chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 782
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 681

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 08 - Cien przeznaczenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 08 - Cien przeznaczenia.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Delaney Joseph - Kroniki Wardstone t.1-13
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Joseph Delaney Cień przeznaczenia Cykl: Kroniki Wardstone Tom 8 Tytuł oryginalny: The Spook's Destiny Przełożyła: Paulina Braiter Rok pierwszego wydania: 2011 Rok pierwszego wydania polskiego: 2012 Spis treści: Rozdział 1. Strzeżcie się bełkacza.....................................................................................................................................................2 Rozdział 2. Krew była wszędzie.........................................................................................................................................................5 Rozdział 3. Gość..............................................................................................................................................................................10 Rozdział 4. Lustro.............................................................................................................................................................................16 Rozdział 5. Killorglin.........................................................................................................................................................................23 Rozdział 6. Narzędzie tortur.............................................................................................................................................................26 Rozdział 7. Oblężenie Ballycarbery.................................................................................................................................................29 Rozdział 8. Chudy Shaun.................................................................................................................................................................33 Rozdział 9. Małe, zimne palce.........................................................................................................................................................37 Rozdział 10. W szponach Złego......................................................................................................................................................40 Rozdział 11. Kozioł z Killorglin.........................................................................................................................................................43 Rozdział 12. Stary Bóg Pan.............................................................................................................................................................47 Rozdział 13. Układ...........................................................................................................................................................................49 Rozdział 14. Głowa wiedźmy...........................................................................................................................................................52 Rozdział 15. Mroczny anioł..............................................................................................................................................................54 Rozdział 16. Smocze gniazdo..........................................................................................................................................................57 Rozdział 17. Słowa w lustrze...........................................................................................................................................................60 Rozdział 18. Szpony Morrigan.........................................................................................................................................................64 Rozdział 19. Ogar z Calann.............................................................................................................................................................66 Rozdział 20. Nikt nie usłyszy twojego krzyku..................................................................................................................................70 Rozdział 21. Zatrzymani w czasie....................................................................................................................................................74 Rozdział 22. Klinga Przeznaczenia..................................................................................................................................................76 Rozdział 23. Plamy krwi...................................................................................................................................................................79 Rozdział 24. Biedny Tom.................................................................................................................................................................82 Rozdział 25, I wszyscy upadną!.......................................................................................................................................................84 * * * Dla Marie - 1 -

NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE... KAMIENIEM STRAŻNICZYM Rozdział 1. Strzeżcie się bełkacza. Nasza łódka rybacka, kołysząc się łagodnie, żeglowała powoli na zachód niesiona lekką bryzą w stronę odległego wybrzeża. Spoglądałem ku zielonym wzgórzom Irlandii, próbując jak najwięcej zapamiętać, nim zrobi się ciemno. Za dwadzieścia minut miał zapaść zmierzch. Nagle usłyszeliśmy ogłuszający skowyt, rybak niespokojnie uniósł wzrok. Niespodziewanie zerwał się potężny wicher. Czarne chmury pędziły ku nam z północy, atakując zygzakami błyskawic morze, które wrzało i burzyło się tak, że niewielka łódka podskakiwała niepokojąco. Trzy towarzyszące nam wilczarze zaczęły skomleć. Szpon, Krew i Kość, zwykle nieulękłe, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie przepadały za morskimi podróżami. Klęczałem, przytrzymując się rufy. Uszy paliły mnie z zimna, oczy piekły od morskiej piany. Stracharz i moja przyjaciółka Alice skulili się pod okrężnicami, szukając osłony. Fale nagle urosły - nienaturalnie szybko, tak przynajmniej sądziłem. Wyglądało na to, że zaraz się wywrócimy. Gdy opadaliśmy w kolejną dolinę, znikąd pojawiła się gigantyczna fala: stroma ściana wody wznosiła się nad nami, grożąc, że strzaska naszą łódeczkę w drzazgi i utopi nas wszystkich. Jakoś jednak udało nam się przetrwać i wspiąć się na jej grzbiet. Wówczas z góry runął grad - odłamki lodu sypiące się na łódź obijały boleśnie głowy i ciała. Kolejna błyskawica rozbłysła niemal dokładnie nad nami. Spojrzałem na skłębione czarne chmury w górze - i nagle ujrzałem dwie kule światła. - 2 -

Zapatrzyłem się w nie, zdumiony. Wisiały dość blisko siebie i skojarzyły mi się z oczami. A potem zobaczyłem, jak się zmieniają. To rzeczywiście były oczy - i to bardzo charakterystyczne, spoglądające z czarnej chmury. Lewe zielone, prawe niebieskie, zdawały się płonąć wrogością. Czyżbym je sobie wyobraził? Przetarłem twarz dłonią, uznawszy, że pewnie mam zwidy. Ale nie - nadal tam były. Już miałem krzyknąć, by zwrócić uwagę Alice, lecz wówczas na moich oczach rozpłynęły się i zniknęły. Wiatr ustał równie nagle, jak wcześniej się zerwał, po niecałej minucie wielkie fale zniknęły. Sztorm pozostawił po sobie nieco bardziej wzburzone morze oraz wiatr, wiejący nam w plecy i szybko niosący ku lądowi. - Za pięć minut wysadzę was na brzeg! - zawołał rybak. - Wszystko ma swoje dobre strony, nawet sztorm. Znów pomyślałem o oczach w chmurze. Może tylko je sobie wyobraziłem? Uznałem, że później wspomnę o nich stracharzowi, ale na razie to nie najlepszy moment. - Dziwne, że burza pojawiła się tak nagle. Rybak pokręcił głową. - Ależ nie - nie zgodził się. - Na morzu widujemy najdziwniejsze rzeczy. To był zwykły szkwał. Często zjawia się bez zapowiedzi. Chociaż takie fale to już coś. Zupełnie jak gigantyczny przypływ. Ale moja stara łajba jest solidniejsza, niż się wydaje. - Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. - Muszę wrócić do domu przed świtem, a teraz niesie nas całkiem porządny wiatr. Stracharz zapłacił mu sowicie, wydając niemal wszystkie pieniądze, co nie zmieniało faktu, że rybak bardzo ryzykował. Osiem godzin wcześniej wypłynęliśmy z wyspy Mona, zmierzając na zachód, ku Irlandii. Jako uciekinierzy z najechanego przez obce wojska Hrabstwa wraz ze stracharzem i Alice spędziliśmy wiele niebezpiecznych miesięcy na tej wyspie. Teraz jednak mieszkańcy Mony zaczęli odsyłać do Hrabstwa wszystkich schwytanych uchodźców - wprost w ręce okupantów. Organizowano dokładne poszukiwania. Uznaliśmy, że najwyższy czas ruszać w dalszą drogę. - Mam nadzieję, że tu przyjmą nas lepiej - mruknęła ponuro Alice. - Cóż, dziewczyno, nie będzie raczej gorzej niż ostatnim razem. Istotnie, na Monie niemal od pierwszej chwili musieliśmy salwować się ucieczką. - Nie powinniście mieć tu zbytnich kłopotów - zawołał rybak, przekrzykując zawodzenie wiatru. - Niewielu waszych zapuściło się aż tutaj, a to wielka wyspa. Parę dodatkowych gąb do wyżywienia nikomu nie zawadzi. Możliwe też, że znajdziesz tu pracę jako stracharz. Niektórzy nazywają ją „Nawiedzoną Wyspą". Z całą pewnością nęka ją aż nadto duchów. Stracharze zajmują się walką z Mrokiem. To niebezpieczny fach; ja właśnie rozpocząłem trzeci rok terminu u mego mistrza, Johna Gregory'ego, który uczył mnie, jak się rozprawiać z wiedźmami, boginami i najróżniejszymi stworami nadprzyrodzonymi. Duchy zazwyczaj nie zagrażały żywym i szczególnie się nimi nie przejmowaliśmy. Większość nie wiedziała nawet, że nie żyje, wystarczyło przemówić do nich jak należy, by przekonać je do odejścia w Światło. - Nie mają tu własnych stracharzy? - spytałem. - To wymierający fach - odparł rybak. W łodzi zapadła niezręczna cisza. - Słyszałem, że w Dublinie nie ma ani jednego, a miasto z pewnością dręczą bełkacze. - Bełkacze? - zdziwiłem się. - Co to jest bełkacz? Rybak zaśmiał się. - Jesteś uczniem stracharza i nie wiesz, co to bełkacz? Wstydziłbyś się! Musisz bardziej uważać na lekcjach. Jego uwagi nieco mnie rozdrażniły. Mój mistrz, zatopiony w myślach, wyraźnie nie słuchał rybaka. Nigdy wcześniej nie wspominał o bełkaczu i byłem pewien, że nie ma też o nim wzmianki w bestiariuszu tkwiącym bezpiecznie w torbie mistrza. Sam napisał tę księgę: ilustrowany opis wszystkich stworów, z jakimi się zetknął i o których słyszał, wraz z instrukcjami, jak się z nimi rozprawić. Z całą pewnością o bełkaczu nie wspomniano w rozdziale o duchach. Zastanawiałem się, czy stracharz w ogóle wie, że istnieją. - O tak - podjął rybak - nie chciałbym pracować w waszym fachu. Mimo sztormów i swoich kaprysów morze to znacznie bezpieczniejsze miejsce niż kryjówka bełkacza. Strzeżcie się bełkacza! Lepiej już utonąć, niż wpaść w obłęd! - 3 -

Na tym rozmowa się zakończyła: rybak wysadził nas na niewielkim drewnianym pomoście wychodzącym w morze z kamienistego nabrzeża. Trzy psy natychmiast wyskoczyły z łodzi. My wygramoliliśmy się nieco wolniej. W czasie podróży zmarzliśmy i zesztywnieliśmy. W chwilę później łódka odbiła od brzegu, a my dotarliśmy do końca pomostu i pomaszerowaliśmy po chrzęszczących głośno kamieniach. Wprawdzie nasze kroki słychać było w promieniu kilku mil, przynajmniej jednak nikt nie mógł zobaczyć nas w mroku. A poza tym jeśli rybak miał rację, nie groziło nam spotkanie z wściekłymi wyspiarzami. Niebo zasnuły gęste chmury, było już bardzo ciemno, lecz przed sobą widzieliśmy mroczny kształt budowli, którą z początku wzięliśmy za dom. Okazała się opuszczoną szopą na lodzie i w niej właśnie spędziliśmy noc. * * * Świt przyniósł ze sobą lepszy dzień. Chmury odpłynęły, wiatr ustał. Choć wciąż zimny, późnolutowy ranek zwiastował nadejście wiosny. Rybak nazwał to miejsce Nawiedzoną Wyspą, lecz miałem nadzieję, iż trafniejsza okaże się inna nazwa, Szmaragdowa Wyspa - choć po prawdzie w Hrabstwie było równie zielono. Schodziliśmy po trawiastym zboczu, w dole widzieliśmy miasto Dublin, przycupnięte na obu brzegach wielkiej rzeki. - Co to jest bełkacz? - spytałem stracharza. Jak zwykle dźwigałem obie nasze torby i własną laskę. Mistrz maszerował szybko obok; razem z Alice ledwie dotrzymywaliśmy mu kroku. - Przyznam, że nie wiem, chłopcze. - Obejrzał się na mnie przez ramię. - To pewnie miejscowa nazwa czegoś, co już znamy - takie wyjaśnienie wydaje mi się najprawdopodobniejsze. Na przykład to, co zwiemy boginem, w innych częściach świata znane jest pod nazwą bogle albo nawet bogilec. Istnieje wiele odmian boginów, począwszy od krwiożerczych rozpruwaczy, aż po względnie nieszkodliwe stukacze, które jedynie tłuką w przedmioty, strasząc ludzi. Zdumiało mnie, iż jacyś ludzie nazywają je inaczej. Postanowiłem opowiedzieć mistrzowi o tym, co widziałem zeszłej nocy w czasie burzy. - Pamięta pan szkwał, który nas zaatakował? - spytałem. - W ciemnych chmurach dostrzegłem coś dziwnego: parę obserwujących nas oczu. Stracharz zatrzymał się, patrząc na mnie uważnie. Większość ludzi zareagowałaby niedowierzaniem, inni wyśmialiby mnie otwarcie. Wiedziałem, że to, co mówię, brzmi nieprawdopodobnie, ale mistrz traktował mnie poważnie. - Jesteś pewien, chłopcze? Groziło nam niebezpieczeństwo. Nawet rybak się bał - choć później starał się to ukryć. W takich sytuacjach umysł czasami płata nam figle. W chwilach przerażenia wyobraźnia działa na najwyższych obrotach. A jeśli dostatecznie długo wpatrujesz się w chmury, zaczniesz dostrzegać w nich twarze. - Jestem pewien, że to coś więcej niż wyobraźnia. Oczu było dwoje, jedno zielone, drugie niebieskie, i nie wyglądały przyjaźnie. Stracharz przytaknął. - Musimy zachować czujność. Jesteśmy w zupełnie obcym. kraju - mogą się tu kryć najróżniejsze nieznane zagrożenia. To rzekłszy, znów ruszył naprzód. Zdumiało mnie, że Alice nie wtrąciła się do rozmowy; słuchała jedynie z zatroskaną miną. Nieco ponad godzinę później w powietrzu poczuliśmy zapach ryb i wkrótce maszerowaliśmy już ciasnymi miejskimi uliczkami, zmierzając w stronę rzeki. Mimo wczesnej godziny wokół roiło się od ludzi, przepychających się i tłoczących dokoła, na każdym rogu nagabywali nas handlarze. Spotykaliśmy też muzyków - staruszka ze skrzypcami i kilku chłopców grających na fletach. Lecz mimo zamieszania nikt nie próbował nas zatrzymać albo odmawiać nam prawa pobytu w mieście. Uznałem, że to znacznie lepszy początek niż tamten na Monie. W mieście nie brakowało gospód, lecz większość wywiesiła w oknach tabliczki informujące, że są przepełnione. W końcu znaleźliśmy kilka z wolnymi miejscami, lecz pierwsza okazała się dla nas za droga. Mistrzowi zostało zaledwie parę groszy, miał nadzieję opłacić za nie trzy czy cztery noclegi i w tym czasie cokolwiek zarobić. W drugiej gospodzie bez słowa wyjaśnienia odmówiono nam noclegu. - 4 -

Mistrz nie protestował. Niektórzy po prostu nie lubią stracharzy; boją się tego, że walczymy z Mrokiem, i myśli, że zło może czaić się w pobliżu. A potem w wąskiej bocznej uliczce, sto jardów od rzeki, znaleźliśmy trzecią gospodę z wolnymi miejscami. Stracharz przyjrzał jej się z miną pełną powątpiewania. - Nic dziwnego, że ma puste pokoje - mruknęła Alice, krzywiąc w grymasie urodziwą twarz. - Kto chciałby tu zamieszkać? Pokiwałem głową, zgadzając się z nią. Frontu gospody od dawna nie malowano, dwa okna na piętrze i jedno na parterze zabito deskami. Nawet szyld wymagał poprawek: zwisał na jednym gwoździu, kołysząc się niebezpiecznie przy każdym powiewie wiatru, jakby lada moment miał runąć na bruk. Gospoda nazywała się Pod Martwym Grajkiem, mocno sfatygowany szyld przedstawiał szkielet ze skrzypcami w dłoniach. - Cóż, trzeba nam dachu nad głową i nie możemy zbytnio kaprysić - uznał stracharz. - Poszukajmy gospodarza. Wewnątrz było ciemno i ponuro niczym w środku nocy. Częściowo sprawiały to zabite okna, ale też wysoki budynek naprzeciwko, pochylający się ku nam ponad wąską ulicą, zabierał światło. Na kontuarze naprzeciw drzwi płonęła świeca, obok stał niewielki dzwonek. Stracharz uniósł go i zadzwonił głośno. Z początku odpowiedziała mu jedynie cisza, potem jednak na schodach usłyszeliśmy kroki, jedne z dwojga wewnętrznych drzwi otwarły się i stanął przed nami gospodarz. Był przysadzistym mężczyzną o posępnej twarzy i długich tłustych włosach, opadających na postrzępiony kołnierz. Krzywił usta jak ktoś, kto czuje się pokonany w starciu ze światem, lecz kiedy ujrzał mego mistrza, jego kaptur, płaszcz i laskę, jego twarz odmieniła się cała. - Stracharz! - wykrzyknął, radośnie promieniejąc. - Na mą duszę, w końcu moje modły zostały wysłuchane! - Przyszliśmy spytać o pokoje - odparł mój mistrz. - Dobrze jednak rozumiem, że ma pan problem, w którym mógłbym pomóc? - Jest pan stracharzem, prawda? - Gospodarz z lekkim powątpiewaniem zerknął na szpiczaste trzewiki Alice. Kobiety i dziewczyny noszące szpiczaste trzewiki często podejrzewano o to, że są czarownicami. Tak właśnie było z Alice: przez dwa lata pobierała nauki u. swej matki, kościanej czarownicy Lizzie. Była moją bliską przyjaciółką i wiele razem przeszliśmy - magia Alice niejeden raz ocaliła mi życie - lecz mój mistrz zawsze obawiał się, że pewnego dnia mogłaby znów zwrócić się ku Mrokowi. Zmarszczył brwi, po czym skupił wzrok na. gospodarzu. - Owszem, jestem stracharzem, a to mój uczeń, Tom Ward. Dziewczyna ma na imię Alice - pracuje dla mnie, przepisuje księgi i wykonuje inne roboty. Proszę mi opowiedzieć, czemu potrzeba panu moich usług. - Usiądźcie tutaj, psy zostawcie na podwórzu. - Mężczyzna wskazał ręką stół w kącie. - Podam wam śniadanie, a potem powiem, co trzeba zrobić. Gdy tylko zajęliśmy miejsca, przyniósł drugą świeczkę i umieścił na środku blatu. Potem zniknął w pomieszczeniu na zapleczu i wkrótce usłyszeliśmy skwierczenie tłuszczu, a zza drzwi napłynęła fala smakowitych zapachów. Po chwili zajadaliśmy już parujący bekon, jajka i kiełbaski. Gospodarz zaczekał cierpliwie, aż skończymy, a potem dołączył do nas i rozpoczął opowieść. - Nie mam w tej chwili ani jednego gościa i nie miałem od niemal sześciu miesięcy. Za bardzo się boją. Odkąd się zjawił, nikt nas nie odwiedza - toteż niestety nie mogę zapłacić pieniędzmi. Jeśli jednak się go pozbędziecie, pozwolę wam bez opłat przez tydzień zajmować trzy pokoje. Co pan na to? - Pozbędziemy się czego? - spytał stracharz. - Każdy, kto spotyka go po zmroku, w kilka minut popada w obłęd - poinformował gospodarz. - To bełkacz i to bardzo paskudny. - 5 -

Rozdział 2. Krew była wszędzie. - Co to dokładnie jest bełkacz? - spytał mój mistrz. - A nie wiecie? - zdziwił się gospodarz, na jego twarzy znów odbiło się zwątpienie. - W Hrabstwie, z którego pochodzę, nie mamy niczego takiego - wyjaśnił stracharz. - Proszę się zatem nie spieszyć i opowiedzieć o nim - wówczas zorientuję się lepiej, z czym mam do czynienia. - Bełkacz często pojawia się w ciągu tygodnia po tym, gdy ktoś się zabije. Tak właśnie stało się tutaj - zaczął gospodarz. - To była pokojówka, pracowała u mnie ponad dwa lata: dobra, robotna dziewczyna i śliczna jak z obrazka. Właśnie uroda ją zgubiła. Zwrócił na nią uwagę ktoś z wyższej sfery. Ostrzegałem ją, ale nie słuchała. Cóż, mówiąc w skrócie, ów mężczyzna złożył jej obietnice, których bynajmniej nie zamierzał dotrzymać. A nawet gdyby mówił szczerze, nie ma mowy, by rodzina zgodziła się na ich związek. Był młodzieńcem oczekującym wielkiego spadku i musiał dbać o swoje nazwisko. Pytam zatem - czy podobna, by poślubił biedną posługaczkę bez grosza przy duszy? Mówił jej, że ją kocha. Ona z pewnością kochała jego. Lecz, co łatwo przewidzieć, wszystko źle się skończyło. Pojął za żonę damę z tytułem - ponoć małżeństwo zaaranżowano wiele miesięcy wcześniej. Cały czas okłamywał biedaczkę i kiedy się dowiedziała, pękło jej serce. Niemądra istota poderżnęła sobie gardło. Niełatwa to śmierć. Usłyszałem, jak dławi się i krztusi i pobiegłem na górę sprawdzić, co się stało. Krew była wszędzie. - Biedna - wymamrotała Alice i wzdrygnęła się. Skinąłem głową, starając się przegnać z głowy wizję strasznej śmierci pokojówki. Samobójstwo to ogromny błąd, nieważne jak ciężkie wydaje się życie. Lecz nieszczęsna z pewnością czuła się zdesperowana i nie miała pojęcia, co począć. - Na deskach podłogi do dziś pozostały plamy - podjął gospodarz. - Mimo szorowania nie zdołaliśmy się ich pozbyć. Dziewczyna umierała bardzo długo. Sprowadziłem medyka, ale nie zdołał pomóc. Medycy są do niczego, daję słowo. Ja tam żadnemu nie wierzę. Trafiłaby z pewnością do żebraczego grobu, ale ciężko dla mnie pracowała, toteż powiedziałem, że sam zapłacę za jej pogrzeb. Nie żyła może od tygodnia, kiedy zjawił się bełkacz. Biedaczka ledwie spoczęła w grobie i... - Jakie były pierwsze oznaki jego przybycia? - przerwał mu stracharz. - Proszę się dobrze zastanowić. To ważne. - Słyszeliśmy dziwne stukanie w podłogę - charakterystyczny rytm: dwa szybkie uderzenia, potem trzy powolne. I znowu, raz po raz. Po paru dniach w miejscu, gdzie dziewczyna umarła, zaczęliśmy czuć lodowaty ziąb - dokładnie nad plamami krwi. W dzień później jeden z moich gości oszalał. Wyskoczył przez okno i połamał sobie na bruku obie nogi. Kości się zrosną, ale umysłu nie da się uzdrowić. - Z pewnością nie spał w tamtym pokoju? Nie wątpię, iż uprzedził go pan o stukaniach i zimnie? - Nie mieszkał w pokoju, w którym umarła pokojówka - to była służbówka na strychu, pod samym dachem. Bełkacz nawiedza miejsce, w którym doszło do samobójstwa, toteż zakładałem, że tam pozostanie. Teraz mówią mi, że może zapuścić się wszędzie, w całym budynku. - Dlaczego nazywają go bełkaczem? - wtrąciłem. - Z powodu hałasu, jaki robi, chłopcze - wyjaśnił gospodarz. - Bełkocze coś nieskładnie, gada i mamrocze do siebie: nie ma w tym sensu, ale brzmi przerażająco. - Z powrotem odwrócił się do mistrza. - To co, zdoła pan się go pozbyć? Księża niczego nie zdziałali. To miasto pełne księży, ale są równie bezużyteczni, jak medycy. Stracharz zmarszczył brwi. - Jak mówiłem, pochodzę z innego kraju - Hrabstwa leżącego za morzem, na wschodzie - wyjaśnił. - Muszę przyznać, że nigdy dotąd nie słyszałem o zjawisku, które pan opisuje. Można by sądzić, że wieści o czymś tak dziwnym już by do nas dotarły. - 6 -

- Ach, ale widzi pan, bełkacze są tu nowe. Pierwsze zaczęły się pojawiać jakiś rok temu. Są jak zaraza. Najpierw widywano je na południowym zachodzie, stamtąd powoli rozprzestrzeniały się na wschód. Pierwszego zauważono w mieście tuż przed Bożym Narodzeniem. Niektórzy twierdzą, że to robota kozich magów z Kerry, bo oni zawsze maczają palce w mrocznej magii. Ale kto wie na pewno? Niewiele słyszeliśmy o irlandzkich magach - tyle tylko, że toczą nieustające wojny z posiadaczami ziemskimi. W bestiariuszu stracharza znalazła się o nich zaledwie krótka wzmianka. Ponoć oddawali cześć Staremu Bogu, imieniem Pan, w zamian za moc. Krążyły pogłoski, iż składają ofiary z ludzi. Paskudna sprawa. - Mam rację, domyślając się, że ten bełkacz ożywia się dopiero po zmroku? - spytał stracharz. Gospodarz przytaknął. - Cóż, w takim razie spróbujemy rozprawić się z nim dziś wieczorem. Pozwoli pan, że już wcześniej zajmiemy pokoje? Chcielibyśmy się przespać, by mieć dość sił na walkę z bełkaczem. - Ależ proszę. Jeśli jednak nie zdołacie go przepłoszyć, spodziewam się pełnej zapłaty za każdy spędzony tu dzień. Ja sam nie zostanę tu nawet minuty po zmroku - nocuję u brata. Zatem zapłacicie mi rano. - To uczciwe postawienie sprawy. - Mistrz uścisnął mu dłoń, by dobić targu. Większość ludzi woli trzymać się z dala od nas, lecz ten człowiek wpadł w poważne tarapaty finansowe i był wdzięczny za pomoc stracharza. Każde z nas wybrało sobie pokój. Przespaliśmy smacznie resztę ranka i popołudnie, umawiając się w kuchni godzinę przed zmierzchem. Ja jednak nie spałem zbyt dobrze: nawiedził mnie straszliwy koszmar. * * * Byłem w lesie. Na niebie nie świecił księżyc, lecz drzewa jarzyły się nieziemskim srebrnym blaskiem. Samotny, bez broni, pełzałem na czworakach, szukając czegoś, czego bardzo potrzebowałem - mojej laski. I nagle pojąłem, że bez niej będę zgubiony. Do północy zostało zaledwie kilka minut i wiedziałem, że wówczas coś przybędzie po mnie - coś strasznego. Umysł miałem otumaniony, nie potrafiłem sobie przypomnieć, co to za stwór, ale wiedziałem, że przysyła go czarownica. Chciała się zemścić za coś, co jej zrobiłem. Ale co się ze mną działo? Czemu niczego nie pamiętałem? Czyżby rzuciła już na mnie urok? Gdzieś w dali zadźwięczał złowieszczo kościelny dzwon. Sparaliżowany strachem, odliczałem każde uderzenie. Po trzecim w panice zerwałem się z ziemi i puściłem biegiem. Gałęzie chłostały mnie po twarzy, kolczaste krzaki drapały nogi, gdy pędziłem rozpaczliwie wśród drzew w stronę niewidocznego kościoła. Teraz już coś mnie ścigało, ale nie biegło przez poszycie, nie poruszało się na dwóch nogach ani na czterech. Za plecami słyszałem gorączkowy trzepot olbrzymich skrzydeł. Obejrzałem się przez ramię i krew zamieniła mi się w wodę. Ścigała mnie gigantyczna czarna wrona i jej widok jeszcze wzmógł grozę sytuacji. To była Morrigan, Stara Bogini celtyckich czarownic, krwiożercza istota wydziobująca oczy konającym. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko dotrę do kościoła, będę bezpieczny. Nie miałem pojęcia dlaczego - zazwyczaj kościoły nie dają wcale schronienia przed Mrokiem. Stracharze i ich uczniowie wolą polegać na narzędziach swego fachu i dogłębnej wiedzy dotyczącej praktycznych środków zaradczych, które można podjąć. Mimo to wiedziałem, że muszę dotrzeć do kościoła - inaczej zginę i stracę w Mroku duszę. Potknąłem się o korzeń, padając na ziemię. Z trudem dźwignąłem się na kolana i spojrzałem na czarną wronę. Przysiadła na gałęzi, która zatrzeszczała i ugięła się pod jej ciężarem. Powietrze przede mną zamigotało; zamrugałem gorączkowo, by odzyskać ostrość widzenia. Gdy w końcu znów zacząłem widzieć, ujrzałem straszliwy obraz. Przede mną stała wysoka postać w zbryzganej posoką czarnej sukni, opadającej niemal ku ziemi. Od szyi w dół postać miała kobiece kształty, głowa pozostała jednak wronia, o okrutnych, czarnych jak koraliki oczach i olbrzymim dziobie. Na moich oczach głowa zaczęła się zmieniać. Dziób skurczył się, oczy złagodniały, urosły i wkrótce widziałem już ludzką twarz. Nagle pojąłem, że ją znam! Należała do czarownicy, która już nie żyła - celtyckiej wiedźmy zabitej w Hrabstwie przez stracharza, Billa Arkwrighta. W owym czasie terminowałem u niego i widziałem, jak cisnął sztyletem. w plecy - 7 -

czarownicy, a potem rzucił jej serce na pożarcie psom, by mieć pewność, że nie powstanie z martwych. Bill traktował czarownice bez litości - znacznie ostrzej niż mój mistrz, John Gregory. Czy jednak to naprawdę była ona? Widziałem ją wówczas z bliska i byłem pewien, że jej oczy miały tę samą barwę. I w tym momencie zrozumiałem, że to tylko sen, ale z rodzaju najgorszych: koszmar, w którym tkwimy uwięzieni i nie możemy uciec, nie możemy się obudzić. Ten sam sen nawiedzał mnie od miesięcy i za każdym razem wydawał się bardziej przerażający. Czarownica szła teraz ku mnie, wyciągając rękę, jej szpony lada moment miały rozedrzeć mi ciało. Walczyłem, by się obudzić. Stoczyłem prawdziwą bitwę, nim otworzyłem oczy i poczułem, jak strach powoli ustępuje. Minęło jednak dużo czasu, nim się uspokoiłem. Kompletnie rozbudzony, nie mogłem już zasnąć. Przez to nie byłem w najlepszym stanie do walki z bełkaczem - czymkolwiek się on okaże. * * * Spotkaliśmy się w kuchni, ale nie planowaliśmy sutego posiłku. Wkrótce mieliśmy stanąć do walki z Mrokiem, toteż stracharz nalegał, abyśmy pościli i posilili się jedynie odrobiną sera. Mistrz tęsknił za swym ulubionym kruchym serem z Hrabstwa; gdziekolwiek trafiliśmy, zawsze narzekał, że miejscowe specjały mu nie dorównują. Teraz jednak ugryzł bez słowa kilka kęsów, po czym zwrócił się do mnie. - I cóż, chłopcze? - spytał. - Co o tym wszystkim myślisz? Spojrzałem mu w twarz. Wyglądała jak wyciosana z granitu, lecz na czole pojawiły się nowe głębokie bruzdy, a w oczach dostrzegłem zmęczenie. Już kiedy go poznałem, gdy niemal trzy lata temu odwiedził farmę mego ojca, by porozmawiać o terminie, brodę miał siwą. Jednakże wówczas dawało się w niej dostrzec także inne barwy - głównie odcienie rudości, brązu i czerni; teraz była całkowicie biała. Wyglądał starzej - wydarzenia ostatnich trzech lat odcisnęły na nim swe piętno. - Nie podoba mi się - odparłem. - To coś, z czym nie mieliśmy dotąd do czynienia, a takie starcia zawsze bywają niebezpieczne. - Zgadza się, chłopcze. Kryje się w nich zbyt wiele niewiadomych. Czym dokładnie jest bełkacz i czy okaże się wrażliwy na sól i żelazo? - Możliwe, że w ogóle nie ma czegoś takiego jak bełkacz - wtrąciła Alice. - Co dokładnie masz na myśli, dziewczyno? - spytał mistrz z lekką irytacją. Bez wątpienia uważał, że Alice wtyka nos w nie swoje sprawy, mieszając się do zadań stracharza. - Co, jeśli to dusze zmarłych, w jakiś sposób uwięzione i powodujące problemy? - spytała. - Magia Mroku mogłaby tego dokonać. Z twarzy stracharza zniknął grymas, mistrz z namysłem pokiwał głową. - Czy czarownice z Pendle znają podobne zaklęcie? - Kościane czarownice znają zaklęcie związujące ducha z jego własnym grobem. - Niektóre dusze i tak są z nimi powiązane, chłopcze. Nazywamy je zjawami cmentarnymi. - Ale te nie tylko się pojawiają, ale i straszą ludzi - przypomniała Alice. - Zaklęcia często używa się, aby zniechęcić nieproszonych gości do odwiedzania części cmentarza, by czarownice mogły w spokoju okraść groby. Kościane czarownice gromadziły ludzkie kości, posługując się nimi w swych czarach. Najbardziej ceniły sobie kości kciuków. Gotowały je w kotle, by zyskać magiczną moc. - Pójdźmy zatem krok dalej. Jeśli założymy, że chodzi o uwięzione dusze, to w jakiś sposób są zmuszane do tego, by doprowadzać ludzi na skraj obłędu. Wszystko to ma sens, ale od czego się zaczęło i czemu wciąż się powtarza? - spytał mistrz. - Jeżeli to zaklęcie - odparła Alice - to wyrwało się spod kontroli. Zupełnie jakby przywołało własną energię, szerząc zło i kierując się na wschód. Koścista Lizzie rzuciła raz potężne zaklęcie, które wyrwało się spod kontroli. Wtedy pierwszy raz widziałam, jak się przeraziła. Stracharz podrapał się po brodzie, jakby kręciło się w niej coś żwawego. - Owszem, to ma sens - zgodził się. - Cóż, w takim razie powinniśmy najpierw odwiedzić miejsce, w którym biedaczka się zabiła. Potrzebuję pomocy chłopaka, więc bez wątpienia i ty, dziewczyno, pójdziesz z nami. Ostatnie zdanie wypowiedział z nutą sarkazmu. Oboje z Alice znaleźliśmy się w poważnych tarapatach, a on nie mógł nic na to poradzić. Rok wcześniej, by ocalić życie wielu ludzi, w tym - 8 -

stracharza i Alice, sprzedałem duszę Złemu - diabłu we własnej osobie, ucieleśnieniu Mroku. Połączone klany czarownic z Pendle wezwały go na ziemię i teraz z każdym dniem zyskiwał coraz większą moc; wkrótce na świecie miała zapanować nowa era Mroku. Tylko mroczna magia Alice powstrzymywała diabła przed przybyciem po moją duszę. Przyjaciółka umieściła w tak zwanym słoju krwi trzy krople swojej krwi i trzy mojej. Dopóki nosiłem słój w kieszeni, Zły nie mógł się do mnie zbliżyć - ale Alice nie mogła się oddalać, by i ją także obejmowała ochrona. Zawsze jednak pozostawało niebezpieczeństwo, że w jakiś sposób mogę stracić słój i znaleźć się poza zasięgiem czaru ochronnego. I nie tylko: kiedy umrę - nieważne czy stanie się to za sześć, czy za sześćdziesiąt lat - Zły będzie czekał, by odebrać to, co do niego należy, i poddać mnie wiekuistym torturom. Istniało tylko jedno wyjście: najpierw musiałbym w jakiś sposób zniszczyć go bądź uwięzić. i perspektywa ta niezmiernie mi ciążyła. Grimalkin, wiedźma zabójczyni klanu Malkinów, była nieprzyjaciółką Złego; wierzyła, że można go uwięzić w jamie po przebiciu szpikulcami ze stopu srebra. Alice skontaktowała się z nią i czarownica zgodziła się do nas dołączyć, by tego spróbować. Upłynęły jednak długie tygodnie, a Grimalkin więcej się nie odezwała; Alice obawiała się, iż mimo jej niezwykłych umiejętności walki spotkało ją coś złego. Hrabstwo zajęły obce wojska - być może wypowiedziały wojnę czarownicom z Pendle, zabijając je i więżąc. Tak czy inaczej, chwilowo jedyną ochronę zapewniał nam słój krwi. * * * Niedługo po zmroku stracharz ze świecą w dłoni poprowadził nas schodami na strych - do ciasnego pokoiku na poddaszu, w którym żyła i umarła nieszczęsna służąca. Z łóżka zdjęto siennik, prześcieradła i poduszki. Z boku pod oknem, na podłodze, dostrzegłem ciemne plamy krwi. Stracharz postawił świecę na niewielkim stoliku i we trójkę rozsiedliśmy się wygodnie na podłodze przed zamkniętymi drzwiami. A potem zaczęliśmy czekać. Mogliśmy założyć, że jeśli bełkacz zapragnie tej nocy ofiar, przybędzie po nas. Ostatecznie poza nami w gospodzie nie było nikogo. Napełniłem kieszenie solą i żelazem - substancjami, które zazwyczaj działają niszcząco na boginy i w mniejszym stopniu na czarownice. Jeśli jednak teoria Alice była prawdziwa i mieliśmy do czynienia z uwięzioną niebezpieczną duszą, sól i żelazo na nic się zdadzą. Nie musieliśmy czekać długo na przybycie bełkacza. Coś niewidzialnego zaczęło stukać w podłogowe deski. Usłyszeliśmy dwa szybkie puknięcia, potem trzy powolne. Ta sekwencja powtarzała się raz po raz i nerwy miałem napięte jak postronki. A potem świeca zamigotała, w powietrzu pojawił się nagły lodowaty chłód. Wewnątrz siebie czułem jeszcze większe zimno - ostrzeżenie, jakie często wyczuwa siódmy syn siódmego syna, gdy zbliża się coś z Mroku. Dokładnie nad plamami krwi w powietrzu pojawiła się kolumna fioletowego światła; dobiegające z niej dźwięki potwierdziły, iż bełkacz w pełni zasłużył na swe miano. Glos był wysoki, dziewczęcy i syczący. Mamrotał bez sensu, raniąc mi uszy, sprawiając, że zaczynało kręcić mi się w głowie. Zupełnie jakby świat zakołysał się, a ja nie mogłem utrzymać równowagi. Wyczułem wściekłość bełkacza: bardzo chciał mnie zranić. Pragnął mojej śmierci. Bez wątpienia stracharz i Alice słyszeli te same niepokojące dźwięki, zerknąłem jednak w prawo i w lewo i żadne z nich nawet się nie poruszyło: jak zahipnotyzowani wpatrywali się jedynie . wybałuszonymi oczami w kolumnę światła. Mimo oszołomienia nadal mogłem się poruszać i postanowiłem działać, nim bełkot wniknie mi do głowy i zmusi, abym robił dokładnie to, co każe. Podniosłem się z ziemi i ruszyłem naprzód, wsuwając ręce do kieszeni portek: prawa chwyciła sól, lewa opiłki żelaza. Cisnąłem nimi jednocześnie wprost w kolumnę światła. Substancje złączyły się dokładnie u celu. Był to świetny rzut, niestety, jednak nic nie dał. Kolumna nadal migotała, drobinki soli i żelaza opadały nieszkodliwie, rozsypując się po podłodze przy łóżku. Bełkot zaczynał sprawiać mi ból. Zupełnie jakby ktoś wbijał mi w oczy ostre szpilki, a wokół czoła zaciskała się stalowa obręcz, powoli miażdżąc czaszkę. Poczułem narastającą panikę. Jak szybko nie będę mógł dłużej znieść bólu? Czy wówczas oszaleję? Czy męki sprawią, że sam także targnę się na własne życie? I wtedy, wstrząśnięty, coś sobie uświadomiłem. Bełkot nie był bezsensowną gadaniną. To jego szybkość i syczące dźwięki sprawiały takie wrażenie. W istocie jednak była to pradawna mowa, układająca się w słowa. Zaklęcie! - 9 -

Świeca zgasła, pogrążając nas w ciemności - wciąż jednak widzieliśmy fioletowe światło. Nagle odkryłem, że nie mogę się poruszyć. Chciałem uciec z tego klaustrofobicznie ciasnego poddasza, ale nie mogłem - tkwiłem w miejscu jak przyrośnięty. Zakręciło mi się w głowie i straciłem równowagę. Poleciałem naprzód, lądując ciężko na lewym boku. Poczułem ostry ból, jakbym upadł na kamień. Podnosząc się z podłogi, usłyszałem drugi głos - kobiecy, także nucący w pradawnej mowie. Ów drugi głos rozbrzmiewał coraz donośniej, podczas gdy pierwszy cichł, aż w końcu zupełnie umilkł. Ku mojej uldze bełkot ucichł także. I wtedy w uszach zabrzmiał mi nieoczekiwany bolesny krzyk. Zrozumiałem, iż ów drugi głos należał do Alice - użyła własnego zaklęcia, by unicestwić bełkacza. Dusza nieszczęsnej dziewczyny była teraz wolna, ale wciąż cierpiała. Wiedziała, że nie żyje i tkwi uwięziona w Limbusie. I wtedy przemówił trzeci głos, niższy, męski - dobrze go znałem. To był stracharz. - Posłuchaj, dziewczyno - rzekł - nie musisz tu tkwić... Oszołomiony, przez moment sądziłem, że zwraca się do Alice, potem pojąłem, iż przemawia do duszy martwej posługaczki. - Odejdź do Światła - polecił. - Idź w stronę Światła! Odpowiedział mu bolesny jęk. - Nie mogę! - zapłakał duch. - Zabłądziłam we mgle. Nie mogę odnaleźć drogi. - Droga jest przed tobą. Patrz uważnie, a dostrzeżesz ścieżkę światła. - Odebrałam sobie życie. To było złe i teraz odbywam karę! Samobójcom i tym, którzy zginęli nagłą, gwałtowną śmiercią, zawsze znacznie trudniej jest odnaleźć drogę do Światła. Czasami latami błąkają się pośród mgieł Limbusa. Da się to jednak zrobić. A stracharz może pomóc. - Karzesz się bez potrzeby - oznajmił mój mistrz. - Nie musisz. Byłaś nieszczęśliwa. Nie wiedziałaś, co robisz. Chcę, żebyś dobrze się zastanowiła. Czy masz jakieś szczęśliwe wspomnienie z wcześniejszego życia? - Tak. Tak. Mam wiele szczęśliwych wspomnień. - Jakie jest zatem najszczęśliwsze, najszczęśliwsze ze wszystkich? - spytał. - Byłam bardzo mała, miałam najwyżej pięć, może sześć lat. Szłam z mamą przez łąkę w ciepły słoneczny ranek, zbierając stokrotki, słuchając brzęczenia pszczół i śpiewu ptaków. Wszystko było świeże, jasne, pełne nadziei. Mama uplotła wianek i założyła mi na głowę. Powiedziała, że jestem księżniczką i pewnego dnia spotkam księcia. Ale to tylko niemądre bajki. Prawdziwe życie wygląda inaczej. Może być niewiarygodnie okrutne. Spotkałam mężczyznę, myślałam, że to książę, ale on mnie zdradził. - Wróć do tej chwili. Cofnij się do czasu, gdy przyszłość wciąż leżała przed tobą, pełna ciepła, obietnic i nadziei. Skup się - polecił stracharz. - Teraz tam jesteś. Widzisz? Słyszysz ptaki? Obok stoi matka, trzyma cię za rękę. Czujesz jej dłoń? - Tak! Tak! - krzyknął duch. - Ściska mi rękę. Zabiera mnie gdzieś... - Prowadzi cię w stronę Światła! - wykrzyknął stracharz. - Widzisz przed sobą jego jasność? - Widzę! Widzę Światło! Mgła zniknęła! - Zatem idź! Wstąp w Światło. Wracasz do domu! Duch westchnął przeciągle, tęsknie, a potem wybuchnął śmiechem i był to radosny śmiech, po którym nastała przejmująca cisza. Mój mistrz dokonał tego, co zamierzał. Odesłał zbłąkaną duszę do Światła. - No cóż - rzekł złowieszczym tonem. - Musimy pomówić o tym, co się tu stało. Mimo odniesionego sukcesu nie był rad. Alice posłużyła się magią Mroku, by uwolnić od zaklęcia duszę dziewczyny. - 10 -

Rozdział 3. Gość. Po powrocie do kuchni zjedliśmy lekką kolację: pajdy przaśnego chleba z wędzoną szynką. Kiedy skończyliśmy, stracharz odsunął talerz i odchrząknął. - No dobrze, dziewczyno, teraz powiedz mi, co zrobiłaś. - Dusza pokojówki została uwięziona za pomocą mrocznego zaklęcia nakazu - oznajmiła Alice. - Tkwiła uwiązana w gospodzie, zmuszona do wymawiania zaklęcia oszołomienia, które doprowadza każdego, kto je słyszy, na skraj obłędu. Tak bardzo ich przeraża, że zrobią wszystka, byle tylko uciec. - I co dokładnie zrobiłaś? - naciskał niecierpliwie stracharz. - Niczego nie pomijaj! - Posłużyłam się tym, czego kiedyś nauczyła mnie Koścista Lizzie - wyjaśniła Alice. - Dobrze sobie radziła z kontrolowaniem zmarłych. Kiedy już dostała od nich to, czego chciała - i jeśli wcześniej nie opierali się zbytnio - wypuszczała ich. Potrzebowała zaklęcia, aby ich uwolnić. Nazywa je avaunt - to stare słowo oznaczające „odejdź". - Czyli mimo moich ostrzeżeń znów użyłaś magii Mroku! - A co innego miałam zrobić? - Alice podniosła gniewnie głos. - Sól i żelazo nie działały! Jak mogły zadziałać, skoro nie mieliście do czynienia ze stworem z Mroku, lecz z udręczoną duszą młodej dziewczyny? A wkrótce wszystkim nam zagroziłoby niebezpieczeństwo. Zrobiłam zatem to, co musiałam. - I całe szczęście - poparłem Alice. - Dusza dziewczyny odeszła do Światła, a gospoda znów jest bezpieczna. Stracharz, choć wyraźnie głęboko poruszony, nie odzywał się więcej. Ostatecznie on sam nagiął już swoje zasady, pozwalając nam zatrzymać słój krwi. Czując, że to przede wszystkim ona jest powodem jego milczenia, Alice wstała z krzesła i tupiąc głośno, pomaszerowała na górę do swego pokoju. Spojrzałem na mistrza. Na widok bólu i wyrzutu w jego oczach ogarnął mnie smutek. Przez ostatnie dwa lata między nami powoli otwierała się przepaść z powodu posługiwania się mroczną magią. Musiałem spróbować to naprawić, ale sam nie wiedziałem, co rzec. - Przynajmniej rozprawiliśmy się z bełkaczem - powiedziałem. - Chyba opiszę to w notatniku. - Dobry pomysł, chłopcze. - Twarz stracharza lekko pojaśniała. - Ja też zrobię nowy wpis w bestiariuszu. Cokolwiek się stanie, musimy opisywać przeszłość i wyciągać z niej nauki. I tak, podczas gdy notowałem krótki opis spotkania w moim zeszycie, stracharz wyciągnąl z torby bestiariusz - jedyną księgę pozostalą z biblioteki spalonego domu w Chipenden. Jakiś czas obaj pracowaliśmy w milczeniu; przypadek zrządził, że skończyliśmy niemal w tym samym momencie. - Ucieszę się, kiedy ta wojna się skończy i będziemy mogli bezpiecznie wrócić do Chipenden - rzekłem. - Czyż nie byłoby miło powrócić do dawnych zwyczajów? - O tak, chłopcze, byłoby. Bardzo tęsknię za Hrabstwem i chciałbym już odbudować swój dom. - Bez bogina nie będzie tak samo, prawda? - zauważyłem. W domu wraz z nami mieszkał też bogin, zazwyczaj niewidzialny, choć czasem pojawiający się pod postacią dużego rudego kocura. Dobrze służył stracharzowi, strzegł też domu i ogrodu. Kiedy dom spłonął i dach się zawalił, kontrakt między moim mistrzem i boginem dobiegł końca. Bogin mógł stamtąd odejść w każdej chwili. - Z całą pewnością. Sami będziemy musieli gotować i sprzątać, a ty będziesz przyrządzał śniadania. Nie wiem tylko, jak to zniesie mój biedny stary żołądek. Stracharz uśmiechnął się lekko. Zawsze żartował z moich kiepskich zdolności kulinarnych. Dobrze było widzieć, że znów tego próbuje. - 11 -

Odrobinę się rozpogodził i wkrótce potem poszliśmy do łóżek. Przed snem myślałem tęsknie o naszym dawnym życiu i zastanawiałem się, czy utraciliśmy je na zawsze. Jednakże koszmary tej nocy jeszcze się nie skończyły. Już w pokoju dokonałem przerażającego odkrycia. Wsunąłem lewą dłoń do kieszeni portek i natychmiast pojąłem, co zadało mi ból, kiedy upadłem na bok. To był słój krwi. Czy został uszkodzony? Serce zaciążyło mi w piersi. Drżącą ręką ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni niewielki słoik, zaniosłem do świecy i obejrzałem. Zadygotałem ze strachu. W ściance naczynia pojawiła się szczelina, długa na połowę jego wysokości. Czyżby słój mógł teraz pęknąć? Bliski paniki, przemknąłem do pokoju obok, do Alice, i zastukałem cicho. Kiedy otworzyła, pokazałem jej słój. Z początku wyglądała na równie zaniepokojoną, jak ja, lecz obejrzawszy go starannie, uśmiechnęła się pocieszająco. - Wydaje się w porządku, Tom. To tylko cieniutkie pęknięcie. Nasza krew wciąż tkwi w środku, co oznacza, że jesteśmy bezpieczni przed Złym. To naprawdę solidne słoje, niełatwo je stłuc. Nic nam nie grozi, więc się nie martw. Wróciłem do siebie i z ulgą pomyślałem, że jednak dopisało mi szczęście. * * * Wkrótce po mieście rozeszła się wieść, że pojawił się stracharz, który potrafi pozbyć się bełkaczy. Toteż kiedy napawaliśmy się zapłatą za nasz wyczyn - tygodniowym pobytem w gospodzie - zaczęli nas odwiedzać inni szukający pomocy. Stracharz odmówił dalszej współpracy z Alice, niechętnie jednak pozwolił, bym ja się tym zajął. Toteż już w następną noc po pierwszym spotkaniu wyruszyliśmy z Alice zająć się kolejnym bełkaczem, tym razem nawiedzającym warsztat na tyłach kramu zegarmistrza. Jego właściciel popadł w długi i zabił się pewnej nocy, wypiwszy zbyt dużo wina. Krewni chcieli sprzedać kram, ale nie mogli, póki nawiedzał go bełkacz. Spotkanie przebiegło niemal dokładnie tak samo jak to w gospodzie. Po rytmicznych stukotach pojawiła się kolumna światła, a duch rozpoczął swoją śmiercionośną litanię. Jednakże ledwie zaczął mamrotać i bełkotać, Alice odpowiedziała własnym zaklęciem. Spisała się lepiej niż ja, bo załatwiła to szybko, ja natomiast potrzebowałem trzech prób, aby w końcu odesłać duszę zegarmistrza do Światła. Okazało się to niełatwym zadaniem: miał ciężkie życie, nieustannie liczył pieniądze i martwił się, że je straci. Nie potrafił przywołać zbyt wielu szczęśliwych wspomnień, które mógłbym wykorzystać. W końcu mi się udało i odszedł wolno. Wówczas jednak zdarzyło się coś, co przepełniło mnie grozą. Obok warsztatu zamigotała kolumna szarego światła. Najwyraźniej dołączyła do nas jeszcze jedna dusza. U szczytu kolumny ujrzałem parę oczu, wpatrzonych we mnie z bezbrzeżną wrogością. Jedno było zielone, drugie niebieskie: wyglądały zupełnie jak te, które dostrzegłem w sztormowej chmurze, i cofnąłem się przerażony. A potem kolumna zamigotała i zamieniła się w kobietę. Nieznajoma nie była obecna ciałem - świeca stojąca na ławie przeświecała przez półprzejrzystą ciemną suknię; mieliśmy do czynienia z wysyłanym zdalnie obrazem. Nagle rozpoznałem tę twarz. Patrzyłem na wiedźmę, którą zabił Bill Arkwright. Spojrzałem ponownie i z ukłuciem strachu uświadomiłem sobie, że jest to czarownica z nawiedzającego mnie koszmaru. - Mam nadzieję, że spodobał ci się mój sztorm! - zawołała z szyderczym wyrazem dwubarwnych oczu. - Mogłam cię wówczas utopić, ale zachowam cię na później. Przeznaczyłam dla ciebie co innego. Czekałam na ciebie, chłopcze, wiedziałam, że moje bełkacze w końcu cię tu zwabią. Jak ci się podobają? To najlepsze zaklęcie, jakie rzuciłam od wielu długich lat. Nie odpowiedziałem i czarownica skierowała wzrok ku Alice. - A to jest Alice. Obserwowałam waszą dwójkę. Widziałam, jak bliskimi jesteście przyjaciółmi. Wkrótce oboje schwytam w swoje szpony. W nagłym gniewie ruszyłem naprzód, stając między czarownicą i moją towarzyszką. Zjawa zaśmiała się szyderczo. - Ach! Widzę, że ci na niej zależy. Dziękuję za to, chłopcze. Potwierdziłeś to, co podejrzewałam. Teraz mam jeszcze jeden sposób, by cię zranić. I to właśnie zamierzam zrobić. Po wielokroć, z nawiązką odpłacę ci za to, co uczyniłeś! - 12 -

Obraz rozpłynął się nagle i Alice podeszła do mnie. - Kto to był? - spytała. - Wyglądała, jakby cię znała. - Pamiętasz te oczy, które widziałem w chmurze podczas burzy? To była ona. Miała twarz celtyckiej wiedźmy zabitej przez Billa Akrwrighta. - Obojgu nam grozi niebezpieczeństwo. Ta czarownica włada nie lada magią, wyczuwam to. - Oczy Alice rozszerzyły się. - To ona odpowiada za przybycie bełkaczy. Żeby tego dokonać, musi być bardzo potężna. * * * Już w gospodzie opowiedzieliśmy stracharzowi o naszym spotkaniu z wizerunkiem wiedźmy. - Praca stracharza bywa niebezpieczna - rzekł. - Mógłbyś przestać zajmować się bełkaczami, ale wtedy ucierpiałoby wielu ludzi - niewinnych, których można by ocalić, gdybyś dzielnie wykonał swe zadanie. Wszystko zależy od ciebie. Nie wiemy nic o tej wiedźmie, należy podejść do niej z wielką ostrożnością. Nie miałbym do ciebie pretensji, gdybyś zechciał odejść. Co zatem zrobisz? - Będziemy pracować dalej. Oboje. - Skinieniem głowy wskazałem Alice. - Dobry z ciebie chłopak; przypuszczałem, że tak właśnie odpowiesz... Nadal jednak smuci mnie to, że aby pozbyć się bełkaczy, musimy uciekać się do mrocznej magii - dodał mój mistrz. - Świat się zmienia. Może w przyszłości tak właśnie będą postępować stracharze walczący z Mrokiem: wykorzystywać go przeciw samemu sobie. Mnie się to nie podoba, ale pochodzę ze starego pokolenia. Należę do przeszłości, ty jesteś przyszłością, chłopcze. Będziesz miał do czynienia z nowymi zagrożeniami i rozprawisz się z nimi w inny sposób. Toteż Alice i ja podjęliśmy pracę i w ciągu sześciu dni wspólnie pozbyliśmy się bełkaczy z dwóch gospód, kolejnego kramu i pięciu prywatnych domów. Za każdym razem Alice używała zaklęcia, a ja przemawiałem do wyzwolonej duszy, wyprowadzając ją z Limbusa w Światło. Za każdym razem czuliśmy obawy, lecz wiedźma więcej się nie pojawiła. Czyżby blefowała i próbowała mnie spłoszyć? Niezależnie od jej zamiarów miałem jednak do wykonania robotę. W odróżnieniu od Hrabstwa w Irlandii najwyraźniej zwyczaj kazał płacić natychmiast za wykonaną pracę, toteż wkrótce nasze kieszenie wypełniły się pieniędzmi. I wtedy pojawił się gość, który przybył siódmego dnia, stawiając przed nami nowy cel. * * * Siedzieliśmy przy swoim stałym stole, przy śniadaniu. Gospoda nadal świeciła pustkami, lecz właściciel wierzył, że sytuacja wkrótce się zmieni i kilka razy czynił aluzje, iż nasz wyjazd przyspieszyłby przybycie pierwszych klientów. Powszechnie wiedziano, że tu właśnie się zatrzymaliśmy, i choć bełkacz nie nawiedzał już gospody, niewielu ludzi gotowych było zamieszkać pod jednym dachem ze stracharzem. Mój mistrz doskonale to rozumiał. Postanowiliśmy, że wyprowadzimy się jeszcze tego samego dnia, zapewne kierując się na południe od rzeki Liffey przepływającej przez miasto. Właśnie przełykałem ostatni kęs bekonu i zbierałem resztki żółtka kawałkiem chleba z masłem, gdy w drzwiach wejściowych stanął obcy. Był to wysoki, prosty jak świeca mężczyzna o białych włosach i zaskakująco czarnej brodzie i wąsach. Już samo to wystarczyło, by zwrócić na niego uwagę na ruchliwych dublińskich ulicach, dodajmy jednak strój - elegancki płaszcz do kolan, starannie wyprasowane czarne spodnie i kosztowne buty, świadczące, iż mamy do czynienia z dżentelmenem pierwszej klasy - bez wątpienia przyciągnął spojrzenia wszystki.ch. W dłoni trzymał laskę z kości słoniowej z białą rączką w kształcie orlej głowy. Gospodarz pospieszył go powitać, skłonił się nisko, po czym zaprosił w swoje skromne progi, proponując najlepszy pokój. Nieznajomy jednak ledwie go słuchał - cały czas wpatrywał się w nasz stół. Nie tracąc czasu, postąpił parę kroków naprzód i zwrócił się do stracharza: - Czy mam przyjemność rozmawiać z Johnem Gregorym? - spytał. - A ty musisz być Tomem Wardem - dodał, patrząc na mnie. Alice pozdrowił jedynie szybkim skinieniem głowy. - Owszem, to ja - stracharz przytaknął. - A to mój uczeń. Przychodzi pan prosić nas o pomoc? Mężczyzna pokręcił głową. - 13 -

- Przeciwnie, przychodzę zaofiarować wam swoją pomoc. Sukcesy, jakie odnosicie w uwalnianiu miasta od wielu nękających je zjaw, zwróciły uwagę potężnej i niebezpiecznej grupy. Mówię o kozich magach ze Staigue. Mamy własnych szpiegów, którzy poinformowali mnie, że magowie wysłali już zabójców do tego miasta. Jako słudzy Mroku nie mogą znieść waszej obecności w naszym kraju. To dlatego nieliczni pozostali przy życiu irlandzcy stracharze unikają większych miast i nie zatrzymują się nigdzie dłużej niż na parę dni. Stracharz przytaknął z namysłem. - Słyszeliśmy, że stracharze są tu wymierającym gatunkiem. Pańskie słowa mają sens, ale po co miałby nam pan pomagać? Czy nie naraża się pan przez to na niebezpieczeństwo? - Cały czas żyję w niebezpieczeństwie - odparł mężczyzna. - Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Farrell Shey, przywódca Ligi Ziemskiej, stowarzyszenia posiadaczy ziemskich, od wielu lat toczącego wojnę z magami. Podczas terminu u Billa Arkwrighta spotkałem właściciela ziemskiego, który uciekł z Irlandii przed magami. Niewiele zyskał. Wysłali za nim jedną z celtyckich czarownic, by zabiła go w Hrabstwie, i zrobiła to, mimo że próbowaliśmy go chronić. - Cóż, w takim razie chętnie przyjmiemy wszelkie wsparcie - oznajmił stracharz. - A w zamian - odparł Shey - być może użyczy pan nam swej fachowej wiedzy. Czekają nas niebezpieczne miesiące - które części z nas ciężko będzie przeżyć: kozi magowie szykują się do kolejnego rytuału w Kiillorglin, nie możemy zatem dłużej zwlekać. Zabierzcie swoje rzeczy, a ja natychmiast wywiozę was z miasta. Uczyniliśmy, jak kazał. Po paru minutach pożegnaliśmy się z wdzięcznym gospodarzem i ruszyliśmy w ślad za Sheyern wąskimi alejkami. W końcu dotarliśmy na szerszą ulicę, gdzie czekał wielki powóz. Zaprzężony w szóstkę koni, zdawał się być zbudowany z myślą o szybkości - i rzeczywiście. Na koźle zasiadał woźnica w eleganckiej zielonej liberii, a obok niego rosły, czarnobrody mężczyzna z mieczem u pasa, który skłonił się Sheyowi i otworzył przed nami drzwi powozu, po czym wrócił na swoje miejsce. Siedząc wygodnie, ukryci przed oczami ciekawskich gapiów za koronkowymi firankami, wkrótce przeprawiliśmy się przez rzekę i ruszyliśmy na zachód; powolny stukot kopyt zamienił się w rytmiczny tętent rozpędzanych koni. Alice odwróciła się ku mnie, spojrzeliśmy sobie w oczy i odgadłem, iż myśli to samo co ja: wszystko działo się zbyt szybko. Ten Farrell Shey przywykł, że wszyscy go słuchają, nie musiał nas też długo przekonywać, abyśmy poszli za nim. W co właściwie się wpakowaliśmy? - Dokąd zmierzamy? - spytał stracharz. - Kierujemy się do Kerry na południowym zachodzie - wyjaśnił Shey. - Ale czy nie tam właśnie mieszkają kozi magowie? - wtrąciłem z coraz większym niepokojem. - W istocie - odparł. - Ale i my tam żyjemy. To piękna, lecz niebezpieczna część tej uroczej wyspy. A czasami, aby odeprzeć niebezpieczeństwo, trzeba wystąpić śmiało naprzód i stawić mu czoło. Wolelibyście zginąć w mieście, czekając, aż zjawią się zabójcy, czy też użyczyć nam swojej siły w próbie wytępienia magów na zawsze? - Użyczymy wam naszych sił - odparł stracharz. - Proszę w to nie wątpić. Alice i ja znów spojrzeliśmy po sobie. Stracharz wyraźnie podjął już decyzję. - Całe życie walczyłem z Mrokiem - poinformował Sheya - i będę to czynić aż do ostatniego dnia. * * * Przez cały dzień powóz niósł nas na zachód, zatrzymując się tylko dwukrotnie podczas zmiany koni. Podróżujące z nami psy od czasu do czasu biegły obok, by rozprostować łapy. A potem gościniec zwęził się i zwolniliśmy. W dali wznosiły się ośnieżone wierzchołki gór. - To góry Kerry; mój dom leży na półwyspie Uibh Rathach - oznajmił Shey. - Ale dziś wieczór nie zdążymy tam dotrzeć. Niedaleko leży gospoda, którą zdołamy zabezpieczyć. - Zatem już teraz grozi nam niebezpieczeństwo? - zdziwił się stracharz. - Zawsze grozi nam niebezpieczeństwo. Nieprzyjaciele śledzą każdy nasz krok i czają się zarówno przed, jak i za nami. Ale proszę się nie martwić - jesteśmy dobrze przygotowani. - 14 -

Budynek, w którym mieliśmy zanocować, stał na skraju lasu, wiódł doń wąski ubity trakt. Na zewnątrz nie dostrzegłem żadnego szyldu i choć Shey nazywał to miejsce gospodą, bardziej przypominało prywatny dom, zajęty na kryjówkę w niebezpiecznej okolicy. Tej nocy, po spacerze z psami, zjedliśmy suty posiłek złożony z obfitych porcji gulaszu z cebulą i ziemniakami, pełnego kawałków soczystej jagnięciny. Podczas posiłku mistrz zaczął wypytywać Sheya o kozich magów. Znał już ogólne odpowiedzi na niektóre pytania, ale tak właśnie zawsze postępował: w słowach Sheya mogły kryć się nowe, ważne informacje, decydujące o zwycięstwie bądź klęsce. Nasze przetrwanie mogło zależeć od tego, co tu usłyszymy. - Wspominał pan, że kozi magowie szykują się do swego rytuału w Killorglin...? - Zgadza się. - Shey pogładził czarny wąs. - To zawsze wywołuje kryzys. - Ale nadal mamy zimę, a słyszałem, że ceremonia odbywa się w sierpniu... - Obecnie zbierają się dwa razy do roku - wyjaśnił Shey. - Kiedyś czynili to raz w roku, późnym latem na Jarmarku Puka. Uwiązują na wysokiej platformie górskiego kozła i zostawiają tam; ich mroczne rytuały kończą się ofiarami z ludzi. Chodzi o to, by przekonać boga Pana, aby wniknął w ciało żywego kozła. Jeśli to uczyni, wzmocni ich magię tak, że mogą ścigać i zabijać nieprzyjaciół. Lecz jeżeli czary zawiodą, my z kolei zaczynamy ich ścigać. Próbując nas pokonać, obecnie starają się przywołać boga dwa razy do roku - zarówno w marcu, jak w sierpniu. W zeszłym roku ani razu im się to nie udało, lecz w całych długich dziejach konszachtów z Mrokiem nigdy trzy razy pod rząd nie ponieśli klęski. Do tego mają nowego przywódcę - niebezpiecznego fanatyka, magistra Doolana, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć cel. To krwiożerczy łajdak, szczycący się przydomkiem Rzeźnika z Bantry. Urodził się na brzegu Zatoki Bantry na południu i faktycznie terminował u rzeźnika, nim odkrył w sobie powołanie do mrocznych sztuk. Nie zapomniał jednak, jak posługiwać się nożami. Zabija ludzi dla czystej przyjemności, odcinając im kolejno palce u rąk i stóp, zadając setkę ran, by przedłużyć konanie, nim w końcu odrąbie im głowy. Zatem nadchodzi dla nas niebezpieczny czas. Musimy założyć, że za miesiąc, jeśli ich nie powstrzymamy, wezwą Pana i zdobędą jeszcze więcej mrocznej mocy. - Przyrzekłem, że pomogę, ale jak zazwyczaj próbowaliście ich powstrzymać? - spytał stracharz. - Od stuleci toczymy z nimi wojnę: zwykle zmuszamy ich do starć zbrojnych - choć z ograniczonym powodzeniem. W kolistym forcie Staigue wznieśli niezdobytą twierdzę, lecz większość z nich musi zapuszczać się na czas ceremonii do Killorglin. Często zatem nękamy ich po drodze bądź atakujemy już w mieście. W przeszłości podobne metody jedynie opóźniały magów, kiedy jednak czary zawodzą, udaje nam się wybić ich całkiem sporo, nim zdołają wrócić do fortu. - Czy wiecie, po co udają się do Killorglin? - zastanawiał się głośno mój mistrz. - Dlaczego akurat tam? Czemu po prostu nie odprawią ceremonii za bezpiecznymi murami twierdzy? Shey wzruszył ramionami. - Uważamy, że targowisko w Killorglin musi być dla nich ważne: to miejsce, w którym naturalna moc Mroku wyłania się z ziemi. Z tego, co nam wiadomo, nigdy dotąd nie próbowali przeprowadzać rytuału gdzie indziej. Brzmiało to sensownie. Istotnie, na ziemi istnieją szczególne miejsca, w których łatwiej uprawiać mroczną magię: cale Hrabstwo przyciąga boginy, w jego granicach można znaleźć miejsca o wielkiej mocy, zwłaszcza wokół Wzgórza Pendle. Mimo licznych strumieni, przez które niełatwo im się przeprawiać, Pendle przyciągnęło kilka potężnych klanów czarownic. - Czy nie dałoby się wykurzyć magów z kryjówki raz na zawsze? - spytał mój mistrz. - To niemożliwe - odparł Shey. - Fort Staigue to niezwykłe miejsce, wzniesione przez pradawny lud, zamieszkujący tę wyspę ponad dwa tysiące lat temu. Próba przypuszczenia na niego szturmu zbyt wiele by kosztowała. Praktycznie rzecz biorąc, fort jest nie do zdobycia. - A celtyckie czarownice, panie Shey? - wtrąciłem. - Czy macie z nimi jakieś problemy? Myślałem o oczach w chmurze i wiedźmie, która zagroziła nam wkrótce po tym, jak rozprawiliśmy się z bełkaczem. Celtyckie czarownice bywały podobno sojuszniczkami magów. - Czasami szpiegują dla magów, ale nie tworzą klanów. Mamy do czynienia jedynie z nielicznymi samotnymi czarownicami - potrafią uprzykrzyć życie, lecz w odróżnieniu od magów nie stanowią poważnego zagrożenia - wyjaśnił Shey. - Tomowi może grozić z ich strony szczególne niebezpieczeństwo - poinformowała Alice. - W domu pomógł pozbyć się jednej z nich. Przed śmiercią wiedźma zagroziła, że Morrigan go zabije, jeśli odważy się kiedyś postawić stopę na tej wyspie. - 15 -

- Zapewne to czcze groźby - odparł Shey. - Przez większość czasu Morrigan śpi; budzi się i odwiedza nasz świat tylko wezwana przez czarownice. Zdarza się to bardzo rzadko, bo niełatwo z nią pertraktować i często wyładowuje gniew na swych własnych sługach. Nie zamartwiaj się zatem przesadnie, chłopcze. Teraz najbardziej zagrażają nam magowie. A jutro, gdy ruszymy dalej w stronę Kerry, niebezpieczeństwo jeszcze wzrośnie. Przyniósł na stół mapę i rozłożył przed nami. - Tu właśnie zmierzamy - puknął palcem w samo serce. - To mój dom. Nazywamy go Bożą Krainą. To dobre imię dla miejsca, które się lubi - tu jednak roiło się od złych magów praktykujących magię Mroku i bez wątpienia co najmniej jednej celtyckiej czarownicy. Przyjrzałem się uważnie mapie, starając się zapamiętać wszystko w ramach ćwiczeń pamięci. W pracy stracharza nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać znajomość ukształtowania terenu. Rozdział 4. Lustro. Tej nocy nawiedził mnie kolejny wyrazisty sen, odtwarzający przerażające zdarzenie z przeszłości - ostatnią walkę celtyckiej wiedźmy z Billem Arkwrightem i ze mną w dawnych czasach w Hrabstwie. Teraz widziałem przed sobą czarownicę: biegła wśród drzew, wśród roztańczonych plam księżycowego światła. Ścigałem ją, zbliżałem się szybko, szykując srebrny łańcuch. Byłem pewny, że - 16 -

zdołam ją skrępować. Właśnie miałem rzucić, kiedy skręciła tak, że między mną a moim celem znalazło się drzewo. Nagle przed czarownicą wyrosła barczysta postać Billa Arkwrighta; zderzyli się. Bill upadł, natomiast ona zachwiała się tylko na moment i umknęła jeszcze szybszym krokiem. Znaleźliśmy na otwartej przestrzeni, za lasem, i pędziliśmy w stronę trawiastego pagórka. Właśnie miałem rzucić srebrnym łańcuchem, gdy prosto w twarz zaświeciło mi jasne światło, oślepiając na moment. Ujrzałem sylwetkę czarownicy na tle okrągłych, żółtych drzwi. A potem nagle zrobiło się ciemno i cicho. Zatrzymałem się gwałtownie, głośno chwytając powietrze, i rozejrzałem dokoła. Powietrze było ciepłe, stało w całkowitym bezruchu. Wewnątrz, za drzwiami, na skalnych ścianach błyskały światła - czarne wiedźmie świece. Widziałem także niewielki stolik i dwoje drewnianych krzeseł. Ku swej zgrozie uświadomiłem sobie, że znajduję się wewnątrz kurhanu! Podążyłem za czarownicą przez magiczne drzwi, które otwarła - i teraz stała przede mną z twarzą wykrzywioną wściekłością. Kilka razy odetchnąłem głęboko, by się uspokoić i spowolnić bicie oszalałego serca. - A cóż to za głupca zawiodłam do kopca? - zawołała. - Czy zawsze gadasz do rymu? - spytałem, starając się zbić ją z pantałyku. Zadziałało - wiedźma nie zdążyła odpowiedzieć, bo w chwili, gdy się odezwałem, rzuciłem srebrnym łańcuchem, który powalił ją na kolana, oplatając ciasno usta. Idealny rzut. Skrępowałem wiedźmę, lecz teraz miałem prawdziwy problem. Nie widziałem już drzwi. Jak wydostanę się z kurhanu? Może pozostanę w nim uwięziony na zawsze i już nigdy się nie obudzę... Przerażająca myśl. Starannie przeszukałem wnętrze komnaty, przesuwając palcami po miejscu, przez które najpewniej tam wszedłem. Na kamieniu jednak nie wyczułem nawet najmniejszej skazy. Znajdowałem się w jaskini bez wyjścia. Arkwright wciąż tkwił na zewnątrz, ja zaś znalazłem się w pułapce. Czy zatem to ja uwięziłem czarownicę, czy też ona mnie? Ukląkłem obok niej, patrząc jej w oczy, które zdawały się błyskać rozbawieniem. Pod łańcuchem rozchyliła wargi, wyszczerzając zęby w półgrymasie-półuśmiechu. Musiałem jak najszybciej opuścić to miejsce. Pozostawało mi tylko zdjąć łańcuch z ust wiedźmy, by mogła przemówić. Ale nie chciałem tego zrobić, bo nagle przypomniałem sobie, co się stało dalej. Świadoma część mnie - ta część, która wiedziała, że to sen - rozpaczliwie próbowała przejąć kontrolę. W jakiś sposób wiedziałem, że nie powinienem luzować łańcucha. Ale nie mogłem się powstrzymać. Byłem więźniem snu, zmuszonym wędrować tą samą ryzykowną ścieżką. Zsunąłem zatem łańcuch okalający jej usta. Teraz musiałem stawić czoło konsekwencjom. Uwolniona od łańcucha czarownica mogła rzucać mroczne zaklęcia i natychmiast zaczęła. Przemawiając w pradawnej mowie, wyrzuciła z siebie trzy szybkie frazy, każdą kończącą się rymem. Potem bardzo szeroko otworzyła usta, z których wyleciała gęsta chmura czarnego dymu. Zerwałem się z ziemi i odskoczyłem, patrząc, jak złowieszcza chmura rośnie. Powoli przesłaniała twarz czarownicy, gęstniejąc jeszcze bardziej i nabierając złowieszczego ciemnego kształtu. Widziałem teraz czarnopióre skrzydła, rozpostarte szpony i ostry dziób. Chmura zamieniła się w czarną wronę. Otwarte usta czarownicy stały się portalem wiodącym w Mrok! Wezwała swoją boginię, Morrigan! Nie był to jednak ptak zwykłych rozmiarów i proporcji, lecz olbrzymia, zniekształcona zjawa, zmieniona w coś groteskowego i złego. Dziób, nogi i szpony, wydłużone i rozciągnięte, sięgały ku mnie. Tymczasem głowa i ciało pozostały w dali, wydając się dziwnie małe. Wówczas jednak skrzydła także urosły, a potem rozpostarły się po obu stronach potwornego ptaka, wypełniając całą dostępną przestrzeń. Zatrzepotały, uderzając szaleńczo o ściany komnaty, roztrzaskując stolik tak, że pękł na dwoje. Szpony śmignęły ku mnie. Uskoczyłem i rozdarły ścianę nad moją głową, pozostawiając w litej skale głębokie rysy. Zginę tutaj! - pomyślałem. Nagle jednak poczułem w sobie wewnętrzną moc. Pewność siebie wyparła strach, towarzyszył jej gniew. Zadziałałem odruchowo, nie podejmując świadomej decyzji i z szybkością, która zaskoczyła nawet mnie, ruszyłem naprzód. Zbliżywszy się do Morrigan, wypuściłem z laski ukryte ostrze i ciąłem z lewa na prawo. Klinga wbiła się głęboko w pierś ptaka, pozostawiając krwawą czerwoną linię pośród czarnych piór. Uszy wypełnił mi mrożący krew w żyłach krzyk. Bogini zadygotała i zaczęła się kurczyć, malejąc szybko, aż w końcu stała się nie większa od mojej pięści. Potem zniknęła - choć czarne, poplamione krwią pióra wciąż opadały powoli na ziemię. - 17 -

Znów ujrzałem czarownicę: pokręciła głową z wyraźnie zaskoczoną miną. - To niemożliwe! - zawołała. - Czym ty jesteś, skoro potrafisz tego dokonać? - Nazywam się Tom Ward - odparłem. - Jestem uczniem stracharza i zajmuję się walką z Mrokiem. Uśmiechnęła się ponuro. - Cóż, chłopcze, dziś stoczyłeś swą ostatnią walkę. W żaden sposób nie zdołasz umknąć z tego miejsca, a bogini wkrótce powróci. Za drugim razem nie pójdzie ci tak łatwo. Uśmiechnąłem się, zerkając na zbryzgane krwią pióra zaściełające ziemię. Potem spojrzałem jej prosto w oczy, starając się nie mrugnąć. - Zobaczymy. Następnym razem może odrąbię jej głowę... Oczywiście, blefowałem na całego. Starałem się udawać bardziej pewnego siebie, niż byłem w istocie. Musiałem przekonać wiedźmę, by otworzyła wyjście z kurhanu. - Nigdy nie odwiedzaj mojej krainy, chłopcze! - ostrzegła. - Morrigan jest tam znacznie potężniejsza. I mściwa. Podda cię niewyobrażalnym torturom. Cokolwiek zrobisz, trzymaj się z dala od Irlandii! * * * Obudziłem się zlany potem, z sercem walącym w piersi i z ulgą odkryłem, że już niemal świta. Przypomniałem sobie mroczne dni na wyspie Mona, gdy z trudem walczyliśmy o przetrwanie. Wtedy to stracharza dręczyły koszmary. Na szczęście już minęły, najwyraźniej jednak ja je odziedziczyłem. Ostatnio rzadko zdarzało mi się przespać spokojnie całą noc. Wróciłem myślami do tego, co wydarzyło się potem w Hrabstwie. Zawarłem pakt z czarownicą. W zamian za otwarcie magicznych drzwi przyrzekłem, że będzie mogła odejść wolno, jeśli tylko opuści Hrabstwo i wróci do Irlandii. Lecz na zewnątrz, gdy tylko uwolniłem ją ze srebrnego łańcucha, Bill Arkwright cisnął jej nożem w plecy, zabijając na miejscu. Później wyciął jej serce i rzucił na pożarcie psom - w ten sposób zyskując pewność, że nie powróci z martwych. Niemożliwe zatem, by ta sama czarownica zjawiła się tu, w Irlandii, szukając zemsty. Próbowałem przekonywać sam siebie, nadal jednak czułem niepokój i zabobonny lęk przed przyszłością - zupełnie jakby coś wyszło ze snu, podążyło za mną i teraz czaiło się w pokoju. Nagle, w najdalszym kącie mojej sypialni, tuż przy drzwiach, rozległ się cichy szmer. Czyżby była to mysz albo szczur? Wytężyłem słuch, ale na próżno. Może się myliłem. I wtedy dźwięk się powtórzył. Tym razem przypominał krok, towarzyszył mu też kolejny odgłos - taki, który wypełnił mnie grozą. Usłyszałem syk i potrzaskiwanie płonącego drewna. Dźwięk ów przywołał wspomnienie jednego z najgorszych przeżyć w czasie terminu u stracharza. Zazwyczaj zwiastował nadejście Złego, którego kopyta wypalają ślady w podłodze. Serce podeszło mi do gardła, gdy jeszcze dwukrotnie usłyszałem to samo. Nozdrza wypełnił mi swąd płonących desek! Kiedy jednak już myślałem, że Zły lada moment zjawi się u mego boku, syk ucichł, a złowróżbna woń rozpłynęła się. Zapadła cisza. Czekałem bardzo długo, nim w końcu odważyłem się wstać z łóżka. Wreszcie, przywoławszy na pomoc całą swą odwagę, podniosłem się i ze świecą w dłoni poszedłem obejrzeć podłogę. Kiedy ostatnio widziałem Złego w tej postaci, pozostawił w deskach głębokie wypalone dziury. Tu dostrzegłem tylko słabe ślady na drewnie. Ich wygląd nie pozostawiał jednak wątpliwości: cztery rozszczepione racice, kierujące się od drzwi ku łóżku. Starając się nie pobudzić wszystkich, poszedłem po mistrza i Alice i przyprowadziłem ich do mojego pokoju. Stracharz pokręcił głową, Alice sprawiała wrażenie przerażonej. - Nie ma wątpliwości, chłopcze - oznajmił mistrz - to bez wątpienia Zły. Sądziłem, że słój ma go do ciebie nie dopuścić... - Pokaż mi go jeszcze, Tomie - zażądała Alice, wyciągając rękę. - Podczas starcia z pierwszym bełkaczem upadłem na słój - wyjaśniłem stracharzowi, podając słój Alice. - Ale pokazałem go jej i uznała, że wszystko w porządku. - Teraz nie jestem już taka pewna - mruknęła Alice, kręcąc głową z zatroskaną miną. Ostrożnie przesunęła palcem wzdłuż linii pęknięcia. Kiedy go uniosła, na jej skórze ujrzałem lekką czerwoną smugę. - 18 -

- Na razie niemal nie cieknie - ale w słoju zamknęłam zaledwie sześć kropel krwi. Jego moc odpędzania Złego powoli słabnie. Kończy nam się czas... Nie musiała kończyć zdania. W miarę słabnięcia mocy słoja Zły będzie mógł podchodzić coraz bliżej i bliżej. W końcu porwie mnie w Mrok - zniszczy też Alice w zemście za to, że mi pomogła. - Sądziliśmy, że mamy mnóstwo czasu, by rozprawić się ze Złym - zwróciłem się do mistrza. - Teraz jednak sprawa robi się pilna. Słój w każdej chwili może zawieść. - Odwróciłem się do Alice. - Spróbuj może raz jeszcze nawiązać kontakt z Grimalkin. - Postaram się, Tomie. Mam tylko nadzieję, że nic jej się nie stało. Stracharz milczał, minę miał jednak ponurą. Z jego punktu widzenia wszystko wyglądało źle. Polegając na słoju krwi, już i tak sprzymierzyliśmy się z Mrokiem. Jeśli nie wezwiemy Grimalkin i słój w końcu pęknie, Zły przybędzie po mnie i Alice - po stracharza także, jeżeli spróbuje mu przeszkodzić. Lecz prosząc Grimalkin o pomoc, ponownie posługiwaliśmy się Mrokiem. Wiedziałem, że mistrz czuje się jak w pułapce - i to przeze mnie. * * * Noc była zimna i bezwietrzna; kiedy rano ruszyliśmy na zachód do Kerry, ziemię pokrywała gruba warstwa szronu. Promienie porannego słońca odbijały się od nadal odległych zaśnieżonych szczytów. Alice znów nie udało się nawiązać kontaktu z Grimalkin. Posługiwała się lustrem, lecz mimo wszelkich starannych wysiłków wiedźma zabójczyni nie odpowiedziała. - Będę dalej próbować, Tomie - obiecała. - Ale boję się. Nie wiadomo, ile mamy czasu, zanim słój zawiedzie. Stracharz jedynie pokręcił głową, wyglądając przez okno i obserwując biegnące obok psy. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Nic nie mogliśmy zrobić. Jeśli Grimalkin wkrótce nie odpowie, rychło nadejdzie koniec. Czekała nas śmierć i wiekuiste męczarnie. Po niecałej godzinie dołączył do nas oddział jeźdźców w szmaragdowozielonych tunikach. Eskorta sprawnie zajęła miejsca - dwóch przed powozem, czterech za nim. Cały dzień zmierzaliśmy na południowy zachód, droga stopniowo wznosiła się coraz bardziej; posępne góry przed nami wyrastały coraz wyżej w bezchmurne błękitne niebo. W końcu, gdy słońce zaczęło opadać ku zachodowi, ujrzeliśmy w dole morze i niewielkie miasteczko, przycupnięte u ujścia rzeki. - Oto Kenmare, moja rodzinna siedziba - oznajmił Shey. - To bezpieczna przystań, wolna od magów. Nigdy nas tu nie zaatakowali - przynajmniej dotąd. Mój dom stoi na skraju lasu na zachodzie. Ów dom okazał się elegancką rezydencją, zbudowaną na planie litery E: każde z trzech skrzydeł miało trzy piętra wysokości. Wstępu broniły solidne drzwi, okna na parterze zasłonięto okiennicami. Do tego całe domostwo otaczał wysoki mur. Na teren posiadłości można się było dostać jedynie przez bramę z kutego żelaza, szeroką ledwie na tyle, by przepuścić nasz pojazd. Z całą pewnością ogrodzenie nieźle chroniło przed możliwym atakiem. Zarówno przed, jak i za murem krążyły także patrole zbrojnych strażników. Nasz gospodarz okazał się niezwykle gościnny, tej nocy zjedliśmy sutą wieczerzę. - I co myślicie o naszym zielonym kraju? - spytał. - Przypomina mi dom - odparłem. - Jest podobny do Hrabstwa, w którym mieszkamy. Twarz Sheya rozjaśnił uśmiech. Odpowiedziałem jak należy, ale też szczerze. Każde słowo było prawdą. - To udręczone ziemie, które zamieszkuje dumny, lecz poczciwy lud - rzekł. - Lecz Wtórświat zawsze pozostaje tuż obok. - Wtórświat? - powtórzył stracharz. - Co to znaczy? - To miejsce, w którym mieszkają martwi irlandzcy bohaterowie, czekający na swe odrodzenie. Stracharz przytaknął, uprzejmość jednak nie pozwoliła mu ujawnić, co naprawdę myśli. Ostatecznie byliśmy gośćmi, a nasz gospodarz przyjął nas serdecznie. Mówiąc „Wtórświat", Farrell Shey zapewne miał na myśli Mrok. Nigdy nie słyszałem o irlandzkich bohaterach, lecz niektóre bezecne czarownice z całą pewnością powracały z Mroku i odradzały się na tym świecie. - W Hrabstwie niewielu mamy bohaterów, żywych czy martwych. - Alice uśmiechnęła się psotnie. - Jedynie stracharzy i ich niemądrych uczniów. Mistrz zmarszczył brwi, ja jednak tylko się uśmiechnąłem. Wiedziałem, że Alice żartuje. Mój mistrz odwrócił się do Farrella Sheya. - 19 -

- Może zechciałby nam pan opowiedzieć coś o waszych irlandzkich bohaterach. Jesteśmy tu obcy i chętnie dowiedzielibyśmy się o nich czegoś więcej. Shey uśmiechnął się. - Gdybym miał wspomnieć o wszystkich bohaterach Irlandii, siedzielibyśmy tu wiele dni. Opowiem zatem krótko o największym z nich wszystkich. Na imię miał Cuchulain, nazywano go także Ogarem z Calann. Przydomek ten zdobył, bo jako młodzian gołymi rękami walczył z potężnym i groźnym ogarem. Zabił go, roztrzaskując mu czaszkę o słup bramy. Był niewiarygodnie silny, wspaniale władał mieczem i włócznią, najbardziej jednak słynął z szału bojowego - graniczącej z obłędem wściekłości, w którą wpadał podczas walki. Jego mięśnie i całe ciało nabrzmiewały, jedno oko cofało się w głąb czaszki, drugie wybałuszało spod ciężkiego czoła. Niektórzy mówią, że w bitwie z każdego pora skóry tryskała krew, inni, że była to jedynie krew zabitych przeciwników. Wiele razy bronił ojczyzny, odnosząc wspaniałe zwycięstwa mimo przeważających sił wroga. Ale zginął młodo. - Jaki spotkał go koniec? - chciał wiedzieć stracharz. - Został przeklęty przez czarownice - odparł Shey. - Od ich zaklęcia uschło mu lewe ramię i ręka, ujmując połowę sił. Mimo to nadal walczył i pozbawił życia wielu wrogów. Zginął, gdy Morrigan, bogini rzezi, zwróciła się przeciw niemu. Kochała go, ale on odrzucił jej awanse. W zemście skierowała przeciw niemu swą moc. Osłabiony, odniósł śmiertelną ranę w brzuch i wrogowie obcięli mu głowę. Teraz czeka we Wtórświecie, póki nie nadejdzie czas, by powrócił i znów ocalił Irlandię. Jakiś czas jedliśmy w milczeniu; Sheya wyraźnie zasmuciło wspomnienie śmierci Cuchuiaina, tymczasem stracharz wyraźnie o czymś rozmyślał. Mnie natomiast poruszyła wzmianka o Morrigan. Spojrzałem w oczy Alice i przekonałem się, że wcześniejsze psotne ogniki zniknęły, zastąpione strachem. Myślała o grożącym mi niebezpieczeństwie. - Zaintrygowała mnie pańska wzmianka o owym Wtórświecie - rzekł w końcu stracharz, przerywając ciszę. - Wiem, że wasze czarownice potrafią przywoływać magiczne wrota, aby wejść do starożytnych kurhanów. Czy potrafią także odwiedzać ów Wtórświat? - Potrafią i często to czynią - odparł Shey. - W istocie inna nazwa Wtórświata to Wydrążone Wzgórza. Kopce te stanowią bramę do owej krainy. Lecz nawet wiedźmy nie mogą pozostawać tam zbyt, długo. To zabójcze miejsce, można w nim jednak znaleźć bezpieczne kryjówki. Zwą je sidhe i choć zwykłym ludzkim oczom wydają się podobne do kościołów, w istocie są fortami, które mogą przetrzymać nawet atak boga. Ale sidhe to siedziba bohatera: jedynie godni mogą przekroczyć jego próg. Pomniejsze istoty zostałyby zniszczone w jednej chwili - zarówno ich ciało, jak i dusza. Jego słowa przywołały obraz z powracającego koszmaru. Uciekając przed Morrigan, szukałem schronienia w czymś, co wyglądało jak kościół. Czyżby było to sidhe? Sny powoli zaczynały nabierać sensu. Czyżbym dowiadywał się z nich czegoś, zdobywał wiedzę, która może mi posłużyć w przyszłości? - Widzicie, tego właśnie pragną magowie - ciągnął Shey. - Czerpiąc dość siły z Pana, mają nadzieję pewnego dnia zawładnąć nad Wtórświatem, który kryje w sobie przedmioty, mogące obdarzyć ich niewiarygodną mocą. - Jakie przedmioty? - zainteresował się stracharz. - Zaklęcia? Moc magii Mroku? - Możliwe - mruknął gospodarz. - Ale też broń o wielkiej sile, stworzoną przez samych bogów. Niektórzy wierzą, iż ukryto tam młot bitewny wykuty przez boga kowala, Hefajstosa. Rzucony, nigdy nie chybia celu i zawsze powraca do ręki właściciela. Doolan, Rzeźnik, byłby zachwycony, gdyby zdobył coś podobnego! Stracharz podziękował naszemu gospodarzowi za informacje i wkrótce rozmowa przeszła na uprawę roli i nadzieję na obfite plony ziemniaków. Przez ostatnie dwa lata niszczyła je zaraza, kolejny taki rok doprowadziłby wielu ludzi na skraj głodowej śmierci. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Podczas naszego pobytu w Irlandii jadaliśmy doskonale, a tymczasem na wsiach ludzie głodowali. * * * Zmęczeni po podróży, wcześnie poszliśmy spać. Alice zajęła pokój obok mnie, dość blisko, by pozostawać pod ochroną słoja krwi; stracharz kolejny, w głębi korytarza. Miałem właśnie się rozebrać i położyć, gdy usłyszałem stłumiony głos. Otworzyłem drzwi i wyjrzałem. Nie zobaczyłem nikogo. Przekroczyłem próg, znów usłyszałem głos i pojąłem, iż dobiega z pokoju Alice. Ale z kim rozmawiała? Oparłem się o drzwi, nasłuchując. - 20 -

Niewątpliwie głos należał do niej, była jednak sama. Zdawała się nucić, miast uczestniczyć w rozmowie. Powoli uchyliłem drzwi i zakradłem się do środka, zamykając je ostrożnie, by nie narobić hałasu. Alice siedziała przed lustrem stojącym na toaletce, wpatrując się w nie w skupieniu. Obok migotała świeca. Nagle przestała nucić i zobaczyłem, że wymawia coś bezgłośnie w stronę lustra. Niektóre czarownice pisały na powierzchni zwierciadła, lecz te zręczniejsze czytały z ruchu warg. Zapewne próbowała skontaktować się z Grimalkin. Serce szarpnęło mi się w piersi, bo zamiast odbicia Alice, ujrzałem w lustrze zarys kobiecej głowy. Ze swego miejsca przy drzwiach nie zdołałem dostrzec rysów i na moment poczułem lodowaty chłód. Kiedy jednak zbliżyłem się nieco, chłód minął, bo poznałem twarz Grimalkin. W końcu Alice zdołała nawiązać kontakt. Nagle ogarnęła mnie nadzieja. Być może wiedźma zabójczyni wkrótce dotrze do Irlandii i pomoże nam uwięzić Złego, abyśmy nareszcie nie musieli polegać wyłącznie na mocy pękającego słoja krwi. Wiedziałem, że jeśli Alice przebudzi się z transu i zobaczy mnie, przeżyje wstrząs, toteż wyszedłem, zamykając cicho drzwi. W sypialni usiadłem na krześle, czekając na nią. Byłem pewien, że wkrótce się zjawi i opowie mi o rozmowie z Grimalkin. Nagle wzdrygnąłem się gwałtownie. Zasnąłem. Był środek nocy, świeczka niemal się już wypaliła. Zdziwiło mnie, że Alice nie złożyła mi wizyty, ale może także zasnęła. Podróżowaliśmy przez dwa dni i byliśmy bardzo zmęczeni. Rozebrałem się zatem i położyłem do łóżka. * * * Obudziło mnie ciche pukanie. Usiadłem. Przez zasłony do pokoju przenikały promienie porannego słońca. Drzwi uchyliły się lekko i odkryłem, że stoi za nimi Alice. Uśmiechała się do mnie. - Jeszcze nie wstałeś, śpiochu? - spytała. - Już i tak spóźniliśmy się na śniadanie. Słyszę, jak rozmawiają. Nie czujesz zapachu boczku? Odpowiedziałem uśmiechem. - Do zobaczenia na dole! - rzuciłem. Dopiero kiedy wyszła i zacząłem się ubierać, uświadomiłem sobie, że nie wspomniała o rozmowie z Grimalkin. Zmarszczyłem brwi. Z pewnością sprawa była zbyt ważna, by zostawiać tę informację na później. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wszystko to mi się nie przyśniło, ale mistrz zawsze podkreślał, jak ważne jest rozpoznawanie różnicy pomiędzy snem a jawą. Czasami stracharze miewają problemy ze stanem pomiędzy, wtedy właśnie wiedźmy i inni słudzy Mroku czasami próbują wpływać na ludzi i naginać ich do swej woli. Niezwykle ważne jest zatem, by umieć je rozpoznać. Nie - wiedziałem, że to nie był sen. Zszedłem na śniadanie i wkrótce zajadałem wieprzowe kiełbaski i bekon, a tymczasem mój mistrz wypytywał gospodarza o naszych nieprzyjaciół, kozich magów. Słuchałem tylko jednym uchem - chciałem jak najszybciej pomówić na osobności z Alice i spytać o zeszłą noc. Czy Grimalkin w końcu wyruszyła nam na spotkanie? Czy dotrze tu, nim słój krwi zawiedzie? Dlaczego Alice nie wspomniała o rozmowie stracharzowi? Kryło się w tym coś dziwnego i niepokojącego. - Muszę się trochę przewietrzyć - oznajmiłem, wstając z krzesła. - Wyjdę na spacer. Psom też się przyda trochę ruchu. - Pójdę z tobą - oznajmiła Alice z uśmiechem. Oczywiście, na to właśnie liczyłem: nie mogła sobie pozwolić, by pozostać poza ochroną słoja krwi. - Lepiej nie zapuszczajcie się zbyt daleko od domu - ostrzegł Shey. - Kenmare to schronienie, ale choć strażnicy obserwują wszystkich przybywających do miasta gości, nie jest tu całkiem bezpiecznie. Nasi wrogowie niemal na pewno nas obserwują. - Właśnie, chłopcze. Uważaj - dodał stracharz. - Znaleźliśmy się w obcym kraju i mamy do czynienia z nieznanym. Skinąłem potakująco głową i wyszedłem z jadalni wraz z Alice. Poszliśmy do psiarni po Szpon, Krew i Kość i wkrótce znaleźliśmy się za bramą, maszerując szybko w dół zbocza. Był piękny słoneczny ranek, najlepszy, na jaki można liczyć pod koniec zimy; psy radośnie pobiegły naprzód, podążając tropem jakiegoś zwierzęcia i ujadając głośno. - 21 -

Wypatrując ostrożnie wszystkiego co nieznane, zagłębiliśmy się w niewielki lasek, w którym ziemia wciąż bielała od szronu. Tam przystanąłem pod nagimi gałęziami jawora i natychmiast przeszedłem do rzeczy. - Wczoraj w nocy słyszałem, jak nucisz przed lustrem, Alice. Zajrzałem do twojego pokoju i zobaczyłem, że rozmawiasz z Grimalkin. Co powiedziała? Czy ruszyła już w drogę? Dziwię się, że nie wspomniałaś mi o tym sama... - Starałem się, by mój głos nie zdradzał irytacji. Alice, na moment zakłopotana, zagryzła wargę. - Przepraszam, Tom - rzekła. - Zamierzałam ci powiedzieć, ale uznałam, że lepiej będzie trochę zaczekać. Nie mam dobrych wieści. - Chcesz powiedzieć, że nie zdoła do nas dołączyć? - Zmierza tutaj, ale może minąć nieco czasu, nim uda jej się tu dotrzeć. Żołnierze wroga wtargnęli do Pendle, próbując przegnać wszystkie klany. Z początku powiodło im się, spalili kilka domów i zabili kilka czarownic. Lecz po zmierzchu klany przywołały gęstą mgłę i przeraziwszy ludzi, zagnały ich do Wiedźmiego Jaru, gdzie wielu spotkała śmierć. Tej nocy czarownice urządziły sobie ucztę. Nie zadowoliło to jednak Malkinów, bo wysłali Grimalkin, by zajęła się dowódcą najeźdźców, który schronił się w zamku Caster. Grimalkin o północy wspięła się na mury i zabiła go w łóżku. Odcięła mu kciuki, a na ścianie sypialni wypisała krwią klątwę. Zadrżałem. Wiedźma zabójczyni była bezlitosna i, jeśli wymagała tego sytuacja, okrutna. Nikt nie chciałby się jej narazić. - Po tym czynie wyznaczono cenę za jej głowę, wszyscy żołnierze wroga na północ od Priestown polują na nią - podjęła Alice. - Ma nadzieję dotrzeć do Szkocji, a tam znaleźć łódź, którą przeprawi się do Irlandii. - Nadal nie rozumiem, czemu wcześniej mi o tym nie wspomniałaś. - Przepraszam, Tom, ale naprawdę uważałam, że lepiej na jakiś czas ukryć przed tobą złe wieści. - Ale przecież nie są takie złe, Alice. Grimalkin uciekła i choć spóźniona, jednak tu zmierza. Alice spuściła wzrok, wbijając spojrzenie w czubki szpiczastych trzewików. - To jeszcze nie wszystko, Tomie... Niczego nie potrafię długo przed tobą ukryć, prawda? Widzisz, Grimalkin martwi się o ciebie. Chce zniszczyć Złego, o tak, ale uważa, że może tego dokonać jedynie z twoją pomocą. Wierzy w to, co powiedziała twoja mama - że znajdziesz sposób, by się z nim rozprawić. Teraz jednak widząca ostrzegła ją, że grozi ci niebezpieczeństwo - że zagraża ci śmierć z rąk martwej wiedźmy. - Co? Masz na myśli...? - Tak. Celtycką czarownicę, o której wspominałeś - tę, którą zabił stary Arkwright. Grimalkin twierdzi, że wróciła z martwych i cię ściga. Nagle oczami duszy znów ujrzałem wyraźne obrazy z koszmarnego snu. Czy stanowiły ostrzeżenie? Może dlatego sen powracał raz po raz. Ale jak mogła mnie ścigać akurat ta wiedźma? - To niemożliwe, Alice. Ona nie może wrócić. Bill Arkwright rzucił jej serce na pożarcie psom! - Jesteś pewien? Grimalkin wydawała się przekonana, że to ta sama. - Byłem tam, kiedy to zrobił, Alice. Widziałem, jak cisnął je Szpon i szczeniakom. Jeśli powiesi się czarownicę, może powrócić z martwych. Istnieją jednak dwa sposoby, by zyskać pewność, że już nie wróci. Jeden to spalenie, drugi - wycięcie serca i pożarcie go. Dlatego właśnie Bill Akrwright zawsze rzucał serca wodnych wiedźm swoim psom. Tak samo postąpił z celtycką czarownicą. Była to stara wypróbowana metoda stracharzy, która zawsze działała. Niemożliwe, by ta właśnie czarownica mogła powstać z martwych. - Pamiętasz, Alice, jak opowiadałem ci swój sen - ten o Morrigan? - spytałem. Przytaknęła. - No cóż, ostatnio co noc mam ten sam koszmar. Ściga mnie wielka czarna wrona. Jestem w lesie, biegnę w stronę kaplicy. To jedyne możliwe schronienie i muszę dostać się tam przed północą - inaczej wiem, że zginę. Ale potem wrona odmienia kształt. Stoi niedaleko, ma ciało kobiety, ale głowę ptaka. - Nie ma wątpliwości, to na pewno Morrigan - wtrąciła Alice. - 22 -

- Potem jednak głowa wrony zmienia się w ludzką. I wiem, że widziałem już kiedyś tę twarz. To czarownica, którą zabił Bill Arkwright. Jednak po co Morrigan miałaby przyjmować twarz martwej wiedźmy? - Może chce się zemścić za to, co zrobiliście z Billem Arkwrightem? - podsunęła Alice. - Oblicze martwej służki ma stanowić ostrzeżenie przed tym, co cię czeka. Wolałabym tego nie mówić, Tom, ale możliwe, że prześladuje cię coś więcej niż zwykły koszmar. Przytaknąłem. Choć przerażające, wydawało się to prawdopodobne. Senne majaki mogły być ostrzeżeniem pochodzącym wprost od Morrigan, należącej do grona najbardziej mściwych i krwiożerczych Starych Bogów. Czułem coraz większą obawę. Nie tylko czekała nas rozprawa z szykującymi się do rytuału kozimi magami, ale też najwyraźniej zagrażała nam Morrigan. Wprawdzie niedługo dołączy do nas Grimalkin - choć wówczas staniemy przed próbą uwięzienia Złego. Możliwe, że wkrótce będziemy musieli rozprawić się jednocześnie z trzema potężnymi istotami z Mroku. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem słój krwi, unosząc go do światła i oglądając uważnie. Czy pęknięcie nieco się powiększyło? Takie miałem wrażenie. Oddałem go Alice. - Czy szczelina nie zrobiła się większa? - spytałem nerwowo. Alice długo oglądała słój, obracając go raz po raz w dłoniach. W końcu oddała mi go. - Możliwe, że nieco się wydłużyła - przyznała - ale nie wycieka przez nią krew. Nie martw się, Tomie. Kiedy zjawi się Grimalkin, uwięzimy Złego i nie będziemy już potrzebowali słoja. Powoli ruszyliśmy do domu, psy biegły nam u nogi. Tymczasem z zachodu napłynęły chmury, przysłaniając słońce. Wyglądało na to, że okres dobrej pogody dobiegł końca. W powietrzu pachniało deszczem. Rozdział 5. Killorglin. Kiedy wróciliśmy do domu Farrella Sheya, stracharz krążył nerwowo przed bramą. Minę miał zatroskaną. - Gdzie się podziewaliście? - spytał ostro. - Spodziewałem się, że wrócicie godzinę temu. Czyż nie ostrzegaliśmy, żebyście nie oddalali się zbytnio od domu? Sądziłem już, że spotkało was coś złego. - Ale nie odeszliśmy daleko - zaprotestowałem. - Po prostu rozmawialiśmy. Alice nawiązała kontakt z Grimalkin. W końcu ruszyła w drogę. Może to potrwać, ale przybędzie. To chyba dobre wieści, prawda? Oczywiście, nie wspomniałem stracharzowi o wszystkim. Dostatecznie trudno było mu współpracować z wiedźmą zabójczynią, lepiej, by nie znał szczegółów tego, co spotkało dowódcę żołnierzy wroga. - Owszem, chłopcze, bez dwóch zdań. - Mistrz odrobinę się rozpogodził. - Ale podczas waszej nieobecności podjęliśmy decyzje. W istocie zapadły one przy stole w jadalni, ty jednak wydawałeś się zaprzątnięty czymś innym. Za parę lat zakończysz szkolenie i sam zostaniesz stracharzem. Czas zacząć zachowywać się i myśleć jak stracharz. Powinieneś się skupić, a nie marzyć o niebieskich migdałach. - Przepraszam. - Skarcony, pochyliłem głowę. Wiedziałem, że go zawiodłem. - Co zatem zdecydowaliście? - Do tej pory posiadacze ziemscy atakowali magów tuż przed kozim rytuałem - wyjaśnił mój mistrz. - Zazwyczaj, gdy tamci opuszczali fort, zmierzając do Killoxrglin. Lecz tym razem postąpią inaczej. - 23 -

Farrell Shey ocenia, że minie tydzień, nim większość magów zbierze się w mieście. Zawsze jednak posyłają przodem kilku swoich, by wynajęli pokoje i zbudowali wieżę, na której umieszczą platformę, gdzie odbędzie się rytuał. Zamierza ukryć swoich ludzi w Killorglin i zaskoczyć tamtych, a my udamy się z nimi. Bo widzisz, spróbujemy schwytać jednego z kozich magów i go przesłuchać. Być może poznamy część tajemnic ceremonii - może nawet dowiemy się, jak ją powstrzymać albo odwrócić. Oczywiście, najtrudniej będzie dotrzeć do Killorglin tak, by nie dostrzegli nas szpiedzy magów. Shey zatem wzywa dziesiątki zbrojnych. Przez cały dzień będą przeczesywać okolice, usuwając wszelkie zagrożenia. - Lecz czy choćby z tego powodu magowie nie zorientują się, że coś się święci? - spytałem. - Owszem, chłopcze, to możliwe - ale nie będą wiedzieli dokładnie co. Lepsze to, niż pozwolić, by szpiedzy zameldowali w Staigue o naszym wyjeździe i o tym, dokąd się kierujemy. * * * Ludzie Ligi Ziemskiej powrócili o zmierzchu, oświadczając, że cała okolica jest bezpieczna. Zostawiwszy zatem psy i nasze torby, wraz ze stracharzem i Alice pod osłoną ciemności ruszyliśmy do Killorglin w towarzystwie tuzina rosłych mężów pod dowództwem Sheya. Podróżowaliśmy pieszo przez góry, zataczając szeroki łuk i kierując się na północny wschód. Gęsta lodowata mżawka powoli zamieniała szlak w błoto. O świcie okrążyliśmy spore jezioro i dotarliśmy do miasteczka Killarney. Schroniliśmy się w stodole na przedmieściu i przespaliśmy cały dzień, a potem znów ruszyliśmy w dalszą drogę. - Do tej pory deszcz ustał, tak więc maszerowało się łatwiej. Wkrótce podążaliśmy brzegiem zasnutej mgłą rzeki Laune i na długo przed świtem dotarliśmy do granicy Killorglin. Rozbiwszy obóz na wielkim błotnistym polu na skraju miasta, dołączyliśmy do dziesiątków przybyszy, ściągających na Jarmark Puka. Ogrzewając dłonie nad ogniem, spytaliśmy Farrella Sheya, skąd wzięły się takie tłumy. - Dziwię się, że tak wielu ludzi już się zjawiło - zaczął stracharz. - Sam jarmark zacznie się dopiero za kilka dni. W szarym świetle przedświtu pole kipiało życiem. Niektórzy rozstawiali kramy i sprzedawali jadło: pęta kiełbas, cebulę i marchew. Wielu przyprowadziło zwierzęta - konie galopowały po całym terenie, o mało nie tratując pieszych. - Ci ludzie nie wyglądają na zagłodzonych - zauważyłem. - Nawet w najgorszych czasach niektórym wiedzie się lepiej - wyjaśnił Shey. - Wierz mi, we wsiach znajdziesz mnóstwo głodnych gąb. Wielu ludzi będzie zbyt słabych, by przybyć do Killorglin. Mimo to jarmark rozrasta się z każdym rokiem. Nieważne, zimą czy latem, nawet przy złej pogodzie ściąga setki gości. Przybywają z odległości wielu mil. Część spośród nich to handlarze prowadzący zwierzęta na sprzedaż bądź wymianę, ale zjawiają się także rzemieślnicy oraz wróżbici, no i oczywiście złodzieje - zwłaszcza rzezimieszki. Miasto zapełnia się szybko i nie może pomieścić wszystkich. To pole jest tylko jednym z wielu, które wkrótce wypełnią się ludźmi aż po brzegi. - A co z magami? - spytał stracharz. - Zajmą większość miejsc noclegowych w mieście - zwłaszcza te wokół trójkątnego rynku pośrodku, gdzie zostanie wzniesiona platforma. Na czas trwania głównego festiwalu Killorglin praktycznie należy do nich. Lecz tym razem sprawimy im niespodziankę. * * * Do miasta ruszyliśmy późnym rankiem, przeciskając się ciasnymi uliczkami w stronę centrum, gdzie urządzano jarmark. Brukowane serce Killorglin ciasno wypełniały kramy. Większość miasteczek ma rynki kwadratowe bądź prostokątne, ten jednak istotnie okazał się trójkątny; opadał ku alejce wiodącej w dół stromego zbocza, ku odległej rzece wraz z mostem. Shey przywdział płaszcz z szorstkiej wełny, by ukryć swój bogaty strój, toteż nikt nie zwracał na nas uwagi. Zmieszaliśmy się z tłumem ludzi i wynajęliśmy pokój w najwyraźniej najmniejszej i najbiedniejszej gospodzie na skraju ruchliwego rynku. Szybko odkryliśmy, że to doskonały wybór, bo w odróżnieniu od większości innych wchodziło się do niej z ulicy równoległej do zachodniego boku brukowanego trójkąta, toteż mogliśmy wchodzić i wychodzić, nie zwracając niczyjej uwagi. - 24 -

- To ostatnia gospoda, na jaką zdecydowaliby się magowie. - Shey przygładził siwe włosy. - Cenią sobie wygody i są bardzo wrażliwi na punkcie swego statusu, toteż zawsze wybierają to co najlepsze. Jeśli w ogóle wynajmują tu pokoje, to wyłącznie dla swej służby. Wróciliśmy na pole, ludzie Sheya gotowali tam coś nad ogniskiem. Nim jednak słońce zaszło, dotarły do nas wieści, iż niewielka grupa magów przeprawiła się przez górskie przełęcze na północ od fortu Staigue i maszerując nocą, zmierza wprost w stronę Killorglin. Mieli tu dotrzeć przed świtem. Zjawiliśmy się w samą porę. Zabrawszy nieco prowiantu, wróciliśmy do pokoju z oknem wychodzącym na rynek, z którego mogliśmy wyglądać przybycia nieprzyjaciół, i rozpoczęliśmy czuwanie. Zaciągnęliśmy zasłony, pozostawiając jedynie wąską szczelinę. Niebo było bezchmurne, a księżyc, trzy dni po pełni, rzucał srebrzyste światło na puste ulice. Dwie godziny przed zmierzchem usłyszeliśmy stukot kopyt. Po chwili ujrzeliśmy dwóch jeźdźców, a za nimi czterech pieszych dźwigających na ramionach ciężkie toboły. - Ci konni to magowie - wyjaśnił Shey. - Pozostali to robotnicy, którzy zbudują platformę. Oba konie były karymi ogierami czystej krwi, hodowanymi z myślą o szybkości. Ich jeźdźcy nosili duże zakrzywione szable, rozszerzające się na końcu - zwane bułatami. Magowie zeskoczyli z siodeł i skierowali się ku najwyższemu punktowi brukowanego trójkąta. Byli to wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni o ciemnych krzaczastych brwiach i krótkich szpiczastych brodach, zwanych kozimi, bo naśladują kępę włosów na podbródku kozła. Wskazali miejsca na bruku i czterech cieśli bezzwłocznie zabrało się do wznoszenia wysokiej drewnianej konstrukcji podtrzymującej platformę. W ich tobołach kryły się narzędzia i coś, co wyglądało na specjalnie przygotowane kawałki drewna. Dwóch z nich wkrótce odeszło, po kilku minutach wrócili, dźwigając dwie długie drewniane belki. Te musiano wyprodukować na miejscu, na zamówienie. Gdy tylko złożyli je obok narzędzi, znów odeszli, powracając z kolejnym ciężarem. Wkrótce nocną ciszę zakłócił stukot młotków i wieża zaczęła nabierać kształtów. Cieśle pracowali cały dzień, tymczasem magowie przykucali na ziemi bądź krążyli wokół rosnącej wieży, wydając polecenia. Mieszkańcy Killorglin trzymali się z dala od rynku. Tego dnia nie rozstawiono na nim żadnych kramów. - Czy oni boją się magów? - spytałem. - Dlatego nie urządzają dziś targu? - Boją się, o tak - odparł Shey. - Podczas budowy platformy zazwyczaj omijają to miejsce szerokim łukiem. Gdy jednak kozioł znajdzie się na miejscu, wracają i jarmark trwa dalej - choć większość kupuje wówczas dzbany piwa i butelki wina. Wielu ludzi upija się - może po to, by umknąć przed grozą, którą magowie ściągają do miasta. Dla innych to jedno z najważniejszych świąt w roku i bez żenady zażywają wszelkich uciech. - Kiedy zamierza pan spróbować porwać jednego z magów? - spytał stracharz. - O zmierzchu - odparł Shey. - Spalimy też drewnianą wieżę. Bez wątpienia ją odbudują, ale będą musieli sprowadzić świeże materiały ze Staigue. W ten sposób przynajmniej nieco opóźnimy ich przygotowania. - Czy będą się bronić mroczną magią? - zastanawiał się mój mistrz. - Mogą spróbować. Ale - Shey spojrzał na nas spokojnie - wierzę w naszą połączoną siłę. Jestem przekonany, że nam się powiedzie. - Cóż, mam swój srebrny łańcuch - oznajmił stracharz. - Chłopak także. On krępuje mocniej niż jakiekolwiek sznury. Srebrny łańcuch działa na czarownice i większość magów. Wszystko wydawało się proste: mieliśmy nad magami i ich robotnikami przewagę liczebną, na naszą korzyść przemawiał też element zaskoczenia. Wówczas jednak kątem oka zauważyłem minę Alice. Wyglądała na zaniepokojoną. - Co się stało, Alice? - spytałem. - To nie uwięzienie maga mnie trapi - rzekła. - Lecz to, co stanie się potem, gdy pozostali dowiedzą się, co spotkało ich towarzysza. Bo wówczas przyjdą po nas - a jest ich całe mnóstwo. - Wszystko zostało starannie przemyślane i zaplanowane, dziewczyno - oświadczył stracharz. - Schwytane konie i inni więźniowie zostaną zabrani na południowy wschód, tam, skąd przyszliśmy. Lecz nasza czwórka wraz z ważnym więźniem skieruje się w inną stronę - w dół wybrzeża. Stoi tam Zamek Ballycarbery, dom jednego z posiadaczy ziemskich. To potężna forteca, w której będziemy mogli bezpiecznie przesłuchać schwytanego maga. - 25 -