Anthony Piers
Zaklęcie Kameleona
Cykl Xanth
tom I cz. 2
10
W nocy ułożyli cegły. Niektóre pokruszyły się, bo niedostatek słońca nie pozwolił im
dostatecznie się wypiec, ale większość była zadziwiająco mocna, Bink nadsłuchiwał
odgłosów straży, czekając na to, co nazywali przerwą. Wtedy wszedł na górę cegieł, uchwycił
brzegi kraty i pchnął.
Naprężając mięśnia nagle zdał sobie sprawę, po co Fanchon domagała się zasłony do
toalety. Nie chodziło jej o ukrycie jej własnej nieatrakcyjnej anatomii, lecz cegieł, aby
przechowały się do tej chwili, chwili ucieczki. A on się nie domyślił.
Odkrycie to dodało mu sił. Pchnął mocniej i krata podniosła się niespodziewanie
łatwo, Fanchon wspięła się za nim i podstawiła nocnik pod krawędź kraty.
Brr! Może kiedyś ktoś wymyśli nocnik, który będzie pachniał różami! Ala nocnik
wystarczył. Podtrzymał kratę, gdy Bink ją puścił. Było wystarczająco dużo miejsca, żeby
wydostać się na zewnątrz, Bink wypchnął Fanchon, a potem sam się przecisnął. Żaden ze
strażników ich nie zobaczył. Byli wolni.
- Eliksir jest na statku - szepnęła Fanchon, wskazując w ciemność.
- Skąd wiesz? - zapytał Bink.
- Minęliśmy go po drodze na przekształcenie. To była jedyna dobrze strzeżona rzecz. I
widać katapultę na jego pokładzie.
Niewątpliwie miała oczy otwarte. Brzydka czy nie, miała głowę na karku. On nie
pomyślał, żeby tak dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć.
- Ale nie będzie łatwo dostać eliksir - ciągnęła dalej. - Sądzę, że trzeba będzie zabrać
cały statek. Znasz się na żegludze?
- Nigdy w życiu nie byłem na niczym większym, niż łódź wiosłowa, może poza
jachtem Iris, ale to nie była rzeczywistość, pewnie dostanę choroby morskiej.
- Ja też - zgodziła się. - Jesteśmy szczurami lądowymi, więc nigdy nas nie będą tu
szukać. Chodź.
Było to niewątpliwie lepsze, niż być zamienionym w bazyliszka.
Podkradli się plażą i weszli do wody. Bink obejrzał się nerwowo i zobaczył światło,
przesuwające się w stronę lochu.
-Pośpiesz się! - szepnął. - Zapomnieliśmy położyć kratę na swoim miejscu; od razu
zobaczą, że uciekliśmy.
Oboje byli przynajmniej dobrymi pływakami. Zdjęli ubrania - co się z nimi stało
podczas przekształcania, kolejny nie wyjaśniony aspekt magii - i płynęli cicho w stronę łodzi
żaglowej przycumowanej ćwierć mili od brzegu. Czarna otchłań wody przerażała Binka; jakie
potwory zamieszkiwały wody Mundanii?
Woda nie była zimna, a wysiłek związany z pływaniem pomógł mu się rozgrzać, lecz
w końcu zaczął odczuwać zimno i zmęczenie Fanchon czuła to samo. Łódź nie wydawała się
byś daleko, gdy się patrzyło z lądu. Płynięcie to zupełnie inna sprawa. Nagle w okolicach
lochu wybuchła wrzawa. Wokół dziury zapłonęły światła - poruszały się jak świetliki - ale nie
wywoływały pożaru. Bink poczuł przypływ nowych sił.
- Musimy się tan szybko znaleźć - sapnął.
Fanchon nie odpowiedziała. Koncentrowała się na pływaniu. Płynęli bez końca. Bink
tracił siły i ogarniał go pesymizm. Ale w końcu dotarli do okrętu. Na pokładzie stał żeglarz –
jego sylwetka rysowała się w świetle księżyca - i patrzył w stronę brzegu. Fanchon
podpłynęła do Binka.
- Ty - na drugą stronę - sapnęła. - Ja odciążę jego uwagę.
Odważna dziewczyna. Żeglarz mógł do niej strzelić. Bink pracowicie przepłynął
wzdłuż burty, aby znaleźć się po przeciwnej stronie. Okręt miał około 40 stóp długości, dużo
jak na standardy Xanth. A jeśli to, co Trent mówił o Mundanii, było choć trochę prawdą, to
musiały tam być o wiele większe okręty.
Sięgnął do góry i położył rękę na krawędzi burty. Usiłował sobie przypomnieć nazwę
tej części statku, ale nie potrafił. Miał nadzieję, że wachtę pełnił tylko ten jeden żeglarz.
Musiał podciągnąć się powoli po okrężnicy - bo tak to się nazywało - tak, aby nie zakołysać
łodzią.
Fanchon, znakomicie wyliczając czas, zaczęła hałasować, jak gdyby się topiła.
Żeglarze podeszli do nadburcia – było ich czterech - i Bink dźwignął się, jak mógł najciszej.
Rozmasował zdrętwiałe, niczym ołowiane mięśnie. Jego mokre ciało plusnęło o pokład, a
statek pochylił się trochę pod jego ciężarem, ale żeglarze stali jak przyklejeni do drugiej
burty, oglądając przedstawienia.
Bink podniósł się na nogi i prześlizgnął się w stronę masztu. Żagle były zwinięte,
więc było to kiepskie ukrycie, zobaczą go, jak tylko zaświecą lampę w jego stronę.
Musiał więc działać pierwszy. Nie czuł się dobrze przygotowany do walki, ręce i nogi
miał ociężałe i zamarznięte, ale nie było wyjścia. Z bijącym sercem zakradł się za plecy
żeglarzy. Przechylali się przez nadburcie, usiłując dostrzec Fanchon, która wciąż hałasowała
jak opętana. Bink położył, lewą rękę na plecach najbliższego żeglarza, a prawą chwycił za
spodnie. Dźwignął go silnie i żeglarz wyleciał za burtę z okrzykiem przerażenia.
Bink natychmiast odwrócił się do następnego chwytając go i spychając w ten sam
sposób. Żeglarz zwracał się w stronę swojego krzyczącego towarzysza, ale za późno, Bink
dźwignął go i żeglarz wyleciał. Prawie wyleciał - jedną ręką złapał się balustrady, Bink walił
go po palcach aż w końcu oderwał je od relingu i mężczyzna wpadł do wody, ale stracił czas i
rozmach. Teraz pozostałych dwóch żeglarzy rzuciło się na Binka. Jeden chwycił go za szyję,
próbując go udusić, a drugi zaczaił się od tyłu. Co radził mu Crombie, żeby zrobić w takiej
sytuacji? Bink skupił się i przypomniał sobie. Chwycił żeglarza, ugiął kolana i dźwignął go.
Poskutkowało znakomicie. Żeglarz przeleciał nad jego ramieniem i upadł na pokład. Jeszcze
jeden zbliżał się, wywijając pięściami. Trafił Binka z boku w głowę. Teraz Bink upadł na po-
kład, a żeglarz rzucił się na niego. Co gorsza, Bink zobaczył, że jeden z pozostałych wspina
się z powrotem na pokład. Poderwał się na nogi, aby odeprzeć przeciwnika, lecz było to tylko
częściowo skuteczne. Krzepki żeglarz przygniatał go, drugi szykował się przyjść z odsieczą.
Stojąca postać podniosła nogę. Bink nie mógł się nawet ruszyć; żeglarz mocnym
chwytem obezwładnił mu ręce, a jego ciało było przyciśnięta do pokładu. Noga zamachnęła
się i uderzyła głowę przeciwnika.
Żeglarz potoczył się na bok z jękiem. To wcale nie takie przyjemne dostać kopniaka w
głowę. Ale dlaczego kopiący nie trafił celu, skoro był tak blisko? Wszystkie latarnie
powpadały do wody wraz ze swoimi właścicielami; może to była pomyłka spowodowana
ciemnościami.
- Pomóż mi przerzucić go przez krawędź - powiedziała Fanchon. - Musimy zająć ten
statek.
A on ją wziął za żeglarza, mimo że była goła! No cóż, można znowu zrzucić winę na
niedostateczne oświetlenie. Światło Księżyca jest urocze, ale w takiej sytuacji...
Jednak dwaj pozostali żeglarze znów przełazili przez okrężnicę. Wiedzeni zgodnym
impulsem Bink chwycił ramiona byłego przeciwnika, a Fanchon jego nogi.
– Raz, dwa, trzy i hop! - sapnęła
Dźwignęli go prawie jednocześnie. Żeglarz poleciał do góry, a potem spadł na swoich
dwóch towarzyszy. Wszyscy trzej przelecieli przez burtę i wpadli do morza. Bink miał
nadzieję, że byli wystarczająco przytomni, by moc pływać. Czwarty leżał na pokładzie
najwyraźniej nieprzytomny.
- Wciągnij kotwicę - rozkazała Fanchon. - Ja wezmę pych - smukła w świetle księżyca
sylwetka pobiegła do kabiny.
Bink znalazł łańcuch kotwiczny i pociągnął go. Łańcuch, jak na złość, stawiał opór,
bo Bink nie wiedział, jak go wprawić w ruch, ale w końcu mu się udało.
- Co ty zrobiłeś temu facetowi - zapytała Fanchon, klękając obok leżącego żeglarza.
- Rzuciłem go, Crombie pokazał mi, jak to się robi.
- Crombie? Nie pamiętam.
- Żołnierz, którego spotkałem w Xanth. Złapała nas burza gradowa. I ja poszedłem po
Dee, ale... Och, to jest bardzo skomplikowane.
- Rzeczywiście, mówiłeś mi o nim - przerwała. - Dee? Poszedłeś po nią? Dlaczego?
- Uciekła w burzę, a przecież ona mi się podobała - żeby zatrzeć wrażenie czegoś, co
mogło ją, tak wrażliwą, urazić dodał pośpiesznie: - Co się stało z resztą żeglarzy? Utonęli?
- Pokazałam im to - powiedziała, wskazując na groźnie wyglądający bosak - więc
popłynęli do brzegu.
- Lepiej ruszajmy stąd. Jeśli uda nam się rozszyfrować żagle,
- Nie, prąd nas wypchnie. Wiatr wieje w złą stronę. Tylko byśmy sobie zaszkodzili,
próbując bawić się żaglami, kiedy nie wiemy nawet, jak to się robi.
Bink popatrzył w stronę drugiego statku. Zapalono na nim światła. - Ci żeglarze nie
popłynęli do brzegu - powiedział. - Poszli do sąsiadów. Zaraz tu będą po nas, pod żaglami.
- Nie mogą - powiedziała. - Mówiłam ci - wiatr. Lepiej poszukajmy eliksiru.
- Dobrze.
Zupełnie o nim zapomniał. Gdyby nie to, mogliby pobiec lądem i zaszyć się gdzieś w
Mundanii. Jak miałby jednak żyć ze świadomością, że kupił swoją wolność za cenę
pozostawienia Xanth oblężonego przez Złego Czarownika?
- Wyrzucimy go za burtę.
- Nie!
- Ale ja myślałem...
- To będzie zastaw. Jak długo go mamy, tak długo oni na nas nie napadną. Będziemy
na zmianę stać na pokładzie, trzymając fiolkę nad wodą tak, żeby nas widzieli. Jeśli
cokolwiek się wydarzy...
- Wspaniale - zawołał. - Nigdy bym na to nie wpadł.
- Po pierwsze, musimy najpierw znaleźć nasz zastaw. Jeśli wybraliśmy zły statek i
jeśli oni umieścili katapultę na jednym, a eliksir na drugim...
- To nie będą nas ścigać - powiedział.
- Będą, będą. Katapulta jest im też potrzebna. A przede wszystkim potrzebują nas.
Przeszukali statek. W kabinie na łańcuchu siedział potwór, jakiego Bink dotychczas
nie widział. Nie był duży, ale był okropny. Jego ciało było całkowicie pokryte włosiem,
białym w czarne plamy. Miał też cienki ogon, miękkie czarne uszy, mały nos i lśniące białe
zęby. Jego cztery nogi uzbrojone były w grube pazury. Zawarczał wściekle, gdy Bink się do
niego zbliżył, ale był przykuty za szyję do łańcucha, a łańcuch do ściany tak, że jego wściekłe
skoki hamowały stalowe więzy.
- Co to jest? - zapytał Bink ze zgrozą.
Fanchon zastanowiła się.
- Myślę, że to wilkołak.
Teraz stworzenie wydało mu się trochę znajome. Przypominało wilkołaka w jego
zwierzęcym stadium.
- Tu, w Mundanii?
- Może jest spokrewnione. Gdyby miało więcej głów, byłoby podobne do cerbera, ale
z jedną głową, to chyba jest pies.
Binka zatkało.
- Pies! Masz chyba rację. Nigdy przedtem nie widziałem żywego psa. Tylko rysunki.
- Chyba obecnie ich nie ma w Xanth. Kiedyś żyły i u nas, ale musiały wyemigrować.
- Przez Tarczę?- zapytał Bink.
- Oczywiście, chociaż na podstawie pisemnych wzmianek psy, koty i konie pojawiały
się jeszcze w zeszłym wieku.
- No cóż, sądzę, że mamy tu do czynienia z jednym z nich. Wygląda groźnie. Pewnie
pilnuje eliksiru.
- Wytresowany, żeby atakował obcych - zgodziła się. - Pewnie będziemy musieli go
zabić.
- Ale to jest rzadkie stworzenia. Może ostatnie na świecie.
- Tego nie wiemy. Psy mogą byli całkiem pospolite w Mundanii.
Pies uspokoił się, chociaż nadal obserwował nas nieufnie. Mały smok mógłby tak
obserwować człowieka, pomyślał Bink, o ile człowiek znajdował się odpowiednio daleko.
Ale gdyby człowiek znalazł się w jego zasięgu...
- Możemy ocucić żeglarza i zmusić go do obłaskawienia psa - powiedział Bink. -
Zwierzę na pewno słucha członków załogi. Inaczej sami by nie mieli dostępu do eliksiru.
- Dobry pomysł - zgodziła się.
Żeglarz w końcu wrócił do przytomności, ale nie był w stanie z nimi walczyć.
- Puścimy cię wolno - powiedziała Fanchon - jeśli powiesz nam, jak obłaskawić tego
psa. Nie chcemy go zabijać.
- Kogo, Jennifer? - zapytał żeglarz w osłupieniu. - Zawołaj ją po imieniu, pogłaszcz ją
po głowie i daj jej coś do jedzenia - położył się. - Chyba mam złamany obojczyk.
Fanchon spojrzała na Binka.
- W takim razie nie możemy mu kazać pływać. Trent jest być może potworem, ale my
nie.
Zwróciła się do żeglarza:
- Jeśli dasz nam słowo, że nie będziesz się wtrącał w nasze sprawy, pomożemy ci
wrócić do zdrowia, o ile potrafimy zaradzić twoim dolegliwościom. Zgoda?
Żeglarz nie wahał się ani chwili.
- Nie mogę się do was wtrącać. Nie mogę wstać. Zgoda.
Trochę to zaniepokoiło Binka. On sam i Fanchon mówili zupełnie tak samo, jak Trent,
oferując lepsze warunki wrogowi w zamian za współpracę. Czy różnili się czymś od Złego?
Fanchon zbadała szyję i ramiona żeglarza.
- Ou! - wrzasnął.
- Kiepski, ze mnie lekarz, ale myślę, że masz rację. Złamałeś obojczyk. Czy macie tu
jakieś poduszki?
- Słuchajcie - powiedział żeglarz, gdy Fanchon go opatrywała, wyraźnie starał się
odwrócić swoją uwagę od bólu. - Trent nie jest potworem. Tak go nazwaliście, ale nie macie
racji. On jest dobrym przywódcą.
- Obiecał wam łupy w Xanth? - zapytała Fanchon z ironią.
- Nie, tylko ziemię i pracę dla wszystkich.
- A nie mordy, gwałty, rabunki? - jej niewiara była ewidentna.
- Nic takiego. To nie są dawne czasy. My mamy tylko go chronić i utrzymywać
porządek na terenie, który zajmiemy, a on przydzieli nam małe działki nie zasiedlonej ziemi.
On mówi, że Xanth jest słabo zaludniony i że on będzie zachęcał tamtejsze dziewczyny, żeby
za nas wychodziły, abyśmy mogli założyć rodziny. A jeśli ich nie wystarczy, to sprowadzi
dziewczyny z prawdziwego świata, zaś w międzyczasie zamieni jakieś fajne zwierzęta w
dziewuchy. Myślałem, że to żarty, ale jak usłyszałem o tych kogutach - skrzywił się - to
znaczy o tych bazyliszkach – potrząsnął głową i znów się wykrzywił, tyć razem z bólu.
- Nie ruszaj głową - posiedziała doń Fanchon trochę zbyt późno - To prawda o
bazyliszkach, myśmy nimi byli; ale zwierzęce panny młode...
- To by nie było takie złe, panienko. Tylko na jakiś czas, zanim przyjadą prawdziwe.
A jeśli one wyglądają jak dziewczyny i w dodatku są jak dziewczyny, to nie będę miał im za
złe, że były kiedyś sukami. Niektóre z nich i tak są.
- Co to jest suka? - zapytał Bink.
- Suka? Nie wiesz? - żeglarz znów się skrzywił - albo to był jego ulubiony grymas,
albo go bardzo bolało. - Pies płci żeńskiej. Jak Jennifer. Gdyby Jennifer przybrała, ludzką
postać...
- Wystarczy - mruknęła Fanchon.
- W każdym razie mamy dostać gospodarstwa i się w nich osiedlić. I nasze dzieci będą
miały zdolności magiczne. Mówię wam, właśnie to mnie skusiło. Nie wierzę w magię, albo
raczej kiedyś nie wierzyłem, ale pamiętam bajki z czasów, kiedy byłem jeszcze małym
dzieckiem, o księżniczce i diable, o Szklanej Górze i o trzech życzeniach - no, wiecie,
pracowałem w ślusarni, rozumiecie? No i chciałem się urwać z wyścigu szczurów.
Bink w milczeniu potrząsnął głową. Rozumiał tylko część z tego, co mówił żeglarz, a
to nie przedstawiało Mundanii w nazbyt korzystnym świetle. Ślusarnia? Szczury, które się
ścigały? Bink też by wolał wydostać się z zasięgu tej kultury.
- Szansa uczciwego życia na wsi - ciągnął żeglarz i widać było, że bardzo był do tej
wizji przywiązany - mieć własną ziarnie, hodować na niej dobre rzeczy, no wiecie. I moje
dzieci znające magię, prawdziwą magię - ja chyba jeszcze nie uwierzyłem w ten kawałek, ale
miło o tym pomyśleć.
- Ale napaść na obcy kraj, zabrać coś, co do ciebie nie należy - powiedziała Fanchon i
przerwała pewna, że nie ma co dyskutować z żeglarzem na ten temat. - On was zdradzi, gdy
tylko przestanie was potrzebować. To Zły Czarodziej wygnany z Xanth.
- To znaczy, że on naprawdę zna się na magii? - zapytał żeglarz z radosną niewiarą w
głosie. - Kombinowałem sobie, że ta gadka o magii to tylko pic, wiecie, jak się nad tym
zastanowiłam... To znaczy czasem wierzyłem, ale...
- Możesz być pewny, że się na niej zna, jak cholera - wtrącił się Bink, powoli
przyzwyczajając się do stylu żeglarza. - Mówiliśmy, że zmienił nas...
- To jest nieważne - posiedziała Fanchon.
- Ale on jest mimo wszystko dobrym dowódcą - upierał się żeglarz. - Opowiedział
nam, jak go wykopano 20 lat temu, ponieważ chciał zostać Królem i jak stracił swoją magię,
ożenił się z dziewczyną stąd i mieli synka.
- Trent miał rodzinę w Mundanii? - zapytał Bink w osłupieniu.
- My tak naszego kraju nie nazywamy - powiedział żeglarz - ale zgadza się, miał
rodzinę, zanim przyszła ta tajemnicza choroba, coś w rodzaju grypy, a może zatrucie
pokarmowe. Oni oboje to złapali i umarli. On mówił, że nauka nie mogła ich uleczyć, ale
magia tak, więc wracał do kraju magli Xanth, jak go nazywacie. Ale oni by go zabili, gdyby
przyszedł sam, nawet jeśli przedostałby, się przez coś, co się nazywa Tarczą. Więc
potrzebował armii - au! - Fanchon skończyła go opatrywać i dźwignęła jego ramię na
poduszkę.
Tak więc ulokowali żołnierza jak najlepiej umieli, zawijając jego ramię w znalezione
na pokładzie szmaty. Bink chętnie posłuchałby, co żeglarz ma jeszcze niezwykłego do
powiedzenia, ale czas mijał, a ten drugi statek zbliżał się do nich. Śledzili jago ruchy, patrząc
na żagiel, który przesuwał się poziomo do przodu i do tyłu, robiąc zygzak pod wiatr i za
każdym razem był coraz bliżej, pomylili się co do możliwości statków, wydanych na
przeciwne wiatry. Co do czego się jeszcze mylili?
Bink wszedł do kabiny. Trochę odczuwał chorobę morską, ale starał się ją
powstrzymać. „Jennifer", powiedział z wahaniem, podając jej trochę psiego mięsa, które
znaleźli na statku. Mały, kropkowany potwór zamachał ogonem. I już, ot tak, byli
przyjaciółmi. Bink zebrał się na odwagę i pogłaskał ją po głowią, a ona go nie ugryzła.
Podczas gdy jadła, otworzył skrzynkę, której tak zaciekle broniła i wyjął ze środka fiolkę z
zielonkawym płynem, umieszczoną w miękko wysłanym pudełku. Zwycięstwo!
- Panienko! - zawołał żeglarz, gdy Bink wyłonił się z fiolką. – Tarcza!
Fanchon rozejrzała się nerwowo.
- Czy prąd znosi nas na to?
- Tak, panienko. Nie wtrącałbym się, ale jeśli nie zawrócicie zaraz tej łajby, to koniec
z nami wszystkimi. Ja wiem, że Tarcza działa; widziałem, jak zwierzęta próbowały przez nią
przejść i piekły się żywcem.
- A skąd wiadomo, gdzie ona jest? - zapytała.
- Tam gdzie się błyszczy. Widzisz? – wskazał kierunek podnosząc z wysiłkiem rękę.
Bink popatrzył i zobaczył. Dryfowali w stronę lekko połyskującej zasłony białawego
koloru. Tarcza!
Statek zbliżał się do niej nieubłaganie.
- Nie potrafimy zatrzymać statku - zawołała Fanchon. - Znosi nas wprost na nią.
- Rzućcie kotwicę - powiedział żeglarz,
Co innego pozostawało? Tarcza to pewna śmierć. Ale zatrzymanie się oznaczało, że
znowu znajdą się w mocy Trenta. Nawet jeśli odeprą ich szantażując fiolką z eliksirem, to i
tak pozostaną uwięzieni na statku.
- Możemy wziąć łódź ratunkową - powiedziała Fanchon. – Podaj mi fiolkę.
Bink podał jej flaszeczkę, a potem rzucił kotwicę. Statek obrócił się powoli, gdy
kotwica chwyciła dno, Tarcza była nieprzyjemnie blisko, tak samo, jak ścigający ich statek.
Teraz już wiedzieli, dlaczego korzystali z siły wiatru, a nie prądu; był pod kontrolą i nie
groziło mu zdryfowanie na Tarcze. Spuścili na wodę łódź ratunkową. Reflektor z drugiego,
statku oświetlił ich rzęsiście, Fanchon podniosła fiolkę wysoko do góry.
- Wrzucę ją do wody! - zawołała do swoich wrogów. - Strzelajcie do mnie - eliksir
utonie razem ze mną.
- Oddaj go - usłyszeli głos Trenta z drugiego statku. - Obiecuję, że puszczę was oboje
wolno.
- Ha! - mruknęła. - Bink, czy możesz sam wiosłować? Boję się to postawić, gdy
jesteśmy w zasięgu ich strzał. Chcę mieć pewność, że bez względu na to, co się z nami stanie,
nie dostaną tego,
- Spróbuję - powiedział Bink. Usadowił się, chwycił wiosła i pociągnął. Jedno wiosło
zaczepiło o burtę statku. Drugie zanurzyło się głęboko w wodę. Łódź obróciła się.
- Odepchnij się! - zawołała Fanchon. - Prawie mnie wrzuciłeś do wody.
Bink próbował przystawić koniec wiosła do burty statku, żeby się odepchnąć, ale nie
udało mu się, bo nie potrafił wyciągnąć wiosła z dulki. A prąd znosił łódź wzdłuż statku, aż
znalazła się poza rufą.
- Znosi nas na Tarczę! - zawołała Fanchon - wywijając fiolką – Wiosłuj! Wiosłuj!
Odwróć łódź!
Bink przyłożył się do wioseł. Problem z wiosłowaniem polegał na tym, że siedział
tyłem do kierunku jazdy i nie wiedział gdzie płynie. Fanchon usiadła na rufie, trzymając w
górze fiolkę i patrząc przed siebie. Bink zaczął wyczuwać wiosła, odwrócił łódź i teraz
błyszcząca zasłona znalazła się z boku. Była całkiem ładna na swój sposób, jej białawy
połysk rozpraszał ciemności, ale Bink odwrócił się od niej ze zgrozą.
- Płyń równolegle – rozkazała Fanchon – Im bliżej niej będziemy, tym trudniej będzie
drugiemu statkowi. Może przestaną nas ścigać.
Bink podciągnął mocniej. Łódź ruszyła do przodu, ale chłopak nie był
przyzwyczajony do tego typu wysiłku i nie wypoczął jeszcze po pływaniu, więc zdawał sobie
sprawę, że długo nie wytrzyma.
- Płyniesz prosto na Tarczę! - zawołała Fanchon.
Bink spojrzał. Tarcza była bliżej, chociaż nie wiosłował w jej stronę.
- Prąd - powiedział. - Znosi nas bokiem – naiwnie sądził, że jeśli zacznie wiosłować,
to pozostałe czynniki przestaną odgrywać rolę.
- Wiosłuj od Tarczy - zawołała. – Szybko!
Odwrócił łódź, ale Tarcza nie zaczęła się oddalać. Prąd znosił ich równie szybko, jak
Bink wiosłował. Co gorsza, wiatr zaczął zmieniać kierunek i wzmógł się. Na razie siły były
wyrównane, ale Bink czuł, że się męczy.
- Już więcej nie mogę - sapnął, patrząc na świecącą zasłonę.
- Tam jest wyspa - powiedziała Fanchon. - Płyń w jej stronę.
Bink rozejrzał się. Zobaczył coś czarnego. Wyspa? Niewiele więcej, niż zdradziecka
skała, ale jeśli mogliby się przy niej zakotwiczyć. Zrobił desperacki wysiłek, ale to nie
wystarczyło. Zbierało się na burzę. Nie uda im się trafić na skałę. Tarcza była coraz bliżej.
- Pomogę ci - zawołała Fanchon. Odstawiła fiolkę, podpełza doń i położyła ręce na
wiosłach, obok jego rąk. Pchnęła, synchronizując swoje wysiłki z jego ruchami.
Pomogło, ale zmęczony Bink nie mógł się skoncentrować. W słabym świetle
księżyca, chwilowo przysłanianym przez gęstniejące, szybko przesuwające się chmury, jej
nagie ciało straciło swoją niezgrabność, stało się bardziej kobiece. Cień i wyobraźnia mogły
sprawić, że wyglądała prawie atrakcyjnie i wprowadzało go to w zakłopotanie, bo nie mieli
prawa myśleć o takich rzeczach. Fanchon byłaby dobrym towarzyszem, gdyby...
Łódź uderzyła o skałę. Zachwiała się, skała, łódź, albo obie.
- Łap! Łap! – zawołała Fanchon, gdy woda wdarła się przez burtę.
Bink wyciągnął rękę i próbował uchwycić się skały. Była równocześnie szorstka i
śliska. Fala zalała go i zachłysnął się słoną pianą. Było całkiem ciemno, chmury zakryły
księżyc do reszty.
- Eliksir. - zawołała Fanchon. - Zostawiłam go w... - rzuciła się w stronę zalanej rufy
łodzi.
Bink, dławiąc się morską wodą nie mógł do niej krzyknąć. Rękami przywarł do skały,
szukając jakiejś szczeliny, a nogami przytrzymywał łódź. Miał idiotyczną wizję: gdyby
tonący w oceanie olbrzym uchwycił się ziemi Xanth, jego palce zaczepiłyby się o rozpadlinę.
Może po to istniała. Czy miniaturowi mieszkańcy tej samotnej skały nienawidzili szczeliny,
którą znalazły palce Binka-olbrzyma? Czy mieli jakieś zaklęcie zapomnienia, aby wyrzucić ją
ze swej świadomości?
W oddali strzeliła błyskawica. Bink zobaczył ponure, poszarpane skały; bez żadnych
maleńkich ludzi. Jednak coś błysnęło, jakby światło odbite od czegoś w wodzie. Wpatrzył się
w to coś, ale błyskawica dawno już zgasła, a on gapił się na swoje wspomnienie, próbując
odtworzyć widziany kształt. To był tylko odblask, część czegoś większego.
Strzeliła następna błyskawica, tym razem bliżej. Bink widział to krótko, ale dokładnie.
Był to zębaty, gadopodobny stwór. Odblask padł od jego złośliwego oka.
- Potwór morski! - zawołał przerażony.
Fanchon szarpnęła się przy wiośle i w końcu udało jej się wyjąć je z dulki.
Wycelowała je w potwora i pchnęła. Koniec wiosła uderzył w opancerzony pysk. Potwór
wycofał się.
- Musimy się stąd wydostać - zawołał Bink, ale gdy krzyczał, zalała ich następna fala.
Uniosła łódź i wyrwała ją spod jego nóg. Otoczył ranieniem chudą talię Fanchon i
przytrzymał ją. Wydawało mu się, że palce jego drugiej ręki złamią się dźwigając ciężar obu
ich ciał i będąc zahaczone w szczelinie. Utrzymali jednak równowagę.
W świetle następnej błyskawicy zobaczyli niewielkie żaglopodobne wyrostki
poruszające się po wodzie. Co to było? - zastanawiali się.
Nagle z wody wyłonił się następny potwór, tuż obok niego. Dostrzegł go mimo
panujących ciemności, bo jego oczy zdążyły już do nich przywyknąć. Wydawało się, ze ma
jedno wielkie oko, pokrywające całą twarz i okrągły, ścięty pysk. Po bokach sterczały mu
wąsy. Bink był sparaliżowany strachem, chociaż zdawał sobie sprawę, że większość
szczegółów to produkty jego wyobraźni. Mógł tylko gapić się na potwora w świetle następnej
błyskawicy, a błyskawica potwierdziła wymysły jego wyobraźni. Tam był ohydny potwór!
Bink próbował zwalczyć strach i wymyślić jakiś plan obrony. Jedną ręką trzymał się
skały, a drugą przytrzymywał Fanchon. Nie mógł się ruszyć, ale może Fanchon...
- Twoje wiosło - sapnął.
Potwór był jednak szybszy. Podniósł ręce do głowy i dźwignął do góry cały czerep.
Pod spodem była twarz Złego Czarodzieja, Trenta.
- Głupcy, narobiliście dosyć kłopotu! Dajcie mi eliksir, a ja rozkażę tym na statku,
żeby wam rzucili linę.
Bink zawahał się. Był zmęczony, przemarznięty do szpiku kości i wiedział, że nie
potrafi dłużej opierać się burzy i prądowi. Pozostanie tu oznaczało samobójstwo.
- Kręci się tu krokodyl - ciągnął Trent. - I kilka rekinów. Są równie groźne, jak
mityczne bestie, które znacie. Mam odstraszacz, ale prąd zmywa go równie prędko, jak on się
rozpuszcza w wodzie, więc nie jest bardzo skuteczny, a co gorsza wokół tych skał tworzą się
czasami wiry, zwłaszcza podczas burzy. Potrzebujecie pomocy i tylko ja mogę wam jej
udzielić. Dajcie mi fiolkę!
- Nigdy! - zawołała Fanchon i skoczyła w czarne fale.
Trent z powrotem założył maskę i skoczył za nią. Wtedy Bink zobaczył, że Czarownik
nie ma na sobie nic, poza długim mieczem umocowanym rzemieniami do ciała. Bink skoczył
za nim, nawet nie zastanawiając się nad tym co robi.
Spotkali się pod wodą. W ciemności zbili się w kłąb i walczyli zaciekle. Bink
próbował wypłynąć na powierzchnię. Zastanawiał się, jak mógł być taki głupi, żeby tu
nurkować będąc pewien, że może się tu tylko utopić. Wtem coś chwyciło go w śmiertelnym
uścisku. Musiał wydostać się na powierzchnię, wystawić głowę i nabrać powietrza. Prąd
wody porwał ich i szarpnął wściekle. Był to wir - nieożywiony potwór w kształcie kanału.
Wessał ich spiralnie w głąb swojej czeluści. Bink po raz drugi poczuł, że tonie, ale tym razem
wiedział, że żadna Czarodziejka go nie uratuje.
11
Obudził się z twarzą w piasku. Wszędzie wokół walały się macki zielonego potwora.
Jęknął i usiadł.
- Bink! - zawołała radośnie Fanchon, biegnąc ku niemu po piasku.
- Myślałem, że jest noc - powiedział.
- Byłeś nieprzytomny. Ta jaskinia ma magiczny blask, a może jest to blask
mundański, skoro był też na skale. Tu jest wiele jaśniej. Trent wypompował z ciebie wodę,
ale mimo to bałam się...
- Co to jest? - zapytał Bink, spoglądając na zieloną mackę.
- Kraken - powiedział Trent - Wyciągnął nas z wody, chcąc nas pożreć, ale fiolka z
eliksirem rozbiła się i zabiła go. To wszystko uratowało nam życie. Gdyby fiolka rozbiła się
wcześniej, to kraken by nas nie złapał i utonęlibyśmy. Gdyby rozbiła się później; bylibyśmy
już zjedzeni. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby coś się stało przypadkiem w tak
dogodnym momencie.
- Kraken! - zawołał Bink. - ależ to jest magia!
- Jesteśmy ponownie w Xanth - powiedziała Fanchon.
- Ale...
- Przypuszczam, że wir wciągnął nas poniżej miejsca, gdzie kończy się Tarcza -
powiedział Trent. - Przepłynęliśmy pod nią. Może pomogła obecność eliksiru, zrządzenie
losu. Nie zamierzam przechodzić tędy w drugą stronę. Straciłem mój aparat oddechowy.
Dobrze, że zdążyłem wciągnąć spory zapas tlenu. Zostajemy w Xanth.
- Tak mi się wydaje - powiedział Bink w osłupieniu. Zaczął się już przyzwyczajać do
myśli, że spędzi resztę życia w Mundanii. Trudno mu teraz było tak nagle się odzwyczaić. -
Dlaczego mnie uratowałeś? Skoro nie było już eliksiru...
- To była kwestia przyzwoitości - powiedział Czarodziej - Rozumiem, że w moich
ustach to pojęcie może cię razić, ale w tej chwili nie potrafię podać lepszego wyjaśnienia. Nie
żywię do ciebie żadnej urazy. Raczej podziwiam twoją wytrwałość i prawość. Możesz teraz
iść swoją drogą, a ja pójdę swoją.
Bink zastanowił się. Miał przed sobą nową, nieznaną rzeczywistość. Z powrotem w
Xanth, nie walcząc już ze Złym Czarodziejem. Im bardziej przyglądał się szczegółom, tym
mniej z tego rozumiał. Wessany przez wir i pełne potworów wody, przemknął pod
niewidzialną, lecz zabójczą Tarczą, aby zostać uratowanym przez ludożerczą roślinę, którą
przypadkiem unicestwił eliksir.
- Nie - warknął. - Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć.
- Jakbyśmy byli zaczarowani - powiedziała Fanchon. - Tylko dlaczego objęło to
również Złego Czarodzieja?
Trent uśmiechnął się. Nago robił równie imponujące wrażenie jak przedtem, Pomimo
swoich lat był sprawnym i silnym mężczyzną.
- To rzeczywiście ironia losu, że źli są uratowani razem z dobrymi. Może natura nie
zawsze bierze pod uwagę ludzkie charaktery. Ale jestem realistą tak, jak wy. Nie udaję, że
rozumiem, jak się tu dostaliśmy. Jednak nie wątpię, że tu jesteśmy. Przedostanie się na stały
ląd będzie trudniejsze. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
Bink rozejrzał się po jaskini. Już teraz było tu duszno, chociaż miał nadzieję, że sobie
to tylko wyobraża. Nie było widać żadnej drogi wyjścia poza wodą, którą tu przybyli. W
jednym kącie leżała kupa liści - resztki pozostawione przez krakena.
Przestało to wyglądać na przypadek. Jakie może być lepsze miejsce dla potwora
morskiego, niż wylot wiru? Samo morze zbierało ofiary, a większość z nich uśmiercała po
drodze Tarcza. Kraken musiał tylko odsiewać świeże ciała z wody, a ta ustronna jaskinia
idealnie nadawała się do spokojnej konsumpcji nawet największych zwierząt. Można je było
uśmiercić na plaży, a nawet karmić, aby mniej więcej zachowały zdrowie do czasu, kiedy
kraken był wystarczająco głodny. Świetna spiżarnia, przechowująca świeże i smaczne
pożywienie. A próba ucieczki polegająca na przepłynięciu koło macek - brr! Kraken mógł
więc rzucić tu trójkę ludzi, a potem zginął od eliksiru. Wydarzenia nie zgadzały się co do
ułamków sekundy, lecz co do minut z pewnością. Ciągle zbieg okoliczności, ale coraz mniej
nieprawdopodobny.
Fanchon kucnęła i wrzucała zeschnięte liście do wody. Musiały pochodzić z
poprzednich lat. Do czego potrzebował ich kraken tu, gdzie nigdy nie zaglądało słońce,
pozostało dla Binka zagadką. Może był normalną rośliną, zanim został stworem magicznym,
albo jego przodkowie byli normalnymi roślinami, a on się jeszcze całkowicie nie
przystosował. Może liście służyły do czegoś innego. Natura miała jeszcze wiele
nierozwiązanych tajemnic. W każdym razie Fanchon rzucała liście na wodę, a dlaczego
traciła na to czas, również trudno było odgadnąć.
Zauważyła, że się jej przypatruje.
- Sprawdzam, jakie są tu prądy na powierzchni - powiedziała. - Widzisz, woda płynie
w tę stronę. Pod tą ścianą musi być wyjście.
Znów mu zaimponowała swoją inteligencją. Ilekroć złapał ją na pozornie głupiej
czynności, wkrótce okazywało się, że jest wręcz przeciwnie. Była zwykłą, brzydką
dziewczyną, ale jej umysł pracował znakomicie. Zaplanowała ucieczkę z lochu oraz ich
dalszą strategię działań i to zniweczyło plany podboju snute przez Trenta. A teraz znowu
wkraczała do akcji. Szkoda, że jej wygląd nie dorównywał inteligencji.
- Oczywiście - zgodził się Trent. - Kraken nie może żyć w stojącej wodzie; potrzebuje
stałego przypływu. Woda przynosi mu pożywienie i zabiera resztki. Mamy wyjście, o ile
droga na powierzchnię jest dostatecznie krótka i nie przechodzi znowu przez Tarczę.
Nie spodobało się to Binkowi.
- Załóżmy, że zanurkujemy i prąd będzie nas niósł zbyt długo. Przecież się potopimy!
- Przyjacielu - powiedział Trent. - Sam się nad tym właśnie zastanawiałem. Żeglarze
nie mogą nas uratować, bo jesteśmy niewątpliwie poza Tarczą. Nie chciałbym ryzykować ani
prądu, ani tego, co możemy w nim napotkać, ale wydaje mi się, ze właśnie to musimy zrobić,
bo nie możemy tu siedzieć bez końca.
Coś drgnęło. Bink spojrzał w tym kierunku i zobaczył, że jedna z zielonych macek się
rusza.
- Kraken odżywa! - wykrzyknął. - On nie jest martwy!
- Hm - sapnął Trent. - Prąd rozrzedził eliksir i rozproszył go. Magia wraca. Myślałem,
że roztwór będzie śmiertelny dla istot magicznych, ale chyba tak nie jest.
Fanchon obserwowała macki. Teraz wszystkie już drgały.
- Myślę, że lepiej będzie się stąd wynieść - mruknęła. - I to natychmiast.
- ALE nie możemy rzucać się do wody nie wiedząc, dokąd płynie - zaprotestował
Bink. - Musimy być głęboko pod powierzchnią morza. Wolę tu zostać i walczyć, niż utonąć.
- Proponuję zawrzeć rozejm, dopóki się stąd nie wydostaniemy - powiedział Trent -
Eliksir się skończył i nie możemy wrócić tą drogą, którą przybyliśmy z Mundanii.
Prawdopodobnie będziemy musieli współpracować, żeby się stąd wydostać, a w obecnej
sytuacji nie mamy się o co kłócić.
Fanchon nie ufała mu.
- Więc my ci pomożemy wydostać się, a wtedy rozejm się skończy i ty nas zamienisz
w komary. Skoro jesteśmy w Xanth to nigdy nie uda nam się wrócić do własnej postaci.
Trent strzelił palcami
- Co za głupiec ze mnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Mogę teraz użyć mojej magii,
aby nas stąd wydobyć - popatrzył na drgające, zielone macki. - Oczywiście, będę musiał
zaczekać, aż cały eliksir wyparuje, bo unicestwia on też moją magię. To znaczy, że do tej
pory kraken w pełni odżyje. Nie mogę go przekształcić, bo jego prawdziwe ciało jest za
daleko.
Macki podniosły się.
- Bink, nurkuj! - zawołała Fanchon, - Nie chcemy się znaleźć pomiędzy krakenem a
Złym Czarodziejem - rzuciła się do wody.
Wniosek został przeforsowany. Miała rację - albo pożre ich kraken; albo czarodziej
ich przekształci. Teraz, dopóki resztki eliksiru łagodziły oba zagrożenia, był czas na ucieczkę.
On by się jeszcze wahał, gdyby Fanchon nie zaczęła działać. Gdyby utonęła, straciłby
sojusznika.
Bink pognał plażą, potknął się o mackę i rozłożył się jak długi. Reagując odruchowo,
macka owinęła się wokół jego nogi. Liście przykleiły się do ciała, mlaszcząc cicho, Trent
dobył miecza i podbiegł w jego stronę.
Bink nabrał garść piasku i rzucił w czarodzieja, ale bez skutku. Wtedy miecz Trenta
opadł i rozciął mackę.
- Nic ci nie grozi z mojej strony, Bink - powiedział Czarodziej. - Płyń, jeśli chcesz.
Chłopak poderwał się na nogi i skoczył do wody, nabierając głęboko powietrza.
Zobaczył nogi płynącej w dół Fanchon i czarną rurę, otwór drugiego końca. Przestraszył się i
cofnął kilka stóp. Wynurzył głowę na powierzchnię wody. Trent stał na plaży i siekł mieczem
łączące się macki. Broniąc się przed potworem, stanowił istny obraz bohaterstwa, jednak gdy
walka się skończy, Trent będzie o wiele bardziej niebezpiecznym potworem, niż kraken.
Bink podjął decyzję. Nabrał znowu powietrza i zanurkował. Tym razem trafił w sam
środek wiru i prąd porwał go. Nie było odwrotu.
Tunel poszerzył się prawie natychmiast i utworzył następną świecącą jaskinię. Bink
dogonił Fanchon i głowy ich wynurzyły się na powierzchnię prawie równocześnie.
Prawdopodobnie zbliżając się do wyjścia dziewczyna, będąc ostrożniejszą zwolniła.
Kilka głów odwróciło się w ich stronę. Ludzkich głów, na ludzkich, bardzo
przyjemnych kobiecych torsach. Miały twarze elfów, bujne sploty ich włosów spływały w
magicznej poświacie po ich delikatnych, nagich ramionach i jędrnych piersiach. Dolną część
ciała stanowiły rybie ogony. To były syreny.
- Co robicie w jaskini? - zawołała jedna z nich z oburzeniem.
- Chcemy tylko przepłynąć - powiedział Bink. Syrena mówiła oczywiście wspólnym
językiem Xanth. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby Trent nie opowiadał, w jaki sposób
język Xanth. łączył w sobie wszystkie języki Mundanii. Magia działała na wiele sposobów, -
Powiedzcie nam, jak najłatwiej można wydostać się na powierzchnię.
- Tędy - powiedziała jedna, wskazując na prawo.
- Tędy - powiedziała inna, wskazując na lewo.
- Nie, tędy! - zawołała trzecia, pokazując do góry. Potem rozległ się wybuch
dziewczęcego śmiechu.
Kilka syren skoczyło do wody i podpłynęło błyskając ogonami w stronę Binka. Po
chwili był otoczony. Z bliska stworzenia te były jeszcze ładniejsze niż z daleka. Każda miała
doskonała cerę, efekt dobroczynnego działania wody, a ich unoszące się na wodzie piersi
wydawały się pełniejsze. Może za długo miał do czynienia z Fanchon; widok tych wszystkich
piękności wzbudził w nim dziwne uczucia podniecenia i nostalgii. Gdyby tak mógł je
wszystkie, chwycić, ale nie, one były syrenami, zupełnie nie w jego typie. Nie zwróciły
zupełnie uwagi na Fanchon.
- To facet! - zawołała jedna z nich. Miła chyba na myśli to, że jest on człowiekiem, a
nie trytonem. - Popatrzcie, ma rozdzielone nogi, bez ogona.
Nagle zaczęły nurkować, żeby obejrzeć jego nogi. Bink, nagi, czuł się bardzo
niezręcznie. Zaczęły go dotykać, ugniatając nieznana im mięśnie kończyn dolnych. Dla nich
była to nowość. Dlaczego jednak nie oglądały nóg Fanchon? Były to raczej psoty, niż
ciekawość.
Głowa Trenta wyłoniła się za nimi z wody.
- Syreny - skomentował. - Nic od nich nie uzyskamy.
Chyba miał rację. Wydawało się również, że nie uda im się uniknąć towarzystwa
Czarodzieja.
- Sądzę, że lepiej będzie zawrzeć rozejm – powiedział Bink do Fanchon – Musimy mu
zaufać.
Spojrzała na syreny, a potem na Trenta.
- No dobrze - rzekła nieuprzejmie - cokolwiek to jest warte, a pewnie niewiele.
- Bardzo rozsądnie - stwierdził Trent. - Nasze dalekosiężne cele mogą być różne, ale
cel bezpośredni nas łączy: musimy przeżyć. Patrzcie, nadpływają trytony.
Gdy to mówił pojawiła się grupa trytonów, przypływających z innej strony. Był tu
istny labirynt jaskiń i zalanych wodą korytarzy.
- Hola! - zawołał tryton, wymachując swoim trójzębem.
- Huzia! - syreny zapiszczały kokieteryjnie i uciekły. Bink unikał oczu Fanchon;
panie zdecydowanie za dobrze się z nim bawiły i to niewątpliwie nie z powodu jego osobnych
nóg.
- Jest ich zbyt wielu, by z nimi walczyć - powiedział Trent. - Eliksir się skończył. Za
waszym pozwoleniem i w ramach naszego rozejmu zamienię was w ryby albo może gady,
żebyście mogli uciec, jednakże...
- Jak odmienimy się z powrotem?- zapytała Fanchon.
- W tym jest cała rzecz. Nie mogę zamienić siebie, zatem musicie mnie uratować, albo
pozostać w nowej postaci. Razem przeżyjemy, lub zginiemy osobno. Zgoda?
Popatrzyła na trytony, która uparcie płynęły w ich kierunku, otaczając ich z
wzniesionymi do góry trójzębami. Nie wyglądali na rozbawionych. Była to wyraźnie banda
chuliganów popisująca się przed podziwiającą ich syrenią widownią, która pojawiła się na
brzegu.
- Zamień ich w ryby - krzyknęła Fanchon.
- To by usunęło bezpośrednie zagrożenie, gdybym mógł ich wszystkich naraz dostać -
zgodził się Trent - ale nie uwolni nas to z jaskini. Podejrzewam, że musimy jednak
ograniczyć magię do nas samych. W końcu jesteśmy intruzami w ich własnym domu. Istnieje
przecież coś takiego, jak prawo własności.
- W porządku - zawołała, gdy tryton zamierzył się na nią trójzębem - Rób, jak
uważasz.
Nagle stała się potworom, najgorszym, jakiego Bink widział życiu. Miała wielki,
zielonkawy pancerz, z którego wystawały ręce, nogi, głowa i ogon. Jej stopy zakończone były
płetwami, a głowa przypominała łeb węża.
Trójząb trytona uderzył w skorupę Fanchon-potwora i odbił się. Nagle Bink dostrzegł
sens tej transformacji. Potwór był nie do pokonania.
- Żółw morski - mruknął Trent. - Z Mundanii. Normalnie nieszkodliwy, lecz trytony o
tym nią wiedzą. Badałem, stworzenia nie magiczne i mam dla nich wiele szacunku. Hop! -
leciał ku nim następny trójząb.
Wtedy także Bink stał się żółwiem morskim. Natychmiast poczuł się w wodzie
całkiem nieźle. Nie bał się już zębatych oszczepów. Jeśli któryś z nich zbliży się do jego
twarzy, to po prostu schowa głowę w pancerz. Nie ukryją jej całej, ale wystający pancerz
ochroni go prawie przed wszystkim.
Coś pociągnęło go za górną część tarczy. Bink zaczął nurkować, starając się pozbyć
tego czegoś, a potem w jego gadzim umyśle zaświtała myśl, że powinien to coś tolerować.
Nie był to przyjaciel, ale można go było nazwać sojusznikiem. Zanurkował więc, ale pozwolił
temu ciężarowi na sobie pozostać.
Bink wiosłował powoli, ale silnie płynąc w stronę podwodnego korytarza. Drugi żółw
już do niego wpłynął. Bink nie martwił się, czym będzie oddychał. Wiedział, że może
wstrzymać powietrze tak długo, jak to będzie potrzebne.
Nie trwało to długo. Korytarz prowadził ukosem w górę na powierzchnię wody. Bink
zobaczył Księżyc. Po burzy nie było śladu. Nagle stał się znowu człowiekiem i pływanie stało
się trudniejsze.
- Dlaczego mnie zamieniłeś z powrotem? - zapytał. - Jeszcze nie jesteśmy na brzegu.
- Gdy byłeś żółwiem, miałeś rozum żółwia i instynkty żółwia - wyjaśnił Trent. -
inaczej nie potrafiłbyś przetrwać jako żółw. Po jakimś czasie zapomniałbyś, że byłeś kiedyś
człowiekiem. Gdybyś skierował się na pełne norze, mogłoby mi się nie udać złapanie ciebie,
a więc nie mógłbym cię zmienić z powrotem.
- Drzewo Justyn zachował ludzki umysł - wytknął Bink.
- Drzewo Justyn?
- Jeden z ludzi, których zamieniłeś w drzewa w North Village. Jego talent polegał na
przenoszeniu głosu.
- Aaa, pamiętam. To był specjalny przypadek. Przekształciłem go w myślące drzewo,
w człowieka w formie drzewa, a nie w prawdziwe drzewo. Mogę to osiągnąć, kiedy się
bardzo postaram. W przypadku drzewa ma to sens, ale żółw potrzebuje żółwich reakcji, żeby
przetrwać w oceanie.
Bink nie wszystko rozumiał, ale nie chciał o tym dyskutować. Najwyraźniej były to
różne przypadki. W tym momencie, pojawiła się Fanchon w ludzkiej postaci.
- No cóż, dotrzymałeś układu - powiedziała niechętnie,. - Nie sądziłam, że tak
postąpisz.
- Czasem trzeba być realistą - rzekł Trent.
- O co ci chodzi? - zapytała.
- Powiedziałem, że nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Sądzę, że zbliża się tu wąż
morski.
Bink dojrzał wielką głowę. Nie było wątpliwości, że potwór również ich widział. Był
olbrzymi, głowa miała szerokość jednego yarda.
- Uciekajmy do skały - zawołał Bink, kierując się do występu, który oznaczał wyjście
z jaskini trytonów.
- To jest wielki, długi wąż - powiedziała Fanchon. - Może sięgnąć do jaskini albo
owinąć się dookoła skał. W tej postacie nie uciekniemy mu.
- Mogę was zamienić w trujące meduzy, których wąż nie ruszy - powiedział Trent .-
ale moglibyście zgubić się w zamieszaniu. Poza tym nie jest zdrowo być przekształcanym
więcej, niż raz dziennie; nie mogłem tego sprawdzić podczas mojego wygnania, z oczy-
wistych powodów, ale obawiam się, że wasze organizmy za każdym razem doznają szoku.
- A poza tym potwór może zjeść ciebie - cierpko rzuciła Fanchon.
- Szybko myślisz - zgodził się Trent spokojnie. - Muszę zatem zrobić coś, czego
wolałbym uniknąć - przekształcić potwora.
- Nie chcesz przekształcić węża morskiego? - zapytał ze zdziwieniem Bink. Wąż był
już blisko. Jego małe, czerwone oczka utkwione były w ofiarach; ślina kapała z jego wielkich
zębów.
- To niewinna istota, która zajmuje się swoimi sprawami - powiedział Trent. - Nie
powinniśmy wkraczać na jego wody, jeśli nie chcemy brać udziału w jego egzystencji. W
naturze panuje równowaga magiczna, czy też mundańska, której nie powinniśmy zakłócać .
- Masz dziwne poczucio humoru - kwaśno stwierdziła Fanchon. - Nigdy nie sądziłam,
że rozumiem niuanse czarnej magii. Jeśli chcesz chronić jego życie, to zamień go w małą
rybkę, dopóki nie dostaniemy się do brzegu, a potem przekształć go z powrotem.
- I pośpiesz się! - krzyknął Bink. Wąż górował teraz nad nimi, łypiąc kogo by pożreć
w pierwszej kolejności.
- To byłoby nieskuteczne - powiedział Trent. - Ryba odpłynie i stracimy ją z oczu.
Muszę być w stanie dostrzec to stworzenie, które chcę przekształcić i musi być ono w zasięgu
sześciu stóp ode mnie. Twoja sugestia ma jednak pewne zolety.
- Sześć stóp - powiedział Bink.- Znajdziemy się w jego brzuchu, zanim się zbliżymy
na taką odległość.
Wcale nie żartował. Paszcza potwora była dłuższa niż szersza, więc gdyby ją otworzył
całkowicie, to górne kły znalazłyby się w odległości dobrych 12 stóp od dolnych.
- Muszę działać w granicach moich możliwości - stwierdził nieporuszony Trent. -
Głowa, siedziba tożsamości, stanowi krytyczny obszar. Kiedy ją przekształcę, reszta za nią
naturalnie podąża. Gdybym spróbował transformacji, mając w zasięgu wzroku tylko ogon,
skopałbym robotę. Kiedy wąż spróbuje wziąść mnie do paszczy, dopiero wtedy będzie w
zasięgu mojej władzy.
- A jak rzuci się najpierw na któreś z nas? - zapytała Fanchon - Przypuśćmy, że
będziemy więcej, niż sześć stóp od ciebie.
- Proponuję, żebyście znaleźli się w tym promieniu – powiedział sucho Trent.
Bink i Fnchon pośpiesznie podpłynęli bliżej do Złego Czarodzieja. Bink miał silne
wrażenie, że nawet gdyby Trent nie posiadał magli i tak byliby w jego władzy. Był zbyt
pewny siebie i sprawny taktycznie; wiedział, jak kierować ludźmi.
Ciało potwora morskiego sprężyło się. Jego głowa z wystającymi zębami uderzyła w
dół. Wydobywała się z niej para, tworząc małe, obleśne chmurki. Fanchon krzyknęła
histerycznie. Bink również przeżył chwilę obezwładniającej trwogi. Uczucie to stało się mu
aż nazbyt dobrze znane; nie nadawał się na bohatera.
Gdy okropna paszcza zamykała się nad nimi, wąż morski zniknął. Na jego miejscu
latał błyszczący owad jaskrawego koloru. Trent złapał go z łatwością w rękę i posadził sobie
na włosach. Całe stworzenie trzęsło się ze strachu.
- Świetlik - wyjaśnił Trent. - Nie umie dobrze latać i nie cierpi wody. Nie ruszy się,
dopóki nie wyjdziemy z morza.
Teraz cała trójka popłynęła do brzegu. Zabrało im to trochę czasu. Morze było jaszcze
niespokojne, a oni byli zmęczeni, lecz żadne inne stworzenia nie niepokoiły ich. Widocznie
mniejsze drapleżniki trzymały się z dala od terytorium łowieckiego potwora morskiego.
Zrozumiałe nastawienie, ale prawdopodobnio za parę godzin, gdy potwora jeszcze tu nie
będzie, cały ten teren zaroi się od monstrualnych drapieżników.
Odblask był silniejszy w dolinach fal. Część tworzyły świecące ryby, błyskające
różnymi kolorami porozumiewając się w ten sposób z osobnikami swojego gatunku, reszta
pochodziła od samej wody. Bladozielone, żółte i pomarańczowe fale - magia oczywiście, ale
po co? Ileż było rzeczy, które Bink spotykał na swej drodze, ale nie rozumiał ich. Na dnie
widział muszle, niektóre z nich miały oświetlone krawędzie, inne tworzyły błyszczące wzory.
Kilka z nich zniknęło, gdy nad nimi przepływał. Czy stały się naprawdę niewidzialne, czy po
prostu zgasiły swą poświatę - nie wiedział. Były jednakże magiczne i to było mu bliskie.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ze rad jest być znowu pośród znanych zagrożeń Xanth.
Gdy dopłynęli do plaży nadszedł świt. Słońce wschodziło za chmur ani nad puszczę,
aż wreszcie wyłoniło się. Jego oblicze odbiło się w wodzie. Był to widok niezwykłej
piękności. Bink uchwycił się tej myśli, bo cały był sztywny ze zmęczenia, skoncentrowany na
torturze poruszania rękami i nogami, znowu, znowu i znowu.
W końcu wypełzł na plażę. Fanchon wyczołgała się tuż obok.
- Nie zatrzymuj się - powiedziała. - Musimy znaleźć ukrycie, bo mogą przyjść inne
potwory, z wody albo z lasu...
Trent zatrzymał ale. Stał w wodzie po kolana, a jego miecz zwisał mu u boku.
Wyraźnie był mniej zmęczony niż oni.
- Wracaj przyjacielu - rzekł, wrzucając coś do morza. Potwór morski pojawił się
znowu, a jego wężowe sploty wyglądały jeszcze bardziej imponująco w płytkiej wodzie.
Trent musiał umknąć mu z drogi, by nie zostać zgnieciony, ale potwór nie szykował się do
ataku. Był niezmiernie niezadowolony. Wydał z siebie ryk złości, bólu, a może po prostu
zdziwienia i popłynął w stronę głębi.
Trent wyszedł z wody.
- To nie jest śmieszne być bezbronnym świetlikiem, kiedy przyzwyczajono się do
królowania w morzu - Czarodziej zwrócił się w ich stronę. - Mam nadzieję, że nie załamie
się nerwowo.
Nie uśmiechał się. To śmieszne, pomyślał Bink, żeby człowiek tak bardzo lubił
potwory. Trent był jednak złym Czarodziejem obecnych czasów. Dziwnie przystojny, dobrze
wychowany, mądry i silny, Inteligentny i odważny, wolał jednak potwory, niż ludzi. Nigdy o
tym nie zapominał.
Dziwne, że Humfrey, Dobry Czarodziej, był małym, brzydkim karzełkiem
mieszkającym w nieprzyjemnym, obskurnym zamku i egoistycznie wykorzystującym swoją
magię, żeby się wzbogacić, zaś Trent był istnym wcieleniem bohatera. Czarodziejka Iris
wyglądała pięknie i kusząco, ale była w rzeczywistości przeciętna. Pozytywne cechy
Humfrey’a przejawiały się w jego czynach, gdy się go już dobrze poznało. Dotychczas Trent
także sprawiał pozytywne wrażenie, zarówno co do swojego wyglądu, jak i czynów,
przynajmniej na czysto osobistym poziomie. Gdy Bink spotkał go po raz pierwszy w życiu w
jaskini krakena i nie wiedział jak złą ma naturę, nigdy by się nie domyślił kim naprawdę jest.
Trent przeszedł przez plażę i wydawało się, że prawie wcale nie jest zmęczony,
wschodzące słońce oświetliło jego włosy tak, że wydawały się jaskrawo żółte. Wyglądał w tej
chwili jak bóg, wszystko co doskonałe w człowieku. Bink. Znowu lekko się zmieszał,
próbując pogodzić jego wygląd z tym, co stanowi jego prawdziwą naturę i znów wydało mu
się to prawie niemożliwe. Niektóre rzeczy trzeba po prostu brać na wiarę.
- Muszę odpocząć i wyspać się - wymamrotał w końcu. - Nie potrafię teraz odróżnić
dobra od zła.
Fanchon. spojrzała na Trenta.
- Wiem, o co ci chodzi - potrząsnęła głową tak, że jej mokre, rzadkie włosy rozsypały
się na wszystkie strony. - Zło działa w sposób ukryty. W każdym z nas jest trochę zła, które
usiłuje zapanować nad nami. Musimy z nim walczyć, bez względu na to, jak wielka jest
pokusa.
Trent zbliżył się do nich.
- Wygląda na to, że nam się udało - promieniał zadowoleniem, - Dobrze jest być z
powrotem w Xanth, w jakikolwiek sposób. Śmieszne, że wy, którzy chcieliście tak bardzo
przeszkodzić mi, w rezultacie pomogliście mi.
- Śmieszne - zgodziła się bez entuzjazmu Fanchon.
- Sądzę, że jesteśmy na skraju głównego obszaru Pustkowia, graniczącego z Wielką
Rozpadliną. Nie zdawałem sobie sprawy, że dryfowaliśmy tak bardzo na południe, ale kształt
linii brzegowej wskazuje na to niedwuznacznie. A to znaczy, że nasze kłopoty się jeszcze nie
skończyły.
- Bink został wygnany, ty byłeś skazany na banicję, a ja jestem brzydka - mruknęła
Fanchon. - Nasze kłopoty się nigdy nie skończą.
- Sądzę, że byłoby rozsądnie przedłużyć nasz rozejm do czasu gdy wydostaniemy się z
Pustkowia - powiedział Czarodziej.
Czy Trent wiedział coś, o czym Bink nie miał pojęcia? Bink nie posiadał magii, więc
mógłby łatwo paść ofiarą wszystkich okrutnych zaklęć głębokiej dżungli. Nie wydawało się,
żeby Fanchon miała jakąś magię. Dziwne, ale twierdziła, że jej wygnania było dobrowolne, a
nie wymuszone, ale jeśli naprawdę nie miała magii, taż powinna była zostać wygnana. W
każdym razie jej problemy byłyby podobne. Trent ze swoją znajomością szermierki i
posługiwania się zaklęciami, nie miał powodu obawiać się w tej okolicy czegokolwiek.
Fanchon miała podobne wątpliwości,
- Jak długo jesteś z nami, ciągle grozi nam przekształcenie w ropuchy. Nie sądzę, żeby
Pustkowie było bardziej niebezpieczne.
Trent rozłożył ręce.
- Zdaję sobie sprawę, że mi nie ufacie i może macie po temu powody. Choć jednak
wiem, że nasze szanse wzrosną, jeśli będziemy jaszcze trochę współpracować. Więc nie będę
się wam narzucać - i poszedł plażą na południe.
- On coś wie - szepnął Bink. - Zostawia nas na śmierć. Może się nas pozbyć, nie
łamiąc danego słowa.
- Dlaczego miałby się troszczyć o swoje słowo? - zapytała Fanchon. - To by
sugerowało, że jest człowiekiem honoru.
Bink nie potrafił na to odpowiedzieć. Podpełzł w cień i upadł na miękki kobierzec
traw. Był nieprzytomny przez dłuższą część nocy, ale to nie jest to samo co sen - potrzebował
solidnego odpoczynku.
Kiedy obudził się, księżyc stał wysoko, a on był unieruchomiony. Nie czuł bólu, tylko
swędzenie, lecz nie mógł podnieść głowy, ani rąk. Były przymocowane do ziemi przez
tysiące nitek.
- Nie! - w swoim zmęczeniu był na tyle nieostrożny, że położył się na zagonie
mięsożernej trawy. Źdźbła wrosły w jego ciało, przenikając je tak powoli i delikatnie, że nie
zakłóciły mu snu. Znajdował się w pułapce. Zdarzyło mu się kiedyś spotkać połać takiej
trawy koło North Village. Na szmaragdowej łączce leżał szkielet jakiegoś zwierzęcia. Trawa
spożyła całe mięso. Zastanawiał się wtedy, jak jakiekolwiek stworzenie może być na tyle
głupie, żeby dać się złapać czemuś takiemu. Teraz już wiedział. Wciąż jeszcze oddychał, a
więc mógł krzyczeć, co też uczynił z pewną przyjemnością. - Ratunku! Nikt nie
odpowiedział.
- Fanchon - zawołał. - Jestem uwięziony. Trawa mnie pożera - była to trochę przesada;
nie był zraniony, tylko przywiązany do ziemi, ale nowe pędy wciąż w niego wrastały, a
wkrótce zaczną się nim odżywiać, czerpiąc życiodajne białko z jego ciała.
Nadal baz odzewu. Zdał sobie sprawę, że ona nie chce, albo nie może mu pomóc.
Prawdopodobnie coś rzuciło na nią usypiające zaklęcia. Patrząc wstecz wydawało się
oczywiste, że na krańcu plaży znajdowało się mnóstwo śmiertelnych zagrożeń. Musiała na
jakieś wpaść. Może już nie żyła.
- Ratunku! Jest tu kto? – zawołał rozpaczliwie
To był następny błąd. Wszędzie wokół, w puszczy i na plaży, roiło się od przeróżnych
stworów. Ogłosił swoją bezradność i one teraz przybywały tu, by to wykorzystać, Gdyby
usiłował walczy z trawą w milczeniu, mógłby wyrwać się na czas - obudził się, zanim ona
była gotowa zabić go. Gdyby zmienił pozycję, a jego ciało było na tyle odporne, że mogło
obronić się przed zastojem krążenia płynów ustrojowych wywołanym przez trawę. Gdyby
walczył i przegrał, śmierć miałby lekką - powolne zapadanie w wieczny sen - ale hałasując,
wystawił się na pastwę całego mnóstwa znacznie groźniejszych czarów. Nie widział ich, ale
mógł je słyszeć. Z pobliskiego drzewa dobiegł go szelest, jak gdyby, były tam mięsożerne
wiewiórki. Z plaży doszły go szurania głodnych kwasowych krabów, Od strony morza
doleciało, odrażające mlaskanie, jakby mniejszego potwora morskiego, który wślizgnął się na
terytorium wielkiego zwierza przekształconego przez Trenta. Teraz ten mały wypełzał z wody
i spieszył do ofiary, zanim zostanie całkowicie zjedzona. Najgorszym jednak dźwiękiem było
tuptanie czegoś, będącego jeszcze daleko w puszczy, odległego, ale poruszającego się bardzo
szybko. Padł nań cień.
- Cześć! - zawołał ktoś skrzekliwie. Była to harpia, krewniaczka tej, którą spotkał na
drodze do North Village. Była równie brzydka, śmierdząca i szkaradna, a teraz również
groźna. Zniżała się powoli, wyciągając szpony i drgając. Poprzednia harpia miała z nim do
czynienia kiedy był w pełni sił, więc trzymała się z daleka. Może zbliżyłaby się, gdyby wypił
wodę ze Źródła Miłości. Ta spotkała go, gdy był bezradny.
Miała kobiecą twarz i piersi, więc w tym znaczeniu była istotą żeńską tak, jak syreny.
Zamiast ramion miała wielkie, zatłuszczono skrzydła, a jej ciało było ciałem wielkiego ptaka.
I była brudna, jej twarz i piersi miały nie tylko groteskowe kształty, ale były też oblepione
brudem. Cud, że w ogóle mogła latać. Bink nie miał możliwości ani chęci przyjrzeć się
poprzedniej harpii z bliska. Teras miał doskonały widok. Syreny prezentowały to, co było
piękne w postaci kobiety, harpia zaś przedstawiała to, co u niej najohydniejsze. W
porównaniu z nią Fanchon wyglądała prawie przyswoicie, a w każdym razie nie śmierdziała
brudem.
Zrobiła na niego kupę, zaciskając i prostując szpony w oczekiwaniu na kłąb
wnętrzności, który wydrze z jego bezbronnego brzucha. Niektóre ze szponów tyły połamane i
pokrzywione. Doleciał go jej zapach, smród nie do wytrzymania.
- Och, jaki duży, przystojny kawałek mięsa! - zaskrzeczała. - Wyglądasz na gotowego
do jedzenia. Nie mogę się zdecydować, od czego zacząć - wybuchnęła szalonym, obleśnym
śmiechem.
Śmiertelnie przerażony Bink dokonał największego w swoim życiu wysiłku i wyrwał
jedno ramię z uchwytu trawy. Wystawały z niego maleńkie korzonki, a cała ta operacja
sprawiła mu ból. Leżał częściowo na boku, jeden policzek miał przyczepiony do podłoża,
więc pole jego widzenia było bardzo ograniczone, ale słuch nadal przynosił mu okropne
nowiny o zbliżającym się zagrożeniu. Zamachnął się na harpię, odstraszając ją na moment.
Była oczywiście tchórzem. Jej charakter pasował do jej wyglądu. Załopotała ciężko
skrzydłami. Brudne pióro upadło na dół.
- Niegrzeczny chłopiec- zaskrzeczała. Wydaje się, że nie potrafiła inaczej mówić, jak
tylko skrzecząc. Miała tak chrypliwy głos, że trudno ją było zrozumieć. - Wyrwę ci za to flaki
- zarechotała ohydnie.
Nagle nowy cień padł na Binka, cień czegoś, czego nie mógł zobaczyć ze swojej
Anthony Piers Zaklęcie Kameleona Cykl Xanth tom I cz. 2
10 W nocy ułożyli cegły. Niektóre pokruszyły się, bo niedostatek słońca nie pozwolił im dostatecznie się wypiec, ale większość była zadziwiająco mocna, Bink nadsłuchiwał odgłosów straży, czekając na to, co nazywali przerwą. Wtedy wszedł na górę cegieł, uchwycił brzegi kraty i pchnął. Naprężając mięśnia nagle zdał sobie sprawę, po co Fanchon domagała się zasłony do toalety. Nie chodziło jej o ukrycie jej własnej nieatrakcyjnej anatomii, lecz cegieł, aby przechowały się do tej chwili, chwili ucieczki. A on się nie domyślił. Odkrycie to dodało mu sił. Pchnął mocniej i krata podniosła się niespodziewanie łatwo, Fanchon wspięła się za nim i podstawiła nocnik pod krawędź kraty. Brr! Może kiedyś ktoś wymyśli nocnik, który będzie pachniał różami! Ala nocnik wystarczył. Podtrzymał kratę, gdy Bink ją puścił. Było wystarczająco dużo miejsca, żeby wydostać się na zewnątrz, Bink wypchnął Fanchon, a potem sam się przecisnął. Żaden ze strażników ich nie zobaczył. Byli wolni. - Eliksir jest na statku - szepnęła Fanchon, wskazując w ciemność. - Skąd wiesz? - zapytał Bink. - Minęliśmy go po drodze na przekształcenie. To była jedyna dobrze strzeżona rzecz. I widać katapultę na jego pokładzie. Niewątpliwie miała oczy otwarte. Brzydka czy nie, miała głowę na karku. On nie pomyślał, żeby tak dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć. - Ale nie będzie łatwo dostać eliksir - ciągnęła dalej. - Sądzę, że trzeba będzie zabrać cały statek. Znasz się na żegludze? - Nigdy w życiu nie byłem na niczym większym, niż łódź wiosłowa, może poza jachtem Iris, ale to nie była rzeczywistość, pewnie dostanę choroby morskiej. - Ja też - zgodziła się. - Jesteśmy szczurami lądowymi, więc nigdy nas nie będą tu szukać. Chodź. Było to niewątpliwie lepsze, niż być zamienionym w bazyliszka. Podkradli się plażą i weszli do wody. Bink obejrzał się nerwowo i zobaczył światło,
przesuwające się w stronę lochu. -Pośpiesz się! - szepnął. - Zapomnieliśmy położyć kratę na swoim miejscu; od razu zobaczą, że uciekliśmy. Oboje byli przynajmniej dobrymi pływakami. Zdjęli ubrania - co się z nimi stało podczas przekształcania, kolejny nie wyjaśniony aspekt magii - i płynęli cicho w stronę łodzi żaglowej przycumowanej ćwierć mili od brzegu. Czarna otchłań wody przerażała Binka; jakie potwory zamieszkiwały wody Mundanii? Woda nie była zimna, a wysiłek związany z pływaniem pomógł mu się rozgrzać, lecz w końcu zaczął odczuwać zimno i zmęczenie Fanchon czuła to samo. Łódź nie wydawała się byś daleko, gdy się patrzyło z lądu. Płynięcie to zupełnie inna sprawa. Nagle w okolicach lochu wybuchła wrzawa. Wokół dziury zapłonęły światła - poruszały się jak świetliki - ale nie wywoływały pożaru. Bink poczuł przypływ nowych sił. - Musimy się tan szybko znaleźć - sapnął. Fanchon nie odpowiedziała. Koncentrowała się na pływaniu. Płynęli bez końca. Bink tracił siły i ogarniał go pesymizm. Ale w końcu dotarli do okrętu. Na pokładzie stał żeglarz – jego sylwetka rysowała się w świetle księżyca - i patrzył w stronę brzegu. Fanchon podpłynęła do Binka. - Ty - na drugą stronę - sapnęła. - Ja odciążę jego uwagę. Odważna dziewczyna. Żeglarz mógł do niej strzelić. Bink pracowicie przepłynął wzdłuż burty, aby znaleźć się po przeciwnej stronie. Okręt miał około 40 stóp długości, dużo jak na standardy Xanth. A jeśli to, co Trent mówił o Mundanii, było choć trochę prawdą, to musiały tam być o wiele większe okręty. Sięgnął do góry i położył rękę na krawędzi burty. Usiłował sobie przypomnieć nazwę tej części statku, ale nie potrafił. Miał nadzieję, że wachtę pełnił tylko ten jeden żeglarz. Musiał podciągnąć się powoli po okrężnicy - bo tak to się nazywało - tak, aby nie zakołysać łodzią. Fanchon, znakomicie wyliczając czas, zaczęła hałasować, jak gdyby się topiła. Żeglarze podeszli do nadburcia – było ich czterech - i Bink dźwignął się, jak mógł najciszej. Rozmasował zdrętwiałe, niczym ołowiane mięśnie. Jego mokre ciało plusnęło o pokład, a statek pochylił się trochę pod jego ciężarem, ale żeglarze stali jak przyklejeni do drugiej burty, oglądając przedstawienia. Bink podniósł się na nogi i prześlizgnął się w stronę masztu. Żagle były zwinięte, więc było to kiepskie ukrycie, zobaczą go, jak tylko zaświecą lampę w jego stronę. Musiał więc działać pierwszy. Nie czuł się dobrze przygotowany do walki, ręce i nogi
miał ociężałe i zamarznięte, ale nie było wyjścia. Z bijącym sercem zakradł się za plecy żeglarzy. Przechylali się przez nadburcie, usiłując dostrzec Fanchon, która wciąż hałasowała jak opętana. Bink położył, lewą rękę na plecach najbliższego żeglarza, a prawą chwycił za spodnie. Dźwignął go silnie i żeglarz wyleciał za burtę z okrzykiem przerażenia. Bink natychmiast odwrócił się do następnego chwytając go i spychając w ten sam sposób. Żeglarz zwracał się w stronę swojego krzyczącego towarzysza, ale za późno, Bink dźwignął go i żeglarz wyleciał. Prawie wyleciał - jedną ręką złapał się balustrady, Bink walił go po palcach aż w końcu oderwał je od relingu i mężczyzna wpadł do wody, ale stracił czas i rozmach. Teraz pozostałych dwóch żeglarzy rzuciło się na Binka. Jeden chwycił go za szyję, próbując go udusić, a drugi zaczaił się od tyłu. Co radził mu Crombie, żeby zrobić w takiej sytuacji? Bink skupił się i przypomniał sobie. Chwycił żeglarza, ugiął kolana i dźwignął go. Poskutkowało znakomicie. Żeglarz przeleciał nad jego ramieniem i upadł na pokład. Jeszcze jeden zbliżał się, wywijając pięściami. Trafił Binka z boku w głowę. Teraz Bink upadł na po- kład, a żeglarz rzucił się na niego. Co gorsza, Bink zobaczył, że jeden z pozostałych wspina się z powrotem na pokład. Poderwał się na nogi, aby odeprzeć przeciwnika, lecz było to tylko częściowo skuteczne. Krzepki żeglarz przygniatał go, drugi szykował się przyjść z odsieczą. Stojąca postać podniosła nogę. Bink nie mógł się nawet ruszyć; żeglarz mocnym chwytem obezwładnił mu ręce, a jego ciało było przyciśnięta do pokładu. Noga zamachnęła się i uderzyła głowę przeciwnika. Żeglarz potoczył się na bok z jękiem. To wcale nie takie przyjemne dostać kopniaka w głowę. Ale dlaczego kopiący nie trafił celu, skoro był tak blisko? Wszystkie latarnie powpadały do wody wraz ze swoimi właścicielami; może to była pomyłka spowodowana ciemnościami. - Pomóż mi przerzucić go przez krawędź - powiedziała Fanchon. - Musimy zająć ten statek. A on ją wziął za żeglarza, mimo że była goła! No cóż, można znowu zrzucić winę na niedostateczne oświetlenie. Światło Księżyca jest urocze, ale w takiej sytuacji... Jednak dwaj pozostali żeglarze znów przełazili przez okrężnicę. Wiedzeni zgodnym impulsem Bink chwycił ramiona byłego przeciwnika, a Fanchon jego nogi. – Raz, dwa, trzy i hop! - sapnęła Dźwignęli go prawie jednocześnie. Żeglarz poleciał do góry, a potem spadł na swoich dwóch towarzyszy. Wszyscy trzej przelecieli przez burtę i wpadli do morza. Bink miał nadzieję, że byli wystarczająco przytomni, by moc pływać. Czwarty leżał na pokładzie najwyraźniej nieprzytomny.
- Wciągnij kotwicę - rozkazała Fanchon. - Ja wezmę pych - smukła w świetle księżyca sylwetka pobiegła do kabiny. Bink znalazł łańcuch kotwiczny i pociągnął go. Łańcuch, jak na złość, stawiał opór, bo Bink nie wiedział, jak go wprawić w ruch, ale w końcu mu się udało. - Co ty zrobiłeś temu facetowi - zapytała Fanchon, klękając obok leżącego żeglarza. - Rzuciłem go, Crombie pokazał mi, jak to się robi. - Crombie? Nie pamiętam. - Żołnierz, którego spotkałem w Xanth. Złapała nas burza gradowa. I ja poszedłem po Dee, ale... Och, to jest bardzo skomplikowane. - Rzeczywiście, mówiłeś mi o nim - przerwała. - Dee? Poszedłeś po nią? Dlaczego? - Uciekła w burzę, a przecież ona mi się podobała - żeby zatrzeć wrażenie czegoś, co mogło ją, tak wrażliwą, urazić dodał pośpiesznie: - Co się stało z resztą żeglarzy? Utonęli? - Pokazałam im to - powiedziała, wskazując na groźnie wyglądający bosak - więc popłynęli do brzegu. - Lepiej ruszajmy stąd. Jeśli uda nam się rozszyfrować żagle, - Nie, prąd nas wypchnie. Wiatr wieje w złą stronę. Tylko byśmy sobie zaszkodzili, próbując bawić się żaglami, kiedy nie wiemy nawet, jak to się robi. Bink popatrzył w stronę drugiego statku. Zapalono na nim światła. - Ci żeglarze nie popłynęli do brzegu - powiedział. - Poszli do sąsiadów. Zaraz tu będą po nas, pod żaglami. - Nie mogą - powiedziała. - Mówiłam ci - wiatr. Lepiej poszukajmy eliksiru. - Dobrze. Zupełnie o nim zapomniał. Gdyby nie to, mogliby pobiec lądem i zaszyć się gdzieś w Mundanii. Jak miałby jednak żyć ze świadomością, że kupił swoją wolność za cenę pozostawienia Xanth oblężonego przez Złego Czarownika? - Wyrzucimy go za burtę. - Nie! - Ale ja myślałem... - To będzie zastaw. Jak długo go mamy, tak długo oni na nas nie napadną. Będziemy na zmianę stać na pokładzie, trzymając fiolkę nad wodą tak, żeby nas widzieli. Jeśli cokolwiek się wydarzy... - Wspaniale - zawołał. - Nigdy bym na to nie wpadł. - Po pierwsze, musimy najpierw znaleźć nasz zastaw. Jeśli wybraliśmy zły statek i jeśli oni umieścili katapultę na jednym, a eliksir na drugim... - To nie będą nas ścigać - powiedział.
- Będą, będą. Katapulta jest im też potrzebna. A przede wszystkim potrzebują nas. Przeszukali statek. W kabinie na łańcuchu siedział potwór, jakiego Bink dotychczas nie widział. Nie był duży, ale był okropny. Jego ciało było całkowicie pokryte włosiem, białym w czarne plamy. Miał też cienki ogon, miękkie czarne uszy, mały nos i lśniące białe zęby. Jego cztery nogi uzbrojone były w grube pazury. Zawarczał wściekle, gdy Bink się do niego zbliżył, ale był przykuty za szyję do łańcucha, a łańcuch do ściany tak, że jego wściekłe skoki hamowały stalowe więzy. - Co to jest? - zapytał Bink ze zgrozą. Fanchon zastanowiła się. - Myślę, że to wilkołak. Teraz stworzenie wydało mu się trochę znajome. Przypominało wilkołaka w jego zwierzęcym stadium. - Tu, w Mundanii? - Może jest spokrewnione. Gdyby miało więcej głów, byłoby podobne do cerbera, ale z jedną głową, to chyba jest pies. Binka zatkało. - Pies! Masz chyba rację. Nigdy przedtem nie widziałem żywego psa. Tylko rysunki. - Chyba obecnie ich nie ma w Xanth. Kiedyś żyły i u nas, ale musiały wyemigrować. - Przez Tarczę?- zapytał Bink. - Oczywiście, chociaż na podstawie pisemnych wzmianek psy, koty i konie pojawiały się jeszcze w zeszłym wieku. - No cóż, sądzę, że mamy tu do czynienia z jednym z nich. Wygląda groźnie. Pewnie pilnuje eliksiru. - Wytresowany, żeby atakował obcych - zgodziła się. - Pewnie będziemy musieli go zabić. - Ale to jest rzadkie stworzenia. Może ostatnie na świecie. - Tego nie wiemy. Psy mogą byli całkiem pospolite w Mundanii. Pies uspokoił się, chociaż nadal obserwował nas nieufnie. Mały smok mógłby tak obserwować człowieka, pomyślał Bink, o ile człowiek znajdował się odpowiednio daleko. Ale gdyby człowiek znalazł się w jego zasięgu... - Możemy ocucić żeglarza i zmusić go do obłaskawienia psa - powiedział Bink. - Zwierzę na pewno słucha członków załogi. Inaczej sami by nie mieli dostępu do eliksiru. - Dobry pomysł - zgodziła się. Żeglarz w końcu wrócił do przytomności, ale nie był w stanie z nimi walczyć.
- Puścimy cię wolno - powiedziała Fanchon - jeśli powiesz nam, jak obłaskawić tego psa. Nie chcemy go zabijać. - Kogo, Jennifer? - zapytał żeglarz w osłupieniu. - Zawołaj ją po imieniu, pogłaszcz ją po głowie i daj jej coś do jedzenia - położył się. - Chyba mam złamany obojczyk. Fanchon spojrzała na Binka. - W takim razie nie możemy mu kazać pływać. Trent jest być może potworem, ale my nie. Zwróciła się do żeglarza: - Jeśli dasz nam słowo, że nie będziesz się wtrącał w nasze sprawy, pomożemy ci wrócić do zdrowia, o ile potrafimy zaradzić twoim dolegliwościom. Zgoda? Żeglarz nie wahał się ani chwili. - Nie mogę się do was wtrącać. Nie mogę wstać. Zgoda. Trochę to zaniepokoiło Binka. On sam i Fanchon mówili zupełnie tak samo, jak Trent, oferując lepsze warunki wrogowi w zamian za współpracę. Czy różnili się czymś od Złego? Fanchon zbadała szyję i ramiona żeglarza. - Ou! - wrzasnął. - Kiepski, ze mnie lekarz, ale myślę, że masz rację. Złamałeś obojczyk. Czy macie tu jakieś poduszki? - Słuchajcie - powiedział żeglarz, gdy Fanchon go opatrywała, wyraźnie starał się odwrócić swoją uwagę od bólu. - Trent nie jest potworem. Tak go nazwaliście, ale nie macie racji. On jest dobrym przywódcą. - Obiecał wam łupy w Xanth? - zapytała Fanchon z ironią. - Nie, tylko ziemię i pracę dla wszystkich. - A nie mordy, gwałty, rabunki? - jej niewiara była ewidentna. - Nic takiego. To nie są dawne czasy. My mamy tylko go chronić i utrzymywać porządek na terenie, który zajmiemy, a on przydzieli nam małe działki nie zasiedlonej ziemi. On mówi, że Xanth jest słabo zaludniony i że on będzie zachęcał tamtejsze dziewczyny, żeby za nas wychodziły, abyśmy mogli założyć rodziny. A jeśli ich nie wystarczy, to sprowadzi dziewczyny z prawdziwego świata, zaś w międzyczasie zamieni jakieś fajne zwierzęta w dziewuchy. Myślałem, że to żarty, ale jak usłyszałem o tych kogutach - skrzywił się - to znaczy o tych bazyliszkach – potrząsnął głową i znów się wykrzywił, tyć razem z bólu. - Nie ruszaj głową - posiedziała doń Fanchon trochę zbyt późno - To prawda o bazyliszkach, myśmy nimi byli; ale zwierzęce panny młode... - To by nie było takie złe, panienko. Tylko na jakiś czas, zanim przyjadą prawdziwe.
A jeśli one wyglądają jak dziewczyny i w dodatku są jak dziewczyny, to nie będę miał im za złe, że były kiedyś sukami. Niektóre z nich i tak są. - Co to jest suka? - zapytał Bink. - Suka? Nie wiesz? - żeglarz znów się skrzywił - albo to był jego ulubiony grymas, albo go bardzo bolało. - Pies płci żeńskiej. Jak Jennifer. Gdyby Jennifer przybrała, ludzką postać... - Wystarczy - mruknęła Fanchon. - W każdym razie mamy dostać gospodarstwa i się w nich osiedlić. I nasze dzieci będą miały zdolności magiczne. Mówię wam, właśnie to mnie skusiło. Nie wierzę w magię, albo raczej kiedyś nie wierzyłem, ale pamiętam bajki z czasów, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, o księżniczce i diable, o Szklanej Górze i o trzech życzeniach - no, wiecie, pracowałem w ślusarni, rozumiecie? No i chciałem się urwać z wyścigu szczurów. Bink w milczeniu potrząsnął głową. Rozumiał tylko część z tego, co mówił żeglarz, a to nie przedstawiało Mundanii w nazbyt korzystnym świetle. Ślusarnia? Szczury, które się ścigały? Bink też by wolał wydostać się z zasięgu tej kultury. - Szansa uczciwego życia na wsi - ciągnął żeglarz i widać było, że bardzo był do tej wizji przywiązany - mieć własną ziarnie, hodować na niej dobre rzeczy, no wiecie. I moje dzieci znające magię, prawdziwą magię - ja chyba jeszcze nie uwierzyłem w ten kawałek, ale miło o tym pomyśleć. - Ale napaść na obcy kraj, zabrać coś, co do ciebie nie należy - powiedziała Fanchon i przerwała pewna, że nie ma co dyskutować z żeglarzem na ten temat. - On was zdradzi, gdy tylko przestanie was potrzebować. To Zły Czarodziej wygnany z Xanth. - To znaczy, że on naprawdę zna się na magii? - zapytał żeglarz z radosną niewiarą w głosie. - Kombinowałem sobie, że ta gadka o magii to tylko pic, wiecie, jak się nad tym zastanowiłam... To znaczy czasem wierzyłem, ale... - Możesz być pewny, że się na niej zna, jak cholera - wtrącił się Bink, powoli przyzwyczajając się do stylu żeglarza. - Mówiliśmy, że zmienił nas... - To jest nieważne - posiedziała Fanchon. - Ale on jest mimo wszystko dobrym dowódcą - upierał się żeglarz. - Opowiedział nam, jak go wykopano 20 lat temu, ponieważ chciał zostać Królem i jak stracił swoją magię, ożenił się z dziewczyną stąd i mieli synka. - Trent miał rodzinę w Mundanii? - zapytał Bink w osłupieniu. - My tak naszego kraju nie nazywamy - powiedział żeglarz - ale zgadza się, miał rodzinę, zanim przyszła ta tajemnicza choroba, coś w rodzaju grypy, a może zatrucie
pokarmowe. Oni oboje to złapali i umarli. On mówił, że nauka nie mogła ich uleczyć, ale magia tak, więc wracał do kraju magli Xanth, jak go nazywacie. Ale oni by go zabili, gdyby przyszedł sam, nawet jeśli przedostałby, się przez coś, co się nazywa Tarczą. Więc potrzebował armii - au! - Fanchon skończyła go opatrywać i dźwignęła jego ramię na poduszkę. Tak więc ulokowali żołnierza jak najlepiej umieli, zawijając jego ramię w znalezione na pokładzie szmaty. Bink chętnie posłuchałby, co żeglarz ma jeszcze niezwykłego do powiedzenia, ale czas mijał, a ten drugi statek zbliżał się do nich. Śledzili jago ruchy, patrząc na żagiel, który przesuwał się poziomo do przodu i do tyłu, robiąc zygzak pod wiatr i za każdym razem był coraz bliżej, pomylili się co do możliwości statków, wydanych na przeciwne wiatry. Co do czego się jeszcze mylili? Bink wszedł do kabiny. Trochę odczuwał chorobę morską, ale starał się ją powstrzymać. „Jennifer", powiedział z wahaniem, podając jej trochę psiego mięsa, które znaleźli na statku. Mały, kropkowany potwór zamachał ogonem. I już, ot tak, byli przyjaciółmi. Bink zebrał się na odwagę i pogłaskał ją po głowią, a ona go nie ugryzła. Podczas gdy jadła, otworzył skrzynkę, której tak zaciekle broniła i wyjął ze środka fiolkę z zielonkawym płynem, umieszczoną w miękko wysłanym pudełku. Zwycięstwo! - Panienko! - zawołał żeglarz, gdy Bink wyłonił się z fiolką. – Tarcza! Fanchon rozejrzała się nerwowo. - Czy prąd znosi nas na to? - Tak, panienko. Nie wtrącałbym się, ale jeśli nie zawrócicie zaraz tej łajby, to koniec z nami wszystkimi. Ja wiem, że Tarcza działa; widziałem, jak zwierzęta próbowały przez nią przejść i piekły się żywcem. - A skąd wiadomo, gdzie ona jest? - zapytała. - Tam gdzie się błyszczy. Widzisz? – wskazał kierunek podnosząc z wysiłkiem rękę. Bink popatrzył i zobaczył. Dryfowali w stronę lekko połyskującej zasłony białawego koloru. Tarcza! Statek zbliżał się do niej nieubłaganie. - Nie potrafimy zatrzymać statku - zawołała Fanchon. - Znosi nas wprost na nią. - Rzućcie kotwicę - powiedział żeglarz, Co innego pozostawało? Tarcza to pewna śmierć. Ale zatrzymanie się oznaczało, że znowu znajdą się w mocy Trenta. Nawet jeśli odeprą ich szantażując fiolką z eliksirem, to i tak pozostaną uwięzieni na statku. - Możemy wziąć łódź ratunkową - powiedziała Fanchon. – Podaj mi fiolkę.
Bink podał jej flaszeczkę, a potem rzucił kotwicę. Statek obrócił się powoli, gdy kotwica chwyciła dno, Tarcza była nieprzyjemnie blisko, tak samo, jak ścigający ich statek. Teraz już wiedzieli, dlaczego korzystali z siły wiatru, a nie prądu; był pod kontrolą i nie groziło mu zdryfowanie na Tarcze. Spuścili na wodę łódź ratunkową. Reflektor z drugiego, statku oświetlił ich rzęsiście, Fanchon podniosła fiolkę wysoko do góry. - Wrzucę ją do wody! - zawołała do swoich wrogów. - Strzelajcie do mnie - eliksir utonie razem ze mną. - Oddaj go - usłyszeli głos Trenta z drugiego statku. - Obiecuję, że puszczę was oboje wolno. - Ha! - mruknęła. - Bink, czy możesz sam wiosłować? Boję się to postawić, gdy jesteśmy w zasięgu ich strzał. Chcę mieć pewność, że bez względu na to, co się z nami stanie, nie dostaną tego, - Spróbuję - powiedział Bink. Usadowił się, chwycił wiosła i pociągnął. Jedno wiosło zaczepiło o burtę statku. Drugie zanurzyło się głęboko w wodę. Łódź obróciła się. - Odepchnij się! - zawołała Fanchon. - Prawie mnie wrzuciłeś do wody. Bink próbował przystawić koniec wiosła do burty statku, żeby się odepchnąć, ale nie udało mu się, bo nie potrafił wyciągnąć wiosła z dulki. A prąd znosił łódź wzdłuż statku, aż znalazła się poza rufą. - Znosi nas na Tarczę! - zawołała Fanchon - wywijając fiolką – Wiosłuj! Wiosłuj! Odwróć łódź! Bink przyłożył się do wioseł. Problem z wiosłowaniem polegał na tym, że siedział tyłem do kierunku jazdy i nie wiedział gdzie płynie. Fanchon usiadła na rufie, trzymając w górze fiolkę i patrząc przed siebie. Bink zaczął wyczuwać wiosła, odwrócił łódź i teraz błyszcząca zasłona znalazła się z boku. Była całkiem ładna na swój sposób, jej białawy połysk rozpraszał ciemności, ale Bink odwrócił się od niej ze zgrozą. - Płyń równolegle – rozkazała Fanchon – Im bliżej niej będziemy, tym trudniej będzie drugiemu statkowi. Może przestaną nas ścigać. Bink podciągnął mocniej. Łódź ruszyła do przodu, ale chłopak nie był przyzwyczajony do tego typu wysiłku i nie wypoczął jeszcze po pływaniu, więc zdawał sobie sprawę, że długo nie wytrzyma. - Płyniesz prosto na Tarczę! - zawołała Fanchon. Bink spojrzał. Tarcza była bliżej, chociaż nie wiosłował w jej stronę. - Prąd - powiedział. - Znosi nas bokiem – naiwnie sądził, że jeśli zacznie wiosłować, to pozostałe czynniki przestaną odgrywać rolę.
- Wiosłuj od Tarczy - zawołała. – Szybko! Odwrócił łódź, ale Tarcza nie zaczęła się oddalać. Prąd znosił ich równie szybko, jak Bink wiosłował. Co gorsza, wiatr zaczął zmieniać kierunek i wzmógł się. Na razie siły były wyrównane, ale Bink czuł, że się męczy. - Już więcej nie mogę - sapnął, patrząc na świecącą zasłonę. - Tam jest wyspa - powiedziała Fanchon. - Płyń w jej stronę. Bink rozejrzał się. Zobaczył coś czarnego. Wyspa? Niewiele więcej, niż zdradziecka skała, ale jeśli mogliby się przy niej zakotwiczyć. Zrobił desperacki wysiłek, ale to nie wystarczyło. Zbierało się na burzę. Nie uda im się trafić na skałę. Tarcza była coraz bliżej. - Pomogę ci - zawołała Fanchon. Odstawiła fiolkę, podpełza doń i położyła ręce na wiosłach, obok jego rąk. Pchnęła, synchronizując swoje wysiłki z jego ruchami. Pomogło, ale zmęczony Bink nie mógł się skoncentrować. W słabym świetle księżyca, chwilowo przysłanianym przez gęstniejące, szybko przesuwające się chmury, jej nagie ciało straciło swoją niezgrabność, stało się bardziej kobiece. Cień i wyobraźnia mogły sprawić, że wyglądała prawie atrakcyjnie i wprowadzało go to w zakłopotanie, bo nie mieli prawa myśleć o takich rzeczach. Fanchon byłaby dobrym towarzyszem, gdyby... Łódź uderzyła o skałę. Zachwiała się, skała, łódź, albo obie. - Łap! Łap! – zawołała Fanchon, gdy woda wdarła się przez burtę. Bink wyciągnął rękę i próbował uchwycić się skały. Była równocześnie szorstka i śliska. Fala zalała go i zachłysnął się słoną pianą. Było całkiem ciemno, chmury zakryły księżyc do reszty. - Eliksir. - zawołała Fanchon. - Zostawiłam go w... - rzuciła się w stronę zalanej rufy łodzi. Bink, dławiąc się morską wodą nie mógł do niej krzyknąć. Rękami przywarł do skały, szukając jakiejś szczeliny, a nogami przytrzymywał łódź. Miał idiotyczną wizję: gdyby tonący w oceanie olbrzym uchwycił się ziemi Xanth, jego palce zaczepiłyby się o rozpadlinę. Może po to istniała. Czy miniaturowi mieszkańcy tej samotnej skały nienawidzili szczeliny, którą znalazły palce Binka-olbrzyma? Czy mieli jakieś zaklęcie zapomnienia, aby wyrzucić ją ze swej świadomości? W oddali strzeliła błyskawica. Bink zobaczył ponure, poszarpane skały; bez żadnych maleńkich ludzi. Jednak coś błysnęło, jakby światło odbite od czegoś w wodzie. Wpatrzył się w to coś, ale błyskawica dawno już zgasła, a on gapił się na swoje wspomnienie, próbując odtworzyć widziany kształt. To był tylko odblask, część czegoś większego. Strzeliła następna błyskawica, tym razem bliżej. Bink widział to krótko, ale dokładnie.
Był to zębaty, gadopodobny stwór. Odblask padł od jego złośliwego oka. - Potwór morski! - zawołał przerażony. Fanchon szarpnęła się przy wiośle i w końcu udało jej się wyjąć je z dulki. Wycelowała je w potwora i pchnęła. Koniec wiosła uderzył w opancerzony pysk. Potwór wycofał się. - Musimy się stąd wydostać - zawołał Bink, ale gdy krzyczał, zalała ich następna fala. Uniosła łódź i wyrwała ją spod jego nóg. Otoczył ranieniem chudą talię Fanchon i przytrzymał ją. Wydawało mu się, że palce jego drugiej ręki złamią się dźwigając ciężar obu ich ciał i będąc zahaczone w szczelinie. Utrzymali jednak równowagę. W świetle następnej błyskawicy zobaczyli niewielkie żaglopodobne wyrostki poruszające się po wodzie. Co to było? - zastanawiali się. Nagle z wody wyłonił się następny potwór, tuż obok niego. Dostrzegł go mimo panujących ciemności, bo jego oczy zdążyły już do nich przywyknąć. Wydawało się, ze ma jedno wielkie oko, pokrywające całą twarz i okrągły, ścięty pysk. Po bokach sterczały mu wąsy. Bink był sparaliżowany strachem, chociaż zdawał sobie sprawę, że większość szczegółów to produkty jego wyobraźni. Mógł tylko gapić się na potwora w świetle następnej błyskawicy, a błyskawica potwierdziła wymysły jego wyobraźni. Tam był ohydny potwór! Bink próbował zwalczyć strach i wymyślić jakiś plan obrony. Jedną ręką trzymał się skały, a drugą przytrzymywał Fanchon. Nie mógł się ruszyć, ale może Fanchon... - Twoje wiosło - sapnął. Potwór był jednak szybszy. Podniósł ręce do głowy i dźwignął do góry cały czerep. Pod spodem była twarz Złego Czarodzieja, Trenta. - Głupcy, narobiliście dosyć kłopotu! Dajcie mi eliksir, a ja rozkażę tym na statku, żeby wam rzucili linę. Bink zawahał się. Był zmęczony, przemarznięty do szpiku kości i wiedział, że nie potrafi dłużej opierać się burzy i prądowi. Pozostanie tu oznaczało samobójstwo. - Kręci się tu krokodyl - ciągnął Trent. - I kilka rekinów. Są równie groźne, jak mityczne bestie, które znacie. Mam odstraszacz, ale prąd zmywa go równie prędko, jak on się rozpuszcza w wodzie, więc nie jest bardzo skuteczny, a co gorsza wokół tych skał tworzą się czasami wiry, zwłaszcza podczas burzy. Potrzebujecie pomocy i tylko ja mogę wam jej udzielić. Dajcie mi fiolkę! - Nigdy! - zawołała Fanchon i skoczyła w czarne fale. Trent z powrotem założył maskę i skoczył za nią. Wtedy Bink zobaczył, że Czarownik nie ma na sobie nic, poza długim mieczem umocowanym rzemieniami do ciała. Bink skoczył
za nim, nawet nie zastanawiając się nad tym co robi. Spotkali się pod wodą. W ciemności zbili się w kłąb i walczyli zaciekle. Bink próbował wypłynąć na powierzchnię. Zastanawiał się, jak mógł być taki głupi, żeby tu nurkować będąc pewien, że może się tu tylko utopić. Wtem coś chwyciło go w śmiertelnym uścisku. Musiał wydostać się na powierzchnię, wystawić głowę i nabrać powietrza. Prąd wody porwał ich i szarpnął wściekle. Był to wir - nieożywiony potwór w kształcie kanału. Wessał ich spiralnie w głąb swojej czeluści. Bink po raz drugi poczuł, że tonie, ale tym razem wiedział, że żadna Czarodziejka go nie uratuje. 11 Obudził się z twarzą w piasku. Wszędzie wokół walały się macki zielonego potwora. Jęknął i usiadł. - Bink! - zawołała radośnie Fanchon, biegnąc ku niemu po piasku. - Myślałem, że jest noc - powiedział. - Byłeś nieprzytomny. Ta jaskinia ma magiczny blask, a może jest to blask mundański, skoro był też na skale. Tu jest wiele jaśniej. Trent wypompował z ciebie wodę, ale mimo to bałam się... - Co to jest? - zapytał Bink, spoglądając na zieloną mackę. - Kraken - powiedział Trent - Wyciągnął nas z wody, chcąc nas pożreć, ale fiolka z eliksirem rozbiła się i zabiła go. To wszystko uratowało nam życie. Gdyby fiolka rozbiła się wcześniej, to kraken by nas nie złapał i utonęlibyśmy. Gdyby rozbiła się później; bylibyśmy już zjedzeni. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby coś się stało przypadkiem w tak dogodnym momencie. - Kraken! - zawołał Bink. - ależ to jest magia! - Jesteśmy ponownie w Xanth - powiedziała Fanchon. - Ale... - Przypuszczam, że wir wciągnął nas poniżej miejsca, gdzie kończy się Tarcza - powiedział Trent. - Przepłynęliśmy pod nią. Może pomogła obecność eliksiru, zrządzenie losu. Nie zamierzam przechodzić tędy w drugą stronę. Straciłem mój aparat oddechowy. Dobrze, że zdążyłem wciągnąć spory zapas tlenu. Zostajemy w Xanth. - Tak mi się wydaje - powiedział Bink w osłupieniu. Zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że spędzi resztę życia w Mundanii. Trudno mu teraz było tak nagle się odzwyczaić. - Dlaczego mnie uratowałeś? Skoro nie było już eliksiru...
- To była kwestia przyzwoitości - powiedział Czarodziej - Rozumiem, że w moich ustach to pojęcie może cię razić, ale w tej chwili nie potrafię podać lepszego wyjaśnienia. Nie żywię do ciebie żadnej urazy. Raczej podziwiam twoją wytrwałość i prawość. Możesz teraz iść swoją drogą, a ja pójdę swoją. Bink zastanowił się. Miał przed sobą nową, nieznaną rzeczywistość. Z powrotem w Xanth, nie walcząc już ze Złym Czarodziejem. Im bardziej przyglądał się szczegółom, tym mniej z tego rozumiał. Wessany przez wir i pełne potworów wody, przemknął pod niewidzialną, lecz zabójczą Tarczą, aby zostać uratowanym przez ludożerczą roślinę, którą przypadkiem unicestwił eliksir. - Nie - warknął. - Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć. - Jakbyśmy byli zaczarowani - powiedziała Fanchon. - Tylko dlaczego objęło to również Złego Czarodzieja? Trent uśmiechnął się. Nago robił równie imponujące wrażenie jak przedtem, Pomimo swoich lat był sprawnym i silnym mężczyzną. - To rzeczywiście ironia losu, że źli są uratowani razem z dobrymi. Może natura nie zawsze bierze pod uwagę ludzkie charaktery. Ale jestem realistą tak, jak wy. Nie udaję, że rozumiem, jak się tu dostaliśmy. Jednak nie wątpię, że tu jesteśmy. Przedostanie się na stały ląd będzie trudniejsze. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Bink rozejrzał się po jaskini. Już teraz było tu duszno, chociaż miał nadzieję, że sobie to tylko wyobraża. Nie było widać żadnej drogi wyjścia poza wodą, którą tu przybyli. W jednym kącie leżała kupa liści - resztki pozostawione przez krakena. Przestało to wyglądać na przypadek. Jakie może być lepsze miejsce dla potwora morskiego, niż wylot wiru? Samo morze zbierało ofiary, a większość z nich uśmiercała po drodze Tarcza. Kraken musiał tylko odsiewać świeże ciała z wody, a ta ustronna jaskinia idealnie nadawała się do spokojnej konsumpcji nawet największych zwierząt. Można je było uśmiercić na plaży, a nawet karmić, aby mniej więcej zachowały zdrowie do czasu, kiedy kraken był wystarczająco głodny. Świetna spiżarnia, przechowująca świeże i smaczne pożywienie. A próba ucieczki polegająca na przepłynięciu koło macek - brr! Kraken mógł więc rzucić tu trójkę ludzi, a potem zginął od eliksiru. Wydarzenia nie zgadzały się co do ułamków sekundy, lecz co do minut z pewnością. Ciągle zbieg okoliczności, ale coraz mniej nieprawdopodobny. Fanchon kucnęła i wrzucała zeschnięte liście do wody. Musiały pochodzić z poprzednich lat. Do czego potrzebował ich kraken tu, gdzie nigdy nie zaglądało słońce, pozostało dla Binka zagadką. Może był normalną rośliną, zanim został stworem magicznym,
albo jego przodkowie byli normalnymi roślinami, a on się jeszcze całkowicie nie przystosował. Może liście służyły do czegoś innego. Natura miała jeszcze wiele nierozwiązanych tajemnic. W każdym razie Fanchon rzucała liście na wodę, a dlaczego traciła na to czas, również trudno było odgadnąć. Zauważyła, że się jej przypatruje. - Sprawdzam, jakie są tu prądy na powierzchni - powiedziała. - Widzisz, woda płynie w tę stronę. Pod tą ścianą musi być wyjście. Znów mu zaimponowała swoją inteligencją. Ilekroć złapał ją na pozornie głupiej czynności, wkrótce okazywało się, że jest wręcz przeciwnie. Była zwykłą, brzydką dziewczyną, ale jej umysł pracował znakomicie. Zaplanowała ucieczkę z lochu oraz ich dalszą strategię działań i to zniweczyło plany podboju snute przez Trenta. A teraz znowu wkraczała do akcji. Szkoda, że jej wygląd nie dorównywał inteligencji. - Oczywiście - zgodził się Trent. - Kraken nie może żyć w stojącej wodzie; potrzebuje stałego przypływu. Woda przynosi mu pożywienie i zabiera resztki. Mamy wyjście, o ile droga na powierzchnię jest dostatecznie krótka i nie przechodzi znowu przez Tarczę. Nie spodobało się to Binkowi. - Załóżmy, że zanurkujemy i prąd będzie nas niósł zbyt długo. Przecież się potopimy! - Przyjacielu - powiedział Trent. - Sam się nad tym właśnie zastanawiałem. Żeglarze nie mogą nas uratować, bo jesteśmy niewątpliwie poza Tarczą. Nie chciałbym ryzykować ani prądu, ani tego, co możemy w nim napotkać, ale wydaje mi się, ze właśnie to musimy zrobić, bo nie możemy tu siedzieć bez końca. Coś drgnęło. Bink spojrzał w tym kierunku i zobaczył, że jedna z zielonych macek się rusza. - Kraken odżywa! - wykrzyknął. - On nie jest martwy! - Hm - sapnął Trent. - Prąd rozrzedził eliksir i rozproszył go. Magia wraca. Myślałem, że roztwór będzie śmiertelny dla istot magicznych, ale chyba tak nie jest. Fanchon obserwowała macki. Teraz wszystkie już drgały. - Myślę, że lepiej będzie się stąd wynieść - mruknęła. - I to natychmiast. - ALE nie możemy rzucać się do wody nie wiedząc, dokąd płynie - zaprotestował Bink. - Musimy być głęboko pod powierzchnią morza. Wolę tu zostać i walczyć, niż utonąć. - Proponuję zawrzeć rozejm, dopóki się stąd nie wydostaniemy - powiedział Trent - Eliksir się skończył i nie możemy wrócić tą drogą, którą przybyliśmy z Mundanii. Prawdopodobnie będziemy musieli współpracować, żeby się stąd wydostać, a w obecnej sytuacji nie mamy się o co kłócić.
Fanchon nie ufała mu. - Więc my ci pomożemy wydostać się, a wtedy rozejm się skończy i ty nas zamienisz w komary. Skoro jesteśmy w Xanth to nigdy nie uda nam się wrócić do własnej postaci. Trent strzelił palcami - Co za głupiec ze mnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Mogę teraz użyć mojej magii, aby nas stąd wydobyć - popatrzył na drgające, zielone macki. - Oczywiście, będę musiał zaczekać, aż cały eliksir wyparuje, bo unicestwia on też moją magię. To znaczy, że do tej pory kraken w pełni odżyje. Nie mogę go przekształcić, bo jego prawdziwe ciało jest za daleko. Macki podniosły się. - Bink, nurkuj! - zawołała Fanchon, - Nie chcemy się znaleźć pomiędzy krakenem a Złym Czarodziejem - rzuciła się do wody. Wniosek został przeforsowany. Miała rację - albo pożre ich kraken; albo czarodziej ich przekształci. Teraz, dopóki resztki eliksiru łagodziły oba zagrożenia, był czas na ucieczkę. On by się jeszcze wahał, gdyby Fanchon nie zaczęła działać. Gdyby utonęła, straciłby sojusznika. Bink pognał plażą, potknął się o mackę i rozłożył się jak długi. Reagując odruchowo, macka owinęła się wokół jego nogi. Liście przykleiły się do ciała, mlaszcząc cicho, Trent dobył miecza i podbiegł w jego stronę. Bink nabrał garść piasku i rzucił w czarodzieja, ale bez skutku. Wtedy miecz Trenta opadł i rozciął mackę. - Nic ci nie grozi z mojej strony, Bink - powiedział Czarodziej. - Płyń, jeśli chcesz. Chłopak poderwał się na nogi i skoczył do wody, nabierając głęboko powietrza. Zobaczył nogi płynącej w dół Fanchon i czarną rurę, otwór drugiego końca. Przestraszył się i cofnął kilka stóp. Wynurzył głowę na powierzchnię wody. Trent stał na plaży i siekł mieczem łączące się macki. Broniąc się przed potworem, stanowił istny obraz bohaterstwa, jednak gdy walka się skończy, Trent będzie o wiele bardziej niebezpiecznym potworem, niż kraken. Bink podjął decyzję. Nabrał znowu powietrza i zanurkował. Tym razem trafił w sam środek wiru i prąd porwał go. Nie było odwrotu. Tunel poszerzył się prawie natychmiast i utworzył następną świecącą jaskinię. Bink dogonił Fanchon i głowy ich wynurzyły się na powierzchnię prawie równocześnie. Prawdopodobnie zbliżając się do wyjścia dziewczyna, będąc ostrożniejszą zwolniła. Kilka głów odwróciło się w ich stronę. Ludzkich głów, na ludzkich, bardzo przyjemnych kobiecych torsach. Miały twarze elfów, bujne sploty ich włosów spływały w
magicznej poświacie po ich delikatnych, nagich ramionach i jędrnych piersiach. Dolną część ciała stanowiły rybie ogony. To były syreny. - Co robicie w jaskini? - zawołała jedna z nich z oburzeniem. - Chcemy tylko przepłynąć - powiedział Bink. Syrena mówiła oczywiście wspólnym językiem Xanth. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby Trent nie opowiadał, w jaki sposób język Xanth. łączył w sobie wszystkie języki Mundanii. Magia działała na wiele sposobów, - Powiedzcie nam, jak najłatwiej można wydostać się na powierzchnię. - Tędy - powiedziała jedna, wskazując na prawo. - Tędy - powiedziała inna, wskazując na lewo. - Nie, tędy! - zawołała trzecia, pokazując do góry. Potem rozległ się wybuch dziewczęcego śmiechu. Kilka syren skoczyło do wody i podpłynęło błyskając ogonami w stronę Binka. Po chwili był otoczony. Z bliska stworzenia te były jeszcze ładniejsze niż z daleka. Każda miała doskonała cerę, efekt dobroczynnego działania wody, a ich unoszące się na wodzie piersi wydawały się pełniejsze. Może za długo miał do czynienia z Fanchon; widok tych wszystkich piękności wzbudził w nim dziwne uczucia podniecenia i nostalgii. Gdyby tak mógł je wszystkie, chwycić, ale nie, one były syrenami, zupełnie nie w jego typie. Nie zwróciły zupełnie uwagi na Fanchon. - To facet! - zawołała jedna z nich. Miła chyba na myśli to, że jest on człowiekiem, a nie trytonem. - Popatrzcie, ma rozdzielone nogi, bez ogona. Nagle zaczęły nurkować, żeby obejrzeć jego nogi. Bink, nagi, czuł się bardzo niezręcznie. Zaczęły go dotykać, ugniatając nieznana im mięśnie kończyn dolnych. Dla nich była to nowość. Dlaczego jednak nie oglądały nóg Fanchon? Były to raczej psoty, niż ciekawość. Głowa Trenta wyłoniła się za nimi z wody. - Syreny - skomentował. - Nic od nich nie uzyskamy. Chyba miał rację. Wydawało się również, że nie uda im się uniknąć towarzystwa Czarodzieja. - Sądzę, że lepiej będzie zawrzeć rozejm – powiedział Bink do Fanchon – Musimy mu zaufać. Spojrzała na syreny, a potem na Trenta. - No dobrze - rzekła nieuprzejmie - cokolwiek to jest warte, a pewnie niewiele. - Bardzo rozsądnie - stwierdził Trent. - Nasze dalekosiężne cele mogą być różne, ale cel bezpośredni nas łączy: musimy przeżyć. Patrzcie, nadpływają trytony.
Gdy to mówił pojawiła się grupa trytonów, przypływających z innej strony. Był tu istny labirynt jaskiń i zalanych wodą korytarzy. - Hola! - zawołał tryton, wymachując swoim trójzębem. - Huzia! - syreny zapiszczały kokieteryjnie i uciekły. Bink unikał oczu Fanchon; panie zdecydowanie za dobrze się z nim bawiły i to niewątpliwie nie z powodu jego osobnych nóg. - Jest ich zbyt wielu, by z nimi walczyć - powiedział Trent. - Eliksir się skończył. Za waszym pozwoleniem i w ramach naszego rozejmu zamienię was w ryby albo może gady, żebyście mogli uciec, jednakże... - Jak odmienimy się z powrotem?- zapytała Fanchon. - W tym jest cała rzecz. Nie mogę zamienić siebie, zatem musicie mnie uratować, albo pozostać w nowej postaci. Razem przeżyjemy, lub zginiemy osobno. Zgoda? Popatrzyła na trytony, która uparcie płynęły w ich kierunku, otaczając ich z wzniesionymi do góry trójzębami. Nie wyglądali na rozbawionych. Była to wyraźnie banda chuliganów popisująca się przed podziwiającą ich syrenią widownią, która pojawiła się na brzegu. - Zamień ich w ryby - krzyknęła Fanchon. - To by usunęło bezpośrednie zagrożenie, gdybym mógł ich wszystkich naraz dostać - zgodził się Trent - ale nie uwolni nas to z jaskini. Podejrzewam, że musimy jednak ograniczyć magię do nas samych. W końcu jesteśmy intruzami w ich własnym domu. Istnieje przecież coś takiego, jak prawo własności. - W porządku - zawołała, gdy tryton zamierzył się na nią trójzębem - Rób, jak uważasz. Nagle stała się potworom, najgorszym, jakiego Bink widział życiu. Miała wielki, zielonkawy pancerz, z którego wystawały ręce, nogi, głowa i ogon. Jej stopy zakończone były płetwami, a głowa przypominała łeb węża. Trójząb trytona uderzył w skorupę Fanchon-potwora i odbił się. Nagle Bink dostrzegł sens tej transformacji. Potwór był nie do pokonania. - Żółw morski - mruknął Trent. - Z Mundanii. Normalnie nieszkodliwy, lecz trytony o tym nią wiedzą. Badałem, stworzenia nie magiczne i mam dla nich wiele szacunku. Hop! - leciał ku nim następny trójząb. Wtedy także Bink stał się żółwiem morskim. Natychmiast poczuł się w wodzie całkiem nieźle. Nie bał się już zębatych oszczepów. Jeśli któryś z nich zbliży się do jego twarzy, to po prostu schowa głowę w pancerz. Nie ukryją jej całej, ale wystający pancerz
ochroni go prawie przed wszystkim. Coś pociągnęło go za górną część tarczy. Bink zaczął nurkować, starając się pozbyć tego czegoś, a potem w jego gadzim umyśle zaświtała myśl, że powinien to coś tolerować. Nie był to przyjaciel, ale można go było nazwać sojusznikiem. Zanurkował więc, ale pozwolił temu ciężarowi na sobie pozostać. Bink wiosłował powoli, ale silnie płynąc w stronę podwodnego korytarza. Drugi żółw już do niego wpłynął. Bink nie martwił się, czym będzie oddychał. Wiedział, że może wstrzymać powietrze tak długo, jak to będzie potrzebne. Nie trwało to długo. Korytarz prowadził ukosem w górę na powierzchnię wody. Bink zobaczył Księżyc. Po burzy nie było śladu. Nagle stał się znowu człowiekiem i pływanie stało się trudniejsze. - Dlaczego mnie zamieniłeś z powrotem? - zapytał. - Jeszcze nie jesteśmy na brzegu. - Gdy byłeś żółwiem, miałeś rozum żółwia i instynkty żółwia - wyjaśnił Trent. - inaczej nie potrafiłbyś przetrwać jako żółw. Po jakimś czasie zapomniałbyś, że byłeś kiedyś człowiekiem. Gdybyś skierował się na pełne norze, mogłoby mi się nie udać złapanie ciebie, a więc nie mógłbym cię zmienić z powrotem. - Drzewo Justyn zachował ludzki umysł - wytknął Bink. - Drzewo Justyn? - Jeden z ludzi, których zamieniłeś w drzewa w North Village. Jego talent polegał na przenoszeniu głosu. - Aaa, pamiętam. To był specjalny przypadek. Przekształciłem go w myślące drzewo, w człowieka w formie drzewa, a nie w prawdziwe drzewo. Mogę to osiągnąć, kiedy się bardzo postaram. W przypadku drzewa ma to sens, ale żółw potrzebuje żółwich reakcji, żeby przetrwać w oceanie. Bink nie wszystko rozumiał, ale nie chciał o tym dyskutować. Najwyraźniej były to różne przypadki. W tym momencie, pojawiła się Fanchon w ludzkiej postaci. - No cóż, dotrzymałeś układu - powiedziała niechętnie,. - Nie sądziłam, że tak postąpisz. - Czasem trzeba być realistą - rzekł Trent. - O co ci chodzi? - zapytała.
- Powiedziałem, że nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Sądzę, że zbliża się tu wąż morski. Bink dojrzał wielką głowę. Nie było wątpliwości, że potwór również ich widział. Był olbrzymi, głowa miała szerokość jednego yarda. - Uciekajmy do skały - zawołał Bink, kierując się do występu, który oznaczał wyjście z jaskini trytonów. - To jest wielki, długi wąż - powiedziała Fanchon. - Może sięgnąć do jaskini albo owinąć się dookoła skał. W tej postacie nie uciekniemy mu. - Mogę was zamienić w trujące meduzy, których wąż nie ruszy - powiedział Trent .- ale moglibyście zgubić się w zamieszaniu. Poza tym nie jest zdrowo być przekształcanym więcej, niż raz dziennie; nie mogłem tego sprawdzić podczas mojego wygnania, z oczy- wistych powodów, ale obawiam się, że wasze organizmy za każdym razem doznają szoku. - A poza tym potwór może zjeść ciebie - cierpko rzuciła Fanchon. - Szybko myślisz - zgodził się Trent spokojnie. - Muszę zatem zrobić coś, czego wolałbym uniknąć - przekształcić potwora. - Nie chcesz przekształcić węża morskiego? - zapytał ze zdziwieniem Bink. Wąż był już blisko. Jego małe, czerwone oczka utkwione były w ofiarach; ślina kapała z jego wielkich zębów. - To niewinna istota, która zajmuje się swoimi sprawami - powiedział Trent. - Nie powinniśmy wkraczać na jego wody, jeśli nie chcemy brać udziału w jego egzystencji. W naturze panuje równowaga magiczna, czy też mundańska, której nie powinniśmy zakłócać . - Masz dziwne poczucio humoru - kwaśno stwierdziła Fanchon. - Nigdy nie sądziłam, że rozumiem niuanse czarnej magii. Jeśli chcesz chronić jego życie, to zamień go w małą rybkę, dopóki nie dostaniemy się do brzegu, a potem przekształć go z powrotem. - I pośpiesz się! - krzyknął Bink. Wąż górował teraz nad nimi, łypiąc kogo by pożreć w pierwszej kolejności. - To byłoby nieskuteczne - powiedział Trent. - Ryba odpłynie i stracimy ją z oczu. Muszę być w stanie dostrzec to stworzenie, które chcę przekształcić i musi być ono w zasięgu sześciu stóp ode mnie. Twoja sugestia ma jednak pewne zolety. - Sześć stóp - powiedział Bink.- Znajdziemy się w jego brzuchu, zanim się zbliżymy na taką odległość. Wcale nie żartował. Paszcza potwora była dłuższa niż szersza, więc gdyby ją otworzył całkowicie, to górne kły znalazłyby się w odległości dobrych 12 stóp od dolnych. - Muszę działać w granicach moich możliwości - stwierdził nieporuszony Trent. -
Głowa, siedziba tożsamości, stanowi krytyczny obszar. Kiedy ją przekształcę, reszta za nią naturalnie podąża. Gdybym spróbował transformacji, mając w zasięgu wzroku tylko ogon, skopałbym robotę. Kiedy wąż spróbuje wziąść mnie do paszczy, dopiero wtedy będzie w zasięgu mojej władzy. - A jak rzuci się najpierw na któreś z nas? - zapytała Fanchon - Przypuśćmy, że będziemy więcej, niż sześć stóp od ciebie. - Proponuję, żebyście znaleźli się w tym promieniu – powiedział sucho Trent. Bink i Fnchon pośpiesznie podpłynęli bliżej do Złego Czarodzieja. Bink miał silne wrażenie, że nawet gdyby Trent nie posiadał magli i tak byliby w jego władzy. Był zbyt pewny siebie i sprawny taktycznie; wiedział, jak kierować ludźmi. Ciało potwora morskiego sprężyło się. Jego głowa z wystającymi zębami uderzyła w dół. Wydobywała się z niej para, tworząc małe, obleśne chmurki. Fanchon krzyknęła histerycznie. Bink również przeżył chwilę obezwładniającej trwogi. Uczucie to stało się mu aż nazbyt dobrze znane; nie nadawał się na bohatera. Gdy okropna paszcza zamykała się nad nimi, wąż morski zniknął. Na jego miejscu latał błyszczący owad jaskrawego koloru. Trent złapał go z łatwością w rękę i posadził sobie na włosach. Całe stworzenie trzęsło się ze strachu. - Świetlik - wyjaśnił Trent. - Nie umie dobrze latać i nie cierpi wody. Nie ruszy się, dopóki nie wyjdziemy z morza. Teraz cała trójka popłynęła do brzegu. Zabrało im to trochę czasu. Morze było jaszcze niespokojne, a oni byli zmęczeni, lecz żadne inne stworzenia nie niepokoiły ich. Widocznie mniejsze drapleżniki trzymały się z dala od terytorium łowieckiego potwora morskiego. Zrozumiałe nastawienie, ale prawdopodobnio za parę godzin, gdy potwora jeszcze tu nie będzie, cały ten teren zaroi się od monstrualnych drapieżników. Odblask był silniejszy w dolinach fal. Część tworzyły świecące ryby, błyskające różnymi kolorami porozumiewając się w ten sposób z osobnikami swojego gatunku, reszta pochodziła od samej wody. Bladozielone, żółte i pomarańczowe fale - magia oczywiście, ale po co? Ileż było rzeczy, które Bink spotykał na swej drodze, ale nie rozumiał ich. Na dnie widział muszle, niektóre z nich miały oświetlone krawędzie, inne tworzyły błyszczące wzory. Kilka z nich zniknęło, gdy nad nimi przepływał. Czy stały się naprawdę niewidzialne, czy po prostu zgasiły swą poświatę - nie wiedział. Były jednakże magiczne i to było mu bliskie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ze rad jest być znowu pośród znanych zagrożeń Xanth. Gdy dopłynęli do plaży nadszedł świt. Słońce wschodziło za chmur ani nad puszczę, aż wreszcie wyłoniło się. Jego oblicze odbiło się w wodzie. Był to widok niezwykłej
piękności. Bink uchwycił się tej myśli, bo cały był sztywny ze zmęczenia, skoncentrowany na torturze poruszania rękami i nogami, znowu, znowu i znowu. W końcu wypełzł na plażę. Fanchon wyczołgała się tuż obok. - Nie zatrzymuj się - powiedziała. - Musimy znaleźć ukrycie, bo mogą przyjść inne potwory, z wody albo z lasu... Trent zatrzymał ale. Stał w wodzie po kolana, a jego miecz zwisał mu u boku. Wyraźnie był mniej zmęczony niż oni. - Wracaj przyjacielu - rzekł, wrzucając coś do morza. Potwór morski pojawił się znowu, a jego wężowe sploty wyglądały jeszcze bardziej imponująco w płytkiej wodzie. Trent musiał umknąć mu z drogi, by nie zostać zgnieciony, ale potwór nie szykował się do ataku. Był niezmiernie niezadowolony. Wydał z siebie ryk złości, bólu, a może po prostu zdziwienia i popłynął w stronę głębi. Trent wyszedł z wody. - To nie jest śmieszne być bezbronnym świetlikiem, kiedy przyzwyczajono się do królowania w morzu - Czarodziej zwrócił się w ich stronę. - Mam nadzieję, że nie załamie się nerwowo. Nie uśmiechał się. To śmieszne, pomyślał Bink, żeby człowiek tak bardzo lubił potwory. Trent był jednak złym Czarodziejem obecnych czasów. Dziwnie przystojny, dobrze wychowany, mądry i silny, Inteligentny i odważny, wolał jednak potwory, niż ludzi. Nigdy o tym nie zapominał. Dziwne, że Humfrey, Dobry Czarodziej, był małym, brzydkim karzełkiem mieszkającym w nieprzyjemnym, obskurnym zamku i egoistycznie wykorzystującym swoją magię, żeby się wzbogacić, zaś Trent był istnym wcieleniem bohatera. Czarodziejka Iris wyglądała pięknie i kusząco, ale była w rzeczywistości przeciętna. Pozytywne cechy Humfrey’a przejawiały się w jego czynach, gdy się go już dobrze poznało. Dotychczas Trent także sprawiał pozytywne wrażenie, zarówno co do swojego wyglądu, jak i czynów, przynajmniej na czysto osobistym poziomie. Gdy Bink spotkał go po raz pierwszy w życiu w jaskini krakena i nie wiedział jak złą ma naturę, nigdy by się nie domyślił kim naprawdę jest. Trent przeszedł przez plażę i wydawało się, że prawie wcale nie jest zmęczony, wschodzące słońce oświetliło jego włosy tak, że wydawały się jaskrawo żółte. Wyglądał w tej chwili jak bóg, wszystko co doskonałe w człowieku. Bink. Znowu lekko się zmieszał, próbując pogodzić jego wygląd z tym, co stanowi jego prawdziwą naturę i znów wydało mu się to prawie niemożliwe. Niektóre rzeczy trzeba po prostu brać na wiarę. - Muszę odpocząć i wyspać się - wymamrotał w końcu. - Nie potrafię teraz odróżnić
dobra od zła. Fanchon. spojrzała na Trenta. - Wiem, o co ci chodzi - potrząsnęła głową tak, że jej mokre, rzadkie włosy rozsypały się na wszystkie strony. - Zło działa w sposób ukryty. W każdym z nas jest trochę zła, które usiłuje zapanować nad nami. Musimy z nim walczyć, bez względu na to, jak wielka jest pokusa. Trent zbliżył się do nich. - Wygląda na to, że nam się udało - promieniał zadowoleniem, - Dobrze jest być z powrotem w Xanth, w jakikolwiek sposób. Śmieszne, że wy, którzy chcieliście tak bardzo przeszkodzić mi, w rezultacie pomogliście mi. - Śmieszne - zgodziła się bez entuzjazmu Fanchon. - Sądzę, że jesteśmy na skraju głównego obszaru Pustkowia, graniczącego z Wielką Rozpadliną. Nie zdawałem sobie sprawy, że dryfowaliśmy tak bardzo na południe, ale kształt linii brzegowej wskazuje na to niedwuznacznie. A to znaczy, że nasze kłopoty się jeszcze nie skończyły. - Bink został wygnany, ty byłeś skazany na banicję, a ja jestem brzydka - mruknęła Fanchon. - Nasze kłopoty się nigdy nie skończą. - Sądzę, że byłoby rozsądnie przedłużyć nasz rozejm do czasu gdy wydostaniemy się z Pustkowia - powiedział Czarodziej. Czy Trent wiedział coś, o czym Bink nie miał pojęcia? Bink nie posiadał magii, więc mógłby łatwo paść ofiarą wszystkich okrutnych zaklęć głębokiej dżungli. Nie wydawało się, żeby Fanchon miała jakąś magię. Dziwne, ale twierdziła, że jej wygnania było dobrowolne, a nie wymuszone, ale jeśli naprawdę nie miała magii, taż powinna była zostać wygnana. W każdym razie jej problemy byłyby podobne. Trent ze swoją znajomością szermierki i posługiwania się zaklęciami, nie miał powodu obawiać się w tej okolicy czegokolwiek. Fanchon miała podobne wątpliwości, - Jak długo jesteś z nami, ciągle grozi nam przekształcenie w ropuchy. Nie sądzę, żeby Pustkowie było bardziej niebezpieczne. Trent rozłożył ręce. - Zdaję sobie sprawę, że mi nie ufacie i może macie po temu powody. Choć jednak wiem, że nasze szanse wzrosną, jeśli będziemy jaszcze trochę współpracować. Więc nie będę się wam narzucać - i poszedł plażą na południe. - On coś wie - szepnął Bink. - Zostawia nas na śmierć. Może się nas pozbyć, nie łamiąc danego słowa.
- Dlaczego miałby się troszczyć o swoje słowo? - zapytała Fanchon. - To by sugerowało, że jest człowiekiem honoru. Bink nie potrafił na to odpowiedzieć. Podpełzł w cień i upadł na miękki kobierzec traw. Był nieprzytomny przez dłuższą część nocy, ale to nie jest to samo co sen - potrzebował solidnego odpoczynku. Kiedy obudził się, księżyc stał wysoko, a on był unieruchomiony. Nie czuł bólu, tylko swędzenie, lecz nie mógł podnieść głowy, ani rąk. Były przymocowane do ziemi przez tysiące nitek. - Nie! - w swoim zmęczeniu był na tyle nieostrożny, że położył się na zagonie mięsożernej trawy. Źdźbła wrosły w jego ciało, przenikając je tak powoli i delikatnie, że nie zakłóciły mu snu. Znajdował się w pułapce. Zdarzyło mu się kiedyś spotkać połać takiej trawy koło North Village. Na szmaragdowej łączce leżał szkielet jakiegoś zwierzęcia. Trawa spożyła całe mięso. Zastanawiał się wtedy, jak jakiekolwiek stworzenie może być na tyle głupie, żeby dać się złapać czemuś takiemu. Teraz już wiedział. Wciąż jeszcze oddychał, a więc mógł krzyczeć, co też uczynił z pewną przyjemnością. - Ratunku! Nikt nie odpowiedział. - Fanchon - zawołał. - Jestem uwięziony. Trawa mnie pożera - była to trochę przesada; nie był zraniony, tylko przywiązany do ziemi, ale nowe pędy wciąż w niego wrastały, a wkrótce zaczną się nim odżywiać, czerpiąc życiodajne białko z jego ciała. Nadal baz odzewu. Zdał sobie sprawę, że ona nie chce, albo nie może mu pomóc. Prawdopodobnie coś rzuciło na nią usypiające zaklęcia. Patrząc wstecz wydawało się oczywiste, że na krańcu plaży znajdowało się mnóstwo śmiertelnych zagrożeń. Musiała na jakieś wpaść. Może już nie żyła. - Ratunku! Jest tu kto? – zawołał rozpaczliwie To był następny błąd. Wszędzie wokół, w puszczy i na plaży, roiło się od przeróżnych stworów. Ogłosił swoją bezradność i one teraz przybywały tu, by to wykorzystać, Gdyby usiłował walczy z trawą w milczeniu, mógłby wyrwać się na czas - obudził się, zanim ona była gotowa zabić go. Gdyby zmienił pozycję, a jego ciało było na tyle odporne, że mogło obronić się przed zastojem krążenia płynów ustrojowych wywołanym przez trawę. Gdyby walczył i przegrał, śmierć miałby lekką - powolne zapadanie w wieczny sen - ale hałasując, wystawił się na pastwę całego mnóstwa znacznie groźniejszych czarów. Nie widział ich, ale mógł je słyszeć. Z pobliskiego drzewa dobiegł go szelest, jak gdyby, były tam mięsożerne wiewiórki. Z plaży doszły go szurania głodnych kwasowych krabów, Od strony morza doleciało, odrażające mlaskanie, jakby mniejszego potwora morskiego, który wślizgnął się na
terytorium wielkiego zwierza przekształconego przez Trenta. Teraz ten mały wypełzał z wody i spieszył do ofiary, zanim zostanie całkowicie zjedzona. Najgorszym jednak dźwiękiem było tuptanie czegoś, będącego jeszcze daleko w puszczy, odległego, ale poruszającego się bardzo szybko. Padł nań cień. - Cześć! - zawołał ktoś skrzekliwie. Była to harpia, krewniaczka tej, którą spotkał na drodze do North Village. Była równie brzydka, śmierdząca i szkaradna, a teraz również groźna. Zniżała się powoli, wyciągając szpony i drgając. Poprzednia harpia miała z nim do czynienia kiedy był w pełni sił, więc trzymała się z daleka. Może zbliżyłaby się, gdyby wypił wodę ze Źródła Miłości. Ta spotkała go, gdy był bezradny. Miała kobiecą twarz i piersi, więc w tym znaczeniu była istotą żeńską tak, jak syreny. Zamiast ramion miała wielkie, zatłuszczono skrzydła, a jej ciało było ciałem wielkiego ptaka. I była brudna, jej twarz i piersi miały nie tylko groteskowe kształty, ale były też oblepione brudem. Cud, że w ogóle mogła latać. Bink nie miał możliwości ani chęci przyjrzeć się poprzedniej harpii z bliska. Teras miał doskonały widok. Syreny prezentowały to, co było piękne w postaci kobiety, harpia zaś przedstawiała to, co u niej najohydniejsze. W porównaniu z nią Fanchon wyglądała prawie przyswoicie, a w każdym razie nie śmierdziała brudem. Zrobiła na niego kupę, zaciskając i prostując szpony w oczekiwaniu na kłąb wnętrzności, który wydrze z jego bezbronnego brzucha. Niektóre ze szponów tyły połamane i pokrzywione. Doleciał go jej zapach, smród nie do wytrzymania. - Och, jaki duży, przystojny kawałek mięsa! - zaskrzeczała. - Wyglądasz na gotowego do jedzenia. Nie mogę się zdecydować, od czego zacząć - wybuchnęła szalonym, obleśnym śmiechem. Śmiertelnie przerażony Bink dokonał największego w swoim życiu wysiłku i wyrwał jedno ramię z uchwytu trawy. Wystawały z niego maleńkie korzonki, a cała ta operacja sprawiła mu ból. Leżał częściowo na boku, jeden policzek miał przyczepiony do podłoża, więc pole jego widzenia było bardzo ograniczone, ale słuch nadal przynosił mu okropne nowiny o zbliżającym się zagrożeniu. Zamachnął się na harpię, odstraszając ją na moment. Była oczywiście tchórzem. Jej charakter pasował do jej wyglądu. Załopotała ciężko skrzydłami. Brudne pióro upadło na dół. - Niegrzeczny chłopiec- zaskrzeczała. Wydaje się, że nie potrafiła inaczej mówić, jak tylko skrzecząc. Miała tak chrypliwy głos, że trudno ją było zrozumieć. - Wyrwę ci za to flaki - zarechotała ohydnie. Nagle nowy cień padł na Binka, cień czegoś, czego nie mógł zobaczyć ze swojej