chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony228 198
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 930

Anthony, Piers - 20 - Tamten Zły Wiatr

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Anthony, Piers - 20 - Tamten Zły Wiatr .pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Anthony, Piers - 4 Cykle Anthony, Piers - Cykl Xanth kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Piers Anthony Tamten zły wiatr (Yon Ill Wind) Cykl Xanth Tom XX Przełożył Przemysław Bandel

Rozdział 1 Nimby Demony nie zbierały się często, jeśli nie było powodów do intrygujących dyskusji, albo rozstrzygnięcia jakichś problemów. Ta okazja była po trosze sprowokowana każdym z tych powodów. – Musiałeś oszukiwać – stwierdziła Demonica W(E\N)us. Oczywiście demony nie poro-zumiewały się słowami czy zdaniami, ale w imię zrozumiałości ich wzajemne kontakty mogły zostać zdegradowane do takiej postaci. – Wygrałeś ostatnio wszystkie zawody. – Po prostu nauczyłem się, jak grać, żeby wygrać – odparł łagodnie Demon X(A/N)th. – Moje zwycięstwa były uczciwe. – Ciekawe – zauważył Demon E(A/R)th. – Jest coś podejrzanego w tym, jak ów głupi śmiertelny chłopak oddał zwycięstwo w ostatnim momencie, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład. – I to, że pomniejsza szalona demonica uznała ewidentnie niewinnego ptaka winnym, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład – przytaknęła W(E\N)us. – W moim królestwie mieszkają jedynie przyzwoite stworzenia, ponieważ pozwalam im na figle i nie interweniuję – zaprotestował X(A/N)th. Popatrzył wymownie na E(A/R)th. – W przeciwieństwie do niektórych. – Gdybym na to pozwolił, te moje zidiociałe stworzenia doprowadziłyby królestwo do ruiny – odpowiedział E(A7R)th. – A czy i tak tego nie robią? – zapytała złośliwie W(E\N)us. – Nie aż tak jak twoje małe stworki – odszczeknął się E(A/R)th. Twoje królestwo teraz to jedynie chmury i pustynia i nie płynie mlekiem i miodem. – Wszyscy popełniamy drobne błędy – próbował załagodzić Demon JU(P/I)ter. – Ale zdaje się, że X(A/N)th jest ostatnio jakoś nadzwyczajnie szczęśliwy. – Rzeczywiście – dobitnie potwierdziła W(E\N)us. – Zgoda – powiedział E(A/R)th. Pozostałe Demony mruknęły z aprobatą. – To tylko moje pomniejsze dobre stworzenia-upierał się X(A/N)th. Traktuję je dobrze, więc odwzajemniają mi się dobrym zachowaniem. Moje szczęście wynika z jakości podle-głych mi stworzeń. Pozostałe Demony przez pół mgnienia wymieniły sto piętnaście spojrzeń. – Być może powinniśmy to sprawdzić? – zasugerował JU(P/I)ter. X(A/N)th zdawał się coraz bardziej zainteresowany. – Wyzywasz mnie na pojedynek? – Tak, mam wrażenie, że właśnie to robię. Określ cel. – Jeżeli wygram, przejmę twoją pozycję istoty dominującej w systemie. – Zgoda. A jeżeli przegrasz, zajmiesz miejsce istoty najmniej ważnej w systemie i przekażesz mi swoje ziemie. Były to niezwykle trudne warunki, ponieważ X(A/N)th potrzebował aż trzech tysięcy lat, aby wypracować sobie pozycję drugiej istoty w systemie, i istniało niebezpieczeństwo, że już tego nie powtórzy. Z drugiej jednak strony mogła to być dla niego jedyna okazja obalenia JU(P/I)tera, ponieważ zwyczajowo Demon Dominujący nigdy nie kładł na szali swojej pozy-cji. – Zgoda? Jakie warunki?

JU(P/I)ter się uśmiechnął. Jego uśmiech przypominał ogon komety, który w wyniku serii gwałtownych kolizji odczepił się i przylgnął do jego twarzy. – Musisz osobiście wystawić się na kaprysy tych niższych stworzeń, które według ciebie tak przyzwoicie się zachowują. Musisz przyjąć postać śmiertelnika i udać się między nie na czas próby. To była zupełnie inna sprawa. – Ale normalnie nie ingerujemy w żaden sposób w życie istot niższych, więc wynik jest kompletnie przypadkowy, a przynajmniej nie poddany jakiemukolwiek wpływowi Demona. – Zachmurzony spojrzał na W(EVN)us, którą podejrzewał o zaostrzenie warunków ostatnim razem. SA(T/U)rn skinął głową, aż zawirowały jego pierścienie. – Tym razem masz licencję na ingerowanie w ich poczynania... do granic, które zdołasz osiągnąć. X(A/N)th pojął, że został złapany w pułapkę. Pozostałe Demony konspirowały, aby go usidlić, bo zirytowało je pasmo jego sukcesów. Z drugiej strony rzeczywiście miał pod sobą szereg dobrych istot, które mogły doprowadzić go do zwycięstwa największego ze wszystkich. Bez wątpienia pojedynek wydawał się ekscytujący. Zdarzało się, że czasami kontaktował się ze swoimi poddanymi, kiedy naruszali jego spokój, ale nigdy nie robił tego w celu wywołania długotrwałych skutków. – A więc mogę z nimi współdziałać. Gdzie jest haczyk? – Twoja świadomość nie może być ograniczona – powiedział JU(P/I)ter – ponieważ w swej istocie jesteś demonem bez względu na przyjętą postać. Lecz dla celów tego zakładu zostaną ograniczone twoje możliwości ekspresji. Nie wolno ci będzie opowiedzieć żadnej z istot o twoim królestwie, o twojej prawdziwej naturze, a jeżeli któraś z nich zdoła się tego dowiedzieć, natychmiast przegrasz. – Pod warunkiem że żadna inna nadnaturalna istota ich nie poinformuje – zauważył X(A/N)th i po raz drugi spojrzał wymownie w stronę Demonicy. – Zgoda – zaakceptował JU(P/I)ter. – Dopilnujemy warunków umowy Poza tym jednej osobie w jednej chwili możesz przekazać, co chcesz. Ale... – zawiesił znacząco głos – jeśli tak zrobisz, zostaniesz ukarany: stracisz możliwość werbalnego porozumiewania się aż do końca całej rozgrywki. Ale jedna chwila pełnego porozumienia może wystarczyć, pomyślał X(A/N)th, a aura wokół niego pojaśniała. Lecz w takim razie musi w tym tkwić jeszcze jakiś haczyk. – Co jeszcze? – Zachowujesz pełną moc, poza mową, ograniczoną do samego siebie i jednej wybranej przez ciebie istoty, do granic, których będzie się domagała. – Ale skoro nie wolno mi będzie opisać mojej prawdziwej natury w chwili porozumienia... – Wymyśl coś – zaproponował JU(P/I)ter. – Wszystko poza prawdą. Jednak gdy tak bardzo zbliżysz się do tej granicy, że istota wybrana, albo inny mieszkaniec twojego króle-stwa się połapie, przegrywasz. To było jasne: może się posługiwać prawdą, ale przegra, jeśli jakaś pomniejsza istota zrozumie, że on i Demon X(A/N)th to jedno. Jednak zadanie nadal nie było kompletne. – Jaka kara czeka za stanie się tym, co wybierze istota? – Moc przemieszczania się – stwierdził JU(P/I)ter. – Po ustaniu tego stanu, kiedy istota niższa oddzieli się od ciebie na więcej niż chwilę i na odległość większą niż kawałek, nie tylko zostaniesz ograniczony, ale całkowicie unieruchomiony. Stracisz moc magicznego działania, pozostanie ci tylko świadomość. Lepiej więc, abyś osiągnął cel, zanim dojdzie do rozdzielenia. – Decyzja, czas, przestrzeń – powiedziała W(E\N)us. – To uczciwe, prawda? Potrójne ograniczenie. Żadnych przypadków. – Uczciwe dla niej, a to oznaczało, iż była przekonana o jego porażce, której pragnęła bardziej niż własnego zwycięstwa. Nie miało być łatwo. Mógł mówić, ale

tylko raz, mógł działać, ale tylko razem z innym stworzeniem. Istoty niższe były niezmiennie zmienne: w każdej chwili, z mniej lub bardziej poważnego powodu wybrane stworzenie może uznać, że nie ma ochoty dalej mu towarzyszyć, i oznajmi mu to, a potem odejdzie. Wobec warunków zadania X(A/N)th nie będzie w stanie przeciwdziałać. Ale ciągle jeszcze nie wszystko było jasne. Spisek Demonów miał oznaczać, że nie ma dla niego żadnej szansy. – O co chodzi z tą decyzją? – Musisz się stać przyczyną przynajmniej jednej łzy miłości, albo żalu. Mają uronić stworzenie, które nie będzie znało jej znaczenia. – Stworzenie, które będzie ci towarzyszyło – dodała W(E\N)us. Żadne inne. A więc o to chodziło. Musiał wzbudzić współczucie u istoty niższej i nieświadomej. – Ile czasu mam na wywołanie tej łzy? – Dopóki trwać będzie twoja śmiertelna powłoka. Kiedy stracisz mowę i zdolność poruszania się, a nie osiągniesz tego celu, twoje ciało zacznie zachowywać się jak u śmiertelnych – będzie się starzeć aż do śmierci. Kiedy umrzesz, pojedynek się zakończy, a ty przegrasz. X(A/N)th zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Oczekiwali, że mu się nie powiedzie i że będzie musiał za to zapłacić. – Zgoda. Pozwólcie mi wybrać postać śmiertelnika. – Pomyślał o pięknej kobiecie, ponieważ często wywoływały u śmiertelników łzy, albo może raczej o dziecku, co wydało się pomysłem jeszcze lepszym. – Nie. To ostatni drobiazg. Ja wybiorę dla ciebie postać śmiertelnika. – Ale ty możesz wybrać coś wyjątkowo trudnego! – Właśnie. Wtedy będzie to prawdziwe wyzwanie. Wygraj, a ja przyznam, że twoje stworzenia zachowują się naprawdę dobrze. – Przyznasz znacznie więcej – powiedział X(A/N)th ze srogą miną. – Przyjmuję twoje wyzwanie, a pozostałe Demony mają czuwać nad przestrzeganiem wszystkich zasad. Demony skinęły. Szykowała się interesująca rozgrywka. – W takim razie czas, abyś przyjął swoją śmiertelną postać – powiedział wielkim głosem Demon JU(P/I)ter. – Smoczy zad z głosem wodnej kaczki. Na imię będziesz miał Nimby. Zanim X(A/N)th zdołał zaprotestować, znalazł się w Obszarze Szaleństwa w ciele smoka w ukośne, różowo-zielone, pastelowe paski, z głową mundańskiego osła. – Au – jęknął, ale zabrzmiało to jak głos kaczki wodnej, coś między odgłosem wydawanym przez smarkającego goblina, a pomrukami gazu wydobywającego się z kanału ściekowego. W pobliskim stawie zabulgotało. Spod powierzchni wysunęła łebek kaczka wodna najwidoczniej przekonana, że odkryła drugą istotę swojego gatunku. Jednak gdy nikogo takie-go nie znalazła, postanowiła zanurzyć się z powrotem, ponieważ kaczki wodne żyją pod wodą i wynurzają się na powierzchnię jedynie w celu łapania owadów nawodnych, jednak wtedy muszą wstrzymywać oddech. Nazywał się Nimby, co było trafnie dobranym opisem jego osoby: No I Mamy Byle Co, właśnie, życie, którego nikt nie mógł mi pozazdrościć. Miał kłopoty. Jak nakłonić kogokolwiek, aby się do niego zbliżył, a co dopiero uronił nad nim łzę? Cóż, musiał spróbować. Świadomością ogarnął całe królestwo Xanth. Wiedział, co robią teraz wszystkie stworzenia i gdzie znajduje się każda, najmniejsza nawet roślinka. Xanth pulsował życiem. Gdzieś tam musi być ktoś, kto nie wystraszy się smoczydła, kto posłucha tego, co on będzie musiał powiedzieć, i kto uroni nad nim łzę. Może nie od razu, ale po jakimś czasie, kiedy

dobrze się poznają. Ponieważ poza poważnymi ograniczeniami nadal posiadał ogromną moc sprawiania przyjemności. Gdyby tylko ten, który zdecyduje się do niego przystąpić, zechciał poprosić. Gdyby tylko ten ktoś potraktował go poważnie. Ale zamiast znaleźć odpowiednią osobę, odkrył kolejny problem. W chwili kiedy zmieniał postać, pojawił się magiczny strumień, powodując czasowe osłabienie Tarczy. Zostało to wywołane zaklęciem, ponieważ nawet najbłahszy czar Demona był silniejszy od połączonej magii wszystkich istot pomniejszych. Przez najbliższe kilka godzin istniała możliwość przeniknięcia do Xanth bez przeniesienia w inny czas. To mogło powodować poważne perturbacje. Normalnie potrafiłby szybko temu zaradzić, ale jako Nimby niestety nie. Prowadził politykę niewtrącania się do przypisanego sobie regionu, ale Tarcza zbudo-wana przez mieszkańców Xanth była użyteczna, pozwalała utrzymywać porządek, więc sam po cichu wspierał tę inicjatywę. Teraz wypadało tylko mieć nadzieję, że nic szczególnie nieprzyjemnego nie wedrze się z Mundanii do Xanth, zanim Tarcza sama się uszczelni. Byłoby wspaniale, gdyby osoba, którą spotka, okazała się wyjątkowo chętna do współpracy i natychmiast zapłakała nad nim, równocześnie dając mu zwycięstwo i uwalniając go. Lecz skoro nie mógł nawet powiedzieć, że potrzebuje tylko jednej łzy, takie rozwiązanie wydawało się niezwykle mało prawdopodobne. Jednak jeśli jakaś osoba poprosi go o wyjaśnienia, będzie mógł ich udzielić. Jeżeli osoba ta poprosi o pomoc w uszczelnieniu Tarczy, też będzie mógł to zrobić. Przyjmując jednak, że zdoła to zrobić, skrywając swoją prawdziwą naturę. Istniała więc szansa, że problem uda się rozwiązać podczas trwania zawo-dów. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią osobę. Na tym więc skoncentrował swoją uwagę. Zaczął analizować wszystkie istoty zamieszkujące jego krainę. Zdecydowana większość mieszkańców była zupełnie nieprzydat-na. Większość była beznadziejnie pochłonięta swoim życiem i nie miałaby nic do roboty z dzikim potworem. Prawdę powiedziawszy, to, albo by przed nim uciekli, albo go zaatakowali, w zależności od odwagi. Potrzebował kogoś rozsądnego, kogoś z otwartą głową. To redukowało możliwości do niewielu osób. Pomyślał o najbliższej z nich. Młoda, piękna dziewczyna, Panna Fortuna. Była sprytna, skromna, uprzejma, urocza, troskliwa i nie oceniała innych po wyglądzie. Mogła być wspaniałą żoną dla jakiegoś młodego mężczyzny, gdyby nie jedna rzecz. Jej talentem było nieszczęście, a zdarzało się zawsze, ilekroć miała przed sobą dobre perspektywy. Była więc znakomitym partnerem dla Nimby’ego, który mógł, jeśli tylko by o to poprosiła, odwrócić jej szczęście. Mógł ją zastać samą, pokazać się i wykorzystując jedyną okazje do przemówienia, ujawnić, jak bardzo potrafi być użyteczny. Potem zamilkłby zgodnie z zasadami gry, ale to i tak pewnie by wystarczyło. Poznałaby się na nim i pojęłaby, że nie jest zwyczajnym potwo-rem, poprosiłaby go o odwrócenie swego szczęścia, a kiedy by to zrobił, naprawdę by go doceniła. Oczywiście to jeszcze nie powód, by ronić nad nim łzę, ale może się to stać później, jeśli zacznie się o niego troszczyć. Często płakała z powodu swoich zwierzątek czy członków rodziny, kiedy działo się im coś złego, co przy jej talencie zdarzało się dość często. Sprawa wyglądała więc całkiem dobrze. Nimby potruchtał na spotkanie. Ciało smoka było silne, więc droga nie sprawiała mu kłopotów. Skórę miał dostatecznie grubą, aby ignorować gałęzie i krzaki. Wzrok miał tak dobry, że bez problemów odnajdował właściwą ścieżkę. Nos łatwo pozwalał mu wywęszyć wszelkie stworzenia, duże i małe. Poczuł jednak pierwsze oznaki głodu. Teraz był śmiertelny, więc musiał jeść. Głód był dla niego nowym doświadczeniem. Wywęszył drzewo owocowe i zerwał z niego świeże ciasto wiśniowe. Zjadł, oblizał ośle wargi i pomyślał, że jedzenie jest w gruncie rzeczy dość zabawne! Postanowił sprawdzić, co robi jego wybranka. Fortuna czerpała ze Źródła Czasu, ponieważ jej mama się spieszyła i potrzebowała go trochę więcej. – Nie ma to jak czas bieżący – powiedziała. – Pójdź po niego. Fortuna, jak zwykle grzeczna, natychmiast przyniosła trochę bieżącego czasu ze źródła. Nimby przyjrzał się okolicy. Zauważył kilka roślin tymianku , ponieważ wiele okolicznych rodzin czasami

z niego korzystało. Mieszkańcy tego regionu bardzo sobie cenili czas. Działo się tak jeszcze przed przybyciem Fortuny. Zastanowił się nad tym, co jej powiedzieć, kiedy się spotkają. Ponieważ miał się jej objawić jako przerażający stwór, byłoby lepiej, gdyby najpierw przemówił do niej uspokajają-co. Dopiero kiedy będzie na to przygotowana, będzie mógł pokazać jej swoją smoczą postać. Musiał jednak zadbać o to, aby słowa wywołały właściwy efekt, bo miał tylko jedną chwilę na przemówienie. Chwile miały różną długość, jedne były dłuższe, a inne krótsze. W tym przypadku chwila będzie trwała aż do momentu, w którym ona w jakikolwiek sposób odpo-wie na jego słowa. Musiał więc uprzedzić jej płacz, albo krzyk, zanim skończy i zdradzi, że może być dla niej bardzo użyteczny. Na przykład, że mógłby odwrócić jej talent. Mógł powiedzieć, że posiada drzewo odwrotności i wie, jak go użyć, aby jej pomóc. Nie, mogła po prostu o drzewo zapytać. On zamiast tego może jej powiedzieć, że ma talent, dzięki któremu może ją zamienić, w co tylko będzie chciała, dopóki będzie z nim pozostawała. W ten sposób może się okazać, że będzie chciała zostać z nim przez jakiś czas. Musiał pamiętać nie tylko o tym, że gdy już raz przemówi, zamilknie. Gdy się rozstaną, przestanie się także poruszać. Dlatego jego mowa otwierająca jest nadzwyczaj ważna. Musiał zrobić to naprawdę dobrze. W jej efekcie mógł wygrać, albo przegrać wszystko. Dotarł do krzewu tymianku. Był niski, a więc jego oddziaływanie było ograniczone. Ktoś na ziemi wokół niego nakreślił krąg. Była to granica, do której można było bezpiecznie się zbliżyć. Ludzie, którzy potrzebowali listka rośliny, musieli używać do jego zerwania drewnianego haczyka, ponieważ to, co nieożywione, nie poddawało się za bardzo działaniu czasu. To właśnie miała zrobić Fortuna. Wsunęła liść do magicznej sakwy, która powstrzymywała jego działanie, i zabrała sakwę do domu dla matki. Jej matka oczywiście wiedziała, jak bezpiecznie się z tym obchodzić; mamy zawsze potrzebowały więcej czasu. Nimby zanurkował za stertę głazów, leżących w pobliżu rośliny. Taki sposób nurkowania był odpowiedni, ponieważ przypominał zachowanie kaczki wodnej. Co prawda z tego miejsca nie będzie dobrze widział dziewczyny, ale i ona nie mogła jego zobaczyć, a na to właśnie liczył. Oczywiście mógł użyć swej świadomości, aby ujrzeć ją bez udziału oczu, ale lepiej było wsłuchać się w jej zbliżające się kroki i w tym czasie powtórzyć sobie przemówienie. Jak miałby zachęcić ją do słuchania, nic nie mówiąc? Może gdyby wydał z siebie głos, pomyślałaby, że to kaczka, i poczekała bez strachu. Potrzebował kilku słów, aby zaczęła słuchać, a wtedy mógłby odegrać całą sztukę. Fortuna ze swym nieustannym brakiem szczęścia z pewnością nauczyła się zachowywać ostrożnie, więc zapewne wysłucha go przez chwilę przynajmniej w milczeniu. Zastrzygł oślimi uszami. Była tu! Podeszła bezgłośnie do rośliny, kiedy zastanawiał się nad sytuacją. Stała na granicy oddziaływania czasu. W swojej świadomości widział dokładnie jej kobiecą postać. Niemal przegapił okazję. Nie mógł pozwolić sobie na stratę choćby sekundy. – Kwak! Kwak! – powiedział w kaczy sposób. – Proszę, posłuchaj mnie, nic nie mówiąc, bo mam dla ciebie interesującą wiadomość. Wiem, na czym polega twój kłopot z talentem, ale potrafię to odwrócić, ponieważ moim talentem jest zdolność do czynienia z innych tych, którymi życzą sobie być na czas, kiedy będą przebywać w moim towarzystwie. – Jak dotąd szło dobrze, nie odezwała się ani słowem. Ale musiał powiedzieć resztę, zanim chwila jej milczenia dobiegnie końca. – Jestem przyjacielem, ale nie jestem człowiekiem. Wyglądam ohydnie, lecz w żadnym razie nie zamierzam cię skrzywdzić. Potrzebuję towarzystwa takiej osoby jak ty i zrobię wszystko, aby moje towarzystwo stało się dla ciebie wartościowe. Żeby twoje zaufanie było usprawiedliwione. Jednak później nie będę już mógł mówić. Będę całkowitym niemową. Będziesz więc musiała powiedzieć, czego pragniesz. Zostań ze mną, a na wspólnie spędzony czas otrzymasz, co będziesz chciała. Ja chcę jedynie twojej przyjaźni. Proszę, nie uciekaj, kiedy mnie zobaczysz, a wyglądam okropnie. Jestem dla ciebie absolutnie niegroźny, bo bez ciebie bardzo będę cierpiał. – Czy wyjaśnił

dostatecznie dużo? Nie mógł po-wiedzieć więcej o sobie; zbliżył się do prawdy na tyle, na ile było mu wolno. Ale może powinien dać pełniejszy obraz swojej postaci, żeby nie krzyknęła z przerażenia i nie uciekła. – Jestem zaczarowaną postacią, nie całkiem tym, czym się wydaję. Mój los zależy od ciebie. Jeżeli chciałabyś teraz na mnie popatrzeć, spójrz na stertę skał po twojej prawej stronie. Wysunę głowę, skłonię się i będę milczał. Ale ty możesz do mnie mówić, a ja cię zrozumiem i zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Proszę, zaufaj mi. Nazywam się Nimby. Powiedział dość. Teraz wszystko było kwestią czasu. Powoli podniósł głowę i wyjrzał spoza skał. Stała tam i... TO NIE BYŁA TA DZIEWCZYNA! – Och, jaki śmieszny osioł! – zawołała dziewczyna. Nimby tymczasem zaniemówił, zgodnie z regułami wyzwania. Miał doskonałą, długą okazję, dłuższą, niż się spodziewał, i mówił dobrze. Ale jak mogło dojść do tego omyłkowego spotkania? Wrócił do swojej świadomości, prześledził dokładnie drogę swojej wybranki i już się zorientował: pech Fortuny znowu zadziałał. Tuż przed ścianą dzikiego kwiecia było skrzyżowanie dwóch ścieżek i tam zderzyła się z inną dziewczyną. Obie przewróciły się i usiadły na ziemi, sapiąc. Następnie szybko wstały, otrzepały ubrania z kurzu, przeprosiły się nawzajem, chociaż każda uważała, że to ta druga jest winna, i ruszyły swoją drogą – a raczej nie swoją drogą! Fortuna podążyła załatwić sprawunki tej drugiej dziewczyny, czyli poszła po korzenie chrzanu, żeby nie dostać od mamy ochrzanu. A ta druga dziewczyna udała się ku krzewowi tymianku i uświadomiła sobie swój błąd w chwili, w której Nimby do niej przemówił. Nazywała się Chlorine i miała talent do zatruwania wody. Była zwyczajna, głupia, ograniczona, zupełne przeciwieństwo Fortuny. Do zderzenia doszło z jej winy, bo to ona biegła swoją drogą, nie zważając na nic, chociaż ścieżka nie nadawała się do biegów. W ten sposób zabrała Fortunie nadzwyczajną okazję spotkania z Nimbym, który mógł jej tak bardzo pomóc, a dla Nimby’ego stała się nieszczęściem, gdyż stracił jedyną szansę na wytłumaczenie czegokolwiek. Cóż miał teraz począć z tą wstrętną dziewuchą? No bo to właśnie z nią musiał wypełnić swoje zadanie. Chlorine podeszła do niego. – I nie możesz już nic powiedzieć? – zapytała. – Nawet zaryczeć? Zachichotała ze swojego głupiego dowcipu. Poprosiła, więc Nimby wyszedł z ukrycia, pokazując swoje smocze ciało. – Och, ty jesteś dzikim smokiem – stwierdziła. – Najobrzydliwszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam! Dlaczego miałabym ci dotrzymywać towarzystwa? No właśnie, dlaczego. Fortuna miałaby nieco współczucia, ponieważ była przyzwoitą dziewczyną. Ale Chlorine była szorstka w obejściu i zachowała się grubiańsko. Sprawdzając swoją świadomością jej życie, odkrył coś jeszcze gorszego. Kiedyś miała w sobie trochę współczucia, ale jej okropna rodzina je z niej wybiła. Dawno nie płakała, a teraz pozostała jej już tylko jedna łza, ale nie bardzo wiedziała, gdzie się zapodziała. Nawet gdyby Chlorine ją odnalazła, przecież nie uroni jej z jego powodu. Lecz nie znajdzie jej, bo stała się cyniczna i nie zważała zupełnie na innych. Chlorine po prostu nie była wiele warta. Nimby poniósł porażkę na samym początku. Trudno byłoby mu wymyślić gorszego kompana. A wszystko dlatego, że nie przyłożył się i nie uważał dostatecznie, choć wiedział, że Fortuna ciągle ma w życiu pecha. Wygłosił znakomitą mowę, ale dla rozumnej dziewczyny. Zaprzepaścił swoją szansę na zwycięstwo. Pełen wyrzutów sumienia zwiesił gło-wę. – No, ale jeżeli to, co powiedziałeś, jest prawdą – odezwała się Chlorine – to może być mój szczęśliwy dzień. Dam ci szansę. Ale ostrzegam, jeżeli spróbujesz mnie zjeść, zatruję twoją wodę i dostaniesz okropnie bolesnego siusiania. Miała na myśli zapalenie pęcherza, ale Nimby nie obawiał się wewnętrznych chorób. Nie lękała się więc o swoje bezpieczeństwo. Rzeczywiście potrafiła zatruć dotknięciem każdą wodę, co oznaczało, że gdyby musiała, zabiłaby każde stworzenie. Nie mogłaby tego zrobić

Nimby’emu, ponieważ był Demonem, ale rzecz jasna on nie mógłby pozwolić jej tego zrozumieć. Poza tym była tą osobą, którą wybrał, a zadania ciągle nie wykonał; może nadal istniała jakaś słabiutka szansa na zwycięstwo. Skinął więc, pokazując, że rozumie jej ostrze-żenie. – Uczyń mnie piękną – powiedziała. To było łatwe. Popatrzył na nią i zaczął zmieniać różne części jej ciała. Rozczochrane zielonkawożółte włosy zamienił w bujne połyskujące złotem i zielenią loki, które zwracały na siebie uwagę. Pożółkłą cerę zamienił w najdelikatniejszą w całym Xanth. Przypominająca budzik figura przypominała teraz klepsydrę. Grube, prostackie stopy przemienił w delikatne, ubrane w kryształowe pantofelki. W końcu byle jaką suknię zastąpił elegancką toaletą dopa-sowaną do nowej, zgrabnej figury niczym dzieło artysty. Teraz była przyciągającą oko przedstawicielką swojego gatunku. Popatrzyła po sobie z aprobatą. – Ooooo! Czy to prawda? To znaczy... czy to nie iluzja? Czuję, że to prawda. – Uszczypnęła się delikatnie, ale na tyle mocno, aby sprawdzić, czyjej odczucia są rzeczywiście prawdziwe. Nimby skinął, potwierdzając, że to prawda. Dopóki się nie rozdzielą. – Potrzebuję zwierciadła – powiedziała. – Chcę spojrzeć na twarz. Nimby zmienił jedną ze swoich łusek w lustro i obrócił się tak, aby mogła w nie popatrzeć. Przyglądała się sobie z dreszczem emocji Nagle doszła do ciekawego wniosku. – Nie wyglądam niemądrze, ja jestem niemądra. Często mi to powtarzano. Możesz zrobić, żebym była mądra? Co prawda zadała pytanie, ale właściwie brzmiało ono jak prosiła, tak samo w przypadku lustra. Nimby skoncentrował się na jej miałkim umyśle i zaczął poszerzać horyzonty dziew-czyny. Uśmiechnęła się. – Robię się mądrzejsza! Czuję to! Zaczynam rozumieć rzeczy, których nie rozumiałam dotąd. Moje widzenie spraw poszerzyło się i pogłębiło niewiarygodnie. – Zamilkła. – I moje słownictwo także. Nigdy wcześniej nie wypowiadałam się w ten sposób. Nimby skinął. Nie tylko rozwinął jej intelekt, ale również go poszerzył. Teraz mogła rozwiązywać problemy siłą intelektu i potrafiła ocenić, kiedy osiągnie pożądany rezultat. Te-raz mogła nawet użyć określenia „zapalenie pęcherza”. Popukała go w głowę i popatrzyła na niego. – Wiesz, ty jesteś całkiem niezłym stworzeniem, jeżeli to wszystko to nie sen. Masz naprawdę potężny talent. No, ale teraz miałabym życzenie popatrzeć darowanemu smokowi w zęby. Dlaczego robisz dla mnie to wszystko? Powiedziałeś, że potrzebujesz mojego towarzystwa, ale bez wątpienia potrzebujesz ode mnie czegoś więcej niż towarzystwo. Przypadek czy przemyślany zamiar sprowadził cię do mnie? Nimby nie mógł odpowiedzieć, więc tylko spoglądał na nią. Dzięki nowo zdobytej inteligencji szybko pojęła, w czym rzecz. – Kolejno w takim razie: Czy to był przypadek? Skinął potwierdzająco. Czekał na Pannę Fortunę, a nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprowadził Chlorine. – Spotkałeś mnie przez przypadek – powtórzyła powoli, rozważając w swym potężnym teraz umyśle różne ewentualności i ich konsekwencje. – Ale musiałeś przecież mieć jakiś zamiar. Czy potrzebujesz specjalnie mnie? Pokręcił przecząco głową.

– Czy z własnej woli chcesz być dla mnie bardzo użyteczny? Znowu przytaknął. Musiał zadbać o nią dostatecznie dobrze, żeby zechciała uronić nad nim łzę. Ale teraz była zbyt przebiegła, aby zaakceptować bezkrytycznie taką odpowiedź. – Chcesz być użyteczny dla mnie, tak jak ja mam być użyteczna dla ciebie? Stała się naprawdę mądra. Rzeczywiście nie dbał o jej przyszłe powodzenie, interesowało go jedynie zwycięstwo w zawodach. Lecz wobec tego, że potrzebował jej emocji, tego, aby uroniła nad nim łzę, zamierzał traktować ją dobrze. Chciał, żeby go polubiła, żeby zadbała o jego pomyślność. Z tego, co powiedziała, zrozumiał, że był dla niej bardzo użyteczny, jeśli wręcz nie przyprawił jej o szczęście. Skinął więc znowu potakująco. – A więc potrzebujesz kogoś... ale nie żeby go zjeść czy jakoś skrzywdzić. Przytaknął. – Oczywiście nie jestem pewna, czy mogę ci zaufać – powiedziała rozsądnie, jako że rozsądek był teraz jedną z jej mocnych stron. – Ale widziałam, jaki jesteś potężny, i wiem, że bez wątpienia mogłeś mnie pozbawić świadomości i pożreć, gdybyś miał takie zamiary. To wyraźnie potwierdza twoją prośbę. Potrzebujesz towarzystwa. Lekko potaknął głową. – Ale jest coś jeszcze – zauważyła roztropnie. – Mogłabym zgadywać całymi dniami i nigdy nie odkryć prawdy. Nigdy nie byłam dobra w dziewiętnaście pytań czy choćby w pięć. – Znowu zamilkła na chwilę. – Ale teraz mogłabym być dobra. W każdym razie nie widzę powodów do szukania odpowiedzi. Dopóki będę z tobą, będę taka jak teraz, a kiedy się rozdzielimy, znowu stanę się taka jak kiedyś. Znowu przytaknął. – W takim razie popatrzmy, czego jeszcze bym chciała – powiedziała niezwykle praktycznie. – Uroda to sprawa zewnętrzna. Chcę być także zdrowa. Skupił się i ofiarował jej nadzwyczajne zdrowie. W jakimś stopniu dodał go już wcześniej, kiedy uczynił ją piękną i mądrą, a teraz chemia jej ciała stała się równie dobra jak jej kościec i ciało. Żyłaby długo, nigdy nie chorowałaby, a po każdym zranieniu szybko wracałaby do zdrowia. Gdyby tylko była z nim. – Tak, czuję, że zaklęcie zdrowia przenika mnie – przyznała. – Aż mi się chce biegać i skakać. - I zaczęła to robić, a jej ciało reagowało znakomicie. Wróciła do niego. – W jakiej odległości od ciebie powinnam się znajdować, aby nadal odczuwać twoje dobroczynne działanie? – zapytała. – Dziesięć kroków? Sto? Tysiąc? Skinął potakująco po tej trzeciej sugestii. Musiała pozostawać w jego towarzystwie, a skoro dystans nie był sprawą kluczową, można było się zgodzić na wielkość przybliżoną. Nie zadała natomiast pytania związanego z poprzednim: czy mogłaby odejść dalej, przerwać formalnie związek, zmienić się, wrócić i znowu korzystać z dobrodziejstw jego towa-rzystwa. Uznała, że mogłaby – wiedział o tym dzięki swojej świadomości – ale naprawdę byłby to kłopot dla nich obojga. Skoro jednak nie mógł sam o tym poinformować, ona musiała zapytać. Nagle przyszło jej do głowy coś jeszcze. – Obawiam się, że choć mój umysł i ciało są w doskonałej kondycji, osobowość im ciągle nie dorównuje. Nadal jestem cyniczną i bezduszną smarkulą; dlatego właśnie inni mnie nie lubią. Możesz zmienić mnie w miłą osobę? – Zawahała się, bo coś jej przyszło do głowy. – Ale nie nazbyt miłą, bo nie chcę być jakieś ciepłe kluchy. To była kolejna prośba. Nimby skupił się i zmienił jej osobowość na miłą. Naturalnie przyłożył się i wykonał dobrą pracę, oferując jej takie cechy, jak uczciwość, litość, współczucie, empatia i troskliwość. Była już tak miła, jak to tylko możliwe. Dołożył jednak do tego nieco poczucia rzeczywistości, żeby nie stała się, jak to sama określiła, ciepłymi klu-chami.

– O rety – westchnęła. – Doskonale wiem, jaką wredną osobą byłam, i to zupełnie bez powodu. Muszę podjąć pewne zobowiązania i we właściwym czasie zrobię to. – Znowu popatrzyła na Nimby’ego. – A co z moim talentem? Możesz mi podarować jakiś lepszy? To było niebezpieczne. Mogła poprosić o talent wszechwiedzy i gdyby go dostała, szybko odkryłaby jego tajemnicę, a to z kolei sprowadziłoby na niego klęskę. Jej inteligencja stała się już dość groźna. Pokręcił więc przecząco głową. – No cóż – powiedziała, spoglądając na całość realistycznie. – Już tyle dla mnie zrobiłeś, że byłabym niewdzięczna, żądając więcej. Skoro więc tyle zrobiłeś dla mnie, ja chciałabym zrobić coś podobnego dla ciebie. Czy możesz zmienić siebie, tak jak zmieniłeś mnie? O tym Nimby nie pomyślał. Oczywiście, że mógł, ale czy powinien? Uznał, że nie powinno to grozić niczym niebezpiecznym, skinął potakująco. – W takim razie zmień odpowiednio swój intelekt, posturę i charakter – poleciła. – Mam oczywiście na myśli ludzkiego mężczyznę. No i Nimby stał się przystojnym, inteligentnym, zdrowym i miłym ludzkim mężczyzną. W ten sposób, tak jak ona wcześniej, on teraz przestał wzbudzać odrazę. – Och tak – westchnęła. – Jesteś takim mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam, a o którym wiedziałam, że nigdy nawet na mnie nie spojrzy. – Popatrzyła na niego z uznaniem. – Spójrz na mnie. Miała wrażenie, że on musi być jej posłuszny. To nie miało znaczenia, więc nie przejął się za bardzo. Popatrzył na nią. – Obejmij mnie – powiedziała. – Pocałuj. Objął ją więc i pocałował. Ona była taka, jaką ją stworzył, ale on znajdował się w ciele, które nie było dla niego naturalne. Niemniej jednak było to interesujące i łagodnie przyjemne doznanie. Stało się tak zapewne dlatego, że nadał sobie w pełni męską postać z wpisanym nierozerwalnie w nią pociągiem do każdej napotkanej kobiety, która wygląda i zachowuje się tak jak ta właśnie. Jej pięknie wyrzeźbione ciało wywołało w jego nadzwyczaj zdrowym męskim ciele znamienną reakcję. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w swoim długim życiu poczuł ludzkie pożądanie. Zakończyła pocałunek i westchnęła. – Szkoda, że jesteś smokiem z osią głową – stwierdziła. – Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, wyszłabym za ciebie za mąż Iluzja! Ale dobre było i to, że myśli o nim jak o potworze, a nie jak o Demonie X(A/N)th. – Nadal nie mówisz? Przytaknął, doceniając taki stan rzeczy: inaczej nie zdołałby zataić swojej tożsamości. – Nie szkodzi. Będę mówiła za nas oboje. – Pomyślała o czymś. Oczywiście w takim stanie nie mogę wrócić do domu – uznała realistycznie. – Rodzina nigdy by mnie nie rozpoznała, a gdyby im się udało, zaczęliby mi zazdrościć. Myślę, że powinnam w takiej sytuacji zniknąć na kilka dni. Nawet nie będą za mną tęsknić. Znowu go pocałowała, przylgnąwszy do niego, aż jego ciało zaczęło pulsować i rozgrzewać się alarmująco, choć nie nieprzyjemnie, następnie odsunęła się zalotnie. – Zróbmy więc sobie długi spacer do nieznanych miejsc, w naszych obecnych postaciach, a kiedy się znudzę, pomyślę, co dalej No bo jeżeli jest to tylko sytuacja chwilowa, to muszę maksymalnie ją wykorzystać. – Popatrzyła na niego taksującym wzrokiem. – Zdaje się, że nie masz wielkiego doświadczenia w romansowaniu. Nimby skinął potakująco. Prawdę powiedziawszy, nie miał w ogóle pojęcia, o czym mówi, i chociaż jego świadomość próbowała złapać jej myśli, nie potrafił uchwycić się niczego konkretnego. Czym było to romansowanie? Czy to miało coś wspólnego z drżeniem ciała, które czuł, kiedy go całowała? Chlorine się roześmiała.

– Nie bój się, Nimby. Nauczę cię. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale odkąd jestem piękna i miła, doceniam wartość romansowania. Ale nie wolno się spieszyć. Przeżyjmy więc naszą przygodę. Wzięła go za rękę i poprowadziła ścieżką, oddalając się od krzewu tymianku. Nagle o czymś pomyślała. – Mówiłeś, że możesz odwrócić mój talent. Co z tym? Rzeczywiście. W czasie krótkiej rozmowy „tak-nie” ustalili, że zamiast zatruwać wodę, mogłaby ją oczyszczać. Prawdę powiedziawszy, cały czas mogła wykorzystywać swój talent w ten sposób, gdyby sobie to uświadomiła, ponieważ jej trucizna działała czasowo, ale zabijała wszelkie złe życie w wodzie. Nimby czuł się nieco lepiej. Chlorine była pomyłką, ale stawała się coraz bardziej interesująca. Może uda jej się nawet odnaleźć zagubioną łzę. On oczywiście wiedział, gdzie jest, ale nie mógł jej powiedzieć, dopóki nie zapyta serią pytań „tak-nie”. Robiła natomiast to, czego sobie życzył: budowała między nimi związek. Tymczasem świadomość doniosła mu, że osłabione działanie Tarczy zaczyna dawać o sobie znać: z Mundanii do Xanth mogła przeniknąć potężna wichura. Chociaż nie mógł widzieć przyszłości, z długich dawnych doświadczeń wiedział, co to znaczy. Jeśli siła wiatru wzrośnie i zdoła wykurzyć sporą ilość magicznego pyłu, można oczekiwać kłopotów, jakich nikt nie widział od tysiąca lat. A on nie mógł temu zaradzić. Teraz zaczynał pojmować, jak bezwzględne są pozostałe Demony i jak go oszukały. Zdawały sobie sprawę, że kiedy ulegnie transformacji, Tarcza osłabnie i wichura nawiedzi Xanth. Doskonale zgrali w czasie całe przedsięwzięcie, mając nadzieję, że właśnie w najgorszym momencie Demon X(A/N)th będzie słaby. On, chcąc znacząco poprawić swój status, pozwolił się złapać w sidła. Rozdział 2 Wesoła Wdówka Karen wyglądała przez okno samochodu kempingowego. Zauważyła wzburzoną powierzchnię morza. – Czy to jest „Wesoły Wicherek”? – zapytała. Miała siedem lat i interesowała się wszystkim oprócz domu i szkoły. – To „Gladys”, neptku – odparł David. Był jej dwunastoletnim przyrodnim bratem i starał się dowieść, że wie wszystko to, czego ona nie wiedziała. – Huragan „Gladys”. Taka odpowiedź wywołała kolejnego przyrodniego brata, Seana, i – jak to często bywało w takich sytuacjach – sprzeczkę. Miał siedemnaście lat, więc górował nad Davidem tak jak David nad Karen. – Huragan „Wesoły Wicherek” – powiedział, chichocząc. – To mi się podoba. Ale nie, nie mam go tu; to tylko zwykła podfruwajka. Cieszcie się nią. Karen spodobała się odpowiedź Seana. Popatrzyła na siedzących z przodu mamę i tatę, którzy wymienili Znaczące Spojrzenie. To prawdopodobnie z powodu podfruwajki. Dorośli wiedzieli, że to zabawne, i dlatego unikali takich tematów. – Sztorm Tropikalny Gladys – powiedziała mama. – Nie jest jeszcze huraganem. Inaczej nie ryzykowalibyśmy podróży drogą przecinającą burzę. Teraz dzieciaki wymieniły znaczące spojrzenie. Chodziło o dorosłych i zabawę. – STWW – rzucił niewinnie Sean. – Po chwili, dość długiej, aby zacząć się zastanawiać, co nieprzyzwoitego miał na myśli, wyjaśnił: – Sztorm Tropikalny Wesoły Wicherek. – ST – przytaknął David z głupim uśmieszkiem. Karen zachowała powagę, ponieważ nie powinna była wiedzieć, co to naprawdę znaczy ST, chociaż oczywiście wiedziała. Super Towar. Tak jak wiedziała, że SM oznacza: Spadaj

Mała. Ale co kryło się za WW, w słowniku zakazanym? Może Wesoła Wdówka. Z pewnością chłopaków takie coś rozśmiesza, ale nie miała pojęcia dlaczego. Ich rodzina była raczej z tych nowoczesnych. Mama miała już wcze-śniej męża, a tata żonę, ale tamto się nie sprawdziło. Karen świetnie wiedziała dlaczego: oboje byli stworzeni dla siebie, więc tamte małżeństwa to tylko pomyłki. Podobnie jak ich pierwsze dzieci, chociaż nie było stosownie tak mówić, chyba że w największej złości, kiedy jedno z nich poszturchiwało ją zbyt mocno. Sean był synem taty, a David mamy, co prowadziło do wielu ostrych nieporozumień między nimi. Z tego punktu widzenia Karen była lepsza od obu braci, bo była dzieckiem obojga rodziców, i do tego córką. Tak więc wszyscy byli rodzeństwem, ale jedynie ona była spokrewniona z wszystkimi bezpośrednio. Podobało jej się to. Naprawdę należała do rodziny. Wpatrywanie się w wodę, nawet kiedy tak ładnie się w niej kotłowało, znudziło Karen. Postanowiła sprawdzić, co u zwierzaków. Były zamknięte w klatkach, żeby uniknąć podczas jazdy jakichś perturbacji, jednak im nie podobała się taka sytuacja. – Cześć, Woofer - powiedziała, klepiąc wielkiego kundla. Woofer był psem Seana, ale przyjaźnie odnosił się do wszystkich w rodzinie, szczególnie do tych, którzy go karmili. Miał niemal czarną sierść, przez co pasował do Seana i taty. – Cześć, Midrange. – Pogłaskała nieokreślonego kociaka. Midrange był kotem Davida, ale łasił się do każdego, kto siedział w jednym miejscu dłużej niż przez chwilę. Miał nędzne, jasne futro, co z kolei pasowało do ciemnych blond włosów Davida, które miał po mamie. – Cześć, Tweeter. – Papuga z długim ogonem była ulubienicą Karen i tylko wobec niej zachowywała się przyjaźnie, choć tolerowała wszystkich. Jej pióra były miejscami brązowe, co miało przypominać rude kędziory dziewczynki. Miało to także przypominać włosy rodziców: częściowo jasne, a częściowo ciemne. Zwierzaki ucieszyły się, bo Karen zwykle poświęcała im więcej uwagi niż ktokolwiek inny. Prawdę powiedziawszy, wszystko to były stworzenia z podwórka, uratowane ze stawu, albo kupione na pchlim targu jako zachcianki różnych członków rodziny; nikt inny zresztą ich nie chciał. Karen uważała je jednak za wspaniałych towarzyszy, a one najwyraźniej zgadzały się z nią. Samochodem szarpnęło. – Psiakrew! – powiedział tata zza kierownicy. – Silnik nawala. – Ale nie możemy się tu zatrzymać – zaprotestowała mama. W ogóle nie możemy się zatrzymywać, inaczej sztorm... – zawiesiła głos, jak zwykle, kiedy miała powiedzieć coś, czego nie powinny słyszeć dzieci. To oczywiście oznaczało, że Karen bardzo chciała usłyszeć. – Przepraszam, ale muszę iść – powiedziała do zwierząt i przesunęła się na środek pojazdu do stołu, przy którym wcześniej siedziała. Teraz słyszała, że silnik przerywa. Brzmiało to jak zepsuty samolot Davida. Samochód zaczął zwalniać. – Pasażerowie, proszę zapiąć pasy – Sean udawał kapitana samolotu. – Wystąpią turbulencje. Nie ma powodów do paniki. Powtarzam: nie ma powodów do paniki. – Ostatnie słowa wypowiedział ze szczególnym naciskiem, jakby kapitan chciał ukryć niepokój. Wtem samochodem wstrząsnął silny podmuch wiatru. David i Karen zaśmiali się równocześnie; rzeczywiście wydawało się, jakby lecieli samolotem przez burzę. – Gdzieś musi być jakiś zjazd z drogi – stwierdził tata. – Nie chcemy utknąć na moście. Gdzie jesteśmy? Mama popatrzyła na mapę. – Przekraczamy Big Pine Key. Chyba nie sądzisz, że silnik...? – Nie warto ryzykować – uznał tata. – Jeśli to się rozkręci, lepiej żebyśmy poczekali, przynajmniej do czasu, aż zajrzę do silnika. – Lądowanie awaryjne – oznajmił specjalnie alarmującym tonem Sean. – Proszę pasażerów o pozostanie na miejscach. Proszę zastosować się do procedury wypadkowej i sprawdzić najbliższą

drogę ewakuacji. – Kolejny podmuch wiatru wzmógł tylko realizm sytuacji. – Powtarzam, są powody... to znaczy nie ma powodów do paniki. – Gdyby kapitan powtórzył zapewnienie bez pomyłki, nie zadziałałoby. Karen zachichotała, ale w głębi duszy zaczynała się denerwować. Wracali do domu po wizycie u przyjaciół w Key West, a ST Gladys przyspieszył ich wyjazd. Od Miami dzielił ich jeszcze spory kawał drogi wzdłuż wybrzeża i most, a morze wyglądało coraz groźniej. Czy któryś z takich podmuchów mógłby zepchnąć ich do wody? Silnik pracował coraz gorzej. – Tak nie możemy jechać dalej – powiedział tata. – Jest gdzieś jakiś zjazd? – Tak, na krzyżówce droga odchodzi do Big Pine – poinformowała mama, spoglądając na mapę. – Może tam znajdziemy schronienie Na skrzyżowaniu skręcili na północ. Wiatr uderzył w nich, próbując zepchnąć auto z drogi, ale tata zdołał utrzymać kurs. Nagle z nieba opadła kurtyna deszczu, czyniąc świat zupełnie niewidzialnym. Karen nie widziała nic przez boczne okno i podejrzewała, że tata niewiele więcej może zobaczyć przez przednią szybę. A robiło się coraz gorzej. Cieszyła się na tę przejażdżkę, a wiadomości o sztormie wręcz ją intrygowały, ale cała radość nabrała teraz kwaśnego smaku. Sytuacja zaczynała naprawdę przerażać, a jeszcze nie mieli do czynienia z huraganem. Nabrała przekonania, że podobne rozrywki nie są aż tak zabawne, jak się mówi. – Tutaj nie ma się gdzie się zatrzymać – mruknął tata. – A to co? Kolejny skręt? – To skrzyżowanie z 940 – powiedziała mama, ale głos zabrzmiał, jakby usilnie starała się kontrolować jego ton, co tylko bardziej jeszcze podenerwowało Karen. Nawet chłopcy przestali żartować. Teraz samochód rzeczywiście przypominał samolot lecący w złą pogodę, lecz Karen wolała się szybko wyzbyć podobnych wizji. – Skrzyżowanie? Nie widzę – powiedział tata. – Ale powinien tu gdzieś być jakiś budynek, który osłoniłby nas od wiatru. Nie odważę się stanąć, dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca, ponieważ drugi raz silnik może nie zapalić. Samochodem znowu szarpnęło. Wtem mama krzyknęła głośno. Była naprawdę przerażona, a łatwo nie ulegała strachowi. – Jim... – Jakim cudem znaleźliśmy się na moście? – zapytał zaskoczony tata. – Były dwie drogi – powiedziała mama. – Sądziłam, że jechaliśmy tą z lewej strony, ale musieliśmy chyba być na prawej. Prowadzi do No Name Key . – Cóż, jakkolwiek się nazywa czy nie nazywa, tam właśnie jedziemy – stwierdził tata. Karen z ulgą dojrzała przez okno ląd; przejeżdżali przez krótki most. Popatrzyła przed siebie, przez przednią szybę i dostrzegła tablicę z napisem ROCKWELLS. Następny oznajmiał NO NAME. Rzeczywiście znaleźli się na No Name Key. Nadal żadnego schronienia. W końcu silnik jeszcze raz się zachłysnął i zgasł. Utknęli tu na dobre. Na bezimiennej wysepce. Mama nawet nie pozwoliła tacie spróbować zapalić silnika, ponieważ różne przedmioty latały teraz w powietrzu, wiatr kręcił wszystkim, co znalazło się w jego zasięgu. Mogli jedynie czekać. – Bezpieczne lądowanie awaryjne – oznajmił Sean. – W obcym kraju. Bez paniki. Zostaniemy uratowani, zanim łowcy głów wpadną na nasz trop. – Dowcip jednak nie padł na podatny grunt. Sięgnęli po kanapki i zaczęli chórem śpiewać, udając, że są na pikniku, podczas gdy wiatr hulał wokół nich, a zapadająca noc obejmowała ich niczym głodny potwór. Samochodem tak często wstrząsało, że przestali zwracać na to uwagę. Na chwilę się uspokoiło. Natychmiast przystąpili do niezbędnych czynności: tata do silnika, a dzieci wzięły zwierzęta na smycze, żeby je na chwilę wyprowadzić. Tweeter nie bar-dzo nawet odczuwał potrzebę wyjścia, ale Karen wyjęła go z klatki i potarmosiła, żeby wrócił mu dobry nastrój. Ptak potarł dziobem o jej nos, co dla niego było równoznaczne z całusem. Nie robił tego nikomu innemu, a poza tym była to jedyna sztuczka, jakiej Karen zdołała go nauczyć, jej w

każdym razie wystarczyło. Prawda była taka, że ona pocieszała jego w takim samym stopniu jak on ją. Podmuchy wiatru znowu się wzmogły, sugerując, że to, co przyjdzie, będzie znacznie gorsze od tego, co było. Wszyscy szybko wrócili do samochodu. Tata nie zdołał zapalić silnika – wielka niespodzianka! – ale znalazł kilka kamieni, żeby zablokować koła auta i zapewnić mu większą stabilność. Mama włączyła na chwilę radio, aby wysłuchać prognozy pogody. „W najbliższej dobie oczekuje się huraganu o niedużej sile – usłyszała Karen i musiała się powstrzymać od histerycznego śmiechu. Jeśli ten jest słaby, to nie chciałaby się spotkać z silnym! – Dwadzieścia cztery i pół stopnia szerokości północnej, osiemdziesiąt jeden stopni długości zachodniej, przesuwa się z prędkością dziesięciu mil na godzinę”. Mama sprawdziła dane na mapie i znowu krzyknęła. – To TUTAJ! – powiedziała. – Idzie prosto na nas! – No, przynajmniej w samym oku będzie cisza. – Tata próbował podreperować nieco nastroje, ale bez skutku. Nie mieli co robić, pozostawało tylko siedzieć i czekać. Nie rozkładali łóżek, tylko każdy usadowił się wygodnie na swoim miejscu i próbował się zdrzemnąć na tyle, na ile pozwalały warunki. Nie było też sensu zamykać na powrót zwierząt, więc każde mogło sobie znaleźć wygodne miejsce. Woofer rozłożył się u stóp Seana, a Midrange wybrał kolana Davida. Tweeter, nie czując się pewnie przy wypuszczonym na wolność kocie, zdecydował się wrócić do klatki. Midrange nigdy nie zaatakował ptaka, ale Karen rozumiała jego obawy. Prognoza pogody była trafna. Po jakimś czasie wiatr ucichł i zrobiło się zupełnie spokojnie. Doskonale jednak wiedzieli, że nie należy opuszczać samochodu, bo wichura może wrócić w każdej chwili. Karen nasłuchiwała przez dłuższą chwilę, po czym postanowiła znowu się zdrzemnąć. Obudziła się tuż przed świtem. Na niebie nie było słońca, pojawiały się jedynie świetlne rozbłyski. W wyobraźni widziała pierzaste chmury krążące nad samochodem i strzelające w niego strzałami. Wykonane były z pary wodnej i nie czyniły żadnej szkody. Wiatr jednak się uspokoił i najgorsze minęło. Samochód stał na kołach, nie został zepchnięty do morza. Teraz mogła się cieszyć kolejną przygodą. Pozostali zaczęli się kręcić w fotelach. Za oknami dniało. Po przebudzeniu kolejno skorzystali z kempingowej toalety. Następnie mama zabrała się do przyrządzania śniadania, a tata wyszedł, żeby raz jeszcze spróbować uruchomić silnik. – Ej! – zawołał zaskoczony. Karen wyskoczyła za tatą. Na palcu trzymała Tweetera. Zaraz za drzwiami stanęła jak wryta. Okolica zmieniła się. Teraz znajdowali się w pobliżu wybrzeża ogromnej wyspy. Niedaleko samochodu rosło drzewo wyglądające na metalowe z owocami w kształcie podków. A obok niego stał najdziwniejszy koń, jakiego kiedykolwiek widziała. Był ogierem z normalnym końskim zadem, ale miał ludzki tors, ramiona i głowę Przez plecy miał przerzucony staromodny łuk i kołczan ze strzałami. – A cóż to? – zapytała, zbyt zaskoczona, żeby się bać. – To jest centaur – powiedział zdławionym głosem tata. – Co? – Mityczne połączenie człowieka i konia. To musi być pomnik do złudzenia przypominający żywą istotę. Posąg poruszył się. – Ho, intruzi – powiedział. – Co robicie na Wyspie Centaurów? Karen popatrzyła na swojego ptaka. – Coś mi się wydaje, Tweeter, że nie jesteśmy już na Florydzie stwierdziła.

Tata był zbyt zaskoczony, aby odpowiedzieć, więc zrobiła to Karen. – Jesteśmy Baldwinowie – przedstawiła się. – Musiało nas tu przywiać. Huragan Wesoła Wdówka. Sztorm Tropikalny chciałam powiedzieć. Ale gdzie jesteśmy? To znaczy, gdzie jest No Name Key? – Klucz? – zapytał z kolei centaur. – To drzewo sandałowe dla centaurów, a nie kluczyna. – Ręką poruszył jedną z wiszących podków. Pozostali członkowie rodziny przyłączyli się do nich. – Rety... człowiek-koń – powiedział David. – Myślałem, że one są tylko w fantazjach. – Bo są – odparł tata. – Musieliśmy najwidoczniej natknąć się na jakieś fantazyjne przedstawienie. – Może źle zrozumiałem – odezwał się centaur – czy wy nazwaliście mnie fantazyjnym? – W jednej chwili trzymał w rękach naciągnięty łuk ze strzałą wycelowaną w tatę. Karen jak zwykle zrobiła coś, zanim pomyślała. – Nie rób tego! – krzyknęła do centaura, wbiegając między niego, a tatę. – Tata nie wierzy w fantazje. – Nie wierzy? – Centaur cofnął się. – No a w takim razie co z magią? – W to też nie wierzy – odpowiedziała. – Co to za człowiek? – zapytał zdumiony centaur. – Zwyczajny ojciec rodziny z domem i ogrodem – odpowiedziała. – Z Miami. – Z czego tobie? Mia? Karen westchnęła. – Nie Mia mi czy tobie, czy komuś, głuptasie. Miami. Centaur jęknął skonfundowany. – A co to za część Xanth? – To część Florydy. W Ameryce Centaur przekrzywił głowę i machnął ogonem. – Czy wy nie jesteście przypadkiem z Mundanii? – Nie, z Florydy. – Czy weszliście przez Wrota? Karen rozejrzała się dookoła. – Bez wątpienia przez coś przeszliśmy, bo tu nie wygląda jak w domu. Centaur odłożył łuk. – Jesteśmy niedaleko szczeliny Wrót. Normalnie nadzoruje je Zasuwa wystarczająca na ludzi. Może coś poszło nie tak i przeszliście nie niepokojeni. – Musieliśmy raczej zostać wdmuchnięci – zgodziła się Karen. To z pewnością wina wiatru. Znaleźliśmy się w samym oku. – Oko spoglądało na was? Zachichotała. – W oku huraganu. Wesoła Wdówka. – Rozradowana wdowa? – Centaur wyglądał na zaskoczonego. – Jesteś zabawny! Centrum burzy. – Ach, burzy. Będziemy musieli się przyjrzeć, czy da się z tym coś zrobić. W takim razie poznajmy się. Nazywam się centaur Cedryk dziesiąty z Wyspy Centaurów. – Jestem Karen Baldwin – przedstawiła się Karen. – Nie wyglądasz na łysą. Czy to magiczne włosy? Karen czuła swoją zmierzwioną czuprynę. – Nie wydaje mi się. Tak je po prostu noszę. Rano zawsze tak wyglądają, dopóki mama ich nie uczesze. Cedryk się uśmiechnął. – Te same problemy mamy z naszymi źrebakami. Staramy się utrzymywać ich grzywy w porządku, żeby jakoś lepiej wyglądały. Pomachała ręką do centaura, ale on nie odwzajemnił gestu.

– Nie pomachasz do mnie? Centaur podniósł jedną rękę i pomachał, po czym stwierdził: – Nie muszę machać, jeśli muchy nie dokuczają nadmiernie. Karen znowu zachichotała. – Pomachać, żeby pokazać, że jesteśmy przyjaciółmi. Możemy sobie też uścisnąć dłonie. – Nie była jednak pewna co do protokołu. – Jakie to osobliwe. Podniosła wysoko rękę, a centaur ją schwycił i uścisnęli sobie dłonie. – A to moja rodzina – powiedziała dziewczynka, wskazując za siebie. Do taty dołączyli inni, a wszyscy wyglądali na zdumionych. – Bez wątpienia. Chodźcie za mną. – Odwrócił się i poszedł przed siebie. Karen popatrzyła na swoich bliskich. – No? – zapytała. – Idziecie? – Wiedziała, że okazała się lepsza od nich, i musiała przyznać, że było to wspaniałe uczucie. Pozostała czwórka w ułamku sekundy wymieniła około sześciu spojrzeń. Zaraz potem ruszyli bez dalszych komentarzy. Nadal wiał silny wiatr, przechylając na jedną stronę korony drzew. Niektóre z nich wyglądały jak plątanina macek. Wszystko wydawało się zupełnie niesamowite. Cedryk zaprowadził ich do wioski; jej zabudowania stanowiły stajnie. Pełno było tam innych centaurów: ogierów, klaczy, źrebiąt i dorastających osobników. Żadne ze stworzeń nie nosiło ubrania. Tylko najmłodsi zwrócili uwagę na przybyszy. Reszta zajęta była naprawianiem różnych szkód. Silny wiatr zdmuchnął dachy z niektórych stajni. Podeszli do umiejscowionego w centrum wioski pawilonu, gdzie zastali ogiera mniej więcej w wieku Seana. – Znalazłem tych Mundańczyków w pobliżu wybrzeża – wyjaśnił Cedryk. – Twierdzą, że są rodziną Baldwinów, i zdaje się, że znaleźli się w tarapatach. Być może we Wrotach pojawiło się pęknięcie. Sprawdzę to, Carleton. – Odwrócił się i ruszył kłusem drogą, którą właśnie przyszli. Carleton podszedł do nich. – Witamy na Wyspie Centaurów – powiedział. – Niestety nie możecie tu pozostać, chyba że nie macie nic przeciwko zajęciom służby. Jako Mundańczycy nie macie w sobie magii, która jest pożyteczna. Niemniej jednak uważam, że lepiej będzie, jeśli znajdziecie się na głównym lądzie Xanth wśród przedstawicieli własnego gatunku. Tata w końcu wrócił do siebie. – Właściwie co to jest za miejsce? Carleton zamilkł na chwilę, myśląc nad pytaniem. – Nigdy wcześniej nie słyszeliście o Xanth? – Jeżeli nie masz na myśli żółtego składnika azotowego xantyny... – Tata przerwał, widząc zdziwione spojrzenie centaura. – Oczywiście, nie. W takim razie nic o tym nie wiemy. – No to może powinniśmy wymienić się informacjami – zaproponował Carleton. – Macie ochotę coś przekąsić w czasie rozmowy? – Tak! – odpowiedziała Karen swoim zwyczajem, zanim pomyślała. Do tej pory nie jedli śniadania i była głodna. Carleton podniósł rękę i w jednej chwili przybiegła młoda kłaczka, a jej pełne piersi zafalowały tak, że David i Sean nie mogli oderwać wzroku. Karen poczuła nieco żalu, podejrzewając, że sama nawet w najbardziej dorosłych latach nigdy nie będzie mogła dorównać tej centaurzycy. – Tak, Carletonie? – zapytała. – Sheilo, ci Mundańczycy potrzebują paszy. – Zaraz przyniosę – odpowiedziała Sheila i truchtem zawróciła.

– Paszy? – zapytał David. Sheila wkrótce wróciła z koszami pełnymi dziwnych owoców i jakichś innych produktów. Położyła wszystko na stole obok pawilonu. – Żółcie, zielenie, czerwienie i pomarańcze – powiedziała, wskazując na owoce. – Różowe, fioletowe, niebieskie i czarne jagody. Bochenek chleba owocowego i masła, i strąki mlecza. – Popatrzyła na Karen. – Z czekoladą. Mama wzięła bochenek chleba. Rozpadł się na kilka kawałków. Sięgnęła po masło. Rozsmarowało się na chlebie. – Świetnie działa – powiedziała, z trudem powstrzymując drżenie głosu. – Dziękujemy, Sheilo. Klacz skłoniła się tak, że Seanowi oczy niemal wyszły z orbit. Prawdę powiedziawszy, to podobnie zachowały się oczy Karen, a przecież ona była dziewczynką. Raz kiedyś udało jej się rzucić okiem na film X, ale tu było lepiej pod każdym względem. Sheila odbiegła kłusem ku uldze mamy. Karen podniosła mleczny strąk z czekoladą i powąchała. Odgryzła koniec. Czekoladowe mleko, bardzo dobre. Tymczasem chłopcy sięgnęli po kolorowe owoce i jagody. Mama podała kromkę posmarowanego chleba tacie i sięgnęła po następną dla siebie. – Ziemia Xanth jest magiczna – zaczął Carleton. – Jest tu wiele magicznych przedmiotów, a większość ludzi posiada magiczny talent. Centaury oczywiście nie; my cie-szymy się magią zaklętą w naszym gatunku jako takim. Ale czasami zdarza się, że i myją mamy. Moja siostra Chena... – Skrzywił się. – Ale do rzeczy. My, centaury, używamy czasami magicznych przedmiotów. Poza Xanth rozciąga się Mundania, kraina raczej nędzna ze względu na brak magii. Normalna droga do Mundanii prowadzi na północny- zachód, przez Przesmyk. Tamtędy będziecie pewnie mogli wrócić do domu. No a teraz, jeśli wolno mi zapytać, w jaki sposób dostaliście się tutaj? Tata opowiedział o podróży samochodem, o burzy i o tym, jak utknęli na No Name Key. – Wspomniałeś o Wrotach – zakończył. – To musi być łącznik między naszymi dwoma kramami. Oko huraganu przeszło ponad nami i pewnie wrzuciło nas w ten... hmmm... wymiar. Chyba że to jakiś eksperyment realizowany na No Name Key. – Wyspa Centaurów nie jest eksperymentem – stwierdził twardo Carleton. – Stworzyliśmy ją wiele wieków temu z oderwanych kawałków lądu. Niewiele tu magii z na-szego wyboru. Ale na terenie właściwego Xanth zobaczycie prawdziwą magię, jeśli będziecie sobie życzyli. Jednak muszę was uprzedzić, że może to być niebezpieczne dla niewtajemniczonych. Macie jakieś doświadczenia ze smokami? – Smokami! – wykrzyknął David. – Naprawdę? Będę mógł zobaczyć smoka? Carleton spojrzał na niego zimnym wzrokiem. – Nie sądzę, aby to było mądre. Smoków najlepiej unikać, jeśli nie jest się wyposażonym w łuk, albo odpowiednie zaklęcie. Teraz mama postanowiła zabrać głos. – Twierdzisz więc, że cała Floryda... to znaczy Xanth, jest magiczną krainą? Że mieszkają tu fantastyczne stworzenia? – Właśnie. Możemy powiadomić o waszej obecności rządzących w Zamku Roogna. Przyślą wam eskortę, ponieważ sami zapewne nie będziecie chcieli podróżować po Xanth. – Zamek? – zapytała na nowo podniecona Karen. Uwielbiała wszystko, co fantastyczne. – Zamek Roogna to stolica dla ludzi – wyjaśnił centaur. – Ich król Dor powinien się zainteresować. – Król! – wykrzyknęła Karen, naprawdę zachwycona. – Tu jest wszystko. – Ale nie możemy zostawić naszego samochodu – stwierdziła mama, praktyczna jak zwykle w takich sytuacjach. – Musimy go naprawić i wrócić do domu. – Nie wspominając już o zwierzakach – dorzucił David.

Teraz dopiero Karen przypomniała sobie o ulubieńcach. – Woofer! Midrange! Tweeter! Są sami! – Już wcześniej byli sami, neptku – przypomniał jej David. – Są z wami jeszcze inni? – zapytał Carleton. – Nasze domowe zwierzaki – wyjaśnił Sean. – Natknęliśmy się na was tak nagle, że zapomnieliśmy wypuścić je z samochodu. – Jakiego rodzaju są te stworzenia? – Woofer to pies, Midrange kot, a Tweeter papuga – szybko powiedziała Karen. – Są częścią rodziny. Musimy je zabrać ze sobą. – Oczywiście, że musicie opuścić naszą wyspę razem z nimi. – Najpierw musimy uruchomić samochód – stwierdził tata. A gdzie jest najbliższa stacja benzynowa? Carleton zmarszczył czoło. – Nie wydaje mi się, żebym znał takie stworzenie. – Chodzi o benzynę. Paliwo. Nie używacie tu benzyny? Może nazywacie to petroleum? – Są tu rzeczywiście takie morskie ptaki pet-rele. Jednakże... – Petroleum. Jakby olej napędowy. Centaur pokręcił głową. – Podejrzewam, że mówimy o różnych rzeczach. Nasze pet-rele jedynie fruwają i szukają ryb. Nie mają wiele wspólnego z olejem, może poza tym, że natłuszczają sobie pióra. Tym razem tata pokręcił głową. – Zdaje mi się, że jesteśmy w kłopocie. Ale po kolei. Może uda mi się uruchomić silnik. Kto wie, może starczy nam paliwa na powrót do domu, jeśli tylko odnajdziemy drogę. – Czy ten stwór choruje? Mówiłeś, że mu czegoś brakuje. – To nie jest stwór. To dom na kółkach. Samochód kempingowy. Silnik prychał i w końcu zgasł. Może dostała się do niego słona woda. – Nie pomógłby mu Eliksir Zdrowia? Tata zamilkł na chwilę. – Może powinieneś rzucić na to okiem i samemu stwierdzić, w czym rzecz. – Z pewnością. Przyniosę fiolkę eliksiru. Skończyli posiłek i ruszyli w powrotną drogę. Karen podziwiała zgrabne końskie ciało Carletona. Uwielbiała wszystkie zwierzęta, ale najbardziej konie. Centaur złapał jej spojrzenie. – Jesteś mała, Karen Człowieku. Może wolałabyś, żebym cię zawiózł? Nagle poczuła się speszona. – Iii, nie... nie wiem, jak... może kiedyś nauczę się jeździć na koniu... spadłabym. – Ale z drugiej strony bardzo by chciała. – Nie spadniesz – zapewnił ją. Karen spojrzała prosząco na mamę, która z pewnością chciała powiedzieć „nie”, ale może akurat ten jeden jedyny raz postąpi inaczej. Mama westchnęła i popatrzyła w drugą stronę: to był taki jej sposób, żeby nie mówić kategorycznie „nie”. Tata podniósł ją pod pachy i posadził na silnym grzbiecie centaura. Złapała w garście grzywę z nadzieją, że pozwoli jej to zachować równowagę. Carleton ruszył, a Karen nie straciła równowagi, choć nie było siodła. W jakiś sposób jego chód pomagał jej i sprawiał, że czuła się coraz pewniejsza siebie. Było tak, jakby balansował nią, równoważąc swoje ruchy. Rzeczywiście nie musiała się obawiać upadku. Czuła się wspaniale. Doszli do samochodu. Karen powinna zsiąść, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Centaur podał jej do tyłu jedną rękę, złapała się jej i ześlizgnęła na ziemię. – Dziękuję! Dziękuję! – powtórzyła niepewnym głosem. – To była najprzyjemniejsza przejażdżka w moim życiu.

Uśmiechnął się słabo. – Przypominasz mi moją małą siostrę. – O, a gdzie ona jest? – Została wygnana. – Powiedział i natychmiast zamknął usta. Wiedziała, że nic więcej na ten temat od niego nie usłyszy. Kiedy otworzyli drzwi auta, zwierzęta ucieszyły się na ich widok. Sean wziął Woofera na smycz, a David zrobił to samo z Midrange. Niektórzy uważają, że kotów nie daje się przyzwyczaić do chodzenia na smyczy, ale tyle ich ginęło pod kołami samochodów w sąsiedztwie, że postanowili przyuczyć swojego i udało się. Z Tweeterem rzecz miała się zupełnie inaczej. Zawsze trzymał się blisko Karen, kiedy wychodzili, a kiedy dziewczynka wystawiała palec, siadał na nim jak na żerdce. Dzięki temu miał więcej wolności. Zwierzęta najwyraźniej były zaskoczone widokiem centaura. Przypatrywały mu się bez ruchu, nie wiedząc, czy traktować go jak przyjaciela czy wroga. – Na stałym lądzie jest jedna, która ma kota – powiedział Carleton. – Dziewczynka-elf Jenny. – Odwrócił się w stronę samochodu. To jest dom? – Takie połączenie domu i pojazdu – odpowiedział tata. – Można to nazwać ruchomym domem. – Magiczny dom – przytaknął centaur. – Jak się porusza? – Silnik połączony jest z kołami, którymi kręci i w ten sposób się przesuwa. – Tata podniósł maskę. – Tu jest silnik. Nie znalazłem żadnych poluzowanych przewodów, więc usterka jest bardziej złożona. Nie jestem mechanikiem samochodowym, mam więc dość ograniczone doświadczenie w takich sprawach. – Moje z pewnością jest jeszcze mniejsze – stwierdził Carleton. Zupełnie tego nie pojmuję. Możesz to teraz uruchomić? – Spróbuję. – Tata wsiadł do wozu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik się zakrztusił, ale nie wystartował. – Zadziwiające – powiedział Carleton. – Jest żywy, ale chyba bardzo chory. Spróbuję z eliksirem. – Wyjął flakonik i prysnął kilkoma kroplami na silnik. Karen powstrzymała śmiech; nie znała się na silnikach, ale nawet ona wiedziała, że to nie pomoże. Zobaczyła, że chłopcy nie powstrzymywali się. Tata znowu zakręcił i silnik zaskoczył. Nie tylko chodził – pracował wręcz idealnie. Kilka szczęk opadło jednocześnie. – To tylko zbieg okoliczności – szepnął Sean. – Albo... Tata wysiadł, zostawiając silnik na chodzie. – Co zrobiłeś? – zapytał. – Nagle zaczął świetnie pracować. – Wylałem na niego jedynie trochę Eliksiru Zdrowia-powiedział Carleton. – Normalnie nie działa specjalnie na rzeczy nieożywione, ale twoje silnikowe stworzenie wydaje się żywe, więc nic lepszego zrobić nie mogłem. Cieszę się, że to pomogło. Teraz twój dom powinien czuć się dobrze, ponieważ został całkowicie uzdrowiony. Zmarszczył czoło. – Chociaż ciągle nie wiem, jak się porusza. – Popatrz – powiedział tata i wsiadł z powrotem do wozu. Po chwili samochód potoczył się przed siebie. Zrobił kółko i zatrzymał się w poprzednim miejscu. Nagle silnik zgasł. – Nie ma sensu marnować paliwa – powiedział tata, wysiadając z samochodu. – To fenomenalne – powiedział centaur wyraźnie pod wrażeniem tego, co zobaczył. – Toczący się dom. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego podobnego. – Zdaje się, że tu nie ma brukowanych ulic – z zatroskaniem powiedziała mama. - I nie ma mostów. Nie możemy nigdzie pojechać.

– Na stałym lądzie jest, zdaje się, jakaś szosa – powiedział Carleton. – Niestety, pilnują jej trolle. Za każdym skrętem musicie im płacić. – Do tego jesteśmy już przyzwyczajeni – powiedział tata. – W jaki sposób mamy się dostać na stały ląd? – Z przyjemnością was przewieziemy. Przed północą będziemy gotowi. – Ale nadal wieje silny wiatr – zauważyła z niepokojem mama. Czy to będzie bezpieczne? – Poradzimy sobie – zapewnił ją Carleton takim samym tonem, jakim uspokajał Karen, zanim wsiadła na jego grzbiet. Mamy to nie przekonało, jednak nie miała ochoty na spór. Centaur odszedł, pozostawiając ich, by w spokoju przygotowali się do drogi. Tata pokręcił głową. – To wszystko jest zbyt trudne. Poczułbym się lepiej, gdybyśmy znaleźli się już na tej szosie. Pozostali zgodzili się z nim. Centaury wydawały się miłe, ale cała ta sytuacja była jakaś zwariowana. Karen marzyła, żeby znaleźć się w domu i opowiedzieć wszystkim swoim koleżankom niedowiarkom, gdzie byli. Nikt jej i tak pewnie nie uwierzy, ale to właśnie było najzabawniejsze. Dokładnie o północy cztery muskularnie wyglądające centaury przyniosły sporych rozmiarów tratwę. Równocześnie z wioski przygalopowali Carleton i Sheila. Oczy chłopców znowu wyszły z orbit na widok młodej klaczy, nawet spojrzenie taty zrobiło się bardziej uważne. Mama zacisnęła lekko usta, co nie było najlepszym sygnałem. Karen potrafiła czytać z takich ledwo zauważalnych zachowań. Ratowało ją to przed wpadaniem w różne tarapaty. Nie było jej więc do śmiechu, no, prawie. – Pomyślałam, że zechcecie coś zjeść w drodze – powiedziała Sheila, podając im duży worek z napisem SŁODYCZE. – Jeszcze trochę strąków mlecza, miodowych bułeczek i grotów... – Grotów? – zapytał David. Wyjęła coś, co rzeczywiście wyglądało jak grot, i podała mu. Powąchał i następnie odgryzł kawałeczek. Smakowało podobnie do orzechów. – Czekoladowe! – oznajmił. – Ta źrebica da się lubić – mruknął Sean, a jego oczy na pewno nie spoglądały na groty. Sheila odrzuciła do tyłu brunatną grzywę i uśmiechnęła się do niego zupełnie nieskrępowana. Tymczasem tratwa znalazła się na brzegu. – Jeżeli przeprowadzicie teraz swoje domowe stworzenia na tratwę, przepłyniemy na stały ląd – powiedział Carleton. – Skontaktowałem się z Dobrym Magiem, który obiecał przysłać wam przewodniczkę. Późnym popołudniem zjawi się ze swoimi towarzyszami. Sheila was przedstawi. – Sheila popłynie z nami? – zapytał Sean, a jego oczy zdawały się już krążyć po orbitach. – Nie chcielibyśmy stwarzać wrażenia, że nie byliśmy dostatecznie gościnni wobec tych, którzy znaleźli się tu nie ze swojej winy odpowiedział Carleton. – Zwyczajowo zniechęcamy do niezapowiedzianych wizyt, ale tu mamy do czynienia z okolicznościami wyjątkowymi. Zrobimy, co w naszej mocy, abyście bezpiecznie znaleźli się w drodze do domu. Dobry Mag jest wielce kompetentną osobą i z jego pomocą powinno wam się powieść. – Och, bardzo dziękujemy – powiedział tata. – Doceniamy waszą gościnność i troskę. Może kiedyś znowu się spotkamy. – To wątpliwe. – Carleton skinął, odwrócił się i odszedł stępa. Tata poszedł do samochodu.

– Jest trochę zasmucony utratą swojej małej siostry – wyjaśniła Sheila. – Gdyby udało się wam z nią spotkać, z pewnością ucieszyłaby mnie wiadomość o jej obecnej sytuacji. – Dlaczego została wygnana? – zapytała Karen. Usta Sheili zwęziły się. – Okazało się, że ma magiczny talent. Jest dobrą osobą, ale magia wśród centaurów na Wyspie nie jest mile widziana. Uważamy to za nieprzyzwoite. – Założę się, że nie chcesz wiedzieć, co my uważamy za nieprzyzwoite – rzucił David. – Jeżeli jesteście typowymi przedstawicielami swojego gatunku, to za nieprzyzwoite uważacie swoje nagie ciało i potrzeby naturalne, poza jedzeniem – odpowiedziała zwyczajnie. – Dlatego przykrywacie ciało ubraniem, najwyraźniej zawstydzeni nim, i udajecie, że nie macie naturalnych potrzeb, szczególnie gdy mowa o wydalaniu i rozmnażaniu. Karen spojrzała na Davida. – Zdaje się, że ona się rumieni z powodu twojej toalety – powiedziała, używając staromodnego określenia, które zapamiętała z jakiejś staromodnej książki. – Chyba tak – przyznał zaskoczony David. – Jednak bardziej podoba mi się sposób bycia centaurów. – Mnie też – przyznała Karen. Mama i Sean wymienili Znaczące Spojrzenie. Karen nagle coś sobie uświadomiła: Sean zaczął się zachowywać jak dorosły. Samochód ruszył powoli w stronę tratwy. Wjechał na nią i bezpiecznie zaparkował. David i Karen podłożyli klocki pod koła, żeby auto się nie stoczyło w czasie przeprawy. Kiedy wszyscy bezpiecznie usadowili się na pokładzie, centaury pchnęły tratwę. Następnie rozwinęły żagiel i umocowały go na pokładzie. Utrzymywał się dość silny wiatr, więc pchnął ich łatwo. Płynęli zygzakiem pod wiatr. Muskularne centaury doskonale wiedziały, co robią. Stały na swoich posterunkach, czy to przy żaglu, rumplu, maszcie czy na wachcie, i były naprawdę zaangażowane w swoją robotę. – To dobra pora na posiłek – zaproponowała Sheila. – Przepłynięcie kanału zabierze nam chwilę, a potem możemy być zajęci tym, co czeka nas na lądzie. Mama okazała zwykłą dla siebie zimną krew. – Przyłączysz się do nas Sheilo? – zapytała. – Oczywiście – odpowiedziała centaurzyca. – Tylko poustawiam ryczki dla was. – Podeszła do skrzyni stojącej z boku i wyjęła z niej cztery stołki, które, kiedy się na nich siadało, rzeczywiście ryczały. – A to ciekawe – odezwał się tata. – Tam, skąd pochodzimy, ryczki są cicho. – Mundania to bez wątpienia przedziwne miejsce – stwierdziła Sheila. Zjedli interesujący prowiant, a tratwa przemierzała wody kanału w stronę stałego lądu. Brzeg zdawała się porastać dżungla z dziwnie wyglądającymi drzewami, ale była też wspaniała złota plaża. – Złote Wybrzeże – wyjaśniła Sheila. Po chwili dobili do brzegu i tata zjechał na ląd. – Zaprowadzę was do przystani – powiedziała Sheila. – Niedługo powinni się zjawić wasi przewodnicy. Czy możecie spowodować, żeby wasz dom poruszał się z prędkością kłusa? – Jeżeli podłoże jest twarde i dostatecznie równe – wyjaśnił tata. Ta plaża wydaje się odpowiednia. – To obrzeża Złotego Wybrzeża – powiedziała centaurzyca. – Dalej będziecie mogli skorzystać z bitej drogi, która bez wątpienia jest twarda. Pobiegnę przodem, a wy ruszajcie za mną z taką prędkością, z jaką wasz dom może się poruszać. Wsiedli do wozu, a tata znowu zapalił silnik. Skierowali się na zachód za Sheilą.

Wszystkie dzieci wlepiły wzrok przez przednią szybę, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Najpierw centaurzyca szła. Kiedy podjechali do niej, ruszyła kłusem. Kiedy znowu się zbliżyli, przeszła w galop, aż się rozwiała jej grzywa. – Szkoda, że nie widzę jej z przodu – mruknął pod nosem Sean. – Już widzisz aż za dużo – odpowiedziała mama. Jechali z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, co wydawało się prędkością podróżną centaurów. Wkrótce dojechali do kupy głazów leżących na piasku. Sheila się zatrzy-mała, więc i oni stanęli. – O rety, wasz dom porusza się całkiem nieźle – powiedziała Sheila. Ciężko dyszała, co oczywiście dało Seanowi pełen obraz tego, co pragnął zobaczyć. – Zaczynam podejrzewać, że Mundania nie jest tak drętwym regionem, jak mówią. – Ma swoje zalety – stwierdził tata. Sheila popatrzyła na zegarek na ręku, którym się okazała para oczu wymalowana na nadgarstku. Mrugnęły do niej najwyraźniej w jakiś oznaczony sposób. Wasz przewodnik wkrótce się zjawi – powiedziała. Usiedli, aby zaczekać na przewodnika. Rozdział 3 Chlorine Chlorine cieszyła się sobą. Przyjemnie było być piękną i mądrą, i to w towarzystwie przystojnego i mądrego (ale nie mówiącego) mężczyzny. Jednak jej radość słabła. Nie było nikogo, kto mógł ją ujrzeć w całej krasie, a Nimby był bardziej widoczny niż rzeczywisty. Mówiąc inaczej, miał wygląd księcia, ale nim przecież nie był. I to on był przyczyną jej szczęścia. Można więc było uznać, że tak naprawdę się nie liczy. Pragnęła towarzystwa prawdziwych ludzi, których podziw i zawiść rzeczywiście coś by znaczyły. Lecz nie mogła pójść do rodzinnej wioski, gdzie ktoś mógł ją jednak rozpoznać i wziąć jej urodę za oszustwo, a innych wiosek nie znała dość dobrze. Jak miała w takiej sytuacji znaleźć sposób, żeby się pokazać normalnym ludziom? Postanowiła wykorzystać swój nowy, znakomity umysł do rozwiązania tego problemu. Nagle zabłysnęła jej w głowie złota myśl. Może pójść do Dobrego Maga z Pytaniem! To była słuszna decyzja. Oczywiście przez rok musiałaby mu służyć, a równocześnie mogłaby się legalnie pokazywać. Mogłaby nawet zrobić coś pożytecznego, zakładając, że jej służba byłaby przydatna, a jej nowa uroda zostałaby doceniona. Teraz potrzebowała tylko Pytania. O co miałaby zapytać? Co rzeczywiście chciała wiedzieć? Po chwili kolejna złota myśl zaświtała w jej głowie. Jakże podobał jej się ten nowy umysł, który był o wiele lepszy niż poprzedni. Kiedy miała problem, pracował jak u dwu-dziestu centaurów naraz. Mogła zapytać, gdzie się podziała jej ostatnia łza. Od lat zastanawiała się nad tym, a teraz w końcu mogła się dowiedzieć. – Nimby – oznajmiła – pójdziemy do zamku Dobrego Maga i zadamy mu Pytanie. Nimby popatrzył na nią z powątpiewaniem. Poczuł się też lekko zaalarmowany. Może pomyślał, że Dobry Mag Humfrey nie polubi go. – Nie ma powodów do obaw – powiedziała uspokajająco. – Powiem mu, jaki byłeś dla mnie miły, chociaż naprawdę jesteś smokiem z oślą głową. Na pewno zrozumie. Nimby nie był do końca przekonany, ale dziewczyna zapewniała go, że nie ma powodów do zdenerwowania i że wszystko będzie w porządku. Dobry Mag wszystko wiedział, więc zapewne będzie wiedział również, że Nimby jest miłym stworzeniem, a gdyby nie wiedział, zawsze mógł to sprawdzić w swojej Wielkiej

Księdze Odpowiedzi i natychmiast dowiedzieć się wszystkiego o niemym smoku. Nie było więc powodu niepokoić się o rezultat. Niestety od razu pojawił się pewien mały, ale istotny problem: dziewczyna nie znała drogi do Zamku Dobrego Maga. Na co dzień mieszkała w północno- wschodniej części Xanth, a Mag mieszkał gdzieś w centrum. Bez wątpienia czekała ich długa i ciężka droga. Ale może Nimby mógłby pomóc. – Nimby, chciałabym dotrzeć do zamku Dobrego Maga szybko, bezpiecznie i wygodnie. Znasz może drogę? Nimby skinął twierdząco. – W takim razie prowadź. Nimby ruszył żwawym krokiem do najbliższej wioski. Szybko znalazł ścieżkę i po trzech chwilach i jednym, albo dwóch momentach znaleźli się na granicy osiedla. Dostrzegła znak ANTONICE. Och tak, teraz sobie przypominała: każdy z mieszkańców wioski miał na imię Antoni, albo Antonina i wszyscy pracowali przy uprawianiu antonówek. Małe antonówki doskonale nadawały się do zabawy dla dzieci, a duże wykorzystywane były przez dorosłych do produkcji musów. W efekcie społeczność wioski dobrze i zdrowo się rozwijała. Nimby poprowadził Chlorine do metalowej, pokrytej patyną skrzynki, stojącej za znakiem. Napisano na niej TELEFON TONOWY. Zobaczyła przewód wiszący z boku skrzynki, wzięła go i końcówkę włożyła do znalezionego otworu. W tej samej chwili otworzyła się szczelina i rozległ się głos: – Czego chcesz, ośle? – Nie jestem osłem – odpowiedziała Chlorine i natychmiast się zorientowała, że pomylono ją z jej towarzyszem. – Szukam jedynie krótszej drogi do Zamku Dobrego Maga. – Włóż trochę zielonych – odpowiedział głos. Chlorine rozejrzała się dookoła. W pobliżu leżał plik zielonych liści sałaty. Domyśliła się, że chodzi o nie właśnie. Podniosła jeden liść i włożyła w szczelinę. – Mało – odpowiedział głos. – Ostatnio wzrosły ceny. Włożyła więc więcej zielonych. – Jak mus to mus. Ale jesteś bardzo antypatyczny. – Bo jestem Antoni Patyna – odpowiedział głos. – Teraz zadzwonię po transport, a ty, czekając, możesz dostać trochę musu. Usiedli więc przy pobliskim stole, na którym znalazł się mus jabłkowy i dzban z jabłecznikiem oraz kubki. Napój miał ostry smak, ale był bardzo dobry. Wkrótce w głowie Chlorine zaczęło się przyjemnie kręcić. Na ścieżce pojawił się krzepki mężczyzna. Przez ramię przewieszoną miał siekierę z podwójnym ostrzem. – To ty nas zawiedziesz? – zapytała Chlorine, podziwiając jego muskuły. – Ja nie zawodzę – odpowiedział przybysz. – Jestem drwalem. Rzucił okiem na dzban z jabłecznikiem. – Ale najlepiej byś zrobiła, dając sobie spokój z tym jabłecznikiem, zanim głowa całkiem ci się odkręci. Chlorine przytrzymała sobie dłońmi głowę, żeby rzeczywiście nie doszło do jakiejś katastrofy. Dzięki temu poczuła się mniej zakręcona. – Dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie, piękna panienko. Chlorine się zaczerwieniła, słysząc taki komplement. Zaraz też przypomniała sobie, że rzeczywiście jest ładną dziewczyną, więc komplement był zasłużony. Ale i tak sprawiło jej to przyjemność, bo nie przywykła do podobnych zachowań; wiedziała już, że będzie się jej to nadal podobało. Po jakimś czasie pojawiła się szybko rosnąca chmura kurzu, która nagle się zatrzymała.

Z boku dostrzegli napis: DEMONICZNIE SZYBKA TARYFA. Otworzyły się drzwi. Chlorine nie do końca wierzyła, że to będzie bezpieczna podróż. Popatrzyła na Nimby’ego. Ten wstał i wszedł do pojazdu. Poszła za nim. Z tyłu znaleźli wyłożone pluszem siedzisko, dość szerokie dla nich dwojga. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i pojazd ruszył z piskiem. Nagle zaczęli się poruszać z prędkością budzącą strach – przydrożne drzewa jedynie migały. – Jesteś pewny...? – Chlorine zapytała Nimby’ego. Nimby skinął twierdząco głową, więc się uspokoiła. Przed nimi było jeszcze jedno siedzisko, przed nim przezroczysta ściana, a przed nią migający las. Dostrzegła z przodu napis: „Kierowcą jest Demon Strator. Niebezpieczny, niepewny, nieuprzejmy”. Z jakichś powodów znowu zaczęła się niepokoić. – Nimby, ten napis... Wtem na przednim siedzeniu zjawiło się jakieś stworzenie. Miało rogi, więc wyglądało jak demon. – To ma odstraszać skąpych – powiedział Strator. – Jeśli dasz z góry wystarczający napiwek, nie masz się czego obawiać. Chyba że stracę nad tym kontrolę. – Pojazd przemknął niebezpiecznie blisko drzew. – Aha – odpowiedziała. – A co jest napiwkiem? – Od ciebie przyjmę całusa, słodziutka. Znowu spojrzała na Nimby’ego, który ponownie skinął, więc pochyliła się do przodu i pocałowała demona w prawe ucho. Pojazd wystrzelił w powietrze, wywinął koziołka i wylądował dalej, mknąc z ogromną prędkością. – Hoo! – zawołał Strator. – Ależ to był podniecający pocałunek! – Dziękuję – odpowiedziała, znowu się rumieniąc. To było nawet zabawne, bo wcześniej rzadko miała powody, żeby się rumienić. Pojazd jechał, aż zatrzymał się z piskiem tuż nad krawędzią głębokiej przepaści. – Przesiadka – powiedział Strator. – Wielka Rozpadlina jest poza moim zasięgiem. – Dziękuję – jeszcze raz powiedziała Chlorine i wysiadła. – Moim zdaniem jesteś bardzo miłym demonem prędkości. Tym razem to demon spłonął rumieńcem. Nabrał koloru królewskiej purpury, z której poszedł różowy dym. – Muszę znikać – mruknął, a pojazd zawinął się w miejscu i pędem ruszył z powrotem na północny wschód. Zmierzchało już, więc można było się domyślić, że podróż zabrała jednak trochę czasu. Potężny ciemny kształt wyłonił się z mroku Rozpadliny i wylądował tuż przed nimi. To był ptak tak wielki jak Rok, a do tego całkiem czarny. W szponach trzymał koszyk, na którym widniał napis: NOCNY LOT. Chlorine skinęła. Można było wywnioskować, że ptak lata tylko nocą, więc byli o czasie. Nimby wspiął się do koszyka, który okazał się wewnątrz znacznie większy, niż się wydawało z zewnątrz. To rozmiary ptaka zdawały się go pomniejszać. Chlorine dołączyła do niego. Teraz ptak rozpostarł skrzydła i skoczył w przepaść. Żołądek Chlorine podszedł aż do gardła, kiedy koszyk gwałtownie opadł w dół, a wraz z nim, zupełnie bez jej świadomości, cała reszta jej samej. Nagle skrzydła uderzyły w czarną przestrzeń i wszystko wróciło na wła-ściwe miejsce. Nie lecieli przez Rozpadlinę, ale wzdłuż niej, skryci w jej cieniu, podczas gdy resztki dnia załamywały się na krawędziach przepaści, nad którymi płynęły po niebie chmury. Chlorine spojrzała w dół, w nadziei, że zobaczy Smoka z Rozpadliny, ale dostrzegła jedynie namacalną

niemal czerń czeluści. Dopóki jednak nie musiała jej dotykać, ignorowała ją. Kiedy ciemność objęła już cały obszar Xanth, ptak wyleciał z przepaści i pofrunął ponad dżunglą. Chlorine dostrzegła w dole małe światełka ognisk domowych, a może były to tylko beknięcia smoków po sutym posiłku. Wyglądało to jednak raczej ładnie W zasięgu wzroku pojawiły się światła zamku, zobaczyła jego mury i baszty. To dopiero był widok, naprawdę śliczny! Chlorine poczuła nagle gwałtowną chęć odwiedzenia takiego zamku. Jakże wspaniale musiało się żyć w takim otoczeniu, być księżniczką, albo chociaż damą dworu. Zapragnęła spróbować takiego życia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Była piękna, ale kiedy zerwie kontakt z Nimbym, wróci do swojej szarej powierzchowności i sen pryśnie. Uroniłaby nawet łzę po straconym złudzeniu, gdyby tylko wiedziała, gdzie się podziała jej ostatnia łza. No ale przecież właśnie dlatego pragnęła odwiedzić Dobrego Maga. Uśmiechnęła się więc, zamiast płakać, ale w uśmiechu pozostał ślad jakiegoś głębokiego żalu. Ptak skręcił w stronę uroczego zamku i po chwili wylądował tuż przy otaczającej go fosie. To było jej przeznaczenie! Nimby wyszedł z kosza, a ona zaraz za nim. W następnej chwili ptak zniknął, szybko i cicho. Znaleźli się sami tuż przed wspaniale oświetlonym zamkiem. Chlorine była pewna, że lepiej nie wchodzić po nocy do zamku. Postanowiła więc poczekać do rana. W ten sposób miałaby też okazję przespać się trochę. Nagle jej senny, ale bystry umysł pomyślał o czymś. – Nimby, czy ty musisz spać? Przystojny towarzysz Chlorine pokręcił przecząco głową. – W takim razie nie będzie dla ciebie wielkiej różnicy, jeśli będziesz czuwał i chronił mnie w razie jakichś kłopotów? To znaczy, myślę, że jesteś wspaniałym stworzeniem, ale nie chcę cię stracić, zanim cię do końca wykorzystam. – Zaśmiała się ponuro. – W mojej naturalnej postaci nie prosiłabym cię o to, bo nawet nie pomyślałabym, że może mi coś grozić. Ale teraz jestem ładna, więc się martwię. No i to jest usprawiedliwione, bo przecież ty sprawiłeś, że jestem taka cudowna. Więc jak, może być? Nimby skinął potakująco. – Dobra. Miej więc na wszystko oko i obudź mnie tuż przed świtem, żebym mogła zobaczyć wschód słońca. Jestem przekonana, że docenię jego urodę o wiele bardziej niż dotychczas. – Zaczęła zbierać liście, żeby zrobić sobie wygodne posłanie, ale przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Czy mógłbyś wrócić do swojej naturalnej postaci, żebym mogła ułożyć się na tobie jak na poduszce? Ale jeśli nie, to nie krępuj się odmówić, ponieważ... W jednej sekundzie pojawił się ośli łeb Nimby’ego. Położył się na ziemi, a ona położyła na nim głowę. Co prawda miał na sobie łuski, ale teraz były miękkie. – Wiesz co – odezwała się. – Wyglądasz zabawnie. – Ale im więcej dla mnie robisz, tym bardziej ciebie lubię, nawet gdy jesteś taki jak teraz. Mam nadzieję, że to cię nie wprawia w zakłopotanie. Nimby zastrzygł uszami; wydawał się bardziej zadowolony niż zakłopotany. Chlorine przeciągnęła się, przytuliła i natychmiast głęboko zasnęła. Obudziła się, kiedy coś połaskotało ją w nos. – Co? Kto? – zapytała zaskoczona. Zaraz jednak się zorientowała, że dotyka ją jedno z uszu Nimby’ego. Przecież prosiła go, by obudził ją tuż przed świtem, i tak właśnie zrobił. – Dziękuję – powiedziała Minęła chwila i nadszedł świt. Po niebie rozeszły się kolorowe promienie i rozświetliły powietrze. Chmury rozpłomieniły się. Kiedy zrobiło się bezpiecznie jasno, słońce wychyliło swe oblicze spoza drzew. Słońce nigdy nie pojawiało się w nocy z obawy przed ciemnością. – Och, to takie piękne, jak sądziłam! – zawołała Chlorine. – Dziękuję, Nimby, że mnie obudziłeś na czas. – Pogłaskała go z uczuciem po oślich uszach. Wstała i zastanowiła się. – Ty przygotuj coś dobrego do jedzenia, a ja się w tym czasie zajmę poranną toaletą – powiedziała.