Isaac Asimow
Pozytonowy detektyw
THE CAVES OF STEEL
Warszawa 1993. Wydanie I
HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH
Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science
fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej.
W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty
ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, ale słowo „robot" po
raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Ćapka zatytułowanej R. U.R. Premiera przedstawienia
odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele
języków.
R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma". Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje
sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od
wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. W języku czeskim słowo „robot"
oznacza „pracę przymusową". Mimo najlepszych intencji Rossuma, wszystko poszło nie tak, jak
zaplanował; roboty wszczynają rebelię i niszczą gatunek ludzki.
Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi
doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna
światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy", by użyć
określenia z Gwiezdnych wojen.
R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj
Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą,
choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Ćapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat
dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie
ukazywała roboty jako niebezpieczne urządzenia, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne
przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać
umysł człowieka".
Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi
zagrożenie, rozwiązaniem jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być
mądrośćNie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba nauczyć się bezpiecznie nim sterować.
Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła
się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od
początku, podobnie jeśli nie bardziej — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich
człowiek nie byłby człowiekiem.
Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie
satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach
Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen
OLoy. W utworze tym autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej tam postaci robota.
Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym
miłośnikiem del Reya. Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć.
Miesiąc później, w styczniu 1939 roku w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w
opowiadaniu , Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą
od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać
opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto
dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach
pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu.
Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie niańce, który bardzo kochał
powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl liczył sobie wówczas
również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje okazał się mądrzejszy ode
mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca
Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen OLoy. Miał
rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu.
Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów,
dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się
drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories pod
zmienionym tytułem Strange Playfellow Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie
zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod
oryginalnym tytułem.
W tamtych latach jednak sprzedaż opowiadań komuś innemu niż Campbell nie interesowała mnie,
więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym
Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to
wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał —
by tak rzec — własną religię.
Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim
magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił,
a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek.
Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie,
który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar! Campbell również je kupił i
opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa
swoje opowiadania o robotach.
Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię.
Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z
Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw
rządzących zachowaniem się robotów. Uważałem, że roboty to są urządzenia mechaniczne, które
mają w sobie wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy zastanawiać się, w jakim kształcie
słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki.
Najpierw dokładnie sformułowałem Trzy Prawa i zacytowałem je dosłownie w moim czwartym
opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach
Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam
bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka".
W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit,
Escape tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty
opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape, Eńdence oraz The Evitable Conflict.
Ukazały się one kolejno na łamach Astounding
w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945 roku, we wrześniu 1946 roku i w czerwcu 1950 roku.
Od roku 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły
publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją
pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną.
Fredowi Pohlowi, który przez krótki czas był moim agentem, przyszło do głowy, żebym wydał w
jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane
zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnomę Press.
Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym
tytułem Mind and Iron.
Wydawca pokręcił głową.
— Nazwijmy to , Robot — powiedział.
— Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie
Eando Binder.
— A kogo to obchodzi? — odparł wydawca przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę
powiedział i — dość niechętnie — wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę
Press. , Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950 jako druga książka w moim dorobku
pisarskim.
Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w
innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje
pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim
sentymentem.
W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które
Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych
opowiadań i nie weszły do zbioru , Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w
ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu , Robot znalazły się w zbiorze The Complete Robot,
opublikowanym przez Doubleday w roku 1982.
Książka , Robot nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się
stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej
twardej oprawie. Zbiór , Robot pojawił się również w wersji niemieckiej moja pierwsza publikacja
obcojęzyczna, a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library.
Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi
półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema
książkami z cyklu „Fundacja", wydanymi w tej firmie.
W roku 1961 Doubleday, widząc, że Gnome Press nie ma szans na przetrwanie, przejęło od nich
prawa do , Robot i książek z cyklu „Fundacja". Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o
wiele lepiej. , Robot do dzisiaj ma dodruki. A to przecież już trzydzieści trzy lata. W roku 1981
prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji.
Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków; w tym na rosyjski i
hebrajski.
Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń.
Wróćmy do roku 1952, kiedy to , Robot jako publikacja Gnomę Press z trudem przepychała się do
przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces.
Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi
przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczyna ukazywać się The Magazine of
Fantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell
stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek" lat czterdziestych.
Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horacea Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie
osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko
wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold
zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą
powieść, Gwiazdy jak pył..., choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał
okropnie.
Ale Gold nie był już jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach
sprzedałem Howardowi Browneowi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo
starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał
się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu.
Był to wyjątek. W tamtym bowiem okresie nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach.
Zbiór „Robot” stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się
innymi sprawami.
Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować
następną, zwłaszcza kiedy moją najnowszą powieść „Prądy przestrzeni” wziął do druku w
odcinkach Campbell.
Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która
miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie
odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, miałem poważne wątpliwości, czy
udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść.
— Ależ, poradzisz sobie — kusił Gold.— Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę
ludzi wykonują roboty?
— Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką,
socjologiczną powieść.
— Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym
świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli
detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot.
To był celny strzał.
Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w
sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu
wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika.
Zasiadłem zatem do napisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a
zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy
detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i
grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako jedenastą
moją książkę.
Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój
największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż jakakolwiek moja wcześniejsza książka, od
czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i co stanowi najlepszy dowód Doubleday
uśmiechał się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt,
żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że
pracuję nad kolejną książką.
Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego
drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co
sprawiało mi nieziemską frajdę, zabrałbym się za powieść natychmiast. Ostatecznie do Nagiego
słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku.
Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby
przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie
żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest
wiele robotów, a ludzie bardzo nieliczni. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem
wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić.
Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od
Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella,
który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, zainteresował się latającymi talerzami,
psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt
wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że tak bezceremonialnie związałem się
z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego
słońca nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli.
Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech
odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym.
Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w
Doubleday jako moja dwudziesta książka.
Zrobiła taką samą karierę jeśli nie większą jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday
oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią,
tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu
„Fundacja".
W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły; wymyśliłem nawet tytuł
— The Bounds oflnfinity.
W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie
Massachusetts, gdzie planowałem napisać dużą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze,
gdzie relacja ludzie—roboty nie przechylała się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym
detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar
rozbudować wątek miłosny.
Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej
wciągała mnie twórczość popularnonaukowa i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem
tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i
zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie
zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek—robot.
I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce
nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot
Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym
The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się
licznych wydań kieszonkowych.
Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i tuszę, że przyniosły im
one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na
zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłamano mnie do napisania
czegokolwiek może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja".
Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie
odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej".
Ja też — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we
mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu,
że trzecia powieść nigdy się nie narodzi.
A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną" trzecią
powieść z cyklu „Roboty". Nosi ona tytuł „Roboty z planety Świtu” i nie ma nic wspólnego z
nieszczęsną próbą z 1958 roku.
Isaac Asimov Nowy Jork
W 1985 roku ukazała się czwarta powieść z cyklu „Roboty" zatytułowana Roboty i Imperium,
która stanowi łącznik z cyklem „Fundacja" przyp. wyd.
1. Rozmowa z dyrektorem
Lije Baley ledwo usiadł przy biurku, gdy spostrzegł, że R. Sammy przygląda mu się wyczekująco.
— Czego chcesz? — spytał, a rysy twarzy mu zesztywniały.
— Szef chce pana widzieć, Lije. I to zaraz, bez zwłoki.
— Dobrze.
R. Sammy dalej stał nieruchomo.
— Powiedziałem, że dobrze — rzekł Baley. — Możesz iść.
R. Sammy obrócił się na pięcie i poszedł do swych zajęć. Baley pomyślał z irytacją, dlaczego tych
czynności nie można by powierzyć człowiekowi.
Zbadał zawartość woreczka z tytoniem i dokonał w myśli obliczeń. Jeśli ograniczy się do dwóch
fajek dziennie, wytrzyma do następnego przydziału.
Potem wyszedł zza barierki pracował w tym kącie już od dwóch lat i ruszył wzdłuż sali ogólnej.
Simpson zahaczył go w przejściu odrywając się od rtęcioteki:
— Szef cię wzywał, Lije,
— Wiem. Już mi mówił R. Sammy.
Z głębi rtęcioteki wysuwała się pokryta szyfrem taśma, podczas gdy sam przyrząd badał i
analizował swoją „pamięć"
w poszukiwaniu żądanej informacji wśród danych nagromadzonych w postaci drobnych drgań
połyskujących warstw rtęci.
— Gdybym się nie bał, że złamię sobie nogę — rzekł Simpson — dałbym temu R. Sammyemu
porządnego kopniaka. Widziałem się niedawno z Vinceem Barrettem.
— Tak?
— Chciałby wrócić na swoją posadę czy w ogóle jakąkolwiek posadę w departamencie. Biedak jest
w rozpaczy, ale co mu mogłem powiedzieć? R. Sammy zajął jego miejsce, i koniec. Biedak musiał
wziąć pracę przy dostawie produktów farm drożdżowych. A porządny chłopak był z niego.
Wszyscy go lubili.
Baley wzruszył ramionami i tonem bardziej ostrym, niż to zamierzał, odpowiedział:
— Wszyscy mamy podobne kłopoty.
Szef zajmował osobny gabinet. Na nieprzezroczystej szybie widniał napis: JULIUS ENDERBY.
Ładnie to było wygrawerowane. Pod nazwiskiem można było odczytać: Dyrektor Policji Miasta
Nowy Jork.
— Pan chciał mnie widzieć, panie dyrektorze — zagadnął Baley wchodząc.
Enderby spojrzał zza biurka. Nosił okulary, gdyż miał wrażliwe l oczy i nie mógł używać zwykłych
kontaktowych soczewek. Toteż trzeba było przyzwyczaić się najpierw do widoku dziwacznych
szkieł, aby przyjrzeć się samej twarzy, która nie wyróżniała się niczym. Baley był przekonany, że
dyrektor cenił swe okulary ze względu na to właśnie, że nadawały indywidualny wyraz, i
powątpiewał w rzeczywistą wrażliwość oczu.
Dyrektor sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Poprawił mankiety, oparł się i powiedział z
przesadną serdecznością:
— Siadaj, Lije, siadaj. Baley usiadł sztywno i czekał.
— Jak się miewa Jessie? — spytał Enderby. — A chłopak?
— Doskonale — odparł głucho Baley. — A pana rodzina?
— Też doskonale — zabrzmiał jak echo Enderby. Początek się nie udał.
Coś jest nie w porządku z jego wyglądem — pomyślał Baley, a głośno dodał:
— Panie dyrektorze, wolałbym, żeby pan nie przysyłał po mnie R. Sammyego.
— Wiesz dobrze, Lije, co o tym wszystkim myślę. Ale przydzielono go tutaj, więc muszę go jakoś
zatrudniać.
— Ale to bardzo nieprzyjemne. Mówi, że pan mnie wzywa, a potem stoi i nie rusza się z miejsca.
Pan wie, o co mi chodzi. Trzeba za każdym razem mu powiedzieć, żeby poszedł, bo inaczej się nie
ruszy.
— Ach, to moja wina. Dałem mu polecenie, żeby cię wezwał, a zapomniałem dodać, że potem ma
wrócić do swojej pracy.
Baley westchnął. Sieć drobnych zmarszczek wokół jego bardzo ciemnych oczu uwydatniła się.
— W każdym razie chciał pan mnie widzieć.
— Tak, Lije — odparł dyrektor — ale to bardzo skomplikowana sprawa.
Wstał, odwrócił się i poszedł do ściany za biurkiem. Przycisnął niewidoczny przełącznik i część
ściany stała się przezroczysta.
Baley zamrugał pod wpływem nieoczekiwanej powodzi szarawego światła.
— Kazałem to zainstalować w zeszłym roku — uśmiechnął się dyrektor. — Ale zdaje się, że ci
dotąd nie pokazywałem. Chodź tutaj i zobacz. Za dawnych czasów takie urządzenia były we
wszystkich pokojach. Nazywało się to okno. Wiedziałeś o tym?
Baley wiedział doskonale, gdyż czytał dużo historycznych powieści.
— Słyszałem — odpowiedział.
— Chodź tutaj.
Z pewnym oporem Baley uczynił, co mu kazano. Takie odsłanianie wnętrza pokoju zewnętrznemu
światu wydało mu się trochę nieprzyzwoite. Dyrektor lubował się w średniowieczu i czasem w tym
przesadzał.
To tak jak z jego okularami — pomyślał Baley. — Otóż to! Dlatego w jego wyglądzie jest coś nie
w porządku.
— Przepraszam bardzo, panie dyrektorze — odezwał się — ale pan ma zdaje się nowe okulary?
Dyrektor spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, zdjął okulary, przyjrzał im się, a potem znów
przeniósł wzrok na Baleya. Bez okularów jego okrągła twarz zdawała się jeszcze bardziej okrągła, a
podbródek nieco bardziej wydatny. Miał także trochę mętny wyraz twarzy, gdyż oczy nie
ogniskowały się jak należy.
— A tak — odpowiedział.
Włożył okulary na nos i dodał z nie tajoną złością:
— Poprzednie zbiłem parę dni temu. A byłem tak zajęty, że dopiero dzisiaj sprawiłem sobie nowe.
Ach, Lije, te trzy dni były prawdziwym piekłem.
— Z powodu okularów?
— Tak, ale i innych rzeczy. Właśnie chcę o tym mówić. Zwrócił się do okna, a Baley uczynił to
samo. Uderzyło go
przykro stwierdzenie, że pada deszcz. Na chwilę zatonął w niezwykłym obrazie wody płynącej z
nieba, a dyrektor wyprostował się z dumą, jakby to zjawisko było jego dziełem.
— Już trzeci raz w tym miesiącu oglądam deszcz. Ciekawy widok, prawda?
Wbrew woli Baley musiał w duchu przyznać, że widok był istotnie imponujący. W ciągu
czterdziestu dwóch lat swego życia rzadko kiedy widywał deszcz, podobnie zresztą jak inne
zjawiska przyrody.
— Zawsze wydaje mi się to strasznym marnotrawstwem — powiedział — żeby tyle wody spadało
na miasto. Powinno padać tylko do zbiorników.
— Jesteś modernistą, Lije — rzekł dyrektor. — To właśnie twoja wada. W średniowieczu ludzie
mieszkali pod otwartym niebem. I to nie tylko na farmach, ale i w miastach. Nawet w Nowym
Jorku. Kiedy padał deszcz, nikomu nie przychodziło na myśl, że to marnotrawstwo. Bardzo to
lubili. Żyli w ścisłym związku z przyrodą. Było to zdrowsze i lepsze. Niedole współczesnego życia
mają swe źródło w oderwaniu się od przyrody. Poczytaj sobie kiedyś o epoce węgla.
Baley czytał. Słyszał też wiele narzekań na wynalazek reaktora atomowego. Sam także narzekał,
kiedy coś mu się nie udało albo był zmęczony. Taka jest właściwość natury ludzkiej. W epoce
węgla ludzie narzekali na wynalazek maszyny parowej. W jednej ze sztuk Szekspira któraś postać
narzeka na wynalazek prochu. Za tysiąc lat będą ludzie narzekać na wynalazek mózgu pozy
tonowego.
Do diabła z tym wszystkim.
— Słuchaj, Julius — powiedział z irytacją nie miał zwyczaju spoufalać się z dyrektorem w
godzinach biurowych, ale chwila obecna wydała mu się jakaś niezwykła — słuchaj, Julius, mówisz
o wszystkim, ale nie o tym, po co mnie wezwałeś. Co się takiego stało?
— Zaraz do tego przejdziemy, Lije — odparł dyrektor. — Ale ja już mam takie swoje zwyczaje.
Stało się... stało się coś przykrego.
— To wiadomo. Co nie jest przykre na tej planecie? Czy masz znowu kłopoty z robotami?
— W pewnym sensie tak. Zastanawiam się właśnie, ile jeszcze kłopotów może znieść nasz stary
świat. Kiedy zainstalowałem to okno, chciałem nie tylko móc czasem popatrzeć na niebo.
Chodziło mi także o Miasto. Patrzę na nie i zastanawiam się, co z nim będzie za dalszych sto lat.
Taki sentymentalizm budził wstręt w Baleyu. Ale nie mógł oderwać oczu od widoku, jaki roztaczał
się z okna. Nawet zasnute deszczem miasto sprawiało kolosalne wrażenie. Departament Policji
mieścił się na jednym z górnych pięter ratusza, a ratusz był wysoki. Z okna dyrektora sąsiednie
wieżowce wydawały się niskie i widać było ich szczyty. Drapacze wyglądały jak szereg palców
wskazujących w górę. Ich mury były puste i bez wyrazu. Tworzyły zewnętrzne skorupy ludzkich
uli.
— Żałuję trochę — rzekł dyrektor — że tak się rozpadało. Nie widać Kosmopolu.
Baley spojrzał na zachód, ale było tak, jak powiedział dyrektor. Widnokrąg był zamknięty. Wieże
Nowego Jorku widniały jak przez mgłę i rozpływały się w białawym tle.
— Wiem, jak wygląda Kosmopol — rzekł Baley.
— Stąd przedstawia ciekawy obraz — powiedział dyrektor. — Dojrzeć go można w wyrwie
między dwoma blokami Brunswicku. Niskie kopuły ciągną się daleko. Na tym polega różnica
między nami i Przestrzeniowcami. My lubimy się skupiać i sięgać wysoko. U nich każda rodzina
ma kopułę dla siebie. Jeden dom na rodzinę. A między kopułami jeszcze jest przestrzeń. Czy
rozmawiałeś kiedy z jakim Przestrzeniowcem, Lije?
— Parę razy. Może z miesiąc temu rozmawiałem z jednym przez twój telefonoskop — odparł
cierpliwie Baley.
— Tak, przypominam sobie. Więc widzisz, trudno o tym nie myśleć filozoficznie. My i oni to dwa
różne sposoby życia.
Baley odczuwał wyraźne gniecenie w dołku. Im bardziej dyrektor kołował, tym straszliwszy był
zapewne koniec.
— Oczywiście — rzekł Baley — ale co w tym dziwnego? Nie można rozmieścić na Ziemi ośmiu
miliardów ludzi w małych kopułach. A tamci mają tyle przestrzeni w kosmosie, że mogą żyć, jak
im się podoba.
Dyrektor wrócił do swego fotela i usiadł. Jego oczy, trochę pomniejszone przez wypukłe soczewki
okularów, wbiły się w Baleya.
— Nie każdy ma tyle tolerancji dla różnicy kultur — powiedział. — Ani u nas, ani wśród
Przestrzeniowców.
— Dobrze, ale co z tego?
— To, że trzy dni temu jeden z Przestrzeniowców umarł. Więc o to chodzi! Kąciki ust Baleya
uniosły się trochę w górę,
ale nie zmieniło to prawie wyrazu jego długiej i smutnej twarzy.
— Bardzo przykre — powiedział. — Pewnie coś zaraźliwego. Jakiś wirus. Czy nie grypa
przypadkiem?
— O czym ty mówisz? — spytał zdumiony dyrektor.
Baley nie miał chęci tłumaczyć. Wiadomo było powszechnie, z jaką dokładnością Przestrzeniowcy
wytępili choroby w swoich społeczeństwach. Jeszcze bardziej znana była staranność, z jaką unikali,
w miarę możności, wszelkiego kontaktu z cierpiącymi na różne choroby mieszkańcami Ziemi. Ale
dyrektor nie dostrzegł wcale ironii.
— Tak tylko mówię — odparł Baley. — Więc na co umarł? — Spojrzał znowu przez okno.
— Umarł z powodu braku klatki piersiowej — rzekł dyrektor. — Ktoś strzelił do niego z
rozsadzacza.
Baley poczuł ciarki na plecach. Nie odwracając się spytał:
— O czym ty mówisz?
— Mówię o morderstwie — rzekł miękko dyrektor. — Jesteś policjantem i wiesz, czym jest
morderstwo.
Teraz Baley się odwrócił.
— Tak, ale żeby Przestrzeniowiec?! Trzy dni temu?
— Tak.
— A kto to zrobił? I jak?
— Przestrzeniowcy mówią, że to zrobił Ziemianin.
— Niemożliwe!
— Dlaczego? Ty nie lubisz Przestrzeniowców, prawda? Ja też. Kto ich w ogóle lubi? Okazało się,
że ktoś ich trochę zanadto nie lubi, i tyle.
— Oczywiście, ale...
— Mieliśmy pożar w zakładach Los Angeles. Mieliśmy pogrom robotów w Berlinie. Były
rozruchy w Szanghaju.
— To prawda.
— Wszystko to wskazuje na rosnące niezadowolenie. A może i na jakąś organizację.
— Dyrektorze — odparł Baley — muszę ci powiedzieć, że nic nie rozumiem. Czy chcesz mnie
wypróbować dla jakichś powodów?
— Co? — dyrektor był szczerze zdumiony. Baley bacznie mu się przyglądał.
— Trzy dni temu zamordowano Przestrzeniowca — rzekł — i oni myślą, że mordercą jest
Ziemianin. Jak dotąd — uderzył palcem w biurko — nic nie ujawniono, czy tak? Pozwól sobie
powiedzieć, że to nie do wiary. Do licha ciężkiego, gdyby coś takiego stało się naprawdę, to Nowy
Jork znikłby z powierzchni Ziemi.
— To nie takie proste — rzekł dyrektor kiwając głową. — Posłuchaj, Lije. Zajmuję się tym od
trzech dni. Konferowałem z burmistrzem. Byłem w Kosmopolu. Byłem w Waszyngtonie i
rozmawiałem z Wszechziemskim Biurem Śledczym.
— A! I co oni mówią?
— Mówią, że to nasza sprawa. Bo Kosmopol jest w kompetencji Nowego Jorku.
— Ale jest także eksterytorialny.
— Wiem. Zaraz do tego przejdziemy.
Dyrektor opuścił oczy pod twardym spojrzeniem Baleya. Czuł się, jakby go nagle zdegradowano na
pomocnika Baleya, a Baley zachowywał się niczym przełożony.
— Śledztwo mogą prowadzić Przestrzeniowcy — powiedział Baley.
— Nie spiesz się tak, Lije — błagał dyrektor — nie popędzaj mnie. Staram się z tobą mówić jak z
przyjacielem. Chcę, żebyś zrozumiał moje położenie. Byłem tam, kiedy nadeszła wiadomość.
Miałem akurat wyznaczone spotkanie... Z nim właśnie: z Rojem Nemennuhem Sartonem.
— Z denatem?
— Tak — stęknął dyrektor. — Pięć minut później i ja sam byłbym odkrył zwłoki. To by dopiero
było przejście. Ale i tak sytuacja jest straszna. Wyszli na moje spotkanie i zaraz mi powiedzieli. I
potem zaczął się ten trzydniowy koszmar. Na domiar złego widziałem wszystko jak przez mgłę, a
nie mogłem znaleźć chwili, by zmienić okulary. No, ale przynajmniej to mi się więcej nie zdarzy:
zamówiłem trzy pary.
Baley odtworzył sobie w myśli przebieg zdarzenia. Zdawało mu się, że widzi wysokie, jasne
postacie Przestrzeniowców, jak zawiadamiają dyrektora o zbrodni w swój beznamiętny i bezbarwny
sposób. Julius na pewno zdjął okulary i zaczął je nerwowo przecierać. Z pewnością pod wrażeniem
wypadku upuścił je, a potem zbierał potłuczone szczątki z grymasem na pełnych i miękkich ustach.
Baley był pewien, że przez dobre pięć minut dyrektor musiał być znacznie bardziej przejęty
okularami niż zbrodnią.
— Ohydne położenie — mówił dyrektor. — Jak ci powiedziałem, Przestrzeniowcy mają
eksterytorialność. Mają prawo sami prowadzić śledztwo i składać, jakie chcą, sprawozdania swoim
rządom. A rządy pozaziemskie mogą to wykorzystać i zażądać od nas szalonych odszkodowań.
Wyobrażasz sobie, jak by to przyjęła nasza opinia?
— Oczywiście. Dla Białego Domu zgoda na wypłatę szkodowania byłaby politycznym
samobójstwem.
— A samobójstwem mnego rodzaju byłaby odmowa.
— Nie musisz mi tego mówić — rzekł Baley.
Był małym chłopcem, kiedy błyszczące astrostatki dokonały desantu w Waszyngtonie, Nowym
Jorku i Moskwie dla ściągnięcia sum, jakie ich zdaniem im się należały.
— Więc sam widzisz. Tak czy owak, sytuacja jest wprost fatalna. Jedynym ratunkiem byłoby
znalezienie przez nas samych mordercy i wydanie go Przestrzeniowcom. To właśnie musimy
zrobić.
— A dlaczego nie robi tego WBS? Nawet jeżeli prawnie rzecz biorąc należy to do naszych
kompetencji, wchodzi w grę sprawa stosunków międzygwiezdnych...
— WBS nie chce tego tknąć. Sprawa jest paskudna i uparli się nam ją podrzucić. — Uniósł głowę i
przenikliwie spojrzał na podwładnego. — Naprawdę paskudna, Lije. Ryzykujemy, że nas
wszystkich powyrzucają.
— Mieliby nas wszystkich usunąć? — zdziwił się Baley. — Nie mają przecież odpowiednich sił,
żeby nas zastąpić.
— Owszem, mają roboty — odparł dyrektor.
— Co?
— R. Sammy to dopiero początek. Jest tylko gońcem. Ale inni mogą patrolować szlaki
przyśpieszone. Do licha, zrozum, że znam lepiej Przestrzeniowców niż ty i wiem, do czego
zmierzają. Istnieją roboty, które potrafią wykonać i twoją pracę, i moją. Mogą nas
zdyskwalifikować. To wcale nie przelewki. A w naszym wieku znaleźć się w rezerwie pracy...
— Dobrze już, dobrze — odparł cierpko Baley. Dyrektor zmieszał się:
— Bardzo mi przykro, Lije.
Baley pokiwał głową i starał się o tym nie myśleć. Dyrektor istotnie wiedział, jak rzeczy stoją.
— Jak właściwie wygląda sprawa zastępowania ludzi? — spytał.
— Trwa ciągle, odkąd przybyli Przestrzeniowcy, to znaczy od dwudziestu pięciu lat. Nie bądź
dzieckiem, Lije, wiesz o tym dobrze. A teraz właśnie zaczęło się to wzmagać. I jeżeli położymy tę
sprawę, będzie to bardzo poważny krok w kierunku wyrzucenia nas wszystkich. Z drugiej strony,
gdyby rzecz nam się udała, kwestia wymiany ludzi na roboty odsunęłaby się daleko w przyszłość.
A dla ciebie to byłaby nawet okazja do awansu.
Dlaczego akurat dla mnie? — spytał Baley.
— Bo ty będziesz prowadzącym śledztwo.
— Nie mam odpowiedniej rangi, dyrektorze. Jestem zwyczajny Cpięć i to wszystko.
— A chciałbyś dostać klasę Csześć?
Czy chciałby? Baley wiedział, jakie przywileje daje C6: miejsce siedzące w godzinach szczytu na
drogach przyśpieszonych, nie zaś tylko od dziesiątej do szesnastej; pierwszeństwo wyboru w
kuchni sekcyjnej; a może nawet widoki na lepsze mieszkanie i bilet do solarium dla Jessie.
— Pewnie, kto by nie chciał — odrzekł. — Ale co będzie ze mną, jeżeli zawalę sprawę?
— Dlaczego masz ją zawalić? — powiedział z pochlebstwem w głosie dyrektor. — Jesteś jednym
z najlepszych naszych pracowników.
— Ale w samej naszej sekcji będzie blisko dziesiątek ludzi o wyższej klasyfikacji ode mnie.
Dlaczego ich pomijać?
Baley był przekonany, choć głośno tego me wypowiedział, że dyrektor naruszał przyjęty protokół
tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach.
— Z dwóch względów — odparł dyrektor rozkładając ręce. — Dla mnie ty nie jesteś tylko
detektywem, Lije, ale i przyjacielem. Nigdy nie zapomniałem, że trzymaliśmy razem w szkole.
Czasem może wyglądać, ze tego nie pamiętam, ale to tylko wina klasyfikacji. Jestem dyrektorem,
więc rozumiesz, że muszę się z tym liczyć. Ale nie przestałem przez to być twoim przyjacielem, a
tę sprawę uważam za wspaniałą okazję dla właściwego człowieka. Dlatego chcę, żebyś ją objął.
— To jeden powód — rzekł bez entuzjazmu Baley.
— Drugi powód to ten, że jesteś, jak sądzę, moim przyjacielem. Muszę cię prosić, żebyś coś dla
mnie zrobił.
— Co?
— Chcę, żebyś za partnera w dochodzeniu obrał sobie Przestrzeniowca. Taki warunek oni
postawili. Zgadzają się nie składać raportu o zbrodni. Zgadzają się nam pozostawić prowadzenie
śledztwa. W zamian domagają się, by jeden z ich agentów brał w tym udział, we wszystkich
etapach dochodzenia.
— Wygląda na to, że niezbyt nam ufają.
— Musisz ich zrozumieć. Gdyby ze śledztwa nic nie wyszło, wielu Przestrzeniowców miałoby
kłopoty ze swoimi rządami. Muszę im wierzyć na słowo, Lije, i przyjąć, że mają najlepszą wolę.
— Na pewno mają, dyrektorze. To z nimi największy kłopot. Dyrektor popatrzył z niewyraźną
miną i ciągnął dalej:
— Więc czy zgadzasz się mieć za partnera Przestrzeniowca, Lije?
— Czy specjalnie ci na tym zależy?
— Tak. Bardzo cię proszę, żebyś objął to śledztwo z warunkami, jakie postawili Przestrzeniowcy.
— Dobrze, wezmę za partnera Przestrzeniowca.
— Dziękuję ci, Lije. Ale pamiętaj, że będzie musiał z tobą mieszkać.
— Oho, nie tak od razu.
— Rozumiem, rozumiem. Ale masz przecież duże mieszkanie. Trzy pokoje i tylko jedno dziecko.
Jakoś sobie z tym poradzisz. Nie zrobi ci kłopotu. Najmniejszego kłopotu. A to jest konieczne.
— Jessie nie będzie tym zachwycona, znam ją.
— Powiedz Jessie — dyrektor wpatrywał się w niego z taką uwagą, że można by myśleć, iż lada
chwila wyboruje otwory w szklanych krążkach zasłaniających mu oczy. — Powiedz Jessie, że jeśli
zrobisz to dla mnie, postaram się, żebyś przeskoczył o jeden stopień wyżej, do Csiedem. Pomyśl,
Lije, Csiedem!
— Dobrze, dyrektorze, zrobione.
Baley uniósł się na krześle, ale pod spojrzeniem Enderbyego usiadł z powrotem.
— Jeszcze coś?
Dyrektor kiwnął niechętnie głową.
— Jeszcze jedno.
— A co takiego?
— Nazwisko twojego partnera.
— Co za różnica?
— Przestrzeniowcy — wycedził dyrektor — mają dosyć dziwne sposoby. Partner, którego
wyznaczyli, nie jest... nie jest...
— Zaraz, zaraz! — Baley szeroko otworzył oczy.
— Musisz się na to zgodzić, Lije. Po prostu musisz. Nie ma innego wyjścia.
— I mieszkać ma u mnie? Coś takiego!
— Jako znajomy, mój drogi.
— Nie. Co to, to nie.
— Lije, tobie jednemu mogę w tej sprawie zaufać. Czy mam ci tłumaczyć? Przecież z
Przestrzeniowcami musimy dojść do ładu. I musi nam się udać, jeżeli mamy zapobiec nadejściu
ekspedycji karnej na Ziemię. Ale stare metody byłyby tu na nic.
Będziesz miał za partnera jednego z ich robotów. Jeżeli on Sprawę odkryje, jeżeli doniesie, że
jesteśmy po prostu do niczego, będziemy zrujnowani. To znaczy, my jako departament. Rozumiesz
to, prawda? Więc, jak sam widzisz, masz w ręku sprawę bardzo delikatną. Musisz z nim pracować,
a jednocześnie pilnować, żebyś to ty sprawę odkrył, a nie on. Rozumiesz?
— Chcesz powiedzieć, że mam z nim współpracować na sto procent, a w ostatniej chwili podciąć
mu gardło? Unieszkodliwić go, w razie potrzeby, nożem?
— A co możemy zrobić? Nie ma innej rady.
— Doprawdy nie wiem, co powie Jessie — wybąkał Lije Baley.
— Mogę z nią pomówić, jeżeli chcesz.
— Nie, nie, dyrektorze. Już lepiej nie. — Westchnął głęboko. — A jak się mój partner nazywa?
— R. Daneel 01ivaw.
— Nie jest to pora, dyrektorze, żeby używać skrótów. Zgodziłem się objąć tę pracę, więc nazwijmy
go pełnym imieniem i nazwiskiem: Robot Daneel Olivaw.
2. Tam i z powrotem drogą ekspresową
Na szlaku ekspresowym panował normalny tłok: ci, którzy mieli miejsca stojące, tłoczyli się na
dolnym poziomie, inni zaś zajmowali miejsca siedzące na górze. Bezustanna ciżba ludzka schodziła
ze szlaku poprzez zwolnione pasy na bocznicę albo na nieruchome chodniki prowadzące ponad
mostami i między łukami w nieskończonym labiryncie dzielnic Miasta. Inna ciżba, równie gęsta,
pchała się w przeciwnym kierunku, na pasy przyśpieszone i szlak ekspresowy.
Wszędzie błyszczały te same światła: świetliste ściany i stropy, które zdawały się spływać zimnym,
równym żarzeniem. Raz po raz wybuchały wrzaskliwe ogłoszenia. To znów pojawiały się ostre
napisy wskazujące, którędy biegnie szlak do Jersey, wyłaniały się strzałki kierujące do przeprawy
przez East River lub do górnych poziomów, w stronę dzielnic Long Island.
A nad wszystkim górował zwykły ludzki hałas: zgiełk milionów ludzi, którzy rozmawiali, śmieli
się, kasłali, nawoływali, nucili, oddychali.
Ale żadne drogowskazy nie wiodą do Kosmopolu — pomyślał Baley.
Przeskakiwał z pasa na pas z wprawą, jaką daje doświadczenie całego życia. Dzieci uczyły się
przeskakiwać pasy razem z nauką
chodzenia. Baley prawie nie czuł przyśpieszenia, choć szybkość rosła z każdym jego krokiem.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że bezwiednie pochyla się naprzód dla utrzymania równowagi. W
ciągu 30 sekund dotarł do najszybszego pasa — 60 mil na godzinę — a stamtąd mógł już bez trudu
dostać się na oszkloną platformę tworzącą szlak ekspresowy.
I żadnych strzałek do Kosmopolu — pomyślał.
Ale strzałki nie były potrzebne. Jeśli ktoś miał tam interes, znał drogę. Jeśli ktoś nie znał drogi,
najwidoczniej nie miał tam żadnego interesu. Kiedy Kosmopol powstał, jakieś 25 lat temu, niemal
wszyscy chcieli go zobaczyć. Całe tłumy pędziły tam z Miasta.
Przestrzeniowcy szybko z tym skończyli. Uprzejmie zawsze byli uprzejmi, ale bez żadnych
ustępstw, z wielkim taktem ustawili zaporę siły między sobą i Miastem. Zorganizowali jakieś
połączenie służby imigracyjnej ze strażą celną. Jeśli ktoś miał interes, musiał wykazać swoją
tożsamość, dać się przeszukać i poddać się badaniu lekarskiemu oraz zabiegom dezynfekcyjnym.
Wywołało to oczywiście niezadowolenie. Większe niezadowolenie, niż było uzasadnione.
Niezadowolenie tak wielkie, że zahamowało poważnie program modernizacji. Baley pamiętał
rozruchy zaporowe. Sam należał do tłumu, który uwieszony stalowych prętów ekspresowych,
zapełniał miejsca siedzące ignorując przywileje rang, pędził wzdłuż pasów ryzykując, że się
potłucze i sterczał przez dwa dni tuż poza barierą osłaniającą Kosmopol wykrzykując najrozmaitsze
rzeczy i ze zwykłej wściekłości niszcząc własność miejską.
Baley mógł sobie jeszcze i dziś przypomnieć ówczesne śpiewki. Pamiętał starą pieśń: „Na Ziemi
przyszedł człek na świat, tak, czy nie?" z powtarzającym się ciągle refrenem „Hinkydinkyparlywu".
Na Ziemi przyszedł człek na świat —
Tak, czy nie? I z Ziemią być mu za pan brat —
Tak, czy nie?
A ty, Przestrzeniowcu, zwiewaj stąd, Bo nie dla ciebie ziemski ląd. Brudny Przestrzeniowcu, tak —
czy nie?
Istniały setki tego rodzaju wierszyków. Niektóre były dowcipne, większość głupia, część
nieprzyzwoita. Ale każdy kończył się zwrotem „Czy słyszysz, parszywy Przestrzeniowcu?"
Parszywy, parszywy. Bezskutecznie rzucano w twarz Przestrzeniowcom najdotkliwsze w
przekonaniu tłumu zniewagi. Najboleśniej odczuwano to, że uważali tubylczych mieszkańców
Ziemi za obrzydliwie chorych.
Przestrzeniowcy, rzecz jasna, nie ruszyli się z miejsca. Nie potrzebowali nawet uruchamiać swej
broni. Ziemska przestarzała flota od dawna już przekonała się, że zbliżanie się do zaziemskiego
statku grozi wprost samobójstwem. Ziemskie samoloty, które zapędziły się ponad obszar
Kosmopolu we wczesnym okresie , jego powstawania, po prostu znikły. Co najwyżej czasem
spadło i na Ziemię jakieś potrzaskane skrzydło.
I żaden tłum nie był tak obłąkany, aby zapomnieć o działaniu subeterowych rozrywaczy rąk,
użytych przeciw ludziom w wojnach zeszłego stulecia.
Tak więc Przestrzeniowcy siedzieli za swoją przegrodą, wy, tworem ich przodującej nauki, której
naruszyć nie mogły żadne metody znane na Ziemi. Po prostu czekali spokojnie po drugiej stronie,
aż tłumy miejskie rozproszą się pod wpływem gazów nasennych i wymiotnych. Przez krótki czas
obozy karne, otoczone zagrodami, roiły się później od przywódców tłumu, niezadowolonych i ludzi
chwyconych po prostu dlatego, że byli najbliżej. Wkrótce jednak wszystkich wypuszczono.
Po upływie odpowiedniego czasu Przestrzeniowcy złagodzili restrykcje. Zaporę usunięto i
powierzono policji miejskiej czuwanie nad odosobnieniem Kosmopolu. A co najważniejsze,
badania lekarskie były znacznie mniej przykre.
Teraz — myślał Baley — wszystko to może znowu się zmienić. Jeśli Przestrzeniowcy naprawdę
myśleli, że Ziemianin dostał się do Kosmopolu i popełnił morderstwo, być może znowu wystawią
zaporę. Byłoby to niezmiernie przykre.
Wśliznął się na peron ekspresowy, przedostał poprzez tłum do wąskiej spirali wiodącej na górny
pomost i tam usiadł wygodnie. Swój bilet wolnej jazdy umieścił w kapeluszu, dopiero gdy minęli
ostatnią dzielnicę Hudsonu. C5 nie miał prawa do miejsc siedzących na wschód od Hudsonu i na
zachód od Long Island i pierwszy lepszy strażnik wyrzuciłby go z pewnością, choć miejsc
siedzących było pod dostatkiem. Ludzie stawali się coraz wrażliwsi na przywileje rangi, a mówiąc
„ludzie" Baley mimo woli obejmował tym także siebie.
Powietrze pomykało z charakterystycznym sykiem uderzając o wygięte szyby umieszczone za
każdym siedzeniem. Mówienie
było w tych warunkach niezmiernie trudne, ale człowiek przyzwyczajony mógł bez trudu myśleć.
Większość ludzi pod tym czy innym względem miała średniowieczne zwyczaje. Było to łatwe,
skoro oznaczało cofanie się do chwili, kiedy Ziemia była jedynym światem, nie zaś którymś z
pięćdziesięciu. W dodatku jednym z gorszych spośród pięćdziesięciu.
Słysząc krzyk kobiety Baley spojrzał w prawo. Upuściła torebkę. Widział ją przez chwilę —
różowy, pastelowy przedmiot na szarym tle pasów drogowych. Jakiś pasażer pośpiesznie schodząc
z drogi ekspresowej mimo woli przesunął nogą torebkę na wolniejszy pas i teraz właścicielka
pędem oddalała się od swej własności.
Baley się skrzywił. Mogła bez trudu złapać torebkę, gdyby przyszło jej na myśl przejść na
wolniejszy pas i gdyby tamten pasażer nie kopnął torebki w taki sposób. Ale Baley nie miał się
nigdy dowiedzieć, co się stało. Cała scena rozgrywała się teraz o dobre pół mili za nim.
Prawdopodobieństwo przemawiało za tym, że kobiecie się nie uda. Obliczono, że przeciętnie co
trzy minuty jakiś przedmiot gubiono na pasach w obrębie Miasta i nigdy go nie odzyskiwano.
Departament Rzeczy Zgubionych robił kokosowe interesy. Była to jeszcze jedna komplikacja
współczesnego życia.
Dawniej było to prostsze — pomyślał Baley. — Wszystko było prostsze. Dlatego tylu jest
zwolenników średniowiecza.
Umiłowanie średniowiecza przybierało rozmaite postacie. U pozbawionego wszelkiej wyobraźni
Juliusa Enderbyego oznaczało przywiązanie do archaizmów: okulary, okna!
Dla Baleya było to studiowanie historii. Zwłaszcza historii obyczajów.
Miasto obecne! Nowy Jork, w którym mieszkał. Większy niż jakiekolwiek miasto prócz Los
Angeles. Więcej ludności niż gdziekolwiek z wyjątkiem Szanghaju. A Nowy Jork miał przecież
tylko trzysta lat.
Oczywiście coś kiedyś istniało na tym samym geograficznym obszarze, który zwano obecnie
Nowym Jorkiem. Prymitywne to zbiorowisko ludności istniało nie trzysta, ale trzy tysiące lat.
Jednakże nie było miastem.
Dawniej w ogóle miasta nie istniały. Były tylko jakieś gromady domostw, dużych i małych, na
otwartym powietrzu. Trochę przypominały kopuły Przestrzeniowców, tyle że oczywiście były
bardzo różne. Dawniejsze gromady największa liczyła zaledwie
dziesięć milionów ludności, a większość nie przekraczała miliona były rozrzucone całymi tysiącami
po Ziemi. Według dzisiejszych pojęć gospodarczo były one zupełnie bezwartościowe.
Przyrost naturalny spowodował na Ziemi konieczność wzmożonej wydajności. Zmniejszając
stopniowo poziom życia, można było utrzymać dwa, trzy, a nawet pięć miliardów ludzi. Kiedy
jednak liczba mieszkańców dosięgała ośmiu miliardów, stopień wygłodzenia był już doprawdy
nieznośny. W kulturze człowieka musiała nastąpić radykalna zmiana, zwłaszcza gdy okazało się, że
Światy Zaziemskie dopiero od tysiąca lat skolonizowane przez Ziemię wprowadziły bardzo
poważne ograniczenia imigracyjne.
Radykalna zmiana polegała na stopniowym tworzeniu się miast w ciągu tysiąca lat historii Ziemi.
Wydajność wymagała . wielkości. Nawet w średniowieczu, może nieświadomie, zostało to
osiągnięte. Przemysł chałupniczy ustąpił miejsca fabrykom, a fabryki przemysłom kontynentalnym.
Cóż znaczy sto tysięcy domków dla stu tysięcy rodzin w porównaniu ze stutysięczną jednostką
dzielnicową; zbiór mikrofilmów w każdym domu w porównaniu z sekcyjnym centrum filmowym;
niezależny telewizor dla każdej rodziny w zestawieniu z powszechnym systemem wideo.
Albo też wyobraźmy sobie szaleństwo niezliczonych kuchni i łazienek, w porównaniu z ogromną
wydajnością sal jadalnych
1 prysznicowych, jakie umożliwiła kultura miast.
Coraz więcej wymierało wiosek, miasteczek i „miast" Ziemi pochłanianych przez miasta nowego
typu. Nawet perspektywy wojny atomowej we wczesnym okresie zwolniły tylko tempo. A po
wynalazku pola mocy dążenie to stało się wprost wyścigiem.
Kultura miasta oznaczała najlepszy rozdział żywności, zwiększone zużycie drożdży i
hydroponików. Miasto Nowy Jork zajęło
2 tysiące mil kwadratowych, a według ostatniego spisu ludności liczyło ponad 30 milionów.
Ogółem było na Ziemi około 800 miast o przeciętnym zaludnieniu 10 milionów.
Każde miasto stało się jednostką na pół autonomiczną, a gospodarczo nieomal samowystarczalną.
Każde z nich miało własny strop, własne ściany i własne podziemia. Każde stało się jakby jedną
sklepioną halą, olbrzymią, samowystarczalną konstrukcją ze stali i betonu.
Można je było budować naukowo. W samym środku mieścił się olbrzymi zespół biur
administracyjnych. Starannie ustawione
28
jeden obok drugiego, a wydzielone z całości, wznosiły się olbrzymie sektory mieszkalne połączone
szlakami ekspresowymi oraz lokalnymi. Na krańcach mieściły się fabryki, zakłady hydroponiczne,
hodowle drożdży, siłownie. Poprzez to wszystko ciągnęły się rury wodociągowe i kanalizacyjne,
przewody energetyczne, promieniście idące szlaki komunikacyjne, wyrastały szkoły, więzienia i
sklepy.
Nie ulegało kwestii, że Miasto było szczytowym przejawem panowania człowieka nad otoczeniem.
Nie podróże kosmiczne, nie pięćdziesiąt skolonizowanych światów, tak wyniośle dziś niezawisłych,
ale Miasto.
Praktycznie biorąc, nikt na Ziemi nie mieszkał poza miastami. Poza nimi ciągnęły się pustkowia
pod gołym niebem, na które niewielu tylko spojrzeć mogło okiem obojętnym. Inna sprawa, że ta
otwarta przestrzeń była potrzebna. Zawierała niezbędną człowiekowi wodę, węgiel i drzewo,
stanowiące ostateczny surowiec do wyrobu plastików i pożywkę dla wiekuiście rosnących drożdży.
Nafty nie było już od dawna, ale zastępowały ją bogate oleje z prasowanych drożdży. Na obszarach
między miastami leżały kopalnie. Tereny te w stopniu znacznie większym, niż zdawało się ludziom,
wykorzystywano do produkcji żywności i hodowli bydła. Były niewydajne, ale wołowina,
wieprzowina i zboże znajdowały zawsze rynek luksusowy i mogły być użyte dla celów
eksportowych.
Niewielu ludzi potrzeba było do prowadzenia kopalń i hodowlanych gospodarstw, uprawy ziemi i
pompowania wody; zresztą czynności te nadzorowano na dystans. Roboty wykonywały pracę
lepiej, a wymagania miały o wiele mniejsze.
Roboty! Oto co stanowiło największą ironię. Mózg pozytonowy wynaleziono na Ziemi i właśnie na
Ziemi po raz pierwszy zastosowano roboty do pracy produktywnej. Nie na Światach Zaziemskich.
Inna sprawa, że Światy Zaziemskie zachowywały się zawsze tak, jakby roboty były wytworem ich
kultury.
Trzeba oczywiście przyznać, że największe zastosowanie ekonomiki robotowej miało miejsce na
Światach Zaziemskich. Tu, na Ziemi, roboty zawsze były ograniczone do pracy w kopalniach i przy
uprawie roli. Dopiero w ostatnim ćwierćwieczu, pod naciskiem Przestrzeniowców, roboty
stopniowo zaczęły dostawać się do miast.
Miasta były czymś niewątpliwie dobrym. Wszyscy prócz zwolenników średniowiecza wiedzieli, że
nie można było stworzyć
żadnej namiastki, żadnej rozsądnej namiastki. Jedyny kłopot polegał na tym, że wartość dodatnia
miast nie pozostawała rzeczą niezmienną. Ludność Ziemi bezustannie rosła. I musiał nadejść dzień,
kiedy przy wszystkim, co mogły uczynić miasta, liczba kalorii przypadająca na jedną osobę musiała
po prostu spaść poniżej niezbędnego poziomu.
Sprawę pogarszała jeszcze obecność Przestrzeniowców, potomków dawnych emigrantów z Ziemi,
żyjących w luksusie w słabo zaludnionych, a pełnych robotów światach poza Ziemią. Z chłodnym
zdecydowaniem chcieli zachować wygody, jakie zapewniała im pustka ich światów, a w tym celu
ściśle przestrzegali niskiego przyrostu ludności i bronili wstępu przybyszom z przeludnionej Ziemi.
To zaś... Kosmopol już blisko!
Jakiś sygnał w podświadomości Baleya ostrzegł go, że zbliża się do sektora Newark. Gdyby nie
ruszył się z miejsca, pędziłby na południe do sektora Trenton, przez sam środek ciepłych i
pachnących pleśnią terenów drożdżowych.
Chodziło teraz o oszczędność czasu. Tak dużo go zabierało dotarcie do rampy i przeciskanie się
przez pomrukujący tłum podróżnych, by dostać się na przestrzeń otwartą poprzez pasy zwolnione.
Gdy tego wszystkiego dokonał, znalazł się w pobliżu budynków stacyjnych. Żaden z jego kroków
nie był świadomy. Gdyby działał świadomie, na pewno niczego by nie osiągnął.
Baley był teraz prawie samotny, co było rzeczą niezwykłą. W budynku znajdował się prócz niego
tylko policjant. Dochodził tu jedynie szum pośpiesznego szlaku. Poza tym panowała aż
nieprzyjemna cisza.
Policjant zbliżył się, a Baley niecierpliwie pokazał swoją odznakę. Policjant uniósł rękę na znak
wolnego przejścia.
Przejście zwężało się i kilka razy skręcało pod ostrym kątem. Było to niewątpliwie celowe. W ten
sposób tłumy ludzi nie mogły się tu gromadzić, a bezpośredni atak był niemożliwy.
Baley z zadowoleniem myślał o tym, że mają się spotkać z partnerem po tej stronie Kosmopolu.
Mimo całej uprzejmości, jaką okazywano obecnie, nie uśmiechała mu się perspektywa badań
lekarskich.
W miejscu, gdzie seria drzwi oznaczała początek otwartej przestrzeni i kopuł Kosmopolu, stał teraz
Przestrzeniowiec. Ubrany był według mody ziemskiej w spodnie obcisłe u pasa
30
i luźne przy kostce; wzdłuż każdej nogawki biegł kolorowy pas. Miał na sobie zwyczajną koszulę
tekstronową z otwartym kołnierzem i zamkiem błyskawicznym, zmarszczoną przy przegubach. Był
to jednak niewątpliwie Przestrzeniowiec. Było coś w sposobie, w jaki stał i trzymał głowę, w
obojętnych, niewzruszonych rysach jego szerokiej twarzy o wystających policzkach, w starannym
ułożeniu krótkich, ciemnych włosów, płaskich i uczesanych z przedziałkiem, co różniło go od
zwykłego naiwnego człowieka. Baley podszedł sztywno i powiedział monotonnym głosem:
— Jestem policjant Elijah Baley, ranga Cpięć, z Departamentu Policji Miasta Nowy Jork. —
Pokazał legitymację i ciągnął dalej: — Dostałem polecenie spotkania się z R. Daneelem
01ivawem na drodze wiodącej do Kosmopolu. Przyszedłem trochę za wcześnie — dodał
spojrzawszy na zegarek. — Czy mogę prosić o zapowiedzenie mnie?
Poczuł lekki chłód. Przywykł w pewnym stopniu do widoku robotów produkcji ziemskiej. Model
kosmiczny był jednak inny. Nigdy żadnego nie widział, ale po Ziemi krążyły straszliwe opowieści o
potwornych, groźnych robotach wykonujących nadludzkie prace na dalekich, błyszczących
Światach Zaziemskich. Nic dziwnego, że szczękał zębami.
Przestrzeniowiec wysłuchał go uprzejmie, po czym odparł:
— Nie będzie to potrzebne. Właśnie czekałem na pana. Baley odruchowo wyciągnął, a następnie
opuścił rękę. To
samo stało się z jego podbródkiem. Nie wiedział właściwie, co ma odpowiedzieć. Słowa zamarły
mu na ustach.
— Chciałbym się przedstawić — rzekł Przestrzeniowiec. — Jestem R. Daneel Olivaw.
— Tak? Czyżbym się pomylił? Myślałem, że pierwsza litera...
— I słusznie. Jestem robotem. Czy nie powiedziano panu tego?
— Owszem, powiedziano mi. — Wilgotną dłonią Baley dotknął włosów i poprawił je całkiem
niepotrzebnie, po czym wyciągnął rękę.
— Przepraszam pana bardzo, panie Olivaw. Doprawdy nie wiem, co mi przyszło do głowy. Dzień
dobry panu. Jestem pańskim partnerem, nazywam się Elijah Baley.
— Doskonale. — Dłoń robota ujęła rękę Baleya, lekko wzmacniając, a następnie zwalniając
uścisk. — Ale zdaje mi się, że pan jest trochę zakłopotany. Czy mogę prosić, aby pan był ze mną
najzupełniej szczery? W stosunkach takich jak nasze dobrze
jest mieć możliwie najwięcej czynników korzystnych. I jeszcze jedno. W moim świecie istnieje
zwyczaj, że partnerzy mówią do siebie p0 imieniu. Mam nadzieję, że nie jest to przeciwne waszym
zwyczajom.
— Nie. Ale chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, że pan wcale nie wygląda jak robot —
szepnął rozpaczliwie Bałey.
— I to pana wprawia w zakłopotanie.
— Właściwie nie powinno, Da... Daneelu. Czy w twoim świecie wszystkie roboty są podobne do
ciebie?
— Jakby ci to powiedzieć, Elijah? Istnieją u nas takie mniej więcej różnice, jakie zachodzą
pomiędzy ludźmi.
— Bo widzisz, nasze roboty... No, krótko mówiąc, u nas bardzo łatwo odróżnić roboty. A ty
wyglądasz zupełnie jak Przestrzeniowiec.
— Aha, rozumiem. Spodziewałeś się zastać dosyć prymitywny model i dlatego byłeś zdziwiony. A
przecież jest rzeczą najzupełniej logiczną, że w wypadku takim jak ten użyto robota o wyraźnie
ludzkich cechach, aby uniknąć wszelkich przykrości. Prawda?
Była to niewątpliwie prawda. Robot wyglądający jak robot spowodowałby mnóstwo trudności
krążąc po Mieście.
— Tak — przyznał Baley.
— Wobec tego chodźmy, Elijah.
Ruszyli z powrotem w kierunku drogi pośpiesznej. R. Daneel z ogromną sprawnością skakał po
pasach przyśpieszonych i zręcznie się po nich poruszał. Baley, który z początku powstrzymywał
tempo, pod koniec zaczął je gwałtownie przyśpieszać.
Robot poruszał się szybko i nie widać było, by mu to sprawiało jakąkolwiek trudność. Baley
zastanawiał się, czy R. Daneel z całą świadomością nie porusza się wolniej, niż mógłby. Dotarł do
szlaku ekspresowego i z całą bezczelnością wcisnął się między tłum. Robot nadążał za nim bez
wysiłku.
Baley był cały czerwony. Dwukrotnie przełknął ślinę i rzekł:
— Zostanę tutaj z tobą.
— Tutaj? — Robot nie zwracając uwagi ani na hałas, ani na rytmiczne poruszanie się pasa ciągnął:
— Czyżbym miał złe informacje? O ile wiem, Cpięć pod pewnym warunkiem ma prawo do miejsca
na górnej platformie.
— Masz rację. Mogę pójść na górę. Ale ty nie.
— Dlaczego?
— Bo trzeba na to mieć rangę Cpięć.
— Wiem.
— A ty nie jesteś Cpięć. — Rozmowa była trudna. Syk
32
powietrza na dolnej platformie był bardzo głośny, a Baley ze zrozumiałych względów starał się
mówić cicho.
Dlaczego ja nie miałbym być Cpięć? — odparł R. Daneel. — Jestem twoim partnerem, czyli mam
tę samą rangę. Zresztą otrzymałem to.
Z wewnętrznej kieszeni koszuli wydobył zupełnie autentyczną odznakę służbową. Napis na niej
brzmiał: „Daneel Olivaw bez przykrej litery z przodu. Ranga C5".
— Chodźmy — rzekł Baley drewnianym głosem.
Usiadłszy patrzył nieruchomo przed siebie, wściekły i jak najbardziej świadom obecności
siedzącego tuż obok robota. Jak dotąd, wkopał się już dwa razy. Po pierwsze nie poznał, że R.
Daneel jest robotem. Po wtóre nie odgadł prostej logiki wymagającej, aby R. Daneel miał rangę C5.
Rzecz polegała na tym po prostu, że nie był on policjantem z popularnej legendy. Nie miał
niewzruszonego wyglądu, nieograniczonych zdolności przystosowywania się, błyskawicznej
sprawności umysłowej i łatwo go było zaskoczyć. Wiedział, że w niczym nie przypomina postaci
legendarnej, ale jak dotąd nigdy też tego nie żałował.
Obecnie żałował przede wszystkim, że sądząc z wszelkich danych, R. Daneel Olivaw był właśnie
wcieleniem legendy.
Ale musiał nim być. Był przecież robotem.
Baley zaczął wynajdywać różne usprawiedliwienia dla siebie. W biurze przyzwyczaił się do widoku
robotów, ale takich jak R. Sammy. Oczekiwał istoty o skórze z twardego i gładkiego plastiku,
niemal śmiertelnej białości w kolorze. Oczekiwał postaci o rysach wyrażających niezmiennie ten
sam dobry humor. Spodziewał się szybkich, troszeczkę niepewnych ruchów.
R. Daneel w niczym tego nie przypominał. Baley zaryzykował szybkie, ukradkowe spojrzenie na
robota. R. Daneel odwrócił się jednocześnie, by spotkać jego wzrok, i kiwnął z powagą głową. Jego
usta poruszały się naturalnie, gdy mówił, i wcale nie były ciągle na pół otwarte jak u ziemskich
robotów. Można było nawet dostrzec ruchomy język.
Dlaczego siedzi tak spokojnie? — myślał Baley. — Przecież to wszystko jest dla niego zupełną
nowością. Zgiełk, tłumy, światła!
Baley wstał, otarł się w przejściu o robota i rzekł:
— Chodź za mną!
Zeszli z pośpiesznego pasa i z pasów zwolnionych.
Mój Boże — myślał Baley — co też ja powiem Jessie?
Spotkanie z robotem przytłumiło tę myśl, ale teraz z przykrą wyrazistością wydobywała się na
wierzch, gdy przeszli na szlak miejscowy wiodący w samo serce sektora Dolnego Bronxu.
— To wszystko jest jeden budynek, Daneelu — rzekł. — Wszystko, co tu widzisz, całe Miasto.
Mieszka w nim dwadzieścia milionów ludzi. Szlak pośpieszny posuwa się bez przerwy, dniem i
nocą, z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Łącznie jest dwieście pięćdziesiąt mil szlaków
pośpiesznych i setki mil szlaków miejscowych.
Za chwilę — pomyślał Baley — będę kombinował, ile ton drożdży zjada Nowy Jork w ciągu dnia,
ile wypijamy stóp sześciennych wody i ile megawatów energii dostarczają na godzinę reaktory.
— Poinformowano mnie o tym — rzekł R. Daneel — i o wielu podobnych rzeczach w czasie
szkolenia.
W takim razie — pomyślał Baley — wie wszystko o żywności, napojach i energii. Po co w ogóle
mam imponować jakiemuś robotowi?
Znajdowali się teraz na Sto Osiemdziesiątej Drugiej ulic: wschodniej i tylko paręset kroków
dzieliło ich od rozległych wini obsługujących wielowarstwową żelbetonową budowlę, w która
mieszkał Baley. Już miał powiedzieć „tędy", gdy zatrzymał gei tłum ludzi zebranych przed
jaskrawo oświetlonym polem mocy stanowiącym wejście do jednego z licznych sklepów
znajdujących się na parterze sektora.
Odruchowo, tonem władzy zapytał stojącego najbliżej:
— Co się tu stało?
— Nie mam pojęcia, dopiero co przyszedłem — odparł zagadnięty wspinając się na palce.
— Nakryli tu parę tych parszywych robotów! — zawołał ktoś z wielkim przejęciem. —
Spodziewam się, że będą ich tędy wyrzucać. Ach, co by to była za przyjemność porozrywać takiego
na kawałki!
Baley popatrzył nerwowo na R. Daneela. Ten jednak, jeśli nawet zrozumiał znaczenie słów, nie dał
tego po sobie poznać. Baley wmieszał się w tłum.
— Proszę mnie przepuścić! Przepuścić! Policja! Ludzie się rozstąpili. Za plecami Baley usłyszał
jeszcze:
— ...na kawałki. Śrubka po śrubce. Rozebrać na drobne części... — Rozległ się wybuch śmiechu.
Baleya przeszedł dreszcz. Miasto było szczytem wydajności, ale
34
też stawiało wielkie wymagania mieszkańcom. Narzucało im rygorystyczny tryb życia, ściśle
przestrzegany i poddany naukowej kontroli. Nic dziwnego, że mocno tłumione wrzenia wybuchały
od czasu do czasu.
Przypomniał sobie rozruchy zaporowe.
Powody do rozruchów przeciwrobotowych niewątpliwie istniały. Ludzie, którzy po wielu latach
pracy stanęli w obliczu deklasyfikacji i połączonego z tym obniżenia poziomu życia, nie byli w
nastroju, by przyznać obiektywnie, iż poszczególne roboty nic nie zawiniły. Poszczególne roboty
można było przynajmniej potłuc. Natomiast trudno było uderzyć w coś zwanego „polityką rządu"
albo też w hasło brzmiące: „Roboty to wydajniejsza produkcja!"
Rząd takie objawy nazywał chorobą wzrostu. Potrząsał z ubolewaniem swą zbiorową głową i
zapewniał wszystkich, że po upływie niezbędnego okresu przystosowania dla wszystkich nadejdzie
nowe i lepsze życie.
Lecz równolegle z procesem deklasyfikacji szerzył się ruch nawrotu do średniowiecza. Ludzie
popadali w rozpacz, a granica między gorzkim zniechęceniem a dziką chęcią zniszczenia jest
nieznaczna i łatwo ją czasem przekroczyć.
W chwili obecnej było kwestią minut, czy utajona nienawiść tłumu nie przemieni się w oszalałą
orgię krwi i zniszczenia.
Baley z wysiłkiem przedostał się do pola mocy tworzącego wejście.
3.
Zdarzenie w sklepie z obuwiem
W porównaniu z tym, co działo się na ulicy, wnętrze sklepu było prawie puste. Kierownik, z godną
pochwały zdolnością przewidywania, wcześnie uruchomił wejściowe pole mocy, uniemożliwiając
dostęp potencjalnym sprawcom zamieszek. Zatrzymał także w sklepie głównych uczestników
sporu, lecz to było sprawą mniej ważną.
Baley przedostał się przez pole mocy używając służbowego neutralizatora. Ku swemu zdziwieniu
zobaczył obok siebie R. Daneela. Robot chował do kieszeni własny neutralizator, bardzo zgrabny,
mniejszy i lepiej wykonany niż policyjne.
Kierownik sklepu podbiegł do nich natychmiast.
— Proszę panów — mówił trochę za głośno — subiektów przydzieliło mi Miasto. Jestem
najzupełniej w porządku.
W głębi sklepu stały rzędem trzy roboty. Sześcioro ludzi zgrupowało się obok wejściowego pola
mocy. Były to same kobiety.
— Tak, tak — rzekł sucho Baley. — Bardzo dobrze, ale co się tu stało? O co właściwie chodzi?
— Przyszłam po trzewiki! — zawołała piskliwie jedna z kobiet. — Dlaczego nie może mnie
obsługiwać przyzwoity subiekt? Czy nie należy mi się trochę szacunku? — Jej strój, a zwłaszcza
36
kapelusz, były tak przesadne, że pytanie zabrzmiało retorycznie. Rumieniec złości pokrywający jej
twarz przebijał poprzez nadmiar szminki.
Mógłbym ją sam obsłużyć, proszę pana — mówił kierownik — ale nie mogę obsługiwać
wszystkich. Moim sprzedawcom nfc nie można zarzucić. Są zarejestrowani. Mam pełny wykaz ich
kwalifikacji. Są bez...
— Kwalifikacji! — krzyknęła kobieta i obracając się do pozostałych zaczęła śmiać się wrzaskliwie.
— Patrzcie go! To mają być sprzedawcy? Zwariował! To w ogóle nie są ludzie! To roboty! —
Wymawiała z naciskiem poszczególne sylaby. — A może ktoś chce wiedzieć, po co się tutaj
wzięli? Po to, żeby ludzi pozbawiać pracy. Dlatego rząd zawsze ich chroni. Nie muszą im płacić
pensji! Ale za to całe rodziny muszą przez nich mieszkać w barakach i jeść surową papkę
drożdżową! Porządne, ciężko pracujące rodziny. Gdybym ja miała coś do powiedzenia, to
rozwalilibyśmy te wszystkie roboty!
Wśród publiczności rozległy się niewyraźne pomruki, a spoza wyjściowego pola mocy rozlegał się
rosnący gwar tłumu.
Baley miał pełną i przykrą świadomość, że R. Daneel 01ivaw stoi tuż koło niego. Przyjrzał się
subiektom. Byli produkcji ziemskiej i stanowili okazy dość tanie. Zwykłe roboty sfabrykowane do
wykonania kilku prostych czynności. Znały odmiany fasonów, ich ceny i numery. Swoje funkcje
mogły wykonywać zapewne lepiej nawet od ludzi, gdyż nie miały żadnych zainteresowań. Potrafiły
ułożyć zapotrzebowanie na następny tydzień. Potrafiły też zdjąć miarę z nogi klienta.
Same w sobie całkiem nieszkodliwe. Ale jako grupa szalenie niebezpieczne.
Baley rozumiał kobietę znacznie lepiej, niż to mógł przypuścić chociażby wczoraj. Ba, nawet
godzinę temu. Zdawał sobie sprawę z obecności R. Daneela i zastanawiał się, czy R. Daneel nie
mógłby zastąpić skutecznie policjanta rangi C5. W myśli już widział baraki, a w ustach miał smak
papki drożdżowej. Pamiętał o swoim ojcu.
Ojciec Baleya był fizykiem atomowym, który dzięki swej randze zaliczał się do górnego odsetka
ludności Miasta. W siłowni zdarzył się wypadek i ojciec Baleya był za to odpowiedzialny. Został
zdeklasyfikowany. Elijah nie znał dobrze szczegółów; zdarzyło się to, kiedy miał wszystkiego rok.
Ale pamiętał baraki, gdzie mieszkał jako dziecko, ohydne
zbiorowe istnienie na samym skraju wytrzymałości. Matki nie pamiętał wcale, gdyż wkrótce potem
umarła. Ojca natomiast przypominał sobie świetnie: był to zgaszony, ponury, wynędzniały
człowiek, z rzadka tyłko mówiący o przeszłości złamanym głosem i urywanymi zdaniami.
Ojciec umarł, kiedy Lije miał osiem lat. Małego Baleya umieszczono razem z dwiema siostrami w
sekcyjnym sierocińcu. Nazywało się to Schronisko Dziecka. Brat matki, wuj Borys, sam był zbyt
biedny, aby temu zapobiec.
Początki więc były ciężkie. Ciężkie też było przebijanie się
poprzez szkołę, gdzie drogi nie ułatwiały żadne przywileje ojcowskie.
A teraz Baley znalazł się pośrodku wzbierających rozruchów
i miał robić porządek z ludźmi, których jedyną winą było to, że
bali się deklasyfikacji dla siebie i swoich bliskich.
— Proszę nie wywoływać zbiegowiska — rzekł głucho do kobiety. — Sprzedawcy nie robią pani
żadnej krzywdy.
— Pewnie, że nie robią! — wykrzyknęła kobieta. — Niechby spróbowali! Jeszcze czego! Żeby ich
zimne paluchy miały mnie dotykać? Weszłam tutaj, bo spodziewałam się, że potraktują mnie jak
człowieka. Jestem obywatelką. Mam prawo domagać się, żeby obsługiwali mnie ludzie. W dodatku
dzieci czekają już na kolację. Nie mogą iść beze mnie do kuchni sektorowej, bo nie są sierotami.
Więc muszę stąd wyjść.
— No dobrze — powiedział Baley, czując, że coraz bardziej traci równowagę. — Ale jakby pani
dała się obsłużyć, już dawno by pani stąd wyszła. Więc po co to całe zamieszanie?
— Po co! — krzyknęła z oburzeniem kobieta. — Niech pan nie myśli, że można się do mnie
odzywać jak do byle kogo. Pora już chyba, żeby rząd zrozumiał, że na świecie są nie tylko roboty.
Jestem ciężko pracującą kobietą i wiem, co mi się należy. — Potok słów płynął nieprzerwanie.
Baley miał teraz wrażenie, że znalazł się w potrzasku. Położenie było istotnie trudne. Nawet gdyby
kobieta zgodziła się na obsługę robota, wygląd tłumu nie wróżył nic dobrego. Już w tej chwili za
oknem wystawowym zebrało się chyba ze sto osób. W ciągu paru minut, odkąd weszli do sklepu,
tłum się podwoił.
— Jakie przewidziane jest w takich razach postępowanie? — spytał nagle R. Daneel Olivaw.
Baleya aż poderwało.
— Po pierwsze to nie jest zwykły wypadek — odparł.
— A co mówią przepisy?
38
Roboty zostały tu przydzielone w należytym trybie. Są prawidłowo zarejestrowane jako
sprzedawcy. Więc wszystko zgadza się z przepisami.
Rozmawiali szeptem. Baley starał się nadać sobie wygląd urzędowy i groźny. Wygląd Olivawa jak
zwykle był bez wyrazu.
— Wobec tego — rzekł R. Daneel — każ tej kobiecie, by dała się obsłużyć albo wyszła.
— Mamy do czynienia z tłumem, nie z kobietą — szepnął kątem ust Baley. — Nie ma rady, trzeba
wezwać pluton specjalny.
— Powinien wystarczyć jeden przedstawiciel prawa, by obywatelom nakazać, co mają robić —
odparł R. Daneel.
Swoją okrągłą twarz zwrócił do kierownika.
— Proszę otworzyć wejście.
Baley już chciał chwycić R. Daneela za ramię, ale cofnął rękę. Gdyby w takiej chwili dwaj
przedstawiciele prawa wdali się jawnie w spór, oznaczałoby to kres wszelkich możliwości
spokojnego załatwienia sprawy.
Kierownik zaprotestował milcząco i spojrzał na Baleya. Lecz Baley unikał jego wzroku.
— Nakazuję to panu w imieniu prawa — rzekł niewzruszenie R. Daneel.
— Ale Miasto — bełkotał kierownik — będzie odpowiadać za wszelkie szkody w towarach i
urządzeniu. Zwracam uwagę, że działam tylko z rozkazu.
Wejściowe pole mocy opadło; tłum wdarł się do środka. Rozległy się okrzyki zadowolenia. Tłum
czuł się zwycięsko.
Baley słyszał o podobnych rozruchach. Raz nawet był ich świadkiem. Widział, jak dziesiątki rąk
unosiły w górę roboty, jak podawano sobie ich ciężkie, nie stawiające oporu ciała. Ludzie z pasją
rzucali się na metalowe namiastki ludzi. Używano młotków, noży, pistoletów igłowych.
Nieszczęsne metalowe ofiary zmieniały się w końcu w szczątki cewek i kawałki drutu. Bezcenne
mózgi pozytonowe, wspaniałe dzieła ludzkiego umysłu, przerzucano sobie z rąk do rąk jak piłki; w
mgnieniu oka stały się bezużyteczną masą. Wreszcie, skoro już duch zniszczenia rozpętał się na
dobre, tłum zaczął niszczyć wszystko, co tylko znalazło się w jego zasięgu. Roboty w sklepie z
obuwiem nie miały o tym, rzecz jasna, pojęcia. Ale gdy tłum runął naprzód, pisnęły i zasłoniły
twarze ramionami niczym w jakimś pierwotnym, ogromnym wysiłku. Kobieta, od której wszystko
się zaczęło, przerażona widokiem tego, co się dzieje, rozwarła w przerażeniu usta.
— Dlaczego...
Ale w tej samej chwili wciśnięto jej kapelusz na twarz, a jej głos zmienił się w pozbawiony
wszelkiego sensu wrzask.
— Panie sierżancie! — piszczał kierownik. — Proszę ich zatrzymać! Zatrzymać!
W tym momencie przemówił R. Daneel. Choć nie znać było żadnego wysiłku, głos jego stał się
nagle wyrazistszy niż ludzki.
Oczywiście — pomyślał Baley po raz dziesiąty — przecież ni jest...
— Ktokolwiek zrobi choć krok — rzekł R. Daneel — będzi zastrzelony.
— Brać go! — zawołał ktoś z tyłu. Ale nikt się nie ruszył.
R. Daneel wszedł spokojnie na krzesło, a stamtąd na szczyt gabloty. Kolorowe blaski, płynące z
otworów pod stropem, nadawały jego zimnej i gładkiej twarzy jakiś nieziemski wygląd.
Nieziemski — pomyślał Baley.
R. Daneel odczekał chwilę. Całość obrazu była istotnie przejmująca.
— Mówicie sobie — rzekł sucho R. Daneel — „ten człowiek
trzyma w ręku neuronowy bat czy też pałkę. Jeśli rzucimy się
wszyscy razem, pokonamy go i w najgorszym wypadku ktoś tam
trochę ucierpi, a potem się wyleczy. Za to będziemy mogli robić,
co się nam żywnie podoba, i niech licho porwie prawo i przepisy."
Głos jego nie był ostry ani zły, a jednak imponował. Brzmiał
jakąś ogromną pewnością siebie.
— Mylicie się — ciągnął. — To, co trzymam w ręku, nie jest ani neuronowym batem, ani pałką, ale
śmiercionośnym rozsadzaczem. A możecie być pewni, że zrobię z niego użytek i że nie będę
celował nad waszymi głowami. Nim zdołacie mnie chwycić, zabiję was wielu, być może
wszystkich. Mówię to z całą powagą i chyba tak wyglądam?
Ktoś z brzegu poruszył się, ale ludzi już nie przybywało. Zjawiali się ciekawscy, inni pośpiesznie
się wycofywali. Stojący najbliżej R. Daneela wstrzymywali oddech, byle tylko nie dać się
wypchnąć naprzód gromadzie napierającej z tyłu.
Nagle rozległ się gwałtowny szloch kobiety w dziwacznym kapeluszu.
— Ja nic nie jestem winna! Dajcie mi wyjść! On nas pozabija!
Zwróciła się w stronę wyjścia, ale przed nią stał zwarty mur
ludzi. Padła na kolana, a milczący tłum powoli zaczął się cofać.
40
R. Daneel zeskoczył z gabloty i rzekł:
— Idę teraz do wyjścia. Zabiję każdego, kto mnie dotknie. Zabiję wszystkich, którzy nie opuszczą
sklepu. Ta kobieta...
— Nie, nie! — wrzasnęła kobieta w kapeluszu. — Mówię panu, że nic nie jestem winna! Nie chcę
tych butów! Chcę tylko iść do domu.
— Ta kobieta — ciągnął Daneel — zostanie i będzie obsłużona. Ruszył powoli naprzód.
Tłum znieruchomiał. Baley zamknął oczy.
To nie moja wina — myślał z rozpaczą. — Zaraz zacznie się rzeź. Ale kto mi narzucił robota jako
partnera? Kto nadał mu taką samą rangę jak moja?
Mimo to sam nie wierzył tym usprawiedliwieniom. Mógł przecież powstrzymać R. Daneela na
samym początku. Mógł w każdej chwili wezwać pluton specjalny. Tymczasem pozwolił R.
Daneelowi przejąć odpowiedzialność i uczynił to z tchórzliwym uczuciem ulgi. A kiedy pomyślał,
że R. Daneel panuje nad sytuacją, wypełniła go pogarda dla samego siebie. Robot panujący nad
sytuacją...
Nie słyszał żadnych szczególnych hałasów, nie słyszał krzyków, przekleństw czy jęków. Otworzył
oczy.
Tłum się rozchodził.
Kierownik, już spokojniejszy, wygładzał pogniecione ubranie, porządkował zmierzwione włosy i
pomrukiwał ze złością w stronę znikającego tłumu.
Na zewnątrz rozległ się zgrzyt zatrzymującego się wozu policyjnego.
Oczywiście — pomyślał Baley — kiedy jest już po wszystkim.
Kierownik strząsał jakiś pyłek z rękawa.
— Chyba już nie będzie żadnych dalszych przykrości? — spytał.
— Nie będzie — odparł Baley.
Bez trudu spławił wóz policyjny. Zjawili się wskutek alarmu spowodowanego przez kogoś z tłumu.
Nie znali szczegółów zajścia, a sami widzieli, że na ulicy panuje spokój. R. Daneel odszedł na bok i
bez jakiegokolwiek zaciekawienia patrzył na rozmowę Baleya z policjantami. Baley zaś tłumaczył,
że zajście było bez większego znaczenia i całkowicie pominął rolę R. Daneela.
Gdy wóz odjechał, pociągnął R. Daneela na bok. Stanęli pod murem jednego ze skrzydeł gmachu.
— Nie myśl — powiedział — że chcę ciebie wykiwać.
— Wykiwać? To taki wasz zwrot?
— Bo nie powiedziałem o twoim udziale w zajściu.
— Nie znam waszych zwyczajów. U nas zwykle podaje się pełny raport; ale u was może jest
inaczej. W każdym razie uniknęło się rozruchów, a to jest chyba najważniejsze, prawda?
— Może. Ale mnie chodzi o coś innego. — Baley mówił szeptem, starając się nadać mu jak
najwięcej siły. — Żebyś mi tego nigdy więcej nie robił.
— Nigdy więcej mam nie wymagać przestrzegania prawa? W takim razie po co w ogóle jestem?
— Nigdy więcej nie celuj z rozsadzacza w ludzi.
— I tak bym nie strzelił. Przecież wiesz dobrze, że jestem! niezdolny skrzywdzić człowieka. Ale,
jak sam widziałeś, nie musiałem strzelać. I wcale nie spodziewałem się, że będę musiał.
— To był czysty przypadek. Nigdy tego więcej nie próbuj. Mógłbym odstawić taki sam numer jak
ty...
— Odstawić numer? Co to znaczy?
— Mniejsza z tym. Chodzi o sens, nie o słowa. Chodzi o to, że ja też mógłbym wycelować
rozsadzacz w tłum. Miałem go przy sobie. Ale takiego ryzyka nie wolno nam podejmować. Było
znacznie lepiej wezwać pluton specjalny, niż bawić się w bohaterstwo.
R. Daneel zamyśli! się i pokręcił przecząco głową.
— Chyba mylisz się, partnerze. W czasie szkolenia o cechach ludzi na Ziemi uczono nas, że w
przeciwieństwie do mieszkańców Światów Zaziemskich, przywykli od urodzenia uznawać autorytet
władzy. Wynika to zapewne z waszego sposobu życia. Jeden człowiek mówiący dość stanowczo i
autorytatywnie całkowicie wystarczy, jak zresztą się okazało. Twoje pragnienie, by sprowadzić
pluton specjalny, było w gruncie rzeczy tylko wyrazem chęci, żeby wyższa władza przejęła od
ciebie odpowiedzialność. Przyznaję zresztą, że w moim własnym świecie to, co zrobiłem, byłoby
niedopuszczalne.
Długa twarz Baleya poczerwieniała ze złości.
— Gdyby poznali, że jesteś robotem...
— Byłem pewien, że nie poznają.
— W każdym razie pamiętaj, że jesteś tylko robotem i niczym więcej! Takim samym jak ci
sprzedawcy w sklepie z obuwiem.
— Ależ to oczywiste.
— I nie jesteś człowiekiem. — Baley wbrew własnej woli czuł, że musi się znęcać.
42
R. Daneel zamyślił się nad ostatnim zdaniem.
— Różnica między człowiekiem i robotem — powiedział — nie jest może tak ważna jak między
inteligencją i jej brakiem.
— Może w twoim świecie — odparł Baley — ale nie na Ziemi. Spojrzał na zegarek i teraz dopiero
zauważył, że jest już
spóźniony blisko półtorej godziny. Czuł suchość w ustach i gnębiła go myśl, że R. Daneel wygrał
pierwszą rundę. Wygrał ją, gdy on, Baley, stał bezczynnie na boku.
Pomyślał o młodym chłopcu nazwiskiem Vince Barrett, którego zastąpił R. Sammy. Pomyślał o
sobie, Elijahu Baleyu, którego R. Daneel mógłby z łatwością zastąpić. Do licha! Ojciec
przynajmniej wiedział, że stracił posadę z powodu wypadku, który pociągnął za sobą szkody i
śmierć kilku ludzi. Może nawet był winien — tego Baley nie wiedział. Ale wyobraził sobie, że
usunięto go tylko po to, by zrobić miejsce dla fizyka mechanicznego. I nic nie mógłby na to
poradzić!
— Chodźmy — rzekł oschle. — Mam cię zabrać do domu.
— Zrozum — powiedział R. Daneel — że nie jest rzeczą właściwą wprowadzać różnice o
mniejszym znaczeniu niż stopień inteli...
— Dobrze już — Baley podniósł głos. — Temat jest wyczerpany. A Jessie czeka na nas. —
Podszedł do najbliższego sektorofonu. — Lepiej dam jej znać, że jesteśmy już w drodze.
— Jessie?
— Tak, to moja żona.
Do licha — pomyślał Baley — akurat jestem w nastroju do rozmowy z Jessie.
4.
Prezentacja rodziny
Właściwie Baley zwrócił na nią uwagę przede wszystkim z powodu imienia. Spotkał Jessie na
sektorowym przyjęciu świątecznym w roku ..02. Właśnie skończył szkołę, dostał pierwszą posadę i
dopiero co wprowadził się do sektora. Mieszkał w jednej z kawalerek przylegających do sali
zbiorowej 122A. Jak na kawalerkę była wcale niezła. Dziewczyna rozlewała poncz.
— Nazywam się Jessie — powiedziała — Jessie Navodna. A ciebie jeszcze nie znam.
— Baley — odparł — Lije Baley. Dopiero co sprowadziłem się do sektora.
Przyjął szklaneczkę ponczu i uśmiechnął się machinalnie. Zrobiła na nim wrażenie osoby
przyjaznej i miłej, więc został w jej pobliżu. Był tu nowicjuszem, a wiadomo, jakie to przykre
uczucie znaleźć się na przyjęciu, kiedy wszyscy dokoła tworzą różne grupki, a samemu do żadnej
się nie należy. Może później, kiedy sobie podpije, będzie się czuł lepiej.
Na razie tkwił w pobliżu wazy z ponczem, popijał małymi łyczkami i patrzył na wciąż
zmieniających się ludzi.
— Pomagałam robić ten poncz — odezwał się tuż obok głos 44
I
dziewczyny — więc mogę ręczyć za niego. Chcesz jeszcze szklaneczkę?
Baley teraz dopiero zdał sobie sprawę, że trzyma pustą szklankę. Uśmiechnął się i powiedział:
— Proszę.
Dziewczyna miała owalną twarz i nie była specjalnie ładna, może z powodu trochę zbyt wydatnego
nosa. Miała na sobie jakąś sztywną suknię, a kasztanowate włosy zwinięte były nad czołem w
drobne loczki.
Następną szklaneczkę wypiła z nim razem, co poprawiło jego samopoczucie.
— Jessie — powiedział smakując jej imię w ustach. — To ładnie. Chyba nie masz nic przeciw
temu, żebym cię tak nazywał?
— Oczywiście. Jeżeli tylko chcesz. A wiesz, z czego to skrót?
— Jessica?
— Nigdy nie zgadniesz.
— Nic innego nie przychodzi mi na myśl. Roześmiała się i powiedziała nieco przesadnym tonem:
— Moje właściwe imię brzmi Jezebel.
W tym momencie zainteresował się naprawdę. Odstawił szklaneczkę z ponczem i zapytał z
przejęciem:
— Rzeczywiście?
— Zupełnie serio. Naprawdę się tak nazywam. Jezebel. Tak jest we wszystkich moich papierach.
Rodzicom bardzo się podobało to imię.
Sama była też wyraźnie z tego dumna, choć nigdy bodaj na świecie nie było osoby mniej pasującej
do biblijnego imienia.
— A ja nazywam się Elijah — rzekł z powagą Baley. — Chyba ci mówiłem?
— Nie bardzo to zrozumiałam.
— Elijah był największym wrogiem Jezebel — wyjaśnił.
— Tak?
— Z całą pewnością. Oczywiście w Biblii.
— Aha! Nie wiedziałam o tym. Czy to nie zabawne? Spodziewam się, że ty nie musisz być przez
to moim wrogiem.
Od początku było rzeczą jasną, że nie ma o tym mowy. W pierwszej chwili zainteresował się nią
tylko ze względu na ten dziwny zbieg imion. Ale później doszedł do wniosku, że Jessie jest miłą, a
nawet ładną dziewczyną, o dobrym sercu. Szczególnie
podobało mu się, że jest taka pogodna. Jego własny, sarkastyczny stosunek do życia wymagał
przeciwwagi.
Ale Jessie nigdy zdaje się nie przywiązywała znaczenia do posępnego wyglądu jego długiej twarzy.
— Wielkie rzeczy! — mówiła. — Wyglądasz naprawdę jak
bardzo kwaśna cytryna. Ale wiem, że w rzeczywistości wcale taki
nie jesteś. Zresztą, gdybyś zawsze był uśmiechnięty jak ja, to
w końcu nie moglibyśmy ze sobą wytrzymać. Bądź już taki, jaki
jesteś, a ja też będę sobą.
Jessie zawsze umiała powstrzymać Baleya od jakiegoś rozpaczliwego kroku. Wniósł prośbę o
dwuosobowe mieszkanie i otrzymał warunkowy przydział z zastrzeżeniem zawarcia małżeństwa.
Pokazał to Jessie i dodał:
— Jeżeli się zgodzisz, to będę mógł wynieść się z mojej kawalerki. Bardzo mi tam niewygodnie.
Nie były to może najbardziej romantyczne oświadczyny w świecie, ale Jessie się zgodziła.
Baley pamiętał tylko jeden wypadek, kiedy zwykła pogoda opuściła Jessie; wiązało się to z jej
imieniem. Zdarzenie nastąpiło w pierwszym roku po ślubie, gdy ich dziecko jeszcze nie przyszło na
świat. Ściśle mówiąc, było to w tym właśnie miesiącu, kied Bentley został poczęty na podstawie
wskaźnika inteligencji, karty cech wrodzonych i stanowiska Baleya w Departamencie Policji mieli
prawo do dwojga dzieci, z których pierwsze mogło być poczęte w ciągu roku po ślubie.
Zastanawiając się później nad tym, Baley doszedł do wniosku, że chwilowa nierówność
usposobienia Jessie wiązała się z jej stanem.
Jessie zaczęła coraz częściej narzekać, gdyż Baley wciąż podejmował się prac w godzinach
pozabiurowych.
— To bardzo nieprzyjemne — mówiła — że zawsze muszę jeść obiad sama.
Baley był zmęczony i zirytowany.
— A dlaczego masz siedzieć sama? — odparł. — Przecież w kuchni zbiorowej zawsze można
dobrać sobie jakieś towarzystwo.
Jessie wybuchnęła z miejsca.
— Czy ty myślisz, że ja już nie mogę się nikomu podobać? Przypuszczalnie sprawiło to jego
zmęczenie. Może awans kolegi
szkolnego, Juliusa Enderbyego, który posuwał się szybko na46
przód, gdy Baley tkwił w tej samej randze. A może po prostu zirytował go nieco fakt, że Jessie
przybiera tony swojej biblijnej imienniczki, choć w rzeczywistości nigdy do niej nie będzie
podobna. Dość że odezwał się w sposób zjadliwy:
— Myślę, że mogłabyś, ale wątpię, czy będziesz próbowała. Chciałbym, żebyś raz wreszcie
zapomniała o swoim imieniu i była po prostu sobą.
— Będę tym, czym zechcę.
— Odstawianie biblijnej Jezebel do niczego nie prowadzi. A w ogóle czas, żebyś się dowiedziała,
że twoje imię oznacza zupełnie co innego, niż ci się zdaje. Biblijna Jezebel była wierną i dobrą
żoną. Nie miała żadnych kochanków, nie urządzała orgii i w ogóle zachowywała się bardzo
przyzwoicie.
Jessie patrzyła na niego ze złością.
— To nieprawda. Mówi się przecież „wymalowana niczym Jezebel". Wiem dobrze, co to znaczy.
— Tak ci się tylko zdaje. Po śmierci króla Ahaba, męża Jezebel, królem został jego syn, Jehoram.
Jeden z dowódców, Jehu, zbuntował się i zamordował go. Potem pojechał do pałacu, gdzie
mieszkała królowamatka, Jezebel. Królowa usłyszała, że Jehu nadjeżdża, i domyśliła się, że z
pewnością chce i ją zabić. Ponieważ była dumna i odważna, umalowała twarz, ubrała się w
najpiękniejszy strój i tak wyszła na spotkanie buntownika. Jehu kazał ją zabić i zrzucić z okna, ale
przyjęła śmierć w sposób godny królowej. Dlatego tylko mówi się „wymalowana niczym Jezebel",
choć mało kto wie, co te słowa znaczą.
Następnego wieczoru Jessie odezwała się potulnym głosem:
— Czytałam dzisiaj Biblię.
— Co? — przez chwilę Baley nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi.
— Czytałam historię Jezebel.
— Ach, Jessie, strasznie mi przykro, jeśli cię dotknąłem. To było zupełnie głupie z mojej strony.
Isaac Asimow Pozytonowy detektyw THE CAVES OF STEEL Warszawa 1993. Wydanie I
HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, ale słowo „robot" po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Ćapka zatytułowanej R. U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma". Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. W języku czeskim słowo „robot" oznacza „pracę przymusową". Mimo najlepszych intencji Rossuma, wszystko poszło nie tak, jak zaplanował; roboty wszczynają rebelię i niszczą gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy", by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Ćapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne urządzenia, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka". Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, rozwiązaniem jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrośćNie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba nauczyć się bezpiecznie nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie jeśli nie bardziej — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen OLoy. W utworze tym autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej tam postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya. Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć. Miesiąc później, w styczniu 1939 roku w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu , Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen OLoy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu.
Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories pod zmienionym tytułem Strange Playfellow Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem. W tamtych latach jednak sprzedaż opowiadań komuś innemu niż Campbell nie interesowała mnie, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił, a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar! Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących zachowaniem się robotów. Uważałem, że roboty to są urządzenia mechaniczne, które mają w sobie wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy zastanawiać się, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem Trzy Prawa i zacytowałem je dosłownie w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka". W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape, Eńdence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945 roku, we wrześniu 1946 roku i w czerwcu 1950 roku. Od roku 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez krótki czas był moim agentem, przyszło do głowy, żebym wydał w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnomę Press. Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to , Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział i — dość niechętnie — wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. , Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950 jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje
pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru , Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu , Robot znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka , Robot nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. Zbiór , Robot pojawił się również w wersji niemieckiej moja pierwsza publikacja obcojęzyczna, a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja", wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday, widząc, że Gnome Press nie ma szans na przetrwanie, przejęło od nich prawa do , Robot i książek z cyklu „Fundacja". Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej. , Robot do dzisiaj ma dodruki. A to przecież już trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków; w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to , Robot jako publikacja Gnomę Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczyna ukazywać się The Magazine of Fantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek" lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horacea Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył..., choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był już jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browneowi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to wyjątek. W tamtym bowiem okresie nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór „Robot” stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy moją najnowszą powieść „Prądy przestrzeni” wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ, poradzisz sobie — kusił Gold.— Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść.
— Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do napisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako jedenastą moją książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż jakakolwiek moja wcześniejsza książka, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i co stanowi najlepszy dowód Doubleday uśmiechał się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi nieziemską frajdę, zabrałbym się za powieść natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest wiele robotów, a ludzie bardzo nieliczni. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, zainteresował się latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę jeśli nie większą jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu „Fundacja". W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły; wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds oflnfinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts, gdzie planowałem napisać dużą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie—roboty nie przechylała się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągała mnie twórczość popularnonaukowa i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i
zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek—robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i tuszę, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłamano mnie do napisania czegokolwiek może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja". Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej". Ja też — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną" trzecią powieść z cyklu „Roboty". Nosi ona tytuł „Roboty z planety Świtu” i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku. Isaac Asimov Nowy Jork W 1985 roku ukazała się czwarta powieść z cyklu „Roboty" zatytułowana Roboty i Imperium, która stanowi łącznik z cyklem „Fundacja" przyp. wyd.
1. Rozmowa z dyrektorem Lije Baley ledwo usiadł przy biurku, gdy spostrzegł, że R. Sammy przygląda mu się wyczekująco. — Czego chcesz? — spytał, a rysy twarzy mu zesztywniały. — Szef chce pana widzieć, Lije. I to zaraz, bez zwłoki. — Dobrze. R. Sammy dalej stał nieruchomo. — Powiedziałem, że dobrze — rzekł Baley. — Możesz iść. R. Sammy obrócił się na pięcie i poszedł do swych zajęć. Baley pomyślał z irytacją, dlaczego tych czynności nie można by powierzyć człowiekowi. Zbadał zawartość woreczka z tytoniem i dokonał w myśli obliczeń. Jeśli ograniczy się do dwóch fajek dziennie, wytrzyma do następnego przydziału. Potem wyszedł zza barierki pracował w tym kącie już od dwóch lat i ruszył wzdłuż sali ogólnej. Simpson zahaczył go w przejściu odrywając się od rtęcioteki: — Szef cię wzywał, Lije, — Wiem. Już mi mówił R. Sammy. Z głębi rtęcioteki wysuwała się pokryta szyfrem taśma, podczas gdy sam przyrząd badał i analizował swoją „pamięć" w poszukiwaniu żądanej informacji wśród danych nagromadzonych w postaci drobnych drgań połyskujących warstw rtęci. — Gdybym się nie bał, że złamię sobie nogę — rzekł Simpson — dałbym temu R. Sammyemu porządnego kopniaka. Widziałem się niedawno z Vinceem Barrettem. — Tak? — Chciałby wrócić na swoją posadę czy w ogóle jakąkolwiek posadę w departamencie. Biedak jest w rozpaczy, ale co mu mogłem powiedzieć? R. Sammy zajął jego miejsce, i koniec. Biedak musiał wziąć pracę przy dostawie produktów farm drożdżowych. A porządny chłopak był z niego. Wszyscy go lubili. Baley wzruszył ramionami i tonem bardziej ostrym, niż to zamierzał, odpowiedział: — Wszyscy mamy podobne kłopoty. Szef zajmował osobny gabinet. Na nieprzezroczystej szybie widniał napis: JULIUS ENDERBY. Ładnie to było wygrawerowane. Pod nazwiskiem można było odczytać: Dyrektor Policji Miasta Nowy Jork. — Pan chciał mnie widzieć, panie dyrektorze — zagadnął Baley wchodząc. Enderby spojrzał zza biurka. Nosił okulary, gdyż miał wrażliwe l oczy i nie mógł używać zwykłych kontaktowych soczewek. Toteż trzeba było przyzwyczaić się najpierw do widoku dziwacznych szkieł, aby przyjrzeć się samej twarzy, która nie wyróżniała się niczym. Baley był przekonany, że dyrektor cenił swe okulary ze względu na to właśnie, że nadawały indywidualny wyraz, i powątpiewał w rzeczywistą wrażliwość oczu. Dyrektor sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Poprawił mankiety, oparł się i powiedział z przesadną serdecznością: — Siadaj, Lije, siadaj. Baley usiadł sztywno i czekał. — Jak się miewa Jessie? — spytał Enderby. — A chłopak? — Doskonale — odparł głucho Baley. — A pana rodzina? — Też doskonale — zabrzmiał jak echo Enderby. Początek się nie udał. Coś jest nie w porządku z jego wyglądem — pomyślał Baley, a głośno dodał: — Panie dyrektorze, wolałbym, żeby pan nie przysyłał po mnie R. Sammyego. — Wiesz dobrze, Lije, co o tym wszystkim myślę. Ale przydzielono go tutaj, więc muszę go jakoś zatrudniać.
— Ale to bardzo nieprzyjemne. Mówi, że pan mnie wzywa, a potem stoi i nie rusza się z miejsca. Pan wie, o co mi chodzi. Trzeba za każdym razem mu powiedzieć, żeby poszedł, bo inaczej się nie ruszy. — Ach, to moja wina. Dałem mu polecenie, żeby cię wezwał, a zapomniałem dodać, że potem ma wrócić do swojej pracy. Baley westchnął. Sieć drobnych zmarszczek wokół jego bardzo ciemnych oczu uwydatniła się. — W każdym razie chciał pan mnie widzieć. — Tak, Lije — odparł dyrektor — ale to bardzo skomplikowana sprawa. Wstał, odwrócił się i poszedł do ściany za biurkiem. Przycisnął niewidoczny przełącznik i część ściany stała się przezroczysta. Baley zamrugał pod wpływem nieoczekiwanej powodzi szarawego światła. — Kazałem to zainstalować w zeszłym roku — uśmiechnął się dyrektor. — Ale zdaje się, że ci dotąd nie pokazywałem. Chodź tutaj i zobacz. Za dawnych czasów takie urządzenia były we wszystkich pokojach. Nazywało się to okno. Wiedziałeś o tym? Baley wiedział doskonale, gdyż czytał dużo historycznych powieści. — Słyszałem — odpowiedział. — Chodź tutaj. Z pewnym oporem Baley uczynił, co mu kazano. Takie odsłanianie wnętrza pokoju zewnętrznemu światu wydało mu się trochę nieprzyzwoite. Dyrektor lubował się w średniowieczu i czasem w tym przesadzał. To tak jak z jego okularami — pomyślał Baley. — Otóż to! Dlatego w jego wyglądzie jest coś nie w porządku. — Przepraszam bardzo, panie dyrektorze — odezwał się — ale pan ma zdaje się nowe okulary? Dyrektor spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, zdjął okulary, przyjrzał im się, a potem znów przeniósł wzrok na Baleya. Bez okularów jego okrągła twarz zdawała się jeszcze bardziej okrągła, a podbródek nieco bardziej wydatny. Miał także trochę mętny wyraz twarzy, gdyż oczy nie ogniskowały się jak należy. — A tak — odpowiedział. Włożył okulary na nos i dodał z nie tajoną złością: — Poprzednie zbiłem parę dni temu. A byłem tak zajęty, że dopiero dzisiaj sprawiłem sobie nowe. Ach, Lije, te trzy dni były prawdziwym piekłem. — Z powodu okularów? — Tak, ale i innych rzeczy. Właśnie chcę o tym mówić. Zwrócił się do okna, a Baley uczynił to samo. Uderzyło go przykro stwierdzenie, że pada deszcz. Na chwilę zatonął w niezwykłym obrazie wody płynącej z nieba, a dyrektor wyprostował się z dumą, jakby to zjawisko było jego dziełem. — Już trzeci raz w tym miesiącu oglądam deszcz. Ciekawy widok, prawda? Wbrew woli Baley musiał w duchu przyznać, że widok był istotnie imponujący. W ciągu czterdziestu dwóch lat swego życia rzadko kiedy widywał deszcz, podobnie zresztą jak inne zjawiska przyrody. — Zawsze wydaje mi się to strasznym marnotrawstwem — powiedział — żeby tyle wody spadało na miasto. Powinno padać tylko do zbiorników. — Jesteś modernistą, Lije — rzekł dyrektor. — To właśnie twoja wada. W średniowieczu ludzie mieszkali pod otwartym niebem. I to nie tylko na farmach, ale i w miastach. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy padał deszcz, nikomu nie przychodziło na myśl, że to marnotrawstwo. Bardzo to lubili. Żyli w ścisłym związku z przyrodą. Było to zdrowsze i lepsze. Niedole współczesnego życia mają swe źródło w oderwaniu się od przyrody. Poczytaj sobie kiedyś o epoce węgla. Baley czytał. Słyszał też wiele narzekań na wynalazek reaktora atomowego. Sam także narzekał, kiedy coś mu się nie udało albo był zmęczony. Taka jest właściwość natury ludzkiej. W epoce węgla ludzie narzekali na wynalazek maszyny parowej. W jednej ze sztuk Szekspira któraś postać narzeka na wynalazek prochu. Za tysiąc lat będą ludzie narzekać na wynalazek mózgu pozy tonowego.
Do diabła z tym wszystkim. — Słuchaj, Julius — powiedział z irytacją nie miał zwyczaju spoufalać się z dyrektorem w godzinach biurowych, ale chwila obecna wydała mu się jakaś niezwykła — słuchaj, Julius, mówisz o wszystkim, ale nie o tym, po co mnie wezwałeś. Co się takiego stało? — Zaraz do tego przejdziemy, Lije — odparł dyrektor. — Ale ja już mam takie swoje zwyczaje. Stało się... stało się coś przykrego. — To wiadomo. Co nie jest przykre na tej planecie? Czy masz znowu kłopoty z robotami? — W pewnym sensie tak. Zastanawiam się właśnie, ile jeszcze kłopotów może znieść nasz stary świat. Kiedy zainstalowałem to okno, chciałem nie tylko móc czasem popatrzeć na niebo. Chodziło mi także o Miasto. Patrzę na nie i zastanawiam się, co z nim będzie za dalszych sto lat. Taki sentymentalizm budził wstręt w Baleyu. Ale nie mógł oderwać oczu od widoku, jaki roztaczał się z okna. Nawet zasnute deszczem miasto sprawiało kolosalne wrażenie. Departament Policji mieścił się na jednym z górnych pięter ratusza, a ratusz był wysoki. Z okna dyrektora sąsiednie wieżowce wydawały się niskie i widać było ich szczyty. Drapacze wyglądały jak szereg palców wskazujących w górę. Ich mury były puste i bez wyrazu. Tworzyły zewnętrzne skorupy ludzkich uli. — Żałuję trochę — rzekł dyrektor — że tak się rozpadało. Nie widać Kosmopolu. Baley spojrzał na zachód, ale było tak, jak powiedział dyrektor. Widnokrąg był zamknięty. Wieże Nowego Jorku widniały jak przez mgłę i rozpływały się w białawym tle. — Wiem, jak wygląda Kosmopol — rzekł Baley. — Stąd przedstawia ciekawy obraz — powiedział dyrektor. — Dojrzeć go można w wyrwie między dwoma blokami Brunswicku. Niskie kopuły ciągną się daleko. Na tym polega różnica między nami i Przestrzeniowcami. My lubimy się skupiać i sięgać wysoko. U nich każda rodzina ma kopułę dla siebie. Jeden dom na rodzinę. A między kopułami jeszcze jest przestrzeń. Czy rozmawiałeś kiedy z jakim Przestrzeniowcem, Lije? — Parę razy. Może z miesiąc temu rozmawiałem z jednym przez twój telefonoskop — odparł cierpliwie Baley. — Tak, przypominam sobie. Więc widzisz, trudno o tym nie myśleć filozoficznie. My i oni to dwa różne sposoby życia. Baley odczuwał wyraźne gniecenie w dołku. Im bardziej dyrektor kołował, tym straszliwszy był zapewne koniec. — Oczywiście — rzekł Baley — ale co w tym dziwnego? Nie można rozmieścić na Ziemi ośmiu miliardów ludzi w małych kopułach. A tamci mają tyle przestrzeni w kosmosie, że mogą żyć, jak im się podoba. Dyrektor wrócił do swego fotela i usiadł. Jego oczy, trochę pomniejszone przez wypukłe soczewki okularów, wbiły się w Baleya. — Nie każdy ma tyle tolerancji dla różnicy kultur — powiedział. — Ani u nas, ani wśród Przestrzeniowców. — Dobrze, ale co z tego? — To, że trzy dni temu jeden z Przestrzeniowców umarł. Więc o to chodzi! Kąciki ust Baleya uniosły się trochę w górę, ale nie zmieniło to prawie wyrazu jego długiej i smutnej twarzy. — Bardzo przykre — powiedział. — Pewnie coś zaraźliwego. Jakiś wirus. Czy nie grypa przypadkiem? — O czym ty mówisz? — spytał zdumiony dyrektor. Baley nie miał chęci tłumaczyć. Wiadomo było powszechnie, z jaką dokładnością Przestrzeniowcy wytępili choroby w swoich społeczeństwach. Jeszcze bardziej znana była staranność, z jaką unikali, w miarę możności, wszelkiego kontaktu z cierpiącymi na różne choroby mieszkańcami Ziemi. Ale dyrektor nie dostrzegł wcale ironii. — Tak tylko mówię — odparł Baley. — Więc na co umarł? — Spojrzał znowu przez okno.
— Umarł z powodu braku klatki piersiowej — rzekł dyrektor. — Ktoś strzelił do niego z rozsadzacza. Baley poczuł ciarki na plecach. Nie odwracając się spytał: — O czym ty mówisz? — Mówię o morderstwie — rzekł miękko dyrektor. — Jesteś policjantem i wiesz, czym jest morderstwo. Teraz Baley się odwrócił. — Tak, ale żeby Przestrzeniowiec?! Trzy dni temu? — Tak. — A kto to zrobił? I jak? — Przestrzeniowcy mówią, że to zrobił Ziemianin. — Niemożliwe! — Dlaczego? Ty nie lubisz Przestrzeniowców, prawda? Ja też. Kto ich w ogóle lubi? Okazało się, że ktoś ich trochę zanadto nie lubi, i tyle. — Oczywiście, ale... — Mieliśmy pożar w zakładach Los Angeles. Mieliśmy pogrom robotów w Berlinie. Były rozruchy w Szanghaju. — To prawda. — Wszystko to wskazuje na rosnące niezadowolenie. A może i na jakąś organizację. — Dyrektorze — odparł Baley — muszę ci powiedzieć, że nic nie rozumiem. Czy chcesz mnie wypróbować dla jakichś powodów? — Co? — dyrektor był szczerze zdumiony. Baley bacznie mu się przyglądał. — Trzy dni temu zamordowano Przestrzeniowca — rzekł — i oni myślą, że mordercą jest Ziemianin. Jak dotąd — uderzył palcem w biurko — nic nie ujawniono, czy tak? Pozwól sobie powiedzieć, że to nie do wiary. Do licha ciężkiego, gdyby coś takiego stało się naprawdę, to Nowy Jork znikłby z powierzchni Ziemi. — To nie takie proste — rzekł dyrektor kiwając głową. — Posłuchaj, Lije. Zajmuję się tym od trzech dni. Konferowałem z burmistrzem. Byłem w Kosmopolu. Byłem w Waszyngtonie i rozmawiałem z Wszechziemskim Biurem Śledczym. — A! I co oni mówią? — Mówią, że to nasza sprawa. Bo Kosmopol jest w kompetencji Nowego Jorku. — Ale jest także eksterytorialny. — Wiem. Zaraz do tego przejdziemy. Dyrektor opuścił oczy pod twardym spojrzeniem Baleya. Czuł się, jakby go nagle zdegradowano na pomocnika Baleya, a Baley zachowywał się niczym przełożony. — Śledztwo mogą prowadzić Przestrzeniowcy — powiedział Baley. — Nie spiesz się tak, Lije — błagał dyrektor — nie popędzaj mnie. Staram się z tobą mówić jak z przyjacielem. Chcę, żebyś zrozumiał moje położenie. Byłem tam, kiedy nadeszła wiadomość. Miałem akurat wyznaczone spotkanie... Z nim właśnie: z Rojem Nemennuhem Sartonem. — Z denatem? — Tak — stęknął dyrektor. — Pięć minut później i ja sam byłbym odkrył zwłoki. To by dopiero było przejście. Ale i tak sytuacja jest straszna. Wyszli na moje spotkanie i zaraz mi powiedzieli. I potem zaczął się ten trzydniowy koszmar. Na domiar złego widziałem wszystko jak przez mgłę, a nie mogłem znaleźć chwili, by zmienić okulary. No, ale przynajmniej to mi się więcej nie zdarzy: zamówiłem trzy pary. Baley odtworzył sobie w myśli przebieg zdarzenia. Zdawało mu się, że widzi wysokie, jasne postacie Przestrzeniowców, jak zawiadamiają dyrektora o zbrodni w swój beznamiętny i bezbarwny sposób. Julius na pewno zdjął okulary i zaczął je nerwowo przecierać. Z pewnością pod wrażeniem wypadku upuścił je, a potem zbierał potłuczone szczątki z grymasem na pełnych i miękkich ustach. Baley był pewien, że przez dobre pięć minut dyrektor musiał być znacznie bardziej przejęty okularami niż zbrodnią.
— Ohydne położenie — mówił dyrektor. — Jak ci powiedziałem, Przestrzeniowcy mają eksterytorialność. Mają prawo sami prowadzić śledztwo i składać, jakie chcą, sprawozdania swoim rządom. A rządy pozaziemskie mogą to wykorzystać i zażądać od nas szalonych odszkodowań. Wyobrażasz sobie, jak by to przyjęła nasza opinia? — Oczywiście. Dla Białego Domu zgoda na wypłatę szkodowania byłaby politycznym samobójstwem. — A samobójstwem mnego rodzaju byłaby odmowa. — Nie musisz mi tego mówić — rzekł Baley. Był małym chłopcem, kiedy błyszczące astrostatki dokonały desantu w Waszyngtonie, Nowym Jorku i Moskwie dla ściągnięcia sum, jakie ich zdaniem im się należały. — Więc sam widzisz. Tak czy owak, sytuacja jest wprost fatalna. Jedynym ratunkiem byłoby znalezienie przez nas samych mordercy i wydanie go Przestrzeniowcom. To właśnie musimy zrobić. — A dlaczego nie robi tego WBS? Nawet jeżeli prawnie rzecz biorąc należy to do naszych kompetencji, wchodzi w grę sprawa stosunków międzygwiezdnych... — WBS nie chce tego tknąć. Sprawa jest paskudna i uparli się nam ją podrzucić. — Uniósł głowę i przenikliwie spojrzał na podwładnego. — Naprawdę paskudna, Lije. Ryzykujemy, że nas wszystkich powyrzucają. — Mieliby nas wszystkich usunąć? — zdziwił się Baley. — Nie mają przecież odpowiednich sił, żeby nas zastąpić. — Owszem, mają roboty — odparł dyrektor. — Co? — R. Sammy to dopiero początek. Jest tylko gońcem. Ale inni mogą patrolować szlaki przyśpieszone. Do licha, zrozum, że znam lepiej Przestrzeniowców niż ty i wiem, do czego zmierzają. Istnieją roboty, które potrafią wykonać i twoją pracę, i moją. Mogą nas zdyskwalifikować. To wcale nie przelewki. A w naszym wieku znaleźć się w rezerwie pracy... — Dobrze już, dobrze — odparł cierpko Baley. Dyrektor zmieszał się: — Bardzo mi przykro, Lije. Baley pokiwał głową i starał się o tym nie myśleć. Dyrektor istotnie wiedział, jak rzeczy stoją. — Jak właściwie wygląda sprawa zastępowania ludzi? — spytał. — Trwa ciągle, odkąd przybyli Przestrzeniowcy, to znaczy od dwudziestu pięciu lat. Nie bądź dzieckiem, Lije, wiesz o tym dobrze. A teraz właśnie zaczęło się to wzmagać. I jeżeli położymy tę sprawę, będzie to bardzo poważny krok w kierunku wyrzucenia nas wszystkich. Z drugiej strony, gdyby rzecz nam się udała, kwestia wymiany ludzi na roboty odsunęłaby się daleko w przyszłość. A dla ciebie to byłaby nawet okazja do awansu. Dlaczego akurat dla mnie? — spytał Baley. — Bo ty będziesz prowadzącym śledztwo. — Nie mam odpowiedniej rangi, dyrektorze. Jestem zwyczajny Cpięć i to wszystko. — A chciałbyś dostać klasę Csześć? Czy chciałby? Baley wiedział, jakie przywileje daje C6: miejsce siedzące w godzinach szczytu na drogach przyśpieszonych, nie zaś tylko od dziesiątej do szesnastej; pierwszeństwo wyboru w kuchni sekcyjnej; a może nawet widoki na lepsze mieszkanie i bilet do solarium dla Jessie. — Pewnie, kto by nie chciał — odrzekł. — Ale co będzie ze mną, jeżeli zawalę sprawę? — Dlaczego masz ją zawalić? — powiedział z pochlebstwem w głosie dyrektor. — Jesteś jednym z najlepszych naszych pracowników. — Ale w samej naszej sekcji będzie blisko dziesiątek ludzi o wyższej klasyfikacji ode mnie. Dlaczego ich pomijać? Baley był przekonany, choć głośno tego me wypowiedział, że dyrektor naruszał przyjęty protokół tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach. — Z dwóch względów — odparł dyrektor rozkładając ręce. — Dla mnie ty nie jesteś tylko detektywem, Lije, ale i przyjacielem. Nigdy nie zapomniałem, że trzymaliśmy razem w szkole. Czasem może wyglądać, ze tego nie pamiętam, ale to tylko wina klasyfikacji. Jestem dyrektorem,
więc rozumiesz, że muszę się z tym liczyć. Ale nie przestałem przez to być twoim przyjacielem, a tę sprawę uważam za wspaniałą okazję dla właściwego człowieka. Dlatego chcę, żebyś ją objął. — To jeden powód — rzekł bez entuzjazmu Baley. — Drugi powód to ten, że jesteś, jak sądzę, moim przyjacielem. Muszę cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił. — Co? — Chcę, żebyś za partnera w dochodzeniu obrał sobie Przestrzeniowca. Taki warunek oni postawili. Zgadzają się nie składać raportu o zbrodni. Zgadzają się nam pozostawić prowadzenie śledztwa. W zamian domagają się, by jeden z ich agentów brał w tym udział, we wszystkich etapach dochodzenia. — Wygląda na to, że niezbyt nam ufają. — Musisz ich zrozumieć. Gdyby ze śledztwa nic nie wyszło, wielu Przestrzeniowców miałoby kłopoty ze swoimi rządami. Muszę im wierzyć na słowo, Lije, i przyjąć, że mają najlepszą wolę. — Na pewno mają, dyrektorze. To z nimi największy kłopot. Dyrektor popatrzył z niewyraźną miną i ciągnął dalej: — Więc czy zgadzasz się mieć za partnera Przestrzeniowca, Lije? — Czy specjalnie ci na tym zależy? — Tak. Bardzo cię proszę, żebyś objął to śledztwo z warunkami, jakie postawili Przestrzeniowcy. — Dobrze, wezmę za partnera Przestrzeniowca. — Dziękuję ci, Lije. Ale pamiętaj, że będzie musiał z tobą mieszkać. — Oho, nie tak od razu. — Rozumiem, rozumiem. Ale masz przecież duże mieszkanie. Trzy pokoje i tylko jedno dziecko. Jakoś sobie z tym poradzisz. Nie zrobi ci kłopotu. Najmniejszego kłopotu. A to jest konieczne. — Jessie nie będzie tym zachwycona, znam ją. — Powiedz Jessie — dyrektor wpatrywał się w niego z taką uwagą, że można by myśleć, iż lada chwila wyboruje otwory w szklanych krążkach zasłaniających mu oczy. — Powiedz Jessie, że jeśli zrobisz to dla mnie, postaram się, żebyś przeskoczył o jeden stopień wyżej, do Csiedem. Pomyśl, Lije, Csiedem! — Dobrze, dyrektorze, zrobione. Baley uniósł się na krześle, ale pod spojrzeniem Enderbyego usiadł z powrotem. — Jeszcze coś? Dyrektor kiwnął niechętnie głową. — Jeszcze jedno. — A co takiego? — Nazwisko twojego partnera. — Co za różnica? — Przestrzeniowcy — wycedził dyrektor — mają dosyć dziwne sposoby. Partner, którego wyznaczyli, nie jest... nie jest... — Zaraz, zaraz! — Baley szeroko otworzył oczy. — Musisz się na to zgodzić, Lije. Po prostu musisz. Nie ma innego wyjścia. — I mieszkać ma u mnie? Coś takiego! — Jako znajomy, mój drogi. — Nie. Co to, to nie. — Lije, tobie jednemu mogę w tej sprawie zaufać. Czy mam ci tłumaczyć? Przecież z Przestrzeniowcami musimy dojść do ładu. I musi nam się udać, jeżeli mamy zapobiec nadejściu ekspedycji karnej na Ziemię. Ale stare metody byłyby tu na nic. Będziesz miał za partnera jednego z ich robotów. Jeżeli on Sprawę odkryje, jeżeli doniesie, że jesteśmy po prostu do niczego, będziemy zrujnowani. To znaczy, my jako departament. Rozumiesz to, prawda? Więc, jak sam widzisz, masz w ręku sprawę bardzo delikatną. Musisz z nim pracować, a jednocześnie pilnować, żebyś to ty sprawę odkrył, a nie on. Rozumiesz? — Chcesz powiedzieć, że mam z nim współpracować na sto procent, a w ostatniej chwili podciąć mu gardło? Unieszkodliwić go, w razie potrzeby, nożem?
— A co możemy zrobić? Nie ma innej rady. — Doprawdy nie wiem, co powie Jessie — wybąkał Lije Baley. — Mogę z nią pomówić, jeżeli chcesz. — Nie, nie, dyrektorze. Już lepiej nie. — Westchnął głęboko. — A jak się mój partner nazywa? — R. Daneel 01ivaw. — Nie jest to pora, dyrektorze, żeby używać skrótów. Zgodziłem się objąć tę pracę, więc nazwijmy go pełnym imieniem i nazwiskiem: Robot Daneel Olivaw. 2. Tam i z powrotem drogą ekspresową Na szlaku ekspresowym panował normalny tłok: ci, którzy mieli miejsca stojące, tłoczyli się na dolnym poziomie, inni zaś zajmowali miejsca siedzące na górze. Bezustanna ciżba ludzka schodziła ze szlaku poprzez zwolnione pasy na bocznicę albo na nieruchome chodniki prowadzące ponad mostami i między łukami w nieskończonym labiryncie dzielnic Miasta. Inna ciżba, równie gęsta, pchała się w przeciwnym kierunku, na pasy przyśpieszone i szlak ekspresowy. Wszędzie błyszczały te same światła: świetliste ściany i stropy, które zdawały się spływać zimnym, równym żarzeniem. Raz po raz wybuchały wrzaskliwe ogłoszenia. To znów pojawiały się ostre napisy wskazujące, którędy biegnie szlak do Jersey, wyłaniały się strzałki kierujące do przeprawy przez East River lub do górnych poziomów, w stronę dzielnic Long Island. A nad wszystkim górował zwykły ludzki hałas: zgiełk milionów ludzi, którzy rozmawiali, śmieli się, kasłali, nawoływali, nucili, oddychali. Ale żadne drogowskazy nie wiodą do Kosmopolu — pomyślał Baley. Przeskakiwał z pasa na pas z wprawą, jaką daje doświadczenie całego życia. Dzieci uczyły się przeskakiwać pasy razem z nauką chodzenia. Baley prawie nie czuł przyśpieszenia, choć szybkość rosła z każdym jego krokiem. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że bezwiednie pochyla się naprzód dla utrzymania równowagi. W ciągu 30 sekund dotarł do najszybszego pasa — 60 mil na godzinę — a stamtąd mógł już bez trudu dostać się na oszkloną platformę tworzącą szlak ekspresowy. I żadnych strzałek do Kosmopolu — pomyślał. Ale strzałki nie były potrzebne. Jeśli ktoś miał tam interes, znał drogę. Jeśli ktoś nie znał drogi, najwidoczniej nie miał tam żadnego interesu. Kiedy Kosmopol powstał, jakieś 25 lat temu, niemal wszyscy chcieli go zobaczyć. Całe tłumy pędziły tam z Miasta. Przestrzeniowcy szybko z tym skończyli. Uprzejmie zawsze byli uprzejmi, ale bez żadnych ustępstw, z wielkim taktem ustawili zaporę siły między sobą i Miastem. Zorganizowali jakieś połączenie służby imigracyjnej ze strażą celną. Jeśli ktoś miał interes, musiał wykazać swoją tożsamość, dać się przeszukać i poddać się badaniu lekarskiemu oraz zabiegom dezynfekcyjnym. Wywołało to oczywiście niezadowolenie. Większe niezadowolenie, niż było uzasadnione. Niezadowolenie tak wielkie, że zahamowało poważnie program modernizacji. Baley pamiętał rozruchy zaporowe. Sam należał do tłumu, który uwieszony stalowych prętów ekspresowych, zapełniał miejsca siedzące ignorując przywileje rang, pędził wzdłuż pasów ryzykując, że się potłucze i sterczał przez dwa dni tuż poza barierą osłaniającą Kosmopol wykrzykując najrozmaitsze rzeczy i ze zwykłej wściekłości niszcząc własność miejską. Baley mógł sobie jeszcze i dziś przypomnieć ówczesne śpiewki. Pamiętał starą pieśń: „Na Ziemi przyszedł człek na świat, tak, czy nie?" z powtarzającym się ciągle refrenem „Hinkydinkyparlywu". Na Ziemi przyszedł człek na świat — Tak, czy nie? I z Ziemią być mu za pan brat — Tak, czy nie? A ty, Przestrzeniowcu, zwiewaj stąd, Bo nie dla ciebie ziemski ląd. Brudny Przestrzeniowcu, tak — czy nie?
Istniały setki tego rodzaju wierszyków. Niektóre były dowcipne, większość głupia, część nieprzyzwoita. Ale każdy kończył się zwrotem „Czy słyszysz, parszywy Przestrzeniowcu?" Parszywy, parszywy. Bezskutecznie rzucano w twarz Przestrzeniowcom najdotkliwsze w przekonaniu tłumu zniewagi. Najboleśniej odczuwano to, że uważali tubylczych mieszkańców Ziemi za obrzydliwie chorych. Przestrzeniowcy, rzecz jasna, nie ruszyli się z miejsca. Nie potrzebowali nawet uruchamiać swej broni. Ziemska przestarzała flota od dawna już przekonała się, że zbliżanie się do zaziemskiego statku grozi wprost samobójstwem. Ziemskie samoloty, które zapędziły się ponad obszar Kosmopolu we wczesnym okresie , jego powstawania, po prostu znikły. Co najwyżej czasem spadło i na Ziemię jakieś potrzaskane skrzydło. I żaden tłum nie był tak obłąkany, aby zapomnieć o działaniu subeterowych rozrywaczy rąk, użytych przeciw ludziom w wojnach zeszłego stulecia. Tak więc Przestrzeniowcy siedzieli za swoją przegrodą, wy, tworem ich przodującej nauki, której naruszyć nie mogły żadne metody znane na Ziemi. Po prostu czekali spokojnie po drugiej stronie, aż tłumy miejskie rozproszą się pod wpływem gazów nasennych i wymiotnych. Przez krótki czas obozy karne, otoczone zagrodami, roiły się później od przywódców tłumu, niezadowolonych i ludzi chwyconych po prostu dlatego, że byli najbliżej. Wkrótce jednak wszystkich wypuszczono. Po upływie odpowiedniego czasu Przestrzeniowcy złagodzili restrykcje. Zaporę usunięto i powierzono policji miejskiej czuwanie nad odosobnieniem Kosmopolu. A co najważniejsze, badania lekarskie były znacznie mniej przykre. Teraz — myślał Baley — wszystko to może znowu się zmienić. Jeśli Przestrzeniowcy naprawdę myśleli, że Ziemianin dostał się do Kosmopolu i popełnił morderstwo, być może znowu wystawią zaporę. Byłoby to niezmiernie przykre. Wśliznął się na peron ekspresowy, przedostał poprzez tłum do wąskiej spirali wiodącej na górny pomost i tam usiadł wygodnie. Swój bilet wolnej jazdy umieścił w kapeluszu, dopiero gdy minęli ostatnią dzielnicę Hudsonu. C5 nie miał prawa do miejsc siedzących na wschód od Hudsonu i na zachód od Long Island i pierwszy lepszy strażnik wyrzuciłby go z pewnością, choć miejsc siedzących było pod dostatkiem. Ludzie stawali się coraz wrażliwsi na przywileje rangi, a mówiąc „ludzie" Baley mimo woli obejmował tym także siebie. Powietrze pomykało z charakterystycznym sykiem uderzając o wygięte szyby umieszczone za każdym siedzeniem. Mówienie było w tych warunkach niezmiernie trudne, ale człowiek przyzwyczajony mógł bez trudu myśleć. Większość ludzi pod tym czy innym względem miała średniowieczne zwyczaje. Było to łatwe, skoro oznaczało cofanie się do chwili, kiedy Ziemia była jedynym światem, nie zaś którymś z pięćdziesięciu. W dodatku jednym z gorszych spośród pięćdziesięciu. Słysząc krzyk kobiety Baley spojrzał w prawo. Upuściła torebkę. Widział ją przez chwilę — różowy, pastelowy przedmiot na szarym tle pasów drogowych. Jakiś pasażer pośpiesznie schodząc z drogi ekspresowej mimo woli przesunął nogą torebkę na wolniejszy pas i teraz właścicielka pędem oddalała się od swej własności. Baley się skrzywił. Mogła bez trudu złapać torebkę, gdyby przyszło jej na myśl przejść na wolniejszy pas i gdyby tamten pasażer nie kopnął torebki w taki sposób. Ale Baley nie miał się nigdy dowiedzieć, co się stało. Cała scena rozgrywała się teraz o dobre pół mili za nim. Prawdopodobieństwo przemawiało za tym, że kobiecie się nie uda. Obliczono, że przeciętnie co trzy minuty jakiś przedmiot gubiono na pasach w obrębie Miasta i nigdy go nie odzyskiwano. Departament Rzeczy Zgubionych robił kokosowe interesy. Była to jeszcze jedna komplikacja współczesnego życia. Dawniej było to prostsze — pomyślał Baley. — Wszystko było prostsze. Dlatego tylu jest zwolenników średniowiecza. Umiłowanie średniowiecza przybierało rozmaite postacie. U pozbawionego wszelkiej wyobraźni Juliusa Enderbyego oznaczało przywiązanie do archaizmów: okulary, okna! Dla Baleya było to studiowanie historii. Zwłaszcza historii obyczajów.
Miasto obecne! Nowy Jork, w którym mieszkał. Większy niż jakiekolwiek miasto prócz Los Angeles. Więcej ludności niż gdziekolwiek z wyjątkiem Szanghaju. A Nowy Jork miał przecież tylko trzysta lat. Oczywiście coś kiedyś istniało na tym samym geograficznym obszarze, który zwano obecnie Nowym Jorkiem. Prymitywne to zbiorowisko ludności istniało nie trzysta, ale trzy tysiące lat. Jednakże nie było miastem. Dawniej w ogóle miasta nie istniały. Były tylko jakieś gromady domostw, dużych i małych, na otwartym powietrzu. Trochę przypominały kopuły Przestrzeniowców, tyle że oczywiście były bardzo różne. Dawniejsze gromady największa liczyła zaledwie dziesięć milionów ludności, a większość nie przekraczała miliona były rozrzucone całymi tysiącami po Ziemi. Według dzisiejszych pojęć gospodarczo były one zupełnie bezwartościowe. Przyrost naturalny spowodował na Ziemi konieczność wzmożonej wydajności. Zmniejszając stopniowo poziom życia, można było utrzymać dwa, trzy, a nawet pięć miliardów ludzi. Kiedy jednak liczba mieszkańców dosięgała ośmiu miliardów, stopień wygłodzenia był już doprawdy nieznośny. W kulturze człowieka musiała nastąpić radykalna zmiana, zwłaszcza gdy okazało się, że Światy Zaziemskie dopiero od tysiąca lat skolonizowane przez Ziemię wprowadziły bardzo poważne ograniczenia imigracyjne. Radykalna zmiana polegała na stopniowym tworzeniu się miast w ciągu tysiąca lat historii Ziemi. Wydajność wymagała . wielkości. Nawet w średniowieczu, może nieświadomie, zostało to osiągnięte. Przemysł chałupniczy ustąpił miejsca fabrykom, a fabryki przemysłom kontynentalnym. Cóż znaczy sto tysięcy domków dla stu tysięcy rodzin w porównaniu ze stutysięczną jednostką dzielnicową; zbiór mikrofilmów w każdym domu w porównaniu z sekcyjnym centrum filmowym; niezależny telewizor dla każdej rodziny w zestawieniu z powszechnym systemem wideo. Albo też wyobraźmy sobie szaleństwo niezliczonych kuchni i łazienek, w porównaniu z ogromną wydajnością sal jadalnych 1 prysznicowych, jakie umożliwiła kultura miast. Coraz więcej wymierało wiosek, miasteczek i „miast" Ziemi pochłanianych przez miasta nowego typu. Nawet perspektywy wojny atomowej we wczesnym okresie zwolniły tylko tempo. A po wynalazku pola mocy dążenie to stało się wprost wyścigiem. Kultura miasta oznaczała najlepszy rozdział żywności, zwiększone zużycie drożdży i hydroponików. Miasto Nowy Jork zajęło 2 tysiące mil kwadratowych, a według ostatniego spisu ludności liczyło ponad 30 milionów. Ogółem było na Ziemi około 800 miast o przeciętnym zaludnieniu 10 milionów. Każde miasto stało się jednostką na pół autonomiczną, a gospodarczo nieomal samowystarczalną. Każde z nich miało własny strop, własne ściany i własne podziemia. Każde stało się jakby jedną sklepioną halą, olbrzymią, samowystarczalną konstrukcją ze stali i betonu. Można je było budować naukowo. W samym środku mieścił się olbrzymi zespół biur administracyjnych. Starannie ustawione 28 jeden obok drugiego, a wydzielone z całości, wznosiły się olbrzymie sektory mieszkalne połączone szlakami ekspresowymi oraz lokalnymi. Na krańcach mieściły się fabryki, zakłady hydroponiczne, hodowle drożdży, siłownie. Poprzez to wszystko ciągnęły się rury wodociągowe i kanalizacyjne, przewody energetyczne, promieniście idące szlaki komunikacyjne, wyrastały szkoły, więzienia i sklepy. Nie ulegało kwestii, że Miasto było szczytowym przejawem panowania człowieka nad otoczeniem. Nie podróże kosmiczne, nie pięćdziesiąt skolonizowanych światów, tak wyniośle dziś niezawisłych, ale Miasto. Praktycznie biorąc, nikt na Ziemi nie mieszkał poza miastami. Poza nimi ciągnęły się pustkowia pod gołym niebem, na które niewielu tylko spojrzeć mogło okiem obojętnym. Inna sprawa, że ta otwarta przestrzeń była potrzebna. Zawierała niezbędną człowiekowi wodę, węgiel i drzewo, stanowiące ostateczny surowiec do wyrobu plastików i pożywkę dla wiekuiście rosnących drożdży. Nafty nie było już od dawna, ale zastępowały ją bogate oleje z prasowanych drożdży. Na obszarach
między miastami leżały kopalnie. Tereny te w stopniu znacznie większym, niż zdawało się ludziom, wykorzystywano do produkcji żywności i hodowli bydła. Były niewydajne, ale wołowina, wieprzowina i zboże znajdowały zawsze rynek luksusowy i mogły być użyte dla celów eksportowych. Niewielu ludzi potrzeba było do prowadzenia kopalń i hodowlanych gospodarstw, uprawy ziemi i pompowania wody; zresztą czynności te nadzorowano na dystans. Roboty wykonywały pracę lepiej, a wymagania miały o wiele mniejsze. Roboty! Oto co stanowiło największą ironię. Mózg pozytonowy wynaleziono na Ziemi i właśnie na Ziemi po raz pierwszy zastosowano roboty do pracy produktywnej. Nie na Światach Zaziemskich. Inna sprawa, że Światy Zaziemskie zachowywały się zawsze tak, jakby roboty były wytworem ich kultury. Trzeba oczywiście przyznać, że największe zastosowanie ekonomiki robotowej miało miejsce na Światach Zaziemskich. Tu, na Ziemi, roboty zawsze były ograniczone do pracy w kopalniach i przy uprawie roli. Dopiero w ostatnim ćwierćwieczu, pod naciskiem Przestrzeniowców, roboty stopniowo zaczęły dostawać się do miast. Miasta były czymś niewątpliwie dobrym. Wszyscy prócz zwolenników średniowiecza wiedzieli, że nie można było stworzyć żadnej namiastki, żadnej rozsądnej namiastki. Jedyny kłopot polegał na tym, że wartość dodatnia miast nie pozostawała rzeczą niezmienną. Ludność Ziemi bezustannie rosła. I musiał nadejść dzień, kiedy przy wszystkim, co mogły uczynić miasta, liczba kalorii przypadająca na jedną osobę musiała po prostu spaść poniżej niezbędnego poziomu. Sprawę pogarszała jeszcze obecność Przestrzeniowców, potomków dawnych emigrantów z Ziemi, żyjących w luksusie w słabo zaludnionych, a pełnych robotów światach poza Ziemią. Z chłodnym zdecydowaniem chcieli zachować wygody, jakie zapewniała im pustka ich światów, a w tym celu ściśle przestrzegali niskiego przyrostu ludności i bronili wstępu przybyszom z przeludnionej Ziemi. To zaś... Kosmopol już blisko! Jakiś sygnał w podświadomości Baleya ostrzegł go, że zbliża się do sektora Newark. Gdyby nie ruszył się z miejsca, pędziłby na południe do sektora Trenton, przez sam środek ciepłych i pachnących pleśnią terenów drożdżowych. Chodziło teraz o oszczędność czasu. Tak dużo go zabierało dotarcie do rampy i przeciskanie się przez pomrukujący tłum podróżnych, by dostać się na przestrzeń otwartą poprzez pasy zwolnione. Gdy tego wszystkiego dokonał, znalazł się w pobliżu budynków stacyjnych. Żaden z jego kroków nie był świadomy. Gdyby działał świadomie, na pewno niczego by nie osiągnął. Baley był teraz prawie samotny, co było rzeczą niezwykłą. W budynku znajdował się prócz niego tylko policjant. Dochodził tu jedynie szum pośpiesznego szlaku. Poza tym panowała aż nieprzyjemna cisza. Policjant zbliżył się, a Baley niecierpliwie pokazał swoją odznakę. Policjant uniósł rękę na znak wolnego przejścia. Przejście zwężało się i kilka razy skręcało pod ostrym kątem. Było to niewątpliwie celowe. W ten sposób tłumy ludzi nie mogły się tu gromadzić, a bezpośredni atak był niemożliwy. Baley z zadowoleniem myślał o tym, że mają się spotkać z partnerem po tej stronie Kosmopolu. Mimo całej uprzejmości, jaką okazywano obecnie, nie uśmiechała mu się perspektywa badań lekarskich. W miejscu, gdzie seria drzwi oznaczała początek otwartej przestrzeni i kopuł Kosmopolu, stał teraz Przestrzeniowiec. Ubrany był według mody ziemskiej w spodnie obcisłe u pasa 30 i luźne przy kostce; wzdłuż każdej nogawki biegł kolorowy pas. Miał na sobie zwyczajną koszulę tekstronową z otwartym kołnierzem i zamkiem błyskawicznym, zmarszczoną przy przegubach. Był to jednak niewątpliwie Przestrzeniowiec. Było coś w sposobie, w jaki stał i trzymał głowę, w obojętnych, niewzruszonych rysach jego szerokiej twarzy o wystających policzkach, w starannym ułożeniu krótkich, ciemnych włosów, płaskich i uczesanych z przedziałkiem, co różniło go od zwykłego naiwnego człowieka. Baley podszedł sztywno i powiedział monotonnym głosem:
— Jestem policjant Elijah Baley, ranga Cpięć, z Departamentu Policji Miasta Nowy Jork. — Pokazał legitymację i ciągnął dalej: — Dostałem polecenie spotkania się z R. Daneelem 01ivawem na drodze wiodącej do Kosmopolu. Przyszedłem trochę za wcześnie — dodał spojrzawszy na zegarek. — Czy mogę prosić o zapowiedzenie mnie? Poczuł lekki chłód. Przywykł w pewnym stopniu do widoku robotów produkcji ziemskiej. Model kosmiczny był jednak inny. Nigdy żadnego nie widział, ale po Ziemi krążyły straszliwe opowieści o potwornych, groźnych robotach wykonujących nadludzkie prace na dalekich, błyszczących Światach Zaziemskich. Nic dziwnego, że szczękał zębami. Przestrzeniowiec wysłuchał go uprzejmie, po czym odparł: — Nie będzie to potrzebne. Właśnie czekałem na pana. Baley odruchowo wyciągnął, a następnie opuścił rękę. To samo stało się z jego podbródkiem. Nie wiedział właściwie, co ma odpowiedzieć. Słowa zamarły mu na ustach. — Chciałbym się przedstawić — rzekł Przestrzeniowiec. — Jestem R. Daneel Olivaw. — Tak? Czyżbym się pomylił? Myślałem, że pierwsza litera... — I słusznie. Jestem robotem. Czy nie powiedziano panu tego? — Owszem, powiedziano mi. — Wilgotną dłonią Baley dotknął włosów i poprawił je całkiem niepotrzebnie, po czym wyciągnął rękę. — Przepraszam pana bardzo, panie Olivaw. Doprawdy nie wiem, co mi przyszło do głowy. Dzień dobry panu. Jestem pańskim partnerem, nazywam się Elijah Baley. — Doskonale. — Dłoń robota ujęła rękę Baleya, lekko wzmacniając, a następnie zwalniając uścisk. — Ale zdaje mi się, że pan jest trochę zakłopotany. Czy mogę prosić, aby pan był ze mną najzupełniej szczery? W stosunkach takich jak nasze dobrze jest mieć możliwie najwięcej czynników korzystnych. I jeszcze jedno. W moim świecie istnieje zwyczaj, że partnerzy mówią do siebie p0 imieniu. Mam nadzieję, że nie jest to przeciwne waszym zwyczajom. — Nie. Ale chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, że pan wcale nie wygląda jak robot — szepnął rozpaczliwie Bałey. — I to pana wprawia w zakłopotanie. — Właściwie nie powinno, Da... Daneelu. Czy w twoim świecie wszystkie roboty są podobne do ciebie? — Jakby ci to powiedzieć, Elijah? Istnieją u nas takie mniej więcej różnice, jakie zachodzą pomiędzy ludźmi. — Bo widzisz, nasze roboty... No, krótko mówiąc, u nas bardzo łatwo odróżnić roboty. A ty wyglądasz zupełnie jak Przestrzeniowiec. — Aha, rozumiem. Spodziewałeś się zastać dosyć prymitywny model i dlatego byłeś zdziwiony. A przecież jest rzeczą najzupełniej logiczną, że w wypadku takim jak ten użyto robota o wyraźnie ludzkich cechach, aby uniknąć wszelkich przykrości. Prawda? Była to niewątpliwie prawda. Robot wyglądający jak robot spowodowałby mnóstwo trudności krążąc po Mieście. — Tak — przyznał Baley. — Wobec tego chodźmy, Elijah. Ruszyli z powrotem w kierunku drogi pośpiesznej. R. Daneel z ogromną sprawnością skakał po pasach przyśpieszonych i zręcznie się po nich poruszał. Baley, który z początku powstrzymywał tempo, pod koniec zaczął je gwałtownie przyśpieszać. Robot poruszał się szybko i nie widać było, by mu to sprawiało jakąkolwiek trudność. Baley zastanawiał się, czy R. Daneel z całą świadomością nie porusza się wolniej, niż mógłby. Dotarł do szlaku ekspresowego i z całą bezczelnością wcisnął się między tłum. Robot nadążał za nim bez wysiłku. Baley był cały czerwony. Dwukrotnie przełknął ślinę i rzekł: — Zostanę tutaj z tobą.
— Tutaj? — Robot nie zwracając uwagi ani na hałas, ani na rytmiczne poruszanie się pasa ciągnął: — Czyżbym miał złe informacje? O ile wiem, Cpięć pod pewnym warunkiem ma prawo do miejsca na górnej platformie. — Masz rację. Mogę pójść na górę. Ale ty nie. — Dlaczego? — Bo trzeba na to mieć rangę Cpięć. — Wiem. — A ty nie jesteś Cpięć. — Rozmowa była trudna. Syk 32 powietrza na dolnej platformie był bardzo głośny, a Baley ze zrozumiałych względów starał się mówić cicho. Dlaczego ja nie miałbym być Cpięć? — odparł R. Daneel. — Jestem twoim partnerem, czyli mam tę samą rangę. Zresztą otrzymałem to. Z wewnętrznej kieszeni koszuli wydobył zupełnie autentyczną odznakę służbową. Napis na niej brzmiał: „Daneel Olivaw bez przykrej litery z przodu. Ranga C5". — Chodźmy — rzekł Baley drewnianym głosem. Usiadłszy patrzył nieruchomo przed siebie, wściekły i jak najbardziej świadom obecności siedzącego tuż obok robota. Jak dotąd, wkopał się już dwa razy. Po pierwsze nie poznał, że R. Daneel jest robotem. Po wtóre nie odgadł prostej logiki wymagającej, aby R. Daneel miał rangę C5. Rzecz polegała na tym po prostu, że nie był on policjantem z popularnej legendy. Nie miał niewzruszonego wyglądu, nieograniczonych zdolności przystosowywania się, błyskawicznej sprawności umysłowej i łatwo go było zaskoczyć. Wiedział, że w niczym nie przypomina postaci legendarnej, ale jak dotąd nigdy też tego nie żałował. Obecnie żałował przede wszystkim, że sądząc z wszelkich danych, R. Daneel Olivaw był właśnie wcieleniem legendy. Ale musiał nim być. Był przecież robotem. Baley zaczął wynajdywać różne usprawiedliwienia dla siebie. W biurze przyzwyczaił się do widoku robotów, ale takich jak R. Sammy. Oczekiwał istoty o skórze z twardego i gładkiego plastiku, niemal śmiertelnej białości w kolorze. Oczekiwał postaci o rysach wyrażających niezmiennie ten sam dobry humor. Spodziewał się szybkich, troszeczkę niepewnych ruchów. R. Daneel w niczym tego nie przypominał. Baley zaryzykował szybkie, ukradkowe spojrzenie na robota. R. Daneel odwrócił się jednocześnie, by spotkać jego wzrok, i kiwnął z powagą głową. Jego usta poruszały się naturalnie, gdy mówił, i wcale nie były ciągle na pół otwarte jak u ziemskich robotów. Można było nawet dostrzec ruchomy język. Dlaczego siedzi tak spokojnie? — myślał Baley. — Przecież to wszystko jest dla niego zupełną nowością. Zgiełk, tłumy, światła! Baley wstał, otarł się w przejściu o robota i rzekł: — Chodź za mną! Zeszli z pośpiesznego pasa i z pasów zwolnionych. Mój Boże — myślał Baley — co też ja powiem Jessie? Spotkanie z robotem przytłumiło tę myśl, ale teraz z przykrą wyrazistością wydobywała się na wierzch, gdy przeszli na szlak miejscowy wiodący w samo serce sektora Dolnego Bronxu. — To wszystko jest jeden budynek, Daneelu — rzekł. — Wszystko, co tu widzisz, całe Miasto. Mieszka w nim dwadzieścia milionów ludzi. Szlak pośpieszny posuwa się bez przerwy, dniem i nocą, z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Łącznie jest dwieście pięćdziesiąt mil szlaków pośpiesznych i setki mil szlaków miejscowych. Za chwilę — pomyślał Baley — będę kombinował, ile ton drożdży zjada Nowy Jork w ciągu dnia, ile wypijamy stóp sześciennych wody i ile megawatów energii dostarczają na godzinę reaktory. — Poinformowano mnie o tym — rzekł R. Daneel — i o wielu podobnych rzeczach w czasie szkolenia. W takim razie — pomyślał Baley — wie wszystko o żywności, napojach i energii. Po co w ogóle mam imponować jakiemuś robotowi?
Znajdowali się teraz na Sto Osiemdziesiątej Drugiej ulic: wschodniej i tylko paręset kroków dzieliło ich od rozległych wini obsługujących wielowarstwową żelbetonową budowlę, w która mieszkał Baley. Już miał powiedzieć „tędy", gdy zatrzymał gei tłum ludzi zebranych przed jaskrawo oświetlonym polem mocy stanowiącym wejście do jednego z licznych sklepów znajdujących się na parterze sektora. Odruchowo, tonem władzy zapytał stojącego najbliżej: — Co się tu stało? — Nie mam pojęcia, dopiero co przyszedłem — odparł zagadnięty wspinając się na palce. — Nakryli tu parę tych parszywych robotów! — zawołał ktoś z wielkim przejęciem. — Spodziewam się, że będą ich tędy wyrzucać. Ach, co by to była za przyjemność porozrywać takiego na kawałki! Baley popatrzył nerwowo na R. Daneela. Ten jednak, jeśli nawet zrozumiał znaczenie słów, nie dał tego po sobie poznać. Baley wmieszał się w tłum. — Proszę mnie przepuścić! Przepuścić! Policja! Ludzie się rozstąpili. Za plecami Baley usłyszał jeszcze: — ...na kawałki. Śrubka po śrubce. Rozebrać na drobne części... — Rozległ się wybuch śmiechu. Baleya przeszedł dreszcz. Miasto było szczytem wydajności, ale 34 też stawiało wielkie wymagania mieszkańcom. Narzucało im rygorystyczny tryb życia, ściśle przestrzegany i poddany naukowej kontroli. Nic dziwnego, że mocno tłumione wrzenia wybuchały od czasu do czasu. Przypomniał sobie rozruchy zaporowe. Powody do rozruchów przeciwrobotowych niewątpliwie istniały. Ludzie, którzy po wielu latach pracy stanęli w obliczu deklasyfikacji i połączonego z tym obniżenia poziomu życia, nie byli w nastroju, by przyznać obiektywnie, iż poszczególne roboty nic nie zawiniły. Poszczególne roboty można było przynajmniej potłuc. Natomiast trudno było uderzyć w coś zwanego „polityką rządu" albo też w hasło brzmiące: „Roboty to wydajniejsza produkcja!" Rząd takie objawy nazywał chorobą wzrostu. Potrząsał z ubolewaniem swą zbiorową głową i zapewniał wszystkich, że po upływie niezbędnego okresu przystosowania dla wszystkich nadejdzie nowe i lepsze życie. Lecz równolegle z procesem deklasyfikacji szerzył się ruch nawrotu do średniowiecza. Ludzie popadali w rozpacz, a granica między gorzkim zniechęceniem a dziką chęcią zniszczenia jest nieznaczna i łatwo ją czasem przekroczyć. W chwili obecnej było kwestią minut, czy utajona nienawiść tłumu nie przemieni się w oszalałą orgię krwi i zniszczenia. Baley z wysiłkiem przedostał się do pola mocy tworzącego wejście. 3. Zdarzenie w sklepie z obuwiem W porównaniu z tym, co działo się na ulicy, wnętrze sklepu było prawie puste. Kierownik, z godną pochwały zdolnością przewidywania, wcześnie uruchomił wejściowe pole mocy, uniemożliwiając dostęp potencjalnym sprawcom zamieszek. Zatrzymał także w sklepie głównych uczestników sporu, lecz to było sprawą mniej ważną. Baley przedostał się przez pole mocy używając służbowego neutralizatora. Ku swemu zdziwieniu zobaczył obok siebie R. Daneela. Robot chował do kieszeni własny neutralizator, bardzo zgrabny, mniejszy i lepiej wykonany niż policyjne. Kierownik sklepu podbiegł do nich natychmiast. — Proszę panów — mówił trochę za głośno — subiektów przydzieliło mi Miasto. Jestem najzupełniej w porządku. W głębi sklepu stały rzędem trzy roboty. Sześcioro ludzi zgrupowało się obok wejściowego pola mocy. Były to same kobiety. — Tak, tak — rzekł sucho Baley. — Bardzo dobrze, ale co się tu stało? O co właściwie chodzi?
— Przyszłam po trzewiki! — zawołała piskliwie jedna z kobiet. — Dlaczego nie może mnie obsługiwać przyzwoity subiekt? Czy nie należy mi się trochę szacunku? — Jej strój, a zwłaszcza 36 kapelusz, były tak przesadne, że pytanie zabrzmiało retorycznie. Rumieniec złości pokrywający jej twarz przebijał poprzez nadmiar szminki. Mógłbym ją sam obsłużyć, proszę pana — mówił kierownik — ale nie mogę obsługiwać wszystkich. Moim sprzedawcom nfc nie można zarzucić. Są zarejestrowani. Mam pełny wykaz ich kwalifikacji. Są bez... — Kwalifikacji! — krzyknęła kobieta i obracając się do pozostałych zaczęła śmiać się wrzaskliwie. — Patrzcie go! To mają być sprzedawcy? Zwariował! To w ogóle nie są ludzie! To roboty! — Wymawiała z naciskiem poszczególne sylaby. — A może ktoś chce wiedzieć, po co się tutaj wzięli? Po to, żeby ludzi pozbawiać pracy. Dlatego rząd zawsze ich chroni. Nie muszą im płacić pensji! Ale za to całe rodziny muszą przez nich mieszkać w barakach i jeść surową papkę drożdżową! Porządne, ciężko pracujące rodziny. Gdybym ja miała coś do powiedzenia, to rozwalilibyśmy te wszystkie roboty! Wśród publiczności rozległy się niewyraźne pomruki, a spoza wyjściowego pola mocy rozlegał się rosnący gwar tłumu. Baley miał pełną i przykrą świadomość, że R. Daneel 01ivaw stoi tuż koło niego. Przyjrzał się subiektom. Byli produkcji ziemskiej i stanowili okazy dość tanie. Zwykłe roboty sfabrykowane do wykonania kilku prostych czynności. Znały odmiany fasonów, ich ceny i numery. Swoje funkcje mogły wykonywać zapewne lepiej nawet od ludzi, gdyż nie miały żadnych zainteresowań. Potrafiły ułożyć zapotrzebowanie na następny tydzień. Potrafiły też zdjąć miarę z nogi klienta. Same w sobie całkiem nieszkodliwe. Ale jako grupa szalenie niebezpieczne. Baley rozumiał kobietę znacznie lepiej, niż to mógł przypuścić chociażby wczoraj. Ba, nawet godzinę temu. Zdawał sobie sprawę z obecności R. Daneela i zastanawiał się, czy R. Daneel nie mógłby zastąpić skutecznie policjanta rangi C5. W myśli już widział baraki, a w ustach miał smak papki drożdżowej. Pamiętał o swoim ojcu. Ojciec Baleya był fizykiem atomowym, który dzięki swej randze zaliczał się do górnego odsetka ludności Miasta. W siłowni zdarzył się wypadek i ojciec Baleya był za to odpowiedzialny. Został zdeklasyfikowany. Elijah nie znał dobrze szczegółów; zdarzyło się to, kiedy miał wszystkiego rok. Ale pamiętał baraki, gdzie mieszkał jako dziecko, ohydne zbiorowe istnienie na samym skraju wytrzymałości. Matki nie pamiętał wcale, gdyż wkrótce potem umarła. Ojca natomiast przypominał sobie świetnie: był to zgaszony, ponury, wynędzniały człowiek, z rzadka tyłko mówiący o przeszłości złamanym głosem i urywanymi zdaniami. Ojciec umarł, kiedy Lije miał osiem lat. Małego Baleya umieszczono razem z dwiema siostrami w sekcyjnym sierocińcu. Nazywało się to Schronisko Dziecka. Brat matki, wuj Borys, sam był zbyt biedny, aby temu zapobiec. Początki więc były ciężkie. Ciężkie też było przebijanie się poprzez szkołę, gdzie drogi nie ułatwiały żadne przywileje ojcowskie. A teraz Baley znalazł się pośrodku wzbierających rozruchów i miał robić porządek z ludźmi, których jedyną winą było to, że bali się deklasyfikacji dla siebie i swoich bliskich. — Proszę nie wywoływać zbiegowiska — rzekł głucho do kobiety. — Sprzedawcy nie robią pani żadnej krzywdy. — Pewnie, że nie robią! — wykrzyknęła kobieta. — Niechby spróbowali! Jeszcze czego! Żeby ich zimne paluchy miały mnie dotykać? Weszłam tutaj, bo spodziewałam się, że potraktują mnie jak człowieka. Jestem obywatelką. Mam prawo domagać się, żeby obsługiwali mnie ludzie. W dodatku dzieci czekają już na kolację. Nie mogą iść beze mnie do kuchni sektorowej, bo nie są sierotami. Więc muszę stąd wyjść. — No dobrze — powiedział Baley, czując, że coraz bardziej traci równowagę. — Ale jakby pani dała się obsłużyć, już dawno by pani stąd wyszła. Więc po co to całe zamieszanie?
— Po co! — krzyknęła z oburzeniem kobieta. — Niech pan nie myśli, że można się do mnie odzywać jak do byle kogo. Pora już chyba, żeby rząd zrozumiał, że na świecie są nie tylko roboty. Jestem ciężko pracującą kobietą i wiem, co mi się należy. — Potok słów płynął nieprzerwanie. Baley miał teraz wrażenie, że znalazł się w potrzasku. Położenie było istotnie trudne. Nawet gdyby kobieta zgodziła się na obsługę robota, wygląd tłumu nie wróżył nic dobrego. Już w tej chwili za oknem wystawowym zebrało się chyba ze sto osób. W ciągu paru minut, odkąd weszli do sklepu, tłum się podwoił. — Jakie przewidziane jest w takich razach postępowanie? — spytał nagle R. Daneel Olivaw. Baleya aż poderwało. — Po pierwsze to nie jest zwykły wypadek — odparł. — A co mówią przepisy? 38 Roboty zostały tu przydzielone w należytym trybie. Są prawidłowo zarejestrowane jako sprzedawcy. Więc wszystko zgadza się z przepisami. Rozmawiali szeptem. Baley starał się nadać sobie wygląd urzędowy i groźny. Wygląd Olivawa jak zwykle był bez wyrazu. — Wobec tego — rzekł R. Daneel — każ tej kobiecie, by dała się obsłużyć albo wyszła. — Mamy do czynienia z tłumem, nie z kobietą — szepnął kątem ust Baley. — Nie ma rady, trzeba wezwać pluton specjalny. — Powinien wystarczyć jeden przedstawiciel prawa, by obywatelom nakazać, co mają robić — odparł R. Daneel. Swoją okrągłą twarz zwrócił do kierownika. — Proszę otworzyć wejście. Baley już chciał chwycić R. Daneela za ramię, ale cofnął rękę. Gdyby w takiej chwili dwaj przedstawiciele prawa wdali się jawnie w spór, oznaczałoby to kres wszelkich możliwości spokojnego załatwienia sprawy. Kierownik zaprotestował milcząco i spojrzał na Baleya. Lecz Baley unikał jego wzroku. — Nakazuję to panu w imieniu prawa — rzekł niewzruszenie R. Daneel. — Ale Miasto — bełkotał kierownik — będzie odpowiadać za wszelkie szkody w towarach i urządzeniu. Zwracam uwagę, że działam tylko z rozkazu. Wejściowe pole mocy opadło; tłum wdarł się do środka. Rozległy się okrzyki zadowolenia. Tłum czuł się zwycięsko. Baley słyszał o podobnych rozruchach. Raz nawet był ich świadkiem. Widział, jak dziesiątki rąk unosiły w górę roboty, jak podawano sobie ich ciężkie, nie stawiające oporu ciała. Ludzie z pasją rzucali się na metalowe namiastki ludzi. Używano młotków, noży, pistoletów igłowych. Nieszczęsne metalowe ofiary zmieniały się w końcu w szczątki cewek i kawałki drutu. Bezcenne mózgi pozytonowe, wspaniałe dzieła ludzkiego umysłu, przerzucano sobie z rąk do rąk jak piłki; w mgnieniu oka stały się bezużyteczną masą. Wreszcie, skoro już duch zniszczenia rozpętał się na dobre, tłum zaczął niszczyć wszystko, co tylko znalazło się w jego zasięgu. Roboty w sklepie z obuwiem nie miały o tym, rzecz jasna, pojęcia. Ale gdy tłum runął naprzód, pisnęły i zasłoniły twarze ramionami niczym w jakimś pierwotnym, ogromnym wysiłku. Kobieta, od której wszystko się zaczęło, przerażona widokiem tego, co się dzieje, rozwarła w przerażeniu usta. — Dlaczego... Ale w tej samej chwili wciśnięto jej kapelusz na twarz, a jej głos zmienił się w pozbawiony wszelkiego sensu wrzask. — Panie sierżancie! — piszczał kierownik. — Proszę ich zatrzymać! Zatrzymać! W tym momencie przemówił R. Daneel. Choć nie znać było żadnego wysiłku, głos jego stał się nagle wyrazistszy niż ludzki. Oczywiście — pomyślał Baley po raz dziesiąty — przecież ni jest... — Ktokolwiek zrobi choć krok — rzekł R. Daneel — będzi zastrzelony. — Brać go! — zawołał ktoś z tyłu. Ale nikt się nie ruszył.
R. Daneel wszedł spokojnie na krzesło, a stamtąd na szczyt gabloty. Kolorowe blaski, płynące z otworów pod stropem, nadawały jego zimnej i gładkiej twarzy jakiś nieziemski wygląd. Nieziemski — pomyślał Baley. R. Daneel odczekał chwilę. Całość obrazu była istotnie przejmująca. — Mówicie sobie — rzekł sucho R. Daneel — „ten człowiek trzyma w ręku neuronowy bat czy też pałkę. Jeśli rzucimy się wszyscy razem, pokonamy go i w najgorszym wypadku ktoś tam trochę ucierpi, a potem się wyleczy. Za to będziemy mogli robić, co się nam żywnie podoba, i niech licho porwie prawo i przepisy." Głos jego nie był ostry ani zły, a jednak imponował. Brzmiał jakąś ogromną pewnością siebie. — Mylicie się — ciągnął. — To, co trzymam w ręku, nie jest ani neuronowym batem, ani pałką, ale śmiercionośnym rozsadzaczem. A możecie być pewni, że zrobię z niego użytek i że nie będę celował nad waszymi głowami. Nim zdołacie mnie chwycić, zabiję was wielu, być może wszystkich. Mówię to z całą powagą i chyba tak wyglądam? Ktoś z brzegu poruszył się, ale ludzi już nie przybywało. Zjawiali się ciekawscy, inni pośpiesznie się wycofywali. Stojący najbliżej R. Daneela wstrzymywali oddech, byle tylko nie dać się wypchnąć naprzód gromadzie napierającej z tyłu. Nagle rozległ się gwałtowny szloch kobiety w dziwacznym kapeluszu. — Ja nic nie jestem winna! Dajcie mi wyjść! On nas pozabija! Zwróciła się w stronę wyjścia, ale przed nią stał zwarty mur ludzi. Padła na kolana, a milczący tłum powoli zaczął się cofać. 40 R. Daneel zeskoczył z gabloty i rzekł: — Idę teraz do wyjścia. Zabiję każdego, kto mnie dotknie. Zabiję wszystkich, którzy nie opuszczą sklepu. Ta kobieta... — Nie, nie! — wrzasnęła kobieta w kapeluszu. — Mówię panu, że nic nie jestem winna! Nie chcę tych butów! Chcę tylko iść do domu. — Ta kobieta — ciągnął Daneel — zostanie i będzie obsłużona. Ruszył powoli naprzód. Tłum znieruchomiał. Baley zamknął oczy. To nie moja wina — myślał z rozpaczą. — Zaraz zacznie się rzeź. Ale kto mi narzucił robota jako partnera? Kto nadał mu taką samą rangę jak moja? Mimo to sam nie wierzył tym usprawiedliwieniom. Mógł przecież powstrzymać R. Daneela na samym początku. Mógł w każdej chwili wezwać pluton specjalny. Tymczasem pozwolił R. Daneelowi przejąć odpowiedzialność i uczynił to z tchórzliwym uczuciem ulgi. A kiedy pomyślał, że R. Daneel panuje nad sytuacją, wypełniła go pogarda dla samego siebie. Robot panujący nad sytuacją... Nie słyszał żadnych szczególnych hałasów, nie słyszał krzyków, przekleństw czy jęków. Otworzył oczy. Tłum się rozchodził. Kierownik, już spokojniejszy, wygładzał pogniecione ubranie, porządkował zmierzwione włosy i pomrukiwał ze złością w stronę znikającego tłumu. Na zewnątrz rozległ się zgrzyt zatrzymującego się wozu policyjnego. Oczywiście — pomyślał Baley — kiedy jest już po wszystkim. Kierownik strząsał jakiś pyłek z rękawa. — Chyba już nie będzie żadnych dalszych przykrości? — spytał. — Nie będzie — odparł Baley. Bez trudu spławił wóz policyjny. Zjawili się wskutek alarmu spowodowanego przez kogoś z tłumu. Nie znali szczegółów zajścia, a sami widzieli, że na ulicy panuje spokój. R. Daneel odszedł na bok i bez jakiegokolwiek zaciekawienia patrzył na rozmowę Baleya z policjantami. Baley zaś tłumaczył, że zajście było bez większego znaczenia i całkowicie pominął rolę R. Daneela. Gdy wóz odjechał, pociągnął R. Daneela na bok. Stanęli pod murem jednego ze skrzydeł gmachu.
— Nie myśl — powiedział — że chcę ciebie wykiwać. — Wykiwać? To taki wasz zwrot? — Bo nie powiedziałem o twoim udziale w zajściu. — Nie znam waszych zwyczajów. U nas zwykle podaje się pełny raport; ale u was może jest inaczej. W każdym razie uniknęło się rozruchów, a to jest chyba najważniejsze, prawda? — Może. Ale mnie chodzi o coś innego. — Baley mówił szeptem, starając się nadać mu jak najwięcej siły. — Żebyś mi tego nigdy więcej nie robił. — Nigdy więcej mam nie wymagać przestrzegania prawa? W takim razie po co w ogóle jestem? — Nigdy więcej nie celuj z rozsadzacza w ludzi. — I tak bym nie strzelił. Przecież wiesz dobrze, że jestem! niezdolny skrzywdzić człowieka. Ale, jak sam widziałeś, nie musiałem strzelać. I wcale nie spodziewałem się, że będę musiał. — To był czysty przypadek. Nigdy tego więcej nie próbuj. Mógłbym odstawić taki sam numer jak ty... — Odstawić numer? Co to znaczy? — Mniejsza z tym. Chodzi o sens, nie o słowa. Chodzi o to, że ja też mógłbym wycelować rozsadzacz w tłum. Miałem go przy sobie. Ale takiego ryzyka nie wolno nam podejmować. Było znacznie lepiej wezwać pluton specjalny, niż bawić się w bohaterstwo. R. Daneel zamyśli! się i pokręcił przecząco głową. — Chyba mylisz się, partnerze. W czasie szkolenia o cechach ludzi na Ziemi uczono nas, że w przeciwieństwie do mieszkańców Światów Zaziemskich, przywykli od urodzenia uznawać autorytet władzy. Wynika to zapewne z waszego sposobu życia. Jeden człowiek mówiący dość stanowczo i autorytatywnie całkowicie wystarczy, jak zresztą się okazało. Twoje pragnienie, by sprowadzić pluton specjalny, było w gruncie rzeczy tylko wyrazem chęci, żeby wyższa władza przejęła od ciebie odpowiedzialność. Przyznaję zresztą, że w moim własnym świecie to, co zrobiłem, byłoby niedopuszczalne. Długa twarz Baleya poczerwieniała ze złości. — Gdyby poznali, że jesteś robotem... — Byłem pewien, że nie poznają. — W każdym razie pamiętaj, że jesteś tylko robotem i niczym więcej! Takim samym jak ci sprzedawcy w sklepie z obuwiem. — Ależ to oczywiste. — I nie jesteś człowiekiem. — Baley wbrew własnej woli czuł, że musi się znęcać. 42 R. Daneel zamyślił się nad ostatnim zdaniem. — Różnica między człowiekiem i robotem — powiedział — nie jest może tak ważna jak między inteligencją i jej brakiem. — Może w twoim świecie — odparł Baley — ale nie na Ziemi. Spojrzał na zegarek i teraz dopiero zauważył, że jest już spóźniony blisko półtorej godziny. Czuł suchość w ustach i gnębiła go myśl, że R. Daneel wygrał pierwszą rundę. Wygrał ją, gdy on, Baley, stał bezczynnie na boku. Pomyślał o młodym chłopcu nazwiskiem Vince Barrett, którego zastąpił R. Sammy. Pomyślał o sobie, Elijahu Baleyu, którego R. Daneel mógłby z łatwością zastąpić. Do licha! Ojciec przynajmniej wiedział, że stracił posadę z powodu wypadku, który pociągnął za sobą szkody i śmierć kilku ludzi. Może nawet był winien — tego Baley nie wiedział. Ale wyobraził sobie, że usunięto go tylko po to, by zrobić miejsce dla fizyka mechanicznego. I nic nie mógłby na to poradzić! — Chodźmy — rzekł oschle. — Mam cię zabrać do domu. — Zrozum — powiedział R. Daneel — że nie jest rzeczą właściwą wprowadzać różnice o mniejszym znaczeniu niż stopień inteli... — Dobrze już — Baley podniósł głos. — Temat jest wyczerpany. A Jessie czeka na nas. — Podszedł do najbliższego sektorofonu. — Lepiej dam jej znać, że jesteśmy już w drodze. — Jessie?
— Tak, to moja żona. Do licha — pomyślał Baley — akurat jestem w nastroju do rozmowy z Jessie. 4. Prezentacja rodziny Właściwie Baley zwrócił na nią uwagę przede wszystkim z powodu imienia. Spotkał Jessie na sektorowym przyjęciu świątecznym w roku ..02. Właśnie skończył szkołę, dostał pierwszą posadę i dopiero co wprowadził się do sektora. Mieszkał w jednej z kawalerek przylegających do sali zbiorowej 122A. Jak na kawalerkę była wcale niezła. Dziewczyna rozlewała poncz. — Nazywam się Jessie — powiedziała — Jessie Navodna. A ciebie jeszcze nie znam. — Baley — odparł — Lije Baley. Dopiero co sprowadziłem się do sektora. Przyjął szklaneczkę ponczu i uśmiechnął się machinalnie. Zrobiła na nim wrażenie osoby przyjaznej i miłej, więc został w jej pobliżu. Był tu nowicjuszem, a wiadomo, jakie to przykre uczucie znaleźć się na przyjęciu, kiedy wszyscy dokoła tworzą różne grupki, a samemu do żadnej się nie należy. Może później, kiedy sobie podpije, będzie się czuł lepiej. Na razie tkwił w pobliżu wazy z ponczem, popijał małymi łyczkami i patrzył na wciąż zmieniających się ludzi. — Pomagałam robić ten poncz — odezwał się tuż obok głos 44 I dziewczyny — więc mogę ręczyć za niego. Chcesz jeszcze szklaneczkę? Baley teraz dopiero zdał sobie sprawę, że trzyma pustą szklankę. Uśmiechnął się i powiedział: — Proszę. Dziewczyna miała owalną twarz i nie była specjalnie ładna, może z powodu trochę zbyt wydatnego nosa. Miała na sobie jakąś sztywną suknię, a kasztanowate włosy zwinięte były nad czołem w drobne loczki. Następną szklaneczkę wypiła z nim razem, co poprawiło jego samopoczucie. — Jessie — powiedział smakując jej imię w ustach. — To ładnie. Chyba nie masz nic przeciw temu, żebym cię tak nazywał? — Oczywiście. Jeżeli tylko chcesz. A wiesz, z czego to skrót? — Jessica? — Nigdy nie zgadniesz. — Nic innego nie przychodzi mi na myśl. Roześmiała się i powiedziała nieco przesadnym tonem: — Moje właściwe imię brzmi Jezebel. W tym momencie zainteresował się naprawdę. Odstawił szklaneczkę z ponczem i zapytał z przejęciem: — Rzeczywiście? — Zupełnie serio. Naprawdę się tak nazywam. Jezebel. Tak jest we wszystkich moich papierach. Rodzicom bardzo się podobało to imię. Sama była też wyraźnie z tego dumna, choć nigdy bodaj na świecie nie było osoby mniej pasującej do biblijnego imienia. — A ja nazywam się Elijah — rzekł z powagą Baley. — Chyba ci mówiłem? — Nie bardzo to zrozumiałam. — Elijah był największym wrogiem Jezebel — wyjaśnił. — Tak? — Z całą pewnością. Oczywiście w Biblii. — Aha! Nie wiedziałam o tym. Czy to nie zabawne? Spodziewam się, że ty nie musisz być przez to moim wrogiem. Od początku było rzeczą jasną, że nie ma o tym mowy. W pierwszej chwili zainteresował się nią tylko ze względu na ten dziwny zbieg imion. Ale później doszedł do wniosku, że Jessie jest miłą, a nawet ładną dziewczyną, o dobrym sercu. Szczególnie podobało mu się, że jest taka pogodna. Jego własny, sarkastyczny stosunek do życia wymagał przeciwwagi. Ale Jessie nigdy zdaje się nie przywiązywała znaczenia do posępnego wyglądu jego długiej twarzy.
— Wielkie rzeczy! — mówiła. — Wyglądasz naprawdę jak bardzo kwaśna cytryna. Ale wiem, że w rzeczywistości wcale taki nie jesteś. Zresztą, gdybyś zawsze był uśmiechnięty jak ja, to w końcu nie moglibyśmy ze sobą wytrzymać. Bądź już taki, jaki jesteś, a ja też będę sobą. Jessie zawsze umiała powstrzymać Baleya od jakiegoś rozpaczliwego kroku. Wniósł prośbę o dwuosobowe mieszkanie i otrzymał warunkowy przydział z zastrzeżeniem zawarcia małżeństwa. Pokazał to Jessie i dodał: — Jeżeli się zgodzisz, to będę mógł wynieść się z mojej kawalerki. Bardzo mi tam niewygodnie. Nie były to może najbardziej romantyczne oświadczyny w świecie, ale Jessie się zgodziła. Baley pamiętał tylko jeden wypadek, kiedy zwykła pogoda opuściła Jessie; wiązało się to z jej imieniem. Zdarzenie nastąpiło w pierwszym roku po ślubie, gdy ich dziecko jeszcze nie przyszło na świat. Ściśle mówiąc, było to w tym właśnie miesiącu, kied Bentley został poczęty na podstawie wskaźnika inteligencji, karty cech wrodzonych i stanowiska Baleya w Departamencie Policji mieli prawo do dwojga dzieci, z których pierwsze mogło być poczęte w ciągu roku po ślubie. Zastanawiając się później nad tym, Baley doszedł do wniosku, że chwilowa nierówność usposobienia Jessie wiązała się z jej stanem. Jessie zaczęła coraz częściej narzekać, gdyż Baley wciąż podejmował się prac w godzinach pozabiurowych. — To bardzo nieprzyjemne — mówiła — że zawsze muszę jeść obiad sama. Baley był zmęczony i zirytowany. — A dlaczego masz siedzieć sama? — odparł. — Przecież w kuchni zbiorowej zawsze można dobrać sobie jakieś towarzystwo. Jessie wybuchnęła z miejsca. — Czy ty myślisz, że ja już nie mogę się nikomu podobać? Przypuszczalnie sprawiło to jego zmęczenie. Może awans kolegi szkolnego, Juliusa Enderbyego, który posuwał się szybko na46 przód, gdy Baley tkwił w tej samej randze. A może po prostu zirytował go nieco fakt, że Jessie przybiera tony swojej biblijnej imienniczki, choć w rzeczywistości nigdy do niej nie będzie podobna. Dość że odezwał się w sposób zjadliwy: — Myślę, że mogłabyś, ale wątpię, czy będziesz próbowała. Chciałbym, żebyś raz wreszcie zapomniała o swoim imieniu i była po prostu sobą. — Będę tym, czym zechcę. — Odstawianie biblijnej Jezebel do niczego nie prowadzi. A w ogóle czas, żebyś się dowiedziała, że twoje imię oznacza zupełnie co innego, niż ci się zdaje. Biblijna Jezebel była wierną i dobrą żoną. Nie miała żadnych kochanków, nie urządzała orgii i w ogóle zachowywała się bardzo przyzwoicie. Jessie patrzyła na niego ze złością. — To nieprawda. Mówi się przecież „wymalowana niczym Jezebel". Wiem dobrze, co to znaczy. — Tak ci się tylko zdaje. Po śmierci króla Ahaba, męża Jezebel, królem został jego syn, Jehoram. Jeden z dowódców, Jehu, zbuntował się i zamordował go. Potem pojechał do pałacu, gdzie mieszkała królowamatka, Jezebel. Królowa usłyszała, że Jehu nadjeżdża, i domyśliła się, że z pewnością chce i ją zabić. Ponieważ była dumna i odważna, umalowała twarz, ubrała się w najpiękniejszy strój i tak wyszła na spotkanie buntownika. Jehu kazał ją zabić i zrzucić z okna, ale przyjęła śmierć w sposób godny królowej. Dlatego tylko mówi się „wymalowana niczym Jezebel", choć mało kto wie, co te słowa znaczą. Następnego wieczoru Jessie odezwała się potulnym głosem: — Czytałam dzisiaj Biblię. — Co? — przez chwilę Baley nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. — Czytałam historię Jezebel. — Ach, Jessie, strasznie mi przykro, jeśli cię dotknąłem. To było zupełnie głupie z mojej strony.