chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 07 - Koszmar stracharza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 07 - Koszmar stracharza.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Delaney Joseph - Kroniki Wardstone t.1-13
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 338 osób, 203 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

Joseph Delaney Koszmar stracharza Cykl: Kroniki Wardstone Tom 7 Tytuł oryginalny: The Spook's Nightmare Przełożyła: Paulina Braiter Rok pierwszego wydania: 2010 Rok pierwszego wydania polskiego: 2011 Spis treści: Rozdział 1. Czerwona od krwi............................................................................................................................................................2 Rozdział 2. Jeszcze nie umarłeś........................................................................................................................................................5 Rozdział 3. Starzec............................................................................................................................................................................8 Rozdział 4. Skrzydlate szczury........................................................................................................................................................11 Rozdział 5. Pomiot...........................................................................................................................................................................14 Rozdział 6. Jeszcze jedna martwa...................................................................................................................................................17 Rozdział 7. Odcięto mu kciuki..........................................................................................................................................................21 Rozdział 8. Wiedza o buganie..........................................................................................................................................................24 Rozdział 9. Atak bugana..................................................................................................................................................................28 Rozdział 10. Niebezpieczny przeciwnik...........................................................................................................................................33 Rozdział 11. Służka czarownicy.......................................................................................................................................................35 Rozdział 12. W oku kościńca...........................................................................................................................................................39 Rozdział 13. Mój dar dla Hrabstwa..................................................................................................................................................42 Rozdział 14. Walka na śmierć i życie...............................................................................................................................................45 Rozdział 15. Kości kciuków..............................................................................................................................................................47 Rozdział 16. Najgorszy koszmar twojego mistrza...........................................................................................................................51 Rozdział 17. Martwy jak głaz............................................................................................................................................................55 Rozdział 18. Zabłąkany duch...........................................................................................................................................................58 Rozdział 19. Skarbiec Grima............................................................................................................................................................61 Rozdział 20. Niewiarygodna moc.....................................................................................................................................................64 Rozdział 21. Gotowi do walki...........................................................................................................................................................67 Rozdział 22. Bitwa o wzgórze Tynwaldu..........................................................................................................................................70 Rozdział 23. Koszmary....................................................................................................................................................................73 Rozdział 24. Straszne rzeczy...........................................................................................................................................................76 Rozdział 25. Trzepot skrzydeł..........................................................................................................................................................79 Rozdział 26. Skażony przez mrok....................................................................................................................................................83 Rozdział 27. Teraz zabiorę ci kości.................................................................................................................................................86 Rozdział 28. Bugan..........................................................................................................................................................................88 Rozdział 29. Zwiastun smutku.........................................................................................................................................................91 Rozdział 30. Cała prawda................................................................................................................................................................95 * * * Dla Marie - 1 -

NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE... KAMIENIEM STRAŻNICZYM Rozdział 1. Czerwona od krwi. Wraz ze stracharzem i Alice przeprawialiśmy się przez rozlegle wzgórza w drodze powrotnej do Chipenden. Trzy ogary, Szpon, Krew i Kość, powarkiwały radośnie, dotrzymując nam kroku. Pierwsza część wspinaczki okazała się całkiem przyjemna. Całe popołudnie padał deszcz, lecz wieczór nastał pogodny, bezchmurny, jak to bywa późną jesienią; lekki wietrzyk mierzwił nam włosy. Idealna pogoda do marszu. Myślałem, że okolica jest spokojna. Na szczycie jednak czekał nas potężny wstrząs. Na północy, poza wzgórzami, dostrzegliśmy chmurę czarnego dymu. Wyglądało, jakby paliło się Caster. Czyżby w końcu dotarła tu wojna?, pomyślałem z lękiem. Przed wielu laty sojusz wrogich krajów najechał naszą ojczyznę, daleko na południu. Od tego czasu, mimo najlepszych wysiłków wszystkich Hrabstw, najeźdźcy powoli przesuwali się ku północy. - Jak mogli zajść tak daleko bez naszej wiedzy? - Stracharz podrapał się po brodzie, wyraźnie poruszony. - Z pewnością dotarłyby do nas jakieś wieści, czy choćby ostrzeżenie? - Może nadciąga tylko niewielki oddział, który przybył morzem? - podsunąłem. Wydawało się to całkiem możliwe. Statki wroga już wcześniej dobijały do brzegu i atakowały nabrzeżne osady - choć jak dotąd oszczędzały naszą część Hrabstwa. Kręcąc głową, stracharz ruszył gwałtownie w dół zbocza, maszerując w szaleńczym tempie. Alice obdarzyła mnie niespokojnym uśmiechem. Pospieszyliśmy w ślad za nim. Obciążony laską i obiema torbami, z trudem utrzymywałem równowagę na mokrej, śliskiej trawie. Wiedziałem jednak, co niepokoi mistrza. Obawiał się o swą bibliotekę. Na południu żołnierze często plądrowali i palili domy, - 2 -

toteż martwił się o bezpieczeństwo ksiąg, skarbnicy mądrości, gromadzonej przez całe pokolenia stracharzy. Od trzech lat terminowałem u mojego mistrza, ucząc się, jak się rozprawiać z duchami, widmami, wiedźmami, boginami i najróżniejszymi stworami mroku. Przez większość dni mistrz udzielał mi lekcji, ale drugim źródłem wiedzy pozostawała biblioteka. Niewątpliwie była bardzo ważna. Gdy zostawiliśmy za sobą wzniesienie, skierowaliśmy się wprost ku Chipenden. Z każdym krokiem wzgórza na północy zdawały się coraz wyższe. Przeprawiliśmy się właśnie przez wąską rzeczkę, przeskakując z kamienia na kamień, do wtóru pluskania wody, gdy Alice uniosła rękę. - Żołnierze wroga! - zawołała. W dali grupka mężczyzn maszerowała na wschód, przecinając naszą ścieżkę. Dostrzegliśmy co najmniej dwa tuziny zbrojnych, miecze u ich pasów migotały jasno w promieniach zachodzącego słońca, wiszącego nisko nad horyzontem. Zatrzymaliśmy się i przycupnęliśmy na brzegu w nadziei, że nas nie zauważyli. Kazałem psom leżeć cicho; posłuchały natychmiast. Żołnierze nosili szare mundury i stalowe hełmy z szerokimi osłonami nosa, jakich wcześniej nie oglądałem. Alice miała rację. Nadciągał liczny patrol wroga. Niestety, dostrzegli nas niemal natychmiast. Jeden z nich pokazał ręką i warknął rozkaz; niewielka grupka odłączyła się od oddziału. Zbrojni puścili się ku nam biegiem. - Tędy! - zawołał stracharz, chwytając torbę, by uwolnić mnie od nadmiernego obciążenia. Pomknął wzdłuż rzeczki; Alice i ja podążyliśmy za nim, psy również. Przed sobą ujrzeliśmy duży las. Może uda nam się tam zgubić pogoń, pomyślałem. Lecz gdy tylko dotarliśmy do linii drzew, straciłem nadzieję. Niedawno został uporządkowany: nie dostrzegłem żadnych młodych drzewek ani krzaków - jedynie rzadko rosnący starodrzew. Żadnej kryjówki. Zerknąłem przez ramię. Prześladowcy rozproszyli się, tworząc nierówny szereg. Większość poruszała się powoli, choć jeden żołnierz na przedzie wyraźnie nas doganiał; groźnie wymachiwał trzymanym w ręku mieczem. Nim się zorientowałem, stracharz przystanął gwałtownie. Rzucił mi do stóp torbę. - Biegnij dalej, chłopcze! Ja się nim zajmę - polecił, obracając się ku żołnierzowi. Przywoławszy do siebie psy, zatrzymałem się, marszcząc czoło. Nie mogłem tak zostawić mistrza. Chwyciłem jego torbę, uniosłem laskę. W razie potrzeby ruszę mu z pomocą. Psy, zajadłe ogary, nieznające strachu, wezmę ze sobą. Obejrzałem się na Alice. Ona także przystanęła i patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Miałem wrażenie, że mamrocze coś pod nosem. Wietrzyk ustał nagle, chłód runął na nas niczym lodowate ostrze, wbijające mi się w twarz. Wokół zapadła niespodziewana cisza, jakby wszelkie istoty w lesie wstrzymały oddech. Spomiędzy drzew, ze wszystkich stron wypełzły nagle smużki mgły. Ponownie spojrzałem na Alice. Nic nie zapowiadało podobnej zmiany pogody. Nie wydawała się naturalna. Czyżby zadziałała czarna magia? Psy warowały, popiskując cicho. Nawet jeśli mgła miała nam pomóc, mistrz z pewnością rozgniewałby się, że Alice użyła czarnej magii. Przez dwa lata szkoliła się na wiedźmę, więc zawsze się obawiał, że w końcu zwróci się ku mrokowi. Do tej pory stracharz zdążył już zająć pozycję obronną, unosząc ukośnie laskę. Żołnierz, który doń dotarł, ciął w dół mieczem. Serce podeszło mi do gardła, nie musiałem się jednak obawiać. Usłyszałem okrzyk bólu - wydał go jednak żołdak, nie mój mistrz. Miecz, wirując, poleciał w trawę, a potem stracharz wymierzył mocny cios w skroń napastnika, powalając go na kolana. Mgła gęstniała szybko, na kilka chwil mistrz zniknął mi z oczu. Potem usłyszałem, że biegnie ku nam. Kiedy się z nami zrównał, pospieszyliśmy dalej, podążając wzdłuż rzeki. Mgła z każdym krokiem robiła się coraz gęściejsza. Wkrótce zostawiliśmy za sobą las i strumień; skierowaliśmy się wzdłuż gęstego głogowego żywopłotu na północ. Po kilkuset jardach stracharz gestem nakazał nam, byśmy przystanęli. Przykucnęliśmy w rowie, wstrzymując oddech. Nasłuchiwaliśmy. Z początku nie słyszeliśmy odgłosów pościgu, potem jednak z północy i wschodu dobiegły głosy. Wciąż nas szukali, choć robiło się coraz ciemniej, zatem z każdą minutą szanse, że nas odkryją, malały. Już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, gdy głosy dobiegające z północy stały się donośniejsze. Wkrótce usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Wyglądało, że nieprzyjaciel trafił wprost na naszą kryjówkę. Wraz z mistrzem zacisnęliśmy dłonie na swych kijach, gotowi do walki na śmierć i życie. Nasi prześladowcy minęli nas w odległości zaledwie paru jardów po prawej - we mgle dostrzegliśmy niewyraźne sylwetki trzech mężczyzn. Ponieważ jednak przykucnęliśmy w rowie, nie zauważyli nas. Kiedy kroki i głosy znów ucichły, stracharz pokręcił głową. - 3 -

- Nie wiem, ilu ich nas szuka - wyszeptał - ale się nie poddają. Lepiej zostańmy tu przez resztę nocy. I tak przyszło nam spędzić zimną, niewygodną noc w rowie. Z początku spałem niespokojnie. Jak to często bywa w podobnych sytuacjach, pogrążyłem się w głębokim śnie akurat wtedy, kiedy nadszedł czas pobudki. Obudziła mnie Alice, potrząsając za ramię. Usiadłem i rozejrzałem się dokoła. Słońce już wzeszło, widziałem płynące po niebie szare chmury. Wiatr świstał w żywopłocie, kołysał cienkimi, bezlistnymi gałązkami. - Wszystko w porządku? - spytałem. Alice przytaknęła z uśmiechem. - W promieniu mili nie ma nikogo. Żołnierzykowie zrezygnowali. Odeszli. Nagle usłyszałem jakiś dźwięk przypominający jęczenie. Stracharz. - Pewnie dręczą go złe sny - zauważyła Alice. - Może trzeba go obudzić? - zaproponowałem. - Zostaw go na parę minut. Najlepiej, by sam się ocknął. Ale krzyki i jęki mojego mistrza stawały się coraz głośniejsze. Cały zaczął dygotać, coraz bardziej poruszony, toteż po minucie potrząsnąłem lekko jego ramieniem. - Wszystko w porządku, panie Gregory? - spytałem. - Chyba miał pan koszmary. Przez moment patrzył na mnie szalonymi oczami, jak na kogoś obcego czy nawet wroga. - O tak, śniłem prawdziwy koszmar - rzekł w końcu. - Sen o Kościstej Lizzie... Koścista Lizzie była matką Alice, potężną wiedźmą, obecnie uwięzioną w jamie w ogrodzie stracharza w Chipenden. - Siedziała na tronie - podjął mistrz - a Zły stał u jej boku, z dłonią na jej lewym ramieniu. Znajdowali się w wielkiej sali, której z początku nie rozpoznałem. Podłoga była czerwona od krwi. Więźniowie krzyczeli ze zgrozy, a potem ginęli - ścinano im głowy. Lecz dopiero widok komnaty naprawdę mną wstrząsnął. - Gdzie to się działo? - spytałem. Stracharz pokręcił głową. - W wielkiej sali na zamku w Caster! Lizzie rządziła Hrabstwem... - Przecież to tylko zły sen - pocieszyłem go. - Jest bezpiecznie uwięziona. - Może - mruknął stracharz. -Ale nigdy jeszcze nie nawiedził mnie równie wyrazisty senny majak. * * * Ruszyliśmy ostrożnie w kierunku Chipenden. Stracharz nie wspomniał ani słowem o mgle, która podniosła się nagle poprzedniego wieczoru. Ostatecznie pora roku sprzyjała mgłom, a on zajmował się wówczas przygotowaniami do starcia z żołdakiem. Ja jednak nie wątpiłem, iż mgła pojawiła się na wezwanie Alice. Ale kimże byłem, by protestować? Przecież mnie samego także skaził mrok. Dopiero co wróciliśmy z Grecji po pokonaniu Ordyny, jednej z dawnych bogów. Zwycięstwo słono nas kosztowało. Moja mama zginęła, by nam je zapewnić, podobnie Bill Arkwright, stracharz pracujący na północ od Caster - dlatego właśnie prowadziliśmy ze sobą jego psy. Ja także zapłaciłem straszliwą cenę. Aby umożliwić nam zwycięstwo, sprzedałem duszę Złemu. Teraz jedyną rzeczą, jaka nie pozwalała mu zawlec mnie w mrok, był słój krwi, który dostałem od Alice i nosiłem w kieszeni. Dopóki miałem go przy sobie, Zły nie mógł do mnie przystąpić. Alice musiała pozostawać blisko mnie, bo także potrzebowała ochrony - w przeciwnym razie Zły zabiłby ją w zemście za to, że mi pomogła. Oczywiście, stracharz nie miał o niczym pojęcia. Gdybym mu powiedział, co zrobiłem, oznaczałoby to koniec terminu. W miarę jak wspinaliśmy się po zboczu w stronę Chipenden, mój mistrz coraz bardziej się denerwował. Co krok natykaliśmy się na ślady zniszczenia: wypalone domy, porzucone gospodarstwa, a raz nawet zauważyliśmy trupa w przydrożnym rowie. - Miałem nadzieję, że nie zapuszczą się tak daleko w głąb lądu. Przeraża mnie myśl o tym, co zastaniemy w domu, chłopcze - rzekł ponurym tonem stracharz. Zazwyczaj unikał przejścia przez Chipenden: większość ludzi bało się stracharza, a mój mistrz szanował wolę miejscowych. Kiedy jednak przed nami pojawiły się szare łupkowe dachy, jedno spojrzenie wystarczyło, byśmy pojęli, że coś jest bardzo nie tak. - 4 -

Niewątpliwie przeszli tędy żołnierze wroga. Wiele dachów nosiło ślady zniszczenia: z dziur wystawały zwęglone belki. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym gorzej wszystko wyglądało. Niemal trzecią część domów spalono do gołej ziemi, pozostawiając jedynie poczerniałe kamienne skorupy w miejscach, gdzie kiedyś żyły cale rodziny. Te, które uniknęły pożaru, potraciły okna i drzwi. Wszędzie dostrzegałem ślady grabieży. Wioska sprawiała wrażenie wyludnionej, później jednak usłyszeliśmy stukot. Ktoś pracował młotkiem. Stracharz poprowadził nas brukowanymi ulicami w stronę źródła dźwięku. Zmierzaliśmy w kierunku głównego traktu wiodącego przez wieś, wzdłuż którego mieściły się kramy. Minęliśmy splądrowane sklepik warzywny oraz piekarnię, zbliżyliśmy się do kramu rzeźnika, z którego zdawał się dobiegać hałas. Rzeźnik wciąż tam był, jego ruda broda lśniła w blasku porannego słońca, ale nie naprawiał zniszczonego kramu. Przybijał wieko do trumny. W pobliżu stały jeszcze trzy, już zamknięte, gotowe do pogrzebu. Jedna, mała, bez wątpienia kryła w sobie dziecko. Na nasz widok rzeźnik podniósł się. Podszedł uścisnąć dłoń stracharza. Tylko z nim mój mistrz miał kontakt we wsi - rzeźnik był jedyną osobą, z jaką rozmawiał o tematach innych niż nasze sprawy. - Działy się okropne rzeczy, panie Gregory - rzekł teraz. - Nic już nigdy nie będzie tak samo. - Mam nadzieję, że to nie... - wymamrotał stracharz, zerkając na trumny. - O nie, Panu niech będą dzięki - pospieszył z odpowiedzią rzeźnik. - To się zdarzyło trzy dni temu. Akurat zdążyłem wywieźć rodzinę w bezpieczne miejsce. Nie, ci tutaj, biedacy, nie uciekli niestety dość szybko. Żołnierze zabili wszystkich, których znaleźli. Napadł na nas zaledwie patrol nieprzyjaciela, ale bardzo duży. Szukali zapasów. Nie musieli palić domów ani zabijać ludzi. Dlaczego wybili całą rodzinę? Mogli po prostu zabrać, co chcieli, i odejść. Stracharz pokiwał głową. Wiedziałem, jak brzmi odpowiedź, choć nie mówił jej głośno: działo się tak, bo Zły krążył swobodnie po świecie. Przez niego ludzie stawali się okrutniejsi, a wojny dziksze. - Przykro mi z powodu pańskiego domu, panie Gregory - dodał rzeźnik. Z twarzy stracharza odpłynęła krew. - Co się stało? - spytał ostro. - Och, naprawdę mi przykro. Nie wiedział pan? Zakładałem, że już pan tam zajrzał. Z odległości wielu mil słyszeliśmy wycie i ryki bogina. Musiało być ich jednak zbyt wielu, by mógł sobie z nimi poradzić. Splądrowali pański dom, zabrali każdą rzecz, jaką zdołali wynieść, a resztę podpalili... Rozdział 2. Jeszcze nie umarłeś. Bez jednego słowa stracharz odwrócił się na pięcie. - Niemal biegiem ruszył w górę zbocza. Po chwili bruk ustąpił miejsca błotnistemu traktowi. Pokonawszy wzgórze, dotarliśmy do granicy ogrodu. Poleciłem psom, by czekały. Zagłębiliśmy się między drzewa. Wkrótce znaleźliśmy pierwsze trupy. Leżały tam już jakiś czas, bowiem w powietrzu rozchodził się ostry smród śmierci; nosiły szare mundury oraz charakterystyczne hełmy wroga. Pojąłem, że grabieżców spotkała gwałtowna śmierć: jednym rozszarpano gardła, innym zmiażdżono czaszki. Wyraźnie sprawił to bogin. Kiedy jednak wyłoniliśmy się spomiędzy drzew i ruszyliśmy przez trawnik przy domu, przekonaliśmy się, iż rzeźnik miał rację. Żołdaków wyroiło się zbyt wielu, by bogin zdołał pokonać wszystkich. Podczas gdy zabijał intruzów z jednej strony ogrodu, inni podkradli się bliżej. Wreszcie podpalili zabudowania. Pozostały tylko nagie, poczerniałe ściany. Dom stracharza w Chipenden zamienił się w wypaloną skorupę: dach się zawalił, z wnętrza zniknęło wszystko - łącznie z bezcenną biblioteką. - 5 -

Mistrz długi czas w milczeniu wpatrywał się w pogorzelisko. W końcu zdecydowałem się przemówić pierwszy. - Gdzie teraz podziewa się bogin? - Zawarłem z nim pakt - odparł stracharz, nie patrząc na mnie. - W zamian za strzeżenie domu, gotowanie i sprzątanie oddałem mu władzę nad ogrodem. Mógł sobie wziąć każde żywe stworzenie, jakie zastał tam po zmroku - oprócz mych uczniów oraz stworów w nim uwięzionych - jeśli tylko wydał wcześniej trzy ostrzegawcze krzyki. Ich krew należała do niego. Lecz pakt obowiązywał dopóty, dopóki dom nie stracił dachu. Toteż po pożarze bogin odzyskał wolność. Odszedł na zawsze. Powoli okrążaliśmy pozostałości domu. W końcu dotarliśmy do wielkiej sterty szaroczarnych popiołów na trawniku. Żołnierze, wygarnąwszy księgi z bibliotecznych półek, rozniecili wielkie ognisko. Stracharz padł na kolana, zaczął grzebać w wystygłych popiołach. Niemal wszystko, na co trafił, rozpadało mu się w palcach. W końcu znalazł przypaloną skórzaną okładkę: grzbiet księgi, który w jakiś sposób ocalał z ognia. Uniósł go, oczyścił palcami. Przez ramię mistrza odczytałem tytuł: „Potępienie, oszołomienie, desperacja". Czyli księga, którą napisał dawno temu, w młodości - fundamentalne dzieło dotyczące opętania. Pożyczył mi ją kiedyś, gdy groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Mateczki Malkin. Teraz z tomu pozostała tylko okładka. Biblioteka mego mistrza przepadła, płomienie pochłonęły słowa zapisane przez całe pokolenia stracharzy - dziedzictwo niezliczonych lat walki z mrokiem, wielką skarbnicę wiedzy. Usłyszałem jego szloch. Odwróciłem się, zawstydzony. Czyżby płakał? Alice pociągnęła szybko trzy razy nosem. Chwyciła mnie za lewe ramię. - Chodź ze mną, Tom - wyszeptała. Ostrożnie przemknęła pod kilkoma opalonymi belkami, weszła do domu przez dziurę; tam niegdyś tkwiły tylne drzwi. Powoli odnalazła drogę do zrujnowanej biblioteki, z której pozostało jedynie zwęglone drewno i popioly. W końcu zatrzymała się, wskazała palcem podłogę. Z trudem dostrzegłem grzbiet kolejnej książki. Rozpoznałem ją natychmiast: bestiariusz stracharza. Wstrzymując oddech, podniosłem tom. Czy z niego również pozostała ledwie sama okładka? Ku swej radości przekonałem się, że stronice ocalały. Przejrzałem je szybko. Przypalone przy brzegach, lecz nietknięte, czytelne. Skinieniem głowy podziękowałem Alice. Zaniosłem bestiariusz mistrzowi. - Jedna z ksiąg ocalała - oznajmiłem. - Alice ją wypatrzyła. Odebrał mi znalezisko, przez długi czas wbijał wzrok w okładkę; jego twarz nie zdradzała niczego. - Tylko jedna z tak wielu, reszta spłonęła bez śladu - rzekł w końcu. - Ale pana bestiariusz to jedna z najważniejszych prac - przypomniałem. - Lepsze to niż nic! - Zostawmy starego Gregory'ego na chwilę - wyszeptała Alice, po czym wzięła mnie łagodnie za rękę i odprowadziła na bok. Podążyłem za nią przez trawę, między drzewa zachodniego ogrodu. Ze znużeniem pokręciła głową. - Jest coraz gorzej i gorzej - mruknęła. - Ale wkrótce powinien dojść do siebie. - Mam nadzieję, Alice. Naprawdę. Biblioteka wiele dla niego znaczyła. Jej zachowanie i uzupełnianie stanowiło ważną część pracy mistrza. Spłonęło jego dziedzictwo, przeznaczone dla następnych pokoleń stracharzy. - Ty będziesz kiedyś tutejszym stracharzem, Tom. Poradzisz sobie bez książek. Zacznij pisać własne - to właśnie musisz zrobić. Zresztą, nie wszystko jeszcze stracone. Oboje wiemy, gdzie znaleźć kolejną bibliotekę. No, i musimy poszukać sobie innego dachu nad głową. Nie ma sensu udawać się na południe, do wilgotnego, zimnego domu starego Gregory'ego w Anglezarke. Leży teraz za linią wroga, a w dodatku nie damy rady spędzić tam zimy. I nie ma żadnych książek. Biedny Bill Arkwright nie będzie już mieszkał we młynie, powinniśmy zatem jak najszybciej ruszyć na północ, w stronę kanału. Żołnierze nie mogli odejść zbyt daleko. - Może masz rację, Alice. Nie warto dłużej czekać. Chodź, przedstawimy twoje rozwiązanie panu Gregory'emu. Biblioteka Arkwrighta jest znacznie mniejsza niż nasza, ale to zawsze jakiś początek - fundament, który można rozbudować. Wyszliśmy spomiędzy drzew. Ponownie ruszyliśmy przez trawnik, podchodząc do stracharza z innej strony. Siedział na trawie, wpatrując się w trzymany w dłoniach bestiariusz. Nie dostrzegał naszej obecności. Alice zatrzymała się nagle. Obejrzała się w stronę wschodniego ogrodu, gdzie leżały pogrzebane wiedźmy. Ponownie trzy razy pociągnęła głośno nosem. - 6 -

- Co się stało, Alice? - spytałem, dostrzegając troskę na jej twarzy. - Coś jest nie tak, Tom. Wcześniej, przechodząc przez ten trawnik, zawsze czułam woń Lizzie. Koścista Lizzie przez dwa lata uczyła Alice. Była potężną, bezecną kościaną czarownicą, pogrzebaną żywcem w jamie i uwięzioną tam na wieki przez mego mistrza. Zasłużyła sobie na ponury los. Mordowała dzieci, wykorzystując ich kości w mrocznych, magicznych rytuałach. Alice ruszyła przodem między drzewa wschodniego ogrodu. Minęliśmy groby, w których spoczywały martwe czarownice. Wszystko wyglądało jak należy. Kiedy jednak dotarliśmy do wiedźmiej jamy, tam gdzie tkwiła Lizzie, przeżyłem wstrząs. Pręty zostały wygięte, dziura okazała się pusta. Koścista Lizzie uciekła. - Kiedy się wydostała, Alice? - spytałem nerwowo, lękając się, że wiedźma czai się w pobliżu. Alice znów powęszyła. - Co najmniej dwa dni temu - ale nie martw się, już dawno stąd odeszła. Bez wątpienia wróciła do domu, do Pendle. I dobrze, że się jej pozbyliśmy. Wróciliśmy do stracharza. - Koścista Lizzie uciekła z jamy - poinformowałem go. - Alice sądzi, że to się zdarzyło w dzień po tym, jak żołnierze spalili dom. - Były tam inne czarownice - dodała Alice. - Po odejściu bogina mogły wtargnąć do ogrodu i ją uwolnić. Stracharz nie dał po sobie poznać, że usłyszał nasze słowa. Przyciskał bestiariusz do piersi, wbijając ponury wzrok w stos popiołów. Uznałem, że to nie najlepszy moment, by proponować, abyśmy ruszyli na północ do domu Arkwrighta. Robiło się już ciemno, a mieliśmy za sobą ciężką podróż na zachód, zakończoną smutnym odkryciem. Musiałem mieć nadzieję, że rano mistrz dojdzie do siebie. Ponieważ bogin już im nie zagrażał, zagwizdałem na psy. Od powrotu z Grecji Szpon i jej dwa dorosłe szczeniaki, Krew oraz Kość, mieszkały ze starym pasterzem, żyjącym za długim wzgórzem. Niestety, opieka nad psami stała się dla niego zbyt ciężkim zadaniem, toteż odebraliśmy mu całą trójkę. Właśnie wracaliśmy do Chipenden, gdy ujrzeliśmy dym nad Caster. Akrwright używał swych psów do chwytania i zabijania wodnych wiedźm. Rozpaliłem na trawniku niewielkie ognisko, Alice ruszyła polować na króliki. Złapała trzy, wkrótce piekły się już nad ogniem, a mnie do ust napływała ślinka. Gdy były gotowe, zaprosiłem stracharza. Nalegałem, aby do nas dołączył i posilił się przy ogniu. Ponownie nie zareagował, zupełnie jakbym mówił do ściany. Nim ułożyliśmy się na noc, mój wzrok powędrował ku zachodowi. Na Wzgórzu Wici płonął ogień. Na moich oczach stawał się coraz jaśniejszy. - Rozpalili wici, zamierzają wezwać więcej wojska, Alice - powiedziałem. - Przypuszczam, że wkrótce dojdzie do bitwy. Łańcuch ognisk przecinających Hrabstwo z północy na południe, przeskakujących ze wzgórza na wzgórze, wzywał ostatnie rezerwy na bój. * * * Choć leżeliśmy z Alice tuż przy dogasającym ognisku, czuliśmy nocny chłód. Nie mogłem zasnąć, zwłaszcza że Szpon ułożyła mi się na stopach. W końcu jednak przysnąłem. Ocknąłem się gwałtownie tuż przed świtem. Zbudziły mnie głośne dźwięki - huki, trzaski, łomoty. Grzmi?, zastanawiałem się, wciąż oszołomiony snem. - Posłuchaj tylko tych dział, Tom! - zawołała Alice. - Nie strzelają zbyt daleko. Na południu zaczęła się bitwa. Klęska oznaczałaby, że wróg opanuje całe Hrabstwo. Musieliśmy natychmiast ruszyć na północ, póki jeszcze istniała jakaś szansa. Razem podeszliśmy do stracharza, który wciąż siedział w tym samym miejscu, ze spuszczoną głową, tuląc do siebie książkę. - Panie Gregory - zacząłem - we młynie Billa Arkwrighta pozostała niewielka biblioteka. To zawsze jakiś początek. Fundament, na którym da się budować. Może zatem ruszymy na północ, może tam na razie zamieszkamy? Będzie bezpieczniej. Nawet jeśli nieprzyjaciel wygra, niekoniecznie zapuści się na północ dalej niż do Caster... - 7 -

Wrogowie mogli posłać patrole, ale najpewniej jedynie zajmą Caster, wysunięte najbardziej na północ duże miasto Hrabstwa. Być może ogóle nie zauważą młyna, ukrytego wśród drzew nad kanałem. Stracharz nadal nie podnosił głowy. - Jeśli będziemy dłużej zwlekać, raczej nie zdołamy się przedostać. A tutaj nam zostawać nie wolno. I znów mistrz nie odpowiedział. Usłyszałem, jak Alice zgrzyta z wściekłości zębami. - Proszę, panie Gregory - błagałem. - Proszę się nie poddawać... W końcu spojrzał na mnie. Ze smutkiem pokręcił głową. - Chyba nie w pełni rozumiesz, co tu straciliśmy. Biblioteka nie należała do mnie, chłopcze. Byłem jedynie jej opiekunem. Miałem obowiązek ją rozbudować i zachować dla przyszłych pokoleń. Ale zawiodłem. Jestem zmęczony - zmęczony tym wszystkim. Moje stare kości są zbyt znużone, by iść dalej. Za dużo widziałem, za długo żyłem. - Posłuchaj, stary Gregory - warknęła Alice. - Wstawaj z ziemi! Nie ma sensu tu tkwić, aż w końcu zgnijesz. Stracharz zerwał się na równe nogi, jego oczy rozbłysły gniewnie. Alice nazywała go dotąd starym Gregorym jedynie między nami. Nigdy dotąd nie odważyła się zwrócić tak wprost do niego. W prawej dłoni ściskał bestiariusz, w lewej laskę - którą uniósł, jakby zamierzał zadać jej cios w głowę. Ona jednak nie wzdrygnęła się, ba, nawet i nie przerwała tyrady. - Wciąż czeka mnóstwo spraw: musisz walczyć z mrokiem, trzeba napisać nowe książki. Jeszcze nie umarłeś, więc póki jesteś w stanie poruszać swymi starymi kośćmi, masz obowiązek działać dalej. Masz obowiązek chronić Toma i go szkolić. Obowiązek wobec Hrabstwa! Stracharz powoli opuścił kij. Ostatnie zdanie Alice sprawiło, że jego oczy zmieniły wyraz. „Obowiązek nade wszystko" - oto motto, którym kierował się w życiu. Obowiązek wobec Hrabstwa zawsze wskazywał mu drogę w długim, ciężkim, pełnym niebezpieczeństw życiu. Bez słowa włożył do torby przypalony bestiariusz. Pomaszerował na północ. Wraz z Alice i psami podążyliśmy za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Zapewne postanowił wybrać się jednak do młyna. Rozdział 3. Starzec. Nigdy nie dotarliśmy do młyna. Może po prostu nie było nam to pisane. Podróż przez wzgórza minęła bez przeszkód, gdy jednak zbliżyliśmy się do Caster, ujrzeliśmy płonące domy na południu. Chmura ciemnego dymu przesłaniała zachodzące słońce. Nawet gdyby główna armia najeźdźcy zwyciężyła w bitwie, nie zdołałaby dotrzeć tak daleko na północ: to musiał być oddział łupieżczy, który przybył morzem. Zazwyczaj odpoczywaliśmy na niższych zboczach, tym razem jednak niepokój dodał nam sił i maszerowaliśmy dalej w ciemnościach, zapuszczając się daleko na wschód od Caster. Gdy tylko dotarliśmy do kanału, odkryliśmy, że nie da się podróżować bezpośrednio wzdłuż brzegu, na północ do młyna. Obie ścieżki holownicze wypełniał bowiem tłum uchodźców zmierzających na południe. Trochę trwało, nim zdołaliśmy przekonać kogoś, by wyjaśnił nam, co zaszło: ludzie parli naprzód, ich oczy wypełniał strach. W końcu dopadliśmy starego mężczyznę opartego o bramę i ciężko chwytającego oddech. Kolana dygotały mu z wysiłku. - Jak źle jest na północy? - spytał stracharz niezwykle uprzejmym tonem. Nieznajomy pokręcił głową. Dopiero po długiej chwili zdołał odzyskać dość sił, by odpowiedzieć. - 8 -

- Na północny wschód od zatoki wylądował duży oddział żołnierzy - wydyszał. - Zupełnie nas zaskoczyli. Zajęli wieś Kendall - a raczej to, co z niej zostało po spaleniu - i maszerują w tę stronę. Koniec. Straciłem swój dom. Mieszkałem w nim całe życie. Za stary jestem, by zaczynać wszystko od nowa. - Wojny nie trwają wiecznie. - Stracharz poklepał go po ramieniu. - Ja także straciłem dach nad głową. Ale musimy żyć dalej. Kiedyś obaj wrócimy do siebie i odbudujemy nasze domy. Stary człowiek przytaknął. Powłócząc nogami, dołączył do reszty uchodźców. Słowa stracharza wyraźnie go nie przekonały. Sądząc po grymasie na obliczu mistrza, on sam także nadrabiał miną. Odwrócił się do mnie z ponurą, napiętą twarzą. - Uważam, że teraz moim najważniejszym obowiązkiem jest uchronienie ciebie, chłopcze. Lecz żadne miejsce w Hrabstwie nie jest już bezpieczne. Na razie niczego tu nie zdziałamy. Kiedyś wrócimy, teraz jednak musimy znów wypłynąć na morze. - Dokąd się udamy? Do Sunderland Point? - spytałem, zakładając, że spróbujemy dotrzeć do największego portu Hrabstwa i wykupić miejsce na statku. - Jeśli Sunderland Point nie wpadł jeszcze w ręce wroga, kręci się tam pełno uciekinierów. - Stracharz pokręcił głową. - Nie, odbiorę pewien dawny dług. To rzekłszy, poprowadził nas szybko na zachód. Bardzo rzadko stracharz otrzymywał zapłatę od razu; czasem zdarzało się tak, że w ogóle jej nie dostawał. Teraz postanowił odebrać starą należność. Wiele lat wcześniej wygnał morskiego upiora z domku rybaka. Dziś, miast zapłaty w brzęczącej monecie, zażądał noclegu i przeprawy na Monę, wielką wyspę leżącą na Morzu Irlandzkim, na północny zachód od Hrabstwa. Rybak niechętnie zgodził się nas tam zabrać. Wcale nie chciał płynąć, ale za bardzo się bał człowieka o groźnie błyszczących oczach, który stanął przed nim i którego zdawała się przepełniać determinacja. Sądziłem, że podczas podróży latem do Grecji oswoiłem się z morzem. O, jakże się myliłem. Mała łódź rybacka bardzo różniła się od trójmasztowej „Celeste". Nim jeszcze opuściliśmy zatokę, wypływając na otwarte morze, łódź już zaczęła niepokojąco się kołysać i podskakiwać. Psy odpowiedziały nerwowym skomleniem. Zamiast patrzeć, jak Hrabstwo niknie w dali, większą część podróży spędziłem przewieszony przez burtę. Szarpały mną gwałtowne torsje. * * * - Czujesz się lepiej, chłopcze? - spytał stracharz, gdy w końcu wymioty minęły. - Odrobinę - zerknąłem w stronę Mony, niewyraźnej smugi zieleni na horyzoncie. - Odwiedzał pan już wcześniej tę wyspę? Mój mistrz pokręcił głową. - Nigdy nie miałem powodu. W Hrabstwie i tak nie brakowało mi pracy. Lecz wyspiarze mają własne problemy z mrokiem. Żyje tam co najmniej pół tuzina buganów. - Co to jest bugan? - spytałem. Jak przez mgłę pamiętałem to słowo z bestiariusza stracharza, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co oznacza. Wiedziałem tylko, że nie mamy ich w Hrabstwie. - Cóż, chłopcze, może po prostu sam sprawdzisz. - Stracharz wyciągnął z torby bestiariusz i wręczył mi go. - To rodzaj demona... Otworzyłem bestiariusz, zacząłem przerzucać kartki. Szybko znalazłem rozdział: „Bugany". - Przeczytaj na głos, Tom - nalegała Alice. - Też chciałabym wiedzieć, co to. Mistrz zmarszczył brwi, zapewne sądząc, że chodzi o sprawy stracharskie niemające z nią nic wspólnego. Ale ja odczytałem głośno: „Bugan to odmiana demona, który nawiedza ruiny i zwykle materializuje się w postaci czarnego byka bądź włochatego człowieka, choć czasem, jeśli odpowiada to jego celom, może też wybrać inne kształty. Na bagniskach bugany często przybierają postać gadźców. Bugan wydaje z siebie dwa charakterystyczne dźwięki - albo ryczy jak rozwścieczony byk, odstraszając wszystkich, którzy zapuszczą się w pobliże jego siedliska, albo też szepcze do ofiary złowieszczym ludzkim głosem. Powtarza, że wysącza z niej siłę życiową, a groza ofiary sprawia, że demon jeszcze bardziej rośnie w siłę. Zatkanie uszu nie chroni przed jego głosem, ten bowiem rozbrzmiewa wprost w środku głowy. - 9 -

Nawet ludzie głusi padali ofiarami owego podstępnego dźwięku. Ci, którzy słyszą szept bugana, umierają w ciągu paru dni, chyba że wcześniej zdołają go zabić. W labiryncie, który buduje sobie pod ziemią, bugan przechowuje siłę życiową wszystkich zabitych ludzi. Bugany są odporne na sól i żelazo, co oznacza, że trudno je zabić bądź uwięzić. Jedyna broń, jaka może je zranić, to ostrze ze stopu srebra, wbite w serce bugana, gdy ten w pełni się zmaterializuje". - Brzmi bardzo groźnie - zauważyła Alice. - O tak, jest mnóstwo powodów, by zachować ostrożność wobec buganów i lękać się tych stworów - zgodził się mistrz. - Powiadają, że na Monie nie ma stracharzy, lecz według mnie co najmniej kilku by im się przydało. Dlatego właśnie bugany żyją tam spokojnie - nikt z nimi nie walczy. Nagle zaczęło mżyć. Mistrz wyrwał mi bestiariusz, zatrzasnął, schował do torby, by uchronić delikatne kartki. Dbał o stan ostatniej zachowanej książki. - Jacy są ci wyspiarze? - spytałem. - To lud dumny, uparty. A także wojowniczy: mają własne oddziały zaciężne, które nazywają „gwardzistami". Lecz tak mała wyspa nie miałaby żadnych szans, gdyby nieprzyjaciel wyjrzał poza Hrabstwo i zechciał ją najechać. - Wyspiarze nie przyjmą nas chętnie, prawda? - wtrąciła Alice. Stracharz przytaknął z namysłem. - Zapewne, dziewczyno. Uchodźców rzadko wita się z otwartymi ramionami. Oznaczają dodatkowe gęby do wykarmienia. Bez wątpienia z terenu Hrabstwa na Monę uciekło wielu ludzi. Jeszcze dalej na zachód leży Irlandia, lecz to znacznie dłuższa podróż, wolę pozostać jak najbliżej domu. Jeśli zrobi się niespokojnie, zawsze możemy popłynąć dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do wyspy, fale nieco zmalały, lecz mżawka stała się gęstsza i smagała twarze. Zarówno pogoda, jak i zielone, łagodne wzgórza przywodziły na myśl Hrabstwo. Zupełnie jakbym wrócił do domu. Rybak dopłynął do południowo-wschodniego krańca wyspy, cumując na chwilę przy drewnianym pomoście, wysuniętym poza skaliste nabrzeże. Trzy psy po kolei wyskoczyły na ląd, ciesząc się, że znów mają pod łapami twardy grunt, my jednak wolniej poszliśmy w ich ślady, bo stawy zesztywniały nam po zbyt długim siedzeniu w ciasnej łodzi. Po zaledwie paru minutach rybak odpłynął. W trakcie podróży był ponury, milczący, teraz niemal się uśmiechał. Spłacił swój dług wobec stracharza. I chętnie się z nami pożegnał. Na końcu pomostu dostrzegliśmy czterech miejscowych rybaków. Siedzieli pod drewnianym daszkiem, reperując sieci. Przyglądali się nam uważnie, wrogo mrużąc oczy. Mój mistrz maszerował na przedzie; naciągnął na głowę kaptur dla ochrony przed deszczem. Pozdrowił miejscowych skinieniem. Tylko jeden zareagował; trzej odwrócili wzrok, nie przerywając pracy, czwarty splunął na deski. - Miałam rację, widzisz? Nie jesteśmy tu mile widziani, Tom - mruknęła Alice. - Należało popłynąć dalej na zachód, do Irlandii. - Cóż, skoro już tu jesteśmy, Alice, trzeba radzić sobie najlepiej, jak umiemy. Maszerowaliśmy plażą, póki nie dostrzegliśmy wąskiej, błotnistej ścieżki, wiodącej w górę zbocza. Prowadziła między tuzinem małych, krytych strzechą domków, następnie znikała w lesie. Kiedy mijaliśmy ostatnie drzwi, spomiędzy drzew wyłonił się jakiś człowiek, Zagrodził nam drogę. W rękach trzymał solidną drewnianą pałkę. Szpon warknęła na niego groźnie, jeżąc czarną sierść. Pomknęła naprzód. - Zawołaj psa, chłopcze. Ja to załatwię! - krzyknął przez ramię stracharz. - Szpon! Chodź tu! Grzeczna suka - rozkazałem. Psica niechętnie wróciła do mego boku. Wiedziałem, że w pojedynkę z łatwością poradziłaby sobie z mężczyzną uzbrojonym jedynie w pałkę. Nieznajomy o pomarszczonej, ogorzałej twarzy mimo deszczu i chłodu podwijał rękawy po łokcie. Rosły, mocno zbudowany, miał w sobie coś władczego. Wątpiłem, by był rybakiem. A potem uświadomiłem sobie, że nosi mundur wojskowy: obcisłą, brązową, skórzaną kurtę z symbolem na ramieniu - zakute w zbroję trzy biegnące nogi. Pod nimi widniała inskrypcja łacińska: Quocunque ieceris sabrit. Podejrzewałem, że należy do oddziału wyspiarskich gwardzistów. - 10 -

- Nie jesteście tu mile widziani! - rzekł, groźnie unosząc pałkę. - Trzeba było zostać we własnym kraju. Mamy dość gąb do wyżywienia! - Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy porzucić rodzinne strony - odparł łagodnie stracharz. - Żołnierze wroga spalili mój dom, ledwo uszliśmy z życiem. Chcemy zatrzymać się tu na krótko, póki nie zdołamy bezpiecznie wrócić do siebie. Jesteśmy gotowi pracować. Zarobimy na swoje utrzymanie. Mężczyzna opuścił pałkę. Pokiwał głową. - O tak, będziecie pracować - jeśli dostaniecie taką szansę - równie ciężko, jak pozostali. Jak dotąd, większość uciekinierów z Hrabstwa schodziła na brzeg w Douglas, na północy. Wiedzieliśmy jednak, że niektórzy spróbują się tu zakraść, tak jak wy, toteż czuwaliśmy. - Najpierw popatrzył na stracharza, a potem na mnie. Zauważyłem, że dostrzegł nasze charakterystyczne płaszcze z kapturami, kije i torby. Nawet mieszkańcy Mony dobrze znali stroje i narzędzia naszego fachu. Później przyjrzał się Alice, zwłaszcza jej szpiczastym trzewikom. Spostrzegłem, jak jego oczy się rozszerzają. Przeżegnał się szybko. - Co robi stracharz w towarzystwie czarownicy? - spytał ostro. - Dziewczyna nie jest czarownicą - odrzekł spokojnie mistrz. - Pracowała dla mnie, przepisując księgi. A to mój uczeń, Tom Ward. - Cóż, póki przebywacie tutaj, zapomnij o uczniu, starcze. Nie potrzebujemy ludzi waszego fachu, mamy własne sposoby rozprawiania się z wiedźmami, Po przydziale wybranych czeka praca na roli. Potrzebujemy strawy, nie waszych hokus-pokus. - Przydziale? - powtórzył stracharz. - Wyjaśnij, co masz na myśli. - Nie zapraszaliśmy was tutaj - warknął gwardzista, ponownie unosząc pałkę. - Chłopak jest młody, silny, z pewnością zdatny do roboty. Ale niektórych odsyłamy do morza. Co do reszty, stosujemy jeszcze inne metody - ponownie spojrzał na Alice. Nie spodobały mi się jego słowa. Wystąpiłem naprzód, stanąłem obok mistrza. - Co to znaczy odsyłacie do morza? - spytałem ostro. Stracharz położył mi dłoń na ramieniu. - Tylko spokojnie, chłopcze. Chyba obaj wiemy, co to znaczy. - O tak, tych, którzy nie mogą pracować, oddajemy rybom. Starców, takich jak ty. A co do czarownic - gwardzista skrzywił się, łypiąc na Alice - nie jesteś pierwszą, która próbowała w tym tygodniu zakraść się na wyspę. Wszystkie dostajecie to, na co zasłużyłyście. Mamy własne sposoby rozprawiania się z takimi jak wy! - Myślę, że dość już usłyszeliśmy - deszcz ściekał z długiego nosa stracharza. Mistrz zajął postawę obronną, z kijem ukośnie wzniesionym przed sobą. Gwardzista zaśmiał się bez cienia rozbawienia. Raptownie postąpił naprzód. Wszystko zdarzyło się bardzo szybko. Nieznajomy zamachnął się, celując w głowę mistrza, lecz chybił. „Starzec" zniknął bez śladu. Stracharz uskoczył na bok, wymierzył dwa szybkie ciosy. Pierwszy trafił napastnika w przegub, wytrącając mu z dłoni pałkę i wyrywając z ust krzyk bólu. Drugi, zadany mocno w bok głowy, powalił go bez przytomności na ziemię. - Nie najlepszy uczyniliśmy początek, chłopcze! - Mój mistrz pokręcił głową. Obejrzałem się przez ramię. Czterej rybacy wyszli spod daszka. Wpatrywali się w nas. Stracharz podążył za moim spojrzeniem. Wskazał w górę zbocza. - Najlepiej zrobimy; oddalając się od brzegu - uznał, ruszając naprzód tak szybko, że z trudem dotrzymywaliśmy mu z Alice kroku. - 11 -

Rozdział 4. Skrzydlate szczury. Wspinaliśmy się pośród drzew, stracharz wyprzedzał nas spory kawałek. Przez następne godziny mój mistrz wybierał szlak, który miał sprawić, by prześladowcy, a nawet psy, stracili masz ślad. Brodziliśmy po kolana w dwóch różnych strumieniach, przechodząc na drugi brzeg, to znów wracając na poprzedni. Kiedy w końcu uznał, że wystarczy, poprowadził nas już wolniej na północ. - Lepiej by było zostać w Hrabstwie - zauważyła Alice. - Nieważne, ile strumieni przejdziemy, i tak nas odnajdą. Na tej wyspie nietrudno kogoś wytropić. - Nie wydaje mi się, żeby Mona była aż tak mała, Alice. Z pewnością znajdzie się tu sporo kryjówek - odparłem. Miałem nadzieję, że się nie mylę. Stracharz dotarł na szczyt wzgórza i spoglądał w dal. - Myśli pan, że będą się starali nas odnaleźć? - spytałem, doganiając go w końcu. - Niewykluczone, chłopcze. Oceniam, że nasz przyjaciel obudzi się z niezłym bólem głowy, toteż z całą pewnością nie ośmieli się samotnie ruszać na poszukiwania. Rybacy nas nie ścigali, więc czeka go szukanie innej pomocy, a to zabierze trochę czasu. Widziałeś symbol i znak na jego ramieniu? - Trzy nogi w zbroi zamknięte w kole - odparłem. - I słowa po łacinie, które oznaczają...? - naciskał mistrz. - Gdziekolwiek mnie rzucisz, stał będę? - Zgadza się, podajesz dość bliski przekład: sugeruje samowystarczalność, chłopcze. To twardzi, odporni ludzie; wyraźnie przybiliśmy do brzegu w złym miejscu. Mimo wszystko sądzę, że na razie udało nam się ich zgubić. Poza tym - podjął, wskazując w dół zbocza - mają więcej zmartwień niż my. Daleko w dole ujrzałem duże miasto i przystań, gdzie cumowały łodzie najróżniejszych rozmiarów. Dalej leżała rozległa zatoka w kształcie półksiężyca, pełna okazalszych statków; niektóre stały na kotwicy daleko od brzegu. Mniejsze łodzie przywoziły ludzi na brzeg. Nad przystanią krążyło wielkie stado mew, wrzeszczących tak głośno, że słyszeliśmy je nawet na wzgórzu. - To Douglas, największe miasto na wyspie. Nie tylko my szukamy w nim schronienia - wyjaśnił stracharz. - Część statków zapewne wkrótce znów odpłynie, lecz większość nie wróci do Hrabstwa. Być może starczy nam pieniędzy, by wykupić przeprawę na zachód, do Irlandii. Tam miejscowi powinni przyjąć nas chętniej. A z pewnością nie będzie gorzej niż tutaj. - Lecz czy pozwolą nam odejść? - zatroskałem się. - Najlepiej, byśmy odpłynęli niepostrzeżenie, chłopcze. Zaczekamy do zmroku, potem ruszysz do miasta. Większość żeglarzy lubi się napić - znajdziesz ich w tawernach portowych. Przy odrobinie szczęścia zdołasz wynająć kogoś dysponującego niewielką łodzią. - Pójdę z Tomem - wtrąciła szybko Alice - i będę mieć oko na niebezpieczeństwo. - Nie, dziewczyno, ty zostaniesz ze mną i z psami. Tym razem chłopak lepiej poradzi sobie sam... - Czemu Alice nie może pójść ze mną? Dwie pary oczu są lepsze niż jedna - podsunąłem. Stracharz obdarzył nas nieprzychylnym spojrzeniem. - Czyżby łączył was niewidzialny łańcuch? - spytał, kręcąc głową. - Ostatnio prawie się nie rozstajecie. Nie, podjąłem już decyzję. Dziewczyna zostaje! Alice zerknęła ku mnie. Dostrzegłem w jej źrenicach błysk strachu, gdy pomyślała o słoju krwi, jedynej rzeczy powstrzymującej Złego. Wewnątrz kryło się sześć kropli krwi: trzy należały do niej, a trzy do mnie. Alice także dopóty była bezpieczna - dopóki pozostawała blisko mnie. Gdybym jednak sam poszedł do miasta, nic nie przeszkodziłoby Złemu w zemście na niej. Wiedziałem zatem, że choć już nie protestuje, nie posłucha stracharza i podąży za mną. - 12 -

* * * Gdy tylko zapadł zmrok, ruszyłem do miasta, zostawiając mistrzowi swój płaszcz, torbę i laskę. Wyglądało, że wieśniacy nie przepadają za stracharzami - ani za ich uczniami. Z pewnością rozpoczęli już poszukiwania w porcie. Chmury odpłynęły, na czystym niebie świecił jasny półksiężyc. Po jakichś stu jardach przystanąłem, czekając. Wkrótce u mego boku zjawiła się Alice. - Czy pan Gregory próbował cię zatrzymać? - spytałem. Alice zaprzeczyła. - Oznajmiłam mu, że chcę zapolować na króliki, ale on pokręcił tylko głową i zerknął na moje stopy. Z pewnością nie uwierzył. Przekonałem się, że przyszła boso. - Wsadziłam trzewiki do twojej torby, Tom. Dzięki temu raczej nikt nie weźmie mnie za czarownicę. Pomaszerowaliśmy dalej. Wkrótce wychynęliśmy spomiędzy drzew na łąkę, śliską po niedawnym deszczu. Alice nie przywykła do chodzenia na bosaka, więc dwa razy klapnęła na tyłek, nim dotarliśmy do pierwszego domu i odnaleźliśmy żwirową ścieżkę. Dziesięć minut później znaleźliśmy się już w mieście, stąpając po wąskich, brukowanych uliczkach wiodących w stronę portu. W Douglas roiło się od marynarzy, dostrzegłem też kilka kobiet, często bosych, jak Alice - toteż poza faktem, że żadna widziana tu dziewczyna nie dorównywała jej urodą, moja towarzyszka niczym się nie wyróżniała. W powietrzu kręciło się niemal tyle samo mew, co na ulicach ludzi. Wydawały się zadziorne, nieulękłe. Raz po raz któraś śmigała ku głowie przechodnia. Zobaczyłem, jak jedna wyrywa komuś z dłoni kromkę chleba w chwili, gdy zamierzał ją ugryźć. - Co za okropne ptaki - mruknęła Alice. - Skrzydlate szczury, ot co. Po pewnym czasie dotarliśmy do szerokiej, ruchliwej przecznicy; zdawało się, że co piąty dom przy niej to gospoda. Zajrzałem przez okno do pierwszej tawerny. Wyglądała na pełną, ale nie miałem pojęcia jak bardzo, póki nie otworzyłem drzwi. Owiała mnie fala ciepłego powietrza, przesyconego silną wonią piwa. Wnętrze wypełniał szczelnie hałaśliwy, zaczepny tłum pijaków. Przekonałem się, że musiałbym siłą wepchnąć się do środka, toteż zawróciłem na pięcie, pokręciłem przecząco głową w stronę Alice i ruszyliśmy dalej, kierując kroki w głąb ulicy. Wszystkie kolejne mijane gospody przypominały pierwszą, potem jednak zerknąłem w boczną alejkę odchodzącą ku portowi, tam zaś dostrzegłem kolejną tawernę. Gdy otworzyłem drzwi, odkryłem, że jest niemal pusta. W środku na stołkach przy barze siedziało tylko kilku mężczyzn. Już miałem przekroczyć próg, gdy właściciel pogroził pięścią mnie i Alice. - Wynoście się stąd! Nie wpuszczamy takich szumowin! - zawołał. Nie musiał powtarzać dwa razy - ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było ściągnięcie na siebie uwagi. Już miałem zawrócić w stronę głównej ulicy, gdy Alice wskazała ręką w przeciwną stronę. - Spróbuj tam, Tom. Tam też jest tawerna. Okazało się, że miała rację. Gospoda znajdowała się na samym końcu wąskiej uliczki, na rogu, jej główne drzwi wychodziły na nabrzeże. Podobnie jak poprzednia, niemal świeciła pustkami, przy barze stało ledwie kilka osób, ściskających w dłoniach kufle. Gospodarz spojrzał na mnie z zainteresowaniem, choć nie z wrogością, uznałem jednak, że lepiej stamtąd znikać. Właśnie się odwracałem, gdy czyjś głos zawołał: - A niech mnie, jeśli to nie Tom Ward! W moją stronę ruszył rosły mężczyzna o czerwonej twarzy i bujnych bokobrodach. Rozpoznałem kapitana Bainesa z „Celeste", statku, który mama wynajęła zeszłego lata, by nas przewiózł do Grecji. Jego portem ojczystym był Sunderland Point. Baines bez wątpienia przypłynął tu z ładownią pełną ludzi umykających przed najeźdźcą. - Dobrze cię znów widzieć, chłopcze. Dziewczynę także! - Zerknął na Alice, stojącą w otwartych drzwiach. - Wejdźcie, ogrzejcie się przy ogniu. Kapitan miał na sobie długi, ciemny, nieprzemakalny płaszcz, a pod nim gruby, szary wełniany sweter: marynarze doskonale umieli chronić się przed zimnem. Poprowadził nas do pustego drewnianego stołu w kącie. Zajęliśmy zydle naprzeciw żeglarza. - Glodni? - spytał. Przytaknąłem. Konałem z głodu. Oprócz paru kęsów sera ostatnią rzeczą, jaką jedliśmy, były króliki przyrządzone przez Alice zeszłego wieczoru. - 13 -

- Gospodarzu, przynieście dwa piwne placki z mięsem, tylko gorące! - zawołał kapitan w stronę baru i znów odwrócił się ku nam. - Co was sprowadza za morze? - spytał, zniżając głos. - Przypłynęliśmy małą łodzią rybacką. Rybak wysadził nas na południe od Douglas. Tam natychmiast wpakowaliśmy się w kłopoty. Szczęśliwie udało nam się uciec. Człowiek z pałką próbował nas aresztować, ale pan Gregory go ogłuszył. - Gdzie jest teraz twój mistrz? - Na wzgórzu, na południe od miasta. Przysłał mnie tu, żebym sprawdził, czy zdołam wynająć łódź, która zawiezie nas dalej na zachód, do Irlandii. - Niewielkie masz na to szanse, młody Tomie. Mój własny statek, „Celeste", został zajęty, na pokładzie mam zbrojnych strażników. Co do ludzi, których tu przywiozłem, wszyscy zostali aresztowani. Podobnie uciekinierzy z innych statków. Trudno jednak winić wyspiarzy: ostatnią rzeczą, jakiej pragną, jest ściągnięcie sobie na kark najeźdźców. Boją się też czarownic uciekających z Hrabstwa - zresztą nie bez powodów. Na południu do brzegu dobiła mała łódź rybacka. Obaj rybacy nie żyli - wysączono z nich krew i odcięto biedakom kciuki. Alice aż sapnęła. Wiedziałem, o czym myśli. Czarownice z Pendle bez wątpienia zostały u siebie, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Ale to wyglądało na robotę innej wiedźmy - wiedźmy, która uciekła z Hrabstwa. Co zrobimy, jeśli rybaków zaatakowała matka Alice? Czyżby Koścista Lizzie dostała się na wyspę? Rozdział 5. Pomiot. Oboje zajadaliśmy gorące piwne placki z mięsem, a tymczasem kapitan zdawał nam relację z ostatnich wydarzeń. Wyglądało, że niemal wszyscy uciekinierzy są odsyłani do Hrabstwa. Przywódcy rady rządzącej wyspą obawiali się, że jeśli tak nie uczynią, Mona stanie się kolejnym celem najazdu. - Dlatego właśnie zajęli „Celeste". Wkrótce pożegluję z powrotem do Sunderland Point, wioząc tych, którzy umknęli przed troskliwą ręką wroga. Na pokładzie pozostaną zbrojni strażnicy pilnujący, żebym nie zboczył z kursu. Na wyspie zatrzymują tylko znalezione czarownice - choć ja oczywiście żadnych nie przewoziłem. Wiedz jednak, że z pewnością oskarżą też i skażą niewinne kobiety. Bez wątpienia, wiele z nich ucierpi... Chodziło mu o kobiety, które stracharz nazywał fałszywie pomówionymi. Miał rację: niewątpliwie co najmniej jedna prawdziwa wiedźma dotarła na Monę, lecz wiele niewinnych zapłaci straszną cenę za wiedźmie sprawki. - Radzę wam zawrócić w głąb lądu, a potem ruszajcie w stronę południowo-zachodniego wybrzeża. Traficie do miasta rybackiego zwanego Port Erin. W jego pobliżu, na półwyspie, leży mnóstwo wiosek. Mało prawdopodobne, by w okolice Port Erin dotarli uciekinierzy, jest więc szansa, że tubylcy nie będą zbyt uważni. Może nawet znajdziecie kogoś, kto przewiezie was do Irlandii... - Na moje ucho rada brzmi dobrze, Tom - wtrąciła Alice z uśmiechem. Odpowiedziałem tym samym. Nagle jednak twarz Alice zmieniła się radykalnie; teraz zdradzała grozę i strach. Alice wpatrywała się w drzwi, jakby wyczuła niebezpieczeństwo. Drzwi otwarły się gwałtownie. Do środka wmaszerowało pół tuzina rosłych mężczyzn, uzbrojonych w pałki. Nosili skórzane kurtki z oznaczającym gwardię symbolem trzech nóg. Tuż za nimi do środka wszedł wysoki człek z ciemnym wąsem i mieczem wiszącym u boku - wyraźnie dowódca. Wszyscy zatrzymali się niedaleko drzwi, omiatając spojrzeniami salę. Przyglądali się gościom siedzącym przy stołach i tym stojącym przy barze. Dopiero po chwili zauważyłem, że prowadzą ze sobą więźnia. On także nosił skórzaną kurtę z oznaką. Podkreślała jeszcze masywną budowę owego wysokiego, grubokościstego męża. Zastanawiałem się, czemu uwięzili jednego ze swoich. Czym przewinił? - 14 -

Zauważyłem, że nieznajomego skrępowano w dziwny, okrutny sposób. Do obu uszu więźnia uczepiono cienkie, srebrne łańcuszki, które trzymało w dłoniach dwóch stojących po bokach gwardzistów. Uszy miał przekłute blisko głowy, dziury, przez które przechodził łańcuszek, opuchły i poczerwieniały. Więzień trzy razy pociągnął głośno nosem, po czym przemówił głosem szorstkim jak pilnik trący o metal. - Czuję kobietę! Jest tu kobieta, kapitanie Stanton - rzekł, zwracając się do wąsatego dryblasa. Gwardziści wbili wzrok w Alice, jedyną kobietę na sali. Więzień ruszył ku naszemu stołowi, w towarzystwie dwóch gwardzistów. Stanton szedł nieco dalej, z boku. W jednej chwili zauważyłem dwie naraz osobliwości: po pierwsze, więzień był ślepy, oczy miał mlecznobiałe, drugie zaś spostrzeżenie sprawiło, że po plecach przebiegł mi dreszcz strachu, a włosy na karku zjeżyły się nagle. Miał ciemne, kręcone, zmierzwione włosy - bardziej przypominały zwierzęcą sierść niż włosy ludzkie. Spomiędzy czupryny, wysoko na czole, wystawały dwa bardzo krótkie, zakrzywione rogi, oba białe, każdy ostro zakończony. Mieliśmy do czynienia nie z człowiekiem, lecz pomiotem, owocem związku Złego i czarownicy. - To nie kobieta! - zaśmiał się Stanton. - Jedynie chuda dziewczyna o brudnych nogach. Spróbuj jeszcze raz! Tym razem pomiot nie węszył. Popatrzył na Alice, jakby jego ślepe oczy mogły ją dostrzec. Na twarzy więźnia odbiło się zdumienie. - No, gadaj - polecił niecierpliwym tonem kapitan - czy to wiedźma, czy nie? - Ma w sobie mrok! - zawołał pomiot. - Mroczną moc! - Wystarczy! Bierzcie ją, chłopcy! - polecił kapitan. Dwaj gwardziści wystąpili naprzód i ściągnęli Alice ze stołka. Nie próbowała walczyć - oczy miała okrąg}e, przepełnione strachem. Wiedziałem jedno - gdziekolwiek zabiorą Alice, ja muszę pójść za nią. Gdyby oddaliła się od słoja krwi, Zły mógłby się na niej zemścić. Jednak okazało się, że nie trzeba było żadnych moich starań. - Sprawdź tamtych dwóch - polecił Stanton. - Rozmawiali z wiedźmą. Niewykluczone, że spiskują razem. Może jeden z nich to czarownik... Pomiot przyjrzał się kapitanowi Bainesowi. - Nie znajduję w nim mroku - warknął. - A co z chłopakiem? Teraz nadeszła moja kolej. Stwór przez chwilę przyglądał mi się ślepymi oczami, na jego twarzy wyraźnie odbijała się niepewność. Dwakroć otworzył usta, ukazując dwa rzędy ostrych żółtych zębów. Lecz nie wydostał się z nich żaden dźwięk. - Nie traćmy czasu. W czym rzecz? - Głęboko w jego duszy tkwi drzazga mroku. Maleńka drzazga... - Dość! Brać go! - warknął Stanton. - Od bardzo dawna nie poddawaliśmy próbie czarownika. Rzadko się pojawiają. Miałem dość czasu, by zerknąć na pełną obaw twarz kapitana Bainesa. A potem mnie także porwały silne dłonie. Po chwili ręce skrępowano mi za plecami i znalazłem się na zewnątrz razem z Alice, ciągnięty brutalnie w górę, w stronę głównego traktu. Szybko przemaszerowaliśmy ruchliwymi ulicami, trącani, wyzywani, opluwani. Dotarliśmy w końcu na obrzeża miasta. Tam wepchnięto nas na drabiniasty wóz, zaprzężony w cztery solidne, robocze konie. Woźnica strzelił z bata, wóz potoczył się gościńcem. Spojrzawszy w gwiazdy i ustaliwszy położenie konstelacji Pługa, odkryłem, że zmierzamy mniej więcej na północny zachód. Nie byliśmy z Alice sami na wozie. Strzegło nas trzech rosłych drabów - zdawało się, iż wyglądali tylko sposobności, by się posłużyć swoimi pałkami. Wciąż mieliśmy związane ręce i najmniejszej szansy ucieczki. Z początku mężczyźni nie odzywali się, patrzyli bez słowa. Oboje spuściliśmy wzrok, nie chcąc dawać pretekstu do ataku. Siedzieliśmy cicho, lecz po niecałej godzinie jeden z nich trącił mnie pałką. - Widzisz to, chłopcze? - rzekł, wskazując w prawo. W dali, w blasku księżyca ujrzałem fortyfikacje: wieżę otoczoną przez blankowe mury, a za nią górę. - Oto twierdza Greeba - podjął. - Być może dożyjesz chwili, gdy ujrzysz ją ponownie z zewnątrz! - Pozostali gwardziści wybuchnęli śmiechem. - 15 -

- Lecz kiedy się już znajdziesz w środku, pożałujesz, że nie zginąłeś! Ci, który giną wcześniej, zaliczają się do prawdziwych szczęściarzy. Wolałem nie pytać, co ma na myśli. Nie odzywałem się aż do chwili, gdy wóz w końcu przystanął. Najwyraźniej dotarliśmy do wioski. Otaczały ją drzewa, po obu stronach wznosiły się wzgórza. Wywleczono nas z wozu i poprowadzono obok wielkiego, ziemnego kopca osobliwego kształtu. Przypominał kurhan, ale miał cztery warstwy. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego. Za nim stała kolejna kamienna wieża - tym razem znacznie mniejsza. Podejrzewałem, że trzymają w niej więźniów. Wkrótce okazało się, że się nie pomyliłem. Powleczono nas schodami do drzwi w połowie wysokości wieży i rozwiązawszy ręce, wepchnięto do środka. Drzwi zatrzasnęły się, klucz zazgrzytał w zamku, gwardziści wrócili na dół; ich kroki oddalały się szybko. Rozejrzałem się. W ściennym wykuszu stała samotna świeca migocząca w przeciągu; wysoko w górze otwierało się wąskie okno. Cela była okrągła, pozbawiona mebli, jedynie brudna słoma zaściełała wilgotne, kamienne płyty. - Nie podoba mi się to miejsce - rzekła Alice niewiele głośniej od szeptu. - Może ci się nie podobać - odezwał się głos w ciemności po prawej - lecz urządź się tu, jak tylko potrafisz najlepiej. Nigdy już nie zaznasz takich wygód. Trafiłaś do wiedźmiej wieży Tynwaldu - kiedy ją opuścisz, czeka cię jedynie ból i śmierć. Ktoś wystąpił z cienia, stając naprzeciw nas. Patrzyliśmy na wysoką dziewczynę, mniej więcej osiemnasto-, dziewiętnastoletnią. Jej ciemne, lśniące włosy opadały na ramiona. Nosiła ładną niebieską sukienkę, czysta skóra promieniowała zdrowiem. Nie wyglądała na więźniarkę, - Przypłynęliście przez morze, z Hrabstwa, prawda? - zapytała. Przytaknąłem. - Nazywam się Tom Ward, a to moja przyjaciółka, Alice. Dziewczyna zerknęła na Alice. Mnie obdarzyła ciepłym uśmiechem. - Nazywam się Adriana Lonan - oznajmiła. - Urodziłam się i wychowałam na Monie, do tej pory nikt mnie nie zaczepiał. Lecz teraz wszyscy szaleją. Poddają próbom nawet swoich, sprawdzając, czy nie trafią na czarownice. - Jesteś czarownicą? Adriana przytaknęła. - Ptasią czarownicą. - Chcesz powiedzieć, że masz ptaka pobratymca - poprawiła Alice. Dziewczyna poprawiła włosy i zmarszczyła brwi. - Nie mam pobratymca, nie karmię go krwią ani nic takiego. Nie zadaję się z mrokiem. Jestem ptasią czarownicą. Ptaki to moi przyjaciele. Pomagamy sobie nawzajem. A ty, Alice? Jesteś czarownicą? Alice pokręciła głową. - Pochodzę z klanu czarownic z Pendle. Przez dwa lata uczono mnie mrocznych sztuk. Ale nie, nie zaliczam się do wiedźm. To niesprawiedliwe, że nas tu zamknęli, zwłaszcza Toma. Tom jako uczeń stracharza walczy po stronie światła. Mówią, że to mag, ale tak nie jest. Adriana przyjrzała mi się z poważną miną. - Róg was wywęszył? - Tak - odparłem. - Powiedział, że Alice nosi w sobie mrok, ja także kryję w duszy mroczną drzazgę. - Może więc w istocie nie pomylił się - mruknęła Adriana. - Nikt z nas nie jest doskonały. Lecz to, kim jesteśmy, straci znaczenie jutro, gdy poddadzą nas próbie. - Co zamierzają? - spytała Alice. - Będą nas pławić? Bo chyba nie przyciskać? Pławienie to najpopularniejszy sposób sprawdzania, czy ktoś jest czarownicą, czy nie. Podejrzanej krępuje się ręce za plecami, a następnie wrzuca do stawu. Czasami oprawcy przywiązują prawy kciuk do lewego palca u nogi, lewy zaś kciuk do prawego. Pławienie. Zabawna nazwa, bo po takim związaniu nie da się przecież pływać. Jeśli ofiara idzie pod wodę, najczęściej tonąc, uznaje się ją za niewinną. Jeżeli zdoła się utrzymać na powierzchni, stanowi to dowód winy. Wówczas wyciągają ją i palą na stosie. Przyciskanie jest jeszcze gorsze. Ofiarę przywiązują łańcuchami do stołu, układając na jej ciele ciężkie kamienie, nawet do trzynastu. Po jakimś czasie ledwie oddycha. Jeśli z bólu przyzna się do - 16 -

winy, płonie. Jeśli nie, zostaje powoli zmiażdżona na śmierć. Jeśli zdoła przeżyć ponad godzinę, uważa się, że ocalił ją Zły. Wtedy i tak trafia na stos. - Nie, my wyspiarze mamy własne sposoby - odparła Adriana. - Osobę podejrzaną o czary zabiera się na szczyt Slieau Whallian, wysokiego wzgórza na południe stąd, i zamyka w beczce, w środku nabitej ostrymi, żelaznymi szpikulcami. Następnie spuszcza się beczkę ze zbocza. Jeśli na dole podejrzana wciąż żyje, uznają, że chronił ją mrok, zabierają i... - głos jej się załamał nim dokończyła zdanie, w jej oczach ujrzałem przerażenie. - Wiele z nich przeżywa? - spytałem. - Strażnik wspominał mi, że z siedmiu sturlanych wczoraj dwie przeżyły - jedna ciężko poraniona. Próbowałam im wytłumaczyć, jak trzeba postępować. Istnieje sposób dotarcia na dół bez ciężkich okaleczeń. Nie wszystkie beczki są takie same, toteż trzeba liczyć na trochę szczęścia. Ale jeśli zdołacie znaleźć miejsce między szpikulcami, możecie zaprzeć się rękami i nogami wewnątrz. Kiedy beczka się kręci, siła odśrodkowa wciska was na szpikulce, toteż musicie się przytrzymać. Jeśli beczka nie trafi po drodze na duży wybój, zdołacie uniknąć nabicia na kolce. - Skąd wiesz, jak to działa? - Znam pewnego człowieka, który pracuje w browarze, gdzie robią beczki na zamówienie. Kiedy przyjmują nowego bednarza, odprawiają pewną ceremonię, Umieszczają go w beczce ze szpikulcami, po czym turlają wolniutko z jednej strony warsztatu na drugą, Pozostali rzemieślnicy tłuką młotkami w stoły i wiwatują. Najpierw jednak pokazują nowemu, jak się zaprzeć. W najgorszym razie kaleczy się parę razy, nic więcej. Lecz nigdy nie miałam okazji pomówić z kimś, kto przeżył drogę na dół Slieau Whallian. Jeśli nawet jacyś skazańcy wciąż żyją, natychmiast ich zabierają, - To wielka różnica: powolne turlanie i spuszczenie ze zbocza - zauważyła Alice. - Skoro powiedziałaś im, jak to zrobić, czemu nie przeżyło ich więcej? - Część pewnie za bardzo się bała i denerwowała, by mnie wysłuchać - wyjaśniła Adriana. - Może chciały zginąć w beczce? - Dlaczego miałyby tego chcieć? - zdumiałem się. - Przez to, co czeka tych, którzy przeżyją. To jeszcze gorsze niż turlanie. Zostają rzuceni na pożarcie buganowi... Rozdział 6. Jeszcze jedna martwa. - Na Monie grasuje kilka buganów - ciągnęła Adriana. - Ale tych podejrzanych, którzy przeżyją, oddają najniebezpieczniejszemu. Nawiedza on ruiny kaplicy nieopodal twierdzy Greeba. - I pożera ludzi? - W wielkich oczach Alice odbiło się przerażenie. Adriana przytaknęła. - Zamykają ofiarę w lochach, w południowym skrzydle twierdzy, na skraju terytorium bugana. Bestia powoli wysysa duszę z każdego ciała i przechowuje ją gdzieś pod kaplicą. Ciało wciąż chodzi, oddycha, lecz staje się puste. A bugan, stąpając na dwóch nogach, niczym wielki, włochaty człowiek, przybywa, by w końcu wypić krew oraz pożreć cielesną powłokę. Pochłania nawet kości, miażdżąc je w potężnych zębach - dlatego nazywamy go Zgniataczem. To, co pozostanie, chowają w wapiennym dole na dziedzińcu. Umilkliśmy, rozmyślając o czekającym nas ponurym losie. Jednak coś zaczęło mnie dręczyć. Adriana mówiła, że próbowała uprzedzić innych więźniów, jak przeżyć sturlanie w beczce ze szpikulcami - ale dlaczego jej samej się upiekło? - Adriano, czemu wczoraj nie poddali cię próbie z innymi? - 17 -

- Ponieważ lord Barrule - władca twierdzy Greeba i przywódca rady tej wyspy - dał mi jeszcze jedną szansę, bym zmieniła zdanie: jeśli zrobię, co każe, ocali mnie. W przeciwnym razie pozwoli, by poddano mnie próbie. - Dolna warga Adriany zaczęła drżeć; do jej oczu napłynęły łzy. - Zmienisz zdanie? W jakiej sprawie? - Chcę poślubić Simona Sulby'ego, bednarza - to on opowiedział mi o beczkach - lecz lord Barrul pragnie pojąć mnie za żonę. Przez dziesięć lat, odkąd zmarła jego pierwsza żona, żył sam. Od tego czasu nie spojrzał na żadną kobietę, ponoć jednak wyglądam zupełnie jak ona - skóra żywcem zdjęta z żony lorda, powiadają. Dlatego mnie pragnie. Jest bardzo potężny i przywykł, że wszyscy mu ustępują. Odmówiłam raz, drugi, trzeci, aż w końcu stracił cierpliwość. Oskarżył mnie o czary. Gdyby zechciał, wciąż mógłby mnie ocalić: to potężny człowiek. Wystarczy jedno jego słowo, by mnie wypuścili. Ale jest też bardzo dumny, nie ścierpi odmowy. Woli, abym zginęła, niż należała do innego. Wkrótce będzie już za późno. Z początku próby przeprowadzali wieczorami, ściągały jednak wielkie tłumy i robiło się niebezpiecznie. Sturlają nas ze wzgórza, gdy ludzie jeszcze śpią, tuż przed świtem. Po tych słowach oboje z Alice długi czas się nie odzywaliśmy. Sytuacja wyglądała ponuro. Zastanawiałem się, co teraz robi stracharz. Z pewnością martwił się o mnie i rozważał, czemu nie wróciłem. Bez wątpienia zorientował się, że Alice poszła za mną. Miałem tylko nadzieję, że nie wyprawi się do miasta. Na pewno by go ujęto. * * * Długą ciszę przerwał nagle ostry, metaliczny zgrzyt klucza obracanego w zamku. Czyżby już po nas przyszli? Od świtu wciąż dzieliło nas kilka godzin. Drzwi celi otwarły się powoli. Do środka wkroczyła tylko jedna postać. Nie był to strażnik ani gwardzista, lecz Róg, pomiot. Łańcuchy z jego uszu zniknęły, rozebrał się do pasa, odziany jedynie w parę portek i ciężkie buciory. Jego pierś porastały ciemne, splątane kłaki, ręce miał długie, ramiona szerokie, muskularne. Wyglądał na silnego, nawet niebezpiecznego, zdolnego zabić człowieka gołymi rękami. Kiedy przekroczył próg celi, wstaliśmy, cofając się aż pod ścianę, naprzeciwko drzwi. Czego od nas chciał? Nie podobał mi się wyraz jego twarzy. Nawet bez rogów przypominała oblicze zwierzęcia. Pomiot ruszył wprost w stronę Alice. Kiedy próbowałem stanąć między nimi, by ochronić przyjaciółkę, zamachnął się, trafiając mnie w ramię. Zupełnie jakby ktoś rąbnął mnie nogą od stołu. Poleciałem na ziemię, lecz natychmiast zerwałem się z powrotem, znów skoczyłem ku Alice. Pomiot obrócił się ku mnie, jego drapieżne oczy lśniły niebezpiecznie; opuścił głowę, celując we mnie rogami. Zbliżałem się ostrożnie, Alice jednak uniosła rękę, powstrzymując mnie. - Nie, Tomie! Zostań! - zawołała. - On cię zabije. Pozwól, że się nim zajmę. Usłuchałem, lecz pozostałem w gotowości, by zaatakować stwora na pierwszy znak, że Alice zagraża niebezpieczeństwo - choć przecież bez laski i łańcucha niewiele mógłbym zdziałać. Miałem dar spowalniania czasu, odziedziczony po mamie, ale niezwykle trudno go użyć, toteż uznałem, że spróbuję jedynie wtedy, gdyby Alice naprawdę znalazła się w poważnych opałach. Pomiot obrócił się z powrotem ku Alice. Dzieliła ich niecała długość ręki. - Siostro? - mruknął basem. - Nie jestem twoją siostrą! Alice gniewnie pokręciła głową. Stwór przekrzywił na bok głowę. Trzy razy pociągnął nosem. - Posiadamy tego samego ojca. Musisz być moją przyrodnią siostrą. Nie zaprzeczaj. W mieście nie byłem pewien, ale teraz jestem. Nie mam żadnych wątpliwości. Istotnie. Mieli inne ludzkie matki, lecz Zły spłodził oboje. Nagle Alice uśmiechnęła się lekko. - Skoro jesteśmy bratem i siostrą, to mi pomożesz, prawda? Nie zechcesz chyba, żebym zginęła? Jesteś taki wielki, taki silny. Nie możesz nas stąd wydostać? - Nie mogę. Kapitan Stanton by mnie ukarał. Kazałby mnie wychłostać. - Moglibyśmy wymknąć się stąd i uciec razem - zaproponowała Alice. - Nie porzucę mojego pana, lorda Barrule'a. Okazał mi dobroć. - 18 -

- Dobroć? - wtrąciłem. - Przecież pozwala cię ciągać po mieście z łańcuchami przewleczonymi przez uszy! To nic dobrego. Pomiot warknął wrogo. - Kapitan Stanton robi to, bo się mnie boi, ale lord Barrul nigdy mnie nie skrzywdził. Nie, nie on. Mógł kazać mnie zabić, ale zamiast tego pozwolił mi służyć. To dobry pan. - W takim razie czego chcesz? - spytała ostro Alice. - Musisz czegoś chcieć, inaczej nie przyszedłbyś tutaj. - Pragnąłem cię zobaczyć. Tylko zobaczyć. Chciałem zobaczyć moją siostrzyczkę. To rzekłszy odwrócił się na pięcie, ruszając z powrotem do drzwi. - Mam nadzieję, że mój widok cię ucieszył, bo niedługo zginę! - zawołała Alice. - Świetny z ciebie brat, nie ma co. Bracia i siostry powinni trzymać się razem! On jednak zamknął za sobą drzwi, po czym usłyszeliśmy zgrzyt klucza w zamku. - No cóż, warto było spróbować - mruknęła Alice. - Ciekawe, ilu włóczy się po świecie pomiotów... I czy wszyscy pozostali są podobni do niego i do Kła? Kieł. Syn starej Mateczki Malkin, pomiot o wielkich zębiskach - zbyt wielu, by mogły zmieścić się w ustach, stąd imię. Stracharz zabił go kijem, pchnięciem ostrza w czoło. Ilu dokładnie nieludzi spłodził Nieprzyjaciel? Interesujące pytanie. Kieł był zły. Pomagał Mateczce Malkin zabijać matki i ich dzieci - stąd właśnie wzięło się miano wiedźmy. Prowadziła dom dla ubogich, samotnych matek. Lecz wiele z nich zniknęło, a gdy miejscowi zebrali się w końcu na odwagę, żeby zbadać sprawę, znaleźli w okolicy domu pole pełne kości. Większość kobiet zmiażdżono na śmierć, żebra miały popękane i połamane - to było dziełem Kła. Pomioty dysponowały niezwykłą siłą, Róg też sprawiał wrażenie niebezpiecznego. - Nie ma sensu zaprzeczać - podjęła Alice. - Z Kłem także miałam tego samego ojca, ale ani przez moment nie uważałam go za przyrodniego brata. - Róg nie wydaje się aż tak okropny jak Kieł. Myślę, że miał ciężkie życie - zauważyłem. - To akurat prawda - wtrąciła Adriana. - Stanton traktuje go okrutnie, nie pojmuję jednak, czemu pozostaje tak wierny lordowi Barrule'owi. Czy nie widzi, że jego mistrz pozwala Stantonowi na wszystko? Niektórzy twierdzą, że Róg jest taki wierny, bo Barrule pozwala mu opiekować się buganem. - Opiekować? - spytałem. - Mówią, że Róg współpracuje z buganem. Pomaga mu wybierać ofiary... * * * Noc mijała szybko. Na długo przed świtem do celi trafiły trzy kolejne więźniarki: dwie uciekinierki z Hrabstwa, młode dziewczyny przed dwudziestką i starsza, miejscowa kobieta. Adriana natychmiast wyjaśniła im, jak zaprzeć się w beczce. Dziewczęta z Hrabstwa słuchały z zainteresowaniem, lecz miejscowa kobieta jedynie się rozpłakała. Słyszała zbyt wiele opowieści na temat tego, co ją czeka. Wizja rzucenia na pożarcie buganowi przerażała ją tak bardzo, że niemal wolała śmierć od szpikulców. Tuż przed świtem strażnicy - pół tuzina - zjawili się w celi. Powlekli nas po schodach, a później przez wioskę, na południe. Zabrali też Adrianę - najwyraźniej Barrule stracił do niej cierpliwość. Potem zmusili nas do wdrapania się na wielkie wzgórze, zapewne Slieau Whallian. Wspinaczka okazała się długa, ciężka. Czy zamierzali nas sturlać po stromym zboczu? Jeśli tak, niewielkie mieliśmy szanse na przeżycie. Niebo na wschodzie zaczęło czerwienieć, nisko nad horyzontem jaśniała samotna gwiazda. Wiatr ucichł. Dygotaliśmy z zimna, stojąc w nieruchomym, chłodnym powietrzu, obok rzędu wielkich beczek. Wzdłuż zbocza ciągnął się szereg pochodni na tyczkach, wyznaczających trasę spuszczania beczek. Okazały się jednak niepotrzebne - widzieliśmy dostatecznie dobrze. Większość strażników została z nami na szczycie. Na dole, na skraju dużego lasu, czekało zaledwie sześciu: jeden miał miecz u pasa. Domyśliłem się, że to pewnie Stanton dowódca gwardii, który nas aresztował. - Ta pierwsza! - zawołał jeden ze strażników, wskazując starszą kobietę; gdy ją chwycili, zaczęła histerycznie płakać, cała roztrzęsiona. - 19 -

- Tchórze! - zawołała gniewnie Adriana, wygrażając im. pięścią. - Jak możecie tak traktować kobietę - w dodatku jedną ze swoich! - Zamknij gębę albo cię zakneblujemy! - warknął najroślejszy z gwardzistów. Kolejny chwycił ją za ramię, ona jednak wyrwała się. Strażnicy ustawili już beczkę; kiedy unieśli wieko, ujrzałem tkwiące w środku ostre szpikulce. Natychmiast pomyślałem, że Adriana mówiła o szansach przeżycia z przesadnym optymizmem. Jak bowiem zaprzeć się bezpiecznie między ostrzami? Mężczyźni zmusili kobietę do uklęknięcia przed beczką. - No, dalej! Do środka! - Biedaczka patrzyła na szpikulce z twarzą wykrzywioną grozą. Nie wątpiła, że spogląda na swoją śmierć. - Będzie znacznie gorzej, jeżeli sami cię tam wepchniemy! - zagroził ostro strażnik. W odpowiedzi wczołgała się do środka, krzycząc, gdy ostrza raniły ciało. Kiedy znalazła się wewnątrz beczki, z powrotem nałożyli wieko i przybili. je zaledwie dwoma gwoździami. Łup! Stuk! Wystarczyło jedno pchnięcie, by beczka zaczęła turlać się po zboczu. Pomyślałem, że gwardziści pracują bardzo szybko, co dodatkowo mnie zaniepokoiło. Będziemy mieli zaledwie parę sekund, by jak najlepiej ułożyć się wewnątrz. Nim beczka dotarła na dół, uderzyła mocno w pień drzewa i dobiegły z niej trzy straszliwe krzyki. Dwaj mężczyźni podeszli szybko, jeden trzymał w dłoni łom. Usłyszeliśmy zgrzyt i trzask, gdy podważył wieko. Byliśmy zbyt daleko, więc nie widzieliśmy wyraźnie. Kiedy jednak wyciągnęli kobietę z beczki, nie poruszała się. Cisnęli jej ciało na bok niczym worek kartofli. - Ta nie żyje! Poślijcie następną! - zawołał w górę kapitan Stanton. Dziewczyny z Hrabstwa płakały, całe się trzęsły; trzymały się za ręce, teraz jednak, gdy strażnicy podeszli, przywarły do siebie. Musieli rozerwać je siłą. Patrzyłem ze zgrozą, jak postępują z pierwszą. Robili z nią to samo, co z poprzedniczką. Biedaczka wrzeszczała i szarpała się, kiedy wepchnęli ją do środka. Tym razem beczka w drodze na dół wpadła na kamień. Na moment podskoczyła, lądując z ciężkim łoskotem. Kiedy się zatrzymała, gwardziści wyciągnęli zwłoki dziewczyny i rzucili obok poprzednich. Byłem wstrząśnięty tym, co się właśnie wyprawiało, serce tłukło mi się w piersi ze strachu. Czy naprawdę da się zaprzeć w środku i przeżyć? Lecz trzecia poddana próbie kobieta wciąż żyła, dotarłszy na dół. Kiedy dwaj gwardziści odprowadzili ją na bok, słyszałem szlochy i płacz. Bez wątpienia ucierpiała, ale przynajmniej przeżyła. Zatem to jednak możliwe... Adriana odwróciła się ku mnie i Alice. Jej dolna warga drżała, niedawna odwaga jakby opuściła dziewczynę; sprawiała wrażenie przerażonej. - Czy potraficie wyczuć, kiedy zbliża się śmierć? - spytała. - Bo tak właśnie się teraz czuję - jakby niewiele czasu zostało mi na świecie. - Mój mistrz nie wierzy w takie przeczucia - odparłem. - Nie sądzi, by ktokolwiek umiał przewidzieć własną śmierć. - Ale czuję ją wyraźnie! - wyszlochała. - Przeczuwam, że nadciąga! Pochyliłem się i wyszeptałem jej do ucha: - Wszystko będzie dobrze. Po prostu ułóż się w beczce tak, jak nam powiedziałaś. Nim zdołała odpowiedzieć, przyszli po nią strażnicy. Posłała nam nerwowy uśmiech, po czym podeszła do beczki i bez słowa wczołgała się do środka. Łup! Stuk! Beczka ruszyła w dół. Toczyła się gładko, bez podskoków. Czy Adriana przeżyła? Znów usłyszeliśmy trzask pękającego drewna, gdy mężczyźni podważyli wieko. - Kolejna żywa! Na pewno czarownica! - wykrzyknął Stanton. Gdy tylko Adriana wypełzła z beczki, dwaj inni strażnicy dźwignęli ją na nogi i odprowadzili. Zauważyłem, że kuleje, ale również ona przeżyła próbę. Nagle poczułem nadzieję. O bugana przyjdzie martwić się później. - 20 -

Kiedy odciągali Alice, ta uśmiechnęła się do mnie lekko. Wyglądało, że ja będę ostatni. Alice wcisnęła się do beczki szybko, tak jak Adriana. Gdy tylko przybiją wieko, zaprze się o ścianki. Tym razem beczka dwakroć trafiła na przeszkody po drodze - choć przynajmniej nie wpadła na drzewo. Kiedy dotarła na dół, serce podeszło mi do gardła. Czy Alice zdołała się ułożyć jak należy? Pozostały gwardzista zdjął wieko. Czekałem nerwowo, aż Alice wypełznie na zewnątrz. Lecz to on po chwili wywlókł ją z beczki. - Jeszcze jedna martwa! - zawołał dowódca. - Przyślijcie tu małego czarownika; załatwmy sprawę szybko! Mam ochotę na śniadanie! Gardło mi się ścisnęło, w piersi wezbrała fala płaczu. Na dole mężczyźni układali ciało Alice obok dwóch poprzednich trupów. Rozdział 7. Odcięto mu kciuki. Nie mogłem uwierzyć, że nie żyje. Tak wiele razem przeszliśmy, przetrwaliśmy wspólnie tyle niebezpieczeństw. W chwili, gdy do oczu napłynęły mi łzy, strażnicy chwycili mnie, powalając na kolana przed otwartą beczką. - Właź do środka, chłopcze. Przestań się mazać, nie utrudniaj! Oślepiony łzami, zacząłem wciskać się do wnętrza. Szpikulce kłuły mi boleśnie ręce i kolana. Gdy tylko znalazłem się w środku, tamci nałożyli wieko, pogrążając mnie w ciemności. Łup! Stuk! Beczka zaczęła się poruszać, w ostatniej chwili zaparłem się łokciami i kolanami o zakrzywione ścianki, jakimś cudem zdoławszy odnaleźć szczeliny między morderczymi szpikulcami. Beczka wirowała coraz szybciej, coraz szybciej, siła odśrodkowa popychała mnie na ostrza. Nagle coś szarpnęło beczką, o mało nie wpadłem na szpikulce. Potem zwolniła, w końcu zatrzymała się zupełnie. Nie poruszyłem się, póki nie zerwali wieka, wpuszczając do środka światło. Z góry spojrzała na mnie twarz. Kapitan Stanton. - Mamy tu jeszcze jednego żywego! - zawołał. A potem zwrócił się do mnie, ciszej, lecz z morderczą pogardą: - Wyłaź no, ty mały czarowniku! Czeka cię spotkanie z buganem. Wyczołgałem się, kalecząc boleśnie dłonie i kolana. Nagle usłyszałem głuchy łoskot i krzyk bólu. Podniosłem się chwiejnie na nogi, a tymczasem Stanton obrócił się gwałtownie, sięgając po miecz. Zaczął go dobywać, lecz z kolejnym głuchym odgłosem upadł na kolana. Po czole ściekała mu krew. - Alice! Stała naprzeciw mnie, w lewej dłoni trzymała kamień. Używając go, powaliła zarówno Stantona, jak i ostatniego z czekających na dole strażników. Nagle ogarnęła mnie fala sprzecznych uczuć: wstrząsu, ulgi, radości, znów strachu... Usłyszałem krzyki dobiegające z góry; obejrzawszy się, odkryłem, że kilku strażników zmierza ku nam. - Biegiem, Tom! - zawołała Alice, odrzucając kamień. Popędziła między drzewa. Podążałem prędko za nią. Drzewa były stare, dorodne, rozłożyste, choć rzadko rozrzucone. Obejrzawszy się, dostrzegłem biegnące postaci. Dzieliło nas niecałe sto jardów. Z pluskiem przebiegliśmy przez strumień i skręciliśmy w stronę gęściejszego lasu, skąd nie usunięto młodych drzewek. Nim wpadliśmy w gąszcz, raz jeszcze spojrzałem za siebie. Z zadowoleniem odkryłem, że prześladowcy się nie zbliżyli. Teraz pozostawało pytanie: kto wytrzyma dłużej - chyba że uda nam się ich zgubić. - 21 -

Biegliśmy pięć minut, wątłe witki chłostały nas po twarzach suche gałęzie trzaskały pod stopami. Bardzo hałasowaliśmy, ale to samo dotyczyło ścigających nas gwardzistów. Zdawało się, iż odgłosy pościgu oddalają się coraz bardziej. Nagle Alice zatrzymała się, wskazała w lewo. Opadła na kolana, zaczęła wczołgiwać się w jeszcze gęstszy zagajnik. Przez jakiś czas poruszaliśmy się na czworakach, starając się jak najmniej hałasować. Potem zatrzymaliśmy się, czekając, nasłuchując. Z oddali dobiegały dźwięki, lecz stawały się coraz słabsze i słabsze, aż w końcu zupełnie ucichły. Alice sięgnęła ku mojej ręce. Chwyciła ją. - Przepraszam, Tom. Bardzo cię przestraszyłam? - Myślałem, że nie żyjesz, Alice - znów przepełniły mnie emocje. - Nie wiem, jak strażnik tak bardzo mógł się pomylić. - Nie pomylił się - no, nie do końca. Zatrzymałam własny oddech i serce. Całkiem łatwe, kiedy wie się, jak postępować. Lizzie kazała mi to ćwiczyć - bo chodzi o umiejętność, która bardzo się przydaje podczas rozmów z duchami. Ale jest niebezpieczna. Niektóre czarownice zapominają znów zacząć oddychać, a wówczas nigdy się nie budzą! - Żałuję, że nie wiedziałem, co zamierzasz. - Mocniej uścisnąłem jej dłoń. - Sama nie wiedziałam, póki nie weszłam do beczki. Gdy tylko się zaparłam, zrozumiałam, jak należy działać. Zrobiłam, co trzeba, kiedy beczka zatrzymała się na dole. To lepsze niż trafić do bugana, prawda? A i tak nie uszliśmy całkiem bez szwanku. Uśmiechnąłem się. Miała rację: oboje mocno pokaleczyliśmy się o szpikulce, w mojej koszuli i portkach ziały poszarpane dziury, nie lepiej prezentowała się sukienka Alice. - Teraz oboje wyglądamy jak Mouldheelowie! - zażartowałem, gapiąc się na zabłocone stopy towarzyszki. Klan Mouldheeleów znany był wśród czarownic ze swych bosych stóp i obszarpanych strojów. - No, Tom, ty to potrafisz pochlebić dziewczynie - rzuciła sarkastycznie Alice. Zrzedła mi mina, ona jednak uśmiechnęła się do mnie ciepło. Znów uścisnęła mi rękę. - Biedna Adriana - podjęła. - Wyjawiła nam, jak przeżyć, ale jej samej niewiele to dało. Teraz z pewnością rzucą ją na pożarcie buganowi. Odczekaliśmy godzinę, nim opuściliśmy kryjówkę. Później ruszyliśmy na południowy wschód, w stronę Wzgórza, na którym czekał stracharz. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że wciąż tam jest. Nie uszliśmy zbyt daleko, gdy dobiegło nas oddalone szczekanie. - Jakby psy myśliwskie - mruknąłem. Zwierzęta zbliżały się ku nam od wschodu. A zatem pościg znów się zaczął, właśnie w chwili, gdy uznaliśmy, że jesteśmy bezpieczni. Jeśli po tym, co zrobiła Alice, znów nas złapią, bez wątpienia najpierw solidnie obiją - a potem zabiorą do bugana. Nie mogliśmy liczyć na litość. Znowu puściliśmy się biegiem, lecz tym razem odgłosy pościgu nieubłaganie się zbliżały. W pewnym momencie zerknąłem przez ramię. Zauważyłem w dali trzech mężczyzn; psy jednak znajdowały się znacznie bliżej. * * * Nie posiadałem laski ani żadnej broni do walki z psami. Wiedziałem, że za parę minut nas dościgną, wtedy zaś poczujemy na skórze ich zęby. Mogą nas nieźle poturbować, nim zjawią się opiekunowie. I wtedy nagle coś dotarło do mnie poprzez mgłę strachu. Coś, co uciszyło panikę, sprawiając, że zatrzymałem się, zdyszany. Alice odwróciła się. Patrząc na mnie, także zamarła. - Już w porządku, Alice! - wykrztusiłem z trudem, ciężko łapiąc oddech. Bo widzicie, w końcu rozpoznałem szczekanie. - To psy Billa Arkwrighta! Znów usłyszeliśmy charakterystyczne, ostre szczekanie, któremu od czasu do czasu towarzyszyło przeciągle wycie. Wkrótce okazało się, że mam rację. Poznałem Szpon oraz jej szczeniaki, Krew i Kość. Podbiegły do mnie. Chwilę później na wyprzódki lizały mi twarz, a także ręce. Lecz co za mężczyźni podążali za nimi? Powinien być tylko jeden - mój mistrz... Przyjrzałem się uważnie. Istotnie, zauważyłem stracharza; niósł w dłoniach nasze torby i laski. Wkrótce rozpoznałem drugiego mężczyznę: kapitana Bainesa. Musiał znaleźć mistrza, powiedzieć mu - 22 -

o naszym uwięzieniu i o tym, co nas czeka. Ale kim był trzeci? Młody mężczyzna, na oko liczący sobie najwyżej kilkanaście lat, o jasnych włosach i otwartej, szczerej twarzy. - No, no - sapnął stracharz, kiedy w końcu do nas dotarli. - Nieźle nas przegoniliście. - Już wcześniej nas ścigali - wyjaśniłem. - Myśleliśmy, że to znów ludzie z twierdzy Greeba. - Jak zdołaliście uciec? - spytał kapitan. - Poddali nas próbie w beczkach, na Slieau Whallian - zaparliśmy się w środku, więc zdołaliśmy ujść cało, potem Alice udała, że nie żyje, a następnie ogłuszyła strażników kamieniem. Nie mogłem wspomnieć stracharzowi, że posłużyła się czarną magią, by zatrzymać serce, a także oddech, toteż pominąłem tę akurat kwestię. I tak był wściekły, że mimo zakazu poszła ze mną. - Już was sturlali? - wtrącił ostro jasnowłosy chłopak, odzywając się po raz pierwszy. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego. - Mieli przeprowadzić następne próby dopiero późnym wieczorem! - Zabrali się za robotę wcześniej - tuż przed świtem, by uniknąć obecności gapiów - wyjaśniłem. - Zatem co spotkało pozostałych? Czy ktoś jeszcze uciekł? Czy była tam dziewczyna imieniem Adriana? - dopytywał się nerwowo. Przytaknąłem. - W sumie zgromadzili nas sześcioro. Adriana żyła, gdy dotarła na dół; zabrali ją wraz z jeszcze jedną dziewczyną. Dwie pozostałe zginęły w beczkach. - Spóźniłem się. Nie zdołam jej uratować - jęknął. - Teraz zaciągną ją do bugana w twierdzy Greeba. - To młody Simon Sulby - przedstawił chłopaka kapitan. - Maszerował właśnie, by próbować ocalić swoją przyjaciółkę, kiedy wywęszyły go psy. Zatem nasze ścieżki się skrzyżowały. Uznaliśmy, że warto połączyć siły. Niestety, chyba się spóźniliśmy. - Ruszam do twierdzy! - Twarz młodzieńca wykrzywiła desperacja. - Muszę spróbować ją ocalić... - Nie, to szaleństwo - kapitan Baines złapał go za rękę. - Nie ma sensu ruszać samotnie, bez wsparcia. - Owszem, zgadzam się - przytaknął stracharz. - Tymczasem jednak wszyscy możemy skierować się do Greeby. Zyskamy czas, by pozbierać myśli. Chcę też opowiedzieć wam wszystkim, co wiem o buganach - może się przyda. I chłopcze, weź to - dość już się nanosiłem! - Co rzekłszy, wręczył mi obie torby oraz moją laskę. Odczekaliśmy chwilę, aż Alice nałoży trzewiki, a potem ruszyliśmy w stronę twierdzy Greeba. * * * Najprostszy szlak, którym jeździły wozy, prowadził wąską drogą, my jednak wybraliśmy nieco okrężny, by uniknąć gwardzistów. Ruszyliśmy przez teren pełen wzniesień. W dali dostrzegałem górskie szczyty; zalesione doliny przypominały mi Hrabstwo. Wędrówka byłaby całkiem przyjemna, gdyby nie rzucała na nią cienia rozpacz Simona. Sulby był wyraźnie na skraju załamania. Cóż uratowanie Adriany z lochów twierdzy graniczyłoby z cudem. Wczesnym wieczorem zatrzymaliśmy się. Spędzaliśmy noc w małym lasku, w cieniu góry Greeba. Rozpaliłem ognisko, Alice upolowała trzy króliki i dużego zająca. Podczas gdy je piekła, zebraliśmy się wokół ognia, omawiając szczegółowo ostatnie wydarzenia. - Zatem na wyspę dotarła prawdziwa czarownica z Hrabstwa - stwierdził stracharz. - Jedna czy więcej? Kapitan Baines wzruszył ramionami. - Kto wie? Ale ponieważ zginęło dwóch ludzi, rada zyskała niezbędny pretekst. Mogła teraz zgodzić się na próby. - I powiadasz, że ofiarom odcięto kciuki? - Owszem, dodatkowo z obu rybaków wysączono krew. Poderżnięto im gardła. - To sugerowałoby dwie czarownice - mruknął stracharz. - Wiedźmę kości oraz wiedźmę krwi. - Albo Lizzie. - Alice obróciła zająca na rożnie. - Posługuje się obiema magiami, tak kości, jak i krwi. Kiedyś miała też pobratymca, ale zginął. Możliwe, że po ucieczce z jamy rozłączyła się z czarownicami z Pendle, po czym skierowała kroki na zachód, w stronę wybrzeża! - Przyznaję, dziewczyno, to możliwe. Trzeba zatem bardzo uważać. - 23 -

Wkrótce kolacja czekała - ja podzieliłem się z Alice zającem. Simon co prawda przez długi czas wpatrywał się w swojego królika, lecz w końcu odsunął pieczyste. - Zjedz, Simonie. Spróbuj, przynajmniej odrobinę. Będziesz potrzebował sił - radził kapitan Baines. - Nie! - Simon zerwał się z ziemi. - Należy bez zwłoki iść dalej, do twierdzy. Po zmroku bugan zjawi się w lochach i Adriana... - Usiądź! - rzucił stracharz. - Dziś w nocy nic jej nie grozi. Podobnie jak przez kilka następnych dni. Wierz mi, choć nigdy nie miałem bezpośrednio do czynienia z żadnym buganem, wiem o nich więcej niż ktokolwiek. Bez wątpienia, wciąż da się odkryć coś nowego, ale wiem na pewno, że skupiają się tylko na jednej ofierze, którą zazwyczaj posilają się przez kilka dni. Ilu więźniów zabrano już do twierdzy? - Od prawie tygodnia przeprowadzają próby - odparł Simon. - Co najmniej siedem czy osiem osób wyciągnięto z beczek żywych. Możliwe jednak, że kilka skonało z odniesionych ran. - I zawsze chodzi o uciekinierów z Hrabstwa? - Stamtąd przybywali wszyscy. Wszyscy, prócz Adriany. Gdyby nie zaloty lorda Barrule'a, wciąż siedziałaby w domu, bezpieczna. - Przekonałeś mnie - oznajmił stracharz. - Musimy pomóc tym ludziom. Służę Hrabstwu oraz jego mieszkańcom, nieważne, w domu, czy za granicą. Wypełniam wszędzie swój obowiązek. - Zatem spróbujemy uwolnić ich z lochów? - spytałem. - Może z czasem, chłopcze. Choć na razie nie mam pojęcia, co w tym celu zrobić. Nie, uchronimy ich przed mrokiem w inny sposób. Nie pójdziemy do twierdzy. Skoro bugan mieszka w ruinach kaplicy, tam właśnie się udamy! * * * Po kolacji siedzieliśmy przy dogasającym ogniu, wciąż rozważając, co nas czeka. Słońce już zaszło, na niebie rozbłysły gwiazdy. Lecz brakowało wiatru, w lesie panowała niesamowita cisza. Nic nie zagłuszało dyszenia psów. - Jak bardzo niebezpieczny jest bugan? - spytał kapitan Baines. - Cóż, bez żadnej szkody mogę was poinformować o najgorszym - odparł stracharz. - A ty, chłopcze, wyciągnij notatnik i zapisz, co powiem. Jest wiele informacji, o które powinienem wzbogacić bestiariusz. Jeszcze nie wiesz wszystkiego. Nastąpi teraz kolejny etap twojego szkolenia. Zaczekał, aż wyciągnę z torby kałamarz, pióro i notatnik, po czym zaczął... Rozdział 8. Wiedza o buganie. - Bugany to demony, które zazwyczaj czają się w pobliżu ruin - zaczął stracharz. - Mogą jednak oddalać się znacznie od swej siedziby. Są odporne na sól i żelazo, przez co trudno się z nimi rozprawić - choć pozostają wrażliwe na ostrze ze stopu srebra. Trzeba takie ostrze wbić w serce w pełni zmaterializowanego stwora. Na szczęście my, stracharze, dysponujemy podobnym ostrzem... W ramach demonstracji sięgnął po laskę. Nacisnął ukryty guzik, tak że klinga wyskoczyła ze szczęknięciem. - Jak już wiadomo memu uczniowi, bugany zazwyczaj ograniczają się do występowania w dwóch postaciach - czarnego byka lub potężnego, włochatego mężczyzny. - Co stanowi największe zagrożenie, kiedy bugan przybiera postać byka? - spytałem. - 24 -

- Głośny ryk, albowiem dźwięk ów czerpie swą siłę z energii mroku, którą dysponuje demon. Często przepełnia ofiary tak wielką zgrozą, że nie są w stanie nawet drgnąć. Wówczas atakuje, rozszarpując i tratując wszystko, co stanie mu na drodze. Stracharz umilkł, pogrążony w myślach. Po jakimś czasie nie wytrzymałem. - A włochaty człowiek? Tu nazywają go Zgniataczem. - Właściwe miano, chłopcze. Bugan przyjmuje tę postać, by kopać tunele. Jego ostre szpony i zębiska mogą przegryzać pnie czy korzenie drzew, na które natrafia. Szukałem w pamięci jakichkolwiek informacji... Dlatego właśnie spalenie biblioteki okazuje się niepowetowaną stratą. Wiele rzeczy pozostało jedynie w mojej głowie, Więc kiedy umrę, stracimy je na zawsze. - W takim razie będzie pan musiał znów je zapisać, panie Gregory. I to jak najszybciej - wtrąciła Alice. - Owszem, masz rację, dziewczyno - przyznał stracharz. - I zrobię tak, gdy tylko nadarzy się okazja, - Westchnął, po czym podjął, patrząc w dal. Przywoływał w pamięci szczegóły. - Najniebezpieczniejszy, śmiertelnie niebezpieczny jest jednak bugan w swej niewidzialnej, duchowej postaci. - To gorsze niż zwykła śmierć! - przerwał mu Simon głosem przepełnionym uczuciem na myśl o losie, jaki czeka Adrianę. - Bugan wysysa z ciała ofiary duszę! Stracharz pokręcił głową. - Nie, bynajmniej - choć większość ludzi tak właśnie sądzi. Dusza przeżywa i odchodzi dalej. To, co bugan wysysa, to animus, siła życiowa, coś zupełnie odmiennego. Bugan żywi się energią, która daje siłę ciału i umysłowi. Pochłania ją do czasu, aż ciało umiera. Tyle że umysł kona wcześniej, dlatego ofiara wydaje się pustą skorupą. Pewni magowie, zwani szamanami, praktykują tę samą odmianę magii, którą w ich przypadku nazywamy animizmem. Bugan może zyskać na siłach, sprzymierzając się z szamanem: w zamian za ludzkie ofiary niszczy jego wrogów, bądź dzieli się własnymi zapasami animusu z magiem. I tego właśnie obawiam się najbardziej: że nie mamy do czynienia z samotnym buganem. Możliwe, że bierze w tym udział również mroczny szaman. Co tu kryć, w owym domniemanym rozprawianiu się z mrokiem - poddawaniu próbom oraz zabijaniu fałszywie pomówionych czarownic - używa się samego mroku: nie tylko bugana, ale i pomiota. Powiedz mi zatem, Simonie, kiedy to wszystko się zaczęło? - Dobrze ponad dwadzieścia pięć lat temu. Nim jeszcze przyszedłem na świat, na zachodnim brzegu wyspy wylądowała czarownica w towarzystwie owego pomiota. Okazał się wiedźmim synem. Gwardziści oddali ją buganowi, a jego uwięzili, wykorzystując do tropienia innych wiedźm. Kobiety podejrzewane o czary zawsze poddawano próbom w beczkach ze szpikulcami, lecz wcześniej winne palono na stosie. Zawsze też wyszukiwano cudzoziemców - imigrantów, którzy przybywali na wyspę, próbując się na niej osiedlić. Adrianę oskarżono jako jedną z pierwszych miejscowych... W tym momencie głos Simona załamał się w szlochu. Stracharz czekał cierpliwie, aż chłopak zapanuje nad sobą, po czym wrócił do pytań. - Wiemy, że ci ciężko, Simonie, ale wszystko, cokolwiek zdołasz mi powiedzieć, zwiększy nasze szanse w walce z tym, z czym trzeba się zmierzyć. Mówisz „oni", lecz kto za wszystkim stoi? Kto wszystkim kieruje? - Głową rady rządzącej wyspą jest lord Barrule z twierdzy Greeba, ten sam, który skazał Adrianę, Właśnie on zdecydował, by zachować pomiota przy życiu, wykorzystując go do wyszukiwania czarownic, Powtarzał też, że w żaden sposób nie da się pozbyć bugana. Jeśli jedna zamiast palić czarownice na stosie, zaczniemy je rzucać buganowi, ten uspokoi się, co ochroni naszych ludzi. - Cóż, całkiem możliwe, że Barrule jest mrocznym szamanem - wtrącił stracharz. - Trudno wyobrazić sobie gorszą sytuację: to człowiek o wielkiej władzy i wpływach. Ale jeśli zdołamy zniszczyć bugana, szaman porządnie osłabnie. Jak opisałbyś lorda? - Najlepiej użyć słowa „okrutnik" - odparł Simon. - Zalicza się do ludzi, którzy lubią stawiać na swoim, Poza tym pasjonuje się hazardem. Po wsiach krąży mnóstwo historii o hazardowych przyjęciach w twierdzy. Często obstawiają walki psów. Powiadają, że Barrule sprowadził tu kiedyś niedźwiedzia, po czym zmusił go do walki ze stadem wilków. Na te słowa umilkliśmy. Nienawidzę okrutnego traktowania zwierząt. Pomyślałem o Szpon i szczeniakach, skazanych na taki los. - Musi być strasznie, gdy bugan zbliża się pod postacią ducha - rzekłem w końcu. - Na otwartym terenie jedyną szansą jest uciec przed nim jak najszybciej - poinformował stracharz. - Uwięziony w pobliżu, nie masz żadnych szans, chłopcze. Bugan szepcze do swych ofiar - 25 -