chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 09 - Jestem Grimalkin

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 09 - Jestem Grimalkin.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Delaney Joseph - Kroniki Wardstone t.1-13
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 87 stron)

Joseph Delaney Jestem Grimalkin Cykl: Kroniki Wardstone Tom 9 Tytuł oryginalny: I Am Grimalkin Przełożyła: Paulina Braiter Rok pierwszego wydania: 2011 Rok pierwszego wydania polskiego: 2013 Spis treści: Rozdział 1. Duże, zielone, gorzkie jabłko..........................................................................................................................................2 Rozdział 2. Nieznane zagrożenie......................................................................................................................................................7 Rozdział 3. Ty krwawisz...................................................................................................................................................................10 Rozdział 4. Zabij niedźwiedzia.........................................................................................................................................................15 Rozdział 5. Wieża Malkinów............................................................................................................................................................20 Rozdział 6. Szafot lamii....................................................................................................................................................................23 Rozdział 7. Przyrzeknij mi................................................................................................................................................................26 Rozdział 8. Co cię trapi, Agnes?......................................................................................................................................................31 Rozdział 9. Czy ona też tchórzy?.....................................................................................................................................................34 Rozdział 10. Jej duch wciąż żyje.....................................................................................................................................................37 Rozdział 11. Dar z piekła.................................................................................................................................................................40 Rozdział 12. Spełnią się dla mnie....................................................................................................................................................45 Rozdział 13. W towarzystwie czarownic..........................................................................................................................................49 Rozdział 14. Atak.............................................................................................................................................................................54 Rozdział 15. Walka na śmierć i życie...............................................................................................................................................56 Rozdział 16. Czy zawsze musimy uciekać?....................................................................................................................................59 Rozdział 17. To wielki dyshonor......................................................................................................................................................61 Rozdział 18. Jesteś tylko dziewczyną..............................................................................................................................................66 Rozdział 19. Wiedźmi jar..................................................................................................................................................................71 Rozdział 20. Grimalkin nie płacze....................................................................................................................................................75 Rozdział 21. Jedyna sojuszniczka...................................................................................................................................................77 Rozdział 22. Bezecna wiedźma.......................................................................................................................................................80 Rozdział 23. Och , panie Wilku!.......................................................................................................................................................84 Rozdział 24. Łowy............................................................................................................................................................................86 Rozdział 25. Żałosny to widok..........................................................................................................................................................87 * * * Dla Marie - 1 -

NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE... KAMIENIEM STRAŻNICZYM Rozdział 1. Duże, zielone, gorzkie jabłko. Przyjrzyj się uważnie stojącemu przed tobą wrogowi. Czy widzisz te wybałuszone oczy i wykrzywioną furią twarz? Widzisz włochatą pierś? Czujesz odór niemytego ciała? Zachowaj spokój. Po co się bać? Możesz z nim wygrać. To w końcu tylko człowiek. Lepiej mi uwierz. Ja jestem Grimalkin. Kiedy dotarłam do serca lasu, zsunęłam z ramienia ciężki skórzany worek i położyłam go na ziemi przed sobą. Następnie uklękłam i rozplątałam zasupłany rzemień. Nozdrza natychmiast wypełnił mi ostry smród tego, co kryło się wewnątrz. Skrzywiłam się i uniosłam zawartość worka za włosy, tluste i pokryte zaschniętym błotem. Pod koronami drzew zalegał mrok, księżyc miał wzejść dopiero za godzinę. Lecz moje wiedźmie oczy dobrze widzą w ciemności, spojrzałam zatem na odrąbaną głowę Złego, diabła we własnej osobie. Straszliwy był to widok. Wcześniej zaszyłam mu powieki, by nic nie widział; usta wypchałam dużym, zielonym, gorzkim jabłkiem, owiniętym kolczastymi pędami róży, aby nie mógł mówić. Dobrze zajęłam - 2 -

się moim wrogiem; dostał dokładnie to, na co zasłużył. Wbrew temu, co sugerował smród, ani głowa, ani też jabłko nie zaczęły gnić; pierwsze sprawiła jego moc, drugie - moja magia. Rozłożyłam worek na ziemi i położyłam na nim głowę. Potem usiadłam naprzeciwko, krzyżując nogi. Uważnie przyjrzałam się nieprzyjacielowi. O dziwo, wydawał się mniejszy niż wówczas, gdy cios miecza Toma Warda odrąbał mu głowę. Nadal jednak niemal dwukrotnie przewyższał rozmiarami przeciętnego człowieka. Czyżby kurczył się po odłączeniu od ciała? Sterczące z czoła rogi zakrzywiały się jak u barana; nos przypominał orli dziób. Okrutna to była twarz i zasłużyła na okrucieństwo, z jakim ją potraktowałam. Całe moje ciało opasywały niezliczone rzemienie z pochwami, w których kryją się moje narzędzia i broń. Z najmniejszej pochewki wyciągnęłam wąski, ostry haczyk osadzony na długiej rękojeści. Wepchnęłam go w otwarte usta Złego, wbiłam głęboko w zielone jabłko, a potem obróciłam i szarpnęłam. Przez sekundę poczułam opór, później jednak wyciągnęłam owoc, a wraz z nim kłąb różanych cierni. Opróżnione usta zamknęły się powoli. Widziałam tkwiące wewnątrz połamane zęby: sama strzaskałam je młotkiem, gdy wraz ze stracharzem i Tomem Wardem uwięziliśmy Złego. Wspomnienie to wciąż żyło w mej głowie i teraz oczyma duszy znów ujrzałam całą scenę. * * * Bardzo długo czekałam na okazję skrępowania bądź zniszczenia Złego, mojego największego nieprzyjaciela. Już w dzieciństwie serdecznie go nie znosiłam: widziałam, jak subtelnie opanowuje mój klan, jak członkinie kręgu spełniają każdą jego zachciankę. Przez cały rok wypatrywały sabatu w wigilię Wszystkich Świętych, kiedy to odwiedzał nas najczęściej. Czasami pojawiał się w samym sercu ogniska; wówczas sięgały ku niemu, rozpaczliwie pragnąc dotknąć kudłatej skóry, nie zważając na płomienie, liżące nagie ręce. Narastała we mnie instynktowna odraza, wrodzona nienawiść - i wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię, Zły stanie się skazą na moim życiu, mrocznym cieniem, padającym na wszystko, co uczynię. Był przebiegły, subtelny i chytry, często powoli osiągał swe cele. Nade wszystko lękałam się, że jak wiele innych czarownic, które kiedyś mu się sprzeciwiały, w końcu i ja znajdę się pod jego urokiem. Tego bym nie zniosła, musiałam zatem coś zrobić, by nie wpaść w jego sidła. I wiedziałam dokładnie co: istnieje jedyny pewny sposób, pozwalający czarownicy utrzymać Złego na dystans. To bardzo drastyczna metoda, lecz dzięki niej może uwolnić się na zawsze spod jego złowieszczej władzy. Raz jeden musi legnąć z nim w łożu i urodzić mu dziecko. Po tym, gdy Zły zbada potomka, nigdy już nie wolno mu się do niej zbliżyć - chyba że sama tego zechce. Większość dzieci Złego to pomioty, ohydne stwory Mroku, obdarzone ogromną siłą. Inne wyrastają na potężne czarownice. Lecz nieliczne, bardzo nieliczne, rodzą się jako zwykli ludzie, nieskażeni złem. Wiedziałam, że ryzykuję - mogłam urodzić mroczną istotę, uznałam jednak, iż warto, byle tylko pozbyć się Złego. Miałam niezwykłe szczęście. Urodziłam pięknego, kruchego chłopczyka, doskonałego pod każdym względem. Nigdy wcześniej nie zaznałam podobnej miłości. Gdy tuliłam jego ciepłe ciałko przy swoim, tak ufne, całkiem zależne ode mnie, czułam się cudownie - to była rozkosz większa niż cokolwiek, o czym śniłam. Nigdy nie wyobrażałam sobie i nie oczekiwałam podobnego szczęścia. To małe dziecko mnie kochało, a ja kochałam je. Zawdzięczało mi życie i po raz pierwszy byłam naprawdę szczęśliwa. Lecz na tym świecie podobne szczęście rzadko trwa długo. Dobrze pamiętam noc, gdy moje się skończyło. Słońce właśnie zaszło, był ciepły letni wieczór, wyszłam zatem do ogrodzonego murem ogrodu na tyłach mojej chaty, tuląc w ramionach dziecko i nucąc mu cicho kołysankę. Nagle nad moją głową zajaśniała błyskawica, poczułam drżenie ziemi pod stopami. Choć od pewnego czasu spodziewałam się odwiedzin Złego, nagle pojęłam, że zaraz przybędzie i serce ścisnęło mi się strachem. Jednocześnie jednak ucieszyłam się, bo wiedziałam, że kiedy ujrzy swego syna, odejdzie i nigdy już nie będzie mnie mógł odwiedzić. Pozbędę się go do końca życia. Wcześniej Zły zawsze objawiał mi się jako przystojny młodzieniec o ciemnych kręconych włosach, błękitnych oczach i ustach, których kąciki unosiły się często w ciepłym, przyjaznym uśmiechu. Przybiera jednak wiele postaci, tym razem pojawił się w tej, którą czarownice z Pendle nazywają „Jego Złowieszczą Wysokością"; ma ona budzić strach i grozę. - 3 -

Zmaterializował się bardzo blisko miejsca, w którym stałam, i kiedy twarz omiótł mi jego cuchnący oddech, z trudem powstrzymałam mdłości. Był wielki - trzykroć wyższy ode mnie - miał zakrzywione baranie rogi, a olbrzymie nagie ciało porastały zlepione potem czarne kudły. Gdy tylko się pojawił, z wściekłym rykiem chwycił swego niewinnego synka i uniósł wysoko, gotów roztrzaskać go o ziemię. - Proszę! - błagałam. - Nie krzywdź go. Zrobię wszystko, ale proszę, daruj mu życie. Zamiast tego weź moje! Zły nawet na mnie nie spojrzał. Przepełniała go wściekłość i okrucieństwo. Strzaskał kruchą główkę dziecka o kamień. A potem zniknął. Długi czas szalałam z rozpaczy. Później jednak, po wielu dniach i bezsennych nocach ciągnących się niemiłosiernie, w mojej głowie pojawiła się myśl o zemście. Czy to możliwe? Czy zdołam zniszczyć Złego? Niemożliwe czy nie, taki właśnie cel sobie obrałam i tylko on pozwolił mi żyć dalej. Zaledwie miesiąc temu częściowo go osiągnęłam. Zły nie został zniszczony, ale przynajmniej na jakiś czas uwięziony. Dokonałam tego z pomocą starego stracharza, Johna Gregory'ego, i jego młodego ucznia, Thomasa Warda. Przebiliśmy Złego srebrnymi włóczniami, a potem przyszpililiśmy mu dłonie i stopy do skały w głębokiej jamie w Kenmare, w południowo-zachodniej Irlandii. Tam właśnie zostało pogrzebane jego ciało. Nadal z radością wspominam ową chwilę naszego zwycięstwa. Zły stał na czworakach, szarpiąc głową niczym wściekły byk i rycząc z bólu. Przyłożyłam pierwszy gwóźdź do jego lewej dłoni, trzy razy uderzyłam szeroką główkę młotkiem, przebijając ciało i przytwierdzając wielką włochatą łapę do skały. Jednak skupiona na swym zadaniu, zapomniałam o ostrożności. Wówczas to o mało nie zginęłam. Zły przekręcił łeb, szeroko otworzył usta i szarpnął się ku mnie, jakby chciał odgryźć mi głowę. Uniknęłam jednak śmiercionośnych szczęk i zamachnąwszy się młotkiem, rąbnęłam mocno, roztrzaskując jego przednie zęby na kawałki i pozostawiając jedynie zakrwawione pieńki. Niewiele rzeczy w życiu sprawiło mi podobną satysfakcję! Potem Tom Ward użył Miecza Losu, podarowanego mu przez Cuchulaina, największego z nieżyjących bohaterów Irlandii. Dwoma potężnymi ciosami uczeń stracharza przeciął szyję Złego, a ja zabrałam ze sobą odrąbaną głowę. * * * Póki głowa i ciało nie złączą się ze sobą, diabeł pozostaje uwięziony. Lecz jego mroczni słudzy wciąż mnie ścigają. Chcą złączyć głowę z ciałem, wyciągnąć gwoździe i srebrne włócznie, by znów mógł swobodnie krążyć po świecie. Aby do tego nie dopuścić, pozostaję w ruchu; jednocześnie zyskuję na czasie, tak by stracharz i jego uczeń mogli odkryć sposób pozwalający ostatecznie zniszczyć Złego bądź odesłać go w Mrok. Nie mogę jednak uciekać wiecznie, moja siła nie jest niewyczerpana. Poza tym w mojej naturze leży walka, nie ucieczka. W tym konflikcie nie zdołam zwyciężyć - przeciwników jest zbyt wielu: zbyt wielu potężnych mieszkańców Mroku, by mogła ich pokonać nawet wiedźma zabójczyni klanu Malkinów. - Jak dobrze jest mieć cię w mojej władzy! - powiedziałam Złemu, siedząc przed nim. Przez moment odcięta głowa nie odpowiedziała, potem jednak usta otworzyły się powoli i po brodzie pociekła strużka krwawej śliny. - Rozpruj mi powieki! - ryknął basem. Jego wargi poruszyły się, lecz słowa zdawały się dobiegać z ziemi pod nami. - Niby czemu? Gdybyś widział, poinformowałbyś swoje sługi, gdzie mnie znaleźć. Poza tym twoje cierpienie mnie cieszy. - Nie wygrasz, wiedźmo! - warknął, odsłaniając połamane zęby. - Jestem nieśmiertelny, przetrwam dłużej niż sam czas. Pewnego dnia umrzesz, a wówczas będę czekał. Po tysiąckroć odpłacę ci za to, co mi zrobiłaś. Nie wyobrażasz sobie męczarni, jakie cię czekają. - Posłuchaj, głupcze. Słuchaj mnie dobrze! Nie rozważam dawnych klęsk, nie sięgam też myślami w przyszłość dalej, niż to konieczne. Żyję chwilą, interesuje mnie teraźniejszość. A ty przebywasz w niej, uwięziony przeze mnie. Teraz to ty cierpisz. Podlegasz mojej władzy! - Silna jesteś, wiedźmo - odparł cicho Zły. - Ale teraz ściga cię coś silniejszego i groźniejszego od ciebie. Twoje dni są policzone. - 4 -

Nagle wszystko wokół ucichło i znieruchomiało. Wzmianka o czasie podsunęła mu pomysł kolejnej próby czegoś, co usiłował osiągnąć bez powodzenia, kiedy poprzednio wyciągnęłam go z worka. Zły dysponuje zdolnością spowalniania bądź zatrzymywania czasu - choć rozłączenie z ciałem ograniczyło jego zwykłe moce. Jednakże wolałam nie ryzykować. Wepchnęłam mu w usta okręcone ciernistymi gałązkami jabłko, a potem przekręciłam haczyk i wyciągnęłam. Twarz Złego wykrzywił bolesny grymas, pod zaszytymi powiekami ujrzałam oczy wybałuszające się w spazmie cierpienia. Znów jednak usłyszałam szmer wietrzyku wśród liści nad głową. Czas płynął dalej. Niebezpieczna chwila minęła. Z powrotem schowałam głowę do skórzanego worka, wbiłam wzrok w liściastą ciemność i skupiłam się. Jedno szybkie pociągnięcie nosem potwierdziło, że nadal jestem tu bezpieczna. W zagajniku porastającym wierzchołek wzgórza, tak idealnie położonym, nie czaiło się nic groźnego. Moi nieprzyjaciele nie mogli podejść niepostrzeżenie. Stopniowo liczba prześladowców rosła, zgubiłam ich jednak późnym wieczorem, a wkrótce potem sięgnęłam do resztek mojej cennej magii, by się nią osłonić. Musiałam korzystać z zapasów oszczędnie, bo były już na wyczerpaniu. Teraz dochodziła północ, zamierzałam tu odpocząć i odzyskać siły, śpiąc aż do świtu. * * * Jakiś czas potem ocknęłam się nagle, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ścigający wspinali się na wzgórze, zmierzając ku mnie; rozproszyli się tak, by okrążyć cały lasek. Jak to możliwe? Dobrze się zamaskowałam: nie powinni mnie byli odnaleźć. Zerwałam się z ziemi i zarzuciłam na ramiona skórzany worek. Zbyt długo uciekałam. Teraz, w końcu, nadszedł czas walki. Myśl ta dodała mi ducha. Po to właśnie żyłam: by sprawdzać siły w starciu z wrogiem, walczyć i zabijać. Ilu ich było? Przesunęłam palcami po kościach kciuków w moim naszyjniku i zaczerpnęłam z nich magiczną moc, a potem posłałam myśli w ciemność. Otaczało mnie dziewięć istot. Powęszyłam trzy razy, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Dalej, niemal milę od wzgórza, wyczułam innych - może dwudziestu. Coś mnie zaskoczyło, znów powęszyłam. W dużej grupie pojawił się ktoś nowy, ktoś bądź coś, czego nie potrafiłam rozpoznać. Coś dziwnego. Co to takiego? Przypomniałam sobie słowa Złego: „coś silniejszego i groźniejszego od ciebie". Czy to właśnie miał na myśli? Może i tak, lecz chwilowo mogłam zapomnieć o większej grupie. Najpierw musiałam się rozprawić z bliższym zagrożeniem, zaczęłam zatem oceniać, jak wielkie niebezpieczeństwo stanowi owa dziewiątka. Naliczyłam wśród niej siedem czarownic. Co najmniej jedna z nich należała do najwyższej klasy i posługiwała się magią pobratymców. Być może tak właśnie mnie znaleźli. Czarownica mogła wybrać sobie na pobratymca dowolną istotę, od ropuchy aż po orła. Czasami decyduje się nawet na potężnego stwora z Mroku, choć nad nimi trudno zapanować. Możliwe zatem, że pobratymiec zdołał odnaleźć mój ślad, mimo spowijającego mnie płaszcza magii. Wyczułam też, że jeden z członków grupy wspinającej się na wzgórze to pomiot - dziewiąty zaś to człowiek, mroczny mag. Łatwo było uciec, idąc po linii najmniejszego oporu. Dwie z czarownic to młódki, ledwie nowicjuszki. Mogłam po prostu przebić się przez krąg między nimi i umknąć w ciemność. Ale tak nie postępuję. Musiałam im przypomnieć, kim jestem. Posłać wyraźną wiadomość wszystkim, którzy mnie ścigają, że mają do czynienia z Grimalkin, wiedźmą zabójczynią klanu Malkinów. Uciekałam tak długo, że przestali mnie szanować. Znów musiałam nauczyć ich strachu. Zawołałam zatem w dół ku mym wrogom: - Jestem Grimalkin i mogłabym wymordować was wszystkich! Ale zabiję tylko trójkę - tę najsilniejszą! Nikt nie odpowiedział, lecz las wokół jakby wstrzymał oddech. Oto cisza. Ja byłam burzą. * * * - 5 -

Teraz dobywam dwóch noży. W lewej dłoni ściskam długą klingę, która służy do walki wręcz; w prawej sztylet do rzucania. Wrogowie dotarli już do linii drzew, schodzę zatem ze wzgórza, wychodzę im na spotkanie. Najpierw zabiję maga, potem pomiota i w końcu wiedźmę z pobratymcem, najsilniejszą z nich wszystkich. Stąpam powoli, starając się nie hałasować. Niektórym z moich wrogów brak podobnych umiejętności albo może po prostu są nieostrożni. Mam doskonały słuch i moje uszy wychwytują odległe trzaski gałązek bądź słaby szelest spódnicy wśród poszycia. Zająwszy pozycję ponad magiem, zatrzymuję się. To tylko człowiek, najłatwiej będzie go pokonać spośród wybranej przeze mnie trójki. Mimo to bez wątpienia dysponuje mocą większą niż sześć zbliżających się czarownic. Wiedźma zabójczyni nie może sobie pozwolić na niedocenianie przeciwnika. Zabiję go szybko, potem zajmę się następnym. Spinam się niczym ostra metalowa sprężyna i skupiam na ataku, szukając maga, przenikając ciemność bystrymi oczami. To jeszcze młodzieniec, choć jednak dysponuje silną magią, fizycznie jest słaby i otyły. Dyszy ciężko po wspinaczce. Rzucam się do działania. Po trzech szybkich krokach, nie zwalniając biegu, ciskam sztyletem. Ostrze trafia maga prosto w serce. Mężczyzna pada do tyłu, ginie, nie zdążywszy nawet krzyknąć. Jego magiczna osłona okazała się zbyt słaba. Następny cel to pomiot. Widzę go: wielki, o szeroko osadzonych oczach i ostrych żółtych kłach, sterczących nad górną wargą. Podobne stwory, dzieci Złego i czarownicy, dysponują ogromną siłą, trzeba zatem zachowywać bezpieczną odległość, atakując z daleka. Jeśli chwycą nas w objęcia, mogą rozszarpać na kawałki. Każdy pomiot to brutalny osiłek, moralnie zepsuty, najgorsi bywają zdolni do wszystkiego. Gdyby moje dziecko okazało się podobnym potworem, utopiłabym je tuż po urodzeniu. Pędzę ku niemu ile sił w nogach, wyciągając ze skórzanej pochwy kolejny nóż. Rzucam bezbłędnie i trafiłabym go w gardło, okazuje się jednak, że jest chroniony. Czarownice wzmocniły go swą mocą, tworząc blokady, które odbiły klingę. Nóż odlatuje na bok, a pomiot rzuca się ku mnie, rycząc wściekle, w jednej dłoni dzierży wielką pałkę, w drugiej zębatą włócznię. Wymachuje pałką i dźga włócznią. Ja jednak odskakuję, zanim zdoła mnie dosięgnąć. Ciężki worek obija mi się o plecy, gdy znów zmieniam kierunek biegu. A potem długą klingą przecinam gardło pomiota; pada na ziemię dławiąc się, z rany na szyi tryska strumień krwi. Wciąż nie zwalniając, biegnę dalej. Teraz muszę zająć się trzecim przeciwnikiem - czarownicą z pobratymcem. Biegnę z lewej, z lewą, groźniejszą ręką od strony zbocza i wciąż zmierzających ku mnie pozostałych czarownic. Atakuje mnie wiedźma, lecz nie ta, której szukam. Uderzam ją w twarz rękojeścią noża i upada. Przeżyje, ale bez przednich zębów. Potężna czarownica wyczuła już mój atak. Obraca się ku mnie, posyłając wprost w me serce zatrute włócznie mrocznych czarów. Odtrącam je i kieruję się wprost ku niej. Słyszę łopot skrzydeł, coś opada mi na twarz z rozpostartymi szponami. To mały sokół - pustułka. Unoszę gwałtownie klingę, sokół wrzeszczy, pióra sypią się na mnie niczym zbryzgany krwią śnieg. Kiedy jej pobratymiec ginie, wiedźma krzyczy; krzyczy ponownie, gdy ranię ją po raz pierwszy. Drugi cios pozbawia ją życia i słyszę już tylko uderzenia własnych stóp o ziemię i świst oddechu, kiedy przyspieszam, zbiegając ze wzgórza i zrzucając osłonę drzew. Pędzę na wschód, pozostawiając nieprzyjaciół z ich martwymi towarzyszami. Biegnąc, odtwarzam w myślach wydarzenia ostatnich chwil. Zabójczyni zawsze musi oceniać zarówno swe zwycięstwa, jak i klęski; musi czerpać naukę z przeszłości. Ponownie zastanawiam się, w jaki sposób mnie odnaleźli. Czarownica była potężna, lecz za pobratymca miała tylko małą pustułkę. Ich połączona magia nie mogła przebić płaszcza, który utkałam wokół siebie. Nie, musiało to sprawić coś innego. I co to za dziwna istota, zbliżająca się ku mnie wraz z większą grupą prześladowców? Czy to ona mnie odkryła? Jeśli tak, musi być potężna. I to coś, z czym nigdy dotąd się nie zetknęłam. Coś nowego. Mądrze jest strzec się nieznanego. To właśnie nowe i nieznane zwiększa zagrożenie. Wkrótce jednak tamten stwór zginie. Jak mógłby liczyć na to, że mnie pokona? Jestem Grimalkin. - 6 -

Rozdział 2. Nieznane zagrożenie. Każdego dnia powtarzaj sobie, że jesteś najlepsza, najsilniejsza i najniebezpieczniejsza. Z czasem sama zaczniesz w to wierzyć. I w końcu tak się stanie. Tak było ze mną. Jestem Grimalkin. Tuż przed świtem odpoczęłam godzinę, napiłam się zimnej wody ze strumienia i przełknęłam kilka ostatnich kęsów suszonego mięsa. Tak posilona, mogłam zacząć dzień. Nie miałam już prawie żadnych zapasów, potrzebowałam świeżej strawy, by nie stracić sił. Łatwo byłoby schwytać królika, prześladowcy jednak nadal mnie ścigali, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższą chwilę odpoczynku. Większość nieprzyjaciół pozostała dwie mile z tyłu, lecz jeden wysforował się przed grupę i zbliżał coraz bardziej. Był to nieznany stwór, którego pierwszy raz wywęszyłam w lasku. Poruszał się szybciej niż ja. Choć nie wiedziałam, co grozi mi z jego strony, wkrótce będę musiała się zatrzymać i stawić mu czoło. Najpierw jednak spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Wyjęłam zatem z futerału na ramieniu niewielkie lusterko, wymamrotałam zaklęcie i chuchnęłam na szklaną taflę. Po sekundzie w lustrze pojawiła się twarz. Należała do Agnes Sowerbutts. Agnes, choć pochodzi z Deane'ów, nie darzy swego klanu zbyt wielką miłością. Jakiś czas mieszkała z dala od Pendle i pomagała mi już wcześniej. Łączy nas pewna więź - wspólnota interesów. Agnes Sowerbutts jest ciotką Alice Deane, bliskiej przyjaciółki Toma Warda, ucznia stracharza. Znakomicie umie posługiwać się lustrem. Niewiele czarownic może jej dorównać, jeśli chodzi o odnajdywanie ludzi, przedmiotów i istot z Mroku. Trzyma się jednak na uboczu i tylko nieliczni wiedzą, że jest również potężną widzącą - znacznie lepszą niż Martha Ribstalk, największa widząca Malkinów, obecnie już nieżyjąca. Było zbyt ciemno, by Agnes mogła odczytać słowa z ruchu moich warg, chuchnęłam zatem na lusterko i wyraziłam swą prośbę, pisząc na jego powierzchni. Chciałam dowiedzieć się czegoś o ścigającym mnie stworze. Co mnie ściga? Co się wydarzy, kiedy się spotkamy? Możesz mi pomóc? Wytarłam lusterko. Agnes jedynie uśmiechnęła się i przytaknęła. Uczyni, co w jej mocy. Pobiegłam zatem dalej, starając się utrzymać stały dystans między sobą i prześladowcą. Przy każdym kroku skórzany worek obijał mi się o plecy. Zdawało się, że głowa Złego z każdą godziną ciąży mi bardziej. Bez wątpienia mnie spowalniała. Ścigający nie ustępował, doganiając mnie stopniowo. Fakt ten bynajmniej mnie nie zmartwił. Nie zachwycała mnie ucieczka. Nie mogłam się już doczekać chwili, gdy stanę do walki. - 7 -

Nadszedł świt, a wraz z nim szare niebo i mroźna mżawka, chłoszcząca mi twarz. Po jakiejś godzinie poczułam, że lusterko porusza się w futerale. Agnes próbowała nawiązać kontakt, zatrzymałam się zatem pod osłoną rozłożystego drzewa, wyciągnęłam lusterko i ujrzałam w nim twarz Agnes. Była to miła twarz o krągłych policzkach i pulchnym podbródku, lecz wystarczyło spojrzeć jej w oczy, by pojąć, że to dzielna kobieta, której nie wolno lekceważyć. Nazywa się Sowerbutts, bo wyszła za mąż za mężczyznę z Whalley i opuściła Roughlee, wioskę Deane'ów. W dziesięć lat później jej mąż umarł i Agnes wróciła do domu, tym razem jednak zamieszkała w domku na obrzeżach wsi. Choć nie mieszała się w sprawy klanu, wiedziała o nich wszystko. Niewiele rzeczy w Pendle umykało uwadze Agnes i jej lusterka. Teraz obdarzyła mnie powitalnym uśmiechem, lecz nim jeszcze przemówiła, dostrzegłam w jej oczach ostrzeżenie. Wiedziałam, że nie ma dla mnie dobrych wieści. Skupiłam się, wbijając wzrok w jej wargi, by odczytać, co do mnie mówi. - To, co cię ściga, to krecz. Stworzył go sojusz czarownic, pomiotów i magów, wyłącznie po to, by cię odnalazł i zabił. Jego matka to wilczyca, ojcem był demon. - Znasz może jego imię? Wiedza ta miała kluczowe znaczenie. Musiałam się dowiedzieć, jaką mocą dysponuje krecz. Z pewnością był podobny do wilka, lecz najważniejsze będą dary odziedziczone po ojcu. Mój własny klan, Malkinowie, także tworzył krecze. Ostatniego nazwaliśmy Tibb. Miał nam posłużyć do zniweczenia rosnącej mocy widzącej z klanu Mouldheelów. Krecze zazwyczaj powołuje się do życia w konkretnym celu. Ten miał zabić mnie. Agnes pokręciła głową. - Przykro mi - wymówiła bezgłośnie. - Informacje te skrywa silna magia. Ale jeszcze spróbuję. - Tak, będę wdzięczna. A czy wejrzałaś też w przyszłość? Czy zobaczyłaś wynik mojej walki z kreczem? - Jeśli wkrótce staniesz do walki, odniesiesz śmiertelną ranę. To jest pewne - poinformowała Agnes z ponurą miną. - A jeśli opóźnię starcie? - Wynik jest mniej jasny. Lecz twoje szanse przetrwania rosną wraz z upływem czasu. Podziękowałam jej, schowałam lusterko i ponownie ruszyłam biegiem, starając się wyprzedzić krecza. W głowie odtwarzałam słowa Agnes. Fakt, że mam do czynienia z kreczem, przekonał mnie, bym unikała go jak najdłużej. Podobne stwory nie żyją zbyt długo. Wiedziałam, że szybko się zestarzeje, po co zatem walczyć z nim, gdy jest w pełni sił. Nie mogłam dopuścić, by głowa Złego wpadła w łapy jego sług. To ważniejsze niż rosnące pragnienie, by walczyć z wrogiem. Wierzyłam w moc postrzegania, lecz nie zawsze widzące przepowiadają prawdę. Czasami, choć rzadko, zdarza się, że się mylą. * * * Pamiętam pierwszą wizytę u widzącej, Marthy Ribstalk. Zamiast lustra spoglądała w parę nad pełnym krwi kotłem, w którym gotowała kości kciuków i palców, by pozbawić je martwego ciała. W owym czasie była najpotężniejszą adeptką tej odmiany mrocznych sztuk. Tak jak ustaliłyśmy, odwiedziłam ją godzinę po północy. Ribstalk zdążyła już wypić krew wroga i odprawić niezbędne rytuały. - Przyjmiesz moje pieniądze? - spytałam ostro. Spojrzała na mnie z pogardą, lecz przytaknęła, toteż wrzuciłam jej do kotła trzy monety. - Siadaj - poleciła surowo, wskazując zimne kamienne płyty przed bulgoczącym kotłem. W powietrzu wisiała ciężka woń krwi, z każdym oddechem metaliczny posmak na języku stawał się odczuwalny coraz wyraźniej. Posłusznie usiadłam, krzyżując nogi, i spojrzałam na nią przez kłęby pary. Ona sama wciąż stała po drugiej stronie kotła, tak że jej ciało górowało nad moim - taktyki tej często używają ludzie, pragnący dominować nad innymi. Ja jednak nie dałam się onieśmielić i spokojnie patrzyłam jej w oczy. - Co widzisz? - spytałam beznamiętnie. - Jaka jest moja przyszłość? Ribstalk długi czas milczała. Wyraźnie czerpała przyjemność z tego, że każe mi czekać. Chyba zirytowało ją, że zadałam pytanie, miast cierpliwie wysłuchać tego, co postrzegła. - 8 -

- Wybrałaś sobie wroga - oznajmiła w końcu. - Zły to najpotężniejszy wróg, z jakim może zmierzyć się śmiertelnik. Wynik tego starcia powinien być oczywisty. Zły nie ma do ciebie dostępu, jeśli tego nie zechcesz, ale będzie czekać na twą śmierć, a potem pochwyci duszę i podda wiekuistym torturom. Jest jednak coś jeszcze, coś, czego nie widzę wyraźnie. Niepewność... Inna moc, która może się wtrącić. Dla ciebie to iskierka nadziei... Zawiesiła głos, postąpiła krok naprzód i spojrzała w kłąb pary. Ponownie zapadła długa cisza. - Jest ktoś jeszcze. Niedawno zrodzone dziecko... - Co to za dziecko? - wtrąciłam. - Nie widzę go wyraźnie - przyznała Martha Ribstalk. - Ktoś kryje je przed moim wzrokiem. A co do ciebie, nawet z jego pomocą jedynie ktoś świetnie władający bronią mógłby przeżyć, mając za wroga Złego. Tylko ktoś obdarzony szybkością i bezwzględnością wiedźmy zabójczyni. Jedynie najpotężniejsza ze wszystkich zabójczyń, bardziej mordercza nawet od Kernolde, zdołałaby tego dokonać. Nikomu innemu się nie uda. Na co zatem możesz liczyć ty? - zadrwiła. W owym czasie Kernolde była zabójczynią Malkinów, mocarną kobietą o niezwykłej sile i szybkości, która zabiła dwadzieścia siedem kandydatek, próbujących ją zastąpić - po trzy każdego roku, nastał bowiem właśnie dziesiąty rok jej panowania. Wstałam i uśmiechnęłam z góry do Marthy. - Zabiję Kernolde i zajmę jej miejsce. Zostanę wiedźmą zabójczynią Malkinów. Najpotężniejszą z nich wszystkich. Odwróciłam się i odeszłam, żegnana szyderczym chichotem widzącej. Lecz nie były to czcze przechwałki. Wiedziałam, że aby pokonać Złego, będę musiała nauczyć się jeszcze lepiej walczyć i zostać zabójczynią klanu Malkinów. A potem zawiązać sojusz z nieznanym mi dzieckiem. W końcu poznałam jego imię i nazwisko. Tom Ward. * * * Biegłam dalej, starając się przyspieszyć kroku. Mżawka zamieniła się w ulewę, siekącą mi twarz i przemaczającą do suchej nitki. Gdy tak biegłam, zastanawiałam się nad sztuką widzenia. Zwykle czarownica posługuje się w niej lustrem, niektóre jednak zapadają w głęboki trans i oglądają urywki przyszłości w snach. Inne rzucają kości na północny wiatr i patrzą, w jakim ułożeniu wylądują. Można też rozpruć truchło martwego zwierzęcia i obejrzeć jego wnętrzności. Lecz spoglądanie w przyszłość to sztuka niepewna, choć wiele widzących twierdzi inaczej. Zawsze kryje się w niej element przypadku. Nie wszystko da się przewidzieć - a czarownica nigdy nie potrafi ujrzeć własnej śmierci: kto inny musi to zrobić za nią. Nie przepadałam za Marthą Ribstalk, była jednak dobra w tym co robiła i po owym pierwszym spotkaniu wiele razy zasięgałam jej rady. Podczas ostatniej rozmowy przepowiedziała czas i sposób mojej śmierci - upierała się, że nadejdzie za wiele lat, ale nie mogłam na tym polegać. Czas biegnie różnymi ścieżkami: być może skręciłam już w tę, która unieważniała proroctwo. Jeśli tak, wiem dokładnie, w którym miejscu. Sprzymierzyłam się z Johnem Gregorym i Thomasem Wardem. Zdecydowałam się posłużyć własnymi mrocznymi mocami do walki z Mrokiem i do zniszczenia Złego. To mogło odmienić wszystko. Teraz zaczęłam się wspinać i zwolniłam nieco. Dotarłam na szczyt wzgórza i obejrzałam się w stronę prześladowcy. Przykucnięta nisko, by krecz nie dostrzegł mojej sylwetki na tle nieba, nie mogłam się już doczekać chwili, gdy ujrzę go po raz pierwszy. Nie musiałam czekać długo. Wkrótce zobaczyłam, jak bestia stworzona przez mych wrogów wyłania się z kępy jaworów i przeskakuje przez rów, po czym znika w żywopłocie. Widziałam ją zaledwie przez sekundę, lecz to wystarczyło, bym pojęła, że mam do czynienia z czymś niebezpiecznym i śmiertelnie groźnym. Tak jak podejrzewałam, z daleka krecz przypominał olbrzymiego wilka. Wyglądało na to, że biegnie na czterech łapach, porastało go czarne futro, na grzbiecie mieniące się srebrem. Potem jednak pojęłam, że dwie przednie łapy to w istocie potężne muskularne ręce. Stwora zaprojektowano do walki i zabijania. Miał tylko jeden cel - moją śmierć. W walce będzie szybki i bardzo silny. Ręce upodabniały go do pomiota - mogły miażdżyć kości i odrywać członki. Bez wątpienia miał zatrute zęby i szpony. Jedno ugryzienie, nawet zadrapanie mogło - 9 -

wystarczyć, by sprowadzić na mnie powolną, bolesną śmierć. Może to właśnie miała na myśli Agnes Sowerbutts, wspominając o groźbie „śmiertelnej rany". Instynkt nakazywał mi zawrócić i stanąć do walki, załatwić sprawę raz na zawsze i zabić krecza. Duma podpowiadała to samo. Chciałam sprawdzić się w pojedynku. Dowieść, że jestem silniejsza i lepsza od wszystkiego, co mogą posłać przeciw mnie. Och, panie Wilku! Czy jesteś gotów na śmierć? Lecz gra toczyła się o stawkę wyższą niż moje przeżycie i duma. W bitwie często ważną rolę odgrywa przypadek. Na ukrytym w trawie kamieniu można skręcić kostkę; wróg mniej zręczny ode mnie może szczęśliwie zadać morderczy cios. Zdarzało się już, że zabójczynie Malkinów ginęły w ten sposób - pokonane przez słabszych przeciwników. Bardzo trudno mi było wyobrazić sobie, bym w jakichkolwiek okolicznościach mogła ponieść klęskę, gdybym jednak przegrała, głowa Złego wpadłaby w ręce nieprzyjaciół i wkrótce znów krążyłby swobodnie po ziemi. Przyrzekłam ochronić głowę Złego przed jego sługami, toteż mimo żądzy walki postanowiłam uciekać, tak długo, jak tylko zdołam. Rozdział 3. Ty krwawisz. Spójrz - ty krwawisz! Może jesteś bliska śmierci. Co za straszny ból! Teraz wróg zbliża się, gotów odebrać ci życie. Czy to już koniec? Czy wreszcie cię pokonano? Nie! Dopiero zaczęłaś walczyć! Wierz mi, ja to wiem. Jestem Grimalkin. Gdy tak biegłam, raz jeszcze rozważyłam w myślach wszystkie możliwości. Na walkę przyjdzie czas, teraz muszę uciekać. W którą stronę powinnam się udać? Jak dotąd nie planowałam swojej trasy. Po długiej, pełnej meandrów wędrówce przez Irlandię bezpiecznie przeprawiłam się z jej wschodniego wybrzeża do Hrabstwa, zastraszając samotnego rybaka. Po podróży większość z czarownic z Pendle zabiłaby go i zabrała mu krew bądź kciuki. Lecz ja, najniebezpieczniejsza z nich wszystkich, darowałam mu życie. - Nigdy nie znajdziesz się bliżej nagłej śmierci niż przez ostatnich kilka godzin - powiedziałam do niego, zeskakując na ląd w Hrabstwie. - Wracaj do swojej rodziny, żyj długo i szczęśliwie. Czemu tak się zachowałam? Moi wrogowie uznaliby to za słabość, dowód, że robię się miękka i gotowa do zastąpienia - że nie nadaję się już na wiedźmę zabójczynię klanu Malkinów. Jakże by się mylili! On mi nie zagrażał. Kiedy zabija się tak często jak ja, człowiek zaczyna się męczyć odbieraniem życia - zwłaszcza łatwym. Poza tym rybak błagał. Opowiadał mi o swej żonie, niedorosłych dzieciach, codziennych zmaganiach, by uchronić je przed głodem. Twierdził, że bez niego umrą. Wypuściłam go zatem i ruszyłam swoją drogą. Dokąd powinnam udać się teraz? Mogłabym ruszyć na północ, do krainy nieprzyjaznych wodnych wiedźm, krążących wśród wzgórz i jezior, lecz owe oślizgłe bandy wiernie służyły Złemu. Było też południe, tam jednak czaiło się inne niebezpieczeństwo. Wojska, które najechały Hrabstwo, dopiero niedawno zostały odparte w tamtym kierunku. Niemądrze byłoby skierować się ku nim. - 10 -

Aby uchronić głowę przed wpadnięciem w łapy sług Złego, musiałam pozostawać w ruchu, ale potrzebowałam też odpoczynku. Istniało tylko jedno miejsce, w którym nie spodziewaliby się mnie prześladowcy. Mogłam wrócić do Pendle, siedziby mojego klanu. Czekali tam na mnie zarówno przyjaciele, jak i wrogowie. Niektóre czarownice uradowałyby się, gdyby Zły zaczął krążyć swobodnie po świecie, inne wolałyby go zniszczyć bądź odesłać w Mrok. Tak, ruszę do Pendle - w miejsce, gdzie będę mogła się schronić i odpocząć, odzyskać siły, uzupełnić magiczne zapasy. Wieżę Malkinów, niegdyś twierdzę mego klanu, obecnie zajęły dwie dzikie lamie -,,siostry" nieżyjącej matki Toma Warda. Czy mnie wpuszczą? Były nieprzyjaciółkami Złego, może zatem zdołam je przekonać, by udzieliły mi schronienia. Warto było spróbować, skręciłam zatem i pobiegłam wprost ku Pendle. * * * Jednakże na długo, nim tam dotarłam, pojęłam, że najpierw będę musiała stanąć do walki z kreczem. Nie miałam wyboru. Lepiej zawrócić i stawić czoło nieprzyjacielowi, niż dać się powalić od tyłu. Dalsza ucieczka nie wchodziła w grę - stwora oddzielało ode mnie zaledwie sto jardów i zbliżał się szybko. Na myśl o walce serce zabiło mi mocniej. To dla niej żyłam... Przystanęłam na szczycie niewielkiego wzniesienia i obejrzałam się. Krecz przeprawił się właśnie przez wąską dolinkę i zaczął wbiegać na zbocze, czarne futro lśniło od deszczu. Spojrzał mi w oczy i dostrzegłam w nich nie tylko zapał. Rozpaczliwie pragnął zatopić we mnie kły, rozedrzeć moje ciało, rozgryźć kości. Tylko po to żył i desperackie pragnienie zwycięstwa doda pieprzyku naszemu pojedynkowi. Położyłam worek na ziemi. Nie chciałam zostawiać go nawet na chwilę bez ochrony, ale wiedziałam, że bez obciążenia będę walczyć lepiej. Teraz musiałam zrobić wszystko jak należy - najlepiej, jak potrafię. Mój atak musi przebiec doskonale. Będę potrzebowała nie tylko umiejętności walki, ale i magii. Sięgnęłam do naszyjnika i zaczęłam kolejno dotykać kości kciuków, z lewej do prawej. Gdy mnich przesuwa palcami po paciorkach różańca, wspomaga swą pamięć, odmawiając modlitwy; mój rytuał to recytowanie zaklęć i wciąganie w głąb ciała mocy ukrytej w kościach. Każda pochodziła z ciała wroga zabitego w walce. Każdą wygotowałam starannie, póki mięso nie odeszło od kości. Wstępne zaklęcia - zaklęcia tworzenia - należy wyrecytować dokładnie, z idealną intonacją. Jeśli odmówi się je jak należy, kości wypływają na powierzchnię cieczy i tańczą wśród bąbelków, jakby pragnęły wyskoczyć. Każdą wyciąga się gołą ręką mimo bólu, nie może upaść na ziemię. Potem przewierca się i dodaje do naszyjnika. Im silniejszy nieprzyjaciel, tym większa moc ukryta w jego kości. Lecz moc owa nie jest nieskończona. Po jej wyczerpaniu kość trzeba zastąpić. Najpierw dotknęłam kciuka Janet Fox: była silna, walczyłyśmy dwie godziny w promieniach popołudniowego słońca. Zaczerpnęłam z niej resztki mocy; teraz będę musiała zastąpić kość nową. Kości Lydii Yellowtooth nie opróżniłam do końca. Lydia walczyła subtelnie - potrzebowałam nieco jej subtelności, uznałam jednak, że porcję zachowam na później. Dotykałam zatem dalej, wybierając kciuki. W końcu zebrałam to, czego potrzebowałam. Byłam gotowa. * * * Pędzę w stronę krecza, ile sił w nogach. Z każdym krokiem rozsądna, rozważna część mego umysłu ostrzega, jak trudno będzie zwyciężyć. Stwór jest znacznie większy, niż oceniałam. Choć z kształtów przypomina wilka, rozmiarami przewyższa małego konia. Prócz muskularnych rąk o palcach zakończonych długimi szponami, na jego kudłatym ciele dostrzegam wypukłości. Nie są to skórzane pasy i pochwy; tworzy je jego ciało, ze środka wystaje różnego rodzaju broń. Ja jednak dysponuję instynktem wojowniczki i wielką wiarą w siebie. Nieważne, jakie mam szanse, i tak zwyciężę. Jestem Grimalkini - 11 -

Nie zwalniając kroku, nakazuję sercu przestać bić. To sztuka, którą ćwiczyłam przez wiele długich lat. Moja krew cichnie, nie pulsuje, nie przepływa mocniej, przeszkadzając mi w celnym rzucie. Dobywam z pochwy noża i ciskam wprost w głowę stwora. Rzut jest bezbłędny, ostrze odnajduje cel. Jednakże, ku mej irytacji, klinga nie przebija skóry, lecz odbija się od kudłatej głowy i odlatuje na bok w wysoką trawę. Metalowy hełm nie mógłby ochronić krecza lepiej. I wtedy dostrzegam błysk krwi pośród czarnego futra. Skaleczyłam ciało, lecz czaszka pod nim jest mocna i gruba, chroniona kościaną barierą. Z pewnością reszta ciała nie jest aż tak dobrze broniona. Świadczy o tym płynność i gibkość ruchów stworzenia, które biegnie ku mnie z taką zręcznością i gracją. Musi mieć jakieś słabe punkty. Znajdę je i stwór zginie. Poddaję jego ciało kolejnej próbie, ciskając drugim nożem prosto w bok. Reaguje szybko, obraca się, i klinga chybia. Nakazuję sercu znów zacząć bić. Teraz krecz pędzi na mnie pod innym kątem. Nadal biegnę ku niemu, w lewej dłoni trzymam długie ostrze; to nim posługuję się w walce wręcz. Dopasowując się do moich ruchów, krecz także dobywa klingi z kieszeni na ramieniu. Również chwyta ją w lewą dłoń. Szpony prawej rozcapierza na moje przyjęcie. Ja jednak postanowiłam już, co dokładnie zrobię. Wiem, jak szybko wygrać w tej walce i podjąć ucieczkę z głową Złego. Zderzamy się z ogłuszającym szczękiem; krecz warczy, szczerząc ostre kły, i dźga mnie w głowę. Smród jego oddechu wypełnia mi nozdrza, gdy uskakuję przed klingą i wślizguję się pod niego stopami naprzód. Jadąc po mokrym trawiastym zboczu pod kudłatym ciałem, zadaję ciosy - w prawo, w lewo - trafiając obie tylne łapy, przecinając ścięgna. Stwór z krzykiem pada na zad; na trawę tryska krew. Ja jednak zdążyłam się już odturlać, wbiegam na zbocze w stronę skórzanego worka, który zdecydowanym gestem zarzucam na ramię. Patrzę w dół i uśmiecham się tryumfalnie. Stwór wyje, rozpaczliwie próbując wciągnąć się po zboczu w moją stronę na mocarnych przednich łapach. Och, panie Wilku! Teraz kulejesz! Tylne łapy ciągnie za sobą. Okaleczony nigdy mnie nie doścignie. Bez wątpienia stwórcy odnajdą stwora i zakończą jego męki. Cieszę się z tego, co osiągnęłam, spodziewałam się jednak trudniejszej walki. Mimo to dobrze jest zwyciężyć w starciu z wrogiem. Z lekkim sercem biegnę w stronę Pendle. Przepełnia mnie radość zwycięstwa. Nawet deszcz przestał padać. W chmurach pojawiają się przerwy, wkrótce zaświeci słońce. Co do innych prześladowców, pozostawiłam ich daleko w tyle. * * * Usiadłam wygodnie na trawie, krzyżując nogi. Wyciągnęłam z worka głowę Złego i trzymając za rogi ułożyłam na zboczu, tak że znalazła się niemal na wysokości mej własnej. Wyrwałam z paszczy zielone jabłko i ciernie, czekając cierpliwie, aż podejmie rozmowę. Zawsze zaczynał dokładnie w ten sam sposób. - Rozpruj mi powieki! - ryknął niski, wibrujący głos, zdający się dobiegać z głębi trawiastego zbocza. - Po co znów się powtarzasz? Czy nigdy nie pogodzisz się ze swym losem? Twoje oczy pozostaną zaszyte. Ciesz się, że daję ci chwilę na rozmowę. Nie marnuj jej. Masz mi coś do powiedzenia? Coś, czego warto posłuchać? Zły nie odpowiedział, oczy pod powiekami poruszały się gorączkowo. W końcu usta otwarły się, jakby mówił do kogoś, niczego jednak nie słyszałam. - Rozmawiasz z kimś? - spytałam ostro. - Porozumiewasz się z jednym ze swych sług? Jeśli tak, trafisz z powrotem do worka! - Moi słudzy cały czas przemawiają do mnie, niezależnie do tego, czy mogę im odpowiedzieć. Mówią mi różne rzeczy. Właśnie dowiedziałem się czegoś bardzo ciekawego. Wargi wykrzywiły się złośliwie, jakby uradowały je te wieści, po brodzie pociekły krople posoki i śliny. Nie dałam Złemu satysfakcji i nie spytałam, czego się dowiedział - wiedziałam, że i tak mi powie. Musiałam tylko zachować cierpliwość. - Stało się - rzekł wreszcie. - Z tobą koniec - już jesteś martwa. Wkrótce odzyskam wolność. - 12 -

- Okaleczyłam krecza, którego stworzyli twoi słudzy. Nie rób sobie zatem nadziei. - Niedługo poznasz prawdę, wiedźmo - w istocie bardzo niedługo! - Co? Prawdę z ust Ojca Kłamstw? - roześmiałam się z pogardą. Pamiętając o wygodach Złego, zerwałam pęk pokrzyw i rozłożyłam w worku, szykując mu łoże. Potem wcisnęłam mu do ust zielone jabłko i cierniste pędy. - Śpij dobrze! Słodkich snów! - zawołałam i zawiązałam sznurek worka. Godzinę przed zachodem słońca zatrzymałam się i rozstawiłam pułapki na króliki. Był ciepły, miły wieczór, trawa już wyschła. Dotarłam do granic okręgu Pendle, na północnym wschodzie wyraźnie widziałam wzgórze. Postanowiłam użyć lustra, by nawiązać kontakt z Alice Deane i sprawdzić, czy wraz z Tomem Wardem i stracharzem dotarli bezpiecznie do Hrabstwa. Ostatni raz rozmawiałam z nią tydzień wcześniej. Mieli właśnie opuścić południowo-zachodnią Irlandię i ruszyć lądem do Dublina, a stamtąd popłynąć do domu. Mocno ich wyprzedziłam: wówczas wylądowałam już na południe od Liverpoolu i zmierzałam na północ, trzymając się blisko brzegu. W Ormskirk po raz pierwszy natknęłam się na sługi Złego. Wyciągnęłam zatem lusterko, wymówiłam magiczne słowa i czekałam cierpliwie, aż pojawi się Alice. Tafla pojaśniała i ujrzałam uśmiechniętą twarz. - Ufam, że wszystko dobrze? - spytałam. Alice przytaknęła. - Od trzech dni jesteśmy na miejscu. Stary Gregory zatrudnił już ludzi do odbudowy domu. Chwilowo sypiamy pod gwiazdami. A co z tobą? Czy głowa wciąż jest bezpieczna? - wymówiła. - Tak, dziecko - odarłam. - Mimo niebezpieczeństwa przeżyłam. Głowa jest nadal bezpieczna w moich rękach - ale nie mogę uciekać wiecznie. Powiedz Thomasowi Wardowi, by wytężył umysł! Musimy zniszczyć Złego - załatwić to raz na zawsze. Uśmiechnęłam się do Alice i odłożyłam lusterko, patrząc w stronę masywu wzgórza Pendle. Byłam już niemal w domu. Czy kiedy dotrę do Wieży Malkinów, lamie pozwolą mi się tam schronić? Jeśli nie, czy zdołam odebrać im wieżę siłą? Trudno byłoby pokonać dwie naraz, gdybym jednak weszła tunelem, może zdołałabym zwabić jedną do lochów. W teorii były moimi sojuszniczkami, lecz w razie konieczności zabiłabym obie. Poczułam, jak lusterko porusza się ponownie w skórzanym futerale. Kiedy je wyciągnęłam, ujrzałam patrzącą na mnie twarz Agnes Sowerbutts. Sprawiała wrażenie zatroskanej. - Okaleczyłam krecza - oznajmilam. - To niebezpieczeństwo minęło. - Bardzo chciałabym, by tak było - wymówiła bezgłośnie Agnes. - Wypatrzyłam stwora, odbitego w tafli niewielkiego jeziorka, gdzie przystanął, by zaspokoić pragnienie. Znów cię ściga, jedynie lekko kuleje. Wkrótce będzie mógł biec swobodnie. Zdołałam też postrzec imię jego ojca. Krecza spłodził Tanaki, jeden z ukrytych demonów przywoływanych z rzadka i z wielkim trudem. Niewiele o nim wiadomo poza tym, że obdarzony jest niezwykłą wytrzymałością. Gdy raz obierze kurs, nigdy z niego nie zbacza, póki nie osiągnie celu. I jeszcze jedno: każda klęska jedynie go wzmacnia. Po każdej walce staje się jeszcze groźniejszy. Krecz z pewnością odziedziczył po nim te cechy. Zyskał też wielką moc samouzdrawiania. Zmarszczyłam brwi i skinęłam głową. Okaleczenie powinno być trwałe - przecięte ścięgna się nie zrastają. Trudno będzie pokonać tego stwora. Nie mogłam już sobie pozwolić na luksus całonocnego snu. - Nie to jest jednak najgorsze - dodała Agnes, patrząc wprost na mnie, jej wargi poruszały się bezdźwięcznie. - Masz skaleczone czoło... Sięgnęłam palcem ku twarzy i ku swemu zdumieniu wymacałam rankę. Gdy cofnęłam rękę, na palcu ujrzałam smużkę krwi. Było to zaledwie zadrapanie, niewątpliwie pozostawione przez jeden ze szponów krecza. W ogniu walki niczego nie poczułam. Przypomniałam sobie słowa Agnes, że odniosę „śmiertelną ranę". - Ale przecież to tylko zadrapanie, nic poważnego? - rzekłam. - Rana jest drobna, lecz do krwi mogła dostać się trucizna. Chciałabyś, bym znów postrzegła i sprawdziła, co się stanie? Czułam się dobrze i nie sądziłam, że to konieczne, lecz przytaknęłam, by zadowolić Agnes i obraz w lusterku zniknął. Przez następną godzinę przyrządziłam i zjadłam dwa pulchne króliki, rozmyślając o kreczu. Jak sprytnie przygotowali go moi wrogowie? Może gruczoł u podstawy szponów wydzielał z - 13 -

siebie substancję, która nie pozwalała ofierze poczuć bólu? To sztuczka stosowana przez pewnych drapieżców, po to, by ofiara nie opatrzyła zatrutej rany... aż będzie za późno. Nadal jednak niezbyt się martwiłam. Pełna nowej energii pobiegłam w noc ku Pendle. Czułam się silna. Nie miałam żadnych objawów zatrucia. Jeszcze nie. Zaczęły się, gdy wyniosły kształt Wzgórza Pendle wyłonił się z mroku przedświtu. * * * Najpierw odczułam zakłócenia wzroku. W kącikach oczu pojawiły się błyski. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam niczego podobnego i z początku nie zwracałam na to uwagi. Stopniowo jednak błyski stawały się coraz gorsze: potem zaczęłam tracić oddech, a tętno przyspieszyło gwałtownie. Starałam się nie zwracać uwagi na objawy - a także na worek, który z każdym krokiem zdawał się coraz cięższy. Wkrótce zaczęły uginać się pode mną nogi. Nagle odkryłam, że klęczę, wstrząsnęła mną fala mdłości. Zwymiotowałam kolację na trawę i pozostałam tak skulona, wymiotując i chwytając powietrze. Po paru minutach oddech mniej więcej powrócił do normy, z trudem dźwignęłam się z ziemi. Kiedy jednak spróbowałam pobiec, odkryłam, że nogi mam jak z ołowiu - mogłam jedynie iść, potykając się i przystając co parę kroków. W ciągu kilku minut mój stan jeszcze się pogorszył. Każdy urywany oddech, rozpaczliwie wciągany w płuca, niósł ze sobą ostry ból. Nie mogłam jednak pozwolić sobie na popas. Oczyma duszy widziałam krecza, jak przyspiesza i pędzi za mną. Nawet jeśli będę poruszać się powoli, każdy bolesny krok doprowadzi mnie bliżej Pendle. Fizycznie byłam niezwykle silna i odporna. Nadal też wierzyłam w siebie: byłam pewna, że zdołam pokonać działanie trucizny. Lusterko poruszyło się: wyjęłam je i znów spojrzałam w twarz Agnes Sowerbutts. Minę miała nietęgą, powoli pokręciła głową. - Trucizna działa powoli, lecz niesie niechybną śmierć - wymówiła. - Bez pomocy zapewne wkrótce umrzesz. Nie potrafię jednak orzec, co cię spotka: kiedy postrzegałam, lustro pociemniało. Pomyślałam, że nadal pozostała iskierka nadziei - ciemne lustro znaczyło jedynie, że przyszłość jest niepewna. - Potrafisz mi pomóc? - spytałam. - Jestem już stara, nie mogę wyjść ci na spotkanie. Jeśli jednak przybędziesz tutaj, dołożę wszelkich starań, by ci pomóc. Agnes była potężną uzdrowicielką. Gdybym tylko dotarła do jej chaty... Podziękowałam i schowałam lusterko do futerału. Cała dygotałam. Choć próbowałam zaprzeczać, nie mogłam dłużej odrzucać prawdy. Wiedziałam, że brak mi sił, by samodzielnie dotrzeć do wioski Deane'ów. Zawsze polegałam tylko na sobie; zazwyczaj też wędrowałam samotnie. Teraz wezbrała we mnie duma, stając pomiędzy mną i niezbędną pomocą. A zresztą kogo mogłabym poprosić? Komu zaufać? Nade wszystko potrzebowałam, by ktoś poniósł głowę Złego, nie pozwalając, żeby wpadła w łapy krecza. Nie miałam wśród klanów prawdziwych przyjaciół, pomogłam jednak kilku osobom bądź zawiązałam z nimi tymczasowy sojusz, jak z Alice Deane. Niestety, Alice przebywała zbyt daleko. Wróciła do Chipenden z Johnem Gregorym i Tomem Wardem. Przejrzałam w myślach listę osób, którym mogłabym zaufać, szybko jednak skreśliłam je wszystkie. Kiedy klany Pendle przywołały Złego, by znów krążył po ziemi, podzieliły się na trzy grupy: tych, którzy mu służą, tych, którzy mu się sprzeciwiają i w końcu tych, którzy czekają i obserwują, być może zamierzając sprzymierzyć się ze zwycięzcami konfliktu. Przez wiele miesięcy nie wracałam do Pendle i nie mogłam być pewna nikogo. Ruszyłam w stronę szarego masywu Wzgórza Pendle, moje myśli krążyły niczym ćma wokół świecy, powracając raz po raz do jednej i tej samej osoby. Istniał ktoś, kogo mogłam poprosić o pomoc. Była bardzo młoda, ale też silna i wiedziałam, że zdoła mnie wesprzeć. Wiedźmy zabójczynie różnią się od stracharzy: tradycyjnie nie przyjmują uczniów. Ja jednak nie przypominam moich poprzedniczek. W sekrecie wyszkoliłam pewną dziewczynę. Jak się nazywa? Thorne. - 14 -

Rozdział 4. Zabij niedźwiedzia. Bestia ma łapy dość długie, by powyrywać ci ręce i nogi, zębatą paszczę tak wielką, że z łatwością może odgryźć głowę. Jakie masz szanse w starciu z takim wrogiem? Żadnych; już jesteś martwa. Ja znam odpowiedź - to bardzo proste: zabij ją z daleka. Thorne odnalazła mnie pięć lat temu, gdy miała zaledwie dziesięć lat. Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami pod dębem, nieopodal wioski Barelight, rozmyślając nad następnym zadaniem: miałam znaleźć i uśmiercić coś, co nie było człowiekiem. W lesie na północny wschód od Pendle pojawił się zdziczały niedźwiedź, w ostatnim miesiącu zabił troje ludzi. W Hrabstwie nie zostało zbyt wiele niedźwiedzi, ten jednak musiał zginąć. Nie dostrzegłam zbliżającego się zagrożenia, bo nie sądziłam, że może je stanowić ktoś tak młody. Dziewczynka podeszła bardzo blisko i kopnęła mnie mocno w udo czubkiem szpiczastego trzewika. W mgnieniu oka zerwałam się z ziemi. Podniosłam ją za włosy i zakołysałam, tak że jej twarz znalazła się blisko mojej. - Jeżeli jeszcze raz to zrobisz - ostrzegłam - odetnę ci stopę. - Jestem odważna - odparła. - Zgadzasz się? Kto inny odważyłby się kopnąć wiedźmę zabójczynię? Przyjrzałam się jej bliżej. Mała kruszynka, sama skóra i kości, lecz w jej oczach dostrzegłam zdecydowanie rzadko spotykane u kogoś tak młodego. Zupełnie jakby z owej twarzyczki spoglądało na mnie coś znacznie starszego i potężniejszego. Nie zamierzałam jednak słuchać tych bzdur. - Nie jesteś odważna, tylko głupia! - odpaliłam. - A teraz uciekaj. Wracaj do matki, na pewno znajdzie ci robotę. - Nie mam matki ani ojca. Mieszkam z brzydkim wujkiem, który codziennie mnie bije. - A ty go kopiesz? - Tak, i wtedy bije mnie jeszcze mocniej. Znów przyjrzałam się dziewczynce, po raz pierwszy dostrzegając sińce na jej rękach i ciemną śliwę pod lewym okiem. - Czego ode mnie chcesz, dziecko? - Chciałabym, żebyś zabiła mojego wujka. Roześmiałam się i postawiłam ją na ziemi, potem uklękłam, by móc znów spojrzeć jej prosto w oczy. - Gdybym go zabiła, kto by cię karmił i ubierał? - Będę pracować. Sama się wykarmię. Zostanę wiedźmą zabójczynią, jak ty. - Aby zostać wiedźmą zabójczynią naszego klanu, musiałabyś mnie zabić. Potrafisz to zrobić? Jesteś tylko dzieckiem. Tradycja nakazywała, by każdego roku trzy wyszkolone czarownice rzucały wyzwanie aktualnej zabójczyni klanu. Lecz od wielu lat nikt nie wyzwał mnie do walki. Po zabiciu piętnastej kandydatki - 15 -

położyłam kres tym praktykom, bo zmęczyło mnie i znudziło zabijanie. Uznałam to za niemądre marnotrawstwo, powoli pozbawiające sił klan Malkinów. - Niedługo będę tak duża jak ty, ale cię nie zabiję - oznajmiła dziewczynka. - Pewnego dnia zginiesz, wtedy będę gotowa cię zastąpić. Klan będzie potrzebował mocnej zabójczyni. Naucz mnie! - Wracaj do domu, dziecko. Wracaj i jeszcze mocniej kopnij swego wuja. Ja cię nie wyszkolę. - W takim razie jutro wrócę i znowu cię kopnę! To rzekłszy, odeszła i więcej o niej nie myślałam. Następnego dnia jednak pojawiła się ponownie i stanęła obok mnie. Właśnie ostrzyłam w kuźni nową klingę. - Czy znów kopnęłaś swego wuja brzydala? Nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, który rozjaśnił mi twarz, gdy oparłam na kowadle gotowy nóż. Dziewczynka nie odpowiedziała. Postąpiła krok naprzód i spróbowała mnie kopnąć, ja jednak byłam gotowa. Trzepnęłam ją mocno i wywróciłam. Nie rozzłościła mnie, lecz miałam dosyć jej wybryków i zamierzałam pokazać, że nie ma ze mną żartów. Ona jednak okazała się uparta i - owszem - odważna. Znów spróbowała kopnąć. Tym razem chwyciłam nóż i wycelowałam w jej gardło. - Jeszcze przed wieczorem, dziecko, ta nowa klinga zakosztuje krwi! Uważaj, żeby nie twojej. Potem zarzuciłam sobie dziewczynkę na ramię i poniosłam do lasu. Późnym popołudniem odnalazłam tropy niedźwiedzia; o zmierzchu dotarłam do jego jamy, jaskini na lesistym wzgórzu. Na zewnątrz, na ziemi walały się kości. Niektóre należały do ludzi. Słyszałam, jak zwierzę porusza się w swej norze. Wkrótce wyczuło nasz zapach i w chwilę później wyłoniło się na czterech łapach. Niedźwiedź był wielki, brązowy i wściekły; jego pysk i łapy pokrywały plamy krwi. Choć niedawno się posilił, wciąż wyglądał na wygłodniałego. Chwilę gapił się na nas, ja odpowiedziałam spokojnym spojrzeniem i syknęłam, by go sprowokować. Uniósł się na tylnych łapach i wydał z siebie wściekły ryk. Postawiłam dziewczynkę na ziemi obok mnie. - Jak się nazywasz? - spytałam. - Thorne Malkin. Wręczyłam jej nóż, który tego ranka wykułam. - No dobrze, Thorne, idź, zabij dla mnie tego niedźwiedzia! - poleciłam. Thorne spojrzała na zwierza, który zbliżał się ku nam, otwierając pysk, gotów do ataku. Po raz pierwszy dostrzegłam lęk w jej oczach. - Jest za duży - odparła. - Nic nie jest za duże, by móc zginąć z ręki wiedźmy zabójczyni. Zabij dla mnie niedźwiedzia, a zgodzę się cię szkolić. Wówczas pewnego dnia zajmiesz moje miejsce. - A jeśli on zabije mnie? Uśmiechnęłam się. Niedźwiedź był już bardzo blisko. - Wówczas odczekam, póki nie zacznie cię pożerać. Kiedy skupi się na tym, sama go zabiję. I wtedy zdarzyło się coś, czego nie oczekiwałam. Dziewczynka dygotała ze strachu, wyglądało na to, że lada moment rzuci się do ucieczki. I tego właśnie chciałam. Zamierzałam wyleczyć ją z głupich pomysłów i marzeń o zostaniu wiedźmą zabójczynią. I rzeczywiście pobiegła, lecz nie w tę stronę, w którą myślałam. Thorne uniosła nóż, krzyknęła i rzuciła się wprost na niedźwiedzia. Kiedy dobyłam drugiej klingi i cisnęłam, zaledwie sekundy dzieliły ją od śmierci. Rzadko chybiam i tym razem trafiłam doskonale, sztylet wbił się aż po rękojeść w lewe oko niedźwiedzia. Zwierz zachwiał się i zaczął upadać - lecz Thorne wciąż biegła ku niemu. W chwili, gdy dźgnęła go w lewą tylną łapę, martwy niedźwiedź runął na nią. Miała szczęście, że nie zginęła na miejscu, przygnieciona jego ciężarem ani nie została ranna. Kiedy ją wyciągnęłam, była umazana niedźwiedzią krwią, lecz poza tym nietknięta. Zaimponowała mi swoją odwagą; zasłużyła, by ujść z tego cało. - Zabiłam go! - krzyknęła tryumfalnie. - Teraz musisz mnie wyszkolić. Uniosłam głowę niedźwiedzia i wskazałam ręką sztylet, wbity w lewe oko. - To ja go zabiłam - odparłam. - Ciebie tylko zjadłby na kolację. Ale teraz to my go zjemy. Ten niedźwiedź od dawna żywił się ludzkim mięsem; dziś my zjemy jego serce. I rzeczywiście - podczas gdy Thorne zbierała chrust, ja wycięłam z truchła niedźwiedzia to, czego potrzebowałam: serce i dwa miękkie kawałki mięsa z zadu. Wkrótce rozpaliłam ogień, a mięso - 16 -

skwierczało na rożnie. Kiedy się upiekło, przekroiłam serce na pół i jedną połówkę wręczyłam dziewczynce. - Dobre - zauważyła. - Nigdy wcześniej nie próbowałam niedźwiedziego mięsa. - Niewiele zostało ich w Hrabstwie, lecz na wypadek, gdybyś kiedyś jakiegoś spotkała, powinnaś wiedzieć parę rzeczy. Nigdy nie dźgaj go w łapę - w ten sposób tylko go rozzłościsz. I nigdy nie podchodź blisko. Takie zwierzę należy zabijać z daleka. Są niezwykle silne: kiedy niedźwiedź raz cię pochwyci, już nie żyjesz. Może wyrwać ci ręce i nogi bądź jednym kłapnięciem zmiażdżyć czaszkę. Thorne z namysłem przeżuwała mięso. - Będę o tym pamiętać, kiedy następnym razem wyruszymy na polowanie na niedźwiedzia. O mało się nie roześmiałam, słysząc owo „my", i uśmiechnęłam się do niej. - Bałaś się, dziecko, a jednak mnie posłuchałaś i zaatakowałaś niedźwiedzia. Zatem owszem, zacznę cię szkolić. Dam ci miesiąc, byś mogła dowieść swej wartości. Uniosłam nowy nóż, którym Thorne zraniła niedźwiedzia. - Proszę - wręczyłam jej go. - Teraz należy do ciebie. Zasłużyłaś sobie. To twoja pierwsza broń. I tak zaczęłam uczyć Thorne, czyniłam to jednak w sekrecie. Istniały po temu trzy powody. Po pierwsze, gdyby ktokolwiek z moich wrogów dowiedział się o tym, dziewczynka stałaby się celem. Chwytając bądź raniąc Thorne, mogliby próbować wywrzeć nacisk na mnie. Po drugie, byłam zazdrosna o swoją reputację: nadal chciałam budzić strach i uchodzić za bezwzględną i niezależną. Właśnie dlatego wycinałam na pniach drzew znak nożyczek. Po trzecie, tradycja nakazuje, by następczynię wiedźmy zabójczyni wybierać w walce. Uznałam, iż najlepiej będzie, jeśli po mojej śmierci tradycja ta przetrwa: czarownice będą mogły wówczas walczyć ze sobą o ów tytuł. Nie chciałam, by wyglądało na to, że osobiście wybieram protegowaną. Jeśli Thorne miała zostać następną zabójczynią, będzie musiała zasłużyć na to w zwykły sposób. Nie wątpiłam, że sobie poradzi. Miesiące płynęły szybko, wszystko szło jak należy. Dziewczyna była odważna i posłuszna - a to też bardzo ważne. Wolę pracować sama, lecz jeśli mam wspólniczkę, ja muszę wszystkim rządzić, nie ma miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. * * * Pamiętam, jak Thorne pierwszy raz zademonstrowała swą prawdziwą wartość i pojęłam, jak dobrą stanie się kiedyś zabójczynią. Na północnym krańcu Hrabstwa mieszkają wodne wiedźmy. Nie darzą przyjaźnią klanów z Pendle, niedawno zamordowały jedną z Malkinów, która podróżowała na południe przez ich terytorium. Klan posłał mnie, bym w odwecie zabiła trzy z nich. Thorne nie brała udziału w walce z wodnymi wiedźmami. Była tam, by obserwować i się uczyć. Zabiłam trzy, zgodnie z rozkazem; potem, wybrawszy polanę w lesie, nabiłam ich głowy na tyczki, pozostawiając na okolicznych drzewach swój znak. To była wiadomość: nie tylko zemsta, ale i ostrzeżenie. Teraz wiem, że po wszystkim winnam była natychmiast ruszyć z powrotem do Pendle. Zamiast tego spędziłyśmy z Thorne owocny dzień na brzegach jeziora, które niektórzy nazywają Coniston. Nadal ją uczyłam, trenowałyśmy intensywnie. Słońce zaszło właśnie za drzewa, gdy zaczęłyśmy ćwiczenia z nożem. Próbowałam nauczyć ją, jak zachować spokój i zapanować nad gniewem. Ona miała klingi; ja walczyłam gołymi rękami. - Zrań mnie! - krzyknęłam i uderzyłam ją w twarz, po czym odskoczyłam. Thorne, z twarzą wykrzywioną wściekłością, zawirowała ku mnie, unosząc ostrza, próbując mnie zranić. Podeszłam bliżej i trzepnęłam ją jeszcze mocniej, tym razem dwa razy, w oba policzki, tak że do oczu napłynęły jej łzy. - Zachowaj spokój, dziewczyno! To tylko ból! - zadrwiłam. - Myśl! Skup się! Zrań mnie! - 17 -

Znów chybiła i ponownie ją spoliczkowałam. Walczyłyśmy na brzegu jeziora, zapadał już zmierzch; z powierzchni wody wznosiły się ku nam smużki mgły. Thorne odetchnęła głęboko, zobaczyłam, jak jej rysy się odprężają. Tym razem wyprowadziła fintę i pierwszy nóż zbliżył się tak bardzo, iż poczułam jego oddech na skórze ramienia. Uśmiechnęłam się z uznaniem, cofając szybko, by uniknąć następnego pchnięcia. Stałam zaledwie kilka cali od brzegu; jezioro było głębokie. Atak nastąpił nagle, zaskakując nas obie. Walczyłam zwrócona plecami do wody i Thorne pierwsza dostrzegła stwora. Jej oczy rozszerzyły się wstrząśnięte, obróciłam się zatem i zerknęłam przez ramię, widząc pędzącą ku mnie śmierć. Bestia miała ręce i długie palce o ostrych szponach, bardziej przypominała rybę niż człowieka: z koszmarnej twarzy spoglądały zimne oczy dorsza, w otwartej paszczy ujrzałam ostre zęby, ciało miała długie, giętkie jak u węgorza, zakończone wąską płetwą. Próbowałam się uchylić, stwór jednak wyłonił się z wody, uniesiony na ogonie, chwycił mnie za ramię i szarpnął w tył. Gdy moja głowa zanurzyła się w chłodną toń, pojęłam, że nie mam pod ręką noża. Walczyłam z Thorne bez broni, moje rzemienie, pochwy i klingi leżały na trawiastym brzegu. Jeszcze jednak nie zginęłam - paznokciami lewej dłoni wydłubałam prawe oko stwora; potem wgryzłam mu się w palce aż do kości. Okazał się jednak niewiarygodnie silny i wciągał mnie coraz głębiej w mętną wodę. Nie miałam czasu, by nabrać głęboko powietrza, zrozumiałam, że znalazłam się w prawdziwych tarapatach. Wówczas jednak ujrzałam inną postać w wodzie obok i poczułam, jak ktoś wciska mi w dłoń nóż. Użyłam broni szybko - i bardzo skutecznie. Nie byłam też sama. Obok mnie walczyła Thorne; razem poszatkowałyśmy stwora na kawałki. O świcie zebrałyśmy szczątki na brzegu jeziora. Nigdy wcześniej nie oglądałam niczego podobnego, bez wątpienia jednak był to pomiot. Przybierają najróżniejsze postaci; ten wyraźnie przystosował się do życia w wodzie. Zły posługuje się czasami podobnymi istotami, aby zniszczyć swoich wrogów. Sam nie mógł się do mnie zbliżyć, toteż posłał jedno ze swych dzieci. Bez wątpienia owego dnia Thorne ocaliła mi życie; dołączenie do mnie w wodzie wymagało ogromnej odwagi. W nagrodę wygotowałam kciuki stwora i oddałam jej. Były to pierwsze kości, jakie zawiesiła na swym naszyjniku. * * * Po powrocie do Pendle odbywałyśmy lekcje kilka razy w tygodniu, od czasu do czasu zabierałam też Thorne na dłuższe wyprawy, podczas których szukałam tych, których nasz klan skazał na śmierć. Patrzyłam, jak z młodej, zapalczywej dziewczynki wyrasta na potencjalną wiedźmę zabójczynię, która pewnego dnia zajmie moje miejsce. Wojna i wyprawa do Irlandii sprawiły, że nie widziałam jej od kilku miesięcy, jednak byłam przekonana, iż natychmiast odpowie na moje wezwanie. Spojrzałam zatem w lustro i zanuciłam zaklęcie. Po chwili ujrzałam twarz Thorne. Dziecko, które rzuciło się na niedźwiedzia, już dawno zniknęło. Wciąż zachowała łagodne oczy o szafirowych tęczówkach, lecz jej pociągła twarz o ostrym nosie i szerokich wargach należała do wojowniczki. Ciemne włosy przycinała krótko, na lewym policzku miała niewielki tatuaż: sylwetkę niedźwiedzia. Zrobiła go na pamiątkę owego dnia, kiedy zgodziłam się ją szkolić. - Jesteś ranna! - wymówiła, odsłaniając zęby. - Co się stało? Zabroniłam jej je spiłować przed końcem szkolenia, toteż jej rzadkie uśmiechy nie budziły grozy. Opowiedziałam o kreczu i truciźnie, lecz to odcięta głowa Złego martwiła mnie najbardziej, toteż wyjaśniłam, co dźwigam w skórzanym worku. Dlatego właśnie wezwałam Thorne. - Cokolwiek się wydarzy, nie można pozwolić, by głowa wpadła w łapy sług Złego - zakończyłam. - Jeśli umrę, będziesz musiała ponieść za mnie to brzemię. - Oczywiście, ale ty nie umrzesz. Gdzie jesteś? - Na południowy zachód od Pendle, jakieś pięć mil od wzgórza. - Wytrzymaj jeszcze trochę - wkrótce do ciebie dołączę. Jak daleko za tobą jest krecz? - Trudno stwierdzić - odparłam. - Najwyżej parę godzin. - W takim razie staraj się pozostać w ruchu. Pamiętaj, co mi kiedyś powiedziałaś - „dopiero zaczęłaś walczyć". - 18 -

Po tych słowach lusterko pociemniało i Thorne zniknęła. Walcząc z bólem, z trudem dźwignęłam się z ziemi i ruszyłam chwiejnie na wschód, dysząc ciężko. Posuwałam się bardzo powoli i po jakimś czasie wyobraźnia zaczęła płatać mi figle: zdawało mi się, że słyszę krecza, biegnącego wśród drzew, zbliżającego się z każdą chwilą, gotowego do ataku. W pewnym momencie obróciłam się gwałtownie, by na niego spojrzeć, ale niczego nie zobaczyłam. Potem ocknęłam się, leżąc na wznak, deszcz padał mi na twarz. W panice otworzyłam oczy. Gdzie się podział skórzany worek? Sięgnęłam ku niemu, lecz go nie znalazłam. - Jest bezpieczny. Mam go u siebie - oznajmił znajomy głos. Thorne klęczała koło mnie z zatroskaną miną. Spróbowałam usiąść, ona jednak łagodnie pchnęła mnie na ziemię. - Odpoczywaj - poleciła stanowczo. - Daj miksturze czas, by zadziałała. Po drodze tutaj wstąpiłam do Agnes. Choć to nie lek, powinien dać ci trochę czasu. Po tym, jak wyplułaś pierwszy łyk, zdołałam wlać ci większość do gardła. - A krecz? Jest blisko? Thorne pokręciła głową. - Nie wyczuwam jego nadejścia. - Jeśli zdołamy dotrzeć do Pendle, jakiś czas będziemy bezpieczne. Czarownice, które stworzyły stwora, pochodzą z południowo-zachodniej części Hrabstwa. Nie odważą się zapuścić na nasz teren. - Obyś miała rację - odparła Thorne. - Lecz klany są podzielone. Część z nich może je wpuścić. A teraz spróbuj wstać. Pomogła mi się podnieść, zachwiałam się jednak i musiała mnie podtrzymać. Choć miała zaledwie piętnaście lat i nie do końca jeszcze dorosła, niemal dorównywała mi wzrostem i w każdym calu wyglądała na wiedźmę zabójczynię. Ubierała się podobnie do mnie - jej ciało okalały rzemienne pasy z pochwami, w których kryła się broń. Uśmiechnęłam się do niej. - Wciąż jestem za słaba, by podróżować. Zostaw mnie i zabierz worek. To on jest najważniejszy. - Zrobimy to razem - odparła stanowczo Thorne. - Pamiętasz, jak kiedyś mnie niosłaś? - Kiedy polowałyśmy na niedźwiedzia? Tak, doskonale pamiętam. Myślałam o tym wcześniej. - Teraz ja poniosę ciebie. To rzekłszy, Thorne zarzuciła mnie sobie na ramię i dźwigając w lewej dłoni skórzany worek, ruszyła biegiem na wschód. Zmierzałyśmy w stronę chaty Agnes Sowerbutts na obrzeżach Roughlee, wioski Deane'ów. Dziwnie się czułam, kiedy mnie tak niosła. Walczyłam sama z sobą: jakaś część mnie wściekała się na myśl o słabości i czuła niechęć do Thorne, że tak mnie traktuje; inna z wdzięcznością przyjmowała pomoc, świadoma faktu, iż umiejętności Agnes Sowerbutts to teraz jedyna szansa przeżycia. Po jakimś czasie ostry ból w płucach powrócił, gdy mikstura przestała działać. Męczarnie narastały, aż w końcu ledwie mogłam oddychać i znów straciłam przytomność. * * * Następne, co pamiętam, to niesamowity krzyk, jakby w pobliżu krążył ptak trupiarz. Poczułam zmianę temperatury, powietrze znieruchomiało. Thorne już mnie nie niosła; znalazłam się pod dachem, osłonięta od deszczu. Leżałam na łóżku, ktoś pochylał się nade mną; jak przez mgłę ujrzałam zatroskaną twarz Agnes Sowerbutts. Poczułam, jak unosi mi głowę, nagle usta wypełnił paskudny płyn. Przełknęłam odrobinę i omal nie zwymiotowałam. Bardzo chciałam wypluć resztę, zwalczyłam jednak to pragnienie. Agnes usiłowała mi pomóc. Była moją jedyną nadzieją. Zmusiłam się zatem, by przełknąć kilka łyków. Po jakimś czasie poczułam, jak z żołądka powoli rozchodzi się ciepło, sięgając palców. Ból minął. Chyba na krótko zasnęłam. Potem jednak znów się obudziłam, moim ciałem wstrząsały drgawki. Pierś przeszywały błyskawice bólu, każdy oddech był niczym sztylet dźgający w serce. Ręce i nogi pulsowały, ciążyły jak ołów. Lekarstwo, które podała Agnes, nie działało zbyt długo. Otworzyłam oczy, niczego jednak nie ujrzałam. Wokół zalegała ciemność. Czyżby jad odebrał mi wzrok? I wtedy usłyszałam głos Agnes. - 19 -

- Trucizna jest zbyt potężna. Ona umiera. Przykro mi, nic więcej nie mogę zrobić. Rozdział 5. Wieża Malkinów. Krew, kość i pobratymcy dobrze służą większości czarownic, lecz stare sposoby to nie jedyna droga ku mocy. Nie ma nic złego w tradycji, ja jednak wolę zachować otwarty umysł. Jestem Grimalkin. - Proszę, spróbuj jeszcze raz - błagała Thorne. - Ona nadal walczy, wciąż jest silna. Grimalkin zasłużyła na jeszcze jedną szansę. Jej głos słyszałam jak z wielkiej oddali. Zmagałam się z sennością, w końcu jednak znów straciłam przytomność, odpływając powoli w sen, mroczniejszy i głębszy niż jakiekolwiek przedtem. Czy to była śmierć? Jeśli tak, Thorne została sama. Jak długo zdoła chronić głowę Złego przed jego zwolennikami? Opowiedziałam jej co nieco o przymierzu z Alice Deane, Tomem Wardem i Johnem Gregorym. Czy zrozumie, że musi zwrócić się wprost do nich i poprosić o pomoc? Próbowałam zawołać Thorne, wyjaśnić, co należy zrobić, nie byłam jednak w stanie mówić. Tkwiłam uwięziona w swoim ciele, zmuszona znosić ból, który rósł z każdą chwilą. Nie zamierzałam leżeć w agonii i czekać, aż ciało powoli wyzionie ducha. Istniał sposób, pozwalający umknąć bólowi. Mogłam oderwać się od ciała i wyjść na spotkanie śmierci. Znam się nieco na magii szamanów. Większość czarownic w Pendle to prawdziwe konserwatystki: we wczesnym wieku klan poddaje je próbom, sprawdzając, do którego rodzaju magii Mroku - krwi, kości bądź pobratymców - nadają się najlepiej. Później nigdy już nie przychodzi im nawet do głowy, że mogłyby spróbować czegoś innego. Ja jednak jestem inna. Mój umysł pozostaje elastyczny, otwarty na wszelkie nowości. Zawsze chętnie uczę się nowych sztuczek. Może to dlatego, iż jako wiedźma zabójczyni wiele podróżowałam i spotykałam się z innymi kulturami i metodami korzystania z Mroku. Między innymi poznałam rumuńską wiedźmę, mieszkającą w północno-wschodniej części Hrabstwa. To ona nauczyła mnie nieco szamanizmu. Oczywiście nauka jego sekretów i ćwiczenie praktyczne mogą zabrać całe życie. Ja miałam na to zaledwie kilka miesięcy, skupiłam się zatem na jednym aspekcie owej sztuki - umiejętności odłączania duszy od ciała. Podobny proces wiąże się z ryzykiem. Pewien mag posłał duszę w Mrok i został pożarty przez demona. Zdarza się też, że nie potrafimy odnaleźć powrotnej drogi do ciała. Z tej przyczyny rzadko posługiwałam się ową umiejętnością i zawsze zachowując wielką ostrożność. Teraz jednak jakie to miało znaczenie? Umierałam. Wkrótce wokół mnie zamkną się mgły Limbusa, nieważne, czy opuszczę ciało, czy też nie. Tak przynajmniej znów będę widzieć - w pewnym sensie. Proces wymaga zazwyczaj wymówienia kilku kluczowych słów z odpowiednią intonacją, równie ważne jednak jest pragnienie ucieczki. Nie panowałam już nad swym ciałem, nie mogłam nawet poruszyć wargami, by wymówić słowa zaklęcia. Okazało się jednak, że sama wola, podsycana desperacją, wystarczyła. Chwilę później - 20 -

unosiłam się nad łóżkiem, na którym leżało moje ciało. Thorne siedziała na krześle, ukrywając twarz w dłoniach. Obok spoczywał skórzany worek. Na niewielkim stoliku obok migotała świeca. Spojrzałam z góry na swą znużoną twarz, otwarte usta, wciągające szybkie, płytkie oddechy. Nigdy nie przypuszczałam, że tak się to zakończy. Nie powinno tak być. Grimalkin nie powinna umrzeć w ciepłym łóżku - powinna odnaleźć śmierć w bitwie, jak przystało wojowniczce. Po namyśle jednak zrozumiałam, że tak właśnie się stało. To krecz mnie zabił. Zadrapanie zatrutym szponem stało się moją klęską - początkiem śmierci. Odpłynęłam dalej, przenikając przez zamknięte drzwi. Byłam teraz jedynie niewielką lśniącą kulą światła, niewidzialną dla większości ludzi. Najsilniejsze czarownice i stracharze mogliby mnie dostrzec, lecz tylko w ciemnych miejscach. Nawet blask świecy sprawiał, że stawałam się niewidoczna. Ja jednak widziałam wyraźnie nawet w mroku - choć dostrzegałam tylko jeden kolor. Wszystko miało odcień zieleni, żywe istoty jaśniały, rozświetlone energią życiową. Frontowa izba chaty Agnes wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałam: przytulna, czysta, lecz zagracona. Wzdłuż ścian ustawiono półki pełne książek i rzędów słojów z maściami, suszonymi ziołami, korzeniami. Przede wszystkim bowiem Agnes była uzdrowicielką. Siedziała na stołku przy kominku w niewielkiej izbie, czytając książkę. Podpłynęłam bliżej i odszyfrowałam tytuł na grzbiecie: „Antidota na śmiertelne trucizny". A zatem posłuchała Thorne i jeszcze się nie poddała. Choć wrogowie stworzyli krecza specjalnie po to, by mnie zabił, nie oznaczało to, że wymyślili całkiem nową truciznę. Przywołanie samego stwora i tak wymagało ogromnej siły i zasobów, drogo za to zapłacili. Wyposażyli go w wiele metod, pozwalających mnie zabić, trucizna była tylko jedną z nich, mogli zatem po prostu wybrać najbardziej zabójczą ze wszystkich. Jeśli Agnes uda się ustalić jaką, być może miałam jeszcze szansę. Płynęłam dalej, z łatwością przenikając przez ścianę chaty. Przede mną wznosił się długi, potężny masyw Wzgórza Pendle. Pomknęłam ku niemu, przyspieszając. W każdej chwili mogłam umrzeć, nie wolno mi jednak tracić nadziei. Nadal mogłam jeszcze coś zrobić i jeśli wyzdrowieję, być może pomoże mi to uchronić głowę Złego. Postanowiłam odwiedzić Wieżę Malkinów i przekonać się, jak się tam sprawy mają - gdzie dokładnie zamieszkały obie lamie. Pofrunęłam w stronę Wroniego Lasu i wkrótce przemykałam już nisko nad wierzchołkami drzew. Byłam niewidzialna, toteż groźne padlinożerne ptaki, gniazdujące pośród liściastych gałęzi, nie dostrzegły mnie. Jasny zielony półksiężyc rzucał na wieżę mizerne promienie. Posępną twierdzę okalała fosa, mury wieńczyły blanki, a dostępu do środka strzegły wielkie, nabijane żelazem odrzwia. Niegdyś miał w niej swoją siedzibę krąg Malkinów, teraz jednak w wieży zamieszkały dwie dzikie lamie. Przed wojną i okupacją przez siły wroga, krąg polecił mi je zabić i odzyskać wieżę. Odmówiłam, oznajmiając, że lamie są zbyt silne i każda próba niechybnie doprowadzi do mej śmierci. Jedna z członkiń kręgu wykrzywiła się pogardliwie. - Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie dzień, kiedy Grimalkin uzna przeciwnika za zbyt potężnego! - zadrwiła. W odwecie złamałam jej rękę i powiodłam gniewnym spojrzeniem po twarzach pozostałych wiedźm. Bały się mnie i szybko odwróciły wzrok. Tak naprawdę jednak skłamałam. Byłam pewna, że uzbrojona i wypoczęta zdołałabym pokonać lamie - zwłaszcza gdybym mogła zaaranżować walkę tak, by walczyć z nimi kolejno, w wybranym przez siebie miejscu. Jednakże chwilowo ich obecność w wieży służyła moim celom. Wewnątrz bowiem stały skrzynie, własność mojego sprzymierzeńca, Thomasa Warda, a jedna z nich kryła w sobie wiedzę i przedmioty należące do jego matki: pewnego dnia mogły one wspomóc nas w walce ze Złym i jego sługami. Pod strażą lamii skrzynie były bezpieczne. Gdybym zbliżyła się, odziana w ciało, skierowałabym kroki do tunelu wiodącego do lochów, głęboko pod wieżą i stamtąd wdrapałabym się do środka. Spotkanie groźnej lamii w ciasnym zamkniętym pomieszczeniu dawałoby mi przewagę. Obie strażniczki umiały latać, niemądrze byłoby wyjść im na spotkanie pod gołym niebem. Wkrótce po tym, jak krąg odprawił rytuał przywoływania Złego, brałam udział w bitwie na szczycie Wzgórza Pendle. Zaatakowała nas banda wieśniaków z Downham i szybko byśmy się z nimi rozprawili - lecz interwencja lamii przechyliła szalę. Mimo celności moich rzutów, nie ustępowały. Co najmniej pół tuzina razy trafiłam je nożami, lecz łuski lamii okazały się lepszą osłoną niż najtwardsza zbroja. Tej nocy zginęło wiele czarownic. - 21 -

Zbliżając się do fosy, poczułam szarpnięcie, jakby coś ciągnęło mnie z powrotem do ciała. Nigdy jeszcze nie zapuszczałam się tak daleko. Cienka, niewidzialna nić łącząca mnie z ciałem w każdej chwili mogła pęknąć, powodując natychmiastową śmierć. Zawsze się tego obawiałam. Może to dlatego niektórym szamanom nie udaje się odnaleźć drogi powrotnej i giną: oddalają się za bardzo i nić pęka. Lecz teraz jakie to miało znaczenie? I tak byłam bliska śmierci. Jeśli Agnes nie znajdzie lekarstwa, pozostało mi niewiele czasu. Przeleciałam nad fosą, przeniknęłam przez grube kamienne mury wieży i ujrzałam komnaty mieszkalne. Panował w nich bałagan jak wtedy, gdy żołnierze posłużyli się osiemnastofuntową armatą, aby przebić mur. Mój klan uciekł wówczas tunelami, porzucając niedokończone posiłki. Później Mouldheelowie podczas krótkiej okupacji wieży załatali wyrwę - a potem ich z kolei przegnały lamie. Posadzkę zaściełały gruzy, w sąsiednim magazynie ujrzałam stosy gnijących ziemniaków i zapleśniałej marchwi, uznałam zatem, że mam szczęście, iż moja dusza nie czuje zapachu. W każdym kącie wisiały pajęczyny, uginające się pod ciężarem zaschniętych muszych trucheł. Po kamiennych płytach biegały żuki i karaluchy. Zaś w samym środku śmietnika ujrzałam wielką, zamkniętą na klucz skrzynię, należącą do matki Toma. Była bezpieczna. W tym momencie dostrzegłam coś, co mnie zdumiało. Na skrzyni nie było żadnych pajęczyn. Wyglądała nawet na odkurzoną. Obok zaś piętrzył się niewielki stosik książek. Czy wyjęto je ze środka? Jeśli tak, kto je czytał? Ponieważ lamie strzegły skrzyni, Tom Ward zostawił ją otwartą. Lecz niedawno odwiedził ją ktoś jeszcze i bez wątpienia grzebał w środku. Ogarnął mnie gniew. Gdzie się podziewały lamie? Jak mogły na to pozwolić? Poszybowałam w górę schodów i na blanki, gdzie ujrzałam kolejne dwie skrzynie: niegdyś kryły w sobie uśpione lamie. Teraz stały wydane na pastwę żywiołów, podobnie jak kamienie dokoła, porastał je mech. Ponieważ widziałam wszystko w odcieniach zieleni, nie mogłam stwierdzić, czy drewno gnije, czy też nie. Rozejrzałam się po okolicy. Ze wszystkich stron wieżę otaczały drzewa Wroniego Lasu. Wszystko wokół trwało w ciszy i bezruchu. Nagle jednak usłyszałam odległy krzyk, przypominający wrzask ptaka trupiarza, tyle że niższy - zupełnie jakby wyrwał się z gardła znacznie większego stworzenia. A potem przed zieloną tarczą księżyca przemknęła sylwetka. To była lamia, zmierzająca z powrotem ku wieży. Śmignęła ku mnie - czworo pierzastych skrzydeł, pokryte czarnymi łuskami ciało. Zauważyłam, że trzyma coś w szponach. Dwakroć okrążyła wieżę, po czym upuściła ofiarę na blanki, obok miejsca, gdzie się unosiłam. Jej łup z głuchym odgłosem uderzył o kamienne płyty, wokół bryznęła krew. To była martwa owca. Lamia polowała. Ale gdzie się podziewała jej siostra? Lamia ponownie pomknęła ku wieży, odruchowo sięgnęłam po noże. Wówczas dopiero przypomniałam sobie, w jakim jestem stanie. Nawet gdybym wciąż nosiła ciało, nie było to najlepsze miejsce na potyczkę. Lamia wylądowała na skrzyni, wbijając w drewno - wyraźnie nie zgniłe ani spróchniałe - zakrzywione szpony. Wyglądała przerażająco; nawet gdyby nie umiała latać, trudno byłoby ją pokonać. Była większa ode mnie - gdyby stanęła prosto, mogła sobie liczyć dziewięć, nawet dziesięć stóp. Tylne kończyny miała mocarne, mogła w nich unosić wielki ciężar, owce, nawet krowy, przednie bardziej przypominały ludzkie ręce, delikatne, mogące chwycić broń; szpony na nich były tylko nieco dłuższe niż zwykłe paznokcie, lecz niewiarygodnie ostre, zdolne wbić się w czyjąś twarz albo poderżnąć gardło. Lamia spojrzała wprost na mnie i nagle pojęłam, że mnie widzi. Była noc, lecz księżyc z pewnością rzucał dość światła, by mnie ukryć. Musiała zatem dysponować niezwykle bystrym wzrokiem albo też posługiwała się potężną magią Mroku. Otworzyła usta, ukazując ostre kły i przemówiła do mnie ochrypłym, głuchym szeptem. - Kim jesteś, wiedźmo? Czego tu szukasz? Nie mogłam odpowiedzieć. Być może istniał sposób, w jaki bezcielesna dusza może porozumiewać się z innymi, lecz tej szamańskiej sztuczki nigdy nie poznałam. Zdumiał mnie także fakt, że dzika lamia potrafi mówić. Sugerowało to, że zaczyna powolną przemianę w postać „udomowioną", niemal ludzką; wówczas jedynie linia żółtozielonych łusek, biegnących wzdłuż kręgosłupa, zdradzałaby jej prawdziwą naturę. - Siostro, chyba mamy tu szpiega. Odpraw ją! Dzika lamia nie patrzyła już na mnie; przekrzywiła głowę i przymrużonymi oczami popatrzyła na drzwi. Obróciłam się, podążając za jej wzrokiem. W drzwiach stała kobieta, patrzyła wprost na mnie. - 22 -

Przyjrzałam się jej uważnie i pojęłam, że w istocie to bardziej zwierzę niż człowiek. Druga lamia zmieniła się już do tego stopnia, że miała ręce oraz nogi i stała wyprostowana. Nadal jednak pozostawała potworem i potrzebowała jeszcze czasu, by dokończyć przemiany. Dychała ciężko, niczym drapieżnik gotów do skoku, ręce miała zbyt długie, sięgające dobrze poniżej kolan. W spoglądających z dzikiej twarzy oczach ujrzałam inteligencję, mocne kości policzkowe zdradzały zaczątki urody. Wykrzyknęła tylko jedno słowo: Avaunt! - ciskając je ku mnie z namacalną mocą. Było to słowo z pradawnej mowy; zaklęcie. To samo można wyrazić mrocznym zaklęciem Precz. Przeganiała mnie i w postaci duchowej brakło mi mocy, żeby stawić opór. Poczułam, jak niewidzialna nić, wiążąca mnie z umierającym ciałem, napina się i szarpie, ściągając mnie z blanków. Wcześniej jednak zobaczyłam coś jeszcze. Druga lamia trzymała w lewej dłoni oprawną w skórę księgę. Czyżby zabrała ją ze skrzyni matki Toma? I nagle leciałam ponad Wronim Lasem, ściągana ku chacie. Wszystko wokół rozmazało się, z łoskotem wylądowałam wprost we własnym ciele i znów poczułam ból. Próbowałam otworzyć oczy, byłam jednak zbyt zmęczona. Potem usłyszałam kolejny łoskot i pojęłam, że to moje serce. Biło powoli, z wysiłkiem; miałam wrażenie, że zaraz się zatrzyma, znużone pompowaniem krwi krążącej po umierającym ciele. Moje życie wiedźmy zabójczyni dobiegło końca. Dobrze jednak wyszkoliłam Thorne. Pozostał ktoś, kto zajmie moje miejsce. Zamknęłam oczy i osunęłam się w głęboką ciemność, przyjmując śmierć. To już koniec, nic więcej nie mogłam zrobić. Rozdział 6. Szafot lamii. Wieża Malkinów to mroczny duchowy dom naszego klanu. Wiele z nas opłakuje jej utratę, ja jednak o to nie dbam, bo każde miejsce, w którym walczę, jest dla mnie domem. Moje noże też mają dom - w sercach moich wrogów. Nie była to jednak chwila mojej śmierci. Ocknęłam się i poczułam, że Agnes obmywa moje czoło. Uśmiechając się, pomogła mi usiąść i podparła plecy poduszkami. - Bardzo mocno spałam - rzekłam. - Owszem - leżałaś w śpiączce prawie trzy dni. - Jestem uleczona? - spytałam. Czułam się słaba, kręciło mi się w głowie, ale gorączka minęła i znów oddychałam normalnie. Umysł miałam ostry, sprawny i czujny. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie jestem pewna, czy „uleczona" to właściwe określenie. Po wielu próbach i błędach w końcu znalazłam antidotum, które ocaliło cię od śmierci. Nie mam jednak pewności, czy w pełni odzyskasz zdrowie. - Co to dokładnie znaczy? - spytałam ostro. Nagle dosłyszałam gniew i wrogość w moim głosie. - Wybacz - dodałam - dziękuję, że uratowałaś mi życie. - 23 -

Agnes przytaknęła. - Zrobiłam, co w mojej mocy - podjęła - lecz czasami, choć usuwamy truciznę z ciała, pozostają wyrządzone przez nią szkody. Możesz cierpieć na trwałe osłabienie. Jad mógł uszkodzić płuca, serce bądź inne narządy wewnętrzne. Czasami uszkodzenia są trwałe; mogą pojawiać się okresy choroby, poza tym jednak ofiara czuje się dobrze. Odetchnęłam głęboko, starając się przyswoić to, co mówiła Agnes. Znaczenie tych słów było jasne. W pracy wiedźmy zabójczyni musiałam polegać na własnej sile i sprawności fizycznej. Bez tego będę narażona na ataki, które wcześniej by mi nie zagrażały. - Uważasz zatem, że zostałam trwale okaleczona? Agnes westchnęła. Widziałam, że bardzo starannie dobiera słowa. - Myślę, że to prawdopodobne. Nigdy nie widziałam, by ktoś tak bardzo jak ty ucierpiał od trucizny i w pełni doszedł do siebie. Skinęłam głową. - Dziękuję ci za szczerość. Pozostaje mi tylko liczyć, że ja będę pierwsza. Z całą pewnością postaram się odzyskać dawną sprawność. A teraz powiedz - gdzie jest Thorne? Ufam, że głowa nadal pozostaje bezpieczna w jej rękach? - Jest bezpieczna. Teraz leży w swojej izbie, śpi, lewą ręką ściskając worek, jak zawsze. Lecz poza tymi czterema ścianami kryją się zagrożenia. Nie możecie zostać tu zbyt długo. Czarownice kierujące kreczem zażądały prawa wejścia do Pendle, ale im odmówiono. Jednakże niektórzy je wspierają i doszło już do potyczek między rywalizującymi grupami. Zbliża się wielka bitwa; jeśli przeciwnicy Złego przegrają, krecz przybędzie tu po ciebie. Skinęłam głową. - Lepiej zatem, bym odeszła jak najszybciej. - Dokąd pójdziesz? - Do Wieży Malkinów, gdzie nawet krecz nie zdoła mnie dosięgnąć. Kiedy głowa Złego znajdzie się za tymi murami, będzie bezpieczna, poza zasięgiem wrogów. - A co z tymi, które jej strzegą? - W razie konieczności rozprawimy się z nimi. - Zabierzesz ze sobą Thorne? - Tak. To ledwie dziewczyna, niechętnie narażam ją na takie niebezpieczeństwo, lecz jaki mam wybór? Zawartość tego worka jest najważniejsza. Poza tym być może lamie mnie wpuszczą. Ostatecznie jestem ich sojuszniczką. - Będziesz musiała je o tym przekonać. Dzikie lamie kierują się własnymi zasadami i nie zawsze myślą logicznie. - Sytuacja uległa zmianie. Jedna z nich jest bliższa ludzkiej niż dzikiej postaci. Druga, choć wciąż lata, może już mówić. Obie odmieniają postać na udomowioną. - Skąd to wiesz? - spytała Agnes. - Widziałam lamię krążącą wokół wieży, nie zdołałam jednak przeniknąć jej osłony. Wzniosły potężne magiczne bariery. Nie odpowiedziałam. Wiedźma strzeże własnych sekretów, nigdy nie zdradza innym więcej, niż to konieczne. Bez wątpienia Agnes także miała własne tajemnice. Spuściłam nogi z łóżka, Agnes pomogła mi wstać. Choć chwiejnie, zdołałam bez pomocy podejść do drzwi frontowych. Usiadłam na stołku przy kominku, Agnes przyrządziła rosół. Po paru minutach Thorne wyłoniła się z izby, trzymając w dłoniach skórzany worek. Na mój widok otworzyła ze zdumienia usta, potem uśmiechnęła się i usiadła na podłodze u mych stóp. - Dobrze cię widzieć całą i zdrową - rzekła. - Ależ nie, dziecko. W tej chwili mam zaledwie dość sił, by usiedzieć na tym stołku. Lecz owszem, śmierć będzie musiała przyjść do mnie kiedy indziej. - Kiedy wlejesz go w siebie, poczujesz się lepiej. - Agnes wręczyła mi miskę bulionu. - Uważam jednak, że musisz spędzić tu jeszcze co najmniej dzień, nim gdziekolwiek wyruszysz. Przytaknęłam. Miała rację. Choć rozpaczliwie pragnęłam dotrzeć do schronienia w Wieży Malkinów, niemądrze byłoby podjąć tę próbę w mym obecnym stanie. * * * - 24 -

Następnego wieczoru, raz jeszcze podziękowawszy Agnes, pożegnałyśmy się i poprowadziłam Thorne do Wieży Malkinów. Szłyśmy powoli, bo nadal czułam się słabo, lecz oddychałam już swobodnie i nie doskwierał mi ból. Wkrótce zostawiłyśmy daleko za sobą wioskę Roughlee, w oddali widziałyśmy Wroni Las. Nie tam jednak zmierzałyśmy - a przynajmniej nie od razu. Naszym pierwszym celem było wejście do tunelu, wiodącego do lochów wieży. Kiedyś znała je tylko przywódczyni klanu, obecnie wiedziało o nim całe Pendle, lecz obecność lamii utrzymywała z daleka nawet najpotężniejsze czarownice. Wkrótce znalazłyśmy się w zagajniku, okalającym dawny cmentarz. Nagrobki pochylały się pod dziwacznymi kątami, w ziemi ziały zdradzieckie jamy, ukryte w poszyciu - puste groby, z których usunięto ciała. Przed nami, skąpana w jasnych promieniach księżyca, wznosiła się ruina grobowca; korzenie młodego jawora przebiły sklepienie, cień drzewa padał na dach i wejście. Z kieszeni na udzie wyciągnęłam małą świeczkę z czarnego wosku, wymamrotałam zaklęcie i na końcu knota zamigotał płomyk. Thorne uczyniła podobnie; poprowadziłam ją do wnętrza mauzoleum, przeciskając się przez gęste zasłony pajęczyn. Na podłodze leżały ludzkie kości, wyrzucone z miejsca ostatniego spoczynku przez tych, którzy dostali się do tunelu; nad nimi, na sześciu kamiennych półkach, spoczywały szczątki umarłych - niegdyś członków bogatej rodziny. Teraz współdzieliły wygody i bogactwa śmierci. Wczołgałam się na najniższą półkę, przeciskając między płytami i znalazłam w tunelu. Pachniało w nim wilgotną ziemią, sklepienie było bardzo niskie, zmuszając mnie do pełznięcia na czworakach. Zerknęłam przez ramię, Thorne uśmiechnęła się szeroko. Od dawna pragnęła zwiedzić te tunele i dotrzeć do wieży. Teraz jej życzenie miało się spełnić. Oby tylko koszt nie okazał się zbyt wysoki. Przez długie minuty powoli skradałyśmy się naprzód. Szło nam ciężko, bo musiałam popychać przed sobą skórzany worek i unosić świeczkę, w końcu jednak znalazłyśmy się w komorze o ścianach z ubitej ziemi. Naprzeciwko nas otwierał się wylot kolejnego tunelu, tym razem znacznie większego, o sklepieniu wspartym na podporach. - Czy chcesz, żebym teraz poszła przodem i poniosła worek? - spytała Thorne. - Ależ proszę, dziecko, idź pierwsza. Worek jednak to moje brzemię. Moja towarzyszka wystąpiła naprzód, powęszyła, wypatrując zagrożenia, a potem skinęła szybko głową i ruszyła naprzód. Bez wahania podążyłam za nią. Ufałam jej ocenie, a w chwili obecnej była zapewne sprawniejsza, silniejsza i bardziej wyczulona na niebezpieczeństwo. Po jakimś czasie dotarłyśmy do sadzawki, pełnej stęchłej wody barwy błota. Mieszkał w niej niegdyś mroczny stwór, utopiec, stworzony przez krąg Malkinów, aby strzegł tunelu. Utopiec to wielkie, napuchnięte ciało utopionego marynarza; ożywia je dusza, uwięziona w nim wolą stwórców. Podobny stwór zazwyczaj bywa ślepy, bo zanim ciało zostanie wyciągnięte z wody, ryby zwykle zdążą wyjeść mu oczy. Ukrywa się pod powierzchnią i wyczuwszy nadejście intruza, sięga, chwytając ofiarę za kostki, a potem wciąga ją do wody i topi. Utopce są silne i niebezpieczne, ten jednak zginął, zabity przez jedną z lamii, która rozdarła go na strzępy. Teraz pozostał po nim jedynie słaby smród zgnilizny i śmierci. Ostrożnie wędrowałyśmy okalającą staw wąską, śliską ścieżką i dalej, w głąb tunelu. Nadal nie wyczuwałyśmy niebezpieczeństwa, choć lamie mogły kryć się gdzieś przed nami, poza zasięgiem węszenia. Mogłam użyć kości z naszyjnika, aby to zbadać, uznałam jednak, że lepiej nie naruszać i tak niewielkich zapasów magii. W końcu dotarłyśmy do solidnych drewnianych drzwi, osadzonych w kamieniu i zwisających luźno na zawiasach. To było wejście do lochu. W dniach, kiedy żył tu klan Malkinów, pozostawało zamknięte na klucz. Thorne znów powęszyła, po czym przekroczyła próg i znalazłyśmy się w mrocznym, wilgotnym korytarzu. Po obu stronach ciągnęły się cele. Z sufitu ściekała woda, nasze kroki odbijały się echem od mokrych kamiennych płyt. Wszystkie drzwi stały otworem, wewnątrz nie pozostał żaden żywy więzień, lecz w migotliwym blasku świec ujrzałyśmy ludzkie kości, części szkieletów, odziane w przegniłe szmaty, wciąż przykute do ścian. Wielu brakowało kończyn, odgryzionych i odciągniętych w kąt przez stada szczurów, które niegdyś nawiedzały lochy. Teraz nie było po nich śladu i wkrótce odkryłam dlaczego. Po chwili znalazłyśmy się w dużej okrągłej komnacie o wysokim sklepieniu, kamienne stopnie biegły ku poszarpanej dziurze. Niegdyś mieściła się tam klapa, dająca dostęp do piętra wyżej, lecz lamie - 25 -