie innego rzędu. Taka jednostka pojawiała się raz na kilka pokoleń i rzadko przybierała tę samą formę. Justyn był jedną z kłód na drodze Trenta do kariery - nikt zresztą nie pamiętał dokładnie o co chodziło - więc Justyn był drzewem.. Nikt inny nie potrafił zmienić go znów w człowieka. Własne zdolności Justyna polegały na przenoszeniu swojego głosu, nie żadne brzuchomówcze zabawy, czy trywialne umiejętności wytwarzania szaleńczego śmiechu - ale autentyczne zrozumiałe mówienie z odległości bez użycia strun głosowych. Zdolność ta pozostała mu, a - że drzewo miał wiele czasu na rozmyślanie, wieśniacy często przychodzili doń po radę. Często były to dobre rady. Justyn nie był żadnym geniuszem, ale drzewo wykazywało więcej obiektywizmu w rozwiązywaniu ludzkich problemów, niż sami ludzie. Bink wydawało cię, że Justynowi - drzewu wiodło się lepiej, niż wtedy, gdy był człowiekiem. Lubił ludzi, ale powiadano, że w ludzkiej postaci nie był przystojny. Jako drzewo wyglądał całkiem godnie i nie zagrażał nikomu. Skręcili w stronę Justyna. Nagle tuż przed nim odezwał się głos. - Nie podchodźcie przyjaciele. Kilku łotrów zaczaiło się nieopodal ...
Bink i Sabrina zatrzymali się. - Czy to ty, Justyn? - zapytała - Kto się zaczaił? Ale drzewo nie mogło słyszeć tak, jak potrafiło mówić, i nie odpowiedziało. Drewniane uszy nie są najlepszym narządem. Rozzłoszczony Bink zrobił kilka kroków w stronę drzewa. - Justyn nie jest niczyją własnością - mruknął - Nikt nie ma prawa ... - Bink, proszę - przekonywała go Sabrina, ciągnąc go z powrotem. - Nie chcemy przecież żadnych kłopotów. Oczywiście, ona nigdy nie chciała żadnych kłopotów. Nie posunął się aż tak daleko, by uważać to za wadę, ale czasami stawało się to nieznośne. Bink nigdy nie pozwalał, by kłopoty przeszkodziły mu w sprawach zasadniczych. Jednak Sabrina była piękna, a on wpędził ją już dziś w wystarczającą ilość kłopotliwych sytuacji. Zawrócił więc i zaczął z nią odchodzić od drzewa. - Hej, to nieuczciwe! - wykrzyknął jakiś głos. - Oni odchodzą. - Na pewno Justyn wypaplał - zawołał ktoś inny. - Zrąbmy więc Justyna. Bink ponownie przystanął. - Ci niegodziwcy nie ważą się... - wyksztusił drżącym ze wściekłości głosem. - Oczywiście, że nie zrobią tego - potwierdziła Sabrina. - Justyn jest naszym pomnikiem. Poniechaj ich. Ale panowie usłyszeli, głos drzewa, trochę obok miejsca - gdzie teraz stali - wyraźna oznaka rozkojarzenia Justyna, - Przyjaciele, sprowadźcie proszę, szybko Króla. Te łotry mają siekierę, czy coś w tym stylu i najedli się szaleju. - Siekierę! - wykrzyknęła Sabrina z przerażeniem. - Króla nie ma w mieście - mruknął Bink. - A zresztą, jest tak zgrzybiały, że już od lat nie wyczarował niczego, poza letnimi burzami ... - Smarkacze nie śmieli tak rozrabiać, gdy był w pełni sił. - Tak, my nie śmieliśmy - stwierdził Bink. - Pamiętasz huragan i sześć trąb powietrznych, które wywołał, aby poskromić ostatni wyrój świdrzaków? Był wtedy prawdziwym Królem Burzy. On ... Rozległ się stukot metalu, uderzającego w pień. Całą okolicę rozdarł przeraźliwy krzyk bólu. Bink i Sabrina podskoczyli. - To Justyn - zawołała - Ci złoczyńcy naprawdę spełnili swą groźbę ... - Nie ma czasu na Króla - rzekł Bink. Ruszył w stronę drzewa.
- Bink, nie możesz - krzyknęła za nią Sabrina. - Nie masz żadnego czaru. Tak więc prawda w końcu wychodzi na wierzch. Jak się obawiał, ona także nie wierzyła w jego domniemane zdolności. - Ale mam mięśnie! - odkrzyknął - Zawołaj posiłki! ... Gdy topór uderzył po raz drugi, Justyn wrzasnął ponownie. Był to niesamowity, suchy odgłos. Rozległ się śmiech - radosny rechot nietrzeźwych podrostków, nie zastanawiających się nad konsekwencjami swojego czynu. Szalej? To był po prostu brak wyobraźni. Bink dobiegł już tam. I... nie zastał nikogo. A właśnie teraz był w takim bojowym nastroju. Dowcipnisie uciekli. Mógłby znaleźć ich imiona, ale nie musiał. - Jama, Zink i Potipber - powiedział Justyn. - Ooo, moje nogi! Bink kucnął, łaby obejrzeć skaleczenia. Białe nacięcia były wyraźnie widoczne na tle skórzastej kory u podstawy pnia. Pojawiły się krople czerwonej żywicy, bardzo przypominającej krew. Tak wielkiemu drzewu na pewno niczym to nie groziło, lecz niewątpliwie było bardzo bolesne. - Przyłożę tu jakiś kompres - rzekł Bink. - W lesie niedaleko stąd rosną koralowe gąbki. Krzycz, jeśli ktoś będzie Cię niepokoił w tym czasie. - Dobrze - powiedział Justyn - Pośpiesz się. Po chwili zastanowienia dodał. - Jesteś dzielnym chłopcem, Bink. Dużo lepszym niż wielu tych, co ... - Wielu tych, co mają zdolności magiczne - dokończył za nim Bink. - Dziękuję, że próbujesz podtrzymać mnie na duchu. Justyn nie miał nic złego na myśli., ale czasem mówił, zanim pomyślał. Wszystko z powodu drewnianego umysłu. - To nieuczciwe, tacy prostacy, jak Jama, są obywatelami, gdy tymczasem Ty ... - Dziękuję - mruknął Bink, odchodząc. Całkowicie się zgadzał, ale jaki sens mówić o tym? Rozejrzał się, czy nikt nie czai się w krzakach, ale nie zobaczył nikogo. Tamci naprawdę odeszli. Jama, Zink i Potipher, pomyślał ponuro - wioskowi rozrabiacze. Jama posiadał zdolność wyczarowywania miecza i nią właśnie porąbali pień Justyna. Ktoś, kto mógł wyobrazić sobie taki wandalizm, był ... Bink przypomniał sobie swoje własne smutne doświadczenia z tą bandą, nie tak znów dawno. Otumaniona szalejem trójka zastawiła pułapkę na jednej ze ścieżek poza wioską i czekali na okazję. Bink z jednym z przyjaciół wpadli w tę zasadzkę. Z tyłu zaszła im drogę chmura trującego gazu - to była umiejętność Potiphera - a tymczasem Zink stworzył u ich stóp
miraże głębokich dołów, zaś Jama materializował latające miecze, przed którymi musieli się uchylać. Taka zabawa! Przyjaciel Binka uciekł dzięki swym magicznym zdolnościom, gdyż zamienił kawałek drewna w Golema, który zajął jego miejsce. Golem był bliźniaczo do niego podobny i to zmyliło dowcipnisiów. Bink, oczywiście, wiedział o tej zamianie, ale nie wydał przyjaciela. Niestety Golem był niewrażliwy na trujący gaz, czego nie można powiedzieć o nim samym. Trochę dymu dostało się do płuc i stracił przytomność w chwili, gdy nadeszła pomoc. Przyjaciel, sprowadził rodziców Binka... Bink ocknął się i ponownie nabierał powietrza w chwili, gdy otaczał go trujący obłok. Zobaczył matkę szarpiącą ojca za rękę, którą pokazywał Binka. Zdolności Bianki polegały na powtarzaniu zdarzeń. Na małym obszarze mogła cofnąć czas o pięć sekund. Był to bardzo ograniczony, ale przewrotnie potężny czas, gdyż pozwolił Jej naprawić popełnione przed chwilą błędy. Takie na przykład, jak wdychanie pełną piersią trujących gazów, co przed momentem zdarzyło się jej synowi. Wówczas jego pierś ponownie gwałtownie uniosła się i uczyniła zaklęcia Bianki bezużytecznymi. Mogła wstrzymać powtarzany seans na dowolnie długi czas, ale wszystko się powtarzało, jego oddech też. Roland spojrzał jednak przenikliwie i Bink został zamrożony. Moc Rolanda tkwiła w jego wzroku. Jedno odpowiednie spojrzenie i wszystko, na co patrzył, natychmiast zamarzało, unieruchomione, choć nadal żywe, aż do chwili cofnięcia czasu. W ten sposób Bink uchroniony został od powtórnego zaczerpnięcia gazu, dopóki jego sztywne ciało nie zostało przeniesione dalej. Kiedy oszołomienie minęło, ocknął się w objęciach matki. - Och, moje dziecko - wołała, przyciskając jego głowę do łona. - Czy oni Ci zrobili krzywdę? Bink gwałtownie zatrzymał się przy rosnących gąbkach, a twarz nawet teraz mu płonęła na wspomnienie tego wstydliwego faktu. Czy musiała to zrobić? Oczywiście ocaliła go od przedwczesnej śmierci... ale potem przez dłuższy czas był pośmiewiskiem całej wioski. Gdzie tylko pojawił się dzieciaki wykrzykiwały falsetem „Moja dziecino” i chichotały. Ocalił życie, ale za cenę swojej godności. Choć wiedział, że nie mógł potępiać swoich rodziców. Winił za wszystko Jamę, Zinka i Potiphera. Nie miał żadnych magicznych zdolności, więc pewnie dlatego był najsilniejszym chłopakiem we wsi. Jak pamięcią sięgnął, zawsze musiał się bić. Nie był zbyt zwinny ale miał dużo krzepy. Dopadł osobiście Jamę i przekonywującą udowodnił mu, że pięść jest szybsza, niż magiczny miecz. Potem Zinka, a w końcu Potiphera. Tego ostatniego wrzucił w jego własną chmurę trującego gazu, zmuszając go
do bardzo gwałtownego odczynienia czaru. Ta trójka już potem nie chichotała na widok Binka. Tylko starali się go unikać - dlatego uciekli, gdy zbliżył się do drzewa. Razem mogliby go pokonać, ale te pojedyncze spotkania dały im zbyt dobrą nauczkę. Bink uśmiechnął się. Ponura radość zastąpiła zawstydzenie. Być może jego postępowanie w tamtej sytuacji było niedojrzałe ale dało mu dużo satysfakcji. W głębi duszy wiedział , że to kierowała nim złość na matkę, którą wyładował na Jamie i innych ale nie żałował tego. Matkę mimo wszystko kochał. Ostatecznie jednak miał szansę ratować swój honor, odkrywając w sobie jakąś magiczną umiejętność, jakąś solidną zdolność w rodzaju czaru jego ojca, Rolanda. Nikt już nie śmiałby mu dokuczyć, śmiać się z niego, nazywać go "dzieciną". Wtedy wstyd nie wyganiałby go z Xanthu. Cóż, to tylko pobożne życzenie, które nawet czary nie były w stanie zrealizować. Pochylił się, by zebrać kilka ładnych, dużych gąbek. Złagodzą one cierpienia Justyna, gdyż na tym właśnie polegał ich czar: wchłaniały wszelki ból i działały kojąco. Kilka roślin i zwierząt - nie był całkowicie pewny, do której grupy zaliczyć gąbki - miało podobne własności. Zaletę gąbek stanowiła ich ruchliwość. Były bardzo wytrzymałe, przywędrowały z mórz razem z koralami i teraz dobrze się rozgościły na lądzie. Zapewne ich magiczne właściwości ułatwiały im życie w nowym środowisku. A może stało się to wcześniej, przed migracją? Zdolności chadzały stadami i często jedna pokrywała się z inną. Stąd tyle odmian magii jednego rodzaju objawiało się w królestwie roślin i zwierząt. Wśród ludzi magiczne zdolności bywały skrajnia różne. Najprawdopodobniej ważniejszy był indywidualny charakter, nie zaś cechy dziedziczne, choć najpotężniejsze czary miały tendencję do ujawniania się. w pewnych rodach. Tak jakby siła magii była dziedziczna, zaś rodzaj magii uwarunkowany środowiskowo. Istniały jednak inne czynniki... Bink miał bardzo refleksyjną naturę. Gdyby refleksyjność była magiczną zdolnością, zostałby czarodziejem. Teraz jednak powinien skoncentrować się na tym co robi, bo inaczej może znaleźć się w kłopotach. Zmierzchało coraz bardziej. Posępne kształty wyłaniały się z lasu i krążyły jakby w poszukiwaniu ofiary. Bezcielesne i pozbawione zmysłów, zdawały się jednak świadomie kierować ku Binkowi - takie miał wrażenie. W zasadzie nikt nie wiedział, na czym polegają czary, jednak w kilku książkach próbowano to wyjaśnić. Błędny ognik przyciągnął uwagę Binka. Zaczął śledzić to przelotne światełka i nagle zrozumiał - było to po prostu zwykłe kuglarstwo. Mógł go wciągnąć w dzikie ostępy i pozostawić tam na pastwę wrogich czarów nieznanych istot. Jeden z przyjaciół Binka z dzieciństwa pobiegł za błędnym ognikiem i nigdy nie wrócił. Wystarczające ostrzeżenie! Noc zmieniła Xanth. Miejsca takie jak to, niegroźne za dnia stawały się niebezpieczne,
gdy słońce kryło się za horyzontem. Wyłaniały się upiory i widma, poszukując ofiar , dla swych ohydnych praktyk, czasami trupy wychodziły z grobów, aby włóczyć się po okolicy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spał na dworze i każdy dom w wiosce posiadał czar od- straszający nadprzyrodzone moce. Bink nie śmiał wracać do Justyna skrótem, musiał pójść dłuższą drogą, trzymając się ścieżek zataczających wprawdzie koło, ale chronionych ma- gicznie. To nie była bojaźń, ale twarda konieczność. Biegł - nie ze strachu, bo na tej zaczarowanej drodze nie było żadnego niebezpieczeństwa, a zbyt dobrze znał ta ścieżki, żeby być pewnym, iż nie zabłądzi - ale po to, by jak najszybciej znaleźć się przy Justynie. Ciało Justyna było drewniane nie cierpiało tak samo jak człowiek z krwi i kości. Cóż za cymbał mógł wykazać taką tępotę i zranić Justyna ... Bink minął pole morskiego owsa słysząc miły szum i plusk fal przypływu. Z owsa tego robi się wspaniałą owsiankę, choć bywa ona trochę słonawa. Naczynia można nią jednak napełniać do połowy w przeciwnym razie zawsze falująca jak morze owsianka przelewa się przez brzegi. Przypomniał sobie dziki owies, który hodował jako wyrostek. Owies morski zawsze niespokojnie faluje, ale pokrewny mu dziki owies był zupełnie szalony. Musiał stoczyć ciężką walkę ze smagającymi go po rękach łodygami, gdy próbował zebrać dojrzałe kłosy. Zdobył je wprawdzie, ale był całkiem podrapany i poobcierany nim wydostał się z zagonów. Zasiał tych kilka dzikich nasion na ukrytej działce i za domem i codziennie podlewał je w zupełnie naturalny sposób. Strzegł te niesforne pędy przed wszelką krzywdą i wzrastały w nim oczekiwania. Cóż to za przygoda dla nastoletniego chłopca! Dopóki jego matka, Bianka, nie odkryła działki. Niestety od razu rozpoznała gatunek. Natychmiast odbyła się narada rodzinna. - Jak mogłeś? - pytała Bianka z płonącą twarzą. Roland zaś usiłował zdusić uśmieszek podziwu. - Hodowla dzikiego owsa - mruknął - Chłopak dojrzewa. - Ależ, Roland, wiesz przecież ... - Kochanie, nie wydaje mi się, żeby to było coś zdrożnego. - Nic zdrożnego! - wykrzyknęła z oburzeniem. - To naturalna potrzeba młodego mężczyzny... Jej wściekły wzrok powstrzymał ojca, który nie bał się w Xanth niczego, choć był spokojnym człowiekiem. Roland westchnął i zwrócił się do Binka: - Myślę, że wiesz, co zrobiłeś, synu? Bink zaczął bronić się rozpaczliwie
- No tak... Owsiana nimfa... ciągnął. Ów stwór skupia w sobie wszelkie fizyczne cechy ponętnej kobiety, lecz niestety nie potrafi myśleć. Ale jest to, synu, młodzieńcze marzenie, takie samo, jak sny o poszukiwaniu drzewa słodyczy. Rzeczywistości naprawdę nie da się w pełni przewidzieć. Każdy szybko przesyca się i męczy nieograniczoną ilością słodyczy, tak samo jest z... z bezrozumnym kobiecym ciałem. Człowiek nie może kochać nimfy. Zamiast niej mogłoby równie dobrze być powietrze. Żar uczuć szybko zmieni się w nudę i w odrazę. Bink wciąż nie śmiał się odezwać. Był pewien, że on nie znudziłby się. Roland rozumiał go aż za dobrze. - Synu, tym czego potrzebujesz jest prawdziwa, żywa dziewczyna - stwierdził. - Postać posiadająca osobowość, potrafiąca rozmawiać z tobą. Zbliżenie się do prawdziwej kobiety, zrozumienie Jej jest dużo trudniejsze i czysto pozorne. - Spojrzał, znacząco na drzwi, przez które wyszła Blanka. - Ale na dłuższą metę daje wiele więcej zadowolenia. To, czego szukałeś w dzikim owsie jest uproszczeniem, ale w życiu nie ma uproszczeń. - Uśmiechnął się. - Aczkolwiek jeśli chodzi o mnie, to pozwoliłbym ci posmakować uproszczeń. Nie ma w tym nic złego, to tylko szczenięca naiwność. Ale twoja matka... cóż, żyjemy w tak konsekwentnym kraju, zaś damy są zwykle najbardziej konsekwentne... szczególnie te urodziwe. To mała wioska, mniejsza niż kiedyś, i wszyscy wiedzą wszystko o sąsiadach. To nas ogranicza. Wiesz, co mam na myśli? Bink przytaknął niepewnie. Gdy jego ojciec wydawał wyrok, choć zawsze rozważny, od jego decyzji nie było już odwołania. - Koniec z owsem. Twoją matkę... hm, zaskoczyła twa dorosłość. Owies się skończył - zapewne natychmiast wyrwała go z korzeniami ale masz przed sobą jeszcze wiele doświadczeń. Bianka chciałaby zawsze myśleć o tobie, jak o małym chłopcu, ale nawet ona nie może przeszkodzić naturze. Nie na dłużej, niż pięć sekund. Więc po prostu będzie musiała się z tym pogodzić Roland przerwał, ale Bink znów milczał, nie wiedząc, do czego ojciec zmierza. - Jest tu dziewczyna która przybyła z pewnej małej wioski - ciągnął Roland. - Mówi się, że ma tu zdobyć lepsze wykształcenie, gdyż mamy najlepszego centaura - nauczyciela w całym Xanth. Ale podejrzewam, że głównym powodem jest brak kandydatów na męża w jej wiosce. Wiem, że nie odkryła jeszcze swych magicznych talentów, i że jest w twoim wieku... - przerwał i spojrzał znacząco na Binka. - Myślę, że przydałby się jej przystojny, młody człowiek, który pokazałby jej okolicę i przestrzegł przed tutejszymi niebezpieczeństwami. Wiem, że jest wyjątkowo ładna i miła, i nie ma ostrego języka - rzadkie to zalety w naszej wiosce.
Wreszcie Bink zaczął rozumieć. Dziewczyna, prawdziwa dziewczyna, którą mógł poznać. Bez uprzedzeń wobec Jego braku zdolności magicznych. I Bianka nie będzie mogła tego nie zaakceptować, choć pewnie nie spodoba się jej nowe zajęcie syna. Ojciec dał mu sensowną alternatywę. Nagle zrozumiał, że może sobie poradzić bez dzikiego owsa. - Na imię ma Sabrina - powiedział Roland. Światło z powrotem sprowadziło Binka do teraźniejszości. Ktoś stał obok Justyna, trzymając magiczną lampę. - Wszystko w porządku Bink - odezwał ale obok niego w powietrzu głos Justyna, to Sabrina sprowadziła pomoc, ale okazała się niepotrzebna. Masz gąbkę? - Mam powiedział Bink. Tak więc ta mała przygoda w ogóle nie okazała się przygodą. Jak całe jego życie. Gdy Sabrina pomogła mu obłożyć gąbką rany Justyna, Bink uznał, że się zdecydował. Nie mógł żyć w ten sposób, nijako. Pójdzie, by zobaczyć się z Dobrym Czarodziejem Humphreyem i poznać swoje magiczne zdolności. Podniósł wzrok. Jego oczy napotkały spojrzenie Sabriny iskrzące się poprzez światło lampy. Uśmiechnęła się. Wydała się teraz jeszcze piękniejsza, niż wtedy gdy spotkali się po raz pierwszy przed wielu laty. Zawsze była mu wierna. Bez wątpienia ojciec Binka miał rację. 2 Bink wyruszył w drogę pieszo, z wypchanym plecakiem, zaopatrzony w solidny myśliwski nóż i tępą laskę. Matka nalegała, by pozwolił im nająć przewodnika, ale Bink musiał odmówić. "Przewodnik" oznaczałby w rzeczywistości strażnika, dbającego o jego bezpieczeństwo. Nigdy nie zmazałby takiej hańby! Przecież ciągnąca się za wioską puszcza gotowała wiele niebezpieczeństw dla nie obeznanych z nią podróżników. Tylko nieliczni przebyli tą drogę samotnie. Naprawdę lepiej będzie jak wyruszy bez asysty. Mógłby podróżować na skrzydlatym rumaku, ale to byłoby zbyt kosztowne i na swój sposób zbyt ryzykowne. Gryfy często bywały narowiste. Wolał spokojnie odbyć normalną przechadzkę, żeby tylko udowodnić, iż jest w stanie zadbać o samego siebie, na przekór ironicznym śmiechom wioskowej młodzieży. Jama akurat teraz nie uśmiechał się zbyt wiele - przygnieciony brzemieniem pokutnego zaklęcia, które rzuciła na niego Rada Starców, za jego
napaść na Justyna - ale byli prześmiewcy. W końcu Roland zrozumiał go. - Pewnego dnia przekonasz się, że opinia bezwartościowych ludzi jest bez wartości - szepnął do Binka.- Musisz to zrobić na własną rękę. Rozumiem cię i życzę ci szczęścia w samodzielności. Bink miał mapę i wiedział, która ścieżka prowadzi, do zamku Dobrego Czarodzieja Humphreya. To znaczy, która miała tam prowadzić, Humphrey był starym dziwakiem lubiącym samotne życie w puszczy. Od czasu do czasu przenosił swój zamek lub w magiczny sposób zmieniał prowadzące tam drogi, więc nigdy nie można było mieć pewności, że się tam trafi. Bink nie bacząc na trudności zamierzał wytropić legowisko Czarodzieja. Pierwszy etap podróży nic był przyjemny, całe życie spędził w North, w swojej wiosce, i poznał większość otaczających ją ścieżek. W najbliższej okolicy pozostało niewiele niebezpiecznych roślin i zwierząt, zaś te, które stanowiły potencjalne zagrożenie były dobrze znane. Zatrzymał się, aby napić się z wodopoju obok wielkiego kolczastego kaktusa. Kiedy się zbliżył, roślina najeżyła się i gotowała do skoku. - Wstrzymaj się przyjacielu - rzucił rozkazująco Bink. - Jestem z North. Kaktus, powstrzymany uspakajającą formułką, nie strzelił weń śmiercionośnym gradem kolców. Najważniejszym słowem był "Przyjaciel" roślina oczywiście nie okazywała mu przyjaźni, ale musiała podporządkować się rzuconemu na nią urokowi. Żaden cudzoziemiec o tym nie wiedział, więc kaktus stanowił skuteczną zaporę dla nieproszonych, gości. Mniejsze zwierzęta były ignorowane. Ponieważ większość stworzeń musiała kiedyś pić, dawało to wygodny kompromis. Niektóre rejony były czasami pustoszone przez dzikie gryfy i inne wielkie potwory ale nie North. Jedno spotkanie z wściekłym kaktusem aż nadto wystarczało zwierzętom, szczęśliwym jeśli udawało się im ujść z życiem. Po godzinie szybkiego marszu trafił w miejsce znane, a więc i mniej bezpieczne okolice. Jak też tutejsi ludzie strzegą ujęć wodnych? Jednorożce wyszkolone do atakowania obcych? Cóż, wkrótce to się okaże. Łagodne wzgórza i małe jeziora ustąpiły bardziej surowemu krajobrazowi, pojawiły się dziwne rośliny. Niektóre miały wysokie czułki, już z daleka obracające się w jego stronę. Inne wydawały melodyjne, kuszące dźwięki, ale ich gałęzie zbrojne były w potężne szczypce. Bink obchodził je w bezpiecznej odległości, nie podejmując zbędnego ryzyka. Raz wydało mu się, że dostrzegł zwierzę wielkości człowieka, które miało osiem pajęczych nóg. Przeszedł dalej szybko i cicho.
Widział też dużo ptaków, ale nimi się nie przejmował. Skoro potrafią latać, nie potrzebują specjalnie czarów chroniących przed człowiekiem, więc nie musiał się ich strzec ... chyba, że ujrzały jakieś wielkie ptaki; te mogłyby uznać go za żer. Dostrzegł raz olbrzymiego skrzydlatego drapieżcę i przypadł do ziemi tak, że ptak przeleciał nie zauważając go, Dopóki ptaki były niewielkie, odpowiadało mu ich towarzystwo, gdyż czasami trafiały się agresywne owady. Istotnie, wokół jego głowy pojawiła się chmura komarów, rzucając nań napotne zaklęcia, które zaczęły mu bardzo dokuczać. Owady miały dziwną zdolność do rozpoznawa- nia istot pozbawionych obronnej nocy magicznej. Może po prostu miały zwyczaj sondować każdego przechodnia, aż w końcu czasami im się udawało. Bink rozejrzał się za jakimiś odstraszającymi ziołami, ale nic nie znalazł. Zaczął tracić cierpliwość, bo strużki potu spływały mu po nosie, do ust, do oczu. Nagle dwa malutkie trznadle spadły na chmarę konarów i przyszły mu z odsieczą. Tak, lubił małe ptaszki! W ciągu trzech godzin przeszedł około dziesięciu mil. Poznał zmęczenie. W sumie miał dobrą kondycję, ale nie przywykł do długotrwałych marszów z ciężkim plecakiem. Coraz częściej czuł ból w kostce, którą skręcił przy Widokowej Skale. Niewielki ból, bo i skręcenie nie było groźne, ale musiał na to uważać. Usiadł na wzgórzu, upewniwszy się najpierw, czy nie ma tam mrówek. Rósł tam jednak kolczasty kaktus. Zbliżył się bardzo ostrożnie, niepewny czy zdoła go powstrzymać zaklęciem. - Przyjacielu - powiedział i na próbę wylał z bukłaka kilka kropel wody, by kaktus mógł jej spróbować. Najwyraźniej wszystko było w porządku, nawet rośliny często odwzajemniały uprzejmość i szacunek. Wyciągnął lunch pięknie zapakowany przez jego matkę. Miał jedzenia na dwa dni - dość czasu, by w normalnych warunkach dotrzeć do zamku Czarodzieja. Co prawda w Xanth nic na ogół nie działo się normalnie miał jednak nadzieję, że te zapasy starczą mu na dłużej, Jeśli zatrzyma się na noc u jakiegoś życzliwego farmera. Potrzebował też życzliwości na drogę powrotną, a w żadnym wypadku nie miał ochoty na nocleg na świeżym powietrzu. Nocą objawiały się szczególne moce magiczne, a to mogło skończyć się niemile. Nie chciał wdawać się w dyskusje a wampirem albo olbrzymem, gdyż rozmowa dotyczyłaby zapewne jego kości; czy mają być zjedzone natychmiast, póki szpik jest świeży i słodki, czy tez schrupane po tygodniowym leżakowaniu. Różni drapieżcy mieli różne gusty. Ugryzł kawałek babki. Coś skrzypnęło tak, że aż ale wzdrygnął, ale to nie była kość, po prostu kawałek wanilii. Bianka umiała robić świetne babki. Roland zawsze jej dokuczał
twierdząc, że opanowała tę sztukę pod kuratelą jakiejś starej babki. Nie rozśmieszało to Binka, znaczyło po prostu, że póki nie skończy przygotowanych przez nią zapasów i nie zacznie żywić się sam, jest od niej zależny. Okruch ciasta spadł na ziemie - i zniknął Bink rozejrzał się i dostrzegł myszkowiórkę zajętą chrupaniem zdobyczy. Magicznie odciągnęła okruszek na dziesięć stóp, by nie ryzykować zbliżenia się do obcego. Bink roześmiał się. - Nie zrobiłby ci nic złego, mała. Nagle coś usłyszał... tętent kopyt. Cwałowało jakieś wielkie zwierzę, albo zbliżał się Jeździec. Jedno i drugie mogło oznaczać kłopoty. Bink wepchnął do ust kawałek sera z mleka skrzydlatych krów, przez chwilę wyobrażając sobie wydojoną krowę pasącą się na wierzchołkach drzew. Zamknął plecak i zarzucił go na ramię. W obu dłoniach trzymał swą długą laskę. Gotów był do ucieczki lub walki. Stwór pojawił się w zasięgu wzroku. Był to centaur, kadłub konia z ludzkim torsem. Nagi, zgodnie z obyczajem swojego gatunku, miał muskularne nogi, szerokie bary i złośliwy uśmieszek na człekokształtnej twarzy.. Bink trzymał laskę przed sobą, gotów się bronić, choć nie okazywał wrogości. Nie bardzo wierzył, że zdoła pokonać potężne stworzenie. Nie miał szans na ucieczkę przed nią. Ale może pomimo swego wyglądu był to przyjazny centaur... ale nie wiedział, że Bink nie ma magicznych zdolności. Centaur podbiegł, bardzo blisko, w rękach trzymał, łuk z nałożoną strzałą. Naprawdę wyglądał imponująco. Bink nabrał w szkole dużo szacunku dla centaurów. Ten jednak nie był żadnym poważnym starcem, ale nieokrzesanym młodzieńcem. - Naruszyłeś naszą granicę - rzekł centaur - wynoś się na swój teren. - Zaczekaj tłumaczył się Bink - Jestem podróżnym i trzymam się ścieżki. To jest droga publiczna. - Wynoś się - powtórzył centaur, groźnie potrząsając łukiem. Bink miał raczej dobry charakter, ale w zdenerwowaniu stawał się nieco ordynarny. Ta podróż to jego życiowa szansa. Ta droga była publiczna, a on miał dość ustępowania magicznym siłom. Centaury były istotami magicznymi, nie występującymi wedle wszelkich danych poza Xanthem, w mundańskim świecie. Tak więc znów wezbrała w nim wściekłość na wszelkie czary i zrobił coś głupiego. - Cmoknij się w ogon! - warknął. Centaur zdębiał. Teraz wygląda jeszcze straszniej, bary poszerzyły się, pierś wezbrała,
a końska część jego ciała stężała. Najwidoczniej nie często słyszał takie słowa, w każdym razie nie skierowane do niego, więc był zaskoczony. Szybko jednak otrząsnął się z chwilowego szoku, o czym świadczyły groźnie napięte muskuły. Głęboka czerwień, niemal purpura wylała się z końskiego ciała i zaczęła ogarniać brzuch i pooraną bliznami pierś. Szybko przemknęła przez zwężenie szyi aż wreszcie rozpaliła głowę i brzydką twarz stwora. Kiedy ta czerwona fala wściekłości ogarnęła uszy i dotarła do mózgu centaur zareagował. Napiął łuk. Strzała cofnęła się wraz z cięciwą. Wymierzył w Binka i wypuścił pocisk. Chłopaka oczywiście już tam nie było. Wystarczyło mu odczytać oznaki zbliżającej się burzy. Kiedy centaur naciągnął łuk, Bink uchylił się i skoczył do przodu. Wyprostował się tuż przed nosem centaura i zamachnął, się laską. Zdzielił centaura w ramię, nie czyniąc mu zresztą żadnej krzywdy. Ale rozdrażnił go nie na żarty. Centaur wydał ryk wściekłości. Zamachnął się lewą ręką, w której trzymał łuk, gdy tymczasem prawa sięgnęła do kołczana wiszącego u jego końskiego boku. Lecz laska Binka wplątała się w cięciwę łuku, czyniąc broń bezużyteczną. Potwór odrzucił łuk, wyrwał mu laskę z rąk i wymarzył pięścią potężny cios. Bink skoczył za centaura, unikając uderzenia. Jednak centaur od tyłu nie był mniej groźny niż z przodu. Korzystając z okazji natychmiast kopnął go zadnią nogą. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił i przyłożył w pień kaktusa. Kaktus odpowiedział gradem kolców. Bink padł płasko na ziemię. Kolce więc przeleciały nad nim i wbiły się w zgrabny zad centaura. Znów Bink miał szczęście, w cudowny sposób uniknął kopyta, i kolców. Centaur zarżał wielkim głosem. Te kolce raniły; każdy miał ze dwa cale długości i zaostrzony koniec. Co najmniej setka igieł utkwiła w końskim zadku. Gdyby centaur stał przodem do kaktusa, mógłby zostać oślepiony lub wręcz zabity przez kolce wbijające się w twarz i szyję. A więc miał szczęście, choć najwyraźniej nie potrafił docenić tego uśmiechu natury. Wręcz przeciwnie - rozwścieczył się na dobre. Piekielny grymas kompletnego szaleństwa pojawił się na jego prostackiej twarzy. Stanął dęba, jego tylna część zatoczyła w powietrzu łuk i nagle znalazł się przed Binkiem. Dwa potężne ramiona sięgnęły po chłopaka i dwie zrogowaciałe dłonie zacisnęły się na jego szyi. Powoli zaciskały się, niczym imadło. Bink, uniesiony w górę, bezradnie wymachiwał nogami. Był bezbronny. Wiedział, że za moment zostanie uduszony i nie mógł nawet prosić o łaskę, gdyż nie zdołał wydać głosu. - Chester! - krzyknął kobiecy głos. Centaur zesztywniał. Mimo to nie wypuścił ofiary, która powoli zaczynała tracić oddech. - Chester, puść natychmiast tego człowieka! - rozkazała nieznajoma wybawicielka. -
Chcesz wywołać waśnie między gatunkami? - Ależ, Chevie - zaprotestował Chester, blednąc o kilka odcieni - To intruz sam się o to prosił. - Jest na królewskiej drodze - powiedziała Chevie. -Wiesz, że nie wolno niepokoić podróżników. A teraz go puść! Nie wyglądało na to, by reński centaur zdołał wymusić swoje zdanie, ale Chester powoli giął się pod jej autorytetem. - Nie mogę go nawet ścisnąć troszeczkę? - prosił, ściskając troszeczkę. Oczy Binka omal nie wyskoczyły z orbit. - Jeśli to zrobisz, nigdy mnie już nie zobaczysz. Puszczaj! - Aauuu... Chester niechętnie zwolnił ucisk. Bink obsunął się na ziemię, oglądając świetliste kręgi, wirujące przed jego oczami. Cóż to za brutal przerwał mu lunch. Żeński centaur podtrzymał go. - Biedaku! - zawołała podkładając mu pod głowę jakąś pluszową poduszkę - Nic ci nie jest? Bink otworzył usta, ale nie zdołał wydać głosu, więc spróbował ponownie. Wydawało mu się, że jego zmiażdżone gardło nigdy się nie otworzy. - Nic - wycharczał. - Kim jesteś? Co się stało z twoją dłonią? Czy Chester... - Nie - pośpiesznie rzekł Bink - Nie odgryzł mi palca. To rana z dzieciństwa. Zobacz, już dawno zabliźniła . Uważnie obejrzała rękę, dotykając jej zaskakująco delikatnymi palcami. - Tak, widzę. Ale... - Ja... ja jestem Bink z North - powiedział. Odwrócił się w jej stronę... i odkrył prawdziwą naturę poduszki. na której opierał głowę. "Och, nie. Znowu!" - pomyślał. - Czy zawsze będę niańczony przez kobietę?". Centaur płci żeńskiej był nieco mniejszy, niż męscy przedstawiciele tej rasy, ale mino to nieco wyższy niż istoty ludzkie. Ich człowiecze części miały bardziej obfite kształty. Oderwał głowę od jej nagiego torsu. Wystarczy, że matka go niańczyła, a co dopiero ta centaurzyca. - Podróżuję na południe. Chcę się spotkać z Czarodziejem Hamphreyem. Chevie skinęła głową. Była piękną istotą, zarówno z końskiego, jak i ludzkiego punktu widzenia. Miała leniące końskie ciało i godną podziwu ludzką część postaci. Jej twarz była
atrakcyjna. Jedynie za długi nos wydawał się trochę koński. Długie ludzkie włosy spływały jej na koński grzbiet. - l ten osioł napadł na ciebie? - No ... Bink popatrzył na Cbestera i znów zauważył napięte mięśnie i groźne spojrzenie. Co się zdarzy, kiedy klaczka odejdzie? - To było... to było nieporozumienie. - Z pewnością - rzekła Chevie. Chester zaś ochłonął odrobinę. Najwidoczniej nie chciał zadzierać ze swoją dziewczyną. Bink mógł to łatwo zrozumieć. Jeśli Chevie nie była najpiękniejszym i najbardziej nerwowym centaurem w stadzie, to pewno jednym z takich. - Teraz sobie już pójdę - powiedział Bink. Mógł to już zrobić na samym początku, gdyby pozwolił Chesterowi przegonić się w kierunku południowym. Był równie winien tej awantury jak centaur. - Przepraszam za kłopot. - Wyciągnął rękę do Chestera. Chester wyszczerzył zęby, bardziej zresztą końskie nit ludzkie. Zacisnął pięści. - Chester! - warknęła Chevie. Centaur potulnie rozluźnił pięści. - Co ci się stało z tylu? Ciało mu znów pociemniało, choć tym razem nie całkiem z gniewu. Podreptał w miejscu, by uniknąć badawczego wzroku kobiety. Bink prawie już zapomniał o kolcach. One wciąż sprawiały ból, a jak bolało wyciąganie ich wszystkich. Poraniony zad? Najbardziej żenujące miejsce. Bink niemal poczuł sympatię dla gburowatego stwora. Chester stłumił swą wrogą reakcję i godną podziwu dyscypliną uścisnął rękę Binka. Mam nadzieję, że wszystko już w porządku... tam z tyłu... - powiedział Bink z uśmiechem, który wyszedł nieco szerszy niż zamierzał. Obawiał się, że to wypadło głupio. Nagle też zrozumiał, że nie powinien używać takich słów w takiej sytuacji. Żądza mordu poczerwieniła białka centaura. - Całkiem w porządku - zazgrzytał przez zaciśnięte zęby. Jego dłoń wzmogła ucisk... ale oczy nie nabiegły mu tak jeszcze krwią, by nie dojrzeć spojrzenia Chevie. Niechętnie puścił rękę Binka. Następny ostrzegawczy znak. Ten uścisk mógłby zmiażdżyć mu palce. - Podwiozę cię - zdecydowała Chevie. - Chester, posadź go na moim grzbiecie. Chester włożył ręce pod łokcie Binka i uniósł go jak piórko. Przez chwilę obawiał się, że centaur ciśnie nim... ale uważny wzrok Chevie wciąż ich obserwował, więc wylądował łagodnie i bezpiecznie na damskim grzbiecie.
- Czy to twoja laska? - spytała patrząc na splątany łuk i laskę. A Chester, nawet bez polecenia, podniósł laskę i zwrócił Binkowi, który wetknął ją ukośnie miedzy plecy i plecak. - Obejmij mnie wpół rękami, żebyś nie spadł w czasie jazdy - rzekła Chevie. Dobra rada. Bink nie miał doświadczeń w jeździectwie, a poza tym nie było siodła. Bardzo nie wiele prawdziwych koni pozostało w Xanth. Jednorożce były przewrażliwione na punkcie ujeżdżania ich, zaś latających koni prawic nie sposób było złapać i ujarzmić. Kiedyś, gdy Bink był dzieckiem, pewien latający koń został osmalony przez smoka i stracił lotki. Musiał później prostytuować się tak dalece, że pozwalał wieśniakom ujeżdżać w zamian za żywność i opiekę. Kiedy wyzdrowiał, odleciał. Było to jedyne jeździeckie doświadczenie Binka. Pochylił się do przodu. Laska nie pozwoliła mu odpowiednio zgiąć pleców. Sięgnął, by ją wyciągnąć, ale wysunęła mu się z rąk na ziemię. Chester zarżał, chyba miał to być śmiech, ale podniósł laskę i zwrócił ją Binkowi. Tym razem Bink wetknął ją pod ramię. Pochylił się ponownie i objął wiotką kibić Chevie, nie zważając na gniewne spojrzenie Chestera. Czasem warto zaryzykować - na przykład po to, by wyrwać się jak najszybciej z niemiłego miejsca. - Idź do weterynarza, aby wyjął ci te kolce z ... zaczęła mówić Chevie, odwracając się przez ramię. - Już mnie nie ma! - przerwał Chester. Zaczekał, aż narzeczona ruszy, potem odwrócił się i trochę niezdarnie pocwałował w stronę, skąd przybył. Chevie przyśpieszyła galopu. - Chester w głębi duszy jest naprawdę dobrym stworzeniem - mówiła przepraszająco. - Ale staje się trochę arogancki i zaczyna szaleć, kiedy się znarowi. Mieliśmy ostatnio pewne kłopoty z jakimiś wyrzutkami i ... - Z ludźmi? - spytał Bink. - Tak. Wyrostki z północy, wyrządzający szkody za pomocą czarów. Truli gazem inwentarz, cięli mieczami drzewa, sprawiali, że pod nogami pojawiały nam się niby-jamy, i tak dalej. Więc Chester naturalnie przypuszczał ... - Znam tych gagatków - rzekł Bink. - Sam brałem się z nimi za łby. Teraz są uziemieni. Gdybym wiedział, że przychodzili tutaj... - Po prosty, wydaje mi się, ze nie ma już spokoju w tej krainie - przerwała mu w pół słowa. - Zgodnie z traktatem nasz lud jest odpowiedzialny za utrzymanie porządku, ale ostatnimi czasy... - Nasz król starzeje się - wyjaśnił Bink. - Traci moc i stąd te wszystkie nieporozumienia. Kiedyś był wybitnym czarodziejem wywoływał burze. - Wiemy - przytaknęła. - Gdy ogniste muchy nawiedziły nasze pola owsa, wywołał
nawałnice, która trwała pięć dni i potopiła je wszystkie. Oczywiście deszcz zniszczył też nasze plony, ale muchy też ich nie oszczędzały... Codziennie nowe pożary! Przynajmniej mogliśmy bez problemów na nowo obsiać zagony. Nie zapominamy o pomocy, której nam udzielił. Nie chcemy więc poruszać tej sprawy, ale nie wiem jak długo podobni Chesterowi mają znosić takie kłopoty. Dlatego chciałam porozmawiać z tobą... może kiedy\ wrócisz do domu, zdołasz przedstawić sprawę uwadze władzy... - Nie sądzę żeby to pomogło. Jestem pewien, że król chce utrzymać porządek, ale po prostu nie ma już mocy. - Więc nadszedł czas, by obwołać nowego ... - Nie takie to łatwe, choć obecny nieco już zramolał nie ma na tyle odwagi by otwarcie przyznać się do niemocy i abdykować. Ambicja mu nie pozwała. Stąd te kłopoty. - Tak, ale kłopoty nie znikną, jeśli przedtem nie przyjmie się do wiadomości ich istnienia - parsknęła krótko, prawdziwie po kobiecemu. - Musimy coś zrobić. - Może Czarodziej Humphrey mi poradzi - rzekł Bink. - Usunięcie króla to poważna sprawa. Nie sadzo, że Rada Starszych się zdecyduje. Zrobił dużo dobrego w czasach swej świetności, I naprawdę nie ma nikogo, kto by go zastąpił. Wiedz, że królem może być tylko wielki Czarodziej. - Oczywiście. Pamiętaj, że my, centaury, wszystkie jesteśmy nauczycielami. - Przepraszam, zapomniałem. Naszą wiejską szkołę prowadzi centaur. Po prostu, tutaj w puszczy, nie myślę o tym. - Rozumiem, ale nazywaj te okolice " krainą ", a nie " puszczą ". Ja specjalizuję się w historii ludzkości, a Chester studiuje zastosowania siły końskiej. Oni są nauczycielami prawa, ekspertami w naukach przyrodniczych, i filozofami ... - Przerwała. - Teraz trzymaj się. Przed nami jest parów. Przeskoczę przez niego. Bink był rozluźniony, ale ponownie pochylił się i mocno objął jej kibić. Miała gładki, wygodny grzbiet, lecz łatwo można się zeń ześlizgnąć. Gdyby nie była centaurem, nie odważyłby się zasiąść w takiej pozycji. Chevie zwiększyła szybkość, galopując w dół wzgórza. Jeździec zaczął niepokojąco podskakiwać. Patrząc przed siebie pod jej ręką, dojrzał parów. Parów to prawdziwy wąwóz, szeroki na jakieś dziesięć stóp. Zbliżali się coraz szybciej. Zaniepokojenie Binka zamieniło się w przerażenie. Ręce mu spotniały, i zaczął zsuwać się na bok. Wówczas Chemie odbiła się potężnie tylnymi nogami i przefrunęła ponad wąwozem. Bink znów się obsunął. W przelocie dojrzał kamieniste dno parowu, a potem wylądowali po drugiej stronie. Wstrząs sprawił, że prawie wisiał, ostatkiem sił uczepiony
wierzchowca. Rozpaczliwie przebierał rękami w poszukiwaniu jakiegoś pewnego chwytu... i zawędrował dłonią w bardzo krępujące obszary, jednak puścił ... Chevie objęła go w pół i postawiła na ziemi. - Odpoczynek - rzekła. - Należy się nam. Bink spiekł raka. - Prze... przepraszam. Zacząłem spadać i po prostu złapałem... - Wiem. Czułam w czasie skoku, że się obsuwasz. Gdybyś to celowo zrobił, zrzuciłabym cię do rowu. - Wyglądała w tym momencie równie groźnie jak Chester. Wierzył jej; mogłaby zrzucić człowieka do rowu, gdyby miała powód. Centaury były upartymi istotami! - Może teraz pójdę, pieszo. - Nie, jest jeszcze jeden rów. Powstał całkiem niedawno. - Cóż, mógłbym ostrożnie zejść na dół i wspiąć się z drugiej strony. Trwałoby to dłużej... ale... - Nie, za dużo żyje niklonóg. Przebiegł go dreszcz przerażenia. Niklonogi przypominały stonogi, ale pięć razy większe i znacznie bardziej groźne, ich niezliczone nogi potrafiły przylgnąć do pionowych skał, a kleszcze mogły wyrywać kawałki ciała szerokości cala. Zamieszkiwały w zacienionych szczelinach, nie lubiły światła słonecznego. Nawet smoki z dobrze uzasadnionym wahaniem przechodziły parowy i jamy, w których zamieszkiwało to wstrętne robactwo. - Ostatnio powstają szczeliny w ziemi - ciągnęła Chevie przyklękując, by Bink mógł ponownie na nią wsiąść. Podniósł upuszczoną laskę i za jej pomocą wspiął się na Chevie. - Boję się, że gdzieś objawił się jakiś potężny czar i rozprzestrzenia się po całym Xanth, wywołując waśnie wśród zwierząt, roślin i kwiczałów. Przeniosę cię przez ten na- stępny parów, a dalej kończy się ziemia centaurów. Nie wiedział wcześniej, że istnieją takie przeszkody. Nie było ich na jego mapie. Trasa wydawała się łatwa i w miarę bezpieczna. Ale mapa powstała przed laty, a te pęknięcia w ziemi były całkiem świeże, jak mówiła Chevie. Nic w Xanth nie istniało wiecznie i podróż zawsze były nieco ryzykowna. Miał szczęście, że uzyskał pomoc ze strony centaurzycy. Krajobraz zmienił się, jakby parów oddzielał dwie różne krainy. Uprzednio wznosiły się na przemian łagodnie wzgórza i pola, teraz pojawił się las. Ścieżka stała się węższa, obramowana potężnymi drzewami iglastymi, poszycie lasu pokryte było czerwono-brązowym dywanem igieł. Tu i ówdzie, w miejscach na pozór jałowych rosły jasnozielone kępy paproci i połacie ciemnozielonych mchów. Zimny porywisty wiatr targał włosy i grzywę Chevie,
pasemka oplatały się wokół Binka. Było tu spokojnie, w powietrzu unosił się miły zapach igliwia. Wyobrażał sobie, że zszedł na ziemię i był na łożu z mchów, delektując się spokojem tego miejsca. - Nie rób tego - ostrzegała go Chevie. Bink podskoczył. - Nie wiedziałem, że centaury uprawiają czary. - Czary? - spytała, marszcząc za pewne brwi. - Oczywiście w moich myślach. Zaśmiała się. - Z trudem. Nie uprawiamy czarów. Ale wiemy, Jaki wpływ na ludzi mają te lasy. Drzewa rzucają urok ukojenia, chronią się przed wyrębem. - Nie ma w tym nic złego - rzekł Bink. – Nie miałem zamiaru ich rąbać. - One nie wierzą w twoje dobre zamiary. Coś ci pokażę - Ostrożnie zeszła z udeptanego duktu, a jej kopyta tonęły w kobiercu sosnowych igieł, prześlizgnęła się między kilkoma najeżonymi sztyletami świerkami, przeszła obok smukłej wężowej palmy, która nawet na nią syknęła i stanęła obok płaczącej wierzby. Niezbyt blisko, wszyscy wiedzieli, że lepiej tego nie robić. - Tutaj, szepnęła. Bink spojrzał we wskazanym kierunku. Na ziemi leżał ludzki szkielet. - Morderstwo? - zdziwił się, a choć nie wiedział, co o tym sądzić, ciarki przebiegły mu po grzbiecie. - Nie, po prostu sen. Przyszedł tu, żeby odpocząć, podobnie jak ty chciałeś też przed chwilą, i nie wymknął się już. Chcąc zasmakować spokoju znalazł tu pokój wiekuisty. - Tak... - westchnął, bez żadnej przemocy, bez zmartwień - po prostu utrata inicjatywy. Po co zawracać sobie głowę pracą i jedzeniem, kiedy dużo łatwiej jest odpoczywać? Jeśli ktoś chciałby popełnić samobójstwo, to nie znalazłby lepszego sposobu. On jednak miał po co żyć ... jak dotychczas, przynajmniej. - Między innymi, dlatego lubię Chestera - stwierdziła Chevie. - On nigdy nie ulegnie takiemu czarowi. Było to oczywiste. Chester nie miał w sobie odrobiny poetyczności. Sama Chevie, pomyślał Bink, też nigdy nie uległaby, choć była znacznie łagodniejsza. Choć widok szkieletu wstrząsnął nim do głębi, poczuł się zmęczony, w przeciwieństwie do swej towarzyszki, która nadal tryskała energią. Może to kwestia odmienności fizjologii ludzi i cen- taurów markujących swą dziką naturę anielskimi kształtami i pozorną uprzejmością? ... Najprawdopodobniej trochę jednego i drugiego. - Chodźmy stąd. Roześmiała się.