chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Cast P. C Cast Kristin - Dom nocy 10 - Ukryta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Cast P. C Cast Kristin - Dom nocy 10 - Ukryta.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Cast P. C Cast Kristin Cast P. C Cast Kristin - Dom nocy
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

P.C. CAST + KRISTIN CAST UKRYTA Tom X cyklu DOM NOCY Przełożyła z angielskiego Iwona Michałowska-Gabrych

Tytuł oryginału: Hidden Koncepcja graficzna okładki Elsie Lyons Opracowanie graficzne Jarosław Danielak Fotografie na okładce dziewczyna © Herman Estevez błyskawica i drzewo © Istockphoto konar © EPG_EuroPhotoGraphics/Shutterstock.com HIDDEN. Copyright © 2012 by P.C. Cast and Kristin Cast Published by arrangement with St. Martin’s Press, LLC. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji. Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci, organizacje i zdarzenia są albo wytworem fantazji autorek, albo użyte zostały w celu wykreowania sytuacji fikcyjnych. Polish edition © Publicat S.A. MMXIII ISBN 978-83-245-8096-5 Wydawnictwo “Książnica” Publicat S.A ul. Chlebowa 24 61-003 Poznań tel. 61 652 92 52 faks 61 652 92 00 www. Ksiaznica.com e-mail: ksiaznica@publicat.pl

Książkę tę dedykujemy tym z Was, którzy popełnili błędy i mają dość odwagi, by je naprawiać, a także dość mądrości, by się na nich uczyć.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lenobia Spała tak niespokojnie, że znajomy sen wykroczył poza ramy eterycznej krainy podświadomości i fantazji, od samego początku przybierając boleśnie rzeczywistą formę. Najpierw było wspomnienie. Cofnęła się o dziesiątki, a potem o setki lat. Znów była młoda i naiwna. Znajdowała się w ładowni statku płynącego z Francji do Ameryki — z jednego świata do drugiego. W trakcie tego rejsu poznała Martina, który powinien zostać jej partnerem na całe życie, lecz zamiast tego zmarł zbyt młodo, wraz ze sobą zabierając do grobu jej miłość. We śnie czuła łagodne kołysanie statku, zapach koni, siana, morza i ryb — i obecność Martina. Zawsze jego. Stał przed nią, przyglądając jej się z niepokojem w oliwkowo-bursztynowych oczach. Właśnie wyznała mu miłość. - To niemożliwe. — Sen odtworzył w jej umyśle słowa Martina, który teraz ujął łagodnie jej dłoń i uniósł. — Widzisz różnicę? Pogrążona we śnie Lenobia wydała cichy okrzyk bólu. Brzmienie jego głosu! Głębokie, zmysłowe, wyjątkowe. Ten specyficzny kreolski akcent! Przez ponad dwa wieki trzymała się z dala od Nowego Orleanu, by nie usłyszeć niczego, co przypominałoby jej ten słodko-gorzki głos i cudną wymowę. - Nie - odpowiedziała młoda Lenobia, porównując ich złączone ręce, brązową i białą. — Widzę tylko ciebie.

Wciąż pogrążona w głębokim śnie nauczycielka jazdy konnej z Domu Nocy w Tulsie poruszała się niespokojnie, jak gdyby jej ciało usiłowało zmusić umysł, by się obudził. Tej nocy jednak umysł nie posłuchał. Tej nocy rządziły sny i niezrealizowane możliwości. Sceneria się zmieniła, ukazując kolejny epizod — wciąż w ładowni tego samego statku, wciąż z Martinem, ale wiele dni później. Mężczyzna wręczał jej na długim rzemyku niewielki mieszek pofarbowany na głęboki szafir. Zawiesił go na szyi Lenobii. - To gris-gris. Będą cię chroniły, moja śliczna. Minęło jedno uderzenie serca, a ona przeniosła się o stulecie w przód. Starsza, mądrzejsza, bardziej cyniczna Lenobia trzymała w dłoni rozpadający się mieszek, z którego wysypywała się zawartość. Zgodnie ze słowami Martina zawierał trzynaście przedmiotów, lecz większość z nich po stu latach noszenia amuletu stała się nierozpoznawalna. Lenobia pamiętała ledwo uchwytny zapach jałowca, gładkość glinianej grudki, która niemal natychmiast rozpadła się w pył, maleńkie gołębie piórko rozsypujące się w dłoni. Najbardziej ze wszystkiego zapamiętała jednak ulotny przypływ radości wywołany odkryciem czegoś, czego w odróżnieniu od innych pamiątek miłości i troski Martina czas nie zdołał zniszczyć. Był to pierścionek — szmaragd w kształcie serca otoczony maleńkimi brylancikami i osadzony w złocie. - Serce twojej matki, twoje serce, moje serce — szepnęła, wsuwając pierścień na palec. — Wciąż za tobą tęsknię, Martinie. Nigdy nie zapomniałam. Ślubowałam ci to! Sen znów się przeobraził, przenosząc ją z powrotem do Martina — tyle że tym razem nie byli na morzu, nie spotykali się w ładowni i nie zakochiwali w sobie. Było to mroczne, straszne wspomnienie. Nawet we śnie Lenobia pamiętała miejsce i datę: Nowy Orlean, 21 marca 1788 roku, krótko po zachodzie słońca. Gdy w stajni wybuchł pożar, Martin uratował życie ukochanej, wynosząc ją z płomieni.

- Martin! Nie! — krzyknęła wówczas, a teraz wyjąkała te same słowa, robiąc wszystko, by się obudzić, nim będzie musiała na nowo przeżyć koszmarne zakończenie tamtego dnia. Nie obudziła się. Zamiast tego usłyszała słowa ukochanego, które złamały jej serce dwa stulecia temu, i poczuła dawny ból. — Za późno, najdroższa. Na tym świecie za późno. Ale spotkamy się znowu. Moja miłość nie kończy się tutaj, nie kończy się nigdy... Odnajdę cię, moja śliczna. Przysięgam. Martin wrócił do płonącej stajni, by schwytać złego człowieka, który próbował ją skrzywdzić. Żaden z nich stamtąd nie wyszedł. Dopiero w tym momencie snu Lenobia obudziła się z potwornym szlochem, usiadła na łóżku i drżącą dłonią odgarnęła włosy ze spoconej twarzy. W pierwszej kolejności pomyślała o swojej klaczy. Przez łączącą je telepatyczną więź wyczuła, że Mujaji jest zaniepokojona, niemal przerażona. — Ciii, złotko. Śpij, ze mną wszystko w porządku — powiedziała na głos, wysyłając pozytywne wibracje czarnej ślicznotce. Czując wyrzuty sumienia, że ją zdenerwowała, pochyliła głowę i zaczęła niespokojnie obracać na palcu pierścionek ze szmaragdem. — Nie wygłupiaj się — skarciła siebie stanowczo. — To był tylko sen. Jestem bezpieczna. Jestem tutaj. To, co stało się wtedy, nie może mnie zranić już bardziej — okłamała samą siebie. Myślała jednak co innego. „Gdyby Martin naprawdę wrócił, można by znów zranić moje serce”. W jej gardle zbierał się szloch, lecz tym razem zacisnęła wargi i zmusiła się do powściągnięcia emocji. „To wcale nie musi być Martin” — argumentowała racjonalnie. Travis Foster, śmiertelnik zatrudniony przez Neferet do pomocy w stajni, był jedynie przystojną odskocznią. On i jego wielka piękna klacz rasy perszeron. — Pewnie właśnie o to chodziło Neferet, gdy go zatrudniała — mruknęła Lenobia. — O odwrócenie mojej uwagi. A ten perszeron to tylko dziwny zbieg okoliczności. — Zamknęła oczy,

odpędzając wspomnienia. — Travis nie musi być wcieleniem Martina — powtórzyła głośniej. — Wiem, że reaguję na niego niezwykle mocno, ale w końcu tak dawno z nikim nie byłam... „Nigdy nie miałaś ludzkiego kochanka — podpowiedziało jej sumienie. — Ślubowałaś to!” — W takim razie czas na wampirskiego kochanka — stwierdziła. — To byłaby odpowiednia odskocznia. — Usiłowała zająć swój umysł listą przystojnych Synów Ereba, lecz zamiast ich silnych muskularnych sylwetek widziała brązowe oczy w oliwkowej obwódce i szczery uśmiech... — Nie! — Nie wolno jej o tym myśleć. Nie wolno jej myśleć o nim. „A jeśli Travis jednak jest wcieleniem Martina? -— nie dawał jej spokoju błądzący umysł. — Martin obiecał, że mnie odnajdzie, i może właśnie to zrobił”. — A jeśli nawet, to co? — zapytała głośno, wstając i przechadzając się niespokojnie. — Zbyt dobrze wiem, jak kruchą istotą jest człowiek. Łatwo go zabić, a współczesny świat kryje w sobie jeszcze więcej niebezpieczeństw niż w osiemnastym wieku. Kiedyś moją miłość zakończył ogień i złamane serce. Nie zniosłabym tego ponownie. Zatrzymała się i ukryła twarz w dłoniach, bo jej serce znało prawdę, która pulsowała w ciele i duszy, nie dając się zanegować. — Jestem tchórzem. Jeśli Travis to nie Martin, nie chcę się przed nim otwierać. Nie chcę ryzykować miłości do kolejnego człowieka. A jeśli to Martin, nie mogę znieść tego, co nieuniknione: że kiedyś znów będę musiała go stracić. Opadła ciężko na stary fotel bujany stojący obok sypialnianego okna. Lubiła w nim siadywać z książką, a kiedy nie mogła spać, patrzyła przez okno na wschodzące za stajnią słońce. Choć rozumiała ironię tego faktu, widok jego czerwonej łuny sprawiał jej przyjemność. Mogła sobie być wampirka, ale w głębi duszy pozostawała dziewczyną kochającą poranki, konie i wysokiego mężczyznę o skórze barwy cappuccino, który zmarł stanowczo zbyt dawno, stanowczo zbyt młodo.

Opuściła ramiona. Od dziesiątków lat nie myślała tyle o Mar-linie. To odzyskane wspomnienie było jak miecz obosieczny: z jednej strony uwielbiała przypominać sobie jego uśmiech, zapach, dotyk; z drugiej nie mogła znieść próżni, jaką pozostawiła po sobie jego śmierć. Od ponad dwustu lat Lenobia rozpaczała nad utraconymi nadziejami, nad zmarnowanym życiem. — Nasza przyszłość zginęła w płomieniach nienawiści, obsesji i zła. — Potrząsnęła głową i otarła oczy. Musiała zapanować nad emocjami. Zło wciąż raniło światłość i boginię. Wzięła głęboki oddech i skierowała myśli ku czemuś, co zawsze ją uspokajało, nawet jeśli cały świat pogrążał się w chaosie — ku koniom, a w szczególności ku Mujaji. Gdy już trochę doszła do siebie, znów sięgnęła do tej szczególnej części swego ducha pobłogosławionej przez Nyks i obdarzonej darem komunikacji z końmi w dniu Naznaczenia, gdy Lenobia miała szesnaście lat. Bez trudu odnalazła swoją klacz i natychmiast poczuła ukłucie winy. Mujaji wciąż była niespokojna. — Ciii — szepnęła wampirka, powtarzając na głos to, co jednocześnie przekazywała zwierzęciu za pomocą telepatii. — Ja tylko daję upust swojej niemądrej słabości. Niedługo mi przejdzie, ślicznotko. Przysięgam. — Zebrała w sobie ładunek ciepła i miłości, przesłała go klaczy o barwie nocy i Mujaji jak zwykle odzyskała spokój. Lenobia zamknęła oczy i westchnęła przeciągle. Wyobrażała sobie, jak czarna piękna Mujaji uspokaja się wreszcie i zapada w sen bez marzeń. Skoncentrowała się na jej obrazie, wyciszając zamęt, jaki wywołało w jej duszy przybycie młodego kowboja. „Jutro — obiecała sobie sennie — wyjaśnię Tra-visowi, że nigdy nie będziemy dla siebie nikim więcej niż szefową i podwładnym. Kolor jego oczu i uczucia, jakie we mnie wzbudza, przestaną mieć znaczenie, gdy się od niego odsunę. To musi... to musi...” W końcu zasnęła.

Choć Shadowfax nie był z nią związany, natychmiast zjawił się na wezwanie. Na szczęście lekcje już się skończyły, więc kiedy wielki kot rasy maine coon pojawił się w hali sportowej, było tam ciemno i pusto. Żadnych uczniów. Smok Lankford też gdzieś zniknął, choć wiedziała, że w każdej chwili może wrócić. Po drodze Neferet spotkała tylko kilkoro czerwonych adeptów. Uśmiechnęła się zadowolona, że udało jej się umieścić w Domu Nocy ich zbuntowaną frakcję. Jakież cudowne możliwości wykreowania chaosu stwarzali — szczególnie teraz, kiedy mieli doprowadzić do rozbicia kręgu Zoey i do tego, że jej najlepsza przyjaciółka Stevie Rae pogrąży się w rozpaczy po stracie ukochanego Rephaima. Świadomość, że zadaje Zoey cierpienie, niezmiernie radowała Neferet, lecz Tsi Sgili była zbyt zdyscyplinowana, by zacząć triumfować przed ukończeniem czaru ofiarnego i wprowadzeniem w życie swoich zamiarów. Choć tej nocy w szkole panował niezwykły spokój, w rzeczywistości lada moment ktoś mógł wkroczyć do hali. Musiała działać szybko i po cichu. Na rozkoszowanie się efektami swoich knowań będzie jeszcze miała mnóstwo czasu. Przemawiała cicho do kota, przywołując go bliżej, a kiedy podszedł, przyklękła przy nim. Myślała, że będzie się jej bał. Koty miewają przeczucia. Oszukać je znacznie trudniej niż ludzi, adeptów czy nawet wampiry. Własny kot Neferet, Skylar, nie chciał się przenieść do apartamentu na dachu budynku Mayo; wolał się kręcić po zakamarkach Domu Nocy, obserwując ją wszechwiedząco wielkimi zielonymi oczami. Shadowfax miał mniej obaw. Skinęła na niego, a on podszedł jeszcze bliżej. Nie był przyjazny — nie łasił się do niej ani nie oznaczył jej swoim moczem, ale jednak podszedł, a tylko o to jej chodziło. Nie pragnęła jego miłości, lecz śmierci.

Tsi Sgili, nieśmiertelna małżonka ciemności i była najwyższa kapłanka Domu Nocy, zaledwie z mglistym cieniem żalu głaskała lewą ręką długi szary tygrysi grzbiet kota. Futro miał grube i miękkie, a ciało zwinne, lecz atletyczne. Podobnie jak Smok Lankford, którego wybrał na swego wampira, Shadowfax był silny i w kwiecie wieku. Szkoda, że trzeba go poświęcić w imię czegoś ważniejszego. Wyższego celu. Jej żal nie był równoznaczny z wahaniem. Wykorzystała otrzymany od bogini dar komunikacji z kotami, przekazując przez dotyk jeszcze więcej życzliwości już i tak ufnemu zwierzęciu. Nie przestając go głaskać lewą ręką, zachęcać do wyginania się i pomrukiwania, prawą chwyciła ostry jak brzytwa ceremonialny sztylet i szybko, jednym ruchem poderżnęła Shadowfaksowi gardło. Wielki kot nawet nie jęknął. Jego ciało wiło się w konwulsjach, próbując się wyrwać, lecz Neferet zaciskała pięść na futrze, trzymając zwierzę tak blisko siebie, że jego gorąca krew zalała przód zielonej aksamitnej sukni. Obecne wciąż wokół Tsi Sgili macki ciemności zadrżały wyczekująco. Zignorowała je. Poradziła sobie z nim szybciej, niż się spodziewała. Cieszyło ją to. Nie oczekiwała wprawdzie, że będzie się na nią gapił, a tymczasem kot wojownika nie odrywał od niej wzroku nawet wtedy, gdy upadł na piasek i leżał, oddychając płytko i wijąc się w drgawkach. Rozpoczęła rytuał. Musiała odprawić go szybko, póki zwierzę żyło. Ostrzem sztyletu narysowała krąg wokół konającego ciała. Krew kota spłynęła do rowka, tworząc coś w rodzaju szkarłatnej fosy. Następnie Neferet zanurzyła dłoń w ciepłej krwi, stanęła obok kręgu, uniosła obie ręce — jedną zakrwawioną, drugą z unurzanym we krwi sztyletem — i zaintonowała: Ofiara ma niech znakiem będzie. Niech ciemność zaraz tu przybędzie.

Auroksie, czyń moją wolę - Przypieczętuje Rephiama dolę! Przerwała, pozwalając kleistym mackom zimnej czerni muskać swoje ciało i otoczyć krąg. Czuła ich podniecenie, pragnienie, pożądanie i potworność. Przede wszystkim jednak czuła ich moc. By dokończyć czar, raz jeszcze zanurzyła sztylet we krwi i napisała nim na piasku resztę zaklęcia: Na moc bólu, krwi i znoju Bądź, naczynie, nożem moim! Cały czas mając przed oczami wyobraźni obraz Auroksa, wstąpiła do kręgu i zanurzyła nóż w ciele Shadowfaksa, przymocowując je do ziemi, a jednocześnie uwalniając nici ciemności, by mogły się nasycić krwią i bólem. Gdy kot był już całkowicie wykrwawiony i absolutnie martwy, Tsi Sgili przemówiła: — Ofiara została złożona. Zaklęcie rzucone. Rób, czego żądam. Zmuś Auroksa, by zabił Rephaima. Zmuś Stevie Rae do rozerwania kręgu. Odczyń czar ujawniający! Do dzieła! Sługi ciemności niczym kłębowisko węży odpełzły w noc, ku polu lawendy i innemu rytuałowi, który właśnie się tam odbywał. Neferet spoglądała za nimi, uśmiechając się z zadowoleniem. Jedna z macek, gruba jak jej ręka, uderzyła w drzwi prowadzące z hali do stajni. Tsi Sgili spojrzała w jej kierunku, słysząc stłumiony dźwięk rozbijanego szkła. Zaciekawiona ruszyła w tamtą stronę. Uważając, by nie narobić hałasu, zajrzała do stajni i jej szmaragdowe oczy rozszerzyły się z radosnego zdumienia. Gruba macka ciemności zachowała się naprawdę niezdarnie. Zrzuciła jedną z lamp gazowych z kołka zawieszonego w pobliżu snopów siana, które Lenobia zgromadziła dla swoich pupili. Zafascynowana Neferet

patrzyła, jak pierwszy snop się zajmuje, pluje, bucha żółtym ogniem, trzaska głośno i zaczyna płonąć na całego. Spojrzała wzdłuż długiego rzędu zamkniętych drewnianych boksów. Widać było jedynie rozmyte kontury koni. Większość / nich spała. Niektóre leniwie skubały siano, czekając na świt i odpoczynek w słoneczku, który będzie trwał dopóty, dopóki uczniowie nie przyjdą na wieczorne zajęcia. Przeniosła wzrok na siano. Cały snop płonął już żywym ogniem. W nozdrza uderzył ją zapach dymu, a w uszy trzask ognia, który szalał jak spuszczona z uwięzi bestia. Tsi Sgili odwróciła się i starannie zamknęła za sobą grube drzwi, oddzielając halę od stajni. „Całkiem możliwe, że nie tylko Stevie Rae pogrąży się dziś w żałobie” — pomyślała z rozkoszą, opuszczając halę i pozostałości po rzezi, nie zauważywszy białej kotki, która przydreptała do nieruchomego ciała Shadowfaksa, zwinęła się w kłębek obok niego i zamknęła oczy. Lenobia Nauczycielkę zbudziło przerażające przeczucie. Oszołomiona otarła dłońmi twarz. Przysnęła w bujanym fotelu przy oknie i nagle ocknęła się w czymś, co bardziej przypominało koszmar niż rzeczywistość. — To wariactwo — wymamrotała sennie. — Muszę się wreszcie wyciszyć. W przeszłości medytacje często pomagały jej w odzyskaniu spokoju. Wzięła głęboki oczyszczający oddech. I wtedy poczuła. Ogień! A konkretnie ogień w stajni. Zacisnęła zęby. „Precz, zmory z przeszłości! — pomyślała. — Jestem za stara na wasze gry!” Wtedy jednak złowróżbny trzask wyrwał ją z resztek otępiającego snu. Szybko rozsunęła ciężkie czarne zasłony, spojrzała w stronę stajni i wydała okrzyk przerażenia. To nie był sen!

Ani gra wyobraźni! To był koszmar na jawie. Płomienie lizały ściany budynku. Na oczach Lenobii dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się gwałtownie od środka i na tle kłębiącego się dymu i zabójczego ognia zamajaczyła sylwetka wysokiego kowboja wyprowadzającego ze stajni wielkiego szarego perszerona i czarną klacz. Puścił oba konie, odpędzając je od płomieni w kierunku szkolnych dziedzińców, i ponownie wbiegł w ogień. Na ten widok wszystkie wątpliwości Lenobii zniknęły, a każda cząstka jej ciała zbudziła się do życia. — O bogini, nie! To nie może się stać po raz drugi. Nie jestem już przestraszoną dziewczyną. Tym razem zakończenie będzie inne!

ROZDZIAŁ DRUGI Lenobia Wypadła z pokoju, pędem zbiegła po krótkich schodach prowadzących z jej mieszkania na parter i pognała do stajni. Spod drzwi wydobywały się kłęby dymu, ale wampirka pokonała panikę i przyłożyła dłoń do drewna. Nie było rozgrzane, więc otworzyła drzwi i próbowała błyskawicznie ocenić sytuację. Najmocniej paliło się na drugim końcu budynku, tam gdzie magazynowano zapasy, bardzo blisko boksu Mujaji oraz Bonnie, perszerona Travisa, i legowiska samego kowboja. — Travis! — zawołała, unosząc rękę, by osłonić twarz przed żarem. Wbiegła do stajni i zaczęła otwierać najbliższe boksy, by wypuścić konie. — Uciekaj, Persefono! — pogoniła deresza, który był tak przerażony, że bał się opuścić boks. — Travis? — zawołała Lenobia, gdy klacz w końcu wybiegła ze stajni. — Travis, gdzie jesteś? — Wypuszczam konie, które są najbliżej ognia! — odkrzyknął i w tym samym momencie wybiegła z tamtego kierunku szara klaczka, omal nie tratując wampirki. — Spokojnie, Anjo, spokojnie! — przemawiała do niej Lenobia, kierując ją ku wyjściu. — Wschodnie drzwi są odcięte przez ogień i... — Resztę słów Travisa zagłuszyła eksplozja szyb w siodłami. W powietrze wyleciały gorące okruchy szkła.

— Wyjdź stąd i zadzwoń po straż! — zawołała wampirka, otwierając najbliższy boks i wypuszczając wałacha. Przeklinała się w duchu za to, że przed wybiegnięciem z mieszkania nie chwyciła za komórkę i nie wezwała strażaków. — Już to zrobiłam — odpowiedział jej nieznajomy głos. Lenobia spojrzała w tamtą stronę i poprzez kłęby dymu zobaczyła adeptkę biegnącą ku niej i prowadzącą przerażoną do granic możliwości kasztankę. — Spokojnie, Divo. — Lenobia machinalnie uspokajała klacz, przejmując lejce z rąk dziewczyny. Pod wpływem jej dotyku zwierzę pozwoliło się uwolnić z kantaru i pogalopowało przez najbliższe wyjście za pozostałymi końmi. Kobieta odciągnęła adeptkę od narastającego żaru. — Ile jeszcze zosta... — Urwała, zauważając, że półksiężyc na czole dziewczyny jest czerwony. — Chyba tylko kilka. — Czerwona adeptka drżącą dłonią otarła z twarzy pot i sadzę. — Za... — zająknęła się — ...zaczęłam od Divy, b...bo zawsze ją lubiłam i myślałam, że może mnie pamiętać. Ale nawet ona się bała. Bardzo. Wtedy Lenobia przypomniała sobie tę dziewczynę. To była Nicole. Miała dar komunikacji z końmi i wrodzone umiejętności jeździeckie, nim zmarła, a potem zmartwychwstała i dołączyła do zbuntowanej frakcji Dallasa. Nie było jednak czasu na zadawanie pytań. Liczyło się tylko to, żeby bezpiecznie wyprowadzić stąd konie. I Travisa. — Świetnie się spisałaś, Nicole. Dasz radę tam wrócić? — Tak. — Dziewczyna potaknęła nerwowo. — Nie chcę, żeby się spaliły. Zrobię, co mi każesz. Lenobia położyła jej dłoń na ramieniu. — Chcę tylko, żebyś otworzyła boksy i odsunęła się. Ja wyprowadzę zwierzęta. — Dobrze, nie ma sprawy. — Nicole pokiwała głową. Sprawiała wrażenie zdyszanej i przestraszonej, lecz bez wahania ruszyła za nauczycielką do płonącej stajni.

— Travis! — wołała Lenobia, kaszląc i usiłując coś zobaczyć poprzez kłęby dymu. — Słyszysz mnie? — Tak! — dobiegło z płomieni. — Tu jestem! Furtka boksu się zacięła! — Musisz ją otworzyć! — Lenobia wiedziała, że nie wolno jej wpadać w panikę. — Trzeba otworzyć wszystkie! Ja przywołam konie do siebie i wyprowadzę, a ty biegnij za nimi. Wyciągnę was stąd! — Zrobione! — zawołał po chwili Travis z piekła ognia i dymu. — U mnie też wszystkie otwarte! — odkrzyknęła gdzieś z bliska Nicole. — Teraz biegnijcie za końmi na zewnątrz! — rozkazała im Lenobia i ruszyła tyłem ku dwuskrzydłowym drzwiom, które stały szeroko otwarte. Zatrzymała się w nich, unosząc dłonie wierzchem do góry i wyobrażając sobie, że przyciąga moc bezpośrednio z Zaświatów, z tajemnej krainy Nyks. Otworzyła serce i duszę na dar bogini. — Do mnie, moje piękne córy i synowie! Biegnijcie za moim głosem i miłością ku życiu! Konie w popłochu wybiegały z płomieni i atramentowoczarnego dymu. Ich strach był tak namacalny, że sprawiał wrażenie żywej istoty. Lenobia, która doskonale rozumiała przerażenie ogniem i śmiercią, posyłała wybiegającym na teren szkoły zwierzętom spokój i siłę. Czerwona adeptka spoglądała za nimi, kaszląc. — To już wszystkie — powiedziała i osunęła się na trawę. Lenobia ledwie na nią spojrzała. Wszystkie jej emocje skupione były na oszalałym stadzie, a wzrok na gęstniejącym dymie i unoszących się coraz wyżej płomieniach, z których wciąż nie wyłaniał się Travis. — Travis!!!—zawołała. Cisza. — Ogień szybko się rozprzestrzenia — wyjąkała adeptka i znów się rozkaszlała. — Mógł go zabić.

— Nie! — odparła stanowczo Lenobia. — Nie tym razem. — Odwróciła się w stronę stada i przywołała ukochaną klacz: — Mujaji! — Zwierzę zarżało i pokłusowało w jej kierunku. Kobieta uniosła dłoń, by je powstrzymać. — Spokojnie, ślicznotko. Pilnuj reszty moich dzieci. Użycz im swojej siły i spokoju oraz przekaż moją miłość. Klacz niechętnie, lecz posłusznie zaczęła krążyć między grupkami spłoszonych koni, zaganiając je w jedno stado. Zadowolona Lenobia wzięła dwa głębokie oddechy i wbiegła do płonącej stajni. Panował tam niewyobrażalny żar. Dym był tak gęsty, że oddychało się jak wrzątkiem. Na moment przeniosła się z powrotem do tamtej potwornej nocy w Nowym Orleanie i do innej płonącej stajni. Grube wybrzuszenia blizn na jej plecach zabolały na nowo i Lenobię ogarnęła panika. Na dźwięk kaszlu nadzieja zwyciężyła — Lenobia wróciła do teraźniejszości, odzyskując siłę woli i pokonując lęk. — Travis, nie widzę cię! — krzyknęła, zdejmując nocną koszulę, wbiegła do najbliższego boksu i zanurzyła ją w korycie z wodą. — Wracaj — wykrztusił. — Jasne! Już raz patrzyłam, jak ktoś ginie przeze mnie w ogniu. Nigdy więcej. Okryła się mokrą koszulą jak kurtką z kapturem i ruszyła w kierunku, z którego dobiegał kaszel. Znalazła Travisa obok otwartego boksu. Próbował wstać, ale zdołał jedynie uklęknąć, nim kaszel i duszność zgięły go wpół. Lenobia bez wahania wpadła do boksu i ponownie zamoczyła koszulę. — Co ty... — Kaszel znów nie pozwolił mu dokończyć. — Nie! Wynoś... — Nie mam czasu na kłótnie. Kładź się. — Nie był dość szybki, więc powaliła go kopniakiem, a gdy ze stęknięciem upadł na plecy, okryła mokrą koszulą jego twarz i pierś. — Leż tak — rozkazała, sięgając do koryta i zlewając wodą własną twarz i

włosy. Potem, nim Travis zdążył zaprotestować albo pokrzyżować jej plany, chwyciła go za nogi i zaczęła ciągnąć. „Czy on musi być taki wielki i ciężki?” — pomyślała jesz- nim dym zaczął jej mieszać w głowie. Płomienie szalały wokół i była pewna, że czuje zapach płonących włosów. „No cóż, Martin też był wielki...” Potem jej umysł całkiem odmówił współpracy, a ciało poruszało się jak sterowane pilotem, tyle że lego pilota nie obsługiwał żaden człowiek, lecz instynktowna potrzeba uratowania mężczyzny. — To ona! To Lenobia! — Nagle nie wiadomo skąd pojawiły się silne ręce, które usiłowały odebrać jej ciężar. Walczyła z nimi. „Tym razem Śmierć nie wygra! Nie i już!” — Już w porządku, pani profesor. Udało się. Poczuła chłód i dopiero wtedy zrozumiała, co się dzieje. Wdychała czyste powietrze i kaszlała gorącym dymem, czując, jak ktoś łagodnie pomaga jej usiąść na trawie i zakłada na twarz maskę tlenową, z której płynęło do jej płuc jeszcze cudowniejsze powietrze. Odetchnęła kilka razy i całkiem oprzytomniała. Wszędzie wokół biegali ludzcy strażacy. Płonącą stajnię polewano strumieniami wody z wielkich węży. Dwaj ratownicy pochylali się nad nią zdumieni, że tak szybko dochodzi do siebie. Zerwała maskę z twarzy. — Nim się zajmijcie! — Zdarła tlącą się koszulę z nieruchomego ciała Travisa. Zbyt nieruchomego jej zdaniem. — To człowiek, ratujcie go! — Tak jest — wymamrotał jeden z ratowników i obaj zabrali się do cucenia Travisa. — Lenobio, wypij to. — Ktoś wetknął jej puchar w ręce. Podniosła głowę i ujrzała dwie wampirskie uzdrowicielki ze szpitala Domu Nocy, Margaretę i Pefredo. Ukucnęły przy niej. Lenobia wypiła jednym długim haustem wino mocno zaprawione krwią i od razu poczuła pulsującą w żyłach energię. — Powinnaś pójść z nami — powiedziała Margareta. — To ci nie wystarczy do pełnego wyzdrowienia.

— Później — odparła Lenobia, rzucając na ziemię opróżniony puchar. Ignorując ratowników, dźwięk syren, gwar głosów i panujący dookoła chaos, podczołgała się do głowy Travisa. Ratownicy założyli mu już maskę, a teraz wkłuwali w rękę wenflon. Mężczyzna miał zamknięte oczy, poparzenia twarzy widoczne były nawet przez maskę. Ubrany był w dżinsy i pomiętą koszulkę, którą prawdopodobnie włożył w ostatniej chwili. Na nagich muskularnych ramionach już pojawiały się bąble. A dłonie... dłonie były spalone do ciała. Chyba mimowolnie jęknęła, dając wyraz swojej rozpaczy, bo Travis otworzył oczy. Były dokładnie takie, jak pamiętała: brąz whisky z odrobiną oliwkowej zieleni. Skrzyżowali spojrzenia. — Wyjdzie z tego? — zapytała ratownika znajdującego się bliżej niej. — Widywałem gorsze przypadki. Będzie miał spore blizny. Musimy go jednak jak najszybciej zawieźć do szpitala Świętego Jana, bo dym w płucach jest znacznie bardziej niebezpieczny niż oparzenia. — Ratownik umilkł, a kiedy znów się odezwał, Lenobia wiedziała, że się uśmiecha, choć nie odrywała wzroku od Travisa. — Szczęściarz z niego. Znalazła go pani w ostatniej chwili. — Tak naprawdę potrzebowałam na to dwustu dwudziestu czterech lat, ale cieszę się, że zdążyłam. Travis próbował coś powiedzieć, jego słowa jednak zdławił potworny urywany kaszel. — Przepraszam panią. Mamy wózek do transportu rannych. Odsunęła się, by przenieśli Travisa na wózek, lecz ani na moment nie oderwała wzroku od jego oczu. Szła obok, gdy wieźli go do karetki. Nim wnieśli go do środka, zdarł maskę i zapytał ochryple: — Co z Bonnie? — Nic jej nie jest. Czuję ją. Jest z Mujaji. Będę jej strzegła. Wszystkich ich będę strzegła — zapewniła go.

Wyciągnął rękę, a ona ostrożnie dotknęła jego przypalonej pokrwawionej dłoni. — Mnie też? — wychrypiał. — Tak, kowboju. Możesz się ze mną założyć o tę swoją wielką uroczą klacz. — Po czym nie zważając, że gapią się na nich ludzie, adepci i wampiry, pochyliła się i delikatnie pocałowała go w usta. — Myśl o szczęściu i koniach, a znajdziesz mnie. Tym razem zadbam o to, żebyś i ty był bezpieczny. — Miło to słyszeć. Mama zawsze mówiła, że potrzebuję stróża. Mam nadzieję, że odpoczywa spokojnie, gdy wie, że już to mam. — Jego głos brzmiał tak, jakby Travis miał w gardle papier ścierny. Uśmiechnęła się. — Masz, ale tym razem to ty musisz się nauczyć spokojnie odpoczywać. Dotknął jej dłoni koniuszkami palców. — Chyba już umiem. Bo znalazłem dom. Spojrzała w jego bursztynowo-oliwkowe oczy, tak znajome, lak bardzo podobne do oczu Martina, i wyobraziła sobie, że widzi także znajomą duszę z jej życzliwością i siłą, uczciwością i miłością. Duszę, która zdołała jakoś wypełnić obietnicę powrotu. Coś w środku mówiło jej, że chociaż ten wysoki wysportowany kowboj w niczym innym nie przypomina jej utraconego ukochanego, wreszcie na nowo odnalazła swoje serce. Emocje odebrały jej głos, tak że potrafiła jedynie się uśmiechnąć, skinąć głową i obrócić dłoń, by lekko uścisnąć jego palce — ciepłe, silne i zdecydowanie żywe. — Musimy już jechać — rzekł ratownik. Lenobia z wielką niechęcią cofnęła rękę i otarła oczy. — Na razie możecie go sobie wziąć, ale chcę jak najszybciej go odzyskać. — Rzuciła mężczyźnie w fartuchu groźne spojrzenie. — I proszę go dobrze traktować. Pożar w stajni jest niczym w porównaniu z żarem mojej furii. — T...tak jest — wymamrotał ratownik, szybko wsuwając Travisa do karetki. Nim zamknęły się drzwi i samochód odjechał,

błyskając kogutem, Lenobia usłyszała coś na kształt śmiechu, który szybko przeszedł w okropny kaszel. Gdy tak stała, spoglądając w ślad za karetką i martwiąc się o Travisa, ktoś w pobliżu odchrząknął znacząco. Lenobia natychmiast się obróciła i zobaczyła coś, co do tej pory ignorowała, zajęta wyłącznie Travisem. W szkole panowało istne pandemonium. Zaniepokojone konie tłoczyły się przy wschodnim murze, wozy strażackie zalewały płonącą wciąż stajnię hektolitrami wody, a adepci i wampiry stali w przerażonych bezradnych grupkach. — Spokojnie, Mujaji, spokojnie. Już wszystko dobrze, ślicznotko. Zamknęła oczy i skoncentrowała się na wykorzystaniu daru otrzymanego od bogini ponad dwieście lat temu. Natychmiast poczuła odpowiedź pięknej czarnej klaczy, która uspokoiła się, uwolniona od resztek strachu i paniki. Potem Lenobia przeniosła uwagę na perszerona, który tupał nerwowo i strzygł uszami, nie widząc nigdzie Travisa. — Nic mu nie jest, Bonnie. Nie musisz się bać — rzekła łagodnie wampirka, jednocześnie posyłając zaniepokojonej klaczy falę pozytywnych emocji. Bonnie opanowała się niemal równie szybko jak Mujaji, co niezmiernie ucieszyło Lenobię, pozwalając jej przenieść uwagę na resztę stada. — Persefono, Anjo, Divo, Biszkopciku, Cwaniaku — wybierała poszczególne konie i starała się przekazać im wsparcie — róbcie to co Mujaji. Bądźcie spokojne i silne. Nic wam nie grozi. Ktoś w pobliżu znów odchrząknął, dekoncentrując ją. Zirytowana otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą człowieka. Miał na sobie mundur strażacki i obserwował ją z uniesionymi brwiami i nieskrywanym zaciekawieniem. — Rozmawia pani z końmi? — Nie tylko rozmawiam. Proszę zobaczyć. — Wskazała stado za jego plecami. Odwrócił się i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

— Uspokoiły się. Dziwaczne. — Jakoś nie podoba mi się to określenie. Wolę słowo „magiczne”. — Lenobia od niechcenia skinęła strażakowi głową i ruszyła w stronę grupy adeptów zgromadzonej wokół Erika i profesor Pentesilei zwanej Pen. Mężczyzna podążył za nią niemal truchtem. — Jestem Steve Alderman. Kapitan Alderman — powiedział. — Staramy się opanować pożar i musimy wiedzieć, kto zarządza tym miejscem. — Sama chciałabym to wiedzieć, kapitanie — odparła ponuro Lenobia. — Proszę ze mną — dorzuciła. — Spróbuję to wyjaśnić. Dotarła do miejsca, gdzie stali Erik i Pen. Był tam również jeden z Synów Ereba, Kramisha, Shaylin i kilkoro byłych niebieskich adeptów z piątego oraz szóstego formatowania. — Pentesileo, wiem, że Tanatos towarzyszy Zoey i jej krę- nowi w odprawianiu rytuału na farmie Sylvii Redbird, ale gdzie jest Neferet? — zapytała głosem ostrym jak bicz. — N...nie mam pojęcia. — Roztrzęsiona nauczycielka literatury wpatrywała się w płonącą stajnię. — Poszłam do jej mieszkania, gdy zobaczyłam pożar, ale jej nie zastałam. — A na komórkę nie dzwoniliście? — zapytała Kramisha. — Nie odbiera — rzekł Erik. — Świetnie — mruknęła Lenobia. — Czy mogę przyjąć, że pod nieobecność wspomnianych osób to pani tu rządzi? — zapytał kapitan Alderman. — Na to wygląda — odparła. — Muszą państwo jak najszybciej sprawdzić, czy wszyscy uczniowie są na miejscu. W pobliżu stajni znaleźliśmy jedynie tę dziewczynę z czerwonym półksiężycem na czole. — Wskazał kciukiem pobliską ławkę. — Nie jest ranna, tylko trochę zdenerwowana. Tlen nad podziw szybko oczyszcza jej płuca, ale może warto byłoby ją przebadać w szpitalu. Lenobia spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła Nicole oddychającą głęboko przez maskę tlenową i badaną przez

ratownika. Margareta i Pefredo kręciły się obok, spoglądając na mężczyznę jak na wyjątkowo obrzydliwego insekta. — Szkolny szpital jest lepiej wyposażony w sprzęt do leczenia adeptów niż ludzkie szpitale — zauważyła Lenobia. — Jak pani sobie życzy. Decyzja należy do pani, a ja wiem, że wampirska fizjologia jest inna niż nasza. — Urwał, po czym dodał: — Nie chciałem pani urazić. Mój najlepszy kolega z liceum został naznaczony i przeszedł Przemianę. Lubiłem go i nadal lubię. Lenobia zdołała się uśmiechnąć. — Nie uraził mnie pan, kapitanie. Powiedział pan prawdę. Wampiry mają inne potrzeby fizjologiczne niż ludzie. Nicole otrzyma tu najlepszą opiekę. — Doskonale. W takim razie poślę chłopaków do hali sportowej, żeby zobaczyli, czy nikogo tam nie ma — rzekł strażak. — Wygląda na to, że opanujemy pożar, zanim się rozprzestrzeni, ale lepiej sprawdzić pobliskie miejsca. — Moim zdaniem sprawdzanie hali to strata czasu — powiedziała Lenobia, zawierzając intuicji. — Lepiej niech się skoncentrują na gaszeniu ognia. Pożar nie wybuchł sam z siebie. Trzeba się temu przyjrzeć, a zarazem sprawdzić, czy nikt z naszych nie znajduje się w środku. Ja wyślę wojowników do hali i pozostałych pomieszczeń. — Zgoda. Wygląda na to, że zdążyliśmy na czas. W hali na pewno będzie dym i zniszczenia po akcji ratunkowej, ale nie takie straszne, jak może się wydać na pierwszy rzut oka. Myślę, że konstrukcja budynku nie została naruszona. Jest zbudowany z solidnego grubego kamienia. Będzie wymagał pewnego remontu, ale szkielet przetrwa. — Strażak zasalutował i odszedł, wykrzykując rozkazy w kierunku najbliższych podwładnych. „Przynajmniej jedna dobra wieść” — pomyślała Lenobia, starając się nie patrzeć na dymiące resztki stajni. Przeniosła wzrok z powrotem na Erika i pozostałych.

— A gdzie Smok? Wciąż w hali? — Jego też nie znaleźliśmy — rzekł Erik. — Smok zniknął? — Duża kryta hala przylegała jedną ścianą do stajni. Do tej pory umysł Lenobii zaprzątały inne kwestie, ale nieobecność przywódcy Synów Ereba w kryzysowym dla szkoły momencie wydała jej się wysoce niepokojąca. — Nie podoba mi się, że Neferet i Smok jednocześnie się gdzieś k.-.ubili. To zły omen. — Lenobio... ja ją widziałam. Wszyscy przenieśli wzrok na drobną dziewczynę z kaskadą gęstych ciemnych włosów, przy których jej delikatne rysy wyglądały niemal jak u lalki. Lenobia szybko przypomniała sobie jej imię: Shaylin. Najnowszy nabytek Domu Nocy w Tulsie i jedyna adeptka, której Znak od samego początku był czerwony. Od pierwszego spotkania z nią, które nastąpiło zaledwie kilka dni wcześniej, wampirka miała wrażenie, że dziewczyna jest trochę dziwna. — Widziałaś Neferet? — Zmrużyła oczy. — Kiedy? Gdzie? — Jakąś godzinę temu — odparła Shaylin. — Siedziałam przed internatem i patrzyłam na drzewa. — Wzruszyła nerwowo ramionami. — Kiedyś byłam niewidoma, więc teraz, kiedy już widzę, lubię patrzeć. Na wszystko. — Mów, co z Neferet — ponaglił ją Erik. — Zobaczyłam, jak idzie chodnikiem w stronę hali. Wyglądała bardzo... hm... bardzo ciemno. — Shaylin umilkła z nieszczęśliwą miną. — Jak to: ciemno? — Shaylin ma specyficzny sposób widzenia ludzi — wyjaśnił Erik. Położył dłoń na ramieniu dziewczyny. — Skoro widziała, że Neferet jest ciemna, to chyba dobrze zrobiłaś, Lenobio, nie pozwalając wysłać do hali ludzkich strażaków. Lenobia chciała dalej naciskać na Shaylin, ale Erik spojrzał jej w oczy i ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Poczuła dreszcz, który nie zwiastował nic dobrego. To zdecydowało.

— Axisie, idź z Pentesileą do biura. Jeśli Diana śpi, obudźcie ją. Weźcie spis adeptów i rozdajcie go Synom Ereba. Niech znajdą każdą osobę po kolei i każą jej zameldować się u mentora, a potem wracać do pokoju. — Gdy Syn Ereba i nauczycielka odeszli, Lenobia spojrzała w szczere oczy Kramishy. — Możesz poprosić tych adeptów — wskazała kręcące się w pobliżu zagubione duszyczki — żeby się zameldowali u mentorów? — Jestem poetką. Umiem stworzyć całkiem niezły pentametr jambiczny, więc chyba potrafię też sobie poradzić z bandą przestraszonych sennych dzieciaków. Lenobia odpowiedziała uśmiechem. Lubiła tę dziewczynę, jeszcze zanim umarła, by się odrodzić jako czerwona adeptka pisząca tak prorocze wiersze, że mianowano ją Wampirską Mistrzynią Poezji. — Dziękuję, Kramisho. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Postaraj się zrobić to szybko. Wiem, że nie muszę ci tego mówić, ale świt zbliża się wielkimi krokami. — Jakbym nie wiedziała — prychnęła adeptka. — Jeśli wkrótce się gdzieś nie schronię, spalę się bardziej doszczętnie niż ta stajnia. Gdy Kramisha oddaliła się pospiesznie, wzywając rozproszonych adeptów, Lenobia spojrzała na Erika i Shaylin. — Musimy przeszukać halę. — Zgoda — rzekł Erik. — Chodźmy. Shaylin jednak się zawahała. Odruchowo strząsnęła z ramienia dłoń Erika, co nie uszło uwagi Lenobii, po czym spojrzała w niebo i westchnęła, jakby na coś czekała lub czegoś pragnęła. — O co chodzi? — zapytała nauczycielka, choć miała na głowie ważniejsze rzeczy niż zajmowanie się roztargnioną dziwną czerwoną adeptką. — Gdzie jest deszcz, gdy go potrzebujemy? — zapytała w zamyśleniu Shaylin, nie odrywając wzroku od nieba.