1. WYPRAWA
Golem Grandy rozprostował zaspane kości i zeskoczył z miękkiego posłania. Stanął
przed lustrem, przyjrzał się swojemu odbiciu i westchnął. Nie był wyższy od rozpostartej
męskiej dłoni. Być może było to i wygodne, gdyż tym sposobem mógł się z łatwością
przespać byle gdzie, nie zajmując wiele miejsca. Jednak z pewnością nikomu tym nikłym
wzrostem nie mógł zaimponować. A już szczególnie w Kramie Xanth.
Był cudowny, nowy dzień. Tak piękny, iż nawet Grandy niemal zapomniał o tym, że
jest najmniej znaczącą istotką ze wszystkich żywych stworzeń. Gdy był prawdziwym
goleniem - kukiełką z gał-ganków i drewna - marzył, by żyć naprawdę, by mieć ciało. I gdy w
końcu udało mu się je zdobyć, przez jakiś czas wierzył, że jest szczęśliwy. Potem jednak
powoli uzmysłowił sobie, iż wciąż jest prawie niczym.
Wszyscy wiedzieli, że ma cięty język, lecz nikt nie traktował go poważnie. Lubił
drwić z ludzi. Ale teraz robił to tylko po to, aby ukryć swoją rozpacz. Głębokie
przeświadczenie, że się do niczego nie nadaje. Gdy udało mu się kogoś nieco pogrążyć
choćby na moment, czuł się troszeczkę lepiej. Oczywiście dobrze wiedział, że to do niczego
nie prowadzi, że w ten sposób działa tylko na swoją szkodę i przysparza sobie wrogów.
Marzył, by zrobić coś wielkiego, coś czym mógłby się zrehabilitować, dzięki czemu mógłby
stać się kimś wartościowym i poważanym. Jednak nic szczególnego nie przychodziło mu do
głowy.
Tymczasem zauważył, że jest głodny. Głód był ceną, jaką płacił za to, że żyje. Musiał
jeść. Nie robił tego jako golem. Nie odczuwał wtedy niczego. Ani głodu, ani bólu, ani
żadnych innych naturalnych potrzeb. Stwierdził jednak, iż bardziej odpowiada mu obecny
stan rzeczy, gdyż w ten sposób korzysta też z wszelkich przyjemności życia, ale i także z...
przykrości, jakie ono przynosi.
Zjechał po poręczy. Prześlizgnął się przez szparę w oknie, które zawsze było uchylone
z myślą o nim, i wylądował na kępie mucho-morów-żabijadów, dewastując liczne kapelusze.
Musiały wyrosnąć ostatniej nocy - pomyślał. Na nieszczęście na jednym z nich siedziała mała
ropuszka.
- Wredny typku - zaskrzeczała. - Patrz, gdzie leziesz!
- Słuchaj no, żabi ryju - odciął się Grundy. - To moja ścieżka.
Czego na niej szukasz?
- Siedzę sobie na żabijadzie. Jako żaba mam do tego wszelkie
prawo - zaprotestowała ropucha. - To ty ni stąd, ni z owad tu
wtargnąłeś!
Stworzenie miało rację, lecz Grundy nie bardzo się tym przejął. Był zdenerwowany.
Drażnił go cały ten Xańth, więc choć wcale tego nie chciał, zareagował w typowy dla siebie
sposób.
- Wiesz, co zrobię? Zniszczę te twoje wszystkie parszywe, śmierdzące muchomory!
Mówiąc to, chwycił leżącą opodal pałkę i zaczął nią wywijać na prawo i lewo, kosząc
następne kapelusze. Choć nie był wielki, przychodziło mu to z łatwością, gdyż grzyby sięgały
mu zaledwie do kolan.
- Pomocy! - wrzasnęła ropuszka. - Szaleniec na horyzoncie! Rosnące wokół ścian
zamku chwasty zaczęły się poruszać i Grundy ujrzał zmierzający ku niemu cały oddział żab.
Najmniejsze skakały na przedzie, za nimi podążały większe, zaś na końcu majestatycznie
sunęła olbrzymia, paskudna ropucha.
Grundy próbował uciec. Chciał wdrapać się na okno, lecz wielka ropucha otworzyła
swoją ogromną paszczę, wysunęła jęzor i złowiła nim golema. Jęzor był lepki. Grundy nie
mógł się od niego uwolnić. Ropucha zwinęła go, przyciągając Grundy'ego do siebie.
- Zjedz go! Zjedz go! - krzyknęły żaby. - Daj mu nauczkę!
Niech wie, że żabijady należy obchodzić z daleka!
Zrozpaczony Grundy złapał się jakiejś wystającej z ziemi skały. Pomyślał, że może w
ten sposób nie wpadnie w paszczę potwora. Lecz od razu opadły go małe żaby. Skakały po
nim, zadając solidne razy, a jedna z nich zmoczyła go swą wydzieliną. Zrozpaczony i
przerażony golem chwycił ją i wrzucił prosto w rozdziawioną paszczę monstrualnej ropuchy.
Ta tylko mlasnęła, zamknęła japę i wsunęła jęzor. Grundy był wolny! Najwidoczniej było jej
wszystko jedno, co je.
Małe żabki jednak nie dały za wygraną i skrzecząc „Na niego! Na niego!" - rzuciły się
w stronę golema z wysuniętymi języczkami. Pojedynczo nie mogły mu nic zrobić, lecz idąc
całą chmarą zaczynały być groźne. Grundy próbował ominąć lepkie języki, jednak było ich za
dużo. Nie dał rady. Na dodatek olbrzymia ropucha zorientowała się, że zjadła nie to, co było
trzeba, i znów skierowała się ku niemu.
Nagle... Grundy zauważył hipnotykwę. Tak! To jest to! - pomyślał. Podbiegł do niej i
ukrył się z drugiej strony, kierując otwór tykwy dokładnie w żabie oczy. Gdy tylko wielka
ropucha otworzyła paszczę i wysunęła straszny, lepki jęzor, golem obrócił hipnotykwę tak, że
żabisko musiało zajrzeć do środka.
Ropucha spojrzała na nią i zamarła. Hipnotykwa usidliła ją.
- A masz, wstrętny ryju! - zawołał. - Nie możesz się ruszyć!
Teraz tobie się dostało!
Ale małe żabki nie zostały sparaliżowane. Wszystkie utkwiły w nim swe złośliwe
oczka. Dopadły go. Jedna wskoczyła mu na głowę. Grundy upadł i próbując ją z siebie
strzepnąć, sam zerknął w zaczarowany otwór.
Nagle znalazł się w świecie hipnotykw. Stał w samym środku kręcących się
drewnianych przekładni, obok olbrzymiej ropuchy, której ogromna noga utkwiła między
zębatkami. Przekładnie jednak obracały się dalej, wciągając ją powoli między siebie,
miażdżąc ciało i kości.
- Pomocy! - skrzeczało żabisko. - Zaraz zdechnę!
- Cóż! Przecież jeszcze przed chwilą chciałaś mnie pożreć! - za
drwił Grundy. Nie mógł jednak na to patrzeć. Widok był przerażający.
Spróbował wyciągnąć ropuchę, jednak przekładnie nie puszczały. Wtem ujrzał małą
zębatkę. Leżała jakby zapomniana tuż obok niego. Podniósł ją i wsadził dokładnie tam, gdzie
utkwiła noga ropuchy. Gdy tylko ściskające ją zębate koła naszły na siebie, rozległ się trzask.
Mała zębatka została zmiażdżona i przekładnie się zatrzymały.
W tym samym momencie pojawił się wielki, ziejącym ogniem ogier. Miał sierść
czarną jak środek nocy i jeszcze czarniejsze oczy.
- Powinienem był to przewidzieć! - zarżał. - Golem wtargnął
w przekładnie!
Mrugnął. Ropucha i Grundy znaleźli się znowu w realnym świecie. Zostali wyrzuceni!
Noga ropuchy nie była nawet zadrapana, lecz po całym tym zajściu żabisko zupełnie straciło
apetyt. Grundy zaś stwierdził, że został zupełnie poniżony.
- Wyrzucono mnie z hipnotykwy - jęknął. - Nawet tam nikt
mnie już nie potrzebuje!
Z powrotem wdrapał się na okno. Tym razem nikt mu w tym nie przeszkodził. Poczuł
na sobie lepką substancję, pokrywającą jęzor olbrzymiej żaby i mokrą ciecz, którą spryskała
go mniejsza.
- Fuj! Coś okropnego! - westchnął i wszedł do środka.
Po chwili poczuł się jeszcze gorzej. Uświadomił sobie bowiem, że prawie nic nie
znaczy, że nawet taka sobie zwykła ropucha jest w stanie go znieważyć. I to właściwie nie
dlatego, że był mały. Po prostu prawie nikt nie darzył go szacunkiem. Nikt sobie z niego nic
nie robił. Był nikim. - Po co żyć, jeśli się z tego nie ma żadnych korzyści? - zapytał sam
siebie. Znalazł wiadro wody stojące od wczoraj na podłodze i zaczął się myć. W trakcie tej
żmudnej pracy doszedł do wniosku, że chyba zna odpowiedź na powyższe pytanie.
- Jeżeli dla wszystkich jest się niczym, to nie ma po co żyć - szepnął. - Ale jak temu
zaradzić? Cóż mam robić? Przecież jestem tym, kim jestem, skromnym, małym
stworzonkiem - rozmyślał.
Biegł przez komnaty. Nagle usłyszał ciche pochlipywanie. Przystanął na moment.
Czyjeś nieszczęścia zawsze go wzruszały. Rzadko się do tego przyznawał, ale rzeczywiście
tak było. Rozglądnął się dokoła i zauważył niewielką roślinkę, mały, zielony kwiatek z opusz-
czonymi listkami. Wyglądał na zupełnie zwiędniętego. Grundy posiadał magiczną moc.
Umiał porozumiewać się z każdym żywym stworzeniem. Przemówił wiec do rośliny:
- Co się stało, moja zielona mordko?
- U-u-usycham!
- Zauważyłem, doniczkowcu. Ale czemu?
- Bo-o Ivy zapomniała mnie po-o-dlać!-łkał kwiat. - Jest taka
nieszczęśliwa, że... - Spróbował wypuścić następną łzę, lecz nie
zdołał. Zabrakło mu wody.
Grundy poszedł do łazienki, wlazł na umywalkę i ściągnął z niej mokrą gąbkę.
Powlókł ją po posadzce, podniósł i mocno ścisnął nad doniczką. Woda zmoczyła ziemię.
- Och! Dzięki! - wykrzyknął uradowany kwiat, wchłaniając
wilgotną ciecz. - Jakże ci się odwdzięczę?
Golem jednak, choć był zadufany w sobie, nie miał pojęcia, co taka zielona roślinka
mogłaby dla niego zrobić. Postanowił więc grać filantropa.
- Zawsze z przyjemnością pomagam innym - odpowiedział. -
Powiem Ivy, żeby cię dobrze podlała. Co się z nią dzieje? Czemuż
zapomina o tak ważnych rzeczach?
- Chyba nie mogę ci tego zdradzić... - mruknął kwiat.
Teraz Grundy stwierdził, że kwiat jednak może coś dla niego zrobić.
- Przecież przed chwilą uczyniłem dla ciebie coś szczególnego,
zeschnięty listku!
Kwiat westchnął.
- No dobrze. Ale nie mów nikomu, że to ja ci o tym powiedzia
łem. Ivy to diablątko. Szczególnie wtedy, gdy wpada w szał.
Golem dobrze wiedział, o co chodzi. Ivy miała osiem lat i już była prawdziwą
Czarodziejką. Gdyby ktoś wszedł jej w drogę, na pewno by tego pożałował.
- Nikomu nie powiem - obiecał.
- Uczy Dolpha latać. Chce, aby zamienił się w ptaka i pofrunął
na poszukiwanie Stanleya.
Grundy wydął swe wąskie usteczka.
- Toż to prawdziwe nieszczęście! - zawołał.
Brat Ivy, Dolph, choć miał zaledwie trzy lata, był Magiem. Potrafił zamieniać się w
różne żywe istoty. Oczywiście umiał także zamienić się w ptaka i ulecieć gdzieś daleko, w
górę. Było to jednak nadzwyczaj niebezpieczne. Mógł bowiem łatwo się gdzieś zgubić, czy
też zostać pożartym przez jakąś podniebną bestię. Grundy musiał go powstrzymać!
Jednak obiecał roślince, że nikomu nie wyjawi tej tajemnicy. Dawniej łamał dane
przyrzeczenia, lecz teraz postanowił się poprawić. Ponadto, gdyby tylko napomknął Ivy coś
na ten temat, sam znalazłby się w poważnych tarapatach. Musiał znaleźć jakieś inne wyjście.
Spróbował coś przekąsić, lecz nie pomogło mu to w rozwiązaniu tego zawiłego
problemu. Zauważył Ivy. Szła do komnaty Dolpha. Wiedział, że natychmiast musi zacząć
działać, i to tak, by z niczym się nie zdradzić. Postanowił zaczepić ją, tak ni stąd ni z owad,
jak gdyby nic się nie stało, już tu na korytarzu.
- Dokąd to, laleczko? - zapytał.
- Zmykaj stąd, wścibski człeczku! - odpowiedziała czule.
- Jak sobie życzysz. W takim razie pójdę pobawić się z Dolphem.
- Nawet się nie waż! - pisnęła, starając się ukryć swą złość. -
Teraz ja chcę się z nim pobawić.
- Możemy bawić się wszyscy razem - zaproponował Grundy,
a Ivy nie była w stanie mu się sprzeciwić nie wyjawiając swej
tajemnicy.
Gdy weszli do komnaty, Dolph był już ubrany i gotów do psot. Był ślicznym, małym
chłopcem. Miał kręcone, ciemne włosy i miły uśmiech.
- Patrzcie! Jestem ptakiem! - zawołał, nagle zamieniając się
w ptaka o pięknym zielono-czerwonym upierzeniu.
- Ojej! - wyszeptała Ivy. Nie zdążyła nic więcej powiedzieć,
gdyż Dolph z powrotem przybrał ludzką postać. Był bardzo z siebie
zadowolony.
- Czy mogę teraz wyjść i trochę sobie polatać? - zapytał.
- A po co? - niewinnie zagadnął Grundy.
- Nie, on wcale nie będzie fruwać - natychmiast wtrąciła się Ivy,
ale Dolph też już zaczął mówić.
- Zamierzam schwytać smoka! - oświadczył dumnie.
- Nie! Nieprawda! - wrzasnęła Ivy.
- Świetnie, Dolph! Ale którego? - ciągnął Grundy.
- Zwie się Stanley Steamer. Zieje parą - powiedział Dolph. -
Gdzieś się zgubił!
- O czym on mówi? - spytał golem, zwróciwszy się do Ivy, uda
jąc zdziwienie. - Przecież wiecie, że nie wolno mu nigdzie wychodzić
samemu.
- Już ci kiedyś mówiłam, byś nie wtrącał się w cudze sprawy! -
wrzasnęła Ivy. Była wściekła. - To nie twoja rzecz!
- Nie możesz go nigdzie posyłać. Jeśli tylko coś mu się stanie,
twój ojciec od razu dowie się, kto go do takich rzeczy namówił. Mury
Zamku Roogna mu wszystko powiedzą! A wtedy twoja matka...
Ivy ujęła się rękami pod boki. Wiedziała, do czego zdolna jest jej matka, gdy wpada w
gniew.
- Muszę jakoś uwolnić Stanleya - załkała. - To mój ukochany
.smok!
- Ale nikt nawet nie wie, gdzie on teraz jest - zauważył Grun-
dy. - I czy jeszcze... - Musiał przerwać, gdyż w obecności Ivy nie
mógł mówić o tak strasznych rzeczach. Byłoby to po prostu niegrzecz
ne. Stanley zniknął, gdyż ktoś przypadkiem rzucił na niego pewne
zaklęcie. Zaklęcie skazujące wszelkie potwory na wygnanie. Steamer
był miłym smokiem, ulubieńcem dziewczynki, lecz niestety owo
zaklęcie nie rozróżniało jednego rodzaju smoków od drugiego.
Oczywiście Ivy natychmiast spytała Dobrego Maga Humfreya, gdzie
ma szukać swego przyjaciela, lecz i ten nie był w stanie nic jej poradzić.
W Xanth było za dużo smoków. Nawet Dobry Mag za pomocą swych
czarów nie potrafił odnaleźć zguby. Przynajmniej tak twierdził.
- Humfrey był teraz dużo młodszy niż dawniej, więc może i jego moc
także się nieco zmniejszyła. Jednak gdyby tak było, to i tak by się do
tego nie przyznał.
- Jakoś go odnajdę - rezolutnie stwierdziła Ivy. - To mój
smok!
W pewnym sensie miała rację. Nikt nie mógł zapanować nad smokiem, jeśli ten sam
tego nie chciał. Ivy i Stanley byli zaprzyjaźnieni i nadzwyczaj do siebie przywiązani. Dzięki
tej przyjaźni była w stanie utrzymać go przy sobie. Przyczyniała się do tego też jej wielka, acz
subtelna magiczna moc. Grundy był przekonany, że Stanley by do niej wrócił, gdyby tylko
mógł.
A to, że nie wracał, wskazywało na to, że nie żyje.
Ivy nie przestanie go szukać - pomyślał golem. Musiał się z tym pogodzić. Znał ją aż
za dobrze. Wiedział jednak, że jeśli nie odwiedzie jej od tego zamiaru, zarówno na nią, jak i
na całą jej rodzinę może spaść jeszcze gorsze nieszczęście niż strata jednego, małego smoka.
Mógł zginąć jej brat. Ivy była Czarodziejką, lecz była także dzieckiem. Nie potrafiła patrzyć
na całą sprawę oczyma dorosłych.
Grundy nie mógł jej ani przyklasnąć, ani też niczego zabronić, choć jej aktualny
pomysł był wyjątkowo głupi. Cóż mam robić? - myślał. I nagle wydało mu się, że znalazł
szczególnie szlachetne wyjście z zaistniałej sytuacji. Coś, co mogło mu przysporzyć
upragnionej chwały.
- Ja go poszukam! - zawołał.
Ivy klasnęła w dłonie, tak jak to zwykły czynić małe dziewczynki.
- Naprawdę? Och! Dziękuję ci, Grundy! Odwołuję połowę złych
rzeczy, które o tobie powiedziałam.
- Połowę? Oto, co osiągnąłem! Ale przyrzeknij mi, że w trakcie
moich poszukiwań nie będziesz działać na własną rękę. Mogłabyś
zaszkodzić całej sprawie.
- Dobrze, dobrze. Nie martw się - przytaknęła. - Nic nie
zrobię. Dopóki go tu nie przyprowadzisz.
W ten sposób Grundy wyruszył na poszukiwanie, które z góry uważał za stratę czasu.
Ale cóż innego mógł uczynić? Ivy chciała odzyskać swego smoka, a on chciał zostać
bohaterem!
Golem Grundy nie bardzo wiedział, od czego ma zacząć. Zrobił więc to, co każdy w
jego sytuacji powinien był zrobić. Postanowił udać się do Dobrego Maga. W tym celu dosiadł
przechodzącego właśnie obok dinozaura. Był to niezwykle stary gad, który z racji swego
wieku posiadał olbrzymi zasób słów. Umilali więc sobie podróż nader interesującą rozmową.
Zwierz miał jednak irytujący zwyczaj wyrażania jednego pojęcia na różne sposoby. Na
przykład, gdy Grundy zapytał go, dokąd zmierza, machnął swym ciężkim ogonem i powie-
dział: „Idę, odchodzę, wychodzę, przemieszczam się, udaję się w odległe, dalekie,
niedostępne regiony, strefy, tereny, ziemie, krainy". Gdy dotarli do Zaniku Dobrego Maga,
Grundy był szczęśliwy, że może pożegnać swego towarzysza, mówiąc mu: do widzenia,
adieu, pa-pa, szczęśliwej podróży i do zobaczenia.
Stał teraz przed Zamkiem Humfreya. Za każdym razem, gdy się tu pojawiał,
zamczysko z zewnątrz wyglądało inaczej. W środku zaś pozostawało prawie że nie
zmienione. Tym razem budowla prezentowała się nadzwyczaj skromnie, niczym specjalnym
się nie wyróżniając. Było to nieco podejrzane. Regularna fosa otaczała szare, kamienne ściany
zwieńczone tu i ówdzie strzelistymi, pstrokatymi wieżyczkami. Lecz Grundy dobrze wiedział,
że to tylko iluzja. Humfrey był Magiem Wiadomości, i choć był znowu młody, z pewnością
przewidział, że ktoś się tu zjawi. Nie lubił, gdy nękali go przypadkowi przechodnie, więc aby
nie niepokoił go żaden intruz, ustawiał zawsze trzy różne przeszkody, przez które byli w
stanie przedrzeć się tylko ci, którzy naprawdę potrzebowali jego rady.
Trudno! Grundy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aby wejść do środka, musi
jakoś przebrnąć przez zastawione pułapki. Nie bardzo jednak wiedział, jak na nie trafić i jak
je pokonać. Musiał po prostu ostrożnie posuwać się naprzód i czekać, co się stanie.
Doszedł do brzegu fosy. Na jego widok powierzchnia wypełniającej ją wody
przymarszczyła się nieco. Nie miał jak przejść. Zwodzony most był podniesiony. Mógł
jedynie przepłynąć na drugą stronę.
- Przepłynąć?-pomyślał. - Wpierw muszę upewnić się, czy nie ma tu żadnych
potworów zamieszkujących fosy!
- Hej, hej! Wstrętne pyszczki! - zawołał.
Mieszkające w fosach potwory były zawsze podobne do różnorakich wodnych węży.
Cechowała je próżność i niezwykła troska o swój wygląd. Nikt jednak nie odpowiadał.
Grundy i z tym musiał sobie jakoś poradzić.
- Powiedz mi, trawko - zwrócił się do zieleniącego się nabrze
ża - gdzie się podziały te bestie?
- Wyjechały na wakacje, szmaciany móżdżku! - zaszumiała
trawa.
- Nikogo nie ma na posterunku? - zdziwił się Grundy. - Mó
wisz, że mogę bezpiecznie przepłynąć na drugą stronę?
- Mała szansa, chochołku ze słomy - odezwała się trawa. -
Nim wykonasz pięć ruchów, zostaniesz zjedzony.
- No, ale przecież nikogo tu nie ma...
- Rób jak uważasz, drewniany kinolku - trawa zafalowała na
wietrze.
Grundy nie bardzo jej dowierzał.
- Kto może mnie zjeść, jeśli w fosie nie ma żadnych bestii?-zapytał.
Ale trawa była bardzo tajemnicza.
- Karzełku z glinianą mordką, musisz sam sobie odpowiedzieć
na to pytanie - szepnęła.
Trawa najwidoczniej wiedziała coś o jego pochodzeniu, bo przecież teraz nie był już
lalką ze słomy, drewna, gliny i gałganków. Nie bardzo jednak przejmował się tym, że tak się
do niego zwraca. Może dlatego, że było to całkiem w jego stylu.
- Musiałem coś przeoczyć - stwierdził Grundy.
Podszedł bliżej, chcąc umoczyć palec w wodzie, gdy nagle wśród ździebeł trawy zdał
się słyszeć zupełnie nieoczekiwany, ostrzegawczy szelest. Urwał więc jedno z nich,
wzbudzając tym wśród innych wielkie niezadowolenie i włożył je do wody. Natychmiast
rozpłynęło się w nicość.
- Już wiem! W tej fosie jest kwas! Ojej! Gdybym tak spróbował
w tym płynąć...
Sięgnął po mały patyczek i wrzucił go do fosy. Był wyschnięty i dość gruby.
Rozpuszczał się wolniej. Po chwili znalazł kamyk i odkrył, że ten nie rozpuszcza się wcale.
Doszedł do wniosku, iż kwas działa tylko na organizmy żywe, ale na nieszczęście ON żył.
Musiał więc przepłynąć fosę w jakiejś łodzi i trzymać się z dala od śmiertelnej płynnej
substancji.
Przeszukał okolicę. Oczywiście nie znalazł niczego, co nadawałoby się na łódź. Nagle
usłyszał jakiś trzask i zauważył pole dojrzewającej fasoli. Nie bardzo wiedział, co z tym
począć. Wziął sobie jednak jeden strąk. Tak na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, do
czego coś się może przydać. Po chwili natrafił na wielką muszlę ślimaka-olbrzyma.
Ślimak opuścił ją dawno temu, ona jednak wciąż była piękna i błyszcząca. - Jakiż
może być pożytek z pustej muszli? - pomyślał.
I nagle wpadł na pewien pomysł. Chwycił muszlę i zaczął ją wlec w kierunku fosy.
Ważyła więcej od niego. Mógł się do niej wśliznąć cały. Było mu bardzo ciężko, ale to mogło
być to, czego potrzebował!
Przywlókł muszlę na brzeg i strącił ją w dół. Dryfowała otworem w górę i nie
rozpuszczała się. Nacisnął ją. Była jak nadmuchana. Zawierała o wiele więcej powietrza, niż
był w stanie z niej wypchnąć. Nie dał rady jej nawet ciut zanurzyć. Miał następne zadanie do
rozwiązania.
Wyciągnął muszlę z powrotem na brzeg, po raz drugi obszedł okolicę i przyniósł całe
naręcze chrustu. Wsadził gałązki do muszli i znów zepchnął ją do fosy, po czym ostrożnie
zsunął się w dół. Wytrzymała! Uniosła go! Płynął!
Wziął jedną z gałązek i odepchnął się nią od brzegu. Usadowił się najwygodniej jak
tylko mógł wewnątrz muszli. Posłużywszy się jakąś lekko spłaszczoną gałązką, zaczął
wiosłować. Miał ślimaczą łódź!
Za jakiś czas jego wiosło rozpuściło się. Musiał wziąć następną gałązkę. Wiosłował
bardzo ostrożnie, uważając, by nie spadła na niego ani jedna kropla kwasu. Posuwał się
powoli, ale i fosa nie była zbyt szeroka. Stwierdził, że jeżeli nie wpadnie w panikę, to
zupełnie bezpiecznie dotrze na drugi brzeg. Oczywiście o ile nieoczekiwanie nie natrafi na
jakieś monstrum.
Jednak żaden potwór się nie pojawił. Potwory na pewno nie bardziej lubią kwas niż
golemy. Dobrze opancerzony wąż może i mógłby znieść taką kąpiel, lecz jakże miał ochronić
przed kwasem swą paszczę i oczy?
Grundy żeglował wyznaczonym kursem, kierując się prosto do przeciwległego
brzegu. Po chwili ostrożnie wyszedł na ląd. Pierwszą przeszkodę miał za sobą.
Wyprostował się i rozglądnął dookoła. Stał na czystej, wąskiej plaży, oddzielającej
fosę od wysokiego muru. Plaża wiła się wokół wyspy, którą prawie w całości zajmował
Zamek. Miał gładkie, zbudowane z wypolerowanych kamiennych bloków ściany. Mógł się w
nich nawet przejrzeć. Ale nie było jak się na nie wspiąć. Nie znalazł najmniejszej dziurki, o
którą byłby w stanie się zahaczyć. Musiał obejść budowlę dokoła i znaleźć jakieś przystępne
wejście.
Wkrótce natrafił na jakieś wielkie zwierzę.
- To jednorożec - szepnął.
W Xanth było ich zaledwie kilka. Pewnie wolały jakieś inne kraje.
Napotkany jednorożec nie wzbudzał szacunku. Miał splątaną grzywę i wykrzywiony
róg. Gdy zauważył golema, zarżał i zaczął grzebać nogą w piachu.
- Witaj, zgięty rożku! - odezwał się po końsku Grundy,
najgrzeczniej jak tylko potrafił. - Czemu nie umyjesz sobie swej
śmierdzącej sierści?
- Zaraz wyczyszczę tobą ten piach, ty zafajdany karle! - odrzekł
. wyraźnie z czegoś niezadowolony jednorożec.
- Ooo! To najwyraźniej druga przeszkoda - pomyślał golem
i powiedział:
- Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że tędy przejdę
i wejdę do Zamku?
Grandy udał, że chce się wśliznąć zwierzakowi między nogi, gdyż nie było dość
miejsca, by przemaszerować obok niego. Jednorożec nachylił się, tak jakby miał zamiar
staranować wszystko, co stanie mu na drodze. Sprawa była całkiem jasna. Pilnował przejścia.
Golem przystanął i zaczął się zastanawiać. - Jak ominąć to stworzenie, które jest
zdecydowane na wszystko, by mnie tylko nie przepuścić? - myślał. - W dodatku ono jest górą.
Ale przecież musi być jakieś wyjście.
Zrobił w tył zwrot i odszedł. Przyszło mu na myśl, że może obejść Zamek i dotrzeć do
wejścia od drugiej strony. Jednorożec nie poszedł za nim. Chyba był za głupi, by wpaść na to,
co knuje.
Grandy przeszedł trzy czwarte drogi wokół Zamku i przystanął. Naprzeciw niego stał
Jednorożec, groźnie unosząc róg w górę. Najwidoczniej cofnął się do wejścia, przy którym
pewnie było nieco szerzej, nawrócił i strzegł teraz drogi z drugiej strony. Wcale nie był taki
głupi! Dobrze wiedział, że nie obroni przejścia, goniąc Grundy'ego wokół Zamku.
Cóż, musiał wymyślić jakąś sztuczkę. Albo rozwścieczyć zwierzę tak, by zapomniało,
co tu robi. Potrafił to doskonale. Posiadał rzadką umiejętność prawienia złośliwości,
szczególnie, gdy ktoś mu podpadł.
- Powiedz mi, kulawcu, czy postawili cię tutaj, byś nie za-
smradzał komnat Zamku?
- Nie. Postawiono mnie tutaj, byś TY tego nie zrobił - spokoj
nie odpowiedział jednorożec.
Hmm. Było gorzej, niż przypuszczał, ale spróbował znowu.
- Gdzie wetknąłeś ten swój krzywy róg? - spytał. - Żadne
szanujące się stworzenie nie obnosiłoby się z czymś takim.
- A ty co? Wykąpałeś się w krochmalu czy w ultramarynie? -
odciął się jednorożec. - Żaden szanujący się karzeł, mając tak
pokurczone, sine ciało, nikomu by nie pokazał się na oczy.
- Słuchaj, kołtunie! Jestem GOLEMEM! - krzyknął Gran
dy. - Dlatego jestem taki mały!
- Co do tego mam pewne wątpliwości. Jesteś trochę za mały. Nie
pasujesz do tak niewyparzonej mordy.
Grandy wyprostował się na całą swą niewielką wysokość, gotowy bluzgnąć rączym
strumieniem przekleństw. Musiał jednak przyznać, że jednorożec jest górą. A to przecież on,
Grandy, miał GO doprowadzić do szału!
Musiał spróbować czegoś innego.
- Cóż, jeśli nie mogę go pokonać, może uda mi się go jakoś zjednać -
pomyślał i zapytał: - Czego pragnąłbyś najbardziej w całym Xanth?
- Pozbyć się wszystkich golemów. Może wtedy odzyskałbym
swój węch.
- A poza tym? - niewinnie ciągnął Grandy.
Jednorożec zaczął się zastanawiać.
- No, cóż! Jestem strasznie głodny, a tu nie ma nic do zjedzenia.
Chciałbym przekąsić coś dobrego.
Ta odpowiedź była już bardziej obiecująca. Ale Grandy nie miał zielonego pojęcia,
gdzie zdobyć coś na ząb.
- Jeśli mnie wpuścisz do Zamku, to być może podrzucę ci trochę
siana czy czegoś innego - bąknął.
- Jeśli cię wpuszczę do Zamku, to być może nawet nie zdołam
uciec. Natychmiast obedrą mnie ze skóry - odrzekł jednorożec.
- Może mógłbym coś wykombinować nie wchodząc do środka...
- Tak, to by było najlepsze rozwiązanie - przytaknęło zwierzę.
Ale brzmiało to jakoś dziwnie. Grandy popatrzył na trawę i zarośla zieleniejące na
drugim brzegu fosy. Z pewnością było tam dużo nadającej się dla jednorożca, doskonałej
paszy, lecz nie było jak go tam przetransportować. Zaś Grandy w swej ślimaczej łodzi za jed-
nym razem nie był w stanie przywieźć mu więcej niż kęs zieleniny.
Wtem wypatrzył pewną włochatą roślinkę. Coś zaświtało mu w głowie. Być może
było to jakieś rozwiązanie!
- Kim jesteś? - zapytał w języku roślin, którego jednorożec
oczywiście nie rozumiał, wiec nie wiedział, co robi.
- Jestem, pękającą kukurydzą - dumnie odpowiedziała ro
ślina. - Mam najsmaczniejsze ziarna na tym brzegu.
Teraz Grandy zagadnął jednorożca.
- Zdaje mi się, że jednorożce nie cierpią prażonej kukurydzy... no
co, lubisz pop-corn?
- Nienawidzę go - odparł, śliniąc się, jednorożec.
- Ach, tak! A więc się nie myliłem - pomyślał golem. -
Jednorożce uwielbiają wszelkie gatunki kukurydzy. Są z nią związane
jakąś magią imion.* - Znów zwrócił się do rośliny.
- Nie wyglądasz na tak dobry gatunek - zadrwił w jej języku.
Roślina nadęła się i zmieniła barwę.
- Jestem kukurydzą najwyższej klasy! - wykrzyknęła. - Moje
ziarenka strzelają lepiej niż jakiekolwiek inne.
* Magia imion - wiąże ze sobą stworzenia, przedmioty o podobnie brzmiących
nazwach.
Unicorn (ang.) -jednorożec, corn (amer.) - kukurydza - stąd w oryginale drugi człon
słów unicorn i pop-corn tworzą homonim.
- Nieprawda-przekomarzał się Grundy. - Założe/się, że tylko
syczą i przypalają się.
- Syczą?! - Roślina zatrzęsła się, a kolby poczerwieniały jej ze
złości. Była zupełnie wyprowadzona z równowagi. - Wystrzelę tak
głośno, że pomyślisz, iż to jakaś bomba.
- Chrzanisz!
Ziarenka były już tak rozgrzane, że ich łupinki przybrązowiały, a liście osłaniające
kolby rozchyliły się. Po chwili zaczęły strzelać z gorąca. Wpierw jedno, potem drugie, aż w
końcu wybuchła cała reszta. Rzeczywiście przypominało to prawdziwą eksplozję. Na-
dmuchane, białe bąbelki fruwały tu i tam w powietrzu, spadały na drugi brzeg fosy, uderzały
o ściany Zamku.
- Pop-corn! - zawołał jednorożec, łapczywie pożerając poroz
rzucane ziarenka.
- Podobno jednorożce nie znoszą pop-cornu-przypomniał mu
Grundy.
- Wynoś się stąd! - niegrzecznie wrzasnęło zwierzę.
- Jak sobie życzysz! - Grundy zaszedł jednorożca od tyłu,
czmychnął koło zadu i znalazł się przed bramą. Zwierzę było tak zajęte
przeżuwaniem wspaniałej kukurydzy, że nawet go nie zauważyło.
Golem otworzył wrota i spokojnie wszedł do Zamku. Tym razem nikt
nie zastąpił mu drogi. Był w środku!
- Sprytnie, sprytnie, mały okruszku - powiedział jakiś głos.
Grundy rozglądnął się zaniepokojony. Stał na klepisku niewielkiego dziedzińca,
naprzeciw potwornego mrówkolwa, który mógł go w każdej chwili pożreć. Oczywiście, jeśli
tylko miałby na to ochotę.
- Właśnie próbuję skontaktować się z Dobrym Magiem. Mam
do niego bardzo ważną sprawę - bąknął nerwowo.
- Co ty powiesz... - Mrówkolew ziewnął, pokazując wielkie, bia
łe kły. Wiedział, że przy użyciu swych sześciu owadzich nóg bez proble
mu dopadnie golema, więc bawił się z nim w kotka i myszkę. - Wątpię,
byś był na tyle inteligentny, by Mag chciał tracić dla ciebie czas.
- O! Jestem nadzwyczaj inteligentny! - gorąco zapewnił go
Grundy. - Jestem tylko trochę za mały, by dać nauczkę takim
potworom jak ty.
- No, to zadam ci pewne zadanie - odpowiedział mrówkolew,
leniwie się przeciągając. - Jak udowodnisz, że mówisz prawdę,
pozwolę ci tędy przejść.
To już było coś. Grundy stwierdził, że nie ma nic do stracenia. I tak jego los był w
rękach potwora.
- No, co to za zadanie? Mów, co mam zrobić.
- Rozegramy trzy partie gry w kreski i kostki - powiedział
mrówkolew. - Jeżeli mnie pokonasz - wejdziesz dalej. Ale jeśli
przegrasz, to cię zjem! Chyba nie masz nic przeciwko temu?
Grundy przełknął ślinę.
- Przypuśćmy, że będzie remis. Co wtedy?
- Wtedy też cię przepuszczę. Potrafię być wspaniałomyślny dla
równych sobie przeciwników. Zrobię nawet coś więcej. Każdy pierw
szy ruch będzie należał do ciebie.
Goleniowi wciąż nie za bardzo podobał się ten pomysł. Zdawał sobie jednak sprawę z
dwóch rzeczy. Po pierwsze z tego, że jeśli rzeczywiście chce ujrzeć Dobrego Maga, to i tak
nie pozostaje mu nic innego, jak rozegrać tę grę, i po drugie z tego, że całkiem nieźle gra w
kreski i kostki. Wiedział, że może wygrać.
- No dobrze - odpowiedział.
- Świetnie! - szczerze wykrzyknął mrówkolew. Podskoczył
nagle do góry i opadł na wszystkie sześć nóg. Był dość ciężki, więc
każda z nóg podczas tego lądowania wbiła się w glinę klepiska. Szybko
wygramolił się z tej niespodziewanej pułapki i stanął obok, pozo
stawiając na ziemi sześć śladów. Natychmiast podskoczył znowu
i wylądował w trochę inny sposób. Trzy przednie nogi trafiły
dokładnie tam, gdzie poprzednim razem, zaś trzy tylne odcisnęły trzy
nowe ślady. Zaraz potem potwór ostrożnie odszedł na bok, by nie
zniszczyć odciśniętego wzoru. Dziewięć śladów przypominających
kropki tworzyło wielki kwadrat z zaznaczonym środkiem.
- To pole gry - oświadczył mrówkolew.
- Ale tu można narysować tylko cztery kostki - zaprotestował
Grundy.
Potwór wysunął szpony i przyglądał się uważnie.
- No więc? - zapytał.
Grundy postanowił nic już nie mówić. - W końcu mała partyjka nie różni się niczym
od dużej - pomyślał. - I tak mam pierwszy ruch.-Podszedł bliżej i nogami wyrysował linię
łączącą najbliższą mu kropkę narożną z kropką dzielącą linię brzegową na połowy. Mrów-
kolew zbliżył się do golema i pociągnął linię dalej do następnej narożnej kropki. Jedna strona
figury była gotowa.
Odpowiadając na ten ruch, Grundy połączył linią narożnik górny z następnym śladem
wyznaczającym środek krawędzi pola gry. Mrówkolew znów przeciągnął ją do następnego
narożnika. W podobny sposób powstały dwie następne krawędzie figury, która teraz
przypominała dużą kostkę z kropką pośrodku. Grundy stwierdził, że przegrywa.
Nie pozostawało mu nic innego, jak narysować linie łącząca środek kwadratu z
którymś z boków. W ten sposób jego przeciwnik zamknąłby pierwszą kostkę i korzystając z
reguły dodatkowego ruchu za zamknięcie pola, zwycięsko zakończyłby grę.
- Wpadłem! - stwierdził Grundy. - Dałem się namówić na
partyjkę, której nie mogę wygrać.
- No, dalej, teraz twój ruch - powiedział z satysfakcją mrów-
kolew.
Grundy westchnął i zrobił to, co musiał. Mrówkolew postąpił dokładnie, jak
przewidywał golem. Dokończył wszystkie cztery kostki, na dodatek umieszczając w każdej z
nich swój monogram. Grundy poniósł sromotną klęskę.
- Czy zrobiłem coś nie tak? - spytał Grundy. - Coś, co nie jest
zgodne z regułami tej gry?
Mrówkolew wzruszył swoimi trzema parami ramion.
- Reguły gry uznają i głupie zagrania - przytaknął i zakończył
pierwszą kostkę, wpisując w nią literę M, po czym, wykorzystując
wygrany ruch, postawił linię po przeciwnej stronie pola, tak by teraz
Grundy z kolei nie zarobił punktu. Golem połączył kreską narożnik
i ostatni z wolnych śladów. W tej chwili figura wyglądała tak:
- Tym razem ja odstępuję ci pierwszy ruch! Zaczynaj! - odezwał
się Grundy.
- O, co to, to nie. Nie ma mowy - odrzekł stanowczo mrówko-
lew. - Obiecałem ci, że każdy pierwszy ruch należy do ciebie. Zawsze
dotrzymuję słowa.
- Ale...
Mrówkolew znowu wysunął szpony, znacząco się im przyglądając. Golemowi nie
pozostało nic innego, jak przyjąć warunki przeciwnika, choć dobrze wiedział, że potwór
wygra, gdyż zaczynał jako drugi. Grundy miał zostać zjedzony!
Nagle coś mu przyszło do głowy. - Chyba znalazłem sposób! - pomyślał. - Nigdy
przedtem nie grał w kreski i kostki na tak małych polach, niemniej jednak reguły gry
pozostały niezmienione.-Tak! To powinno chwycić!
Przypomniał sobie właśnie, że gracz, jeśli tylko chce, nie musi wcale kończyć Unii
rozpoczętej przez przeciwnika. Zamiast tego może wykonać jakiś inny ruch. Zasada ta była
prawie zapomniana i rzadko jej używano, lecz miała swoje zalety. Postanowił teraz ją
wykorzystać. Była ostatnią deską ratunku.
Zaczęli grę, postępując z początku dokładnie jak poprzednim razem. Gdy dwa boki
kwadratu były ukończone, Grundy zrobił swój niespodziewany ruch. Narysował linię łączącą
środek jednej z krawędzi ze środkiem pola. Mrówkolew wytrzeszczył oczy.
- Ale tym sposobem ja zamknę kostkę! Przecież nie musisz
jeszcze tego robić! - zawołał.
Potwór już zamierzał narysować następną kreskę... gdy zatrzymał się w pół drogi.
Cokolwiek by zrobił, Grundy zakończyłby trzy kolejne kostki, odnosząc wielkie zwycięstwo.
- A niech to! Ale ze mnie głupiec! - wykrzyknął. - Wygra
łeś!
- Gram głównie po to, by wygrać - uprzejmie odpowiedział
golem.
Jego przeciwnik z niebywałym wdziękiem przedłużył jedną z linii, zaś Grundy
dokończył dzieła, z zadowoleniem wpisując w pola trzech kostek krągłe G.
Tak więc każdy miał na swoim koncie jedno zwycięstwo. Rozpoczęli decydującą
partię. Mrówkolew grał niezwykle rozważnie. Z początku gra toczyła się zupełnie tak samo
jak dwie poprzednie. Znowu w pewnym momencie Grundy postanowił poświecić jedną
kostkę. Przeciwnik jednak nie wykorzystał tej sposobności, decydując się w zamian zakreślić
kawałek brzegu. Golem przestraszył się. - Czyżby w ten sposób zamierzał wygrać? -
pomyślał.
Ale natychmiast wpadł na to, jak temu zaradzić. Sam zakończył pierwszą kostkę, a
zdobyty przez to ruch wykorzystał do połączenia narożnika z ostatnim wolnym punktem.
Teraz nie miało już znaczenia, jak mrówkolew wykorzysta swój ruch. Postawiona przez niego
kreska, tak czy tak dawała zwycięstwo pierwszemu z graczy. Pole gry wyglądało tak:
Mrówkolew długo się mu przypatrywał. W końcu wzruszył ramionami i narysował
następną linię. Grundy dokończył wszystkie pozostałe kostki. Teraz krągłe G wypełniało
wszystkie cztery pola.
- Dzisiaj się czegoś nauczyłem - filozoficznie przyznał mrów
kolew. - Wyprawa po upragnione szczęście, czy tego się chce czy nie,
nie zawsze się dobrze kończy. Moje gratulacje, golemie! Udowodniłeś,
że jesteś dość mądry, by tędy przejść.
Mówiąc to, potwór odsunął się, robiąc Grundy'emu drogę.
Małe kolanka golema ugięły się. Rozważył całą sprawę i doszedł do wniosku, że
Dobry Mag z pewnością wiedział, jak przeważyć szalę zwycięstwa w drugą stronę. - No,
poddał mnie dość naiwnej próbie - powiedział sam do siebie Grundy - a mimo to o mało co
nie przegrałem.
Zbliżył się do jakichś drzwi i napotkał zawoalowaną Gorgone.
- Jak się miewasz, Grundy? - zapytała troskliwie.
Lecz Grundy nie miał ochoty z nią rozmawiać.
- Chciałem się zobaczyć z Dobrym Magiem. To wszystko. -
odpowiedział.
- Proszę bardzo, ale uważaj, jest dzisiaj nie w humorze.
Poprowadziła go do komnaty Dobrego Maga. Humfrey siedział na wysokim stołku,
pochylony nad jakąś wielką księgą. Miał teraz około dwunastu lat. Jakieś pięć lat temu wypił
za dużo Eliksiru Młodości i nadal cierpiał z tego pwodu.
- Magu, potrzebuję twojej rady - zaczął golem.
- Wynoś się stąd - burknął Humfrey.
- Właśnie chciałem...
- Jeden rok służby w zamian...
Była to zwyczajna procedura. Dobry Mag zawsze pobierał taką opłatę. Lecz Grundy
jeszcze się trząsł po rozgrywce z mrówkolwem, więc w zwykły sobie sposób wrzasnął:
- Słuchaj no, ty nieznośny dziwolągu! Tylko taki idiota jak ty mo
że przez pięć lat nie wpaść na to, co jest jasne jak słońce! W każdej chwili
możesz mieć tyle lat, ile chcesz! Wymawiając jedno tylko zdanie, mogę
ci podarować wiek życia! A wtedy będziesz mi winien sto Odpowiedzi.
Dobry Mag nadstawił ucha.
- Udowodnij to - powiedział.
- Musisz w Eliksirze Młodości rozpuścić patyczek z drzewa
odwrotności. I wtedy...
- Stanie się on Eliksirem Starości! - dokończył uszczęśliwiony
Humfrey. - Hmm. Czemu sam o tym nie pomyślałem? /
- Bo jesteś...
- Już to słyszałem. No cóż, golemie, zarobiłeś na Odpowiedź.
O co chcesz mnie zapytać? /
- Zarobiłem na wszystkie Odpowiedzi, jakie tylko zechcę usły
szeć! - wykrzyknął Grundy.
- Nie. Skorzystam z twojej rady, lecz jak, to wyłącznie moja
sprawa. Lata się nie Uczą. Nie powinno cię obchodzić, ile ich sobie
dodam. Ważne jest, że zaliczyłeś swój rok.
Grundy stwierdził, że Dobry Mag, podobnie jak mrówkolew, nie pójdzie na
kompromis. Doszedł jednak do wniosku, że przynajmniej osiągnął to, co chciał.
- Jak mogę znaleźć i uwolnić Stanleya Steamera?
- Oho! I ty się tym zajmujesz! - Humfrey zerknął w otwartą
księgę. - Tu piszą, że musisz dosiąść Straszydła spod Łoża i pojechać
na nim do Wieży z Kości Słoniowej.
- Nie powiesz mi, że miałeś ją otwartą właśnie w tym miejscu! -
zawołał oburzony Grundy.
- Czy to następne Pytanie?
Golem przygryzł wargi. Dobry Mag nie dawał nic za darmo. Chyba, że jego gość był
także Magiem.
- Powiedz mi przynajmniej, gdzie szukać tej Wieży z Kości
Słoniowej!
- Czy chcesz odsłużyć rok przed czy po udzieleniu ci Odpowiedzi?
- Ty gnomowaty skąpcze! - wybuchnął Grundy. - Dopiero co
oddałem ci twoje lata! Nie wiem, czy od tego czasu upłynęła choć jedna
minuta!
Humfrey wydął wargi i spytał:
- A przedtem co dla mnie zrobiłeś?
Grundy wypadł z komnaty. Dobry Mag ledwo to zauważył. Znowu ślęczał nad księgą.
2. CHRAPUŚ
Golem wrócił na Zamek Roogna w podłym humorze, bowiem stwierdził, że Dobry
Mag nie odpowiedział na jego pytanie.
- Wcale nie powiedział, że znajdę Stanleya Steamera w Wieży
z Kości Słoniowej. Kazał mi jedynie tam pojechać, dosiadając
Straszydła. A któż może zgadnąć, co jeszcze się w tym czasie
wydarzy - mruczał. - Z drugiej jednak strony, Humfrey wcale nie
uważał, by Wyprawa zakończyła się fiaskiem. Pewnie sam nie jest
pewny, czy smok wciąż żyje, więc przynajmniej chciał mi pomóc go
odnaleźć - gadał do siebie Grundy.
Najpierw należało o wszystkim opowiedzieć Ivy. Nie będzie to takie łatwe - pomyślał
Grundy. I miał rację.
- Chcesz zabrać mojego Chrapusia? - spytała Ivy podniesionym
głosem. - To mój WŁASNY potwór! Bestyjeczka spod Łóżeczka!
- Przecież albo się z niego naśmiewasz, albo nie zwracasz na
niego uwagi - burknął golem.
- To nie ma nic do rzeczy - odpowiedziała tonem małej
kobietki, - Ma siedzieć u mnie pod łóżkiem. Nigdzie indziej.
- Ale przecież Dobry Mag wyraźnie powiedział, że mam go
dosiąść i pojechać na nim do Wieży z Kości Słoniowej! Twój Chrapuś
to jedyne Straszydło spod Łoża, jakie znam na tyle dobrze, by je o coś
takiego poprosić.
- Wieża z Kości Słoniowej? - powtórzyła, ożywiwszy się nie
co. - Przecież tam mieszka Rapunzel!
Grundy'emu nie przyszło to do głowy. Rapunzel przyjaźniła się z Ivy. Co jakiś czas
przesyłała jej pudło kalamburów*, a Ivy w zamian za to wysyłała jej wycinki z nuindaóskich
gazet, które czasem otrzymywała. Grundy'emu wydawało się zawsze, że Ivy wychodzi dużo
lepiej na tej dziwnej transakcji, i dziwiło go to, iż Rapunzel ciągnie tę wymianę. - Ale cóż ta
Rapunzel mogłaby mieć wspólnego z zaginionym smokiem? - pomyślał. - Z pewnością
zawiadomiłaby Ivy, gdyby Stanley się u niej ukrywał!
Postanowił jednak o tym z Ivy nie rozmawiać. Stwierdził, że i tak nic dobrego by z
tego nie wynikło.
- Chcesz, żeby Stanley wrócił czy nie? - zapytał zniecier
pliwiony.
* Kalambur - gra słów oparta na ich podobieństwie dźwiękowym przy podwójnym
znaczeniu wyrazów.
Xanth Piersa Anthony'ego uwielbiającego zabawne żarty i gry językowe cały jest
zbudowany (oczywiście poza magią) właśnie z kalamburów, z których bogactwa zresztą
słynie. Większa ich część jest niestety nieprzetłumaczalna. I tak np. Eye Queue
przetłumaczone jako Oczorośl (t. V Ogrze, Ogrze) wymawia się identycznie jak IQ - co
oznacza iloraz inteligencji. Sandwich (ang.)-kanapka, ale też Sand (ang.)-piasek i Witch
(ang.)-Wiedźma, czyli Piaskowa Wiedźma. Mistrzowskim przykładem takiej gry słów jest
Esej Dora (t. IV Przesmyk Centaura s. 19).
- Ba! - wykrzyknęła Ivy. - No, jasne! Idź już do tego
Chrapusia. Ale jeśli cokolwiek mu się stanie, nigdy ci tego nie
wybaczę.
Tak więc Grundy pomaszerował pomówić z Chrapusiem. On i podobne jemu potwory
należały do ciekawskiego gatunku stworów. Mogli je zobaczyć jedynie marzyciele i dzieci.
Zwykli dorośli w ogóle nie wierzyli, że istnieją. Lecz Grundy nie był człowiekiem, tylko
golemem, dlatego więc nie miał żadnych problemów z odnalezieniem Jego Podłóżkowości.
Nie był zbyt duży, ale i nie tak mały, by potwór mógł łatwo go dopaść. Drżąc lekko ze
strachu, wślizgnął się pod łóżeczko.
- Chrapusiu! - zawołał z bezpiecznej odległości. W mrocznych
zakamarkach coś się poruszyło. - Chrapusiu! Wiem, że mnie
rozumiesz! Przemawiam do ciebie w twoim języku. Wyłaź spod łóżka.
Jesteś mi bardzo potrzebny.
Z czarnej czeluści wyłoniła się duża, owłosiona łapa. Wydawało się, że chce coś
zwędzić. Było to charakterystyczne dla tego typu stworów. Ubóstwiały porywać dzieciom
skarpetki. Niektóre odważne maluchy drażniły się z nimi, zwieszając swe nogi z posłania i
wciągając je z powrotem, zanim potwory zdążyły sobie coś przywłaszczyć. Jednak większość
dzieciaków panicznie się ich bała.
- Posłuchaj, Chrapusiu! Muszę udać się na Wyprawę. Musisz mi
pomóc.
- Dlaczego? - wreszcie odezwał się potwór.
- Bo Dobry Mag twierdzi, że mam pojechać na tobie do Wieży
z Kości Słoniowej i uwolnić Stanleya.
Chrapuś zastanowił się.
- To cię będzie drogo kosztować, golemie.
Grundy westchnął. Powinien był przewidzieć, że nie pójdzie mu to tak łatwo.
- Czego chcesz?
- Chcę mieć romans.
- Coo?
- Od ośmiu lat siedzę tu pod tym łóżeczkiem, kradnę Ivy
skarpetki i chowam się przed jej matką. Dzień w dzień to samo. Chyba
oprócz tego należy mi się jeszcze coś z życia, co?
- Ale przecież wszystkie Straszydła spod Łóżek robią to co ty -
zaprotestował Grundy. - Kradną dziecinne skarpetki i chowają się
przed rodzicami.
- No więc, dlaczegóż to mam ci pomóc?
Chrapuś ma rację. Takie potwory jak on nie powinny jedynie polować na skarpetki -
pomyślał golem.
- No więc, co rozumiesz przez ten swój romans?
Nie wiem. Ale będę wiedział, jak go znajdę.
- Czemu po prostu nie wpełzniesz pod jakieś inne łóżeczko,
nie znajdziesz sobie jakiejś żeńskiej istoty tego samego gatunku... i...?
- To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Nikt nie wpuściłby
mnie na swoje terytorium. Muszę znaleźć kogoś takiego, kto jeszcze
nie posiada swego przydziału.
- Gdzie?
Chrapuś jakby od niechcenia skinął wielką, wstrętną łapą.
- Nie mam pojęcia. Chyba po prostu muszę wędrować tu i tam,
wokoło, dopóki jej nie znajdę.
- No cóż, jak wiesz, właśnie mam zamiar wybrać się w podróż -
odrzekł Grundy. - Gdybyś zechciał służyć mi za wierzchowca,
mógłbyś zwiedzić szmat tego kraju.
- To brzmi całkiem nieźle - zgodził się Chrapuś. - No, już
dobrze. Możesz mnie dosiąść. Ale pamiętaj! Zsiadasz, jak tylko znajdę
kogoś, w kim się zakocham!
Grundy pomyślał, że w ten sposób może znaleźć się sam na jakimś zupełnym odludziu
czy w samym środku Krainy Potworów Bez Przydziałów. Doszedł jednak do wniosku, że
lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
- Zgoda! - wykrzyknął. - Natychmiast ruszamy! Wyłaź spod
tego swojego wyrka!
- Nie mogę - odpowiedział Chrapuś.
- Przecież powiedziałeś...
- Powiedziałem, że możesz mnie dosiąść. Jednak nie powiedzia
łem wcale, że zrobię coś, co jest zupełnie niemożliwe... Mogę stąd wyjść
dopiero, jak zrobi się zupełnie ciemno.
- Ale ja chciałem wędrować za dnia...
- Niestety! To nie ze mną! Światło by mnie zupełnie zniszczyło.
Co ty myślisz? Dlaczego my, Bestyjeczki spod Łóżeczka, nigdy nie
wyłazimy na górę po te nasze skarpeteczki? Co? Musimy przebywać
wyłącznie w głębokich ciemnościach. Jesteśmy na to skazani. - Prze
rwał na moment. - Już taki nasz nieszczęsny los. A tam na górze jest
tyle ciekawych rzeczy. Nie tylko skarpetki!
- To wyjdź i zwiń to wszystko, jak tylko wyłączą światło!
Chrapuś rozłożył ręce.
- To nie byłoby zgodne z prawem. Nic nie mogę na to poradzić.
Widocznie tak już musi być. Inaczej wszystkie Straszydła spod Łóżek
zawładnęłyby dziecięcymi łóżeczkami, zaś dzieciaki siedziałyby pod
nimi, na podłodze. Nie możemy nikomu dokuczać ani nikogo ruszać,
kiedy świeci się światło.
- Ale nocą możecie wychodzić spod łóżek, co?
- Czasami. Ale tylko wtedy, gdy nikomu to nie przeszkadza.
- Aha! No, dobrze! To dlaczego u licha nie próbowałeś wyjść
którejś nocy, by poszukać sobie kogoś do... no, do tego...
- Sam bym się na to nie odważył. Gdybym przypadkiem wpadł
na jakieś światło, nie mógłbym wrócić pod swoje łóżeczko przed
świtem.
- A co by się stało, gdyby cię ktoś złapał z daleka od niego?
- Byłbym skazany na zagładę - ponuro odpowiedział Chra
puś.
- No więc jak sobie wyobrażasz tę naszą wspólną podróż
do najodleglejszych zakątków Xanth? Jak chcesz znaleźć tę swoją
ukochaną? - spytał Grundy.
- A wiesz, o tym nie pomyślałem - odpowiedział potwór.
Golem był zupełnie zbity z tropu. Wrócił do Ivy i o wszystkim jej opowiedział.
- Chyba jednak musi być jakieś wyjście - zakończył z nadzieją
w głosie. - Inaczej Dobry Mag chyba nie kazałby mi tego robić...
- Zapytam Huga - odpowiedziała dziewczynka.
Najwyraźniej zupełnie się już pogodziła z tym, że na jakiś czas utraci swego potwora. Grundy
podejrzewał nawet, że małe dziewczynki tak naprawdę to bardzo nie lubią, gdy ktoś kradnie
im skarpeteczki. - Może sobie mówić, co chce - pomyślał golem. - Ja i tak wiem swoje!
- No, chodź - znowu odezwała się Ivy.
Podeszli do Magicznego Zwierciadła. Syn Humfreya, Hugo, natychmiast
odpowiedział na ich wezwanie. Był takim sobie, nie za ładnym, trzynastoletnim chłopcem.
Wysłuchał ich i rzekł:
- Ja bym po prostu wziął ze sobą to łóżeczko.
Ivy zerknęła na golema.
- No i co? Widzisz! Jasne jak słońce! Po prostu... - Nagle
przerwała, biorąc głęboki oddech. - Hej! Ale przecież to MOJE
łóżeczko.
- Wszyscy ponosimy jakieś ofiary - dociął jej Grundy, szeroko
się uśmiechając.
Lecz Ivy nagle znowu zmieniła zdanie.
- Aaa! Już i tak miałam się go pozbyć. Jest takie niewygodne.
Weź je ze sobą. Będę spać na poduszkach. Są bardziej wygodne.
Grundy nie bardzo się z nią zgadzał, ale nie miał ochoty się kłócić. - Może ona
rzeczywiście ma rację? - pomyślał i wrócił do Chrapusia.
- No ł problem z głowy! - zawołał. - Bierzemy łóżeczko ze
sobą.
- Że co? - zapytał potwór.
Pytanie było proste, acz właściwe. Chrapuś nie mógł jednocześnie unosić golema i
wlec za sobą łóżka, zakładając, że w ogóle byłby je w stanie ruszyć. Lecz Ivy już gdzieś
zniknęła, a Grundy dobrze wiedział, że nie da rady wydobyć z zazwyczaj niezbyt mądrego
Huga ani słowa. Potrafiła to zrobić tylko Ivy. Musiał jakoś sam sobie poradzić.
- Myślę, że musimy wziąć sobie kogoś do pomocy - skon-
kludował. - To wszystko zaczyna być coraz bardziej skompliko
wane.
- Jak tylko coś załatwisz, od razu daj mi znać. A teraz zdrzemnę
się nieco - powiedział Chrapuś i po chwili z jego mrocznej kryjówki
zaczęło dochodzić głośne chrapanie.
Grundy przemierzał Zamek Roogna w poszukiwaniu jakiejś odpowiedniej osoby
mogącej mu pomóc. Musiał to jednak być ktoś duży i na tyle silny, by ponieść łóżeczko, a
jednocześnie na tyle głupi, by nie pytać po co. Ktoś taki jak Ogr Smash. Lecz Smash był
żonaty, a Tandy trzymała go krótko. Nie było na co liczyć...
- No cóż? A może by tak wziąć kogoś mądrzejszego, ale nie za
bardzo ważnego? - pomyślał. - Kogoś, kto nie ma nic innego
i lepszego do roboty od łażenia po okolicy z łóżeczkiem na grzbiecie.
Ale któżby to mógł być? - Wtem nagle coś mu przyszło do głowy. -
Mam! - krzyknął, po czym udał się do drugiego dziadka Ivy, Binka,
i wyłożył mu całą sprawę.
W Zamku Roogna Bink nie miał prawie nic do roboty, więc co miesiąc, gdy jego żona
Cameleon stawała się brzydka i mądra, samotnie przemierzał Xanth wzdłuż i wszerz.
- Może zgodzisz się zabrać to łóżeczko ze sobą? - zagadnął go
golem.
- A czemuż by nie? - zapytał przyjaźnie Bink. Miał już prawie
sześćdziesiąt lat, lecz nadal był krzepkim mężczyzną o gołębim ser
cu. - Wiesz... ale... nawet małe łóżeczko po jakimś czasie zamienia się
w wielki ciężar. Może pomógłby nam mój przyjaciel Chester? Popro
szę go.
- Nie jestem pewien, czy możemy wyruszyć całą bandą - od
rzekł Grundy. - Myślałem o cichej wyprawie.
Piers Anthony Zakochany Golem Cykl Xanth Tom IX
1. WYPRAWA Golem Grandy rozprostował zaspane kości i zeskoczył z miękkiego posłania. Stanął przed lustrem, przyjrzał się swojemu odbiciu i westchnął. Nie był wyższy od rozpostartej męskiej dłoni. Być może było to i wygodne, gdyż tym sposobem mógł się z łatwością przespać byle gdzie, nie zajmując wiele miejsca. Jednak z pewnością nikomu tym nikłym wzrostem nie mógł zaimponować. A już szczególnie w Kramie Xanth. Był cudowny, nowy dzień. Tak piękny, iż nawet Grandy niemal zapomniał o tym, że jest najmniej znaczącą istotką ze wszystkich żywych stworzeń. Gdy był prawdziwym goleniem - kukiełką z gał-ganków i drewna - marzył, by żyć naprawdę, by mieć ciało. I gdy w końcu udało mu się je zdobyć, przez jakiś czas wierzył, że jest szczęśliwy. Potem jednak powoli uzmysłowił sobie, iż wciąż jest prawie niczym. Wszyscy wiedzieli, że ma cięty język, lecz nikt nie traktował go poważnie. Lubił drwić z ludzi. Ale teraz robił to tylko po to, aby ukryć swoją rozpacz. Głębokie przeświadczenie, że się do niczego nie nadaje. Gdy udało mu się kogoś nieco pogrążyć choćby na moment, czuł się troszeczkę lepiej. Oczywiście dobrze wiedział, że to do niczego nie prowadzi, że w ten sposób działa tylko na swoją szkodę i przysparza sobie wrogów. Marzył, by zrobić coś wielkiego, coś czym mógłby się zrehabilitować, dzięki czemu mógłby stać się kimś wartościowym i poważanym. Jednak nic szczególnego nie przychodziło mu do głowy. Tymczasem zauważył, że jest głodny. Głód był ceną, jaką płacił za to, że żyje. Musiał jeść. Nie robił tego jako golem. Nie odczuwał wtedy niczego. Ani głodu, ani bólu, ani żadnych innych naturalnych potrzeb. Stwierdził jednak, iż bardziej odpowiada mu obecny stan rzeczy, gdyż w ten sposób korzysta też z wszelkich przyjemności życia, ale i także z... przykrości, jakie ono przynosi. Zjechał po poręczy. Prześlizgnął się przez szparę w oknie, które zawsze było uchylone z myślą o nim, i wylądował na kępie mucho-morów-żabijadów, dewastując liczne kapelusze. Musiały wyrosnąć ostatniej nocy - pomyślał. Na nieszczęście na jednym z nich siedziała mała ropuszka. - Wredny typku - zaskrzeczała. - Patrz, gdzie leziesz! - Słuchaj no, żabi ryju - odciął się Grundy. - To moja ścieżka. Czego na niej szukasz?
- Siedzę sobie na żabijadzie. Jako żaba mam do tego wszelkie prawo - zaprotestowała ropucha. - To ty ni stąd, ni z owad tu wtargnąłeś! Stworzenie miało rację, lecz Grundy nie bardzo się tym przejął. Był zdenerwowany. Drażnił go cały ten Xańth, więc choć wcale tego nie chciał, zareagował w typowy dla siebie sposób. - Wiesz, co zrobię? Zniszczę te twoje wszystkie parszywe, śmierdzące muchomory! Mówiąc to, chwycił leżącą opodal pałkę i zaczął nią wywijać na prawo i lewo, kosząc następne kapelusze. Choć nie był wielki, przychodziło mu to z łatwością, gdyż grzyby sięgały mu zaledwie do kolan. - Pomocy! - wrzasnęła ropuszka. - Szaleniec na horyzoncie! Rosnące wokół ścian zamku chwasty zaczęły się poruszać i Grundy ujrzał zmierzający ku niemu cały oddział żab. Najmniejsze skakały na przedzie, za nimi podążały większe, zaś na końcu majestatycznie sunęła olbrzymia, paskudna ropucha. Grundy próbował uciec. Chciał wdrapać się na okno, lecz wielka ropucha otworzyła swoją ogromną paszczę, wysunęła jęzor i złowiła nim golema. Jęzor był lepki. Grundy nie mógł się od niego uwolnić. Ropucha zwinęła go, przyciągając Grundy'ego do siebie. - Zjedz go! Zjedz go! - krzyknęły żaby. - Daj mu nauczkę! Niech wie, że żabijady należy obchodzić z daleka! Zrozpaczony Grundy złapał się jakiejś wystającej z ziemi skały. Pomyślał, że może w ten sposób nie wpadnie w paszczę potwora. Lecz od razu opadły go małe żaby. Skakały po nim, zadając solidne razy, a jedna z nich zmoczyła go swą wydzieliną. Zrozpaczony i przerażony golem chwycił ją i wrzucił prosto w rozdziawioną paszczę monstrualnej ropuchy. Ta tylko mlasnęła, zamknęła japę i wsunęła jęzor. Grundy był wolny! Najwidoczniej było jej wszystko jedno, co je. Małe żabki jednak nie dały za wygraną i skrzecząc „Na niego! Na niego!" - rzuciły się w stronę golema z wysuniętymi języczkami. Pojedynczo nie mogły mu nic zrobić, lecz idąc całą chmarą zaczynały być groźne. Grundy próbował ominąć lepkie języki, jednak było ich za dużo. Nie dał rady. Na dodatek olbrzymia ropucha zorientowała się, że zjadła nie to, co było trzeba, i znów skierowała się ku niemu. Nagle... Grundy zauważył hipnotykwę. Tak! To jest to! - pomyślał. Podbiegł do niej i ukrył się z drugiej strony, kierując otwór tykwy dokładnie w żabie oczy. Gdy tylko wielka ropucha otworzyła paszczę i wysunęła straszny, lepki jęzor, golem obrócił hipnotykwę tak, że żabisko musiało zajrzeć do środka.
Ropucha spojrzała na nią i zamarła. Hipnotykwa usidliła ją. - A masz, wstrętny ryju! - zawołał. - Nie możesz się ruszyć! Teraz tobie się dostało! Ale małe żabki nie zostały sparaliżowane. Wszystkie utkwiły w nim swe złośliwe oczka. Dopadły go. Jedna wskoczyła mu na głowę. Grundy upadł i próbując ją z siebie strzepnąć, sam zerknął w zaczarowany otwór. Nagle znalazł się w świecie hipnotykw. Stał w samym środku kręcących się drewnianych przekładni, obok olbrzymiej ropuchy, której ogromna noga utkwiła między zębatkami. Przekładnie jednak obracały się dalej, wciągając ją powoli między siebie, miażdżąc ciało i kości. - Pomocy! - skrzeczało żabisko. - Zaraz zdechnę! - Cóż! Przecież jeszcze przed chwilą chciałaś mnie pożreć! - za drwił Grundy. Nie mógł jednak na to patrzeć. Widok był przerażający. Spróbował wyciągnąć ropuchę, jednak przekładnie nie puszczały. Wtem ujrzał małą zębatkę. Leżała jakby zapomniana tuż obok niego. Podniósł ją i wsadził dokładnie tam, gdzie utkwiła noga ropuchy. Gdy tylko ściskające ją zębate koła naszły na siebie, rozległ się trzask. Mała zębatka została zmiażdżona i przekładnie się zatrzymały. W tym samym momencie pojawił się wielki, ziejącym ogniem ogier. Miał sierść czarną jak środek nocy i jeszcze czarniejsze oczy. - Powinienem był to przewidzieć! - zarżał. - Golem wtargnął w przekładnie! Mrugnął. Ropucha i Grundy znaleźli się znowu w realnym świecie. Zostali wyrzuceni! Noga ropuchy nie była nawet zadrapana, lecz po całym tym zajściu żabisko zupełnie straciło apetyt. Grundy zaś stwierdził, że został zupełnie poniżony. - Wyrzucono mnie z hipnotykwy - jęknął. - Nawet tam nikt mnie już nie potrzebuje! Z powrotem wdrapał się na okno. Tym razem nikt mu w tym nie przeszkodził. Poczuł na sobie lepką substancję, pokrywającą jęzor olbrzymiej żaby i mokrą ciecz, którą spryskała go mniejsza. - Fuj! Coś okropnego! - westchnął i wszedł do środka. Po chwili poczuł się jeszcze gorzej. Uświadomił sobie bowiem, że prawie nic nie znaczy, że nawet taka sobie zwykła ropucha jest w stanie go znieważyć. I to właściwie nie dlatego, że był mały. Po prostu prawie nikt nie darzył go szacunkiem. Nikt sobie z niego nic nie robił. Był nikim. - Po co żyć, jeśli się z tego nie ma żadnych korzyści? - zapytał sam
siebie. Znalazł wiadro wody stojące od wczoraj na podłodze i zaczął się myć. W trakcie tej żmudnej pracy doszedł do wniosku, że chyba zna odpowiedź na powyższe pytanie. - Jeżeli dla wszystkich jest się niczym, to nie ma po co żyć - szepnął. - Ale jak temu zaradzić? Cóż mam robić? Przecież jestem tym, kim jestem, skromnym, małym stworzonkiem - rozmyślał. Biegł przez komnaty. Nagle usłyszał ciche pochlipywanie. Przystanął na moment. Czyjeś nieszczęścia zawsze go wzruszały. Rzadko się do tego przyznawał, ale rzeczywiście tak było. Rozglądnął się dokoła i zauważył niewielką roślinkę, mały, zielony kwiatek z opusz- czonymi listkami. Wyglądał na zupełnie zwiędniętego. Grundy posiadał magiczną moc. Umiał porozumiewać się z każdym żywym stworzeniem. Przemówił wiec do rośliny: - Co się stało, moja zielona mordko? - U-u-usycham! - Zauważyłem, doniczkowcu. Ale czemu? - Bo-o Ivy zapomniała mnie po-o-dlać!-łkał kwiat. - Jest taka nieszczęśliwa, że... - Spróbował wypuścić następną łzę, lecz nie zdołał. Zabrakło mu wody. Grundy poszedł do łazienki, wlazł na umywalkę i ściągnął z niej mokrą gąbkę. Powlókł ją po posadzce, podniósł i mocno ścisnął nad doniczką. Woda zmoczyła ziemię. - Och! Dzięki! - wykrzyknął uradowany kwiat, wchłaniając wilgotną ciecz. - Jakże ci się odwdzięczę? Golem jednak, choć był zadufany w sobie, nie miał pojęcia, co taka zielona roślinka mogłaby dla niego zrobić. Postanowił więc grać filantropa. - Zawsze z przyjemnością pomagam innym - odpowiedział. - Powiem Ivy, żeby cię dobrze podlała. Co się z nią dzieje? Czemuż zapomina o tak ważnych rzeczach? - Chyba nie mogę ci tego zdradzić... - mruknął kwiat. Teraz Grundy stwierdził, że kwiat jednak może coś dla niego zrobić. - Przecież przed chwilą uczyniłem dla ciebie coś szczególnego, zeschnięty listku! Kwiat westchnął. - No dobrze. Ale nie mów nikomu, że to ja ci o tym powiedzia łem. Ivy to diablątko. Szczególnie wtedy, gdy wpada w szał. Golem dobrze wiedział, o co chodzi. Ivy miała osiem lat i już była prawdziwą Czarodziejką. Gdyby ktoś wszedł jej w drogę, na pewno by tego pożałował.
- Nikomu nie powiem - obiecał. - Uczy Dolpha latać. Chce, aby zamienił się w ptaka i pofrunął na poszukiwanie Stanleya. Grundy wydął swe wąskie usteczka. - Toż to prawdziwe nieszczęście! - zawołał. Brat Ivy, Dolph, choć miał zaledwie trzy lata, był Magiem. Potrafił zamieniać się w różne żywe istoty. Oczywiście umiał także zamienić się w ptaka i ulecieć gdzieś daleko, w górę. Było to jednak nadzwyczaj niebezpieczne. Mógł bowiem łatwo się gdzieś zgubić, czy też zostać pożartym przez jakąś podniebną bestię. Grundy musiał go powstrzymać! Jednak obiecał roślince, że nikomu nie wyjawi tej tajemnicy. Dawniej łamał dane przyrzeczenia, lecz teraz postanowił się poprawić. Ponadto, gdyby tylko napomknął Ivy coś na ten temat, sam znalazłby się w poważnych tarapatach. Musiał znaleźć jakieś inne wyjście. Spróbował coś przekąsić, lecz nie pomogło mu to w rozwiązaniu tego zawiłego problemu. Zauważył Ivy. Szła do komnaty Dolpha. Wiedział, że natychmiast musi zacząć działać, i to tak, by z niczym się nie zdradzić. Postanowił zaczepić ją, tak ni stąd ni z owad, jak gdyby nic się nie stało, już tu na korytarzu. - Dokąd to, laleczko? - zapytał. - Zmykaj stąd, wścibski człeczku! - odpowiedziała czule. - Jak sobie życzysz. W takim razie pójdę pobawić się z Dolphem. - Nawet się nie waż! - pisnęła, starając się ukryć swą złość. - Teraz ja chcę się z nim pobawić. - Możemy bawić się wszyscy razem - zaproponował Grundy, a Ivy nie była w stanie mu się sprzeciwić nie wyjawiając swej tajemnicy. Gdy weszli do komnaty, Dolph był już ubrany i gotów do psot. Był ślicznym, małym chłopcem. Miał kręcone, ciemne włosy i miły uśmiech. - Patrzcie! Jestem ptakiem! - zawołał, nagle zamieniając się w ptaka o pięknym zielono-czerwonym upierzeniu. - Ojej! - wyszeptała Ivy. Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, gdyż Dolph z powrotem przybrał ludzką postać. Był bardzo z siebie zadowolony. - Czy mogę teraz wyjść i trochę sobie polatać? - zapytał. - A po co? - niewinnie zagadnął Grundy.
- Nie, on wcale nie będzie fruwać - natychmiast wtrąciła się Ivy, ale Dolph też już zaczął mówić. - Zamierzam schwytać smoka! - oświadczył dumnie. - Nie! Nieprawda! - wrzasnęła Ivy. - Świetnie, Dolph! Ale którego? - ciągnął Grundy. - Zwie się Stanley Steamer. Zieje parą - powiedział Dolph. - Gdzieś się zgubił! - O czym on mówi? - spytał golem, zwróciwszy się do Ivy, uda jąc zdziwienie. - Przecież wiecie, że nie wolno mu nigdzie wychodzić samemu. - Już ci kiedyś mówiłam, byś nie wtrącał się w cudze sprawy! - wrzasnęła Ivy. Była wściekła. - To nie twoja rzecz! - Nie możesz go nigdzie posyłać. Jeśli tylko coś mu się stanie, twój ojciec od razu dowie się, kto go do takich rzeczy namówił. Mury Zamku Roogna mu wszystko powiedzą! A wtedy twoja matka... Ivy ujęła się rękami pod boki. Wiedziała, do czego zdolna jest jej matka, gdy wpada w gniew. - Muszę jakoś uwolnić Stanleya - załkała. - To mój ukochany .smok! - Ale nikt nawet nie wie, gdzie on teraz jest - zauważył Grun- dy. - I czy jeszcze... - Musiał przerwać, gdyż w obecności Ivy nie mógł mówić o tak strasznych rzeczach. Byłoby to po prostu niegrzecz ne. Stanley zniknął, gdyż ktoś przypadkiem rzucił na niego pewne zaklęcie. Zaklęcie skazujące wszelkie potwory na wygnanie. Steamer był miłym smokiem, ulubieńcem dziewczynki, lecz niestety owo zaklęcie nie rozróżniało jednego rodzaju smoków od drugiego. Oczywiście Ivy natychmiast spytała Dobrego Maga Humfreya, gdzie ma szukać swego przyjaciela, lecz i ten nie był w stanie nic jej poradzić. W Xanth było za dużo smoków. Nawet Dobry Mag za pomocą swych czarów nie potrafił odnaleźć zguby. Przynajmniej tak twierdził. - Humfrey był teraz dużo młodszy niż dawniej, więc może i jego moc także się nieco zmniejszyła. Jednak gdyby tak było, to i tak by się do tego nie przyznał.
- Jakoś go odnajdę - rezolutnie stwierdziła Ivy. - To mój smok! W pewnym sensie miała rację. Nikt nie mógł zapanować nad smokiem, jeśli ten sam tego nie chciał. Ivy i Stanley byli zaprzyjaźnieni i nadzwyczaj do siebie przywiązani. Dzięki tej przyjaźni była w stanie utrzymać go przy sobie. Przyczyniała się do tego też jej wielka, acz subtelna magiczna moc. Grundy był przekonany, że Stanley by do niej wrócił, gdyby tylko mógł. A to, że nie wracał, wskazywało na to, że nie żyje. Ivy nie przestanie go szukać - pomyślał golem. Musiał się z tym pogodzić. Znał ją aż za dobrze. Wiedział jednak, że jeśli nie odwiedzie jej od tego zamiaru, zarówno na nią, jak i na całą jej rodzinę może spaść jeszcze gorsze nieszczęście niż strata jednego, małego smoka. Mógł zginąć jej brat. Ivy była Czarodziejką, lecz była także dzieckiem. Nie potrafiła patrzyć na całą sprawę oczyma dorosłych. Grundy nie mógł jej ani przyklasnąć, ani też niczego zabronić, choć jej aktualny pomysł był wyjątkowo głupi. Cóż mam robić? - myślał. I nagle wydało mu się, że znalazł szczególnie szlachetne wyjście z zaistniałej sytuacji. Coś, co mogło mu przysporzyć upragnionej chwały. - Ja go poszukam! - zawołał. Ivy klasnęła w dłonie, tak jak to zwykły czynić małe dziewczynki. - Naprawdę? Och! Dziękuję ci, Grundy! Odwołuję połowę złych rzeczy, które o tobie powiedziałam. - Połowę? Oto, co osiągnąłem! Ale przyrzeknij mi, że w trakcie moich poszukiwań nie będziesz działać na własną rękę. Mogłabyś zaszkodzić całej sprawie. - Dobrze, dobrze. Nie martw się - przytaknęła. - Nic nie zrobię. Dopóki go tu nie przyprowadzisz. W ten sposób Grundy wyruszył na poszukiwanie, które z góry uważał za stratę czasu. Ale cóż innego mógł uczynić? Ivy chciała odzyskać swego smoka, a on chciał zostać bohaterem! Golem Grundy nie bardzo wiedział, od czego ma zacząć. Zrobił więc to, co każdy w jego sytuacji powinien był zrobić. Postanowił udać się do Dobrego Maga. W tym celu dosiadł przechodzącego właśnie obok dinozaura. Był to niezwykle stary gad, który z racji swego wieku posiadał olbrzymi zasób słów. Umilali więc sobie podróż nader interesującą rozmową. Zwierz miał jednak irytujący zwyczaj wyrażania jednego pojęcia na różne sposoby. Na
przykład, gdy Grundy zapytał go, dokąd zmierza, machnął swym ciężkim ogonem i powie- dział: „Idę, odchodzę, wychodzę, przemieszczam się, udaję się w odległe, dalekie, niedostępne regiony, strefy, tereny, ziemie, krainy". Gdy dotarli do Zaniku Dobrego Maga, Grundy był szczęśliwy, że może pożegnać swego towarzysza, mówiąc mu: do widzenia, adieu, pa-pa, szczęśliwej podróży i do zobaczenia. Stał teraz przed Zamkiem Humfreya. Za każdym razem, gdy się tu pojawiał, zamczysko z zewnątrz wyglądało inaczej. W środku zaś pozostawało prawie że nie zmienione. Tym razem budowla prezentowała się nadzwyczaj skromnie, niczym specjalnym się nie wyróżniając. Było to nieco podejrzane. Regularna fosa otaczała szare, kamienne ściany zwieńczone tu i ówdzie strzelistymi, pstrokatymi wieżyczkami. Lecz Grundy dobrze wiedział, że to tylko iluzja. Humfrey był Magiem Wiadomości, i choć był znowu młody, z pewnością przewidział, że ktoś się tu zjawi. Nie lubił, gdy nękali go przypadkowi przechodnie, więc aby nie niepokoił go żaden intruz, ustawiał zawsze trzy różne przeszkody, przez które byli w stanie przedrzeć się tylko ci, którzy naprawdę potrzebowali jego rady. Trudno! Grundy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aby wejść do środka, musi jakoś przebrnąć przez zastawione pułapki. Nie bardzo jednak wiedział, jak na nie trafić i jak je pokonać. Musiał po prostu ostrożnie posuwać się naprzód i czekać, co się stanie. Doszedł do brzegu fosy. Na jego widok powierzchnia wypełniającej ją wody przymarszczyła się nieco. Nie miał jak przejść. Zwodzony most był podniesiony. Mógł jedynie przepłynąć na drugą stronę. - Przepłynąć?-pomyślał. - Wpierw muszę upewnić się, czy nie ma tu żadnych potworów zamieszkujących fosy! - Hej, hej! Wstrętne pyszczki! - zawołał. Mieszkające w fosach potwory były zawsze podobne do różnorakich wodnych węży. Cechowała je próżność i niezwykła troska o swój wygląd. Nikt jednak nie odpowiadał. Grundy i z tym musiał sobie jakoś poradzić. - Powiedz mi, trawko - zwrócił się do zieleniącego się nabrze ża - gdzie się podziały te bestie? - Wyjechały na wakacje, szmaciany móżdżku! - zaszumiała trawa. - Nikogo nie ma na posterunku? - zdziwił się Grundy. - Mó wisz, że mogę bezpiecznie przepłynąć na drugą stronę? - Mała szansa, chochołku ze słomy - odezwała się trawa. - Nim wykonasz pięć ruchów, zostaniesz zjedzony.
- No, ale przecież nikogo tu nie ma... - Rób jak uważasz, drewniany kinolku - trawa zafalowała na wietrze. Grundy nie bardzo jej dowierzał. - Kto może mnie zjeść, jeśli w fosie nie ma żadnych bestii?-zapytał. Ale trawa była bardzo tajemnicza. - Karzełku z glinianą mordką, musisz sam sobie odpowiedzieć na to pytanie - szepnęła. Trawa najwidoczniej wiedziała coś o jego pochodzeniu, bo przecież teraz nie był już lalką ze słomy, drewna, gliny i gałganków. Nie bardzo jednak przejmował się tym, że tak się do niego zwraca. Może dlatego, że było to całkiem w jego stylu. - Musiałem coś przeoczyć - stwierdził Grundy. Podszedł bliżej, chcąc umoczyć palec w wodzie, gdy nagle wśród ździebeł trawy zdał się słyszeć zupełnie nieoczekiwany, ostrzegawczy szelest. Urwał więc jedno z nich, wzbudzając tym wśród innych wielkie niezadowolenie i włożył je do wody. Natychmiast rozpłynęło się w nicość. - Już wiem! W tej fosie jest kwas! Ojej! Gdybym tak spróbował w tym płynąć... Sięgnął po mały patyczek i wrzucił go do fosy. Był wyschnięty i dość gruby. Rozpuszczał się wolniej. Po chwili znalazł kamyk i odkrył, że ten nie rozpuszcza się wcale. Doszedł do wniosku, iż kwas działa tylko na organizmy żywe, ale na nieszczęście ON żył. Musiał więc przepłynąć fosę w jakiejś łodzi i trzymać się z dala od śmiertelnej płynnej substancji. Przeszukał okolicę. Oczywiście nie znalazł niczego, co nadawałoby się na łódź. Nagle usłyszał jakiś trzask i zauważył pole dojrzewającej fasoli. Nie bardzo wiedział, co z tym począć. Wziął sobie jednak jeden strąk. Tak na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, do czego coś się może przydać. Po chwili natrafił na wielką muszlę ślimaka-olbrzyma. Ślimak opuścił ją dawno temu, ona jednak wciąż była piękna i błyszcząca. - Jakiż może być pożytek z pustej muszli? - pomyślał. I nagle wpadł na pewien pomysł. Chwycił muszlę i zaczął ją wlec w kierunku fosy. Ważyła więcej od niego. Mógł się do niej wśliznąć cały. Było mu bardzo ciężko, ale to mogło być to, czego potrzebował! Przywlókł muszlę na brzeg i strącił ją w dół. Dryfowała otworem w górę i nie rozpuszczała się. Nacisnął ją. Była jak nadmuchana. Zawierała o wiele więcej powietrza, niż
był w stanie z niej wypchnąć. Nie dał rady jej nawet ciut zanurzyć. Miał następne zadanie do rozwiązania. Wyciągnął muszlę z powrotem na brzeg, po raz drugi obszedł okolicę i przyniósł całe naręcze chrustu. Wsadził gałązki do muszli i znów zepchnął ją do fosy, po czym ostrożnie zsunął się w dół. Wytrzymała! Uniosła go! Płynął! Wziął jedną z gałązek i odepchnął się nią od brzegu. Usadowił się najwygodniej jak tylko mógł wewnątrz muszli. Posłużywszy się jakąś lekko spłaszczoną gałązką, zaczął wiosłować. Miał ślimaczą łódź! Za jakiś czas jego wiosło rozpuściło się. Musiał wziąć następną gałązkę. Wiosłował bardzo ostrożnie, uważając, by nie spadła na niego ani jedna kropla kwasu. Posuwał się powoli, ale i fosa nie była zbyt szeroka. Stwierdził, że jeżeli nie wpadnie w panikę, to zupełnie bezpiecznie dotrze na drugi brzeg. Oczywiście o ile nieoczekiwanie nie natrafi na jakieś monstrum. Jednak żaden potwór się nie pojawił. Potwory na pewno nie bardziej lubią kwas niż golemy. Dobrze opancerzony wąż może i mógłby znieść taką kąpiel, lecz jakże miał ochronić przed kwasem swą paszczę i oczy? Grundy żeglował wyznaczonym kursem, kierując się prosto do przeciwległego brzegu. Po chwili ostrożnie wyszedł na ląd. Pierwszą przeszkodę miał za sobą. Wyprostował się i rozglądnął dookoła. Stał na czystej, wąskiej plaży, oddzielającej fosę od wysokiego muru. Plaża wiła się wokół wyspy, którą prawie w całości zajmował Zamek. Miał gładkie, zbudowane z wypolerowanych kamiennych bloków ściany. Mógł się w nich nawet przejrzeć. Ale nie było jak się na nie wspiąć. Nie znalazł najmniejszej dziurki, o którą byłby w stanie się zahaczyć. Musiał obejść budowlę dokoła i znaleźć jakieś przystępne wejście. Wkrótce natrafił na jakieś wielkie zwierzę. - To jednorożec - szepnął. W Xanth było ich zaledwie kilka. Pewnie wolały jakieś inne kraje. Napotkany jednorożec nie wzbudzał szacunku. Miał splątaną grzywę i wykrzywiony róg. Gdy zauważył golema, zarżał i zaczął grzebać nogą w piachu. - Witaj, zgięty rożku! - odezwał się po końsku Grundy, najgrzeczniej jak tylko potrafił. - Czemu nie umyjesz sobie swej śmierdzącej sierści? - Zaraz wyczyszczę tobą ten piach, ty zafajdany karle! - odrzekł . wyraźnie z czegoś niezadowolony jednorożec.
- Ooo! To najwyraźniej druga przeszkoda - pomyślał golem i powiedział: - Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że tędy przejdę i wejdę do Zamku? Grandy udał, że chce się wśliznąć zwierzakowi między nogi, gdyż nie było dość miejsca, by przemaszerować obok niego. Jednorożec nachylił się, tak jakby miał zamiar staranować wszystko, co stanie mu na drodze. Sprawa była całkiem jasna. Pilnował przejścia. Golem przystanął i zaczął się zastanawiać. - Jak ominąć to stworzenie, które jest zdecydowane na wszystko, by mnie tylko nie przepuścić? - myślał. - W dodatku ono jest górą. Ale przecież musi być jakieś wyjście. Zrobił w tył zwrot i odszedł. Przyszło mu na myśl, że może obejść Zamek i dotrzeć do wejścia od drugiej strony. Jednorożec nie poszedł za nim. Chyba był za głupi, by wpaść na to, co knuje. Grandy przeszedł trzy czwarte drogi wokół Zamku i przystanął. Naprzeciw niego stał Jednorożec, groźnie unosząc róg w górę. Najwidoczniej cofnął się do wejścia, przy którym pewnie było nieco szerzej, nawrócił i strzegł teraz drogi z drugiej strony. Wcale nie był taki głupi! Dobrze wiedział, że nie obroni przejścia, goniąc Grundy'ego wokół Zamku. Cóż, musiał wymyślić jakąś sztuczkę. Albo rozwścieczyć zwierzę tak, by zapomniało, co tu robi. Potrafił to doskonale. Posiadał rzadką umiejętność prawienia złośliwości, szczególnie, gdy ktoś mu podpadł. - Powiedz mi, kulawcu, czy postawili cię tutaj, byś nie za- smradzał komnat Zamku? - Nie. Postawiono mnie tutaj, byś TY tego nie zrobił - spokoj nie odpowiedział jednorożec. Hmm. Było gorzej, niż przypuszczał, ale spróbował znowu. - Gdzie wetknąłeś ten swój krzywy róg? - spytał. - Żadne szanujące się stworzenie nie obnosiłoby się z czymś takim. - A ty co? Wykąpałeś się w krochmalu czy w ultramarynie? - odciął się jednorożec. - Żaden szanujący się karzeł, mając tak pokurczone, sine ciało, nikomu by nie pokazał się na oczy. - Słuchaj, kołtunie! Jestem GOLEMEM! - krzyknął Gran dy. - Dlatego jestem taki mały! - Co do tego mam pewne wątpliwości. Jesteś trochę za mały. Nie pasujesz do tak niewyparzonej mordy.
Grandy wyprostował się na całą swą niewielką wysokość, gotowy bluzgnąć rączym strumieniem przekleństw. Musiał jednak przyznać, że jednorożec jest górą. A to przecież on, Grandy, miał GO doprowadzić do szału! Musiał spróbować czegoś innego. - Cóż, jeśli nie mogę go pokonać, może uda mi się go jakoś zjednać - pomyślał i zapytał: - Czego pragnąłbyś najbardziej w całym Xanth? - Pozbyć się wszystkich golemów. Może wtedy odzyskałbym swój węch. - A poza tym? - niewinnie ciągnął Grandy. Jednorożec zaczął się zastanawiać. - No, cóż! Jestem strasznie głodny, a tu nie ma nic do zjedzenia. Chciałbym przekąsić coś dobrego. Ta odpowiedź była już bardziej obiecująca. Ale Grandy nie miał zielonego pojęcia, gdzie zdobyć coś na ząb. - Jeśli mnie wpuścisz do Zamku, to być może podrzucę ci trochę siana czy czegoś innego - bąknął. - Jeśli cię wpuszczę do Zamku, to być może nawet nie zdołam uciec. Natychmiast obedrą mnie ze skóry - odrzekł jednorożec. - Może mógłbym coś wykombinować nie wchodząc do środka... - Tak, to by było najlepsze rozwiązanie - przytaknęło zwierzę. Ale brzmiało to jakoś dziwnie. Grandy popatrzył na trawę i zarośla zieleniejące na drugim brzegu fosy. Z pewnością było tam dużo nadającej się dla jednorożca, doskonałej paszy, lecz nie było jak go tam przetransportować. Zaś Grandy w swej ślimaczej łodzi za jed- nym razem nie był w stanie przywieźć mu więcej niż kęs zieleniny. Wtem wypatrzył pewną włochatą roślinkę. Coś zaświtało mu w głowie. Być może było to jakieś rozwiązanie! - Kim jesteś? - zapytał w języku roślin, którego jednorożec oczywiście nie rozumiał, wiec nie wiedział, co robi. - Jestem, pękającą kukurydzą - dumnie odpowiedziała ro ślina. - Mam najsmaczniejsze ziarna na tym brzegu. Teraz Grandy zagadnął jednorożca. - Zdaje mi się, że jednorożce nie cierpią prażonej kukurydzy... no co, lubisz pop-corn? - Nienawidzę go - odparł, śliniąc się, jednorożec.
- Ach, tak! A więc się nie myliłem - pomyślał golem. - Jednorożce uwielbiają wszelkie gatunki kukurydzy. Są z nią związane jakąś magią imion.* - Znów zwrócił się do rośliny. - Nie wyglądasz na tak dobry gatunek - zadrwił w jej języku. Roślina nadęła się i zmieniła barwę. - Jestem kukurydzą najwyższej klasy! - wykrzyknęła. - Moje ziarenka strzelają lepiej niż jakiekolwiek inne. * Magia imion - wiąże ze sobą stworzenia, przedmioty o podobnie brzmiących nazwach. Unicorn (ang.) -jednorożec, corn (amer.) - kukurydza - stąd w oryginale drugi człon słów unicorn i pop-corn tworzą homonim. - Nieprawda-przekomarzał się Grundy. - Założe/się, że tylko syczą i przypalają się. - Syczą?! - Roślina zatrzęsła się, a kolby poczerwieniały jej ze złości. Była zupełnie wyprowadzona z równowagi. - Wystrzelę tak głośno, że pomyślisz, iż to jakaś bomba. - Chrzanisz! Ziarenka były już tak rozgrzane, że ich łupinki przybrązowiały, a liście osłaniające kolby rozchyliły się. Po chwili zaczęły strzelać z gorąca. Wpierw jedno, potem drugie, aż w końcu wybuchła cała reszta. Rzeczywiście przypominało to prawdziwą eksplozję. Na- dmuchane, białe bąbelki fruwały tu i tam w powietrzu, spadały na drugi brzeg fosy, uderzały o ściany Zamku. - Pop-corn! - zawołał jednorożec, łapczywie pożerając poroz rzucane ziarenka. - Podobno jednorożce nie znoszą pop-cornu-przypomniał mu Grundy. - Wynoś się stąd! - niegrzecznie wrzasnęło zwierzę. - Jak sobie życzysz! - Grundy zaszedł jednorożca od tyłu, czmychnął koło zadu i znalazł się przed bramą. Zwierzę było tak zajęte przeżuwaniem wspaniałej kukurydzy, że nawet go nie zauważyło. Golem otworzył wrota i spokojnie wszedł do Zamku. Tym razem nikt nie zastąpił mu drogi. Był w środku! - Sprytnie, sprytnie, mały okruszku - powiedział jakiś głos.
Grundy rozglądnął się zaniepokojony. Stał na klepisku niewielkiego dziedzińca, naprzeciw potwornego mrówkolwa, który mógł go w każdej chwili pożreć. Oczywiście, jeśli tylko miałby na to ochotę. - Właśnie próbuję skontaktować się z Dobrym Magiem. Mam do niego bardzo ważną sprawę - bąknął nerwowo. - Co ty powiesz... - Mrówkolew ziewnął, pokazując wielkie, bia łe kły. Wiedział, że przy użyciu swych sześciu owadzich nóg bez proble mu dopadnie golema, więc bawił się z nim w kotka i myszkę. - Wątpię, byś był na tyle inteligentny, by Mag chciał tracić dla ciebie czas. - O! Jestem nadzwyczaj inteligentny! - gorąco zapewnił go Grundy. - Jestem tylko trochę za mały, by dać nauczkę takim potworom jak ty. - No, to zadam ci pewne zadanie - odpowiedział mrówkolew, leniwie się przeciągając. - Jak udowodnisz, że mówisz prawdę, pozwolę ci tędy przejść. To już było coś. Grundy stwierdził, że nie ma nic do stracenia. I tak jego los był w rękach potwora. - No, co to za zadanie? Mów, co mam zrobić. - Rozegramy trzy partie gry w kreski i kostki - powiedział mrówkolew. - Jeżeli mnie pokonasz - wejdziesz dalej. Ale jeśli przegrasz, to cię zjem! Chyba nie masz nic przeciwko temu? Grundy przełknął ślinę. - Przypuśćmy, że będzie remis. Co wtedy? - Wtedy też cię przepuszczę. Potrafię być wspaniałomyślny dla równych sobie przeciwników. Zrobię nawet coś więcej. Każdy pierw szy ruch będzie należał do ciebie. Goleniowi wciąż nie za bardzo podobał się ten pomysł. Zdawał sobie jednak sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze z tego, że jeśli rzeczywiście chce ujrzeć Dobrego Maga, to i tak nie pozostaje mu nic innego, jak rozegrać tę grę, i po drugie z tego, że całkiem nieźle gra w kreski i kostki. Wiedział, że może wygrać. - No dobrze - odpowiedział. - Świetnie! - szczerze wykrzyknął mrówkolew. Podskoczył nagle do góry i opadł na wszystkie sześć nóg. Był dość ciężki, więc każda z nóg podczas tego lądowania wbiła się w glinę klepiska. Szybko
wygramolił się z tej niespodziewanej pułapki i stanął obok, pozo stawiając na ziemi sześć śladów. Natychmiast podskoczył znowu i wylądował w trochę inny sposób. Trzy przednie nogi trafiły dokładnie tam, gdzie poprzednim razem, zaś trzy tylne odcisnęły trzy nowe ślady. Zaraz potem potwór ostrożnie odszedł na bok, by nie zniszczyć odciśniętego wzoru. Dziewięć śladów przypominających kropki tworzyło wielki kwadrat z zaznaczonym środkiem. - To pole gry - oświadczył mrówkolew. - Ale tu można narysować tylko cztery kostki - zaprotestował Grundy. Potwór wysunął szpony i przyglądał się uważnie. - No więc? - zapytał. Grundy postanowił nic już nie mówić. - W końcu mała partyjka nie różni się niczym od dużej - pomyślał. - I tak mam pierwszy ruch.-Podszedł bliżej i nogami wyrysował linię łączącą najbliższą mu kropkę narożną z kropką dzielącą linię brzegową na połowy. Mrów- kolew zbliżył się do golema i pociągnął linię dalej do następnej narożnej kropki. Jedna strona figury była gotowa. Odpowiadając na ten ruch, Grundy połączył linią narożnik górny z następnym śladem wyznaczającym środek krawędzi pola gry. Mrówkolew znów przeciągnął ją do następnego narożnika. W podobny sposób powstały dwie następne krawędzie figury, która teraz przypominała dużą kostkę z kropką pośrodku. Grundy stwierdził, że przegrywa. Nie pozostawało mu nic innego, jak narysować linie łącząca środek kwadratu z którymś z boków. W ten sposób jego przeciwnik zamknąłby pierwszą kostkę i korzystając z reguły dodatkowego ruchu za zamknięcie pola, zwycięsko zakończyłby grę. - Wpadłem! - stwierdził Grundy. - Dałem się namówić na partyjkę, której nie mogę wygrać. - No, dalej, teraz twój ruch - powiedział z satysfakcją mrów- kolew. Grundy westchnął i zrobił to, co musiał. Mrówkolew postąpił dokładnie, jak przewidywał golem. Dokończył wszystkie cztery kostki, na dodatek umieszczając w każdej z nich swój monogram. Grundy poniósł sromotną klęskę. - Czy zrobiłem coś nie tak? - spytał Grundy. - Coś, co nie jest zgodne z regułami tej gry? Mrówkolew wzruszył swoimi trzema parami ramion.
- Reguły gry uznają i głupie zagrania - przytaknął i zakończył pierwszą kostkę, wpisując w nią literę M, po czym, wykorzystując wygrany ruch, postawił linię po przeciwnej stronie pola, tak by teraz Grundy z kolei nie zarobił punktu. Golem połączył kreską narożnik i ostatni z wolnych śladów. W tej chwili figura wyglądała tak: - Tym razem ja odstępuję ci pierwszy ruch! Zaczynaj! - odezwał się Grundy. - O, co to, to nie. Nie ma mowy - odrzekł stanowczo mrówko- lew. - Obiecałem ci, że każdy pierwszy ruch należy do ciebie. Zawsze dotrzymuję słowa. - Ale... Mrówkolew znowu wysunął szpony, znacząco się im przyglądając. Golemowi nie pozostało nic innego, jak przyjąć warunki przeciwnika, choć dobrze wiedział, że potwór wygra, gdyż zaczynał jako drugi. Grundy miał zostać zjedzony! Nagle coś mu przyszło do głowy. - Chyba znalazłem sposób! - pomyślał. - Nigdy przedtem nie grał w kreski i kostki na tak małych polach, niemniej jednak reguły gry pozostały niezmienione.-Tak! To powinno chwycić! Przypomniał sobie właśnie, że gracz, jeśli tylko chce, nie musi wcale kończyć Unii rozpoczętej przez przeciwnika. Zamiast tego może wykonać jakiś inny ruch. Zasada ta była prawie zapomniana i rzadko jej używano, lecz miała swoje zalety. Postanowił teraz ją wykorzystać. Była ostatnią deską ratunku. Zaczęli grę, postępując z początku dokładnie jak poprzednim razem. Gdy dwa boki kwadratu były ukończone, Grundy zrobił swój niespodziewany ruch. Narysował linię łączącą środek jednej z krawędzi ze środkiem pola. Mrówkolew wytrzeszczył oczy. - Ale tym sposobem ja zamknę kostkę! Przecież nie musisz jeszcze tego robić! - zawołał. Potwór już zamierzał narysować następną kreskę... gdy zatrzymał się w pół drogi. Cokolwiek by zrobił, Grundy zakończyłby trzy kolejne kostki, odnosząc wielkie zwycięstwo. - A niech to! Ale ze mnie głupiec! - wykrzyknął. - Wygra łeś! - Gram głównie po to, by wygrać - uprzejmie odpowiedział golem. Jego przeciwnik z niebywałym wdziękiem przedłużył jedną z linii, zaś Grundy dokończył dzieła, z zadowoleniem wpisując w pola trzech kostek krągłe G.
Tak więc każdy miał na swoim koncie jedno zwycięstwo. Rozpoczęli decydującą partię. Mrówkolew grał niezwykle rozważnie. Z początku gra toczyła się zupełnie tak samo jak dwie poprzednie. Znowu w pewnym momencie Grundy postanowił poświecić jedną kostkę. Przeciwnik jednak nie wykorzystał tej sposobności, decydując się w zamian zakreślić kawałek brzegu. Golem przestraszył się. - Czyżby w ten sposób zamierzał wygrać? - pomyślał. Ale natychmiast wpadł na to, jak temu zaradzić. Sam zakończył pierwszą kostkę, a zdobyty przez to ruch wykorzystał do połączenia narożnika z ostatnim wolnym punktem. Teraz nie miało już znaczenia, jak mrówkolew wykorzysta swój ruch. Postawiona przez niego kreska, tak czy tak dawała zwycięstwo pierwszemu z graczy. Pole gry wyglądało tak: Mrówkolew długo się mu przypatrywał. W końcu wzruszył ramionami i narysował następną linię. Grundy dokończył wszystkie pozostałe kostki. Teraz krągłe G wypełniało wszystkie cztery pola. - Dzisiaj się czegoś nauczyłem - filozoficznie przyznał mrów kolew. - Wyprawa po upragnione szczęście, czy tego się chce czy nie, nie zawsze się dobrze kończy. Moje gratulacje, golemie! Udowodniłeś, że jesteś dość mądry, by tędy przejść. Mówiąc to, potwór odsunął się, robiąc Grundy'emu drogę. Małe kolanka golema ugięły się. Rozważył całą sprawę i doszedł do wniosku, że Dobry Mag z pewnością wiedział, jak przeważyć szalę zwycięstwa w drugą stronę. - No, poddał mnie dość naiwnej próbie - powiedział sam do siebie Grundy - a mimo to o mało co nie przegrałem. Zbliżył się do jakichś drzwi i napotkał zawoalowaną Gorgone. - Jak się miewasz, Grundy? - zapytała troskliwie. Lecz Grundy nie miał ochoty z nią rozmawiać. - Chciałem się zobaczyć z Dobrym Magiem. To wszystko. - odpowiedział. - Proszę bardzo, ale uważaj, jest dzisiaj nie w humorze. Poprowadziła go do komnaty Dobrego Maga. Humfrey siedział na wysokim stołku, pochylony nad jakąś wielką księgą. Miał teraz około dwunastu lat. Jakieś pięć lat temu wypił za dużo Eliksiru Młodości i nadal cierpiał z tego pwodu. - Magu, potrzebuję twojej rady - zaczął golem. - Wynoś się stąd - burknął Humfrey. - Właśnie chciałem...
- Jeden rok służby w zamian... Była to zwyczajna procedura. Dobry Mag zawsze pobierał taką opłatę. Lecz Grundy jeszcze się trząsł po rozgrywce z mrówkolwem, więc w zwykły sobie sposób wrzasnął: - Słuchaj no, ty nieznośny dziwolągu! Tylko taki idiota jak ty mo że przez pięć lat nie wpaść na to, co jest jasne jak słońce! W każdej chwili możesz mieć tyle lat, ile chcesz! Wymawiając jedno tylko zdanie, mogę ci podarować wiek życia! A wtedy będziesz mi winien sto Odpowiedzi. Dobry Mag nadstawił ucha. - Udowodnij to - powiedział. - Musisz w Eliksirze Młodości rozpuścić patyczek z drzewa odwrotności. I wtedy... - Stanie się on Eliksirem Starości! - dokończył uszczęśliwiony Humfrey. - Hmm. Czemu sam o tym nie pomyślałem? / - Bo jesteś... - Już to słyszałem. No cóż, golemie, zarobiłeś na Odpowiedź. O co chcesz mnie zapytać? / - Zarobiłem na wszystkie Odpowiedzi, jakie tylko zechcę usły szeć! - wykrzyknął Grundy. - Nie. Skorzystam z twojej rady, lecz jak, to wyłącznie moja sprawa. Lata się nie Uczą. Nie powinno cię obchodzić, ile ich sobie dodam. Ważne jest, że zaliczyłeś swój rok. Grundy stwierdził, że Dobry Mag, podobnie jak mrówkolew, nie pójdzie na kompromis. Doszedł jednak do wniosku, że przynajmniej osiągnął to, co chciał. - Jak mogę znaleźć i uwolnić Stanleya Steamera? - Oho! I ty się tym zajmujesz! - Humfrey zerknął w otwartą księgę. - Tu piszą, że musisz dosiąść Straszydła spod Łoża i pojechać na nim do Wieży z Kości Słoniowej. - Nie powiesz mi, że miałeś ją otwartą właśnie w tym miejscu! - zawołał oburzony Grundy. - Czy to następne Pytanie? Golem przygryzł wargi. Dobry Mag nie dawał nic za darmo. Chyba, że jego gość był także Magiem. - Powiedz mi przynajmniej, gdzie szukać tej Wieży z Kości Słoniowej!
- Czy chcesz odsłużyć rok przed czy po udzieleniu ci Odpowiedzi? - Ty gnomowaty skąpcze! - wybuchnął Grundy. - Dopiero co oddałem ci twoje lata! Nie wiem, czy od tego czasu upłynęła choć jedna minuta! Humfrey wydął wargi i spytał: - A przedtem co dla mnie zrobiłeś? Grundy wypadł z komnaty. Dobry Mag ledwo to zauważył. Znowu ślęczał nad księgą. 2. CHRAPUŚ Golem wrócił na Zamek Roogna w podłym humorze, bowiem stwierdził, że Dobry Mag nie odpowiedział na jego pytanie. - Wcale nie powiedział, że znajdę Stanleya Steamera w Wieży z Kości Słoniowej. Kazał mi jedynie tam pojechać, dosiadając Straszydła. A któż może zgadnąć, co jeszcze się w tym czasie wydarzy - mruczał. - Z drugiej jednak strony, Humfrey wcale nie uważał, by Wyprawa zakończyła się fiaskiem. Pewnie sam nie jest pewny, czy smok wciąż żyje, więc przynajmniej chciał mi pomóc go odnaleźć - gadał do siebie Grundy. Najpierw należało o wszystkim opowiedzieć Ivy. Nie będzie to takie łatwe - pomyślał Grundy. I miał rację. - Chcesz zabrać mojego Chrapusia? - spytała Ivy podniesionym głosem. - To mój WŁASNY potwór! Bestyjeczka spod Łóżeczka! - Przecież albo się z niego naśmiewasz, albo nie zwracasz na niego uwagi - burknął golem. - To nie ma nic do rzeczy - odpowiedziała tonem małej kobietki, - Ma siedzieć u mnie pod łóżkiem. Nigdzie indziej. - Ale przecież Dobry Mag wyraźnie powiedział, że mam go dosiąść i pojechać na nim do Wieży z Kości Słoniowej! Twój Chrapuś to jedyne Straszydło spod Łoża, jakie znam na tyle dobrze, by je o coś takiego poprosić. - Wieża z Kości Słoniowej? - powtórzyła, ożywiwszy się nie co. - Przecież tam mieszka Rapunzel! Grundy'emu nie przyszło to do głowy. Rapunzel przyjaźniła się z Ivy. Co jakiś czas przesyłała jej pudło kalamburów*, a Ivy w zamian za to wysyłała jej wycinki z nuindaóskich
gazet, które czasem otrzymywała. Grundy'emu wydawało się zawsze, że Ivy wychodzi dużo lepiej na tej dziwnej transakcji, i dziwiło go to, iż Rapunzel ciągnie tę wymianę. - Ale cóż ta Rapunzel mogłaby mieć wspólnego z zaginionym smokiem? - pomyślał. - Z pewnością zawiadomiłaby Ivy, gdyby Stanley się u niej ukrywał! Postanowił jednak o tym z Ivy nie rozmawiać. Stwierdził, że i tak nic dobrego by z tego nie wynikło. - Chcesz, żeby Stanley wrócił czy nie? - zapytał zniecier pliwiony. * Kalambur - gra słów oparta na ich podobieństwie dźwiękowym przy podwójnym znaczeniu wyrazów. Xanth Piersa Anthony'ego uwielbiającego zabawne żarty i gry językowe cały jest zbudowany (oczywiście poza magią) właśnie z kalamburów, z których bogactwa zresztą słynie. Większa ich część jest niestety nieprzetłumaczalna. I tak np. Eye Queue przetłumaczone jako Oczorośl (t. V Ogrze, Ogrze) wymawia się identycznie jak IQ - co oznacza iloraz inteligencji. Sandwich (ang.)-kanapka, ale też Sand (ang.)-piasek i Witch (ang.)-Wiedźma, czyli Piaskowa Wiedźma. Mistrzowskim przykładem takiej gry słów jest Esej Dora (t. IV Przesmyk Centaura s. 19). - Ba! - wykrzyknęła Ivy. - No, jasne! Idź już do tego Chrapusia. Ale jeśli cokolwiek mu się stanie, nigdy ci tego nie wybaczę. Tak więc Grundy pomaszerował pomówić z Chrapusiem. On i podobne jemu potwory należały do ciekawskiego gatunku stworów. Mogli je zobaczyć jedynie marzyciele i dzieci. Zwykli dorośli w ogóle nie wierzyli, że istnieją. Lecz Grundy nie był człowiekiem, tylko golemem, dlatego więc nie miał żadnych problemów z odnalezieniem Jego Podłóżkowości. Nie był zbyt duży, ale i nie tak mały, by potwór mógł łatwo go dopaść. Drżąc lekko ze strachu, wślizgnął się pod łóżeczko. - Chrapusiu! - zawołał z bezpiecznej odległości. W mrocznych zakamarkach coś się poruszyło. - Chrapusiu! Wiem, że mnie rozumiesz! Przemawiam do ciebie w twoim języku. Wyłaź spod łóżka. Jesteś mi bardzo potrzebny. Z czarnej czeluści wyłoniła się duża, owłosiona łapa. Wydawało się, że chce coś zwędzić. Było to charakterystyczne dla tego typu stworów. Ubóstwiały porywać dzieciom skarpetki. Niektóre odważne maluchy drażniły się z nimi, zwieszając swe nogi z posłania i
wciągając je z powrotem, zanim potwory zdążyły sobie coś przywłaszczyć. Jednak większość dzieciaków panicznie się ich bała. - Posłuchaj, Chrapusiu! Muszę udać się na Wyprawę. Musisz mi pomóc. - Dlaczego? - wreszcie odezwał się potwór. - Bo Dobry Mag twierdzi, że mam pojechać na tobie do Wieży z Kości Słoniowej i uwolnić Stanleya. Chrapuś zastanowił się. - To cię będzie drogo kosztować, golemie. Grundy westchnął. Powinien był przewidzieć, że nie pójdzie mu to tak łatwo. - Czego chcesz? - Chcę mieć romans. - Coo? - Od ośmiu lat siedzę tu pod tym łóżeczkiem, kradnę Ivy skarpetki i chowam się przed jej matką. Dzień w dzień to samo. Chyba oprócz tego należy mi się jeszcze coś z życia, co? - Ale przecież wszystkie Straszydła spod Łóżek robią to co ty - zaprotestował Grundy. - Kradną dziecinne skarpetki i chowają się przed rodzicami. - No więc, dlaczegóż to mam ci pomóc? Chrapuś ma rację. Takie potwory jak on nie powinny jedynie polować na skarpetki - pomyślał golem. - No więc, co rozumiesz przez ten swój romans? Nie wiem. Ale będę wiedział, jak go znajdę. - Czemu po prostu nie wpełzniesz pod jakieś inne łóżeczko, nie znajdziesz sobie jakiejś żeńskiej istoty tego samego gatunku... i...? - To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Nikt nie wpuściłby mnie na swoje terytorium. Muszę znaleźć kogoś takiego, kto jeszcze nie posiada swego przydziału. - Gdzie? Chrapuś jakby od niechcenia skinął wielką, wstrętną łapą. - Nie mam pojęcia. Chyba po prostu muszę wędrować tu i tam, wokoło, dopóki jej nie znajdę.
- No cóż, jak wiesz, właśnie mam zamiar wybrać się w podróż - odrzekł Grundy. - Gdybyś zechciał służyć mi za wierzchowca, mógłbyś zwiedzić szmat tego kraju. - To brzmi całkiem nieźle - zgodził się Chrapuś. - No, już dobrze. Możesz mnie dosiąść. Ale pamiętaj! Zsiadasz, jak tylko znajdę kogoś, w kim się zakocham! Grundy pomyślał, że w ten sposób może znaleźć się sam na jakimś zupełnym odludziu czy w samym środku Krainy Potworów Bez Przydziałów. Doszedł jednak do wniosku, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. - Zgoda! - wykrzyknął. - Natychmiast ruszamy! Wyłaź spod tego swojego wyrka! - Nie mogę - odpowiedział Chrapuś. - Przecież powiedziałeś... - Powiedziałem, że możesz mnie dosiąść. Jednak nie powiedzia łem wcale, że zrobię coś, co jest zupełnie niemożliwe... Mogę stąd wyjść dopiero, jak zrobi się zupełnie ciemno. - Ale ja chciałem wędrować za dnia... - Niestety! To nie ze mną! Światło by mnie zupełnie zniszczyło. Co ty myślisz? Dlaczego my, Bestyjeczki spod Łóżeczka, nigdy nie wyłazimy na górę po te nasze skarpeteczki? Co? Musimy przebywać wyłącznie w głębokich ciemnościach. Jesteśmy na to skazani. - Prze rwał na moment. - Już taki nasz nieszczęsny los. A tam na górze jest tyle ciekawych rzeczy. Nie tylko skarpetki! - To wyjdź i zwiń to wszystko, jak tylko wyłączą światło! Chrapuś rozłożył ręce. - To nie byłoby zgodne z prawem. Nic nie mogę na to poradzić. Widocznie tak już musi być. Inaczej wszystkie Straszydła spod Łóżek zawładnęłyby dziecięcymi łóżeczkami, zaś dzieciaki siedziałyby pod nimi, na podłodze. Nie możemy nikomu dokuczać ani nikogo ruszać, kiedy świeci się światło. - Ale nocą możecie wychodzić spod łóżek, co? - Czasami. Ale tylko wtedy, gdy nikomu to nie przeszkadza. - Aha! No, dobrze! To dlaczego u licha nie próbowałeś wyjść którejś nocy, by poszukać sobie kogoś do... no, do tego...
- Sam bym się na to nie odważył. Gdybym przypadkiem wpadł na jakieś światło, nie mógłbym wrócić pod swoje łóżeczko przed świtem. - A co by się stało, gdyby cię ktoś złapał z daleka od niego? - Byłbym skazany na zagładę - ponuro odpowiedział Chra puś. - No więc jak sobie wyobrażasz tę naszą wspólną podróż do najodleglejszych zakątków Xanth? Jak chcesz znaleźć tę swoją ukochaną? - spytał Grundy. - A wiesz, o tym nie pomyślałem - odpowiedział potwór. Golem był zupełnie zbity z tropu. Wrócił do Ivy i o wszystkim jej opowiedział. - Chyba jednak musi być jakieś wyjście - zakończył z nadzieją w głosie. - Inaczej Dobry Mag chyba nie kazałby mi tego robić... - Zapytam Huga - odpowiedziała dziewczynka. Najwyraźniej zupełnie się już pogodziła z tym, że na jakiś czas utraci swego potwora. Grundy podejrzewał nawet, że małe dziewczynki tak naprawdę to bardzo nie lubią, gdy ktoś kradnie im skarpeteczki. - Może sobie mówić, co chce - pomyślał golem. - Ja i tak wiem swoje! - No, chodź - znowu odezwała się Ivy. Podeszli do Magicznego Zwierciadła. Syn Humfreya, Hugo, natychmiast odpowiedział na ich wezwanie. Był takim sobie, nie za ładnym, trzynastoletnim chłopcem. Wysłuchał ich i rzekł: - Ja bym po prostu wziął ze sobą to łóżeczko. Ivy zerknęła na golema. - No i co? Widzisz! Jasne jak słońce! Po prostu... - Nagle przerwała, biorąc głęboki oddech. - Hej! Ale przecież to MOJE łóżeczko. - Wszyscy ponosimy jakieś ofiary - dociął jej Grundy, szeroko się uśmiechając. Lecz Ivy nagle znowu zmieniła zdanie. - Aaa! Już i tak miałam się go pozbyć. Jest takie niewygodne. Weź je ze sobą. Będę spać na poduszkach. Są bardziej wygodne. Grundy nie bardzo się z nią zgadzał, ale nie miał ochoty się kłócić. - Może ona rzeczywiście ma rację? - pomyślał i wrócił do Chrapusia.
- No ł problem z głowy! - zawołał. - Bierzemy łóżeczko ze sobą. - Że co? - zapytał potwór. Pytanie było proste, acz właściwe. Chrapuś nie mógł jednocześnie unosić golema i wlec za sobą łóżka, zakładając, że w ogóle byłby je w stanie ruszyć. Lecz Ivy już gdzieś zniknęła, a Grundy dobrze wiedział, że nie da rady wydobyć z zazwyczaj niezbyt mądrego Huga ani słowa. Potrafiła to zrobić tylko Ivy. Musiał jakoś sam sobie poradzić. - Myślę, że musimy wziąć sobie kogoś do pomocy - skon- kludował. - To wszystko zaczyna być coraz bardziej skompliko wane. - Jak tylko coś załatwisz, od razu daj mi znać. A teraz zdrzemnę się nieco - powiedział Chrapuś i po chwili z jego mrocznej kryjówki zaczęło dochodzić głośne chrapanie. Grundy przemierzał Zamek Roogna w poszukiwaniu jakiejś odpowiedniej osoby mogącej mu pomóc. Musiał to jednak być ktoś duży i na tyle silny, by ponieść łóżeczko, a jednocześnie na tyle głupi, by nie pytać po co. Ktoś taki jak Ogr Smash. Lecz Smash był żonaty, a Tandy trzymała go krótko. Nie było na co liczyć... - No cóż? A może by tak wziąć kogoś mądrzejszego, ale nie za bardzo ważnego? - pomyślał. - Kogoś, kto nie ma nic innego i lepszego do roboty od łażenia po okolicy z łóżeczkiem na grzbiecie. Ale któżby to mógł być? - Wtem nagle coś mu przyszło do głowy. - Mam! - krzyknął, po czym udał się do drugiego dziadka Ivy, Binka, i wyłożył mu całą sprawę. W Zamku Roogna Bink nie miał prawie nic do roboty, więc co miesiąc, gdy jego żona Cameleon stawała się brzydka i mądra, samotnie przemierzał Xanth wzdłuż i wszerz. - Może zgodzisz się zabrać to łóżeczko ze sobą? - zagadnął go golem. - A czemuż by nie? - zapytał przyjaźnie Bink. Miał już prawie sześćdziesiąt lat, lecz nadal był krzepkim mężczyzną o gołębim ser cu. - Wiesz... ale... nawet małe łóżeczko po jakimś czasie zamienia się w wielki ciężar. Może pomógłby nam mój przyjaciel Chester? Popro szę go. - Nie jestem pewien, czy możemy wyruszyć całą bandą - od rzekł Grundy. - Myślałem o cichej wyprawie.