chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony223 286
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań139 750

Anthony, Piers - 19 - Rok I Prawne Komplikacje

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Anthony, Piers - 19 - Rok I Prawne Komplikacje.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Anthony, Piers - 4 Cykle Anthony, Piers - Cykl Xanth kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 287 stron)

Piers Anthony Rok i prawne komplikacje (Roc and a Hard Place) Cykl Xanth Tom XIX Przełożyła Lucyna Targosz Data wydania oryginalnego - 1995 Data wydania polskiego - 2004

Rozdział 1 Problem To był ładny zamek z wysokimi wieżyczkami, solidnymi murami, głęboką fosą i wysoko ulokowanym gabinetem, którego panoramiczne okno wychodziło na pobliską kolonię nimf. Wokół muru rosły petardowce, pomocne w porannym rozpalaniu ognia, a i same petardki nieźle smakowały. W zamkowym sadzie rosły drzewa rodzące najprzeróżniejsze przepyszne ciastka i paszteciki. Pani domu była dokładnie tak piękna, oddana i przychylnie usposobiona, jak pragnął jej mąż. Człowiek nie mógłby więcej sobie życzyć. Z wyjątkiem jednego lub dwóch drobiazgów. - Gdzie twoja gorsza połowa? - mruknął Veleno, rozglądając się z niepokojem. - Nie trap się - odparła z uśmiechem demonica Metria, a jej skąpe odzienie się ulotniło. - Wysłałam Mentię do demona Grossclouta w pewnej naszej sprawie. - Pewnej sprawie? Udała, że nie dosłyszała. - Grossclout to taki uparty i zawzięty typek, że wyduszenie z niego jakiejkolwiek odpowiedzi może jej zabrać wiele dni. - Co za ulga! - odparł Veleno, nie kryjąc zadowolenia. - Nie to, ze chciałbym źle o niej mówić, ale... - Ale Mentia jest lekko szurnięta - dokończyła Metria. - A ty się ożeniłeś za mną, a nie z moją gorszą połową. Nie możemy się jej pozbyć, po tym jak się ode mnie oddzieliła, zbrzydzona moją aniołkowatościa, w jaką popadłam, kiedy dostałam połowę twojej duszy. Jest tą moją połową, bezduszną połową, której nie lubisz, bo stara się uprzykrzyć ci życie. - U... co? - Poplątać, pokiełbasić, zakałapućkać... Pocałował ją. - Pojmę to, jak się skupię. Kujmy żelazo, póki gorące. Zdumiała się. - Żelazo? A zdawało mi się, że masz na myśli coś innego. W strategicznym miejscu pojawiła się kusząca osłonka. - Uwielbiam, kiedy się ze mną droczysz - oznajmił, biorąc ją na ręce i niosąc do sypialni. Przybrała postać nimfy.

- Oooooo! - pisnęła słabo, wierzgając niczym nimfa wspaniałymi obnażonymi nogami. - I cóż mam robić?! - Masz mnie uczynić nieprzytomnie szczęśliwym, ty ponętna istoto. Wciągnęła powietrze, uwypuklając to, co wcale uwypuklenia nie potrzebowało. - O, jakże mam umknąć przed tym okrutnym losem? - Zawodząc słodko, całowała go w oko, ucho, nos i szyję. Upadli razem na łoże w plątaninie kończyn, twarzy, pocałunków i Bóg wie czego jeszcze. - Jesteś najlepszym, co mi się przytrafiło - westchnął bardzo zajęty Veleno. - Jesteś najcudowniejszym, najpiękniejszym, najmilszym, najbardziej ekscytującym i najfantastyczniejszym stworzeniem w całym Xanth! - Obrażasz mnie takimi skąpymi pochwałami - mruknęła i objęła go z takim żarem, że każda próba opisu byłaby niecenzuralna. Do komnaty wsunęła się druga demonica. - Ach, to tutaj jesteś, Metrio! - wykrzyknęła. - Nie dziwota, że nie mogłam cię znaleźć. Przyniosłam ci to, czego najbardziej potrzebujesz. Veleno zesztywniał (lecz niestety nie tak, jak pragnął). - O nie! Metria podniosła wzrok znad tego, co ją właśnie pasjonowało. - W najmniej odpowiednim momencie, ma się rozumieć. Może potem, moja gorsza połowo? Tak się składa, że właśnie jestem zajęta. Mentia przyjrzała się dokładniej. - Tak? A co robisz? - Czynię mego męża nieprzytomnie szczęśliwym, rzecz jasna, tak jak tylko demonica potrafi. - Kiedy się jej złośliwie nie przeszkadza - burknął Veleno. Mentia znów się bacznie przyjrzała. - Przepraszam. Myślałam, że na twarzy tego-jak-mu-tam widzę grymas bólu. Jesteś pewna, lepsza połowo, że robisz, co trzeba? - Jasne, że jestem pewna! - odparła z oburzeniem Metria. - Ani razu się nie skarżył w trakcie tych siedmiuset pięćdziesięciu razy w ubiegłym roku! - Tak? No a ten jęk, który przed chwilką wydał? - Bo wtedy TY się pojawiłaś!

- Cóż, skoro tak na to patrzysz, to zaraz sobie pójdę z tym, co ci przyniosłam, i już nigdy przenigdy nie wrócę! - Oooo nie! - krzyknęła zaniepokojona Metria. - Jest mi to potrzebne! Jej mąż, nieco speszony ową chwilą przerwy, dorzucił swoje trzy grosze: - Co ci potrzebne? - Mniejsza o to - odrzekła Metria. - To zagmatwana sprawa. - Jaka sprawa? - Ciemna, mroczna, zawiła, skomplikowana... - Osobista? - Niech będzie - zgodziła się z rozdrażnieniem. - A cóż to chcesz zataić przed swoim mężem? - zapytał z lekka płaczliwym tonem. - Tak, cóż to tak podejrzliwie ukrywasz przed swoim ufnym małżonkiem? - zawtórowała niczym echo Mentia. - Może porozmawiamy o tym kiedy indziej? - spytała zirytowana Metria. - Jasne, kochanieńka - zgodziła się Mentia. - Wpadnę w przyszłym stuleciu. Zaczęła znikać. - Nie! Poczekaj! - wrzasnęła Metria. - W końcu możemy pogadać i teraz! - Jak milutko - oznajmiła Mentia, a w jej uśmiechu była nie tylko życzliwość. - Ale może byś nas najpierw sobie przedstawiła? - A po co? Od tego szaleństwa z gargulcem on dobrze wie, jaką jesteś intrygantką. - Taaak, ale mógł zapomnieć. W końcu nie było mnie całą godzinę. - Aż tak długo? - zapytał z rezygnacją Veleno. Metria zacisnęła zęby. Nie ma nic gorszego niż połówka demonicy! Ale wiedziała, że jej gorsza połowa nie odpuści, dopóki jej nie dopiecze. - Veleno, przedstawiam ci demonicę Mentię, moją bezduszną gorszą połowę, która jest taka, jak ja byłam, zanim dostałam połowę duszy, tyle tylko, że nie ma kłopotów z głosowaniem. - Z czym??? - Z idiomami, językiem, mową, wysławianiem się, zwrotami, wypowiadaniem się, artykulacją... - Słowami? - Niech będzie. Za to jest trochę szurnięta. - Tak, to mój talent - przyznała dumnie Mentia.

- A to, Mentio, jest mój mąż, Veleno, który przedtem był nimfomanem, ale nie tknął nimfy, od kiedy za niego wyszłam i zabrałam mu pół duszy. - Tak, ale czyż nie gapi się na nimfy przez okno z błyskiem w... - Miło mi cię poznać - warknął Veleno. Uwolnił rękę i podał jej. Mogłabyś teraz zniknąć? - Jestem oczarowana - rzekła Mentia, zamieniając jedną dłoń w parę szczypiec. - Ixnay - szepnęła ostrzegawczo Metria. - W tym zamku śmiertelnikom nic się nie może stać. - Ooooch, racja - przyznała z rozczarowaniem Mentia; szczypce znów się stały dłonią, która potrząsnęła ręką Veleno. - To był jeden z warunków powrotu. A teraz, kiedy twój mąż śmiertelnik i ja zostaliśmy sobie przedstawieni, dam ci to, Metrio, czego najbardziej potrzebujesz. Nareszcie! Ale Metria dalej się krępowała. - Veleno, skarbie, nie zdrzemnąłbyś się na chwilkę? - zapytała słodziutko, zasłaniając mu oczy dłonią. - Czym jest to, czego pragniesz, a czego ci nie dałem? - spytał zachmurzony, - Jestem pewna, że jego naprawdę interesuje ta ogromnie ważna tajemna sprawa - rzekła Mentia i usiadła na skraju łoża w taki sposób, że udem dotykała Veleno. - No dobrze - przystała Metria (naprawdę wkurzona). - Nie przejmuj się, kochanieńka, wytłumaczę to szalenie jasno oznajmiła Mentia. - Przyniosłam informację, jak masz pokonać swój brak umiejętności, żebyś już nigdy nie była kiepska. - Jaki brak umiejętności? - zapytał Veleno. - Moja żona od ślubu niemal nieustannie czyni mnie szaleńczo szczęśliwym. - I w tym problem - odparła Mentia. - Pomagała ci przyzywać bociana siedemset pięćdziesiąt... - zerknęła - i pół raza w tym roku, i jeszcze częściej w ubiegłym, kiedy na nieszczęście byłam zbyt zajęta, żeby jej towarzyszyć, a przecież bocian nie dostał tej wieści. W tej sprawie najwyraźniej jest kiepska. Veleno dumał i powoli uświadamiał sobie prawdę zawartą w tych słowach. - Nie przyszło mi to do głowy - przyznał. - Byłem zbyt otumaniony szczęściem, żeby myśleć o bocianie. Ale jak mógł nie dostać wieści? - I właśnie tego Metria chciała się dowiedzieć - wyjaśniła Mentia. - Co z nią jest nie tak, że poniosła taką klapę w tak wielu próbach? Czemu z niej taka ofiara losu? Zwłaszcza że ja tak łatwo mogłabym...

- Nuh-uh! - rzekli jednym głosem Metria i Veleno. - No i wysłała mnie po radę do najinteligentniejszej istoty, jaką zna, do demona Grossclouta - ciągnęła spokojnie Mentia - a on natychmiast kazał mi zanieść jej tę ważną poradę. Jasne, że ani sekundy nie zwlekałam z wypełnieniem jego polecenia. Jej niewydolność jest zbyt poważną sprawą, by sobie pozwalać na zwłokę. - Stokrotne dzięki, Gorsza - parsknęła Metria. - Nie ma za co, Lepsza. Wiedziałam, że bez zwłoki zechcesz się zająć tym swoim blamażem. - Postać Mentii rozmyła się i przybrała kształt olbrzymiej cytryny, a potem pieczonego indyka. - Jestem zachwycona, że mogłam pomóc. - Jeszcze zbytnio nie pomogłaś - odezwała się ponuro Metria. Co powiedział Grossclout? - Ach, to. Mówi, że powinnaś zapytać Dobrego Maga Humfreya. - Ale Humfrey każe sobie rok służyć za jedną Odpowiedź! - zaprotestowała Metria. - Nie chcę płacić takiej ceny! To dlatego wybrałam Grossclouta. - Grossclout dorzucił kilka słów - dodała Mentia. - Chyba: tępota, kutwa i dobrze jej tak. - To cały Grossclout - przyznała Metria. - Ciągle jeszcze boczy się na mnie za to, że piłowałam sobie paznokcie na tych jego nudnych wykładach z magii na Uniwersytecie Magii. - Tak naprawdę to ja je piłowałam - rzekła Mentia, uśmiechając się z rozrzewnieniem. - Kiedy byłyśmy niepodzielnie złączone jako dwie przeciwstawne „strony” jednej demonicy. To były czasy! Ale uznałam, że lepiej profesorowi o tym nie przypominać - przerwała i zamyśliła się. - Może zdołam sobie przypomnieć jeszcze parę jego słów, jeżeli to takie ważne - zaproponowała. - Dzięki, nie kłopocz się tym - odparła Metria. - Chyba zrozumiałam jego nastawność. - Jego co??? - Postawę, usposobienie, temperament, skłonność, inklinację, tendencję... - Stanowisko? - spytał Veleno. - Niech ci będzie - odparła z rozdrażnieniem Metria. - Ze szczytu jego wyniosłości - przyznała Mentia. - Jeżeli nie trzeba ci wsparcia lub porady co do techniki... - W żadnym razie! - stwierdziła Metria. - Szkoooda. - Mentia się rozwiała. - Chcesz, żeby bocian przyniósł dzidziusia? - zapytał Veleno, kiedy Metria wznowiła działania.

- Tak. Bo to właśnie robią pary małżeńskie. Wychowują dzieci. - Ale demonice mają dzieci tylko wtedy, kiedy chcą. - Otóż to. Chcę dzidziusia - odwróciła wzrok. - Pewnie powinnam była ci o tym powiedzieć, więc nie mam ci za złe, że się gniewasz. - Wcale się nie gniewam. - Nie? No ale przecież to by przerwało szaleństwo i nałożyło na ciebie obowiązek wychowania dziecka. - No właśnie! Jak już o tym pomyślałem, to wiem, że chcę mieć rodzinę. Metria wpatrywała się w niego z uwielbieniem i ulgą. - Cudownie! Zadumał się. - Bocian pewnie uznał, że te nasze znaki nie są na poważnie. - Co za ironia losu! Przecież nadaliśmy im tyle mocy! Muszę przyciągnąć ważność bociana! - Co? - Zainteresowanie, czujność, baczenie, skupienie... - Uwagę? - Niech ci będzie. Jak myślisz, co powinnam zrobić? Zastanowił się nad tym. - Uważam, że powinnaś iść do Dobrego Maga i spytać go. - Ale wtedy będę cię musiała zostawić samego na cały rok. - Na pewno wrócisz, gdy tylko będziesz mogła. Pewnie uczyniłabyś mnie w tym roku szaleńczo szczęśliwym ze trzysta lub czterysta razy, ale jakoś to przeżyję. Przecież chcę, żebyś i ty była szczęśliwa. - Mój najdroższy wspaniały mężczyzno! - wykrzyknęła i postarała się urzeczywistnić nieprawdopodobne (czyli uczynić go dwukrotnie bardziej szaleńczo szczęśliwym niż poprzednio). Ale zanim poszła, powłóczyła się wokół zamku, rozważając całą sprawę i naradzając się sama ze sobą (bo jej gorsza połowa postanowiła się z nią zjednoczyć na tę okazję, skoro jej życie znów się miało stać ciekawe). - Czy naprawdę chcę to zrobić? - pytała samą siebie Metria. - A czemu nie? W końcu nie masz tu nic ważnego do roboty. Mentia oddzieliła się od niej, zdegustowana, kiedy Metria wyszła za mąż, dostała połowę duszy i zakochała się (w takiej właśnie kolejności). Gorsza połowa twierdziła, że

uczestniczyła w wielkiej przygodzie z gargulcem i pomogła ocalić Xanth przed szaleństwem; ale to z całą pewnością była przesada. Zlała się z nią natychmiast, jak tylko Metria przestała być tak obrzydliwie słodziutka dla swojego męża. - Jeżeli masz połowę duszy, to powinnaś mieć inną nas... inne nastawienie. - Dzięki ci, Demonie X(A/N)th, że nie skaziła mnie ani cząsteczka duszy - rzekła Mentia (ich rozmowa toczyła się w milczeniu, bo to był wewnętrzny dialog; nikt nie mógł go podsłuchać). Wskazała wspólną lewą ręką: - Tam jest piaskowy robal, rozdepcz go. - Nie zrobię tego - odburknęła Metria. - To by nie było w porządku. Ostrożnie podniosła robala wspólną prawą ręką i przyjrzała mu się. Faktycznie był z piasku; gdyby przypiekło go słońce lub obmyła woda, toby się rozsypał w pył albo rozpuścił. Położyła go na suchym, ocienionym miejscu i patrzyła, jak odpełza. - Obrzydliwe - oznajmiła nikomu w szczególności Mentia. - Ale możesz odkupić swoją demoniczną naturę, zgniatając tego czerwcowego robaczka. - Mowy nie ma. Zabij czerwcowego robaczka, a rok straci swój najbardziej romantyczny miesiąc. Mentia wykrzywiła lewą stronę ich twarzy. - To już bym wolała, żebyś miała pół siedzenia, a nie pół duszy. Rozejrzała się dokoła lewym okiem Metrii. - O, widzę, że owocuje wychodnik. - Wchodnik też - dodała Metria. - Veleno je lubi, kiedy tak sobie wchodzi i wychodzi. - A co robi, kiedy jest z tobą sam na sam? - Przeciwieństwo tego, czego chce od ciebie. Ale Mentia nie dała się zbić z tropu. - Oooo, to moje ulubione: pyszne winogrona. - Kwaśne winogrona - przyznała Metria. - W twoim stylu. - I czemu się tu pałętasz, zamiast ruszać do zamku Dobrego Maga? - Bo nie jestem przekonana, czy to dobrze zostawiać męża na połowie racji. - Wszędzie dokoła zamku rośnie potrzebne mu jedzonko. - Na połowie racji szaleństwa. - Och. - Mentia znów się rozejrzała, porządnie zezując w bok lewym okiem. - No to ułatwmy to sobie. Widzisz to drzewo skrzydlatych wariorzechów? Prawe oko zazezowało. - Pewnie. Wariorzechy są prawie tak samo wariackie jak ty.

- Jeżeli najpierw odleci prawy wariorzech, to zostajemy. Jeżeli ten lewy, to się kopniemy do Dobrego Maga. - To zbzikowany sposób podejmowania tak ważnej decyzji. - No właśnie. Zgoda? Metria westchnęła. W końcu to równie dobry sposób jak każdy inny. - Zgoda. Przyglądały się, jak oba wariorzechy trzepoczą. Ten po prawej rozpostarł skrzydła. A wtedy ten po lewej nagle wzbił się w powietrze i przeleciał na pobliski bolcowiec. - Jakież to romantyczne - stwierdziła Mentia, rozbawiona tym, co najzuchwalszy bolec zrobił wariorzechowi. - A czemu nie uważasz, że to romantyczne, kiedy Veleno i ja... - Jeden raz to zabawne. Siedemset pięćdziesiąt razy już tylko śmieszne. - Ale nie wtedy, kiedy się jest zakochanym. - Jak to dobrze, że ja się nigdy nie zakocham. No to w drogę. Metria nie mogła się już ociągać, choćby nie wiem co. * * * Zamek Dobrego Maga wyglądał całkiem zwyczajnie. Mury i wieżyczki znajdowały się w obrębie kolistej migotliwej fosy, położonej wewnątrz pierścienia gór. Demonica nie powinna mieć problemów z przebyciem jednego i drugiego. Ale Metria nie mogła się przedostać. Jak tylko spróbowała, odbijała się od niewidocznej przeszkody. - Cholera, zapomniałam! - zaklęła. - Ten stary osioł ma osłonę przed demonami! - I ty to uważasz za przekleństwo? To się nie nadaje nawet dla Stowarzyszenia Młodocianych! Co gorsza, nie mogła się tutaj ani zdematerializować, ani polecieć. Najwyraźniej Dobry Mag przez te ostatnie sto lat usprawnił swój system obronny. - Musimy się przedostać tak jak śmiertelnicy. Metria ruszyła piechotą. Kiedy się znalazła bliżej gór, stwierdziła, że mają one kształt wielkich głów cukru. Na szczęście stok nie był zbyt stromy i mogła się wspinać. Żałowała, że musi brnąć pieszo, zamiast przelecieć nad nimi lub je przeskoczyć, ale nie mogła dopuścić, żeby to ją zatrzymało. Dotarła do szczytu - i nagle straciła grunt pod nogami, zaczęła się niepowstrzymanie ześlizgiwać ku fosie. Po tej stronie góry cukier był sypki, ziarnisty, nie można się było zaprzeć nogami czy uchwycić rękami. Wkrótce wylądowała w fosie. I

natychmiast została stąd wykopana. Przeleciała ponad górą i klapnęła na ziemię. Trawa odskoczyła, zanim spadło na nią siedzenie Metrii; to była skoczkotrawa. - To kopy! - zawołała głośno. - Pełno ich w fosie. - Chyba wiem, na co się tu zanosi - oznajmiła Mentia. - Zostawię cię, żebyś sobie sama z tym poradziła. - Oooo, nic z tego! - odparowała Metria. - Ty mnie w to wpuściłaś i teraz mi pomożesz przez to przejść. A poza tym wolę, żebyś nie była przy moim mężu, kiedy mnie tam nie ma. Obiecasz mu raj, dasz piekło, a wina spadnie na mnie. - A niech to! Znowu wszystko na nic. Metria jeszcze raz zaczęła się wdrapywać na górę. Od tej strony cukier był twardy, łatwo się było po nim wspinać. Kiedy się zbliżała do szczytu, zaczęła bardzo ostrożnie stawiać stopy - ale nie zauważyła żadnej linii, która odgraniczała sypkie zbocze. Jak tylko tam stąpnie, znów poleci do fosy z kopami. To na pewno była przeszkoda. A to oznaczało, że nie tylko musi sobie z nią poradzić, lecz i to, że dalej czekają na nią dwie następne. - A to pech! - powiedziała z irytacją. - A to pech! - przedrzeźniała ją jej gorsza połowa. - Ta połowa duszy zupełnie cię odmieniła. - Zmieniła mnie w miłą osobę - odcięła się Metria. - I co w tym złego? - To nie po demoniemu. Założę się, że nawet nie potrafisz powiedzieć kupa. - Oczywiście, że mogę powiedzieć kopa! - Punkt dla mnie. - Skoro jesteś taka demoniczna, to powiedz, jak mamy się przedostać przez ten słodki pasztet? Mentia się zamyśliła. - Góra jest słodziutka, ale fosa na pewno nie. Uwielbia kopać, wierzgać. - No i daje kopa w tyłek. Taka już jej natura. Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. - Metria rozmasowała skopane siedzenie; gdyby nie była demonicą, to już by się jej dawało we znaki. - Może jak ją posłodzimy, to nas nie poczęstuje kopem. - Posłodzić ją? Ale jak... - Metria załapała. - No to do dzieła. Zmieniła dłonie w łopatki i zaczęła zgarniać cukier w dół stoku. Raz-dwa udało się jej obruszyć lawinę. Cukier zsuwał się wspaniale i wpadał do fosy. Kiedy już wpuściła do wody tyle góry, ile zdołała, przekonała się, że może spokojnie zejść bez ześlizgiwania się.

Złagodziła stok. Zeszła i stanęła na brzegu fosy, która teraz wyglądała na grząską. Zanurzyła w fosie palec, a potem upuściła na język kroplę gęstego wodnego roztworu. Zaszczypało ledwie odrobinkę. No pewnie, przecież odebrała fosie sporo kopa. Ale teraz fosę wypełniało przeraźliwie słodkie błocko. Wystarczyło, że musnęła je stopą, a już miała uczucie, jakby się przejadła lub przepiła. Demony nie jedzą ani nie piją, więc wiedziała, że to dalszy ciąg magii. Paskudnie by się czuła, gdyby przebrnęła przez to wszystko, i to nawet gdyby nie dostała kopa. Ruszyła skrajem fosy i w końcu doszła do opuszczonego zwodzonego mostu. Przedtem nie mogła się dostać do mostu, bo stromy stok wrzucił ją do fosy tam, gdzie mu się spodobało - ale teraz już nie mógł jej przeszkodzić. Pokonała pierwszą przeszkodę. - To się robi nudne - oznajmiła Mentia. - Utnę sobie drzemkę. Ty się zajmiesz drugą przeszkodą, a ja trzecią, dobrze? - Dobrze - przystała Metria (nie troszczyła się o swoją gorszą połowę, dopóki wiedziała, gdzie ona jest). Postawiła stopę na deskach - i coś przed nią zafurkotało, blokując jej drogę. Wyglądało to jak dwie kropki, niczym w nie dokończonym wielokropku, z tym, że były w pionie, a nie w poziomie. - A kimże ty u kielicha jesteś? - zapytała. - Nie rozumiem - zjeżył się układ kropek. - Wiśnia, szklanka, kubek, kufelek... - Spróbuj jeszcze raz. Żadne z tych słów nie ma sensu - rzekły gniewnie kropki. - Przekleństwo, potępienie, zatracenie, piekło, piekielnik, lichwa, lichota... - Niech zgadnę: licho? - Niech ci będzie - powiedziała z gniewem. - I tobie się wydaje, że jesteś zirytowana? - zapytały kropki. W porównaniu ze mną jesteś słodziutka: jestem rozeźlony jak nikt! Przyjrzała się kropkom. - A czym ty właściwie jesteś, BB-móżdżku? - Jestem gniewnym znakiem przestankowym: podrażnionym dwukropkiem, jako też i podrażnioną okrężnicą - odparły kropki. I sprawię, że się tu zatrzymasz, zanim pójdziesz dalej. - Jak długo zatrzymasz? - Jak długo będzie trzeba. - Będzie trzeba na co? Żeby odpocząć?

- Już myślałem, że nigdy nie zapytasz: jak długo będzie trzeba, żebyś dała za wygraną i sobie poszła. - Już wiem! Jesteś drugą przeszkodą! - Za dużo tych przeszkód jak dla ciebie, daj sobie spokój. Metria spróbowała ominąć wstrętną okrężnicę, ale stwór usiłował zepchnąć ją do fosy. Chciała go przeskoczyć (bo nadal nie mogła latać), lecz uniósł się, żeby jej przeszkodzić; kropki dziko i gniewnie połyskiwały. Chciała się pod nim przeczołgać, ale opadł w dół i wydał taki dźwięk, że się wolała cofnąć. Nie było wiadomo, co stwór gotów zrobić. Chciała się przepchnąć, ale zrobił się spastyczny i musiała zrezygnować. - Jak mam cię ominąć? - zapytała rozdrażniona. - Albo odejdź, albo spraw mi ulgę. Innego wyboru nie masz. - Ulgę? - spytała tępo. - Na mój zespół, w końcu nie jestem podrażniony z własnej woli. - Ale jak mam ci ulżyć? - Sama powinnaś na to wpaść. Zastanów się, piekielna istoto. - Co mam zrobić? - Pomyśl, rusz głową, rusz konceptem, podumaj. Sama na to wpadnij, demonico. Metria dumała, myślała, zastanawiała się, namyślała, ruszała konceptem, choć to ostatnie ją trochę zemdliło. Nic to nie dało. - To dla mnie edema - wyznała. - Wyrażaj się jasno, demonico. Co to jest dla ciebie? - Łamigłówka, zagadka, zgadywanka, tajemnica, misterium, problem, niejasność... - Dla mnie to brzmiało zupełnie inaczej. Spróbuj jeszcze raz. - A jak to brzmiało dla ciebie? - Energia, egzema, edam. Starczy tych bzdur. - Enema? - spytała słodziutko. - Niech ci będzie. To i tak nie ma znaczenia. - Wtem okrężnica rozważyła to ponownie, kropki zawibrowały. - Enema: może to jest właściwe rozwiązanie! Oddaliła się w ustronne miejsce, żeby sobie ulżyć. Metria szybko przeszła przez most. Pokonała drugą przeszkodę. - Twoja kolej, Gorsza - oznajmiła swojej gorszej połowie. - Dobrze, że ci nie wpadło na myśl słowo „enigma”. Słodkich snów, Lepsza. - Demony nie śnią. - Starałam się być dowcipna.

- Jaka? - Wesoła, komiczna, zabawna... - I ja byłam zabawna, ty głupia! - warknęła Metria i wycofała się ze sceny. Mentia zeszła z mostu i natknęła się na stertę kostek. - Czym jesteście? - A już się bałyśmy, że nie zapytasz - odparły. - Jesteśmy klockami. Przesunęły się, tworząc wokół niej kwadrat. Potem część z nich wdrapała się na pierwszy rządek, a następne na drugi. - Co robicie? - spytała Mentia, speszona ich postępowaniem. - Przecież jesteśmy klockami do budowania. Budujemy dla ciebie budowlę. - Ale ja nie chcę żadnej budowli. Tylko tędy przechodzę. - Tak ci się tylko wydaje! - odparły chórem, układając się w warstwę ponad jej głową; zaczęły tworzyć kopułę. - Wstrzymajcie się! - zaprotestowała, - Zaczekajcie! - Budowa na nikogo nie czeka, tępoto! - Kogo tak nazywacie? - spytała z oburzeniem. - Jestem bystra, a nie tępa, mam lotny umysł. - Jej głowa rozmyła się w mgiełkę. Ale klocki milczały. Zamknęły ją w budowli. Uświadomiła sobie poniewczasie, że była to trzecia przeszkoda. Najpierw fosa pełna kopów, potem podrażniona okrężnica, a teraz te klocki do budowania. Musiała się wydostać z tego zamkniętego pomieszczenia. Naparła na ścianę, ale ta była solidna; klocki mocno się spoiły. Zbadała podłoże - lita skała. W normalnych warunkach coś takiego by nie przeszkodziło żadnemu demonowi, ale czar otaczający zamek sprawił, że się upodobniła (fuj!) do śmiertelnika. Stwierdziła, że nie ma zbytniego doświadczenia w radzeniu sobie z czysto materialnymi rzeczami. Ale pamięć o tym, że rok temu zachowała zdrowe zmysły w Obszarze Szaleństwa, dała jej poczucie, że i z tym problemem sobie poradzi. Bacznie się rozejrzała po pomieszczeniu. Przez szpary pomiędzy klockami przedostawały się smugi światła, więc nie było całkiem ciemno. Spróbowała się wydostać przez taką szparę, ale teraz straciła i tę umiejętność. To było wkurzające. - Ciekawam, co by zrobił Gary Gargulec? - zapytała samą siebie. - Był solidną, krzepką, kamienną istotą, na czas swojej przygody zmienioną w słabego pulchnego faceta, więc on dopiero miał problem.

- Może byś tak przestała paplać, bo chcę odpocząć? - zapytała z rozdrażnieniem Metria. Mentia - jak przedtem Metria - dumała, zastanawiała się, rozważała, namyślała i w końcu przyszło jej do głowy, że może powinna myśleć inaczej. Wiedziała, że zawsze jest jakiś sposób na poradzenie sobie z przeszkodą i że zwykle wymaga to nie tyle siły, ile pomysłowości. Czyli powinna się posłużyć nie ciałem, lecz umysłem. Ale przecież właśnie to starała się czynić, bez większego efektu. I po cóż bez końca myśleć, skoro dochodzi się jedynie do wniosku, żeby pomyśleć jeszcze trochę? Jeszcze więcej? - Nie więcej, lecz inaczej - napomniała się. Znów się przyjrzała pomieszczeniu. Pchnęła przedtem jeden klocek i był twardy, solidnie siedział - ale może trafią się jakieś luźne. Mogłaby je wypchnąć i wyczołgać się przez dziurę. Pchnęła klocek blisko podstawy. Twardo siedział. Spróbowała z następnym. Jeszcze mocniej osadzony. - Kicham na ciebie! - oznajmiła, ale się nie speszył. Próbowała dalej, ale wszystkie dolne klocki mocno siedziały. Najwidoczniej nie w tym rzecz. Była tu zamknięta, i to na dobre. Usiadła, oparła się o ścianę i zapatrzyła na drobinki kurzu tańczące w smugach światła. Wyglądało na to, że unosi je jakiś prąd. Gdzie je niosło? Skoncentrowała się, tworząc duże mocne oko i prześledziła ich przepływ w strudze światła. Ale to był zmarnowany wysiłek, bo nigdzie nie płynęły. Po prostu docierały do ściany i wolniutko opadały ku podłodze. Wtem wpadła na lepszy pomysł. Rzecz nie w tym, gdzie drobinki kurzu dążyły, ale skąd się pojawiały! Skąd się brał ten słaby ciąg? Prześledziła to w odwrotnym kierunku i stwierdziła, że powietrze napływa od jednego z klocków kopuły. Jakże to możliwe? Dotknęła klocka dłonią - palce przeszły przezeń bez żadnego oporu. To była iluzja! Zbyt szybko zrezygnowała - gdyby naparła dłonią na wszystkie klocki, to już dawno by się o tym przekonała. To była droga wyjścia. Wsunęła w otwór obie ręce, podciągnęła się w górę. Chwila i znalazła się poza budowlą. Wydostała się na zewnątrz i sturlała na ziemię. Pokonała trzecią przeszkodę! - Witaj, De Mentio - odezwał się jakiś głos. Zaskoczona Mentia podniosła się na nogi. Stała przed nią jakaś miła młoda kobieta. - Znam cię?

- No chyba. Rok temu sprowadziłaś tu Gary’ego Gargulca. Jestem Wira, synowa Humfreya. - Ale ja przecież w ogóle nie wchodziłam do zamku - zapewniała Mentia. - Jak mogłaś mnie widzieć? Wira się roześmiała. - Jasne, że nie własnymi oczami. Ale Gary Gargulec dobrze o tobie mówił. Mentia poczuła, że traci grunt pod nogami. - Metrio! Zbudź się! Jesteśmy w zamku! Metria dołączyła do niej. - Zupełnie jak za starych czasowników - oznajmiła, rozglądając się wokół. - Jak za starych...? - Wieków, eonów, epok, er, stuleci... - Czasów? - Niech ci będzie. Wkrótce minie dziewięćdziesiąt lat od chwili, kiedy udało mi się tu wśliznąć. - Witaj, De Metrio - odezwała się Wira. Obie podskoczyły. - Skąd mnie znasz? - spytała Metria. - Tatko Humfrey zapowiedział, że nadchodzisz razem z twoją drugą połową. Zaprowadzę was do zamku. - To dziewczę jest niesamowite - mruknęła Metria. - Musiała w sobie rozwinąć jakieś dodatkowe zmysły - przyznała Mentia. - To prawda - przyświadczyła Wira. Obie połowy zakończyły dialog i ruszyły za dziewczyną do zamku. Spotkały tam kobietę w nieokreślonym wieku. - Matko MareAnn, oto demonice Metria i Mentia - oznajmiła Wira. - Matka MareAnn? - spytała bezgłośnie jedna z nich. - Jestem piątą i pół małżonką Humfreya - wyjaśniła kobieta. W tym miesiącu moja kolej na przebywanie z nim. Byłam jego pierwszą miłością i ostatnią żoną, ale to zagmatwana historia, która na pewno cię nie zainteresuje. Mój mąż teraz cię przyjmie. Wiro, zaprowadź ją do jego pracowni. Może połowa żony to jak połowa duszy - dość, żeby wykonać całą robotę. - Tędy, proszę - wskazała drogę Wira.

Bez wahania zaczęła wchodzić po wąskich, krętych schodkach; najwyraźniej dobrze się tu orientowała. Pracownia była ciemnawym pokoikiem, pełnym ksiąg i fiolek. - Ani trochę się tu nie zmieniło przez te dziewięćdziesiąt lat stwierdziła Metria. - No pewnie, że nie, demonico - burknął Humfrey. - Ty się też nie zmieniłaś, wyjąwszy to świeżej daty rozdwojenie osobowości. - Miło cię znowu widzieć, Magu - powiedziała Metria. - Ani o dzień się nie zestarzałeś. Wiedziała, rzecz jasna, że on ma eliksir ze Źródła Młodości, który popija, żeby zbytnio nie przekroczyć setki. - Starczy tych grzeczności. Zadaj swoje Pytanie. - Jak mam skłonić bociana, żeby poważnie potraktował moje wezwania? - To się wyjaśni, jak wypełnisz swoją służbę. Idź do Simiurg. - Gdzie? - Twój umysł może jest przytępiony, demonico, ale słuch na pewno nie. Odejdź, - To wpierzające, Magu! Nie możesz ot tak... - Nie sprzeczaj się z nim - szepnęła Wira. - To tylko nasili... - Kurz - rzekł Humfrey. - Nie zrobię tego! - oznajmiła Metria. - Demonice nie muszą, a nawet gdybym zrobiła, to... - Kurz - powiedziała Wira. - Wkurzające. A teraz... - Przecież mi nie odpowiedział! - upierała się Metria. - I nikt, nawet demonica, nie może polecieć do Simiurg. Domagam się właściwej Odpowiedzi! - Po służbie - mruknął Humfrey, odwracając stronicę wielkiego tomiska. Mentia dokonała wewnętrznego zamachu i zapanowała nad ciałem. - Tak, oczywiście - powiedziała i wyszła za Wirą z pracowni. - Jesteś o wiele rozsądniejsza, Mentio, chociaż nie masz połowy duszy - stwierdziła Wira. - Jestem rozsądniejsza, dlatego że nie mam połowy duszy odparła Mentia. - Moja lepsza połowa jest zamroczona miłością i obyczajnością. Ja zaś jestem praktyczna, zwłaszcza w takich zwariowanych sytuacjach jak ta. Musimy się udać na górę Parnas i przekonać się, czego chce to wielkie ptaszysko.

- Nie ma jej tam - odezwała się MareAnn, usłyszawszy, co mówią, kiedy dotarły do stóp schodów. - Ma letnią przerwę, bo owocuje Drzewo Nasienia. - No to nie mamy pojęcia, gdzie jej szukać. - Mogę przyzwać konia, który zna drogę. - To jej talent - wyjaśniła Wira. - Może przywołać wszystko, co jest spokrewnione z koniem, z wyjątkiem jednorożca. - A czemu nie jednorożca? - spytała Mentia. - Niegdyś i je mogła przywoływać, ale kiedy zstąpiła do Piekła i wyszła za Humfreya, to utraciła niewinność. - Wira się zarumieniła, bo nie należało otwarcie nawiązywać do spraw skrywanych przez Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych; w pobliżu mogło być jakieś dziecko. - No i teraz nie zwracają na nią uwagi. To bardzo smutne. Mentii to nie wzruszyło. - Dopóki moja lepsza połowa nie dostała połowy duszy, to zupełnie nie dbała o niewinność. Zresztą i tak się nie mogła zbliżyć do jednorożca. No to przywołaj tego konia, co zna drogę. Mare Ann wyprowadziła je z zamku i na drugą stronę fosy, która teraz wyglądała zupełnie zwyczajnie. Stanęła na skraju zwyczajnej łąki, rozciągającej się tam, gdzie przedtem była cukrowa góra. Wkrótce na równinie pojawiła się galopująca grupka jakichś stworów. Mentia wpatrywała się w nie. Były to cztery stworzenia, każde miało tylko jedną nogę. Dwa miały wąskie łby, a dwa - cienkie ogony. Pojedyncze kopyta niemiarowo tętniły o ziemię, wzbijając kłęby kurzu. - A co to takiego? - Ćwiartki koni, rzecz jasna - odparła MareAnn i zawołała do stworów: - Prrr! Cała czwórka chwiejnie się przed nią zatrzymała. Każda ćwiartka miała na boku srebrny dysk z karbowanym otokiem. Na wierzchu dwóch dysków wyryto głowy; na odwrotnej stronie dwóch następnych - po wielkim ptaku z rozpostartymi skrzydłami. - Zbiórka - zarządziła MareAnn. Cztery stwory zbiły się razem - i z czterech ćwiartek powstał prawdziwy koń. Wira podeszła i zaczęła go głaskać, a on trącał nosem jej dłoń, póki mu nie dała kostki cukru. - Szkoda, że nie możesz jechać na Ośmiu Numerkach - zatroskała się Wira. - To jego imię? - spytała Mentia (sama była trochę zbzikowana, ale to już było kompletne wariactwo). - A dlaczego nie? - Bo nie ma zaufania do obcych dorosłych. Rozpada się na części i rozbiega na cztery wiatry. Ale zna drogę, więc możesz iść za nim.

- To może nam po prostu powie, gdzie iść, a my już same tam pójdziemy - zaproponowała Mentia. - Nie umie mówić - odezwała się MareAnn. - Rozumie proste polecenia, ale nic poza tym. Wszystko inne go za bardzo stresuje i... - Rozpada się - dokończyła Mentia, pogodzona z koniecznością wyczerpującej podróży. Ale Metria wzięła górę. - Nie, jest lepszy sposób. A jak Osiem Numerków się zapatruje na dzieci? - Bardzo je lubi - odparła MareAnn. - Zwłaszcza jeżeli nie są większe niż ćwierć dorosłego. Ale... Metria rozpłynęła się w mgiełkę, a potem przybrała postać najsłodszego pod słońcem brzdąca. Nawet Wira się zdumiała, uświadomiwszy sobie, że coś się zmieniło. - Mentię i Metrię znam, ale kim ty jesteś? - Jestem Biadamika - odparło niebożątko. - Mam ćwiartkę duszy (połowę połowy tej co Metria) i uwielbiam konie, i będę okropnie smutna, jak nie będę mogła na tym jechać. Będę taka SMUTNA, że się rozpłynę z żalu. - Otarła rękawkiem jedną wielką, błyszczącą łzę. MareAnn i Wira spojrzały na siebie - to była droga w jedną stronę: ta naiwna młoda kobieta mogła nie wrócić. - Niech będzie - przystała i posadziła bachora na czteroćwiertnym koniu. - Ale fajnie! - wykrzyknęła Biadamika, klaszcząc małymi łapkami. - No to w drogę. Ale Wira miała wątpliwości: - Nie powinnyśmy wysyłać dzieciaka samego w taką podróż odezwała się. - Właściwie to nie jestem... - zaczął bachor, ale jedna z połówek uciszyła go w samą porę, żeby koń nie usłyszał reszty. MareAnn skinęła głową. - Może uda nam się znaleźć dla niej jakieś dorosłe towarzystwo. Jest przecież demonicą która też zna drogę i nadal jest winna Humfreyowi część służby. - Demonica! - zakrzyknęła Biadamika. - One nie zasługują na zaufanie! I znów wymiana spojrzeń. - Cóż, sama o tym najlepiej wiesz - przyznała MareAnn. - Ale służbę należy odbyć jak należy. Zostanie zwolniona z obowiązku dopiero wtedy, kiedy bezpiecznie tam dotrzesz. Buzię dziecka wykrzywił grymas rezygnacji. - No dobrze. A kto to jest?

- Helen Back. - Helen Back! - wykrzyknęło dziecko. - O biada mi! To najpaskudniejsza istota wśród demonów! Wiesz, co ona robi? - Tak - odparła MareAnn. - Ale nie będzie jej wolno tego zrobić podczas tej misji. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedziało dziecko, bardzo przygnębione. MareAnn pstryknęła palcami i pojawił się kłąb dymu. Zafalował przed nią. - Czy jestem już wolna? - zapytał dym. - Będziesz wolna, kiedy bezpiecznie zaprowadzisz konia z jeźdźcem do Simiurg - powiedziała Wira. Kłąb dymu zwrócił się ku wymienionym. - To nie koń, lecz cztery ćwiartki. No i to nie jest dziecko, lecz... - Biada mi - zdecydowanie rzekły jednym głosem MareAnn i Wira. Dym mgliście westchnął. - A więc to tak. No to w drogę. Biadamika ścisnęła nóżkami końskie boki. - Ruszaj, Osiem Numerków. I nagle zniknęli w chmurze pyłu, która przyprawiła obie kobiety o kaszel.

Rozdział 2 Simiurg Koń mknął jak wicher, ale najwyraźniej miał do przebycia długą drogę. Kraina Xanth śmigała w tył, jak to jest w zwyczaju krain magicznie prędko w pobliżu i trochę wolniej dalej, bo odleglejsze regiony tak się do tego nie paliły. Biadamika miała zbyt mętne pojęcie o geografii, więc nie wiedziała, w jakim kierunku jadą, no i była zbyt młoda, żeby się tym przejmować. - Chciałabym lizaka - powiedziała. Pojawił się kłąb dymu - unosił się obok małej, dotrzymując tempa koniowi. - O jakim smaku? - Musztardowym. Zestaliła się dłoń, trzymająca żółty lizak wydzielający jadowicie żółte opary. - Proszę. Dzieciak pochwycił lizak, powąchał opary. Biadamika kaszlała i dławiła się, jej śliczna dziecinna buźka spurpurowiała. - Wspaniale! - sapnęła. - To by powaliło całą armię. - A o co pytałaś Dobrego Maga? - spytał kłąb dymu. - Chociaż właściwie nic mnie to nie obchodzi. - Jak sprawić, żeby bocian zareagował na sygnał - wychrypiała Biadamika. Koń zastrzygł uszami. Jego ciało porysowały linie pęknięć, jakby się lada moment miał rozpaść. - Bo ta wiadomość mi się przyda, jak już za miliony lat dorosnę! - wykrzyknęła Biadamika. - Teraz jestem tylko milutkim niewinnym dzieckiem, więc mnie chroni Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych i ani mi się śni dowiadywać o takich rzeczach. No i Dobry Mag jeszcze mi nie odpowiedział, ale zrobi to, jak nadejdzie czas. Osiem Numerków się uspokoił, linie pęknięć zniknęły. Wszystkie stworzenia w Xanth wiedziały, jak ważne jest podtrzymywanie KSD; nie wolno dopuścić, żeby jakieś dziecko poznało tajemnicę takiego przyzywania bociana, żeby przyniósł dzidziusia. Ani żeby poznało Wyrazy Złej Mocy, zdolne wypalić wegetację i spurpurowić dziewicze uszka. Ani żeby się dowiedziało czegoś, co jest Zbyt Intrygujące; dla własnego dobra, rzecz jasna. Dzieci, oczywiście, nie lubiły tego Stowarzyszenia, ale taka była jego magiczna moc, że się do niego włączały, jak tylko dorosły. Demony stosowały się do nielicznych zasad właściwego postępowania, lecz uwielbiały wszelkie zmowy i spiski.

Kłąb dymu, którym była Helen Back, najwyraźniej bawił się tą sytuacją. - Jesteś pewna, że jesteś dzieckiem? Bo chyba cię pamiętam w innej postaci, o wiele starszej... - A o co ty pytałaś Humfreya? - zapytała pospiesznie Biadamika. - Gdzie znaleźć letnią sól - odparła Helen. - Kolekcjonuję wyrafinowane sole i mam już zimową, wiosenną i jesienną, ale nigdzie nie mogłam znaleźć letniej. Szukałam wszędzie, odtąd do... - umilkła. - Ale oczywiście nie mogę wymówić tego słowa przy małym niewinnym dziecku. A Metria nie mogła wyjawić, kim naprawdę jest, bo jechała przecież na ćwiertnym koniu, który zaraz by się rozpadł na cztery kawałki. Demonica ją prowokowała, jak to mają w zwyczaju takie infernalne istoty, chcąc doprowadzić do tego, żeby zdradziła swój prawdziwy wiek. Na szczęście już się znała na takich sztuczkach: demonica przeszła odtąd do Helen Back. I zawsze w najmniej odpowiednim momencie przynosiła to, co było najbardziej potrzebne. A we właściwym czasie to, co było najmniej potrzebne. Biadamika starała się to udaremnić, prosząc o lizaka w tym ohydnym smaku - ale się nie udało i teraz musiała zjeść to paskudztwo. - No to jak już zakończysz moją sprawę, Dobry Mag ci powie, gdzie znajdziesz tę sól - odezwała się Biadamika. - Wtedy sobie usiądziesz pod tą solą i będziesz istotą na wszystkie sezony. - Coś w tym rodzaju - przyznała Helen; w kłębie dymu uformowała się twarz. - Coś jesteś dojrzała jak na tycie niewiniątko. - To wszystko iluzja. Nie jestem tym, na co wyglądam. Tego już Helen nie mogła zanegować. Przez chwilę podróżowały w milczeniu, a krajobraz uciekał w tył. Odległe góry się przesuwały, ukazując to jedną stronę, to drugą. Lasy wyskakiwały, rosły i znikały. Jakiś czas jechały brukowaną drogą. Ilekroć docierała do skrzyżowania z drugą drogą, dwukrotnie się poszerzała, starając się wywrzeć wrażenie. Ale to się nie udawało, bo inne drogi robiły to samo. Przecinające się drogi czasami konkurowały ze sobą, wypuszczając wiele wijących się pasm. Takie pasmo miało najwyraźniej dotknąć innej drogi tam, gdzie się nie mogła odciąć; ale drogi najwyraźniej już długo tak ze sobą konkurowały, bo każde pasmo się łączyło. Niektóre skrzyżowania wyglądały jak romby, inne jak koniczyna, a niektóre jak spaghetti. Niekiedy drogi tchórzyły i prześlizgiwały się tunelem jedna pod drugą albo mijały się górą, ale i w takich przypadkach czasami było pełno pasm, starających się zdobyć przewagę. Helen znudziła się tym i podjęła rozmowę.

- A jakie interesy ma Dobry Mag z Simiurg? - Sama bym to chciała wiedzieć. Gdzie ona właściwie mieszka? - Już myślałam, że o to nie zapytasz. Mieszka w Qaf. Biadamika się zdumiała. - W czym? - Qaf. To pasmo górskie okalające Ziemię. - Góra ziemi? - No nie. To szmaragd. Śliczny. - Przypuszczam. Simiurg musi lubić ładne rzeczy. - Simiurg lubi pełnię wszystkiego. Ale cóż ty możesz dla niej zrobić, skoro ona już ma wszystko, czego pragnie lub potrzebuje? - Też bym chciała to wiedzieć - rzekła Biadamika. - Może znowu jej się zachciewa odmienić wszechświat. Te słowa zdumiały obłok. - No a co z nami? Co my do tego mamy? - Może to już jej się znudziło. Albo obrzydło. Może wolałaby nowy i świeżutki. - Ale co się z nami wszystkimi stanie? - Może się wszyscy rozpłyniemy w nicość. A co to ma za znaczenie? Helen przemyślała to. - Chyba żadnego. Ale ludziska mogliby mieć coś przeciwko temu. - Obłok się przeciągnął. - Zdrzemnę się. Zbudź mnie, jak się wydarzy coś ciekawego. - Kształty chmurki się zamgliły. Biadamika została z własnymi myślami. To była zupełnie łatwiutka wyprawa. Dostanie się do zamku Dobrego Maga wcale nie było takie trudne. Humfrey oczywiście na nią burczał, no ale on zawsze był burkliwy. Czyżby to wszystko za łatwo poszło? Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rosły jej podejrzenia. Humfrey chciał, żeby się dostała do środka i zadała Pytanie. Bo miał dla niej robotę. Może był winny Simiurg przysługę. Może Simiurg poprosiła o usługi demonicy. No i stąd Metria. Westchnęła. Niech tak będzie. Zrobi, co trzeba, żeby mogła nakłonić bociana, by jej przyniósł dzidziusia. To chyba uczciwy układ. Koń się zatrzymał. Drogę przegradzał solidny łańcuch i nie mogli się przedostać. Biadamika miała ochotę nad nim przelecieć, ale się bała, że koń by tego nie zrozumiał. Zsiadła więc i podeszła, żeby mu się przyjrzeć.

Na każdym z płaskich i podłużnych ogniw widniał jakiś napis. To znaczy na każdym była jedna litera alfabetu. Biadamika szła wzdłuż łańcucha i odczytywała litery. Układały się w napis: TO ŁAŃCUSZKOWY LIST. TRZYKROTNIE OBIEGŁ ZIEMIĘ. PRZERWIJ ŁAŃCUCH, A POŻAŁUJESZ. JOE SCHMOE PRZERWAŁ ŁAŃCUCH I NA DRUGI DZIEŃ GO POKRĘCIŁO. JANE DOE PODTRZYMAŁA ŁAŃCUSZEK I SPOTKAŁY JĄ SAME WSPANIAŁE RZECZY. PAMIĘTAJ, MUSISZ PRZEKAZAĆ TEN LIST DALEJ W CIĄGU 48 GODZIN. Biadamika zadumała się. Czy to wystarczająco interesujące, żeby budzić Helen? Demonica naprawdę się wkurzy, jeżeli przejdzie jej koło nosa coś fajnego. A to wydawało się całkiem fajne. Więc uznała, że pozwoli Helen spać. No, ale musiała się przedostać poza łańcuch. Właściwie to nie miała nic przeciwko niemu, ale przegradzał jej drogę, a ona miała zadanie do wykonania. Zastanawiała się, czy da radę obejść go dookoła? Spojrzała w obie strony, ale łańcuch rozciągał się daleko jak okiem sięgnąć. No bo przecież trzykrotnie okrążał Ziemię. Może by się tak na niego wdrapać? Ona by potrafiła, ale Osiem Numerków na pewno nie. A może przecisnąć się pod spodem? Ona by sobie poradziła, ale koń pewnie by się rozpadł z wysiłku. Wzruszyła ramionami. W końcu łańcuch nie powinien przegradzać drogi, bez względu na to jak się przechwalał. Wątpiła też, by była to jedna z przeszkód Dobrego Maga. To pewnie tylko zwyczajna zmyłka. No to go przerwie. Zmieniła drobne rączki w duże solidne szczypce i zacisnęła je na jednym łączu. Zebrała całą demoniczną siłę. Należało się posłużyć magią wąskości: naprawdę cieniutkie ostrze przy odpowiednio silnym nacisku przetnie najtwardszy materiał. Litery na ogniwach się zmieniły. Teraz mówiły: OOOOOOJ!! Ale nie łagodziła nacisku i w końcu przecięła łańcuch. Wtedy przeszła do drugiego ogniwa. Próbowało się odsunąć, ale ogłuszyła je silnym łupnięciem. Przypomniała sobie radę - wal w łącza. Zaczęła zaciskać szczypce. POŻAŁUJESZ TEGO! - ostrzegły litery. - BIADA TEMU, CO PRZERYWA ŁAŃCUCH! Złączka puściła i łańcuch się rozpadł. Droga była wolna. - A co to? Biadamika podskoczyła. Tkwiła przed nią chmura ze straszliwą szopą włosów na czubku. - Nic ciekawego - odparła. - A co ty masz na głowie?

- Mój Piekielny Tupet, rzecz jasna. Znalazłam go podczas jednej z moich podróży do... nieważne. Widziałam, co zrobiłaś; przerwałaś łańcuch. Lepiej i ty załóż jakieś ochronne nakrycie głowy, zanim łańcuch się zbierze w sobie i spuści na ciebie, co najgorsze. - Jaki tupet? - dopytywało się z zaciekawieniem dziecko. Chmura raz-dwa zmieniła nazwę. - Diabelny Tupet. Na pewno tak powiedziałam. - Lepiej stąd odejdźmy - rzekła Biadamika, wiedząc, że zepchnęła Helen do defensywy; dopóki pozostanie w postaci dziecka, tamta demonica będzie w niekorzystnej sytuacji; to było wspaniałe! Dosiadła Osiem Numerków i znów pogalopowali. Obejrzała się i zobaczyła, że łańcuch gniewnie się wije, ale nie mógł ich dogonić. Przerwała łańcuch i uciekła mu. To jej dało demoniczną satysfakcję. Minęły tkwiącą nad rzeką dużą rozszczepnicę, otoczoną drzewami elektrycznymi. Ogromnie zaaferowana wywlekała z rzeki zmroczki i nuklearne ryby i zasilała nimi drzewa. Niektóre z drzew sięgały aż na drogę, więc Biadamika zwolniła. Dudniła w nich moc i to małą trochę niepokoiło - czy to wiadomo, co zrobią? Dojrzała truchtającą pod drzewami wielką, pudełkowatą, tłustą istotę. Chciała ją ominąć, ale stwór zagrodził jej drogę. - Jesteś za mała, dziecinko, żeby jechać na takim dużym koniu rozległo się z monstrualnej, pełnej kołkowatych zębisk paszczy istoty. - Lepiej wracaj do domu. - A czemu ty sama nie wracasz do domu? - zapytała zuchwale Biadamika, bo w tej istocie było coś, co się jej nie bardzo spodobało. - Bo nigdy nie korzystam z własnych rad. Jestem hipo-kra-krytos. Mówię innym, jak mają żyć, ale żadną z tych rad się nie kieruję we własnym życiu. To usprawiedliwiło jej niechęć. Chciała się znaleźć daleko od tej istoty, lecz ona dalej zagradzała jej drogę. Wtem dojrzała jakieś kicające mniejsze zwierzę. Miało długie łapy i było bardzo futrzaste. Rozpoznała zająca. Były ogromnie popularne wśród łysych. Wydłużyła jedno ramię i pochwyciła zwierzaka. Położyła go sobie na głowie, co zupełnie odmieniło jej wygląd. Sprawiło, że przypominała małego kudłatego trolla. Hipo-kra-krytos akurat się rozglądał dokoła. Potem znów na nią spojrzał i osłupiał. - A cóż się stało z tą niewinną małą dziewuszką, którą pouczałem? - A skąd mam wiedzieć? Nie jestem niewinna. Hipo, niezadowolony, odczłapał, wypatrując dziewczynki, bo zawsze łatwiej mówić dzieciakom, co mają robić, niż trollom. Biadamika mogła jechać dalej.

Po baaardzo długiej podróży dotarły do wielkiej, zielonej góry. Wznosiła się nad równiną fasetkowatymi stromiznami, które błyszczały i migotały. - Oto i ona - oznajmiła Helen. - Qaf. Wdrap się na szczyt i tam już będzie Simiurg. Ja swoje zrobiłam i znikam. Chmura rozwiała się z niemiłym hałasem. Biadamika zsiadła z konia. Podeszła do góry, żeby się z bliska przyjrzeć jej powierzchni. Naprawdę wyglądała na czystej wody szmaragd. Góra była olbrzymim klejnotem. Zza chmury wyszło słońce. I nagle wszystkie fasety odbiły jego promienie i zajaśniały oślepiająco. Jeden z nich trafił w Osiem Numerków. Koń, spłoszony, rozpadł się na ćwiartki, które się rozbiegły w cztery strony. Biadamika westchnęła. Była zdana na siebie. Pomyślała i doszła do wniosku, że skoro już nie ma ćwiertnego konia, to może wrócić do swej dorosłej postaci. Rozwiała się w opar i po chwili znów była Metrią. Mogłaby po prostu wskoczyć na szczyt góry, ale podejrzewała, że Simiurg by się to nie spodobało. To samo dotyczyło latania. W Xanth Simiurg nie pozwalała nikomu latać w pobliżu siebie, więc pewnie i tutaj było tak samo. Czyli trzeba się mozolnie wspinać. Metria przekształciła stopy i dłonie w duże okrągłe przyssawki. Przytknęła je do płaskiej powierzchni najbliższej fasety i rozpoczęła wspinaczkę. Przyssawki trzaskały, kiedy je odrywała, i syczały, kiedy je przyczepiała wyżej. To był rodzaj magii: przyssawki przywierają do śliskich płaskich powierzchni. W tym tempie dotarcie na szczyt zajmie jej parę godzin. I wtedy się przekona, o co tu właściwie chodzi. Usłyszała dudnienie. Wyciągnęła szyję, aż się stała łabędzia, i odwróciła głowę, żeby spojrzeć w tył. Unosił się tam jakiś kształt i nie była to Helen Back. To był Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Wiedziała, że to poważny kłopot. Fracto sam był demonem, wyspecjalizowanym w meteorologii, i uwielbiał wpędzać innych w opały. Jeżeli ktoś właśnie się bawił na pikniku, to Fracto się zjawiał, żeby pokropić. Jeżeli ktoś musiał odbyć szybką podróż w ważnej sprawie, to Fracto zmieniał leśne trakty w brejowatą śnieżną papkę. Jeżeli ktoś chciał spędzić na świeżym powietrzu ciepłą noc, to pojawiał się Fracto i przykrywał całą okolicę kolorowym śniegiem. A jeżeli się tak zdarzyło, że ktoś się wspinał po stromej szmaragdowej ścianie, to Fracto na pewno się zjawił po to, żeby uczynić stromiznę śliską i zdmuchnąć z niej tę osobę.