ANTHONY PIERS
OKRUTNE KŁAMSTWO
Cykl Xanth
Tom VIII
1. WIDMOWA WYPRAWA
Ivy, przez bezmyślność, miała zakaz opuszczania Zaniku Roogna, więc - oczywiście -
była bezbrzeżnie znudzona. Jej matce ostatnio urósł spory brzuch, ale Iren nadal objadała się,
udając, że to cudowne i wyglądało na to, że nie ma już czasu dla córki. Co gorsze, ojciec,
Król Dor, zamówił dla Ivy małego braciszka. Ivy nie potrzebowała i nie chciała małego
braciszka. Jak mogli bezmyślnie zamówić coś takiego nie konsultując się uprzednio z
najbardziej zainteresowaną osobą? A poza tym, na cóż komu dziecko - a szczególnie
chłopiec?
Jednak już przysłali to okropieństwo i Iren najwidoczniej uczciła ten fakt, używając
odchudzającego zaklęcia, ponieważ nagle wróciła do poprzedniej wagi, ale nadal prawie nie
miała czasu dla Ivy. Niech licho porwie wszystkie kapusty! Ivy doszła do wniosku, że nawet
Mundania nie mogła być gorsza niż to.
Przez jakiś czas bawiła się prezentami przysyłanymi przez koleżankę - Rapunzel,
która miała bardzo długie włosy i również otrzymała zakaz opuszczania rodzinnego zamku.
Ivy była jeszcze mała i nie umiała czytać ani pisać, tak więc wymieniały między sobą drobne
upominki, co zazwyczaj zupełnie wystarczało. Jednak jak długo można bawić się zabawkami?
Niebawem Ivy miała tego dość.
W końcu i bez końca zaczęła całymi godzinami obserwować magiczny arras w swoim
pokoju; oglądanie tej głupiej tkaniny stało się jej jedyną rozrywką. Ruchome obrazy
ukazywały wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się w krainie Xanth. Jednak obrazy były
rozmazane, a ponadto Ivy niezbyt interesowała się historią. O ileż zabawniej było w puszczy,
gdzie można bawić się z chmurami, •wikłaczami i tykwami!
Gdy gobelin odgrywał sceny z przeszłości odległej o kilkaset lat, Ivy zdała sobie
sprawę z tego, że ma towarzystwo. W komnacie był jeden z zamkowych duchów. Prawdę
mówiąc, on też oglądał arras.
Oczywiście, Ivy nie obawiała się duchów; prawdę powiedziawszy, było wprost
przeciwnie. Zjawy unikały jej, ponieważ kłopoty zdawały się podążać o pół kroku za
dziewczynką, a widmowi mieszkańcy Zamku Roogna, jak większość tych stworzeń, cenili
sobie spokój ducha. Tak więc obecność tego widma zdziwiła Ivy, chociaż jej nie
zaniepokoiła. Zerknęła na ducha, lecz jego kształty były zupełnie niewyraźne i nie
zdołała rozpoznać, który to. Zapytała:
- Kim jesteś?
- Jestem Jordan - odparł cicho zapytany. Duchy z trudem
wydawały choćby najcichsze dźwięki, ponieważ nie miały czym, ale
udawało im się to, jeśli mocno się starały.
Och, tak. Jordan był tym, który dawno temu, kiedy Ivy jeszcze nie było na świecie,
pomógł Imbri ocalić Zamek Roogna przed hordami Jeźdźca.
- Co robisz?
- Oglądam moją historię.
Kiedy skupiła na nim uwagę, duch stał się wyraźniejszy, zmieniając się z bezkształtnej
chmury w wydęte prześcieradło, co wyszło jego wyglądowi na dobre. Ivy zainteresowała się
bardziej.
- Twoją historię? Przecież to historia Xanth, głuptasie!
- Ja żyłem w Xanth czterysta lat temu - rzekł Jordan, przybie
rając postać podobną do ludzkiej.
— Czy było wtedy równie nudno jak teraz?
— Nie, było cudownie! - rzekł duch z większym niż dotychczas
ożywieniem. - To była wspaniała wyprawa - jak sądzę.
— Sądzisz? - Ivy chciała wyjaśnić tę zagadkę, gdyż jeśli w Za
mku Roogna było coś interesującego, zamierzała to odkryć.
- No cóż, w jej trakcie umarłem.
- Hmm, ja zaraz umrę z nudów - zapewniła go Ivy.
- Och, nie - zaprotestował Jordan. - Jesteś czarodziejką.
Dorośniesz i zostaniesz Królem Xanth.
To nie było dla Ivy niczym nowym, ale jej zainteresowanie wzrosło. Teraz Jordan był
już w pełni uformowanym mężczyzną, częściowo białym, a po części przezroczystym, dość
dużym, młodym i przystojnym. Biały kosmyk włosów opadał mu lekko na prawe oko, także
białe. Większość duchów przybierała ten kolor; Ivy nie wiedziała, dlaczego.
- Jak umarłeś?
Jordan potrząsnął głową.
-- Chyba niezbyt dobrze to pamiętam. Jestem nieżywy już od dawna.
- Przecież to tak łatwo zapamiętać! - wykrzyknęła Ivy. -
Śmierć to ważne wydarzenie, podobnie jak narodziny!
- A ty pamiętasz, jak się urodziłaś?
Oczywiście, że nie. Rodzą się zwierzęta. Ja zostałam znaleziona pod liściem kapusty.
Powinnam wtedy kopnąć tę główkę kapusty, bo teraz znaleźli pod nią Dolpha i zrobili z niego
mojego małego braciszka.
Wydęła wargi, rozjątrzona tym wspomnieniem.
- Gdybym była mądra, wymknęłabym się w nocy i wrzuciła
wszystkie główki kapusty do fosy, zanim pojawił się Dolph. To
pewnie jego wina, że mnie uziemili.
- Tak, z chłopcami jest sporo kłopotów - przyznał duch. -
Prawie tyle, ile z dziewczynkami.
- Co o?
Duch przezornie odsunął się dalej, pojmując, że powiedział coś prowokacyjnego i
niewłaściwego. Każdy wie, że chłopcy są znacznie gorsi od dziewczynek. Jednak Ivy
postanowiła wybaczyć mu tę pomyłkę, ponieważ nawet upiorne towarzystwo jest lepsze niż
żadne.
- Opowiedz mi o przygodzie twego życia.
- Hmm, ją również niezbyt dobrze pamiętam. Wiem, że była
ekscytująca, pełna potworów, czarowników, mieczów, magii oraz
pięknych kobiet, ale szczegóły zatarły mi się w pamięci.
- Zatem skąd wiesz, że gobelin pokazuje teraz twoje życie? -
spytała czujnie Ivy.
- Poznaję sceny z mojego życia, kiedy widzę je na arrasie. Walka
ze smokiem, pocałunek kobiety - zaczynam sobie przypominać.
Wiem, że to przeżyłem.
- Walka ze smokiem? - zapytała Ivy. - Chyba nie ze Smokiem
z Rozpadliny?
- Zdaje się, że tego nie spotkałem - rzekł Jordan. - On żyje do
dziś, prawda? A zatem nie mogłem go zabić.
- To dobrze.
Smok z Rozpadliny stał się przyjacielem Ivy i nie chciała, żeby stało mu się coś złego,
nawet czterysta lat temu. Rozpadliny pilnowała teraz Stacey Parowiec, smoczyca. W końcu
Stanley dorośnie i wróci do Rozpadliny, ale nastąpi to w odległej przyszłości i dziewczynka
wcale się tym nie martwiła.
- A kogo całowałeś?
Duch skupił się.
Kilka pięknych kobiet, jak sądzę, ale najmocniej tę ostatnią. Okrutnie mnie okłamano i
umarłem. Dlatego nienawidzę jej. Jednak po śmierci znalazłem lepszą kobietę, więc może,
mimo wszystko, wyszło mi to na dobre.
Ta historia stawała się po prostu fascynująca!
- Jak mogłeś znaleźć sobie kobietę po śmierci?
- Martwą kobietę, rzecz jasna. Będącą duchem, tak jak ja.
Ivy znała zjawy Zamku Roogna od zawsze, ale nigdy nie przyszło
jej do głowy, aby wypytywać je o ich życie.
- I co się z nią stało?
- Nadal tu jest, oczywiście. To Renee.
- Och, Renee! Czasem słyszę jak śpiewa. Ciche, smutne pio
senki.
- Tak, ona często jest smutna. Jednak to cudowna osoba.
Gdybym znów był żywy, ożeniłbym się z nią.
- Głuptasie, duchy nie mogą żyć ponownie! - skarciła go Ivy.
- A co z Millie?
Millie-zjawa rezydowała w Zamku Roogna przez osiemset lat, zanim została
wskrzeszona. Poślubiła Władcę Zombich i teraz mieli dwójkę nastoletnich bliźniąt, Hiatusa i
Lacunę, którzy czasami pilnowali Ivy.
— To prehistoria - ucięła Ivy. - Z czasów, gdy Dobry Mag
Humfrey praktykował jeszcze jako staruszek. Pomógł przywrócić jej
życie. Każdy o tym wie. Jednak Dobry Mag Humfrey już nie
wskrzesza duchów, a nikt inny nie wie, jak to zrobić. W jaki sposób ty
mógłbyś ożyć?
— No cóż, mój dar to umiejętność gojenia - odparł Jordan. -
A zatem, gdyby moje kości zostały znalezione i poskładane razem,
może...
— Gdzie są twoje kości?
— Nawet jeśli kiedyś wiedziałem, zapomniałem - wyznał zmie
szany duch.
Tak więc Jordan stanowił prawdziwą zagadkę. Teraz Ivy była naprawdę
zainteresowana.
- To okrutne kłamstwo - na czym polegało?
Jordan rozłożył ręce.
- Tego też nie pamiętam. Myślałem, że jeśli ponownie zobaczę
wszystko na arrasie...
- Czemu nie - przystała Ivy. Spojrzeli na gobelin. Pokazywał
skalną ścianę stromego, niemal pionowego urwiska. Spełzał po niej
ogromny ślimak - z jakimś człowiekiem kurczowo uczepionym jego
skorupy.
- Och tak, ten ślimak - rzekł Jordan. - A tam, na nim, jadę ja.
Ivy nigdy nie przyszło do głowy, żeby jeździć na ślimaku,
z pewnością dlatego, że nigdy nie spotkała dostatecznie dużego okazu.
- Dokąd jedziesz?
- Nie pamiętam, ale musiałem gdzieś się dostać.
— A dlaczego na nim jedziesz, zamiast zejść na własnych nogach?
Ten ślimak strasznie się wlecze.
— Tego też nie pamiętani. Jednak sądzę, że nie miałem wyboru.
Może gdybym mógł dostrzec więcej szczegółów...
Spojrzeli z bliska i obraz trochę się powiększył, jak każda rzecz, którą Ivy obdarzyła
baczniejszą uwagą. Dostrzegli jakiś cień, jakby monstrualnego ptaka, ale nie zdołali
stwierdzić, jak wielkie i gdzie było to urwisko. Ślimak poruszał się denerwująco powoli; nie
ulegało wątpliwości, że będą musieli czekać co najmniej godzinę, zanim
przesunie się dalej. Na tym polegał problem z arrasem; ukazywał obrazy ze stałą
szybkością. Można go było zresetować, ale wtedy zazwyczaj przeskakiwał do zupełnie innej
sceny i trzeba było czekać całe tygodnie, aż wróci do poprzedniej. Tak więc, jeżeli chciałeś
zobaczyć zakończenie jakiejś historii, najprościej było pozwolić mu odegrać ją w tym
powolnym tempie. Niemiła perspektywa dla znudzonego dziecka.
Jednak ciekawość Ivy, raz obudzona, nie dawała się zbyć byle czym.
- Musimy poznać prawdę - stwierdziła. - Chcę wiedzieć
wszystko o tym ślimaku - i o twoim życiu, a szczególnie o okrutnym
kłamstwie.
Oparła ręce na biodrach gestem podpatrzonym u matki, podkreślając siłę tego
postanowienia.
- Jestem pewny, że przypomniałbym sobie, gdyby obrazy były
wyraźniejsze - rzekł Jordan.
Ivy przyjrzała się arrasowi.
- Troszkę zabrudził się przez te wieki - powiedziała. - I chyba
niezbyt mu posłużyło to, że używałam go do wycierania rąk przed
obiadem.
To dorośli zawsze mieli takie bezsensowne wymagania co do czystości rąk przed
jedzeniem, więc Ivy wiedziała, że to nie jej wina, ale teraz pożałowała, że nie wycierała
rączek w coś innego.
- Może gdyby udało nam się go wyczyścić, pokazywałby wyraź
niejsze obrazy.
Spróbowali. Ivy przyniosła wiadro z wodą, ale okazało się, że nie potrafi wyczyścić
gobelinu. Sceny pozostawały rozmazane, nawet po namoczeniu.
- Potrzebujemy czegoś lepszego, żeby to oczyścić - orzekła,
sfrustrowana.
Wypróbowali wszystko, co tylko przyszło im do głowy, ale nic nie pomogło. Ivy była
niebezpiecznie bliska wybuchu złości, co było kolejną cechą odziedziczoną po matce. Jednak
postanowiła znaleźć jakiś sposób.
- Dobry Mag Humfrey wiedziałby, co robić, tyle że teraz jest
bardzo młody - rzekła. - Mimo to, musimy spróbować.
Jednak jakim sposobem miała dostać się do zamku Dobrego Maga, jeśli nie wolno jej
opuścić Zamku Roogna? Rodzice z pewnością jej tam teraz nie zabiorą! Na pewno nie, gdyż
są tak piekielnie zajęci tym głupim bachorem. A przecież nie mogła po prostu siedzieć i
czekać, aż skończy się jej kara; zajęłoby to całą wieczność albo nawet trzy dni - nie wiadomo,
co trwałoby dłużej.
— W piwnicy leży stara podkowa Klaczy z Mor - powiedział
duch. - Za jej pomocą mogłabyś wejść do tykwy i wyjść z niej.
Uradowana Ivy klasnęła w ręce. Tykwa okazała się niezwykle interesującym
miejscem, ale jej opuszczenie wymagało ostrożności. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że to
podkowy umożliwiały Klaczom z Mor wychodzenie z tykw, lecz teraz pojęła, że to całkiem
możliwe. Jedna z klaczy musiała zgubić podkowę uciekając przed budzącym się adresatem,
gdyż Klacze z Mor nie mogły pokazywać się ludziom na jawie.
- Prowadź!
Jordan zaprowadził ją do podziemi, gdzie leżała podkowa. Dziewczynka podniosła ją.
Zardzewiały metal był wygięty w kształcie litery U; nic dziwnego, że klacz porzuciła swoją
własność.
- Och, paskudztwo! - krzyknęła Ivy, strząsając łajno z pod
kowy. - Jak to działa?
- Musisz wejść do tykwy - odparł Jordan. - Potem powędru
jesz przez tykwowy świat, aż znajdziesz się w pobliżu celu, a wtedy...
- Wiem, głupku! Chciałam zapytać, jak mam tam wejść?
- Podkowa powinna uczynić łupinę przenikliwą i...
- Gdzie tykwa?
Ivy była niespokojna i niecierpliwa; ponieważ denerwowała ją cała ta historia, dlatego
spieszyła się, żeby nie popełnić błędu i nie zastanawiać się zbytnio nad swoim
postępowaniem.
- Jedna rośnie pod zamkowym murem - rzekł Jordan. - Nie
powinna tam być, jednak jest dobrze ukryta i nikt jej jeszcze nie
znalazł.
-- Zaprowadź mnie tam - rozkazała Ivy. Musiała szybko pójść gdziekolwiek, bo lada
chwila mogły zacząć się jej trząść kolana. Mimo wszystko tykwowy świat był siedliskiem
złych snów i podejrzewała, że znajduje się tam więcej okropnych rzeczy niż nocne mary
kiedykolwiek pokazały zwykłym śmiertelnikom.
Jordan zaprowadził ją. Tykwa znajdowała się tuż przy dużej rozpadlinie u podnóża
muru. Dziewczynka wyciągnęła rękę, złapała pnącze i wyjęła tykwę.
- Tylko nie zaglądaj przez dziurkę! - ostrzegł ją duch.
- Wiem.
Dziewczynka dowiedziała się niedawno wiele o dziurkach; wyglądało na to, że jej
mama nie była zadowolona, kiedy stwierdziła, iż dziadek Trent zgłębił jedną z nich, i
najwidoczniej uważała, że to wina Ivy. Możliwe, że miało to coś wspólnego z nałożoną na
Ivy karą.
- A teraz, jak...?
Wyciągnęła wygiętą podkowę w kierunku tykwy.
- Zaczekaj! - ostrzegł ją Jordan w sposób typowy dla doros
łych. - Sądzę, że potrzebujesz mapy, żeby...
Podkowa dotknęła łupiny tykwy - wniknęła w nią. Ivy, która spodziewała się napotkać
jakiś opór, straciła równowagę i upadła. Jej
ramię wpadło do środka i cała reszta też, chociaż tykwa była znacznie mniejsza od
niej. Nagle znalazła się wewnątrz i spadała.
Otworzyła usta do krzyku, lecz zanim zdążyła go wydać, wylądowała na czymś
miękkim. To coś okazało się ogromną galaretką w cukrze. Odłożyła krzyk na później, wstała i
rozejrzała się wokół. Nie było tak źle, jak się obawiała.
Znajdowała się w ogrodzie słodyczy. Wokół rosły lizaki, a wszystkie rośliny były
lukrecjowe. Chciała zerwać jeden lizak, ale zawahała się; była w środku tykwy. Jeżeli zje tu
coś, czy będzie mogła ją opuścić? Nie była pewna; w tykwie rządziły dziwne prawa. Tak więc
wykazała nadzwyczajną siłę woli, znacznie wykraczającą poza obowiązki małej dziewczynki,
i zostawiła słodycze w spokoju. Miała wrażenie, że będzie tego żałować do końca życia, ale
nie mogła ryzykować.
Klacze z Mor poruszały się po Xanth wchodząc do jednych tykw, a wychodząc
innymi: jakiś owoc zawsze znalazł się w pobliżu śpiącego, który potrzebował złego snu. Ivy
weszła do środka w Zamku Roogna; chciała wyjść w Zaniku Dobrego Maga Humfreya. Tylko
gdzie to jest?
Jordan miał rację; potrzebowała mapy - a nie miała żadnej. No cóż, będzie musiała
jakoś znaleźć drogę.
Pomaszerowała ścieżką z twardej czekolady, mijając wszystkie te cudownie
wyglądające i pachnące słodkości, od których ślinka szła jej do ust, aż dotarła do drewnianego
domku. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi - tylko ciche chrobotanie.
Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Drzwi gwałtownie zamknęły się za jej plecami. Nagle chrobotanie przybrało na sile.
Coś przebiegło jej po nogach. Gdy już mogła przeniknąć wzrokiem panujący wewnątrz
półmrok, zobaczyła, że w pokoju roi się od owadów.
- Och, fe! •- wykrzyknęła z dziewczęcą odrazą. - Cóż za robaczywe miejsce!
Rzeczywiście. Najróżniejsze robactwo pełzało po podłodze, ścianach i suficie, a także
po drzwiach za jej plecami. Owady trzepotały w powietrzu. Jeden wyłupiastooki potwór
ruszył w jej kierunku, znacząco wymachując purpurowymi czułkami.
Ivy wykorzystała zaoszczędzony krzyk. Próbowała odgonić stwora podkową, ale
chybiła i trafiła w ścianę. Podkowa i ręka przeszły na wylot, a Ivy za nimi, przenikając przez
ścianę jak duch.
Zamrugała oczami, oślepiona jasnym światłem. Stała na plaży, tuż obok tykwy.
Opodal ujrzała dużą wyspę, a w pobliżu wyspy była tratwa ze stojącym na niej centaurem. To
musiała być Wyspa Centaura, leżąca na południu Xanth. Ivy przebyła długą drogę!
Jednak nie tu chciała dotrzeć. Wzięła się w garść i dotknęła tykwy
podkową. Zaczynała nabierać wprawy. Znowu znalazła się w tym zarobaczonym
domu.
Pospiesznie otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Pozostała w tykwie, ponieważ
tym razem nie użyła podkowy. Jednak teraz ogród nie był już taki słodki; zdecydowanie
zmienił się na gorsze. Wszędzie wokół rósł ten okropny szpinak, wraz z rzepą, rzodkiewkami,
cebulą i innymi świństwami, których jedynym przeznaczeniem było dręczenie dzieci w
porach posiłków. Była tu nawet - okropność! - kapusta. Ivy zacisnęła palcami nosek i
pospieszyła ścieżką aż doszła do stawu pełnego stojącej, brązowej cieczy.
Cóż to takiego? Na pewno nic gorszego od tłuczonej dyni! Zanurzyła palec w płynie, a
później polizała go; taka ciekawość nieuchronnie prowadziła do nieszczęścia.
Natychmiast wypluła gorzką ciecz. Coś strasznego! To był olej rycynowy - nadający
się jedynie do smarowania przekładni, przekleństwo wszystkich dzieci.
Rozejrzała się wokół. Jak wydostać się z tykwy, żeby ponownie rzucić okiem na
prawdziwe Xanth? Mogła być w pobliżu Zamku Humfreya, a nie chciała go ominąć. Jednak
przy braku ścian, których można dotknąć...
Nagle wpadła na pomysł. Ostrożnie dotknęła podkową oleistej powierzchni
śmierdzącego stawu. Metal zanurzył się, pociągając Ivy za sobą. Wstrzymała oddech,
zacisnęła powieki i bezboleśnie wynurzyła się na twardym gruncie. Otworzyła oczy i
stwierdziła, że stoi obok tykwy, a opodal widać Zamek Dobrego Maga. Wybrała najbardziej
nieprzyjemną drogę, która, oczywiście, okazała się właściwą, i dotarła do celu!
No, prawie. Pozostał jeszcze drobiazg: musiała dostać się do środka. Od zamku
dzieliła ją fosa; nie było mostu zwodzonego, a mury wyglądały bardzo zniechęcająco.
Najpierw pokona fosę. Rozejrzała się wokół. Pod rozłożystym drzewem znalazła kilka
małych kamieni.
- Przejściowce! - wykrzyknęła, rozpoznając je.
Podniosła kilka, ale trudno było utrzymać je wszystkie, więc sięgnęła po duży liść,
żeby je weń zawinąć. Jednak, niestety, to nie był liść, lecz skrzydło gigantycznej ćmy
księżycówki. Stworzenie nie ruszało się i zwisło bezwładnie, kiedy je podniosła. Ivy
zrozumiała, że ćma nie żyje. Z oczu dziewczynki spłynęły łzy; nienawidziła, gdy coś tak
pięknego ginęło bezpowrotnie.
Znalazła trochę kosodrzewiny, położyła na niej kamienie, ćmę i podkowę, po czym
starannie związała rogi koca, tworząc zawiniątko. Uznała się za pomysłowe dziecko, więc
naprawdę nim była. Później podeszła do fosy i trzymając węzełek w jednej ręce, drugą rzuciła
pierwszy kamyk.
Przejściowiec plusnął w wodę, zabulgotał, jakby powiększył się, i osiadł nieruchomo,
ledwie wystając nad powierzchnię. Cisnęła drugi, trochę dalej, i ten również nie utonął. Kiedy
utworzyła nieco nieregularny rządek - bo przejściowce nigdy nie ustawią się w równym
szeregu, choćby nie wiem jak dokładnie rozmieszczane - ostrożnie stanęła na pierwszym
kamieniu. Zachybotał się lekko, ale utrzymał jej ciężar; mimo wszystko, taką miały naturę, a
dar Ivy jeszcze wzmocnił tę cechę. Źle ulokowany przejściowiec może stać się
wywrotowcem, ale te zostały dobrze umieszczone.
Stanęła na drugim i trzecim, po czym cisnęła jeszcze parę. To było szarpiące nerwy
zajęcie, bo znalazła się na głębokiej wodzie, ale miała dość kamieni i przeszła na drugą stronę
mając jeszcze jeden w zapasie. To było wspaniałe osiągnięcie, skoro za takie je uznała.
Teraz znalazła się na wąskiej półce między brzegiem fosy a murem zamku. Po jednej
stronie brzeg zwężał się, aż między murem a nim nie zostało ani odrobiny miejsca, tędy więc
nie mogła pójść. Z drugiej strony półka niknęła za załomem muru. Ivy była pewna, że gdzieś
tam są drzwi, więc ruszyła w tym kierunku.
Minęła niszę, w której panowała nieprzenikniona ciemność; światło wcale nie
przenikało tej czerni. To było interesujące, ale nie za bardzo; dziewczynka poszła dalej. Nagle
minęła zakręt i weszła w oślepiający blask. Zasłoniła oczy dłonią, ale światło i tak przesącza-
ło się jej między palcami i przez powieki. Było zbyt jaskrawe!
Wycofała się za zakręt i blask znów zmienił się w światło dnia, pozostawiając tylko
ciemnoczerwoną plamkę na skraju pola widzenia. Jak ominąć to miejsce? Jeśli drzwi, których
szukała, znajdowały się właśnie tam, nie zdoła ich dostrzec. Może nawet wpaść do fosy i
zmoczyć sobie nogi; z trudem zdołałaby wytłumaczyć się matce! Iren mogła nie mieć czasu
dla Ivy, gdy ta jej potrzebowała, ale z pewnością pojawi się jak za dotknięciem zaczarowanej
różdżki w chwili, gdy córka zamoczy sobie stopki i buciki; takie są wszystkie matki. Ponadto
Ivy nie wiedziała, jak szybko odzyska wzrok po dłuższej chwili przebywania w tym
oślepiającym blasku; byłoby okropnie, gdyby oślepła! Gdyby ślepa wróciła do domu, mogliby
ją karmić - niebywała okropność! - marchewką, ponieważ to warzywo zawierało
czarodziejski żółty składnik, dobry na oczy. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znaleźć inną
drogę. - No, dalej, Ivy - skarciła się. -Jesteś wystarczająco sprytna, żeby wymyślić sposób
pokonania tej odrobiny światła!
I natychmiast stała się dostatecznie sprytna; pewność siebie to wspaniała rzecz,
szczególnie kiedy jest wspomagana przez magię.
Ivy wróciła do ciemnej niszy i sięgnęła ręką. Oczywiście, w środku była ślepa latarnia.
Dziewczynka wyjęła ją i wokół zapadł mrok, zmieniając dzień w noc. Na szczęście nadal
widziała słaby odblask światła za rogiem; skierowała się tam.
Gdy Ivy minęła zakręt, zalała ją jasność, z którą natychmiast starła się ciemność
promieniująca ze ślepej latarni. Światła zderzyły się ze sobą i wymieszały, a wokół znowu
zrobiło się tylko tak jasno, jak za dnia. Wokół ślepej latarni utrzymywała się mała kula
ciemności, w której niknęła ręka Ivy, zaś druga latarnia nadal świeciła zbyt jasno, aby na nią
patrzeć. Przestrzeń między nimi wypełniały różne odcienie, od głębokiej czerni, po dzienny
blask. Gdyby Ivy miała skłonności do filozoficznych rozważań, mogłaby dojść do wniosku,
że taka jest ścieżka życia, po której zwyczajni ludzie wędrują z najrozmaitszym skutkiem
pośród nieprawdopodobnych ekstremów dobra i zła czyhających na skrajach, napotykając
najrozmaitsze ich odmiany. Jednak była zbyt młoda na takie myśli, więc odsunęła je od siebie
i podążała przez rozmaite odcienie szarości, aż minęła następny zakręt. Wtedy ślepa latarnia
stała się zbyt silna i pogrążyła wszystko w ciemnościach; Ivy zostawiła ją w pustej niszy i
poszła dalej.
Wkrótce napotkała kolejną przeszkodę. Mały, skrzydlaty kot z kwikiem zatrzepotał jej
nad głową. Kiedy próbowała zrobić krok, kot opuścił się niżej, nastawiając szpony. Był za
mały na kotolota; to był kociokwik i nie miał zamiaru jej przepuścić.
Zajrzała do węzełka, gdzie miała jeden kamień, martwą ćmę i podkowę. Mogła rzucić
kamykiem w nieznośne stworzenie, ale wątpiła, czy udałoby się jej trafić; pięcioletnie
dziewczynki nie są dobrymi rozgrywającymi. Postanowiła nie ruszać kamienia. Musiała
znaleźć inny sposób.
Kiedy go szukała, kociokwik opuścił się jeszcze niżej. Widocznie Ivy znajdowała się
na samym skraju jego pola ataku, gdyż stwór zawahał się. Zapewne nie chciał znaleźć się zbyt
blisko jaskrawego światła za rogiem, które oślepiłoby go tak samo, jak przedtem ją. Tak więc
znalazła się w miejscu, gdzie mogła bezpiecznie przystanąć.
Przyjrzała się zwierzęciu, notując w myślach odmienne części jego ciała. Jastrzębie
skrzydła należały do przedstawiciela ptasiego rodu, podobnie jak brązowe pióra i upierzony
ogon; natomiast głowa i nogi, tak samo jak białe zębiska i szpony, reprezentowały bez-
sprzecznie kocią budowę. Dziewczynka zastanawiała się, które cechy przeważały. Czy ten
stwór składał jaja, czy też był żyworodny? Zwierzęta reprodukują się w sposób znacznie
mniej skomplikowany i łatwiej niż ludzie; może dlatego, że nie hodują kapusty. Ivy spłynęła
rumieńcem, łapiąc się na takich brzydkich myślach, lecz mimo to była zaciekawiona.
Wiedziała, że niektóre zwierzęta składają jaja, a inne lęgną młode, a może na odwrót,
tymczasem ludzie znajdują się pod liśćmi kapusty, a jeszcze te bociany...
Ivy zmarszczyła brwi, ponieważ znów przypomniała sobie o małym braciszku
Dolphie. Szkoda, że nie przyniósł go bocian, bo wtedy mógłby przypadkiem zrzucić
zawiniątko do gniazda bazyliszków,
albo na źle usposobiony szpilkokaktus. Niemal widziała już lecące wokół szpilki,
trafiające małe bazyliszki, które, oczywiście, toczyły wokół nienawistnym wejrzeniem,
zamieniając wszystko w gaz. Czy też w głaz? W każdym razie te małe, ptasiomózgie
jaszczurki oberwały twardymi jak kamień kolcami, i dobrze im tak.
Ivy spostrzegła coś na samym skraju pola widzenia. Wyglądało to na koński ogon.
Klacz z Jaw! Imbri przyniosła jej przyjemny, gwałtowny sen na jawie, ale teraz musiała
pogalopować do następnego adresata.
Ivy usłyszała miaukniecie. Spojrzała w górę. Kociokwik podleciał całkiem blisko i
miał jakieś kłopoty. Rozbieżne cechy budowy jego ciała wzmocniły się, koci łeb i nogi stały
się bardziej kocie, a skrzydła i ogon bardziej ptasie. Teraz walczyły o dominację. Łeb
usiłował ugryźć skrzydła, a one tłukły głowę.
Ivy patrzyła uważnie, więc oczywiście różnice uległy dalszemu zwiększeniu. Walka
stawała się coraz bardziej zacięta. Sypały się pióra i kępki futra. W końcu kociokwik
zatrzepotał skrzydłami, runął do fosy i zniknął. Najwyraźniej był nieudanym dziełem Natury.
Niestabilny charakter, wzmocniony bliskością Ivy i jej gwałtownego snu na jawie,
doprowadził nieszczęsne stworzenie do samozagłady.
Ivy poszła dalej, zadowolona, że pozbyła się kociokwika, choć zasmucona sposobem,
w jaki się to dokonało. Nadal szukała drzwi do zamku. Dotarła do spłachetka ziemi, na
którym leżał kamień nagrobny. Miał kształt głowy grobowo poważnego starca, o
przerzedzonych siwych włosach i bokobrodach. Wyglądał jak żywy, a w miarę jak mu się
przyglądała, ożywał coraz bardziej; mierzył ją nieruchomym spojrzeniem. W końcu mrugnął
do niej kamienną powieką.
- Jesteś żywy! - krzyknęła ze zdumieniem.
- Nie, mała, jestem zimny jak głaz - powiedział nagrobek. -
Pr/ybieram kształt głowy tego, kogo grób znajduje się w pobliżu.
Taką mam naturę; jestem nagrobkiem.
- Chcesz powiedzieć, że wyglądasz jak... - zaczęła, zerknąwszy
na kopczyk ziemi opodal kamienia.
- Właśnie, kruszynko. Jak ten krzykliwy staruch, którego tu
pochowano.
Prawdę mówiąc, sposobem mówienia przypominał Ivy krzykliwego golenia, ale może
wszyscy krzykacze są do siebie podobni.
- To ciekawe - rzekła Ivy. Ten nagrobek nie wydawał się
groźny.
W zeszłym roku umieszczono mnie w pobliżu ślicznej, młodej
nieboszczki; powinnaś wtedy mnie widzieć! Miałem powierzchnię jak
polerowany marmur i piękny kształt.
- To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. -
Muszę już iść.
- Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką -
ostrzegł nagrobek.
- Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogiowy starcze!
Wyzywająco ruszyła dalej.
- Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw
dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką!
Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić:
ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając
rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował!
Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła
stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do
ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się.
Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć
nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość
pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się
jej!
Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre
były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli
tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta...
Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień,
podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak
oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się
udać!
Pomaszerowała do nagrobka.
- Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało.
' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem.
- To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję,
żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść!
- Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po
zwól, że wygrzebię tu mały dołek...
Wykopała małą dziurę w ziemi.
— Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz
zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku.
— Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła
martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno
przyklepała.
Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę...
Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał
zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o
włochatych czułkach i ślicznych barwach.
- To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek.
Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy
nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła
się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu
pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas
nie próbował.
Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej
na spotkanie.
- Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia
łaś na dywanie, jak zwykle?
Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich
sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu.
- Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć
się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ
nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała
dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się
nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw
byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że
boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier,
najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru.
Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie
wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent
Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to
zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się
cieszyć drugim dzieciństwem.
Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało,
że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje
lata.
— Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze
kilka lat?
Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf-
reyowi, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział
o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym
polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie
- To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. -
Muszę już iść.
- Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką -
ostrzegł nagrobek.
- Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogłowy starcze!
Wyzywająco ruszyła dalej.
- Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw
dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką!
Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić:
ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając
rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował!
Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła
stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do
ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się.
Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć
nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość
pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się
jej!
Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre
były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli
tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta...
Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień,
podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak
oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się
udać!
Pomaszerowała do nagrobka.
- Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało.
' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem.
- To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję,
żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść!
- Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po
zwól, że wygrzebię tu mały dołek...
Wykopała małą dziurę w ziemi.
— Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz
zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku.
— Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła
martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno
przyklepała.
Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę...
Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał
zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o
włochatych czułkach i ślicznych barwach.
- To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek.
Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy
nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła
się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu
pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas
nie próbował.
Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej
na spotkanie.
- Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia
łaś na dywanie, jak zwykle?
Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich
sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu.
- Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć
się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ
nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała
dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się
nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw
byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że
boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier,
najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru.
Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie
wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent
Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to
zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się
cieszyć drugim dzieciństwem.
Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało,
że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje
lata.
— Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze
kilka lat?
Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf-
reyowł, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział
o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym
polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie
skłonny zdradzać jej sekretu dorosłym. - Uziemili mnie przez bezmyślność i
musiałam wymknąć się cichaczem. Humfrey uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Ta bezmyślność, według ciebie, polegała na zmuszeniu dziad
ka do pogoni przez wikłacze, puszczę i tykwę, ponieważ nie chciałaś
słuchać jego przestróg i zachowywać się przyzwoicie, a ponadto na
sprawieniu, iż Nocny Ogier ział ogniem z nozdrzy, gdy zobaczył, co
zrobiłaś z jego nawiedzonym domostwem?
- Przecież mówię - przyznała niechętnie Ivy. - Przez bezmyśl
ność. Zatem pospieszmy się, zanim wpadnę w tarapaty przez jeszcze
większą bezmyślność, jeśli odkryją, że mnie nie ma. Potrzebuję
Odpowiedzi.
- To kosztuje rok służby - poinformował ją Humfrey. -
Z góry.
- Wiesz co, dodałam ci już więcej niż rok potęgując dar Zory,
kiedy cię postarzała, więc jesteśmy kwita. A jeśli znów jej pomogę,
będziesz mi winien następną Odpowiedź.
Humfrey spojrzał na nią wojowniczo.
- A cóż to za logika, kobieto?
- Kobieca logika, oczywiście - poinformowała go. - Coś ci się
nie podoba?
Ivy wiedziała już co nieco o tym, jak trzeba postępować z mężczyznami, nawet tymi,
których nie dało się oczarować.
- Hmm, nie - rzekł Humfrey. - Pewnego dnia zostaniesz
Królem Xanth, niech Demon zlituje się nad nami.
- Wiem o tym, głupku, więc uważaj, co mówisz.
Stanowczości nauczyła się od swojej matki, tak samo jak wiedzę
o piedestałach przejęła od swojego ojca. „Nigdy nie wolno dawać mężczyźnie wolnej
ręki, bo nie wiadomo, gdzie nią sięgnie" - przypomniała sobie maksymę matki.
- No dobrze, dobrze, jakie masz Pytanie? - spytał opryskliwie
Humfrey.
- Potrzebuję czegoś do wyczyszczenia magicznego arrasu, żeby
Jordan-duch odzyskał pamięć.
Ktoś inny mógłby mieć kłopoty z ogarnięciem problemu, ale Humfrey, choć taki
młody, był Magiem Informacji. Miał przeszło stuletnią praktykę, zanim przypadkowo
odmłodzono go do niemowlęctwa razem ze Stanleyem Parowcem; teraz wracały mu siły,
podobnie jak popędliwe usposobienie.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym rozchmurzył się.
- To powinno być w Wielkiej Księdze! - wykrzyknął.
Ivy wiedziała, że niektórzy twierdzą, iż nie ma czegoś takiego jak Wielka Księga
Odpowiedzi na Wszystkie Pytania, ale ci ludzie nigdy nie byli w pracowni Humfreya. Dobry
Mag podszedł do stołu, na
którym leżała wielka księga, i wdrapał się na wysoki stołek, żeby do niej dosięgnąć.
Przewrócił kilka pożółkłych kart.
- Dobrze, że znów nauczyłem się czytać - mamrotał, ślęcząc
nad drobnym pismem. - Gawrony... gęsi... głowacze... gnioty...
gnomy... Gobelin! Jego rola, historia, obecne położenie, niszczenie...
Jest! Czyszczenie!
- O to chodzi! - wykrzyknęła Ivy.
- Cicho, kobieto, kiedy pracuję! - warknął.
Ivy otworzyła usta zamierzając udzielić mu należytej odpowiedzi, ale postanowiła
powstrzymać się do czasu aż Humfrey udzieli Odpowiedzi. W stosunkach z mężczyznami
niezwykle istotne jest wyczucie sytuacji - jak mawiała matka. A zresztą, być nazwaną
„kobietą" to żadna obraza. Była zadowolona, że Mag nie przeczytał tekstu pod nagłówkiem
"Niszczenie", ponieważ mogły się tam znajdować wzmianki o wycieraniu rąk w gobelin, co
byłoby jej trudno wyjaśnić.
- Użyj barwnika do przędzy - przeczytał. - - Według na
stępującej recepty: pół kubka...
- Czekaj, nie zapamiętam wszystkiego! -- zaprotestowała
Ivy. - Z trudem mogę zapamiętać przepis na gotowanie jajek na
twardo! Muszę mieć to na piśmie - i bez długich słów.
Ivy uczyła się czytać, ale wolała takie słowa jak „gra" i „rad" od takich, jak
„winowajca" lub „ukarano".
Humfrey wydął policzki, dokładnie tak samo, jak zrobiłby będąc
0 sto lub więcej lat starszy.
- A zatem przynieś mi tę kopiarkę.
Ivy spojrzała tam, gdzie wskazał ręką. W kącie siedziało stworzenie podobne do małej
gąsienicy, mające tylko cztery nogi, jeden ogon
1 kilka długich wąsów. Było okrągłe, puszyste i wyglądało na miękkie,
ale roztaczało wokół poczucie niezależności i chłodną rezerwę.
Dziewczynka podeszła i usiłowała podnieść zwierzę, ale ono jakby wyślizgnęło jej się
z rąk i pozostało na swoim miejscu. Chciała unieść je za ogon, lecz zwęziło żółte ślepia w
szparki, wysunęło pazury i zamiauczało, więc zrezygnowała. To było naprawdę dziwne
stworzenie!
Ivy spróbowała innego sposobu. Zaczęła oddalać się, wołając:
- Tutaj, kopia, kopia, kopia, kopia!
Zwierzę ruszyło za dziewczynką, dokładnie naśladując jej chód. Kiedy dotarli do
stołu, wskazała na blat.
- Skacz, kopia!
Skoczyła sama, żeby pokazać jak się to robi, i kopiarka też skoczyła. Jednak zrobiła to
tak samo jak Ivy: na stół i z powrotem na podłogę.
Tak więc Ivy musiała wgramolić się na stół, co zdenerwowało Dobrego Maga.
- Do góry! - zawołała i kopiarka wdrapała się za nią.
- Nie depcz po stronach! - wrzasnął Humfrey, łapiąc kopiarkę
i z rozmachem kładąc ją na książce. - Kopiuj tę kartkę, kopiorobie!
Stworzenie usiadło na recepcie. Zamruczało. Po chwili otworzyło pysk i wysunęło
jęzor, którym był arkusz papieru.
Humfrey oddarł wydruk i podał go Ivy, czym bardzo ją zdziwił.
- Masz swoją kopię. A teraz idź już.
Oczywiście, Ivy była gotowa do kłótni, ale uświadomiła sobie, że teraz, kiedy ma już
to, po co przyszła, naprawdę chce już iść, więc zmilczała. Czasami, choć to okropnie
denerwujące, trzeba słuchać poleceń mężczyzn, kiedy przypadkiem mają rację. Zeszła ze
stołu i zostawiła małego Dobrego Maga pogrążonego w lekturze. W skupieniu chłonął tekst
hasła, które przypadkowo dotyczyło taksydermii, podczas gdy kopiarka nadal wypluwała
następne kopie recepty na barwnik do przędzy. Kolejna kopia upadła na stół, zasłaniając tekst,
i Mag z namysłem popatrzył na zwierzę.
- Bardzo ciekawe techniki - mruczał Humfrey. - Zastana
wiam się, czy...
Jednak w tym momencie kopiarka pospiesznie zeskoczyła z książki, najwyraźniej nie
podzielając jego zainteresowania taksydermią i bynajmniej nie pragnąc zostać obiektem
jakiegoś niewczesnego eksperymentu.
Wychodzącą dziewczynkę pozdrowiła Gorgona. Małżonka Hum-freya i matka Hugo,
a ponadto przyjaciółka Ivy była elegancką, wysoką, zawoalowaną kobietą o wężowych
włosach.
- Nie zostaniesz na kawałek ciasta, moja droga? - zapytała.
Ivy chciała się wymówić, ale Gorgona pokazała największe, najśliczniejsze,
najaromatyczniejsze ciasto, jakie można sobie wyobrazić, więc ustąpiła. Doszła do wniosku,
że Gorgona zapewne bardzo potrzebuje kobiecego towarzystwa, a zatem przyzwoitość
wymaga, żeby chwilę u niej zabawić. Postanowiła zostać na kawałek ciasta.
Po pewnym czasie Ivy wróciła na Zamek Roogna, przechodząc ponownie przez
tykwę. Nikt nie zauważył jej nieobecności oprócz duchów - co, rzecz jasna, było częścią jej
problemu. W tych dniach wszyscy zajmowali się jedynie tym nieznośnym bachorem. Chętnie
wrzuciłaby go do dziurki w tykwie, bez podkowy!
Jednak teraz mogła oczyścić arras i usłyszeć całą opowieść Jordana. Musiała tylko
sporządzić według recepty płyn do czyszczenia. Na szczęście duchy wiedziały, gdzie znaleźć
wszystkie składniki. Ivy wzięła garnek, trochę barwnika, tłuszczu i różności, po czym
ugotowała wszystko razem zgodnie z instrukcją. Barwnik był silnym środkiem i próbował
poparzyć jej rączki, ale recepta wyjaśniała, jak tego umknąć. Przyjaciółka Jordana, Renee,
pomogła Ivy przebrnąć przez trudniejsze części przepisu, aby dziewczynka nie popełniła
żadnego błędu. Musiała wypowiedzieć kilka zaklęć, aby dobrać kolor barwnika do
gobelinu, ale w końcu otrzymała butelkę eliksiru.
Wzięła gąbkę, zwilżyła ją sporządzonym barwnikiem i przetarła powierzchnię arrasu.
Rezultat był zdumiewający. Pojawił się pas jaśniejszych i wyraźniejszych obrazów. Środek
działał!
Ivy starannie wyczyściła cały gobelin, aż zaczął błyszczeć jak nowy. Ruchome obrazy
wyglądały tak realnie, ze niemal uwierzyła, że mogłaby w nie wejść.
- Och, tak! - zakrzyknął Jordan. - Widzę każdy szczegół!
Wraca mi pamięć!
- A teraz opowiedz mi swoją historię - rozkazała mu Ivy.
Zasiadła, spoglądając na gobelin, podczas gdy Jordan skupił się
na początku swojej opowieści. Z pomocą dziewczynki, ponieważ jako duch nie mógł
sam nastawić gobelinu, udało mu się uzyskać właściwą sekwencję obrazów. Później, gdy coś
zaczęło się dziać, Jordan opisywał bieg wydarzeń tak, jak je pamiętał. Pomijał nudne
fragmenty, takie jak spanie, i poświęcał więcej uwagi ciekawszym momentom, na przykład
walkom z potworami, całowaniu pięknych panien i spotkaniom z dziwnymi czarami. Była to
prawdziwa opowieść o Mieczach, Magii, Dobru, Złu oraz Zdradach, i Ivy była oczarowana.
Uwielbiała mocne teksty. Słuchała smętnej sagi, jakby sama była jej bohaterką. Czuła dreszcz
emocji słysząc Szczęk Oręża i cierpiała poznając rewelacje Niemiłej Nieprawdy.
2. PUK
Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, kiedy stałem się pełnoletni. W tych czasach
obyczaj nakazywał, aby młodzieniec sprawdził się, dokonując jakichś fantastycznych
czynów; potem, zdobywszy sławę, mógł ożenić się i ustatkować.
Miałem wspaniałą dziewczynę, Elsie, która umiała zmieniać wodę w wino jednym
dotknięciem paluszka, ponadto była młoda i delikatna, i chciała natychmiast wyjść za mąż i
założyć rodzinę. Ja jeszcze nie byłem do tego gotowy; wydawało mi się to takie nudne.
Chciałem przygody!
Sytuacja stawała się trudna. Elsie naprawdę chciała, żebym został i nie dbała o
bohaterskie tradycje, i rzeczywiście była atrakcyjna. Mieliśmy kilka ostrych starć. Obiecałem
jej, że - kiedy przeżyję moją przygodę i zostanę bohaterem - wrócę do niej, ale kłamałem,
gdyż oboje wiedzieliśmy, że nigdy nie będę miał dość przygód. Ona obiecywała mi, że -
kiedy już założymy rodzinę - pozwoli mi wyruszyć w podróż po Xanth i może zabić jednego
smoka lub dwa, ale oboje wiedzieliśmy, że i to jest kłamstwem, ponieważ rodzina nigdy nie
pozwoli ci odejść. Ja chciałem najpierw posmakować dzikiego owsa, żeby być pewnym
moich uczuć.
Elsie niezbyt podobał się ten pomysł; nie wiem, dlaczego. Tak więc w końcu
zawarliśmy umowę: Elsie będzie miała jedną noc, aby udowodnić mi, jak miły może być
domowy owies i pokazać zalety domowego ogniska, skłaniając w ten sposób do pozostania.
Jeśli nie zdoła, wyruszę w podróż. Wydawało się, że to uczciwa umowa.
Gdybym tylko wiedział, jaką noc zaplanowała! Byłem wtedy naprawdę naiwny i o
wielu sprawach wiedziałem znacznie mniej niż sądziłem. Myślałem, że Elsie dobrze mnie
nakarmi, będzie dla mnie miła i przekonująco opowie mi o zaletach ustabilizowanego życia.
Zamiast tego, ona... Hmm, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić... Może lepiej
zostawimy opis tej nocy i przejdziemy do następnych obrazków... Nie? Jednak mogę mieć
kłopoty z twoimi rodzicami, jeśli powiem ci za dużo o... No dobrze, w porządku, opowiem
tylko pobieżnie.
Elsie powitała mnie ubrana w koszulę, która... No cóż, wiedziałem, że ona jest śliczna,
ale nie uświadamiałem sobie, jak śliczna może być, kiedy naprawdę się postara.
Stwierdziłem, że gapię się na... sposób, w jaki oddycha. I w jaki siedzi. Później wprowadziła
mnie... do sypialni, a ja ruszyłem za nią i patrzyłem na sposób, w jaki szła. Później... To
naprawdę nudne, więc może pominiemy tę scenę? Nie? Hmm, no więc pokazała mi, jak
wysłać wiadomość do bociana, a ja przyznałem, że to jedyna przygoda, jakiej mi potrzeba, i w
końcu zasnęliśmy.
Jednak rano przypomniałem sobie o innych przygodach, o zwiedzaniu obcych miejsc i
pokonywaniu strasznych potworów. Wiedziałem, że muszę najpierw tego spróbować. Elsie
jeszcze spała, z półuśmiechem na ustach, i czułem się naprawdę okropnie, kiedy ubierałem się
i przypasywałem miecz. Nawet jej nie pocałowałem; po prostu wymknąłem się z domu jak
niegrzeczny dzieciak i ruszyłem na poludnie. w środek Xanth, gdzie podobno czekała
prawdziwa przygoda.
Poczucie winy towarzyszyło mi jak burzowa chmura, ponieważ obietnica złożona
przeze mnie tego wieczora okazała się kolejnym okrutnym kłamstwem. Niemal
zdecydowałem się wrócić, jednak zew przygody popychał mnie dalej i był silniejszy od
poczucia winy.
W tamtej chwili wcale nie wydawało mi się, że jestem dzielnym i nieustraszonym
bohaterem. Czułem się raczej tchórzem, bo nie miałem odwagi obudzić Elsie i powiedzieć jej
uczciwie: „Odchodzę, dziewczyno, bardzo mi przykro". Dostałaby... No, kobiety potrafią być
bardzo trudne w takich chwilach. A kiedy ruszyłem w drogę, nie
miałem już odwagi wrócić i przeprosić ją. Niektórzy bohaterowie nie są zbyt dzielni i
nieustraszeni.
Podjąłem już jednak decyzję i musiałem patrzeć przed siebie, a nie spoglądać wstecz.
Odebrałem pierwszą życiową lekcję: że najsłodsze i najsmutniejsze jest to, co mogłoby być.
Podejrzewałem, że postępuję źle i zapłacę za to straszliwą cenę, lecz nie rezygnowałem,
wstydząc się przyznać, że źle czynię.
W tamtych czasach pustkowie Xanth było dziksze niż dzisiaj i zamieszkiwało tam
wiele dziwnych stworzeń i czarów, które dziś już nie istnieją. Rośliny nie nauczyły się jeszcze
respektu przed człowiekiem, a smoki podchodziły aż do naszej Wioski na Moczarach, aby
pożerać ludzi. Właśnie dlatego wciąż utrzymywała się u nas tradycja mężczyzny-wojownika;
potrzebowaliśmy dzielnych młodzieńców, żeby przepędzali błąkające się potwory.
Mieszkaliśmy na północ-no-wschodnim pograniczu Xanth, opodal tego, co później nazwano
Moczarami Bagiennych Ogrów, lecz w tym czasie ogry były jeszcze daleko, powoli migrując
na północ. Moje nogi raz po raz zapadały się w podmokły grunt nieprzebytych mokradeł i
szybko zrozumiałem, że do serca Xanth, gdzie stoi legendarny Zamek Roogna, wiedzie
daleka droga. Dotarcie tam pieszo zajęłoby mi całą wieczność lub dłużej, a właśnie
stwierdziłem, że naprawdę nie lubię chodzić. Musiałem złapać jakąś okazję.
Był jeden problem. W naszej, odizolowanej części Xanth nie było centaurów, a smoki
nie są dobrymi wierzchowcami - zazwyczaj każdy usiłuje lokować swoich pasażerów
wewnątrz swego ciała, zamiast na zewnątrz - a obawiałem się latać na jakimś latającym
stworzeniu; nigdy nie można'przewidzieć, gdzie cię zrzuci. Wiedziałem, że w morzu żyją
konie morskie, ale ja wędrowałem po lądzie. W Wiosce na Moczarach mieszkał człowiek,
który wyrabiał lajkoniki, jednak nie zadałem sobie trudu i nie zagadnąłem go, zanim wyruszy-
łem w drogę. A zresztą, jego koniki nie nadawały się do jazdy, tylko tak wyglądały. Co
powinienem zrobić?
Wiedziałem, co: oszczędzać nogi, abym mógł iść przez cały dzień i nie zmęczyć się
do tego stopnia, żeby stracić ochotę do przygód. Ta przygoda na razie nie była zbyt zabawna.
Wiele przemawiało za zostaniem w domu i założeniem rodziny. Prawie zawróciłem - jednak
ponownie stwierdziłem, że nie mogę się cofnąć. Gdybym teraz wrócił, przyznałbym się, iż
popełniłem błąd - że źle zrobiłem opuszczając Elsie. To było trudniejsze niż walka ze
smokiem. Gdybym nie pobłądził, sądzę, że zawróciłbym; jednak ponieważ rzeczywiście źle
postąpiłem, nie mogłem tego zrobić.
Teraz, po czterystu latach filozoficznych rozważań - duchy są lepsze w sprawach
niematerialnych niż w materialnych, ponieważ same są niematerialne - sądzę, że kobiety są
bardziej praktyczne od mężczyzn, a mają więcej seksapilu po to, aby móc odwieść mężczyzn
od głupstw, które ci nieuchronnie popełniliby. Niewątpliwie moja przygoda, oceniana po
latach, była idealnym przykładem skrajnej głupoty, nawet gdyby nie kosztowała mnie życie.
Mogłem spędzać noc za nocą z Elsie; zamiast tego szukałem nieszczęścia - i znalazłem je.
Jeśli próżności na imię kobieta, to głupota jest imieniem mężczyzny!
Tak więc szedłem dalej - i przeznaczenie dopadło mnie, niegodnego. Z początku
sprawa nie wyglądała dobrze, ale tak często bywa. Złe wydaje się dobre, niczym wygodna
ścieżka prowadząca do macek i paszczęki wikłacza, zaś dobre zdaje się złe, tak jak pooka.
Zmierzchało, więc podkradłem trochę cukrowego piasku i utoczyłem piwa z pnia
drzewa piwnego - prawdziwie barbarzyńska uczta! W głowie miło mi szumiało, co odrywało
myśli od obolałych stóp, gdy nagle usłyszałem brzęk łańcucha. No tak, byłem młody i głupi, a
ponadto tchórzliwy w sprawach osobistych, ale mało co w realnym świecie mnie przerażało.
Jednak ten szczęk mnie przestraszył - i obudził moją czujność. Jeśli ten dźwięk wzbudził
zimny dreszcz przebiegający mi po plecach, widocznie takie było jego przeznaczenie - a to
oznaczało czary. Dlatego byłem zaintrygowany, gdyż dziwna magia była częścią tego, czego
szukałem. Miałem miecz; potrzebowałem magii.
ANTHONY PIERS OKRUTNE KŁAMSTWO Cykl Xanth Tom VIII
1. WIDMOWA WYPRAWA Ivy, przez bezmyślność, miała zakaz opuszczania Zaniku Roogna, więc - oczywiście - była bezbrzeżnie znudzona. Jej matce ostatnio urósł spory brzuch, ale Iren nadal objadała się, udając, że to cudowne i wyglądało na to, że nie ma już czasu dla córki. Co gorsze, ojciec, Król Dor, zamówił dla Ivy małego braciszka. Ivy nie potrzebowała i nie chciała małego braciszka. Jak mogli bezmyślnie zamówić coś takiego nie konsultując się uprzednio z najbardziej zainteresowaną osobą? A poza tym, na cóż komu dziecko - a szczególnie chłopiec? Jednak już przysłali to okropieństwo i Iren najwidoczniej uczciła ten fakt, używając odchudzającego zaklęcia, ponieważ nagle wróciła do poprzedniej wagi, ale nadal prawie nie miała czasu dla Ivy. Niech licho porwie wszystkie kapusty! Ivy doszła do wniosku, że nawet Mundania nie mogła być gorsza niż to. Przez jakiś czas bawiła się prezentami przysyłanymi przez koleżankę - Rapunzel, która miała bardzo długie włosy i również otrzymała zakaz opuszczania rodzinnego zamku. Ivy była jeszcze mała i nie umiała czytać ani pisać, tak więc wymieniały między sobą drobne upominki, co zazwyczaj zupełnie wystarczało. Jednak jak długo można bawić się zabawkami? Niebawem Ivy miała tego dość. W końcu i bez końca zaczęła całymi godzinami obserwować magiczny arras w swoim pokoju; oglądanie tej głupiej tkaniny stało się jej jedyną rozrywką. Ruchome obrazy ukazywały wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się w krainie Xanth. Jednak obrazy były rozmazane, a ponadto Ivy niezbyt interesowała się historią. O ileż zabawniej było w puszczy, gdzie można bawić się z chmurami, •wikłaczami i tykwami! Gdy gobelin odgrywał sceny z przeszłości odległej o kilkaset lat, Ivy zdała sobie sprawę z tego, że ma towarzystwo. W komnacie był jeden z zamkowych duchów. Prawdę mówiąc, on też oglądał arras. Oczywiście, Ivy nie obawiała się duchów; prawdę powiedziawszy, było wprost przeciwnie. Zjawy unikały jej, ponieważ kłopoty zdawały się podążać o pół kroku za dziewczynką, a widmowi mieszkańcy Zamku Roogna, jak większość tych stworzeń, cenili sobie spokój ducha. Tak więc obecność tego widma zdziwiła Ivy, chociaż jej nie zaniepokoiła. Zerknęła na ducha, lecz jego kształty były zupełnie niewyraźne i nie zdołała rozpoznać, który to. Zapytała: - Kim jesteś?
- Jestem Jordan - odparł cicho zapytany. Duchy z trudem wydawały choćby najcichsze dźwięki, ponieważ nie miały czym, ale udawało im się to, jeśli mocno się starały. Och, tak. Jordan był tym, który dawno temu, kiedy Ivy jeszcze nie było na świecie, pomógł Imbri ocalić Zamek Roogna przed hordami Jeźdźca. - Co robisz? - Oglądam moją historię. Kiedy skupiła na nim uwagę, duch stał się wyraźniejszy, zmieniając się z bezkształtnej chmury w wydęte prześcieradło, co wyszło jego wyglądowi na dobre. Ivy zainteresowała się bardziej. - Twoją historię? Przecież to historia Xanth, głuptasie! - Ja żyłem w Xanth czterysta lat temu - rzekł Jordan, przybie rając postać podobną do ludzkiej. — Czy było wtedy równie nudno jak teraz? — Nie, było cudownie! - rzekł duch z większym niż dotychczas ożywieniem. - To była wspaniała wyprawa - jak sądzę. — Sądzisz? - Ivy chciała wyjaśnić tę zagadkę, gdyż jeśli w Za mku Roogna było coś interesującego, zamierzała to odkryć. - No cóż, w jej trakcie umarłem. - Hmm, ja zaraz umrę z nudów - zapewniła go Ivy. - Och, nie - zaprotestował Jordan. - Jesteś czarodziejką. Dorośniesz i zostaniesz Królem Xanth. To nie było dla Ivy niczym nowym, ale jej zainteresowanie wzrosło. Teraz Jordan był już w pełni uformowanym mężczyzną, częściowo białym, a po części przezroczystym, dość dużym, młodym i przystojnym. Biały kosmyk włosów opadał mu lekko na prawe oko, także białe. Większość duchów przybierała ten kolor; Ivy nie wiedziała, dlaczego. - Jak umarłeś? Jordan potrząsnął głową. -- Chyba niezbyt dobrze to pamiętam. Jestem nieżywy już od dawna. - Przecież to tak łatwo zapamiętać! - wykrzyknęła Ivy. - Śmierć to ważne wydarzenie, podobnie jak narodziny! - A ty pamiętasz, jak się urodziłaś?
Oczywiście, że nie. Rodzą się zwierzęta. Ja zostałam znaleziona pod liściem kapusty. Powinnam wtedy kopnąć tę główkę kapusty, bo teraz znaleźli pod nią Dolpha i zrobili z niego mojego małego braciszka. Wydęła wargi, rozjątrzona tym wspomnieniem. - Gdybym była mądra, wymknęłabym się w nocy i wrzuciła wszystkie główki kapusty do fosy, zanim pojawił się Dolph. To pewnie jego wina, że mnie uziemili. - Tak, z chłopcami jest sporo kłopotów - przyznał duch. - Prawie tyle, ile z dziewczynkami. - Co o? Duch przezornie odsunął się dalej, pojmując, że powiedział coś prowokacyjnego i niewłaściwego. Każdy wie, że chłopcy są znacznie gorsi od dziewczynek. Jednak Ivy postanowiła wybaczyć mu tę pomyłkę, ponieważ nawet upiorne towarzystwo jest lepsze niż żadne. - Opowiedz mi o przygodzie twego życia. - Hmm, ją również niezbyt dobrze pamiętam. Wiem, że była ekscytująca, pełna potworów, czarowników, mieczów, magii oraz pięknych kobiet, ale szczegóły zatarły mi się w pamięci. - Zatem skąd wiesz, że gobelin pokazuje teraz twoje życie? - spytała czujnie Ivy. - Poznaję sceny z mojego życia, kiedy widzę je na arrasie. Walka ze smokiem, pocałunek kobiety - zaczynam sobie przypominać. Wiem, że to przeżyłem. - Walka ze smokiem? - zapytała Ivy. - Chyba nie ze Smokiem z Rozpadliny? - Zdaje się, że tego nie spotkałem - rzekł Jordan. - On żyje do dziś, prawda? A zatem nie mogłem go zabić. - To dobrze. Smok z Rozpadliny stał się przyjacielem Ivy i nie chciała, żeby stało mu się coś złego, nawet czterysta lat temu. Rozpadliny pilnowała teraz Stacey Parowiec, smoczyca. W końcu Stanley dorośnie i wróci do Rozpadliny, ale nastąpi to w odległej przyszłości i dziewczynka wcale się tym nie martwiła. - A kogo całowałeś? Duch skupił się.
Kilka pięknych kobiet, jak sądzę, ale najmocniej tę ostatnią. Okrutnie mnie okłamano i umarłem. Dlatego nienawidzę jej. Jednak po śmierci znalazłem lepszą kobietę, więc może, mimo wszystko, wyszło mi to na dobre. Ta historia stawała się po prostu fascynująca! - Jak mogłeś znaleźć sobie kobietę po śmierci? - Martwą kobietę, rzecz jasna. Będącą duchem, tak jak ja. Ivy znała zjawy Zamku Roogna od zawsze, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, aby wypytywać je o ich życie. - I co się z nią stało? - Nadal tu jest, oczywiście. To Renee. - Och, Renee! Czasem słyszę jak śpiewa. Ciche, smutne pio senki. - Tak, ona często jest smutna. Jednak to cudowna osoba. Gdybym znów był żywy, ożeniłbym się z nią. - Głuptasie, duchy nie mogą żyć ponownie! - skarciła go Ivy. - A co z Millie? Millie-zjawa rezydowała w Zamku Roogna przez osiemset lat, zanim została wskrzeszona. Poślubiła Władcę Zombich i teraz mieli dwójkę nastoletnich bliźniąt, Hiatusa i Lacunę, którzy czasami pilnowali Ivy. — To prehistoria - ucięła Ivy. - Z czasów, gdy Dobry Mag Humfrey praktykował jeszcze jako staruszek. Pomógł przywrócić jej życie. Każdy o tym wie. Jednak Dobry Mag Humfrey już nie wskrzesza duchów, a nikt inny nie wie, jak to zrobić. W jaki sposób ty mógłbyś ożyć? — No cóż, mój dar to umiejętność gojenia - odparł Jordan. - A zatem, gdyby moje kości zostały znalezione i poskładane razem, może... — Gdzie są twoje kości? — Nawet jeśli kiedyś wiedziałem, zapomniałem - wyznał zmie szany duch. Tak więc Jordan stanowił prawdziwą zagadkę. Teraz Ivy była naprawdę zainteresowana. - To okrutne kłamstwo - na czym polegało? Jordan rozłożył ręce.
- Tego też nie pamiętam. Myślałem, że jeśli ponownie zobaczę wszystko na arrasie... - Czemu nie - przystała Ivy. Spojrzeli na gobelin. Pokazywał skalną ścianę stromego, niemal pionowego urwiska. Spełzał po niej ogromny ślimak - z jakimś człowiekiem kurczowo uczepionym jego skorupy. - Och tak, ten ślimak - rzekł Jordan. - A tam, na nim, jadę ja. Ivy nigdy nie przyszło do głowy, żeby jeździć na ślimaku, z pewnością dlatego, że nigdy nie spotkała dostatecznie dużego okazu. - Dokąd jedziesz? - Nie pamiętam, ale musiałem gdzieś się dostać. — A dlaczego na nim jedziesz, zamiast zejść na własnych nogach? Ten ślimak strasznie się wlecze. — Tego też nie pamiętani. Jednak sądzę, że nie miałem wyboru. Może gdybym mógł dostrzec więcej szczegółów... Spojrzeli z bliska i obraz trochę się powiększył, jak każda rzecz, którą Ivy obdarzyła baczniejszą uwagą. Dostrzegli jakiś cień, jakby monstrualnego ptaka, ale nie zdołali stwierdzić, jak wielkie i gdzie było to urwisko. Ślimak poruszał się denerwująco powoli; nie ulegało wątpliwości, że będą musieli czekać co najmniej godzinę, zanim przesunie się dalej. Na tym polegał problem z arrasem; ukazywał obrazy ze stałą szybkością. Można go było zresetować, ale wtedy zazwyczaj przeskakiwał do zupełnie innej sceny i trzeba było czekać całe tygodnie, aż wróci do poprzedniej. Tak więc, jeżeli chciałeś zobaczyć zakończenie jakiejś historii, najprościej było pozwolić mu odegrać ją w tym powolnym tempie. Niemiła perspektywa dla znudzonego dziecka. Jednak ciekawość Ivy, raz obudzona, nie dawała się zbyć byle czym. - Musimy poznać prawdę - stwierdziła. - Chcę wiedzieć wszystko o tym ślimaku - i o twoim życiu, a szczególnie o okrutnym kłamstwie. Oparła ręce na biodrach gestem podpatrzonym u matki, podkreślając siłę tego postanowienia. - Jestem pewny, że przypomniałbym sobie, gdyby obrazy były wyraźniejsze - rzekł Jordan. Ivy przyjrzała się arrasowi.
- Troszkę zabrudził się przez te wieki - powiedziała. - I chyba niezbyt mu posłużyło to, że używałam go do wycierania rąk przed obiadem. To dorośli zawsze mieli takie bezsensowne wymagania co do czystości rąk przed jedzeniem, więc Ivy wiedziała, że to nie jej wina, ale teraz pożałowała, że nie wycierała rączek w coś innego. - Może gdyby udało nam się go wyczyścić, pokazywałby wyraź niejsze obrazy. Spróbowali. Ivy przyniosła wiadro z wodą, ale okazało się, że nie potrafi wyczyścić gobelinu. Sceny pozostawały rozmazane, nawet po namoczeniu. - Potrzebujemy czegoś lepszego, żeby to oczyścić - orzekła, sfrustrowana. Wypróbowali wszystko, co tylko przyszło im do głowy, ale nic nie pomogło. Ivy była niebezpiecznie bliska wybuchu złości, co było kolejną cechą odziedziczoną po matce. Jednak postanowiła znaleźć jakiś sposób. - Dobry Mag Humfrey wiedziałby, co robić, tyle że teraz jest bardzo młody - rzekła. - Mimo to, musimy spróbować. Jednak jakim sposobem miała dostać się do zamku Dobrego Maga, jeśli nie wolno jej opuścić Zamku Roogna? Rodzice z pewnością jej tam teraz nie zabiorą! Na pewno nie, gdyż są tak piekielnie zajęci tym głupim bachorem. A przecież nie mogła po prostu siedzieć i czekać, aż skończy się jej kara; zajęłoby to całą wieczność albo nawet trzy dni - nie wiadomo, co trwałoby dłużej. — W piwnicy leży stara podkowa Klaczy z Mor - powiedział duch. - Za jej pomocą mogłabyś wejść do tykwy i wyjść z niej. Uradowana Ivy klasnęła w ręce. Tykwa okazała się niezwykle interesującym miejscem, ale jej opuszczenie wymagało ostrożności. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że to podkowy umożliwiały Klaczom z Mor wychodzenie z tykw, lecz teraz pojęła, że to całkiem możliwe. Jedna z klaczy musiała zgubić podkowę uciekając przed budzącym się adresatem, gdyż Klacze z Mor nie mogły pokazywać się ludziom na jawie. - Prowadź! Jordan zaprowadził ją do podziemi, gdzie leżała podkowa. Dziewczynka podniosła ją. Zardzewiały metal był wygięty w kształcie litery U; nic dziwnego, że klacz porzuciła swoją własność.
- Och, paskudztwo! - krzyknęła Ivy, strząsając łajno z pod kowy. - Jak to działa? - Musisz wejść do tykwy - odparł Jordan. - Potem powędru jesz przez tykwowy świat, aż znajdziesz się w pobliżu celu, a wtedy... - Wiem, głupku! Chciałam zapytać, jak mam tam wejść? - Podkowa powinna uczynić łupinę przenikliwą i... - Gdzie tykwa? Ivy była niespokojna i niecierpliwa; ponieważ denerwowała ją cała ta historia, dlatego spieszyła się, żeby nie popełnić błędu i nie zastanawiać się zbytnio nad swoim postępowaniem. - Jedna rośnie pod zamkowym murem - rzekł Jordan. - Nie powinna tam być, jednak jest dobrze ukryta i nikt jej jeszcze nie znalazł. -- Zaprowadź mnie tam - rozkazała Ivy. Musiała szybko pójść gdziekolwiek, bo lada chwila mogły zacząć się jej trząść kolana. Mimo wszystko tykwowy świat był siedliskiem złych snów i podejrzewała, że znajduje się tam więcej okropnych rzeczy niż nocne mary kiedykolwiek pokazały zwykłym śmiertelnikom. Jordan zaprowadził ją. Tykwa znajdowała się tuż przy dużej rozpadlinie u podnóża muru. Dziewczynka wyciągnęła rękę, złapała pnącze i wyjęła tykwę. - Tylko nie zaglądaj przez dziurkę! - ostrzegł ją duch. - Wiem. Dziewczynka dowiedziała się niedawno wiele o dziurkach; wyglądało na to, że jej mama nie była zadowolona, kiedy stwierdziła, iż dziadek Trent zgłębił jedną z nich, i najwidoczniej uważała, że to wina Ivy. Możliwe, że miało to coś wspólnego z nałożoną na Ivy karą. - A teraz, jak...? Wyciągnęła wygiętą podkowę w kierunku tykwy. - Zaczekaj! - ostrzegł ją Jordan w sposób typowy dla doros łych. - Sądzę, że potrzebujesz mapy, żeby... Podkowa dotknęła łupiny tykwy - wniknęła w nią. Ivy, która spodziewała się napotkać jakiś opór, straciła równowagę i upadła. Jej ramię wpadło do środka i cała reszta też, chociaż tykwa była znacznie mniejsza od niej. Nagle znalazła się wewnątrz i spadała.
Otworzyła usta do krzyku, lecz zanim zdążyła go wydać, wylądowała na czymś miękkim. To coś okazało się ogromną galaretką w cukrze. Odłożyła krzyk na później, wstała i rozejrzała się wokół. Nie było tak źle, jak się obawiała. Znajdowała się w ogrodzie słodyczy. Wokół rosły lizaki, a wszystkie rośliny były lukrecjowe. Chciała zerwać jeden lizak, ale zawahała się; była w środku tykwy. Jeżeli zje tu coś, czy będzie mogła ją opuścić? Nie była pewna; w tykwie rządziły dziwne prawa. Tak więc wykazała nadzwyczajną siłę woli, znacznie wykraczającą poza obowiązki małej dziewczynki, i zostawiła słodycze w spokoju. Miała wrażenie, że będzie tego żałować do końca życia, ale nie mogła ryzykować. Klacze z Mor poruszały się po Xanth wchodząc do jednych tykw, a wychodząc innymi: jakiś owoc zawsze znalazł się w pobliżu śpiącego, który potrzebował złego snu. Ivy weszła do środka w Zamku Roogna; chciała wyjść w Zaniku Dobrego Maga Humfreya. Tylko gdzie to jest? Jordan miał rację; potrzebowała mapy - a nie miała żadnej. No cóż, będzie musiała jakoś znaleźć drogę. Pomaszerowała ścieżką z twardej czekolady, mijając wszystkie te cudownie wyglądające i pachnące słodkości, od których ślinka szła jej do ust, aż dotarła do drewnianego domku. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi - tylko ciche chrobotanie. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i weszła do środka. Drzwi gwałtownie zamknęły się za jej plecami. Nagle chrobotanie przybrało na sile. Coś przebiegło jej po nogach. Gdy już mogła przeniknąć wzrokiem panujący wewnątrz półmrok, zobaczyła, że w pokoju roi się od owadów. - Och, fe! •- wykrzyknęła z dziewczęcą odrazą. - Cóż za robaczywe miejsce! Rzeczywiście. Najróżniejsze robactwo pełzało po podłodze, ścianach i suficie, a także po drzwiach za jej plecami. Owady trzepotały w powietrzu. Jeden wyłupiastooki potwór ruszył w jej kierunku, znacząco wymachując purpurowymi czułkami. Ivy wykorzystała zaoszczędzony krzyk. Próbowała odgonić stwora podkową, ale chybiła i trafiła w ścianę. Podkowa i ręka przeszły na wylot, a Ivy za nimi, przenikając przez ścianę jak duch. Zamrugała oczami, oślepiona jasnym światłem. Stała na plaży, tuż obok tykwy. Opodal ujrzała dużą wyspę, a w pobliżu wyspy była tratwa ze stojącym na niej centaurem. To musiała być Wyspa Centaura, leżąca na południu Xanth. Ivy przebyła długą drogę! Jednak nie tu chciała dotrzeć. Wzięła się w garść i dotknęła tykwy
podkową. Zaczynała nabierać wprawy. Znowu znalazła się w tym zarobaczonym domu. Pospiesznie otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Pozostała w tykwie, ponieważ tym razem nie użyła podkowy. Jednak teraz ogród nie był już taki słodki; zdecydowanie zmienił się na gorsze. Wszędzie wokół rósł ten okropny szpinak, wraz z rzepą, rzodkiewkami, cebulą i innymi świństwami, których jedynym przeznaczeniem było dręczenie dzieci w porach posiłków. Była tu nawet - okropność! - kapusta. Ivy zacisnęła palcami nosek i pospieszyła ścieżką aż doszła do stawu pełnego stojącej, brązowej cieczy. Cóż to takiego? Na pewno nic gorszego od tłuczonej dyni! Zanurzyła palec w płynie, a później polizała go; taka ciekawość nieuchronnie prowadziła do nieszczęścia. Natychmiast wypluła gorzką ciecz. Coś strasznego! To był olej rycynowy - nadający się jedynie do smarowania przekładni, przekleństwo wszystkich dzieci. Rozejrzała się wokół. Jak wydostać się z tykwy, żeby ponownie rzucić okiem na prawdziwe Xanth? Mogła być w pobliżu Zamku Humfreya, a nie chciała go ominąć. Jednak przy braku ścian, których można dotknąć... Nagle wpadła na pomysł. Ostrożnie dotknęła podkową oleistej powierzchni śmierdzącego stawu. Metal zanurzył się, pociągając Ivy za sobą. Wstrzymała oddech, zacisnęła powieki i bezboleśnie wynurzyła się na twardym gruncie. Otworzyła oczy i stwierdziła, że stoi obok tykwy, a opodal widać Zamek Dobrego Maga. Wybrała najbardziej nieprzyjemną drogę, która, oczywiście, okazała się właściwą, i dotarła do celu! No, prawie. Pozostał jeszcze drobiazg: musiała dostać się do środka. Od zamku dzieliła ją fosa; nie było mostu zwodzonego, a mury wyglądały bardzo zniechęcająco. Najpierw pokona fosę. Rozejrzała się wokół. Pod rozłożystym drzewem znalazła kilka małych kamieni. - Przejściowce! - wykrzyknęła, rozpoznając je. Podniosła kilka, ale trudno było utrzymać je wszystkie, więc sięgnęła po duży liść, żeby je weń zawinąć. Jednak, niestety, to nie był liść, lecz skrzydło gigantycznej ćmy księżycówki. Stworzenie nie ruszało się i zwisło bezwładnie, kiedy je podniosła. Ivy zrozumiała, że ćma nie żyje. Z oczu dziewczynki spłynęły łzy; nienawidziła, gdy coś tak pięknego ginęło bezpowrotnie. Znalazła trochę kosodrzewiny, położyła na niej kamienie, ćmę i podkowę, po czym starannie związała rogi koca, tworząc zawiniątko. Uznała się za pomysłowe dziecko, więc naprawdę nim była. Później podeszła do fosy i trzymając węzełek w jednej ręce, drugą rzuciła pierwszy kamyk.
Przejściowiec plusnął w wodę, zabulgotał, jakby powiększył się, i osiadł nieruchomo, ledwie wystając nad powierzchnię. Cisnęła drugi, trochę dalej, i ten również nie utonął. Kiedy utworzyła nieco nieregularny rządek - bo przejściowce nigdy nie ustawią się w równym szeregu, choćby nie wiem jak dokładnie rozmieszczane - ostrożnie stanęła na pierwszym kamieniu. Zachybotał się lekko, ale utrzymał jej ciężar; mimo wszystko, taką miały naturę, a dar Ivy jeszcze wzmocnił tę cechę. Źle ulokowany przejściowiec może stać się wywrotowcem, ale te zostały dobrze umieszczone. Stanęła na drugim i trzecim, po czym cisnęła jeszcze parę. To było szarpiące nerwy zajęcie, bo znalazła się na głębokiej wodzie, ale miała dość kamieni i przeszła na drugą stronę mając jeszcze jeden w zapasie. To było wspaniałe osiągnięcie, skoro za takie je uznała. Teraz znalazła się na wąskiej półce między brzegiem fosy a murem zamku. Po jednej stronie brzeg zwężał się, aż między murem a nim nie zostało ani odrobiny miejsca, tędy więc nie mogła pójść. Z drugiej strony półka niknęła za załomem muru. Ivy była pewna, że gdzieś tam są drzwi, więc ruszyła w tym kierunku. Minęła niszę, w której panowała nieprzenikniona ciemność; światło wcale nie przenikało tej czerni. To było interesujące, ale nie za bardzo; dziewczynka poszła dalej. Nagle minęła zakręt i weszła w oślepiający blask. Zasłoniła oczy dłonią, ale światło i tak przesącza- ło się jej między palcami i przez powieki. Było zbyt jaskrawe! Wycofała się za zakręt i blask znów zmienił się w światło dnia, pozostawiając tylko ciemnoczerwoną plamkę na skraju pola widzenia. Jak ominąć to miejsce? Jeśli drzwi, których szukała, znajdowały się właśnie tam, nie zdoła ich dostrzec. Może nawet wpaść do fosy i zmoczyć sobie nogi; z trudem zdołałaby wytłumaczyć się matce! Iren mogła nie mieć czasu dla Ivy, gdy ta jej potrzebowała, ale z pewnością pojawi się jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki w chwili, gdy córka zamoczy sobie stopki i buciki; takie są wszystkie matki. Ponadto Ivy nie wiedziała, jak szybko odzyska wzrok po dłuższej chwili przebywania w tym oślepiającym blasku; byłoby okropnie, gdyby oślepła! Gdyby ślepa wróciła do domu, mogliby ją karmić - niebywała okropność! - marchewką, ponieważ to warzywo zawierało czarodziejski żółty składnik, dobry na oczy. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znaleźć inną drogę. - No, dalej, Ivy - skarciła się. -Jesteś wystarczająco sprytna, żeby wymyślić sposób pokonania tej odrobiny światła! I natychmiast stała się dostatecznie sprytna; pewność siebie to wspaniała rzecz, szczególnie kiedy jest wspomagana przez magię.
Ivy wróciła do ciemnej niszy i sięgnęła ręką. Oczywiście, w środku była ślepa latarnia. Dziewczynka wyjęła ją i wokół zapadł mrok, zmieniając dzień w noc. Na szczęście nadal widziała słaby odblask światła za rogiem; skierowała się tam. Gdy Ivy minęła zakręt, zalała ją jasność, z którą natychmiast starła się ciemność promieniująca ze ślepej latarni. Światła zderzyły się ze sobą i wymieszały, a wokół znowu zrobiło się tylko tak jasno, jak za dnia. Wokół ślepej latarni utrzymywała się mała kula ciemności, w której niknęła ręka Ivy, zaś druga latarnia nadal świeciła zbyt jasno, aby na nią patrzeć. Przestrzeń między nimi wypełniały różne odcienie, od głębokiej czerni, po dzienny blask. Gdyby Ivy miała skłonności do filozoficznych rozważań, mogłaby dojść do wniosku, że taka jest ścieżka życia, po której zwyczajni ludzie wędrują z najrozmaitszym skutkiem pośród nieprawdopodobnych ekstremów dobra i zła czyhających na skrajach, napotykając najrozmaitsze ich odmiany. Jednak była zbyt młoda na takie myśli, więc odsunęła je od siebie i podążała przez rozmaite odcienie szarości, aż minęła następny zakręt. Wtedy ślepa latarnia stała się zbyt silna i pogrążyła wszystko w ciemnościach; Ivy zostawiła ją w pustej niszy i poszła dalej. Wkrótce napotkała kolejną przeszkodę. Mały, skrzydlaty kot z kwikiem zatrzepotał jej nad głową. Kiedy próbowała zrobić krok, kot opuścił się niżej, nastawiając szpony. Był za mały na kotolota; to był kociokwik i nie miał zamiaru jej przepuścić. Zajrzała do węzełka, gdzie miała jeden kamień, martwą ćmę i podkowę. Mogła rzucić kamykiem w nieznośne stworzenie, ale wątpiła, czy udałoby się jej trafić; pięcioletnie dziewczynki nie są dobrymi rozgrywającymi. Postanowiła nie ruszać kamienia. Musiała znaleźć inny sposób. Kiedy go szukała, kociokwik opuścił się jeszcze niżej. Widocznie Ivy znajdowała się na samym skraju jego pola ataku, gdyż stwór zawahał się. Zapewne nie chciał znaleźć się zbyt blisko jaskrawego światła za rogiem, które oślepiłoby go tak samo, jak przedtem ją. Tak więc znalazła się w miejscu, gdzie mogła bezpiecznie przystanąć. Przyjrzała się zwierzęciu, notując w myślach odmienne części jego ciała. Jastrzębie skrzydła należały do przedstawiciela ptasiego rodu, podobnie jak brązowe pióra i upierzony ogon; natomiast głowa i nogi, tak samo jak białe zębiska i szpony, reprezentowały bez- sprzecznie kocią budowę. Dziewczynka zastanawiała się, które cechy przeważały. Czy ten stwór składał jaja, czy też był żyworodny? Zwierzęta reprodukują się w sposób znacznie mniej skomplikowany i łatwiej niż ludzie; może dlatego, że nie hodują kapusty. Ivy spłynęła rumieńcem, łapiąc się na takich brzydkich myślach, lecz mimo to była zaciekawiona.
Wiedziała, że niektóre zwierzęta składają jaja, a inne lęgną młode, a może na odwrót, tymczasem ludzie znajdują się pod liśćmi kapusty, a jeszcze te bociany... Ivy zmarszczyła brwi, ponieważ znów przypomniała sobie o małym braciszku Dolphie. Szkoda, że nie przyniósł go bocian, bo wtedy mógłby przypadkiem zrzucić zawiniątko do gniazda bazyliszków, albo na źle usposobiony szpilkokaktus. Niemal widziała już lecące wokół szpilki, trafiające małe bazyliszki, które, oczywiście, toczyły wokół nienawistnym wejrzeniem, zamieniając wszystko w gaz. Czy też w głaz? W każdym razie te małe, ptasiomózgie jaszczurki oberwały twardymi jak kamień kolcami, i dobrze im tak. Ivy spostrzegła coś na samym skraju pola widzenia. Wyglądało to na koński ogon. Klacz z Jaw! Imbri przyniosła jej przyjemny, gwałtowny sen na jawie, ale teraz musiała pogalopować do następnego adresata. Ivy usłyszała miaukniecie. Spojrzała w górę. Kociokwik podleciał całkiem blisko i miał jakieś kłopoty. Rozbieżne cechy budowy jego ciała wzmocniły się, koci łeb i nogi stały się bardziej kocie, a skrzydła i ogon bardziej ptasie. Teraz walczyły o dominację. Łeb usiłował ugryźć skrzydła, a one tłukły głowę. Ivy patrzyła uważnie, więc oczywiście różnice uległy dalszemu zwiększeniu. Walka stawała się coraz bardziej zacięta. Sypały się pióra i kępki futra. W końcu kociokwik zatrzepotał skrzydłami, runął do fosy i zniknął. Najwyraźniej był nieudanym dziełem Natury. Niestabilny charakter, wzmocniony bliskością Ivy i jej gwałtownego snu na jawie, doprowadził nieszczęsne stworzenie do samozagłady. Ivy poszła dalej, zadowolona, że pozbyła się kociokwika, choć zasmucona sposobem, w jaki się to dokonało. Nadal szukała drzwi do zamku. Dotarła do spłachetka ziemi, na którym leżał kamień nagrobny. Miał kształt głowy grobowo poważnego starca, o przerzedzonych siwych włosach i bokobrodach. Wyglądał jak żywy, a w miarę jak mu się przyglądała, ożywał coraz bardziej; mierzył ją nieruchomym spojrzeniem. W końcu mrugnął do niej kamienną powieką. - Jesteś żywy! - krzyknęła ze zdumieniem. - Nie, mała, jestem zimny jak głaz - powiedział nagrobek. - Pr/ybieram kształt głowy tego, kogo grób znajduje się w pobliżu. Taką mam naturę; jestem nagrobkiem. - Chcesz powiedzieć, że wyglądasz jak... - zaczęła, zerknąwszy na kopczyk ziemi opodal kamienia.
- Właśnie, kruszynko. Jak ten krzykliwy staruch, którego tu pochowano. Prawdę mówiąc, sposobem mówienia przypominał Ivy krzykliwego golenia, ale może wszyscy krzykacze są do siebie podobni. - To ciekawe - rzekła Ivy. Ten nagrobek nie wydawał się groźny. W zeszłym roku umieszczono mnie w pobliżu ślicznej, młodej nieboszczki; powinnaś wtedy mnie widzieć! Miałem powierzchnię jak polerowany marmur i piękny kształt. - To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. - Muszę już iść. - Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką - ostrzegł nagrobek. - Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogiowy starcze! Wyzywająco ruszyła dalej. - Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką! Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował! Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem. Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się. Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się jej! Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta... Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się udać! Pomaszerowała do nagrobka. - Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało. ' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem. - To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję, żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść! - Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po zwól, że wygrzebię tu mały dołek... Wykopała małą dziurę w ziemi. — Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku. — Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno przyklepała. Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę... Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i ślicznych barwach. - To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek. Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas nie próbował. Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie. - Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia łaś na dywanie, jak zwykle? Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu. - Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru. Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się cieszyć drugim dzieciństwem. Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje lata. — Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze kilka lat? Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf- reyowi, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie - To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc zainteresowanie. - Muszę już iść. - Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć, oberwiesz szczotką - ostrzegł nagrobek. - Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz, twardogłowy starcze! Wyzywająco ruszyła dalej. - Alarm! - wrzasnął nagrobek. - Niegrzeczne dziecko! Praw dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką! Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz, jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka do włosów. Dziewczynka pospiesznie umknęła z powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten nagrobek nie żartował! Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała. I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu. Później, nie widząc zachęcającej do ataku wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy odetchnęła; tym razem udało się. Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci. Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć się jej! Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre, jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego krzykacza, zamknąć mu usta... Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma. Nie ma tu nic, co... Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej latarni. Tak, to może się udać! Pomaszerowała do nagrobka. - Cześć, twardzielu! - powiedziała śmiało. ' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym spojrzeniem. - To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz pójść dalej, dopilnuję, żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła usiąść! - Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując nieżywą ćmę. - Po zwól, że wygrzebię tu mały dołek... Wykopała małą dziurę w ziemi. — Nieciekawie to wygląda - orzekł nagrobek. - Jeżeli ryjesz zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie spodoba, cukiereczku. — Chcę tylko pochować ją bliżej - odparła Ivy i upuściła martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i mocno przyklepała. Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę... Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę. Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i ślicznych barwach. - To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i minęła nagrobek. Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała, bowiem ćmy
nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho. Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę. Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt dotychczas nie próbował. Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem. Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie. - Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka. Dlaczego nie przylecia łaś na dywanie, jak zwykle? Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można ufać nikomu dorosłemu. - Jestem w interesach - powiedziała Zorze. - Muszę zobaczyć się z Dobrym Magiem Humfreyem. Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem, ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy. Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu, kiedy żona używała swego daru. Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru, chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnościami, tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się cieszyć drugim dzieciństwem. Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ był niski jak na swoje lata. — Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś dołożyć mi jeszcze kilka lat? Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać Humf- reyowł, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak wiedział o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż na tym polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc może nie będzie
skłonny zdradzać jej sekretu dorosłym. - Uziemili mnie przez bezmyślność i musiałam wymknąć się cichaczem. Humfrey uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Ta bezmyślność, według ciebie, polegała na zmuszeniu dziad ka do pogoni przez wikłacze, puszczę i tykwę, ponieważ nie chciałaś słuchać jego przestróg i zachowywać się przyzwoicie, a ponadto na sprawieniu, iż Nocny Ogier ział ogniem z nozdrzy, gdy zobaczył, co zrobiłaś z jego nawiedzonym domostwem? - Przecież mówię - przyznała niechętnie Ivy. - Przez bezmyśl ność. Zatem pospieszmy się, zanim wpadnę w tarapaty przez jeszcze większą bezmyślność, jeśli odkryją, że mnie nie ma. Potrzebuję Odpowiedzi. - To kosztuje rok służby - poinformował ją Humfrey. - Z góry. - Wiesz co, dodałam ci już więcej niż rok potęgując dar Zory, kiedy cię postarzała, więc jesteśmy kwita. A jeśli znów jej pomogę, będziesz mi winien następną Odpowiedź. Humfrey spojrzał na nią wojowniczo. - A cóż to za logika, kobieto? - Kobieca logika, oczywiście - poinformowała go. - Coś ci się nie podoba? Ivy wiedziała już co nieco o tym, jak trzeba postępować z mężczyznami, nawet tymi, których nie dało się oczarować. - Hmm, nie - rzekł Humfrey. - Pewnego dnia zostaniesz Królem Xanth, niech Demon zlituje się nad nami. - Wiem o tym, głupku, więc uważaj, co mówisz. Stanowczości nauczyła się od swojej matki, tak samo jak wiedzę o piedestałach przejęła od swojego ojca. „Nigdy nie wolno dawać mężczyźnie wolnej ręki, bo nie wiadomo, gdzie nią sięgnie" - przypomniała sobie maksymę matki. - No dobrze, dobrze, jakie masz Pytanie? - spytał opryskliwie Humfrey. - Potrzebuję czegoś do wyczyszczenia magicznego arrasu, żeby Jordan-duch odzyskał pamięć. Ktoś inny mógłby mieć kłopoty z ogarnięciem problemu, ale Humfrey, choć taki młody, był Magiem Informacji. Miał przeszło stuletnią praktykę, zanim przypadkowo
odmłodzono go do niemowlęctwa razem ze Stanleyem Parowcem; teraz wracały mu siły, podobnie jak popędliwe usposobienie. Zastanawiał się przez chwilę, po czym rozchmurzył się. - To powinno być w Wielkiej Księdze! - wykrzyknął. Ivy wiedziała, że niektórzy twierdzą, iż nie ma czegoś takiego jak Wielka Księga Odpowiedzi na Wszystkie Pytania, ale ci ludzie nigdy nie byli w pracowni Humfreya. Dobry Mag podszedł do stołu, na którym leżała wielka księga, i wdrapał się na wysoki stołek, żeby do niej dosięgnąć. Przewrócił kilka pożółkłych kart. - Dobrze, że znów nauczyłem się czytać - mamrotał, ślęcząc nad drobnym pismem. - Gawrony... gęsi... głowacze... gnioty... gnomy... Gobelin! Jego rola, historia, obecne położenie, niszczenie... Jest! Czyszczenie! - O to chodzi! - wykrzyknęła Ivy. - Cicho, kobieto, kiedy pracuję! - warknął. Ivy otworzyła usta zamierzając udzielić mu należytej odpowiedzi, ale postanowiła powstrzymać się do czasu aż Humfrey udzieli Odpowiedzi. W stosunkach z mężczyznami niezwykle istotne jest wyczucie sytuacji - jak mawiała matka. A zresztą, być nazwaną „kobietą" to żadna obraza. Była zadowolona, że Mag nie przeczytał tekstu pod nagłówkiem "Niszczenie", ponieważ mogły się tam znajdować wzmianki o wycieraniu rąk w gobelin, co byłoby jej trudno wyjaśnić. - Użyj barwnika do przędzy - przeczytał. - - Według na stępującej recepty: pół kubka... - Czekaj, nie zapamiętam wszystkiego! -- zaprotestowała Ivy. - Z trudem mogę zapamiętać przepis na gotowanie jajek na twardo! Muszę mieć to na piśmie - i bez długich słów. Ivy uczyła się czytać, ale wolała takie słowa jak „gra" i „rad" od takich, jak „winowajca" lub „ukarano". Humfrey wydął policzki, dokładnie tak samo, jak zrobiłby będąc 0 sto lub więcej lat starszy. - A zatem przynieś mi tę kopiarkę. Ivy spojrzała tam, gdzie wskazał ręką. W kącie siedziało stworzenie podobne do małej gąsienicy, mające tylko cztery nogi, jeden ogon
1 kilka długich wąsów. Było okrągłe, puszyste i wyglądało na miękkie, ale roztaczało wokół poczucie niezależności i chłodną rezerwę. Dziewczynka podeszła i usiłowała podnieść zwierzę, ale ono jakby wyślizgnęło jej się z rąk i pozostało na swoim miejscu. Chciała unieść je za ogon, lecz zwęziło żółte ślepia w szparki, wysunęło pazury i zamiauczało, więc zrezygnowała. To było naprawdę dziwne stworzenie! Ivy spróbowała innego sposobu. Zaczęła oddalać się, wołając: - Tutaj, kopia, kopia, kopia, kopia! Zwierzę ruszyło za dziewczynką, dokładnie naśladując jej chód. Kiedy dotarli do stołu, wskazała na blat. - Skacz, kopia! Skoczyła sama, żeby pokazać jak się to robi, i kopiarka też skoczyła. Jednak zrobiła to tak samo jak Ivy: na stół i z powrotem na podłogę. Tak więc Ivy musiała wgramolić się na stół, co zdenerwowało Dobrego Maga. - Do góry! - zawołała i kopiarka wdrapała się za nią. - Nie depcz po stronach! - wrzasnął Humfrey, łapiąc kopiarkę i z rozmachem kładąc ją na książce. - Kopiuj tę kartkę, kopiorobie! Stworzenie usiadło na recepcie. Zamruczało. Po chwili otworzyło pysk i wysunęło jęzor, którym był arkusz papieru. Humfrey oddarł wydruk i podał go Ivy, czym bardzo ją zdziwił. - Masz swoją kopię. A teraz idź już. Oczywiście, Ivy była gotowa do kłótni, ale uświadomiła sobie, że teraz, kiedy ma już to, po co przyszła, naprawdę chce już iść, więc zmilczała. Czasami, choć to okropnie denerwujące, trzeba słuchać poleceń mężczyzn, kiedy przypadkiem mają rację. Zeszła ze stołu i zostawiła małego Dobrego Maga pogrążonego w lekturze. W skupieniu chłonął tekst hasła, które przypadkowo dotyczyło taksydermii, podczas gdy kopiarka nadal wypluwała następne kopie recepty na barwnik do przędzy. Kolejna kopia upadła na stół, zasłaniając tekst, i Mag z namysłem popatrzył na zwierzę. - Bardzo ciekawe techniki - mruczał Humfrey. - Zastana wiam się, czy... Jednak w tym momencie kopiarka pospiesznie zeskoczyła z książki, najwyraźniej nie podzielając jego zainteresowania taksydermią i bynajmniej nie pragnąc zostać obiektem jakiegoś niewczesnego eksperymentu.
Wychodzącą dziewczynkę pozdrowiła Gorgona. Małżonka Hum-freya i matka Hugo, a ponadto przyjaciółka Ivy była elegancką, wysoką, zawoalowaną kobietą o wężowych włosach. - Nie zostaniesz na kawałek ciasta, moja droga? - zapytała. Ivy chciała się wymówić, ale Gorgona pokazała największe, najśliczniejsze, najaromatyczniejsze ciasto, jakie można sobie wyobrazić, więc ustąpiła. Doszła do wniosku, że Gorgona zapewne bardzo potrzebuje kobiecego towarzystwa, a zatem przyzwoitość wymaga, żeby chwilę u niej zabawić. Postanowiła zostać na kawałek ciasta. Po pewnym czasie Ivy wróciła na Zamek Roogna, przechodząc ponownie przez tykwę. Nikt nie zauważył jej nieobecności oprócz duchów - co, rzecz jasna, było częścią jej problemu. W tych dniach wszyscy zajmowali się jedynie tym nieznośnym bachorem. Chętnie wrzuciłaby go do dziurki w tykwie, bez podkowy! Jednak teraz mogła oczyścić arras i usłyszeć całą opowieść Jordana. Musiała tylko sporządzić według recepty płyn do czyszczenia. Na szczęście duchy wiedziały, gdzie znaleźć wszystkie składniki. Ivy wzięła garnek, trochę barwnika, tłuszczu i różności, po czym ugotowała wszystko razem zgodnie z instrukcją. Barwnik był silnym środkiem i próbował poparzyć jej rączki, ale recepta wyjaśniała, jak tego umknąć. Przyjaciółka Jordana, Renee, pomogła Ivy przebrnąć przez trudniejsze części przepisu, aby dziewczynka nie popełniła żadnego błędu. Musiała wypowiedzieć kilka zaklęć, aby dobrać kolor barwnika do gobelinu, ale w końcu otrzymała butelkę eliksiru. Wzięła gąbkę, zwilżyła ją sporządzonym barwnikiem i przetarła powierzchnię arrasu. Rezultat był zdumiewający. Pojawił się pas jaśniejszych i wyraźniejszych obrazów. Środek działał! Ivy starannie wyczyściła cały gobelin, aż zaczął błyszczeć jak nowy. Ruchome obrazy wyglądały tak realnie, ze niemal uwierzyła, że mogłaby w nie wejść. - Och, tak! - zakrzyknął Jordan. - Widzę każdy szczegół! Wraca mi pamięć! - A teraz opowiedz mi swoją historię - rozkazała mu Ivy. Zasiadła, spoglądając na gobelin, podczas gdy Jordan skupił się na początku swojej opowieści. Z pomocą dziewczynki, ponieważ jako duch nie mógł sam nastawić gobelinu, udało mu się uzyskać właściwą sekwencję obrazów. Później, gdy coś zaczęło się dziać, Jordan opisywał bieg wydarzeń tak, jak je pamiętał. Pomijał nudne fragmenty, takie jak spanie, i poświęcał więcej uwagi ciekawszym momentom, na przykład walkom z potworami, całowaniu pięknych panien i spotkaniom z dziwnymi czarami. Była to
prawdziwa opowieść o Mieczach, Magii, Dobru, Złu oraz Zdradach, i Ivy była oczarowana. Uwielbiała mocne teksty. Słuchała smętnej sagi, jakby sama była jej bohaterką. Czuła dreszcz emocji słysząc Szczęk Oręża i cierpiała poznając rewelacje Niemiłej Nieprawdy. 2. PUK Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, kiedy stałem się pełnoletni. W tych czasach obyczaj nakazywał, aby młodzieniec sprawdził się, dokonując jakichś fantastycznych czynów; potem, zdobywszy sławę, mógł ożenić się i ustatkować. Miałem wspaniałą dziewczynę, Elsie, która umiała zmieniać wodę w wino jednym dotknięciem paluszka, ponadto była młoda i delikatna, i chciała natychmiast wyjść za mąż i założyć rodzinę. Ja jeszcze nie byłem do tego gotowy; wydawało mi się to takie nudne. Chciałem przygody! Sytuacja stawała się trudna. Elsie naprawdę chciała, żebym został i nie dbała o bohaterskie tradycje, i rzeczywiście była atrakcyjna. Mieliśmy kilka ostrych starć. Obiecałem jej, że - kiedy przeżyję moją przygodę i zostanę bohaterem - wrócę do niej, ale kłamałem, gdyż oboje wiedzieliśmy, że nigdy nie będę miał dość przygód. Ona obiecywała mi, że - kiedy już założymy rodzinę - pozwoli mi wyruszyć w podróż po Xanth i może zabić jednego smoka lub dwa, ale oboje wiedzieliśmy, że i to jest kłamstwem, ponieważ rodzina nigdy nie pozwoli ci odejść. Ja chciałem najpierw posmakować dzikiego owsa, żeby być pewnym moich uczuć. Elsie niezbyt podobał się ten pomysł; nie wiem, dlaczego. Tak więc w końcu zawarliśmy umowę: Elsie będzie miała jedną noc, aby udowodnić mi, jak miły może być domowy owies i pokazać zalety domowego ogniska, skłaniając w ten sposób do pozostania. Jeśli nie zdoła, wyruszę w podróż. Wydawało się, że to uczciwa umowa. Gdybym tylko wiedział, jaką noc zaplanowała! Byłem wtedy naprawdę naiwny i o wielu sprawach wiedziałem znacznie mniej niż sądziłem. Myślałem, że Elsie dobrze mnie nakarmi, będzie dla mnie miła i przekonująco opowie mi o zaletach ustabilizowanego życia. Zamiast tego, ona... Hmm, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić... Może lepiej zostawimy opis tej nocy i przejdziemy do następnych obrazków... Nie? Jednak mogę mieć kłopoty z twoimi rodzicami, jeśli powiem ci za dużo o... No dobrze, w porządku, opowiem tylko pobieżnie. Elsie powitała mnie ubrana w koszulę, która... No cóż, wiedziałem, że ona jest śliczna, ale nie uświadamiałem sobie, jak śliczna może być, kiedy naprawdę się postara. Stwierdziłem, że gapię się na... sposób, w jaki oddycha. I w jaki siedzi. Później wprowadziła mnie... do sypialni, a ja ruszyłem za nią i patrzyłem na sposób, w jaki szła. Później... To
naprawdę nudne, więc może pominiemy tę scenę? Nie? Hmm, no więc pokazała mi, jak wysłać wiadomość do bociana, a ja przyznałem, że to jedyna przygoda, jakiej mi potrzeba, i w końcu zasnęliśmy. Jednak rano przypomniałem sobie o innych przygodach, o zwiedzaniu obcych miejsc i pokonywaniu strasznych potworów. Wiedziałem, że muszę najpierw tego spróbować. Elsie jeszcze spała, z półuśmiechem na ustach, i czułem się naprawdę okropnie, kiedy ubierałem się i przypasywałem miecz. Nawet jej nie pocałowałem; po prostu wymknąłem się z domu jak niegrzeczny dzieciak i ruszyłem na poludnie. w środek Xanth, gdzie podobno czekała prawdziwa przygoda. Poczucie winy towarzyszyło mi jak burzowa chmura, ponieważ obietnica złożona przeze mnie tego wieczora okazała się kolejnym okrutnym kłamstwem. Niemal zdecydowałem się wrócić, jednak zew przygody popychał mnie dalej i był silniejszy od poczucia winy. W tamtej chwili wcale nie wydawało mi się, że jestem dzielnym i nieustraszonym bohaterem. Czułem się raczej tchórzem, bo nie miałem odwagi obudzić Elsie i powiedzieć jej uczciwie: „Odchodzę, dziewczyno, bardzo mi przykro". Dostałaby... No, kobiety potrafią być bardzo trudne w takich chwilach. A kiedy ruszyłem w drogę, nie miałem już odwagi wrócić i przeprosić ją. Niektórzy bohaterowie nie są zbyt dzielni i nieustraszeni. Podjąłem już jednak decyzję i musiałem patrzeć przed siebie, a nie spoglądać wstecz. Odebrałem pierwszą życiową lekcję: że najsłodsze i najsmutniejsze jest to, co mogłoby być. Podejrzewałem, że postępuję źle i zapłacę za to straszliwą cenę, lecz nie rezygnowałem, wstydząc się przyznać, że źle czynię. W tamtych czasach pustkowie Xanth było dziksze niż dzisiaj i zamieszkiwało tam wiele dziwnych stworzeń i czarów, które dziś już nie istnieją. Rośliny nie nauczyły się jeszcze respektu przed człowiekiem, a smoki podchodziły aż do naszej Wioski na Moczarach, aby pożerać ludzi. Właśnie dlatego wciąż utrzymywała się u nas tradycja mężczyzny-wojownika; potrzebowaliśmy dzielnych młodzieńców, żeby przepędzali błąkające się potwory. Mieszkaliśmy na północ-no-wschodnim pograniczu Xanth, opodal tego, co później nazwano Moczarami Bagiennych Ogrów, lecz w tym czasie ogry były jeszcze daleko, powoli migrując na północ. Moje nogi raz po raz zapadały się w podmokły grunt nieprzebytych mokradeł i szybko zrozumiałem, że do serca Xanth, gdzie stoi legendarny Zamek Roogna, wiedzie daleka droga. Dotarcie tam pieszo zajęłoby mi całą wieczność lub dłużej, a właśnie stwierdziłem, że naprawdę nie lubię chodzić. Musiałem złapać jakąś okazję.
Był jeden problem. W naszej, odizolowanej części Xanth nie było centaurów, a smoki nie są dobrymi wierzchowcami - zazwyczaj każdy usiłuje lokować swoich pasażerów wewnątrz swego ciała, zamiast na zewnątrz - a obawiałem się latać na jakimś latającym stworzeniu; nigdy nie można'przewidzieć, gdzie cię zrzuci. Wiedziałem, że w morzu żyją konie morskie, ale ja wędrowałem po lądzie. W Wiosce na Moczarach mieszkał człowiek, który wyrabiał lajkoniki, jednak nie zadałem sobie trudu i nie zagadnąłem go, zanim wyruszy- łem w drogę. A zresztą, jego koniki nie nadawały się do jazdy, tylko tak wyglądały. Co powinienem zrobić? Wiedziałem, co: oszczędzać nogi, abym mógł iść przez cały dzień i nie zmęczyć się do tego stopnia, żeby stracić ochotę do przygód. Ta przygoda na razie nie była zbyt zabawna. Wiele przemawiało za zostaniem w domu i założeniem rodziny. Prawie zawróciłem - jednak ponownie stwierdziłem, że nie mogę się cofnąć. Gdybym teraz wrócił, przyznałbym się, iż popełniłem błąd - że źle zrobiłem opuszczając Elsie. To było trudniejsze niż walka ze smokiem. Gdybym nie pobłądził, sądzę, że zawróciłbym; jednak ponieważ rzeczywiście źle postąpiłem, nie mogłem tego zrobić. Teraz, po czterystu latach filozoficznych rozważań - duchy są lepsze w sprawach niematerialnych niż w materialnych, ponieważ same są niematerialne - sądzę, że kobiety są bardziej praktyczne od mężczyzn, a mają więcej seksapilu po to, aby móc odwieść mężczyzn od głupstw, które ci nieuchronnie popełniliby. Niewątpliwie moja przygoda, oceniana po latach, była idealnym przykładem skrajnej głupoty, nawet gdyby nie kosztowała mnie życie. Mogłem spędzać noc za nocą z Elsie; zamiast tego szukałem nieszczęścia - i znalazłem je. Jeśli próżności na imię kobieta, to głupota jest imieniem mężczyzny! Tak więc szedłem dalej - i przeznaczenie dopadło mnie, niegodnego. Z początku sprawa nie wyglądała dobrze, ale tak często bywa. Złe wydaje się dobre, niczym wygodna ścieżka prowadząca do macek i paszczęki wikłacza, zaś dobre zdaje się złe, tak jak pooka. Zmierzchało, więc podkradłem trochę cukrowego piasku i utoczyłem piwa z pnia drzewa piwnego - prawdziwie barbarzyńska uczta! W głowie miło mi szumiało, co odrywało myśli od obolałych stóp, gdy nagle usłyszałem brzęk łańcucha. No tak, byłem młody i głupi, a ponadto tchórzliwy w sprawach osobistych, ale mało co w realnym świecie mnie przerażało. Jednak ten szczęk mnie przestraszył - i obudził moją czujność. Jeśli ten dźwięk wzbudził zimny dreszcz przebiegający mi po plecach, widocznie takie było jego przeznaczenie - a to oznaczało czary. Dlatego byłem zaintrygowany, gdyż dziwna magia była częścią tego, czego szukałem. Miałem miecz; potrzebowałem magii.