chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Asimov Isaac - 01 - Kamyk na Niebie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Asimov Isaac - 01 - Kamyk na Niebie.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 02. Cykl Imperium Galaktyczne pdf
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

ISAAC ASIMOV KAMYK NA NIEBIE IMPERIUM GALAKTYCZNE I PRZEŁOŻYLI PAULINA BRAITER-ZIEMKIEWICZ PAWEŁ ZŁEMKIEWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU: PEBBLE IN THE SKY

PRZEDMOWA Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem opowiadania do różnych czasopism, ale Kamyk na niebie był moją pierwszą książką, a ukazał się dokładnie siedemnaście dni po moich trzydziestych urodzinach. Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze trudniej uzmysłowić sobie, co mi ono przyniosło. Wówczas ani mi przez myśl nie przeszło, że zostanę najbardziej płodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak się właśnie stało. Zawdzięczam to po części związkom, jakie połączyły mnie z Doubleday. Często - i chętnie - powtarzam, że Doubleday zawsze traktował mnie życzliwie i ciepło, co, jak się zdaje, irytuje nieraz osoby, które uważają, że wydawca z natury rzeczy jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osób warknęła kiedyś: - Zarabiasz dla nich masę pieniędzy. Dlaczego nie mieliby traktować cię ciepło i życzliwie? Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać, że da ona znacznie wyższy dochód, niż wynosiła skromna zaliczka. Mimo to byli dla mnie równie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu więc wcale o interes firmy, ale o jej charakter. W rezultacie uwierzyłem - a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś - że pisanie książek to świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie przyjemność. To pobudziło mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie stał się zwiastunem innych powieści, rozgrywających się w tym samym świecie. Był to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ wykazywał pewne pokrewieństwo z drukowanymi w czasopismach

opowiadaniami o Fundacji, łatwiej mi było zebrać je później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły powieści o robotach. Nie znaczy to, że Doubleday upierał się przy cyklach powieściowych. Publikowali również moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i opowiadania detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe, traktujące o tak różnych zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie przez te czterdzieści lat Doubleday wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a ja, oczywiście, pracuję nad kolejnymi. Myślę, że w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje się całkiem nieźle. W końcu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknęło, co więcej - dziś wiemy, że jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach pięćdziesiątych. Książka pokazuje zło, jakie niesie rasizm po obu stronach, szkody, jakie wyrządza zarówno nienawiść ciemięzcy, jak i kontrnienawiść ofiar - i choć chciałbym, aby w ciągu minionych czterdziestu lat problem ten stał się nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat temu. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie będzie już można tego powiedzieć. Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem z wieloma i dziwnym zrządzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie życzliwi. Każdy stał się moim osobistym przyjacielem i przyjaźnie te przetrwały, mimo że nasze drogi zawodowe rozeszły się. Przede wszystkim muszę wspomnieć Waltera I. Bradbury’ego, który redagował Kamyk na niebie i który, jak pamiętani, cierpliwie uczył mnie, jak dokonać korekty na szczotkach. (Może wyda się to dziwne ale prowadziłem tak zamknięte życie - tylko ja i moja maszyna do pisania - że nie wiedziałem nic o złożoności świata zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac, potrzebujesz opiekuna. My wzięliśmy tę posadę). Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh O’Neill i Kate Medina, w tej właśnie kolejności, przynajmniej jeśli idzie o moje książki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze kiedy opłakiwałem odejście redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był równie serdeczny i życzliwy jak ten, którego utraciłem. Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem wtedy, kiedy ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i przerażająco inteligentna. Co więcej - dba o mnie jak rodzona córka, i nic nie może lepiej wyrazić smutku spustoszeń, jakie poczynił czas, niż fakt, że takie oddanie mnie dziś zadowala. To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym nakładzie Kamyk na niebie - dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości i wielu jeszcze szczęśliwszych następstw, jakie to wydarzenie przyniosło i ciągle jeszcze przynosi. Isaac Asimov New York City luty 1990

1. MIĘDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago mrucząc do siebie fragmenty Browninga. Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: emerytowanego krawca, który nigdy, nawet przelotnie nie zetknął się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku. Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i, oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do siebie w głębi milczących komnat swego ducha: Zestarzej się u mego boku! Najlepsze jest wciąż o pół kroku Przed nami - pełnia życia, ku niej wszystko wiodło… Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych latach męskich wygodny spokój dojrzałego wieku był bardzo miły. Mając własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać, co też i czynił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie wydane

za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie lata jego życia, czym miałby się martwić? Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść. Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy, uśmiechającą się, mimo że została porzucona - zgubę, której nikt nie szukał. Nie zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem… W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w śmiercionośną broń. A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną ciekawością zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykować życie, by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka. Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha. Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec, pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko, i nagle instynkt doktora Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania. Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie spływa mu kropla potu. Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie wypromieniowywały ciepło. Wreszcie spytał słabym głosem: - Co się stało? Doktor Smith wzdrygnął się. Sam dobrze nie wiedział. - Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo? - Nic się nie działo… - jęknął chemik. - To była próbka nie oczyszczonego uranu. Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać. - Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie. Uran, powiadasz? - Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? - szybko oblizał wargi. - Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu. - I - dodał zamyślony doktor Smith - był poniżej masy krytycznej. Lub przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. - Patrzył na kamienny blat stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej podłodze. - Ale uran topi się w temperaturze około tysiąca ośmiuset stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie, młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać. Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion.

- Co to jest? - spytał chemika. - Czy to zawsze tu było? - Co, proszę pana? Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot; przez otwór widać było dzienne światło. - Nigdy tego wcześniej nie widziałem - chemik potrząsnął głową. - Ale też nigdy czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana. Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki, prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli poruszana mieszadłem, wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej elektryczne grzałki, sterowane przez termometr, włączały się i wyłączały z irytującą regularnością. - A to tutaj było? - doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom wody go nie sięgał. Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia. - Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien. - Hmm. Sprawdź po drugiej stronie. - Niech mnie diabli! Jest! - Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę. Teraz stań tutaj - położył palec na dziurze w ścianie. - Co widzisz?! - zawołał. - Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił: - Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz? - Nic. - Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na nie, prawda? Wahanie. - Myślę, że tak. Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym głosem oznajmił: - Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o tym komukolwiek. Rozumie pan? - Tak, proszę pana! - Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza. - Myśli pan, że było skażenie? - chemik zbladł. - Zobaczymy. Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy. W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę. Jedyną konkluzją pozostało stwierdzenie, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie dziwne i groźne tajemnice. Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa. Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się z jej drogi na tyle. aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu.

Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji. Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich poprosił o poranne gazety i przejrzał je szukając określonej informacji. Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na policję krzycząc i opowiadając, jak na jego oczach zniknął człowiek (a może połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku. W końcu doktor Smith zmusił się, by zapomnieć o wszystkim. Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim. Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i poczuł, jak powoli osuwa się na trawę. Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył. To była prawda! Siedział na trawie, w miejscu gdzie przed chwilą spacerował po betonie. Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem, zniknęły bez śladu! I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie, wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie. To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor, przynajmniej część z nich, a pod rękami czuł suche, łamliwe, martwe liście. Był mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać jesień. Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej, połyskującej zieleni. Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata… O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale przecięta. Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły się równo. Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody. Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w uczucie grozy. W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem tego zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który usłyszał, brzmiało napięcie. - Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może…? Nie… - czuł, że narasta w nim histeria. - Musi być jakieś wyjaśnienie. - Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? - Uszczypnął się i poczuł ból, ale potrząsnął głową. - Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód. Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie długi czas ich trwania to tylko złudzenie. Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność. Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła. - A co z zanikiem pamięci? Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach. Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany

jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później, jesienią, albo rok i trzy miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co robił w tym czasie? - Nie! - Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył na swoją koszulę. Włożył ją rano tamtego ranka i nadal była świeża. Zastanowił się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko. Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki, z której wyjął je przed dwiema godzinami lub tym, co powinno być dwiema godzinami. A co z małą szmacianą lalką? Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen, albo naprawdę zwariował. Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej cienie wydłużyły się. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł przejmujący chłód. Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I, oczywiście, powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie odszukanie drogi. Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i ruszył naprzód. Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności, chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię. Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł zimny strach. Miał nadzieję spotkać samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś i spytać - głośno i skwapliwie powtórzył na głos magiczne słowa: - Jedzie pan może w stronę Chicago? A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja… Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno. Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać. Schwartz pochylił się, aby go dotknąć - na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń. Ale widział delikatną poświatę. Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie. Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle przez głowę. Szydercze wspomnienie życia… Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc, dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem. Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec. Czuł głód i trwogę, aż nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę. Oczywiście! To był dom! Krzyknął głośno, nikt nie odpowiedział, ale to był dom. Iskra realności mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin. Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez chaszcze i strumyk. Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to

prawie podświadomie. Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je znalazł i odkrył brak dzwonka, kopnął w nie i wrzasnął jak upiór. Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu, innego niż jego własny. Krzyknął ponownie: - Hej, jest ktoś w środku?! Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do pracy. Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka. Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie; nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i ściskając serce. Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał. 2. JAK POZBYĆ SIĘ OBCEGO Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w karty. Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim, ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta: - Arbin! Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich, cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego: - Czego chcesz, Grew? Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na Kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność, potrafił i uderzyć. Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty, wyrzucające z siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co! - Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię? - Nie - odparł spokojnie Arbin. Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie pierwsze posunięcie dłuższej rozgrywki. - No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na to? - Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: - „Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza (patrz mapka). «Ziemia - stwierdził - z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już lekceważonego

przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat rozwoju społecznego i historii ludzkości»„. I tak dalej, i tak dalej - zakończył, podkreślając słowa gwałtownym gestem. Arbin Maren słuchał jednym uchem. - Co on miał na myśli, mówiąc „dziwoląg kulturowy”? - mruknął. Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu: - Teraz ty wychodzisz, Arbin. - I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowała? - ciągnął Grew. - Wiecie, że nawet za milion galaktycznych kredytów nie zamieściliby informacji GAP, gdyby nie mieli po temu bardzo ważnych powodów. Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł: - Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! - gwałtownie potrząsnął gazetą. - Dlaczego sami nie przeczytacie? Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą linię. - Ojcze - powiedziała. - Mieliśmy ciężki dzień, więc prosiłabym, abyśmy nie rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze. Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać: - „Proszę cię, ojcze! Proszę cię, ojcze!” Zdaje mi się, że macie już dosyć swego starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie, że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe - poklepał się po udach; silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale ich nie czuł. - Jest tylko jedna przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że… Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy. Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła. - Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak. - Jasne, ale ty przecież zgadzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy, młodzi, jesteście bandą durniów, miękką gumą w rękach Starszych. - Cicho, ojcze - wtrąciła ostro Loa. - Nie zaczynaj znowu. - Siedziała nieruchomo, nasłuchując. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, ale… Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie gadanie nie było bezpieczne, Grew nie powinien drwić ze starożytnej ziemskiej kultury, nie… To przecież typowy asymilacjonizm. Gwałtownie przełknął ślinę: paskudne słowo, nawet gdy powtarzało się je tylko w myślach. Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało możliwość zmiany starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć - i prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest się przykutym do wózka inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu. Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział. Mijały minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było odczytać mały druk. Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu na piersi. Zachrapał lekko, a gazeta wymknęła mu się z palców i upadła z ostatnim, tym razem niezamierzonym szelestem. Wtedy Loa odezwała się niespokojnym szeptem: - Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili. Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś

takiego jak ojciec. Gdy pomyśli się, jaki był kiedyś - to jest jak śmierć. - Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Odrobina podniecenia ożywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni będzie zadowolony i spokojny. Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się walenie do drzwi. Towarzyszyły mu chrapliwe okrzyki, nie układające się w żadne zrozumiałe słowa. Arbin skoczył na równe nogi, nagle jednak przystanął. Oczy Loi wypełniły się strachem, przerażona, spojrzała na męża. Usta jej drżały. - Zabierz Grewa - - polecił Arbin. - Szybko! Nim jeszcze skończył mówić, Loa już popychała fotel. Cmokała przy tym uspokajająco. Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka. Stary człowiek wyprostował się i odruchowo sięgnął po gazetę. - Co się dzieje? - zapytał z irytacją, i to bynajmniej nie szeptem. - Ciii. Wszystko w porządku - mruknęła wymijająco Loa, wsuwając wózek do sąsiedniego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała, podczas gdy oczy szukały twarzy męża. Łoskot powtórzył się. Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę, malowała się nie skrywana wrogość. Nieznajomy uśmiechnął się słabo. - Czym możemy panu służyć? - spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym odskoczyła, gdyż mężczyzna jęknął i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć. Widać było, że zaraz upadnie. - Może jest chory? - mruknął ze zdumieniem Arbin. - Zaczekaj, pomogę wprowadzić go do środka. Po kilku godzinach, w zaciszu własnej sypialni, Loa i Arbin powoli szykowali się do snu. - Arbinie? - zagadnęła Loa. - Co takiego? - Czy to bezpieczne? - Bezpieczne? - zdawał się świadomie unikać tego tematu. - No, przyjęcie tu tego człowieka. Kim on właściwie jest? - Skąd miałbym wiedzieć? - odparł pełnym irytacji tonem. - Ale przecież nie możemy odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. - Odwrócił się, wyraźnie próbując zakończyć rozmowę. Ale żona znów przerwała ciszę. W jej głosie zabrzmiały naglące nuty. - Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest jeszcze Grew. - Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie będę nawet o tym dyskutował. - Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie sprawę, że stanowi to naruszenie najważniejszego zwyczaju? - Nie robimy nic złego - wymamrotał Arbin. - Wykonujemy swoją normę, choć ustalono ją dla trzech osób - trzech pracujących osób. A skoro tak, czemu mieliby coś podejrzewać? Nie wypuszczamy go przecież z domu. - Mogli wyśledzić wózek inwalidzki. Musiałeś kupić silnik i części w mieście. - Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem nic poza standardowym wyposażeniem kuchennym. Zresztą on nie jest agentem. To niemożliwe. Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu biednego starca na wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały dzień, z legalnymi nakazami rewizji w dłoniach. Zastanów się. - A zatem, Arbinie - jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem - jeśli naprawdę tak uważasz - a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku - on musi być

Tamtym. To z pewnością nie jest Ziemianin. - Co to znaczy „musi”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć właśnie na Ziemię? - Nie mam pojęcia! Chociaż… Może popełnił tam jakieś przestępstwo? - Zapaliła się do tego pomysłu. - Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się jako idealna kryjówka. Kto by go tu szukał? - jeśli w ogóle jest Tamtym. Jakie masz na to dowody? - Nie mówi naszym językiem, prawda? Musisz to przyznać. Czy zrozumiałeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przybył z jakiegoś odległego krańca Galaktyki, gdzie posługują się dziwacznym dialektem. Podobno mieszkańcy okolic Fomalhaut muszą od podstaw uczyć się nowego języka, żeby zrozumiano ich na dworze imperatora na Trantorze… Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten człowiek jest obcy na Ziemi, nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne zrobi wszystko, aby tego uniknąć. Moglibyśmy zatrzymać go na farmie w miejsce ojca i w ten sposób w nadchodzącym sezonie trzy osoby pracowałyby nad wykonaniem normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żniwach. Z niepokojem spojrzała na niezdecydowanego męża, który namyślał się długo, aż wreszcie oznajmił: - No cóż, lepiej połóż się spać. Porozmawiamy rano, gdy umysł jest świeższy. Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie zapanował sen. Następnego ranka do rozważań przyłączył się Grew. Arbin z nadzieją przedstawił mu całą sprawę. Ufał rozsądkowi swego teścia znacznie bardziej niż własnemu. - Wasze kłopoty, Arbinie - stwierdził Grew - biorą się z faktu, że jestem zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę. Zmęczyło mnie to pasożytnictwo. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego. Arbin był zakłopotany. - Zupełnie nie o to mi chodziło. Nie chciałem powiedzieć, że stanowisz dla nas ciężar. - W końcu co to za różnica? Za trzy lata odbędzie się kolejny spis i wtedy odejdę. - Masz więc przed sobą jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i lektury. Czemu miałbyś z nich rezygnować? - Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loa? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą też was. Myślisz, że co ze mnie za człowiek? Miałbym żyć jeszcze parę śmierdzących lat za cenę… - Przestań, Grew. Nie chcę wykładów z historioniki. Nieraz mówiliśmy ci, co zrobimy. Zgłosimy cię na tydzień przed spisem. - I co, pewnie oszukacie lekarza? - Przekupimy go. - Hmmm. A ten tu jeszcze podwoi waszą zbrodnię. Jego też będziecie ukrywać? - Pozbędziemy się go. Na Kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze dwa lata. Więc co z nim zrobimy? - Obcy - mówił do siebie Grew. - Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi znikąd. Posługuje się niezrozumiałym językiem… Nie wiem, co ci poradzić. - Jest bardzo spokojny - stwierdził farmer - i wydaje się śmiertelnie przerażony. Nie jest dla nas groźny. - Przerażony, tak? A jeśli jest niedorozwinięty? Jeśli jego gadanina to nie nieznany dialekt, lecz bełkot szaleńca? - To mało prawdopodobne. - Lecz Arbin drgnął, zaniepokojony. - Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzystać… Dobrze. Powiem ci, co zrobić. Zawieź go do miasta. - Do Chica? - spytał ze zgrozą Arbin. - Ależ to wszystko zrujnuje. - Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie dla naszej rodziny, jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań Jądrowych stworzył urządzenie, które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się szybciej. Był o tym artykuł w dodatku weekendowym. I potrzebują ochotników. Weź tego człowieka i zgłoś go.

Arbin stanowczo potrząsnął głową. - Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a wtedy dowiedzieliby się o tobie. - Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka ochotników, ponieważ maszyna jest nadal w fazie doświadczalnej. Przypuszczalnie zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zadawać pytań. A jeśli obcy umrze, najpewniej nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż teraz… No, podaj mi czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I przynieś gazetę, jak tylko przyjdzie, dobrze? Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy, przenikliwy ból, ból rozpaczy i tęsknoty - za żoną, której zabrakło przy jego boku, za utraconym światem… Kiedyś już czuł podobny ból… I nagle przed oczami znów stanęły mu zapamiętane na zawsze sceny. Oto on sam, młodzik jeszcze, w zasypanej śniegiem wiosce… nie opodal czekają sanie… które zawiozą go do pociągu… aż wreszcie dotrze na wielki statek… Tęsknota i nękający go strach, towarzyszący rozstaniu ze znanym otoczeniem, sprawiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwudziestoletnim chłopcem, emigrującym do Ameryki. Strach jednak był zbyt realny. Niemożliwe, aby tylko śnił. Kiedy światełko nad drzwiami zabłysło i znów zgasło, a w pokoju zabrzmiały pozbawione sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz aż podskoczył. Nagle drzwi otwarły się i pojawiło się śniadanie - gęsta, ciepła zupa, trochę przypominająca kaszkę kukurydzianą, lecz bardziej korzenna w smaku, i mleko. - Dziękuję - odparł i kilka razy pokiwał głową. Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi poświęcając guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz pierwszy zobaczył ciepłą, mleczną biel ścian. - Plastik - mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa-wytrychu z pewnością typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów ani załamań - płaszczyzny łączyły się z sobą łagodnymi łukami. Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do zrozumienia. Najwyraźniej Schwartz miał się umyć i ubrać. Z pomocą, popartą wskazówkami, posłuchał. Tyle że nie zdołał znaleźć nic, czym mógłby się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe słowo i mina, wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą szczeciną skórze i westchnął głęboko. Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie wyrosły przed nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na horyzoncie, widać było błękit wody. Schwartz z entuzjazmem wskazał ręką przed siebie. - Chicago? Z zamierającą nadzieją czekał na odpowiedź, z pewnością bowiem nic nie mogło być mniej podobne do znanego mu miasta. Farmer milczał. I nadzieja umarła. 3. JEDEN ŚWIAT… CZY WIELE? Właśnie skończyła się konferencja prasowa z okazji zbliżającej się ekspedycji na Ziemię i Bel Arvardan poczuł, jak na widok gwiaździstego nieba jego duszę ogarnia dziwny, błogi spokój. Miał świadomość, że stanowi część wielkiej całości, milionów układów gwiezdnych, które składały się na wszechobecne Imperium Galaktyczne. Nie troszczył się już o popularność swojej osoby w jednym czy drugim sektorze. Gdy tylko udowodni swoją teorię dotyczącą Ziemi, jego sława rozejdzie się po wszystkich

zamieszkanych planetach Drogi Mlecznej, wszystkich światach, na których stanęła noga Człowieka przez setki tysięcy lat kosmicznej ekspansji. Te potencjalne szczyty popularności, czyste i wysublimowane wyżyny nauki osiągnął wcześnie, ale nie bez trudu. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a cała jego kariera pełna była kontrowersyjnych momentów. Rozpoczęła się od wstrząsu, który zachwiał całym Uniwersytetem Arkturiańskim, kiedy w niezwykle młodym wieku dwudziestu trzech lat Arvardan kończył tam studia na wydziale archeologii. Bomba, równie niszczycielska jak prawdziwy, śmiercionośny ładunek, wybuchła, gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa Archeologicznego odrzucił jego pracę magisterską. Po raz pierwszy w historii uniwersytetu nie przyjęto do publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dotąd w długich dziejach tego szacownego, naukowego periodyku odmowa nie została wyrażona w tak bezwzględny sposób. Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumiałej i suchej broszurze zatytułowanej „O starożytnych zabytkach sektora Syriusza i ich związku z radiacyjną hipotezą narodzin ludzkości”, mogły wydawać się tajemnicze. Przyczyną jednak było to, że Arvardan w swojej pracy przyjął teorię głoszoną wcześniej przez pewne kręgi mistyków, którzy mieli więcej wspólnego z metafizyką niż archeologią; chodziło o pogląd, że ludzkość zrodziła się na jakiejś jednej samotnej planecie, a później rozprzestrzeniła po Galaktyce. Był to ulubiony wątek pisarzy fantastycznych tamtego okresu i herezja dla każdego szanującego się archeologa Imperium. Ale pozycja Arvardana stała się tak mocna, że mógł przeciwstawić się każdemu, nawet najbardziej utytułowanemu archeologowi; w ciągu dekady został największym znawcą kultur przedimperialnych, wciąż tonących w mrokach historii Galaktyki. Napisał na przykład monografię mechanistycznej cywilizacji z sektora Rigela. gdzie rozwój robotów dał początek zupełnie nowej kulturze, trwającej kilka stuleci. Wreszcie jednak doskonałość metalowych niewolników do tego stopnia zabiła inicjatywę ich panów, że stali się oni łatwą zdobyczą dla chyżej floty wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna archeologia, upierająca się przy teorii, że każda rasa ludzka powstała niezależnie, na odrębnych planetach, wykorzystywała podobne do rigelańskiej nietypowe kultury jako przykłady. Miały one dowodzić istnienia pierwotnych różnic rasowych, których nie zdążyły jeszcze wyprzeć kontakty międzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan skutecznie obalił podobne koncepcje, wykazując, iż cywilizacja robotów stanowiła jedynie logiczne rozwinięcie ekonomicznych i społecznych warunków, panujących w tamtych czasach na planetach Rigela. Albo barbarzyńskie planety Wężownika, które ortodoksi długo uważali za przykłady prymitywnych ludzkich społeczności stadium przedgalaktycznego. Każdy podręcznik podawał je na dowód słuszności teorii Mergera, głoszącej, że ludzkość stanowi naturalne najwyższe stadium rozwoju życia na planetach tlenowo-wodnych, jeśli panują na nich odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie rasy ludzkie mogły swobodnie krzyżować się ze sobą, i w miarę rozwoju podróży międzyplanetarnych podobne krzyżówki zdarzają się coraz częściej. Jednakże Arvardan odkrył ślady wcześniejszej cywilizacji, starszej od liczących sobie dziesięć tysięcy lat barbarzyńskich kultur Wężownika, i udowodnił, że najwcześniejsze źródła planetarne wspominają o handlu międzygwiezdnym. Młody archeolog zadał ostatni cios, demonstrując niezbite dowody, że człowiek pojawił się w tym regionie w pełni rozwoju cywilizacyjnego. Po tym odkryciu Biul. Gal. Tow. Arch. (tak bowiem brzmiał oficjalny skrót tytułu pisma) zdecydował się opublikować wreszcie pracę magisterską Arvardana - w ponad dziesięć lat od jej ogłoszenia. Teraz zaś poszukiwania dowodów potwierdzających ulubioną teorię Arvardana doprowadziły go do najprawdopodobniej najmniej liczącego się świata Imperium - planety zwanej Ziemią. Arvardan wylądował w jedynym miejscu na Ziemi należącym do Imperium, położonym wśród odludnych płaskowyżów na północ od Himalajów. Tutaj, gdzie nigdy nie dotarła

radioaktywność, pyszniły się budynki całkowicie obce ziemskiej architekturze. W zasadzie były to kopie pałaców wicekrólów, istniejących na szczęśliwszych planetach. Dla wygody mieszkańców stworzono tu naprawdę komfortowe warunki. Ponure skały pokryto warstwą gleby, nawodniono, zapewniono sztuczną atmosferę i klimat - i zmieniono w dwanaście kilometrów kwadratowych trawników i kwitnących ogrodów. Ilość energii zużyta na tę budowę była przerażająca jak na ziemskie standardy, ale w całości pochodziła z niewyobrażalnych zasobów dziesiątków milionów planet, których liczba ciągle rosła (obliczono, że w osiemset dwudziestym siódmym roku ery galaktycznej średnio pięćdziesiąt nowych planet dziennie zyskiwało zaszczytny status prowincji - co oznaczało, iż liczba ich mieszkańców musiała przekroczyć pięćset milionów). Na tym skrawku nie-Ziemi mieszkał Prokurator Ziemi i czasami w swym syntetycznym luksusie mógł przez chwilę zapomnieć, że mianowano go władcą tej zapadłej dziury, i pamiętać jedynie o tym, iż jest arystokratą ze starej i szanowanej rodziny. Jego żona znacznie rzadziej oddawała się złudzeniom, zwłaszcza kiedy wspinając się na porośnięte murawą wzgórze dostrzegała w dali proste, zdecydowane linie stanowiące granicę terenów pałacowych. Za nimi rozciągały się dzikie, poszarpane skały Ziemi. W takich chwilach nawet kolorowe fontanny (których woda świeciła w ciemności, co upodabniało ją do zimnego, płynnego ognia), wspaniałe klomby i idylliczne gaje nie potrafiły zatrzeć świadomości, że oboje w gruncie rzeczy przebywają na wygnaniu. Tak więc Arvardan został podjęty bardziej serdecznie, niż przewidywał protokół. Pomijając inne względy, dla Prokuratora archeolog był tchnieniem Imperium, wielkiego świata, nieskończoności. Arvardan zaś również znalazł wiele powodów do zachwytu. - Posiadłość jest wspaniała - powiedział - i urządzona ze smakiem. To interesujące, jak piętno naszej kultury odciska się na najbardziej nawet odległych częściach Imperium, lordzie Enniusie. - Obawiam się, że o wiele przyjemniej jest odwiedzić dwór Prokuratora niż żyć w nim - - uśmiechnął się Ennius. - Przypomina mi on pustą skorupę, która potrącona, głucho dźwięczy. My z żoną, obsługa i żołnierze z garnizonu imperialnego, poza pałacem rozlokowani również we wszystkich ważniejszych ośrodkach planety, no i od czasu do czasu jakiś gość - to wszyscy, którzy mają cokolwiek wspólnego z kulturą galaktyczną. Przyzna pan, że to raczej skromne kontakty. Siedzieli pod arkadami, na dworze zapadał zmierzch. Purpurowy słoneczny blask znikał za postrzępionymi, zamglonymi skałami na horyzoncie, a zwiewny jak westchnienie wietrzyk poruszał ciężkim, przesyconym zapachem roślin powietrzem. Nawet Prokuratorowi nie wypadało okazywać zbyt wielkiego zaciekawienia poczynaniami gościa, ale zwyczaj ten nie uwzględniał przeraźliwej izolacji, jakiej doświadczali mieszkańcy imperialnej placówki na Ziemi. - Jak długo zamierza pan tu zabawić, panie Arvardan? - spytał Ennius. - Trudno powiedzieć. Wyprzedziłem pozostałą część ekspedycji, żeby zapoznać się z ziemską kulturą i załatwić wszystkie obowiązkowe formalności. Muszę na przykład otrzymać od pana oficjalne pozwolenie na założenie obozów w niezbędnych miejscach, i tak dalej. - Zgoda, zgoda! Ale kiedy zaczyna pan wykopaliska? I czy naprawdę spodziewa się pan znaleźć coś wartościowego na tej żałosnej kupie gruzów? - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję rozbić pierwszy obóz w ciągu kilku miesięcy. A co do tej planety, to cóż, można o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest politowania godnym rumowiskiem. Stanowi absolutny unikat w całej Galaktyce! - Unikat? - spytał chłodno Prokurator. - Coś podobnego! To bardzo zwyczajny świat. Różnie można o nim powiedzieć: chlew, potworna dziura, jeden wielki śmietnik lub co tam najgorszego przyjdzie panu do głowy. A przecież mimo swych wyszukanych obrzydliwości nie może nawet aspirować do wyjątkowości w prawdziwym okropieństwie i pozostaje zwyczajnym, brutalnym chłopskim światem. - Ale - odpowiedział Arvardan, oszołomiony gradem sypiących się na niego

irracjonalnych argumentów - planeta jest radioaktywna. - No i co z tego? W Galaktyce są tysiące radioaktywnych planet, i to znacznie bardziej niż Ziemia. W tym momencie uwagę ich przyciągnął delikatny, posuwisty ruch samobieżnego barku. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. - Czego się pan napije? - spytał gościa Ennius. - Nic szczególnego. Może koktajl cytrynowy. - Bardzo proszę. Barek jest wyposażony we wszystkie niezbędne składniki… Z chenseyem? - Tylko kropelkę - powiedział Arvardan składając razem kciuk i palec wskazujący tak, że prawie się zetknęły. - Jedną minutkę. Gdzieś w środku barku (być może najbardziej uniwersalnego i niewątpliwie najpopularniejszego osiągnięcia technicznej myśli ludzkości) przystąpił do akcji mechaniczny barman - urządzenie, którego elektroniczna dusza mieszała składniki z dokładnością nawet nie do jednej kropli, lecz do jednego atomu. Jego produkty były zawsze doskonałe, tej perfekcyjności nigdy nie mógłby osiągnąć nawet najbardziej natchniony artysta. Wysokie szklanki pojawiły się pozornie znikąd, jakby tylko oczekiwały na właściwy moment. Arvardan wziął zieloną i na chwilę przyłożył chłodne szkło do policzka. Potem uniósł ją do ust i spróbował. - Bardzo dobre. Odstawił szklankę do idealnie dopasowanego uchwytu w poręczy fotela i dodał: - Tak jak pan powiedział, Prokuratorze, istnieją tysiące radioaktywnych planet, ale tylko jedna jest zamieszkana. Właśnie ta. - Tak - Ennius pociągnął łyk ze szklanki i. zdawało się, że delikatny, aksamitny smak napoju osłabił trochę jego agresywność - być może w tym sensie Ziemia jest istotaie unikatem. Ale to żaden powód do chwały. 30 - Nie chodzi tu jedynie o wyjątkowość statystyczną - Arvardan mówił powoli pomiędzy łykami. - Istota sprawy leży głębiej i ma potężne implikacje. Biolodzy dowiedli, lub przynajmniej tak twierdzą, że na planetach, w których atmosferze i oceanach utrzymuje się promieniowanie powyżej pewnego poziomu, życie nie może się rozwijać… Na Ziemi ten poziom został znacznie przekroczony. - Interesujące. Nie wiedziałem o tym. Cóż, sądzę, że stanowi to wystarczający dowód na to, iż Ziemia i jej życie od początku zasadniczo różnią się od reszty Galaktyki… To powinno panu odpowiadać. Zwłaszcza że jest pan z Syriusza - dodał Ennius z ironicznym rozbawieniem. - Czy wie pan - spytał po chwili poufale zniżając głos - że największą trudność w rządzeniu tą planetą stanowi opanowanie ogromnego antyterranizmu istniejącego w całym sektorze Syriusza? Ziemianie zresztą odpłacają to uczucie z nawiązką. Rzecz jasna, nie twierdzę, że antyterranizm nie szerzy się w innych rejonach Galaktyki, ale nie da się go porównać z syriańskim. Odpowiedź Arvardana była niecierpliwa i porywcza: - Lordzie Enniusie, nie pojmuję pańskich aluzji. Co do mnie - jestem bardzo tolerancyjny i staram się pozbyć wszelkich podobnych przesądów. Wierzę w jedność ludzkości jako człowiek i jako naukowiec, i dotyczy to także Ziemi. Wszelkie życie jest zasadniczo jednakowe, dlatego że opiera się na koloidach białkowych, które nazywamy protoplazmą. Promieniowanie radioaktywne, o którym mówiłem, nie wpływa tylko na pewne formy życia - ludzi - czy zwierzęta - ale na wszystkie. Dotyczy to wszelkich istot, ponieważ opiera się na zasadach mechaniki kwantowej i wpływa na molekularne przemiany białek. Dotyczy to mnie, pana, Ziemian, pająków i robaków. Zapewne nie muszę panu wyjaśniać, że białka są niezmiernie skomplikowanymi połączeniami aminokwasów i pewnych specyficznych związków, zorganizowanych w skomplikowane trójwymiarowe struktury, niestałe jak słońce w pochmurny dzień. Ta niestabilność to właśnie życie, które dążąc do zachowania swojej tożsamości podlega odwiecznym zmianom - na wzór wysokiej tyczki balansującej na nosie

akrobaty. Ale te wspaniałe struktury, białka, musiały kiedyś powstać ze związków nieorganicznych, które poprzedziły życie. Na samym początku, pod wpływem energii promienistej słońca, w wielkich objętościach roztworów zwanych oceanami cząsteczki organiczne Pomnażały swoją złożoność, przechodząc - w zależności od kierunku zmian - od metanu do formaldehydu, a w końcu do cukrów i skrobii, bądź od mocznika do aminokwasów i białek. Oczywiście powstawanie i rozpad różnych kombinacji atomów jest kwestią czystego przypadku. Sam proces powstawania życia może na jednym świecie trwać setki milionów lat, a na drugim tylko setki. Rzecz jasna, bardziej prawdopodobne jest, że będą to miliony lat. A zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa najczęściej proces ten w ogóle nie zachodzi. Obecnie naukowcy zajmujący się chemią organiczny odtworzyli z wielką dokładnością wszystkie te reakcje, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień energetycznych, to znaczy zmiany stanów energetycznych atomów w różnych stadiach przemian. W tej chwili wiadomo już, bez cienia wątpliwości, że kilka fundamentalnych dla powstania życia reakcji wymaga obecności energii promienistej. Jeśli wydaje się to panu dziwne, Prokuratorze, mogę tylko powiedzieć, że fotochemia, czyli chemia reakcji wywoływanych przez energię promienistą, jest. znakomicie rozwijającą się gałęzią wiedzy. Znane są niezliczone przypadki prostych przemian chemicznych zachodzących w różnych kierunkach, w zależności od tego, czy dzieje się to przy udziale czy też braku kwantów światła. Na zwykłych planetach w znakomitej większości jedynym źródłem energii promienistej jest słońce. W pochmurne dni lub w nocy związki węgla i azotu reagują inaczej niż przy obecności kwantów energii wysyłanych przez słońce, które wpadają pomiędzy atomy niczym ogniste pociski - jak kule na nieskończonym polu pełnym przypadkowo ustawionych kręgli. Natomiast na światach radioaktywnych każda kropla wody - nawet podczas najciemniejszych nocy, nawet osiem kilometrów pod powierzchnią - aż kipi od nieustannie przeszywających ją promieni, atakujących atomy węgla lub też aktywujących je, jak mawiają chemicy. Zapoczątkowane w ten sposób reakcje chemiczne prowadzą zawsze w jednym kierunku, kierunku, który nigdy nie wiedzie ku powstaniu życia. Arvardan skończył drinka. Odstawił pustką szklankę na blat barku. Została natychmiast wchłonięta do specjalnego urządzenia czyszczącego, sterylizującego i przygotowującego szkło do podania następnych drinków. - Jeszcze szklaneczkę? - spytał Ennius. - Może po kolacji - odpowiedział Arvardan. :- Na razie dziękuję. Ennius stukał smukłym palcem w oparcie fotela. - Mówił pan w fascynujący sposób - odezwał się wreszcie. - Ale jeśli to wszystko prawda, to co z życiem na Ziemi? Jak powstało? - Widzi pan, nawet pana to zaintrygowało. Wydaje się, że odpowiedź jest bardzo prosta. Radioaktywność w ilości wystarczającej, by uniemożliwić powstanie życia, niekoniecznie musi unicestwić już istniejące organizmy. Może je modyfikować, ale jeśli nie występuje w olbrzymim natężeniu, nie zabije ich… Niech pan zwróci uwagę, że wchodzące w grę procesy chemiczne są różne. W pierwszym przypadku proste cząsteczki nie mogą połączyć się w bardziej skomplikowane związki, podczas gdy w drugim już gotowe kompleksy muszą zostać rozłożone. To nie to samo. - Nadal nie pojmuję, do czego pan zmierza. - Czyż nie jest to oczywiste? Życie na Ziemi powstało, zanim planeta stała się radioaktywna. Mój drogi Prokuratorze, to jedyne możliwe wytłumaczenie, które nie zaprzecza ani istnieniu życia na Ziemi, ani nie podważa połowy teorii chemicznych. Ennius przypatrywał się archeologowi z pełnym niedowierzania rozbawieniem. - Chyba nie mówi pan serio? - Dlaczego nie? - Jak planeta może stać się radioaktywna? Pierwiastki radioaktywne w skorupie planet trwają miliony, miliardy lat. Uczyłem się o tym w czasie studiów, na wstępnym kursie prawa. Musiały istnieć od zamierzchłej przeszłości.

Ale jest coś takiego jak sztuczne promieniowanie, nawet na wielką skalę. Znamy tysiące reakcji atomowych, w toku których powstają dostateczne ilości energii, aby stworzyć izotopy radioaktywne. Jeżeli założymy, że niektóre z tych reakcji stosowano kiedyś w przemyśle, bez odpowiedniej kontroli, lub nawet podczas wojen, jeśli potrafi pan sobie wyobrazić wojnę na pojedynczej planecie, to dojdziemy do wniosku, że większa część powierzchni Ziemi mogła zamienić się w sztucznie radioaktywne związki Co Pan na to? Słońce zachodziło krwawo nad górami i jego czerwony odblask padł na pociągłą twarz Enniusa. Wiał delikatny wieczorny wietrzyk, a senne bzyczenie starannie dobranych gatunków owadów wokół pałacu było łagodniejsze niż zwykle. - Wydaje mi się, że to nadal sztuczna teoria. Przede wszystkim nie mogę wyobrazić sobie, by ktoś użył energii nuklearnej podczas wojny lub pozwolił na nie kontrolowane wykorzystanie jej w inny sposób… - To jasne, że nie docenia pan niszczycielskich możliwości energii jądrowej, w dzisiejszych czasach bowiem z łatwością ją kontrolujemy. Ale jeśli jakaś istota czy jakaś armia użyła takiej broni, zanim opracowano skuteczne metody obrony? To byłoby coś takiego jak na przykład użycie bomb zapalających, zanim jeszcze wiedziano, że piaskiem lub wodą można gasić pożar. - Hmmm, mówi pan jak Shekt. - Kto to jest Shekt? - spytał z zainteresowaniem Arvardan. - Pewien Ziemianin. Jeden z kilku przyzwoitych ludzi, to znaczy takich, z którymi można nawet porozmawiać. Jest fizykiem. Mówił, że może Ziemia nie zawsze była radioaktywna. - Tak… To nic nadzwyczajnego. Z pewnością nie ja pierwszy wysunąłem taką teorię. W „Księdze Starszych” jest fragment zawierający tradycyjną, mityczną prehistorię Ziemi. Ja powiedziałem mniej więcej to samo, tyle że użyłem terminologii naukowej w miejsce górnolotnej frazeologii. - „Księga Starszych”? - Ennius wydawał się zaskoczony i lekko poruszony. - Gdzie pan ją zdobył? - Mam swoje sposoby. Nie było to łatwe i znalazłem tylko fragmenty. Oczywiście wszystkie tradycyjne przekazy o nieradioaktywnej Ziemi, nawet te kompletnie nienaukowe, są bardzo ważne dla moich planów… A dlaczego pan pyta? - Ponieważ ta książka jest świętym tekstem radykalnej sekty Ziemian. Tamtym nie wolno jej czytać. Dopóki jest pan tutaj, na pana miejscu nie rozgłaszałbym tego. Zdarzało się, że nie-Ziemian czy Tamtych, jak nas tutaj nazywają, linczowano za mniejsze wykroczenia. - Mówi pan, jakby imperialna policja nie działała skutecznie. - Owszem, w sprawach świętokradztwa. To szczera rada, doktorze. Zabrzmiał melodyjny kurant, jego wibrujący dźwięk zdawał się harmonizować z cichym szelestem drzew. W końcu zamilkł niechętnie, miłośnie rozpływając się w powietrzu. Ennius podniósł się. - Czas na kolację. Czy będzie mi pan towarzyszył i przyjmie gościnę, jaką może zapewnić odrobina Imperium na Ziemi? Okazje do wydania wystawnej kolacji nie zdarzały się zbyt często, choć korzystano z każdego najbłahszego nawet pretekstu. Podano wiele potraw na eleganckiej zastawie, przybyło mnóstwo wytwornych mężczyzn i czarujących kobiet. Doktor B. Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza był podejmowany z takimi honorami, że zaczynało go już od nich mdlić. Arvardan wykorzystał uwagę gości i w dalszej części kolacji powtórzył większość tego, co powiedział wcześniej Enniusowi, ale tym razem jego wystąpienie spotkało się z mniejszym zainteresowaniem. Rumiany mężczyzna w mundurze pułkownika odezwał się do niego z protekcjonalizmem właściwym wojskowym, gdy zwracają się do naukowców: - O ile dobrze zrozumiałem pański wywód, doktorze, usiłuje nam pan powiedzieć, że te psy zamieszkujące Ziemię pochodzą ze starożytnej rasy, która być może dała początek całej ludzkości?

- Wahałbym się przed tak radykalnym stwierdzeniem, pułkowniku, ale uważam, że istnieją pewne przesłanki pozwalające wysunąć podobną teorię. Ufam, że za rok będę mógł sformułować ostateczną opinię. - Jeśli pan coś znajdzie, doktorze, w co mocno wątpię - odparł pułkownik - bardzo mnie pan zadziwi. Przebywam na Ziemi od czterech lat i moje doświadczenia nie należą do najskromniejszych. Doszedłem do wniosku, że Ziemianie, wszyscy bez wyjątku, są oszustami i łajdakami. Ich poziom intelektualny jest zdecydowanie niższy od naszego. Brak im iskry, która pozwoliłaby rozprzestrzenić się po Galaktyce. Są leniwi, przesądni, skąpi i nie mają w sobie krztyny hartu ducha. Nie zgodzę się ani z panem, ani z nikim, dopóki ktoś nie pokaże mi Ziemianina, który pod jakimkolwiek względem będzie równy prawdziwemu człowiekowi, mnie czy panu, na przykład. Tylko wtedy jestem skłonny uwierzyć, że może być przedstawicielem rasy, która była naszym protoplastą. Ale póki co - .proszę nie kazać mi traktować poważnie tych teorii. Otyły mężczyzna siedzący przy końcu stołu wtrącił raptownie: - Powiadają, że dobry Ziemianin to martwy Ziemianin, ale nawet wtedy śmierdzi jak zaraza. - Zaśmiał się rubasznie. Arvardan skrzywił się z niesmakiem i nie podnosząc głowy, powiedział: - Nie zamierzam wyjaśniać różnic rasowych, zwłaszcza że nie ma to żadnego związku ze sprawą. Mówię o prehistorycznych Ziemianach. Ich dzisiejsi potomkowie długo żyli w izolacji i w skrajnie niesprzyjającym środowisku. Ale i tak nie mogę ich zdyskredytować. Przed kolacją wspominał pan o pewnym Ziemianinie - zwrócił się do Enniusa. - Naprawcie? Nie pamiętam. - Fizyku o nazwisku Shekt. - A tak, rzeczywiście. - Czy chodziło może o Affreta Shekta? - Tak. Dlaczego pan pyta? Słyszał pan o nim? - Wydaje mi się, że tak. To nazwisko dręczyło mnie przez całą kolację, od chwili gdy pan je wspomniał, ale chyba wreszcie je umiejscowiłem. Czy nie pracuje w Instytucie Badań Jądrowych w… Do licha, jak się nazywa to miejsce? - potarł czoło dłonią. - W Chica? - Tak, to on. Co pan o nim wie? - Tylko tyle. W sierpniowym numerze Przeglądu Fizycznego czytałem jego artykuł. Zauważyłem go tylko dzięki temu, że szukałem wszystkiego, co ma związek z Ziemią, a prace ziemskich naukowców są rzadkością w pismach o zasięgu galaktycznym… W każdym razie chodzi mi o to, że ten człowiek twierdzi, iż zbudował coś co nazwał synapsyfikatorem, przyrząd, który jest w stanie zwiększyć zdolność uczenia się ssaków. - Doprawdy? - powiedział Ennius ostrzej, niż zamierzał. - Nic o tym nie słyszałem. - Znajdę dla pana dane bibliograficzne. To całkiem interesujący artykuł, choć oczywiście nie roszczę sobie pretensji do zrozumienia całego wywodu matematycznego. Na razie testował synapsyfikator tylko na jakichś miejscowych zwierzętach, zdaje się, że nazywał je szczurami, które potem wpuszczał do labiryntu. Rozumie pan, co mam na myśli: nauka odnajdywania właściwej drogi prowadzącej przez labirynt do żywności. Porównywał ich zachowania z zachowaniami szczurów nie poddanych działaniu maszyny i stwierdził, że zwierzę to po zabiegu za każdym razem pokonywały labirynt w czasie równym jednej trzeciej czasu potrzebnego szczurom kontrolnym… Czy dostrzega pan, pułkowniku, znaczenie tego faktu? - Nie, doktorze - powiedział obojętnie wojskowy, który rozpoczął tę dyskusję. - Wyjaśnię więc. Uważam, że każdy naukowiec zdolny do dokonania czegoś takiego, nawet Ziemianin, z pewnością jest na moim poziomie intelektualnym, a już na pewno - proszę wybaczyć mi śmiałość - na pańskim. - Przepraszam, doktorze - przerwał mu Ennius. - Chciałbym wrócić do tego synapsyfikatora. Czy Shekt eksperymentował na ludziach?

Arvardan roześmiał się. - Wątpię, lordzie Enniusie. Na dziesięć zwierząt poddanych działaniu tego urządzenia dziewięć zdychało. Musiałby być piekielnie odważny, żeby zdecydować się na próby na ludziach, zanim nie udoskonali swojej metody. Ennius, lekko marszcząc czoło, usiadł w fotelu i do końca kolacji nic nie jadł ani nie odezwał się choćby słowem. Przed północą Prokurator cicho opuścił gości i szepnąwszy coś żonie udał się swoim prywatnym jachtem na dwugodzinną wyprawę do Chica. Na jego czole wciąż widniała zmarszczka, a w sercu zalęgła się straszna obawa. I tak tego samego popołudnia kiedy Arbin Maren przywiózł Josepha Schwartza do Chica na poddanie go działaniu synapsyfikatora doktora Shekta, sam Shekt od ponad godziny rozmawiał na osobności z ni mniej, ni więcej, tylko z Prokuratorem Ziemi. 4. KRÓLEWSKA DROGA Arbin był niespokojny. Czuł się osaczony. Gdzieś w Chica, jednym z największych miast na Ziemi - mówiono, że ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców! - znajdowały się przedstawicielstwa wielkiego Imperium. Nigdy jeszcze nie widział żadnego człowieka z Galaktyki, ale tutaj, w Chica, jego głowa ciągle obracała się na wszystkie strony; bał się, że może jakiegoś spotkać. Gdyby go spytać, nie umiałby wyjaśnić, jak zdołałby odróżnić Tamtych od Ziemian, nawet gdyby ich ujrzał. Ale tkwiło w nim silne przekonanie, że istnieje jakaś różnica. Wchodząc do instytutu obejrzał się przez ramię. Jego pojazd stał zaparkowany na otwartej przestrzeni, z sześciogodzinnym kuponem rezerwującym miejsce. Czy podobna rozrzutność mogła wzbudzić czyjeś podejrzenia?… Wszystko go przerażało. Powietrze było pełne oczu i uszu. Żeby tylko ten dziwny człowiek pamiętał, by pozostać w ukryciu na podłodze kabiny pasażera. Co prawda wyraźnie potakiwał, ale czy zrozumiał? Arbin z irytacją pomyślał o własnej ustępliwości. Czemu dał się namówić Grewowi na to szaleństwo? Drzwi przed nim otworzyły się nagle i jakiś głos przerwał tok jego myśli. - Czego pan chce? W głosie słychać było nutę zniecierpliwienia. Może pytał go już o to kilkakrotnie? Arbin odpowiedział ochryple, słowa dławiły go niczym suchy pył. - Czy to tutaj można się zgłosić na synapsyfikację? Recepcjonistka gwałtownie uniosła wzrok. - Proszę się tu wpisać. Arbin założył ręce za plecy i spytał cicho: - Gdzie mogę porozmawiać z kimś od synapsyfikatora? Grew podał mu nazwę urządzenia, ale w uszach Arbina słowo to brzmiało dziwnie, bełkotliwie. Kobieta jednak oświadczyła twardo: - Nic nie mogę dla pana zrobić, dopóki nie wpisze się pan jako odwiedzający. Takie są zasady. Arbin odwrócił się bez słowa, chcąc odejść. Młoda kobieta za biurkiem zacisnęła usta i gwałtownie kopnęła przycisk sygnalizatora, znajdujący się koło jej fotela. Arbin desperacko starał się zachować anonimowość i, we własnym przekonaniu, zupełnie mu się to nie udawało. Ta dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą. Z pewnością zapamięta go na całe lata. Miał szaloną ochotę uciec do samochodu i na farmę… Ktoś w białym fartuchu laboratoryjnym przyszedł szybko z innego pomieszczenia i recepcjonistka wskazała na Arbina: - Ochotnik do synapsyfikatora, panno Shekt. Nie chciał podać nazwiska. Znowu dziewczyna, młoda. Patrzył zakłopotany. - Czy pani obsługuje maszynę? - Nie, niezupełnie - uśmiechnęła się przyjaźnie i Arbin poczuł, że powoli

opuszcza go niepokój. - Mogę pana do niego zaprowadzić. Naprawdę pragnie pan zgłosić się do synapsyfikacji? - Chcę się tylko zobaczyć z szefem - odpowiedział głucho. - Dobrze. - Nie wyglądała na zakłopotaną jego odmową. Znikła za drzwiami, zza których przyszła. Krótka chwila wyczekiwania i skinęła na niego ręką. Z bijącym sercem ruszył za nią do poczekalni. - Doktor Shekt przyjmie pana za jakieś pół godziny. W tej chwili jest bardzo zajęty… Jeśli chciałby pan w tym czasie obejrzeć jakieś mikrofilmy, zaraz przyniosę czytnik. Ale Arbin potrząsnął przecząco głową. Cztery ściany małego pokoju zamykały się wokół niego i jak mu się wydawało, osaczały go. Czy był w pułapce? Czy zaraz przyjdą po niego Starsi? To było najdłuższe oczekiwanie w życiu Arbina. Lord Ennius, Prokurator Ziemi nie doświadczył podobnych komplikacji w związku ze swym spotkaniem z Shektem, ale doznał prawie porównywalnego podniecenia. Choć już czwarty rok sprawował funkcję Prokuratora, wizyta w Chica wciąż jeszcze była dla niego wydarzeniem. Jako bezpośredni przedstawiciel odległego imperatora osiągnął status społeczny równy - przynajmniej teoretycznie - wicekrólom wielkich sektorów galaktycznych, rozciągających się w swej pysze na setki parseków sześciennych przestrzeni, naprawdę jednak stanowisko to równało się niemal zesłaniu. Dla uwięzionego w jałowej pustce Himalajów, pośród równie jałowych sporów ludzi, którzy nienawidzili jego i jego Imperium, nawet wycieczka do Chica była ekscytującą wyprawą. Wyprawy takie trwały jednak krótko. Z konieczności - ponieważ w Chica trzeba było nosić impregnowaną odzież, nawet podczas snu. A także, i to było najgorsze - należało stale, przyjmować metabolinę. - Metabolina - mówił do Shekta z goryczą, unosząc w palcach jaskrawą pigułkę - to chyba prawdziwy symbol tego, co pańska planeta oznacza dla mnie, przyjacielu. Powoduje ona przyspieszenie wszystkich procesów metabolicznych w moim organizmie, kiedy przebywam w atmosferze radioaktywnej, której pan wcale nie odczuwa. Połknął pigułkę. - Proszę! Moje serce bije szybciej, oddech przyspiesza do wtóru, wątroba zaś aż wrze od procesów, które zdaniem medyków czynią z niej największą fabrykę chemiczną organizmu. Ja zaś zapłacę za to później uporczywymi atakami migreny i ciągłym zmęczeniem. Doktor Shekt słuchał z niejakim rozbawieniem. Na pierwszy rzut oka ziemski uczony sprawiał wrażenie krótkowidza, nie dlatego, by nosił okulary czy okazywał charakterystyczne dla obdarzonych słabym wzrokiem niezdecydowanie. Po prostu wieloletnia praca wyrobiła w nim nawyk dokładnego oglądania każdego przedmiotu i szczegółowego rozważania wszelkich faktów przedtem, nim zabrał głos. Wysoka, szczupła sylwetka lekko garbiła się pod ciężarem lat. Doktor Shekt był oczytany i obeznany z kulturą galaktyczną, a także wolny od powszechnej wrogości i podejrzliwości przeciętnych Ziemian, które to uczucia czyniły ich tak odrażającymi nawet w oczach takich imperialnych kosmopolitów jak Ennius. - Jestem pewien, że nie potrzebuje pan tych pastylek - stwierdził Shekt. - Metabolina to tylko jeden z waszych przesądów i pan doskonale o tym wie. Gdybym bez pańskiej wiedzy zastąpił ją czystym cukrem, niczego by pan nie zauważył. Co więcej, pańska głowa zareagowałaby na to tym samym bólem. - Dobrze panu mówić, bo przebywa pan stale we własnym środowisku. Czy może pan zaprzeczyć, że wasz metabolizm jest szybszy niż mój? - Oczywiście. Cóż jednak z tego? W Imperium pokutuje przekonanie, że my, Ziemianie, różnimy się od innych ludzi, w gruncie rzeczy jest to jednak ogromna przesada. A może przybywa pan tu jako emisariusz antyterranizmu?

- Na duszę imperatora - jęknął Ennius - to pańscy ziemscy koledzy sami są najlepszymi emisariuszami. Przyczajeni na swej śmiertelnie groźnej planecie, duszący się własną złością, stanowią nabrzmiały wrzód na ciele Galaktyki. Nie żartuję, Shekt. Jaka inna planeta podporządkowała swe życie tylu rytuałom i trzyma się ich z równie masochistycznym uporem? Nie ma dnia, bym nie przyjął delegacji od jednego z waszych rządzących gremiów, żądającej kary śmierci dla jakiegoś biedaka, którego jedynym przestępstwem było przekroczenie granicy zakazanego terytorium, unik przed Sześćdziesiątką albo tylko spożycie więcej, niż wynosi jego racja. - A pan zawsze zatwierdza te wyroki. Pańskie idealistyczne oburzenie nakazywałoby raczej położyć kres tym praktykom. - Gwiazdy mi świadkiem, że z chęcią bym to uczynił. Ale co mam robić? Imperator życzy sobie, aby wszystkie prowincje zachowały swe miejscowe zwyczaje - co zresztą jest słuszne i rozsądne, odbiera bowiem argumenty głupcom, którzy w przeciwnym razie co drugi wtorek organizowaliby powstanie. Poza tym, gdybym się sprzeciwił, gdy wasze Rady, Senaty czy komisje żądają kary śmierci, zaraz podniosłaby się wrzawa, protesty i ataki na Imperium i jego przedstawicieli. Szczerze mówiąc, wolałbym raczej przez dwadzieścia lat smażyć się w piekle, niż mieć do czynienia z czymś takim. Shekt westchnął i przeczesał palcami rzednące włosy. - Dla Galaktyki Ziemia, jeśli w ogóle ktoś o nas słyszał, to tylko mały kamyk na niebie. Dla nas jest domem, i to jedynym. A przecież nie różnimy się od was, mamy tylko większego pecha. Jesteśmy stłoczeni na niemal martwym globie, uwięzieni pod kopułą radiacji, otoczeni przez ogromną Galaktykę, która nie dopuszcza nas do siebie. Jak mamy zwalczać trawiącą nas frustrację? Czy pan, Prokuratorze, zgodziłby się, abyśmy wysłali nadwyżki ludności na inne planety? Ennius wzruszył ramionami. - Ja nie mam nic przeciwko temu. To ich mieszkańcy zgłosiliby gwałtowny sprzeciw! Obawialiby się, że padną ofiarą ziemskich chorób. - Ziemskich chorób! - Shekt skrzywił się z pogardą. - To bezsensowny pomysł. Nie jesteśmy nosicielami śmierci. Przecież przebywa pan między nami i żyje pan. - Rzecz jasna, robię wszystko, aby uniknąć niepotrzebnych kontaktów - Ennius uśmiechnął się. - Dlatego że i pan poddał się propagandzie, rozpowszechnianej dzięki głupocie jej własnych wyznawców. - Ależ, doktorze Shekt, czyżby nie istniały żadne naukowe podstawy dla teorii, że Ziemianie są radioaktywni? - Oczywiście. Jak moglibyśmy tego uniknąć? Pan też jest radioaktywny, podobnie jak wszyscy mieszkańcy stu milionów planet Imperium. Nasze promieniowanie jest nieco większe, ale zapewniam pana, że nie może nikomu zaszkodzić. - Ale przeciętny obywatel Galaktyki wierzy w coś zupełnie innego i obawiam się, że nie ma ochoty na żadne eksperymenty. Poza tym… - Poza tym, chciał pan zapewne dodać, różnimy się od innych. Nie jesteśmy istotami ludzkimi, znacznie szybsze bowiem mutacje, wywołane przez promieniowanie otoczenia, bardzo nas zmieniły… To też nie zostało udowodnione. - Ale ludzie w to wierzą. - Właśnie. I dopóki będą wierzyć, Prokuratorze, dopóki my, Ziemianie, będziemy traktowani jak pariasi, dopóty odnajdzie pan u nas cechy, budzące pański niesmak. Skoro nas uciskacie, nie dziwcie się, że się bronimy. Na waszą nienawiść odpowiadamy nienawiścią. Nie, nie jesteśmy winowajcami, jesteśmy ofiarami. Ennius przyjął ten wybuch gniewu ze smutkiem. Nawet najlepsi z Ziemian, pomyślał, są przewrażliwieni na tym punkcie, rozumują kategoriami: Ziemia kontra reszta Wszechświata. - Doktorze Shekt - powiedział, taktownie zmieniając temat - proszę mi wybaczyć moje prostactwo. Na swą obronę mogę przywołać jedynie młodość i znudzenie. Widzi pan przed sobą nieszczęśnika, młodzieńca tuż po czterdziestce - w dyplomacji to zaledwie niemowlęctwo - który przechodzi praktykę na Ziemi. Miną lata, nim ci

durnie z Urzędu do spraw Prowincji Zewnętrznych przypomną sobie o mnie i wyznaczą mi mniej śmiercionośną placówkę. A zatem obaj jesteśmy więźniami na Ziemi i obywatelami nieskończonego świata rozumu, w którym nie liczą się różnice fizyczne czy planetarne. Proszę podać mi rękę i zostańmy przyjaciółmi. Zmarszczki przecinające twarz Shekta wygładziły się, a ściślej biorąc przekształciły się w inne, znamionujące dobry humor. Roześmiał się głośno. - Pańskie słowa wyrażają prośbę, lecz ton zdradza typowego imperialnego dyplomatę. Jest pan marnym aktorem, Prokuratorze. - A zatem proszę mnie zawstydzić i odegrać rolę dobrego nauczyciela. Chciałbym, aby opowiedział mi pan o synapsyfikatorze. Na obliczu Shekta odbiło się zdumienie. Zmarszczył brwi. - Słyszał pan o moim urządzeniu? Jest pan zatem nie tylko administratorem, ale i fizykiem? - Interesuje mnie każda nauka. Ale poważnie, doktorze Shekt, naprawdę chciałbym się o nim czegoś dowiedzieć. Uczony spojrzał uważnie na swego rozmówcę, w jego wzroku widać było wahanie. Wstał, unosząc pomarszczoną dłoń ku ustom. Palce miętosiły wargę. - Zupełnie nie wiem, od czego zacząć. - Na Gwiazdy, jeśli zastanawia się pan, jak przedstawić mi całą teorię matematyczną, chętnie rozwiążę pański problem. Proszę ją pominąć. Nie mam pojęcia o waszych funkcjach, tensorach i innych podobnych czarach. Oczy Shekta błysnęły. - Jeśli zatem mamy się ograniczyć jedynie do opisu, to jest to urządzenie, które w założeniu miało zwiększyć zdolności uczenia się ludzi. - Ludzi? Naprawdę? I co? Czy to działa? - Sam chciałbym wiedzieć. Trzeba jeszcze wiele pracy. Podam panu najważniejsze fakty, Prokuratorze, i niech pan sam osądzi. System nerwowy człowieka - i zwierząt - zbudowany jest z materiału białkowego. Materiał ten składa się z ogromnej liczby komórek, znajdujących się w bardzo chwiejnej równowadze elektrycznej. Najlżejszy bodziec wystarczy, by zakłócić tę równowagę w jednej komórce, a ta z kolei wpłynie na następną i tak dalej, póki sygnał nie dotrze do mózgu. Sam mózg jest również gigantycznym skupiskiem podobnych komórek, które łączą się między sobą na wszelkie możliwe sposoby. Ponieważ zaś jest ich mniej więcej tyle co dziesięć do dwudziestej potęgi - co oznacza jedynkę z dwudziestoma zerami - liczba możliwych połączeń jest rzędu dziesięć do dwudziestej silnia. To liczba tak wielka, że gdyby wszystkie elektrony i protony w całym Wszechświecie stały się nowymi wszechświatami, wszystkie zaś elektrony i protony tych nowych wszechświatów znów stały się wszechświatami, to liczba elektronów i protonów tych wszystkich wszechświatów byłaby niczym w porównaniu z tą liczbą… Rozumie pan? - Gwiazdom niech będą dzięki, ani słowa. Gdybym spróbował, musiałbym zawyć jak pies z bólu przeciążonego mózgu. - Hmmm. No cóż, w każdym razie to, co nazywamy impulsem nerwowym, to jedynie wędrujące wzdłuż nerwu zakłócenie elektryczne, zdążające do mózgu i z powrotem po nerwach. Pojmuje pan, o co mi chodzi? - Tak. - Brawo dla pańskiego geniuszu. Dopóki impuls wędruje wzdłuż komórki nerwowej, posuwa się bardzo szybko, ponieważ białka praktycznie stykają się ze sobą. Ale komórki nerwowe mają ograniczoną długość, a między nimi znajduje się cieniutka przegroda innej tkanki. Krótko mówiąc, dwie sąsiadujące ze sobą komórki nerwowe nie stykają się. - Aha - stwierdził Ennius. - To znaczy, że impuls nerwowy musi przeskoczyć tę barierę. - Właśnie! Bariera osłabia moc impulsu i zwalnia prędkość przekazu proporcjonalnie do swej grubości. To odnosi się także do mózgu. Proszę sobie jednak wyobrazić, że ktoś odkrywa sposób, pozwalający obniżyć stałą dielektryczną przegrody międzykomórkowej. - Jaką stałą?

- Miałem na myśli zdolność izolacyjną bariery. Gdyby ją obniżyć, impuls łatwiej pokonywałby przeszkodę. Myślelibyśmy szybciej i uczylibyśmy się szybciej. - W porządku. Zatem wracam do mojego pierwszego pytania. Czy to działa? - Wypróbowałem urządzenie na zwierzętach. - Z jakim skutkiem? - Cóż… Większość bardzo szybko zginęła z powodu denaturacji białek mózgowych. Innymi słowy, nastąpiła koagulacja, jak w ugotowanym na twardo jajku. Ennius skrzywił się boleśnie. - Jest coś niezwykle okrutnego w niewrażliwości nauki. A co z tymi, które przeżyły? - Nic rozstrzygającego, ponieważ nie są ludźmi. Dowody zdają się przemawiać na ich korzyść… Ale potrzebuję ludzi. Widzi pan, wszystko zależy od naturalnych elektrycznych właściwości danego mózgu. Nie ma dwóch identycznych mózgów. To jest jak odciski palców czy wzór naczyń krwionośnych siatkówki. Właściwości mózgu są jeszcze bardziej indywidualne. Zabieg musi to uwzględnić, a wtedy - jeśli mam rację - denaturacja nie nastąpi. Nie mam jednak obiektów, na których mógłbym eksperymentować. Prosiłem o ochotników, ale… - rozłożył ręce. - Szczerze mówiąc, trudno się dziwić, mój stary - stwierdził Ennius. - Ale mówiąc serio. Gdyby udało się panu udoskonalić przyrząd, co ma pan zamiar z nim zrobić? Fizyk wzruszył ramionami. - To nie ode mnie zależy. Oczywiście zdecydowałaby Najwyższa Rada. - Nie myśli pan o udostępnieniu wynalazku całemu Imperium? - Ja? Nie mam żadnych obiekcji. Ale tylko Najwyższa Rada władna jest… - Och - przerwał mu niecierpliwie Ennius. - Do diabła z waszą Najwyższą Radą. Miałem już z nimi do czynienia. Czy pan zdecydowałby się porozmawiać z nimi, gdy przyjdzie czas? - Dlaczego? Jaki mógłbym mieć wpływ na ich decyzję? - Mógłby im pan powiedzieć, że gdyby Ziemia zdołała stworzyć synapsyfikator, który dałoby się bezpiecznie stosować wobec ludzi, i gdyby urządzenie to udostępniono Galaktyce, wtedy inne planety z pewnością zniosłyby przynajmniej część ograniczeń imigracyjnych. - Co? - spytał ironicznie Shekt. - I zaryzykowałyby wybuch epidemii, kontakt z naszą odmiennością, naszą nieludzkością? - Może nawet - odparł cicho Prokurator - przeniesiono by was en masse na inną planetę. Proszę się nad tym zastanowić. W tym momencie otwarły się drzwi i, mijając szafkę z mikrofilmami, do środka weszła młoda dziewczyna. Jej pojawienie się niczym ciepły powiew wiosny rozproszyło ciężką atmosferę surowego gabinetu. Na widok obcego mężczyzny dziewczyna zarumieniła się lekko i odwróciła. - Wejdź, Polu! - zawołał pospiesznie Shekt. - Ekscelencjo - dodał - zdaje się, że jeszcze nie poznał pan mojej córki. Polu, to jest lord Ennius, Prokurator Ziemi. Prokurator zerwał się z krzesła z wyuczoną uprzejmością, która przeszkodziła dziewczynie w jej pierwszej niezręcznej próbie złożenia dworskiego ukłonu. - Droga panno Shekt - powiedział. - Nie sądziłem, że Ziemia jest w stanie wydać podobny klejnot. Zresztą błyszczałaby pani jasnym blaskiem na każdej znanej mi planecie. Ujął dłoń Poli, pospiesznie i nieco lękliwie wysuniętą w odpowiedzi na jego gest. Przez moment zdawało się, iż złoży na niej staromodny pocałunek, lecz zamiar ten, jeśli w ogóle istniał, nie doczekał się realizacji. Ennius wypuścił na wpół uniesioną dłoń - może odrobinę za szybko. Pola, leciutko marszcząc brwi, odrzekła: - Ekscelencjo, jestem oszołomiona pańską uprzejmością wobec prostej dziewczyny z Ziemi. Jest pan odważny i śmiały, do tego stopnia narażając się na infekcję. Shekt odchrząknął i wtrącił: - Moja córka, Prokuratorze, kończy właśnie studia na uniwersytecie w Chica i zdobywa niezbędną praktykę pracując dwa dni w tygodniu w moim laboratorium jako technik. To zdolna dziewczyna i choć zapewne przemawia przeze mnie ojcowska duma,

pewnego dnia może zasiąść na moim miejscu. - Ojcze - przerwała mu łagodnie Pola - mam dla ciebie ważną wiadomość. - Zawahała się. - Czy mam wyjść? - spytał cicho Ennius. - Nie, nie - zaprotestował Shekt. - O co chodzi, Polu? - Mamy ochotnika - oznajmiła dziewczyna. Shekt spojrzał na nią ogłupiałym wzrokiem. - Na synapsyfikację? - Tak twierdzi. - Cóż, zdaje się, że przyniosłem panu szczęście - powiedział Ennius. - Na to wygląda - Shekt odwrócił się do córki. - Każ mu zaczekać. Zabierz go do sali C, wkrótce się nim zajmę. Kiedy Pola wyszła, zwrócił się do Enniusa: - Wybaczy mi pan, Prokuratorze? - Oczywiście. Ile trwa operacja? - Obawiam się, że co najmniej kilka godzin. Czy chciałby ją pan obejrzeć? - Nie potrafię sobie wyobrazić niczego okropniejszego, drogi doktorze Shekt. Do jutra będę w Pałacu Rządowym. Czy poinformuje mnie pan o wynikach? Wydało się, że Shekt poczuł ulgę. - Tak, oczywiście. - To dobrze… I dziękuję za informacje o synapsyfikatorze. Pańskiej nowej królewskiej drodze ku sławie. Ennius wyszedł - o wiele bardziej niespokojny niż przed spotkaniem. Jego wiedza nie wzbogaciła się, a obawy wzrosły. 5. PRZYMUSOWY OCHOTNIK Doktor Shekt, gdy został sam, cicho i ostrożnie nacisnął przycisk. Do gabinetu wpadł młody technik w białym błyszczącym fartuchu. Jego długie brązowe włosy były starannie spięte z tyłu. - Czy Pola mówiła ci?… - spytał Shekt. - Tak, doktorze. Obserwowałem go przez wizjer. Z pewnością jest prawdziwym ochotnikiem. Na pewno nie został przysłany w zwykły sposób. - Myślisz, że powinienem powiadomić o tym Radę? - Nie wiem, co panu radzić. Rada nie przyjmie żadnego komunikatu, przekazanego zwykłą drogą. Jak pan wie, każdy sygnał można podsłuchać. - Nagle ożywił się. - Mogę go się pozbyć. Powiem, że potrzebujemy ludzi poniżej trzydziestki. Na oko ma spokojnie trzydzieści pięć lat. - Nie, nie. Lepiej z nim porozmawiam. W głowie Shekta wirowały myśli. Dotąd wszystko było dokładnie zaplanowane. Niezbędne minimum informacji zapewniające pozory otwartości i nic więcej. A teraz ten obcy ochotnik, zaraz po wizycie Enniusa. Czy między tymi wydarzeniami zachodził jakiś związek? Shekt miał zaledwie blade pojęcie o gigantycznych tajemniczych siłach, zmagających się ze sobą na wypalonej powierzchni Ziemi. Wiedział jednak wystarczająco dużo. Dość, by czuć się całkowicie zdanym na ich łaskę, a z pewnością więcej, niż mogliby podejrzewać Starsi. Co miał jednak robić, skoro jego życiu zagrażało podwójne niebezpieczeństwo? Kilka minut później doktor Shekt wpatrywał się beznadziejnie w stojącego przed nim zgarbionego farmera. Nieznajomy trzymał w rękach czapkę, głowę miał częściowo odwróconą, jak gdyby usiłował uniknąć zbyt bliskiego kontaktu. Shekt pomyślał, że farmer z pewnością jeszcze nie skończył czterdziestki, ale ciężkie rolnicze życie nie obeszło się z nim zbyt łaskawie. Jego policzki pod opalenizną pokrywał głęboki rumieniec, a na czole i granicy włosów widniały wyraźne ślady potu, mimo że w pokoju było chłodno. Ręce farmera nerwowo ugniatały czapkę. - Mój drogi panie - zagadnął łagodnie Shekt - rozumiem, że odmawia pan podania swojego nazwiska.