Joseph Delaney
Alice
Cykl: Kroniki Wardstone Tom 12
Tytuł oryginalny: Spook’s: Alice
Przełożyła: Paulina Braiter
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok pierwszego wydania polskiego: 2015
- 1 -
Spis treści:
Rozdział 1. Musisz zapłacić...............................................................................................................................................................3
Rozdział 2. Krecz...............................................................................................................................................................................8
Rozdział 3. Jakiż to stwór.................................................................................................................................................................10
Rozdział 4. Kraina skelta..................................................................................................................................................................14
Rozdział 5. Zasępieni zmarli............................................................................................................................................................16
Rozdział 6. Drapieżcy i ofiary...........................................................................................................................................................20
Rozdział 7. Jak to się wszystko zaczęło?........................................................................................................................................23
Rozdział 8. Pierwsze blizny..............................................................................................................................................................27
Rozdział 9. Niechętna dusza............................................................................................................................................................30
Rozdział 10. Krwawe plamy.............................................................................................................................................................32
Rozdział 11. Czy trzeba ci krwi?......................................................................................................................................................36
Rozdział 12. Betsy Gammon............................................................................................................................................................41
Rozdział 13. Okropieństwo..............................................................................................................................................................46
Rozdział 14. Co można począć?.....................................................................................................................................................50
Rozdział 15. Elżbieta od kości!........................................................................................................................................................53
Rozdział 16. Taniec śmierci.............................................................................................................................................................56
Rozdział 17. Ty głupia......................................................................................................................................................................59
Rozdział 18. Mroczny księżyc..........................................................................................................................................................61
Rozdział 19. Stara nieprzyjaciółka...................................................................................................................................................63
Rozdział 20. Szeroko otwarta paszcza............................................................................................................................................66
Rozdział 21. Nowe niebezpieczeństwo............................................................................................................................................69
Rozdział 22. Kości Belzebuba..........................................................................................................................................................72
Rozdział 23. Krwawe oko.................................................................................................................................................................75
Rozdział 24. Sala tronowa...............................................................................................................................................................78
Rozdział 25. Próby...........................................................................................................................................................................80
Rozdział 26. My, silne......................................................................................................................................................................85
Rozdział 27. Pajęczy demon............................................................................................................................................................89
Rozdział 28. Biedna, dzielna Thorne...............................................................................................................................................92
Rozdział 29. Jądro ciemności..........................................................................................................................................................93
Rozdział 30. Dobre i złe wieści........................................................................................................................................................95
* * *
NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ.
POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ
UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ
COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE.
DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO
TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU.
LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA.
NAZYWAJĄ JE...
KAMIENIEM STRAŻNICZYM
- 2 -
Piekło ma wiele nazw.
Niektórzy nazywają je Światem Podziemi.
Inni Hadesem albo Otchłanią.
My, czarownice, zwiemy je po prostu „Mrokiem”.
To nasz początek i nasz koniec.
Dla Marie
Rozdział 1. Musisz zapłacić.
Kiedy pierwszy raz spotkałam Toma Warda, ucznia stracharza, uczyłam się na wiedźmę, o tak.
Powinniśmy zostać wrogami, lecz po bardzo niepewnym początku w końcu się zaprzyjaźniliśmy.
Pomagałam mu i walczyłam z Mrokiem u jego boku. To wtedy poznałam straszliwą prawdę o swoim
pochodzeniu - jestem jedną z córek Złego, a Koścista Lizzie to moja prawdziwa matka.
Nadal jednak pomagałam Tomowi i staremu Gregory’emu, stracharzowi. Mimo swojego
pochodzenia nie mogłam przejść na stronę Mroku. Razem walczyliśmy ze Złym, pomagała nam też
Grimalkin, wiedźma zabójczyni, i w końcu zadaliśmy straszliwy cios: odcięliśmy mu głowę, a ciało
przybiliśmy srebrnymi włóczniami, by pozostał uwięziony w martwej skórze.
Wiedząc, że jego słudzy będą bezlitośnie ją ścigają, Grimalkin rzuciła się do ucieczki z głową Złego
owiniętą w skórzaną torbę. Walczyła z każdą istotą, która stanęła jej na drodze. Wiedziałam, że to
kwestia czasu, nim zostanie schwytana - nawet potężna wiedźma zabójczyni nie zdołałaby pokonać
tak wielu mrocznych stworów. Zabiwszy Grimalkin i odzyskawszy głowę, zabiorą ją do Irlandii i
połączą z resztą ciała Złego. Wówczas znów będzie mógł swobodnie poruszać się po świecie i
rozpocznie się nowa era ciemności i grozy.
Tylko jedno może go powstrzymać - istnieje jeden sposób, by zniszczyć go na zawsze. W następne
święto zmarłych, od którego dzielą nas niecałe cztery miesiące, mój przyjaciel Tom Ward musi o
północy odprawić rytuał ofiarny. Rytuał wymaga użycia trzech kling zwanych mieczami bohaterów.
Tom ma już dwie z nich, trzecią jednak ukryto w Mroku i to ja muszę ją odzyskać.
Szczegóły rytuału przekazała mu jego własna matka, pierwsza i najpotężniejsza ze wszystkich
lamii. Zginęła w Grecji, walcząc z Ordyną, jedną ze starych bogów, lecz jej duch zachował swą siłę i
próbowała nam pomóc rozprawić się ze Złym.
Ale Tom ukrył przede mną część rytuału; sama musiałam ją odkryć…
Chodzi o ofiarę. Musi mieć na podorędziu chętną ofiarę. Ktoś musi zginąć.
Tom ma poświęcić osobę, którą kocha najbardziej ze wszystkich.
Czyli mnie.
Ruszyłam zatem w Mrok, by odzyskać sztylet zwany Posępnym - ostrze, które mnie zabije.
- 3 -
Jest tylko jedna rzecz gorsza od Mroku, mam rację? To, co kryje się w jego wnętrzu - stwory
nazywające go domem…
* * *
Trafiło tam mnóstwo moich wrogów - zwolenników Złego. Zamaskowałam się zatem z użyciem
najpotężniejszej znanej mi magii. Nie byłam pewna, czy to wystarczy. Magia wywodzi się właśnie z
Mroku, ojczyzny starych bogów. A ja byłam sama.
Już raz odwiedziłam Mrok - porwana przez Złego. Każdy ze starych bogów ma w Mroku swój dom -
osobiste królestwo, należące wyłącznie do niego - i jeden z nich mi pomógł. Sprowadził z powrotem
na ten świat, o tak. Pan, podobnie jak inni, pragnie, by zostawiono go w spokoju i niechętnie wita
intruzów. Gdybym znalazła drogę do jego królestwa, nie czekałby tam na mnie żaden z moich
wrogów. Oczywiście, nie miałam gwarancji, że on sam nie zniszczyłby mnie w zemście za wtargnięcie.
Pan ma dwa aspekty, dwie różne postaci. Jedna jest tak straszna, że większość ludzi popada w
obłęd spojrzawszy w jego oblicze; mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała jej oglądać. Druga postać
to ta, z którą pragnęłam porozmawiać.
Dostanie się do królestwa Pana nie powinno być trudne, dysponowałam bowiem potężną magią.
Pan zazwyczaj mieszka w Mroku, ale jest także bogiem natury. Jego dom nigdy nie leży zbyt daleko
od naszego świata.
Każdy, kto samotnie przebywał w lesie, wyczuwał jego obecność. Czasami wokół zapada cisza i
bezruch, i wszystko, co żyje, zdaje się powstrzymywać oddech. W poszyciu nic nie szeleści, nie wieje
najlżejszy wietrzyk, czuje się tylko obecność czegoś gigantycznego i niewidzialnego.
To oznacza, że Pan jest w pobliżu.
Wybrałam zatem lasek na południowy wschód od Chipenden, niedaleko rzeki Ribble. Gdybym
faktycznie zdołała wrócić bezpiecznie ze sztyletem, nie musiałabym długo wędrować, by znów
odnaleźć Toma Warda.
Znalazłam samotne miejsce, usiadłam w długiej trawie i oparłam się wygodnie plecami o pień
drzewa. Bałam się, cała dygotałam ze strachu, zaczęłam zatem oddychać powoli, głęboko, by się
uspokoić. Potem zaczekałam na właściwy moment.
Nadszedł tuż przed zmierzchem.
Wszystko wokół ucichło i znieruchomiało; wiedziałam, że tak będzie. W pobliżu przebywał Pan.
Zupełnie jakby stał tuż za zasłoną, tak blisko, że mogłam go dotknąć.
Przywołałam swoją magię i spróbowałam wniknąć do jego krainy. Okazało się to znacznie
trudniejsze, niż oczekiwałam - dopiero po bardzo długim czasie znalazłam drogę. Zupełnie jakbym
szukała maleńkiego zamka w wielkich drzwiach, mając zasłonięte oczy. Wciąż nie mogłam znaleźć
wejścia, opierało się wszelkim moim wysiłkom tak długo, iż sądziłam już, że się nie uda. I wtedy nagle
znalazłam się tam i zalała mnie fala uczuć: mieszanina radości z powodu sukcesu, niepokoju po
dotarciu do krainy Pana i odrobiny lęku.
Stałam niedaleko jeziora, jarzącego się ostrym zielonym blaskiem. Niebo nade mną było ciemne,
wiedziałam więc, że nie jest to odbite światło. Wszystko wokół jaśniało tą samą zielenią - nawet pnie
drzew. Zieleń to kolor natury. Kolor Pana.
Na brzegu rzeki rosły wysokie trzciny, za nimi, po drugiej stronie cienkie, młode jesiony, wszystko
jednak trwało w bezruchu. Nic się nie poruszało oprócz mojej piersi, wznoszącej się i opadającej
gwałtownie. Trzy razy odetchnęłam głęboko, próbując spowolnić szalejące serce.
Musiałam zachować spokój.
Tuż za drzewkami zaczynał się las, wysokie, liściaste drzewa z gatunku, którego nie rozpoznałam.
Pokrywające je kwiaty sugerowały wczesną wiosnę - nie były jednak białe ani różowe, ale również
zielone.
Zupełnie jakby las żył i słuchał mojego urywanego oddechu i łomotania serca. Słowo „panika”
wywodzi się od imienia Pana. Mówią, że jeśli pojawi się w swej strasznej postaci, jego przybycie
poprzedza obezwładniająca groza. Niewielu przeżyło, by móc o tym opowiedzieć.
Czy teraz zbliżał się do mnie w tym właśnie swoim aspekcie? Jeśli tak, to nie odczuwałam grozy.
W tym momencie usłyszałam z dali wysoką, piskliwą melodię. Czyżby to Pan w swej dobrotliwej
postaci grał na trzcinowej fletni?
Pozostała mi tylko nadzieja.
- 4 -
Okrążyłam zatem zielone jezioro, przecisnęłam się przez gąszcz młodych drzewek i znalazłam się
w lesie. Pospieszyłam w stronę, z której dobiegała muzyka, i wkrótce ujrzałam szeroką polanę, gęsto
porośniętą paprociami. Jej środek udeptało wiele stworzeń: zające, króliki, szczury, myszy, nornice,
parę borsuków i rudy lis z puchatą kitą; gałęzie w górze uginały się od ptaków. Wszystkie milczały i w
bezruchu słuchały zafascynowane, wpatrując się w źródło owej cudownej muzyki.
Pan, wyglądający niczym młody, blady chłopiec o jasnych włosach, siedział na pniu, grając na
trzcinowym flecie. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam. Zdawało się, że ma na sobie strój
spleciony z trawy, liści i kory, jego twarz przypominała ludzką, lecz uszy, wystające spomiędzy
długich, potarganych włosów, były wydłużone i szpiczaste. Zauważyłam też zielone paznokcie u
bosych stóp, tak długie, że spiralami zakrzywiały się ku górze.
Stary bóg spojrzał na mnie i przestał grać, tym samym łamiąc czar muzyki. Leśne stworzenia
umknęły, ptaki wzbiły się w niebo tak szybko, że gałęzie nad nami zaczęły tańczyć. Po chwili
zostaliśmy sami.
Zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i jego twarz zaczęła zmieniać się w coś groźnego i zwierzęcego.
Poczułam lodowaty dreszcz strachu. Jeszcze kilka sekund i chłopiec zniknie, a ja będę musiała stawić
czoło drugiemu złowrogiemu aspektowi boga.
- Proszę! Proszę! - zawołałam. - Jestem Alice, pamiętasz mnie? Raz już mi pomogłeś. Proszę,
wysłuchaj mnie. Nie chciałam cię przecież urazić, o nie!
Ku mojej uldze zmiana ustała i powoli odwróciła się tak, że znów patrzyłam na chłopca - choć twarz
miał bardzo poważną, bez cienia uśmiechu. Potem wykrzywił ją grymas gniewu.
- Na zbyt wiele sobie pozwalasz - warknął. - Wyjaśnij, dlaczego nie powinienem porazić cię z
miejsca?
- Nie mam złych zamiarów - odparłam. - Przepraszam, że wtargnęłam tu bez zezwolenia. Raz już
mi pomogłeś, o tak, i jestem ogromnie wdzięczna, a teraz znów potrzebuję twojej pomocy. Muszę
przynieść coś z mroku, a to najbezpieczniejsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. Mam tu wielu
wrogów, ale wiem, że nie odważą się tu przybyć ze względu na ciebie.
- Ale ty się odważyłaś! I musisz zapłacić za taką bezczelność!
- Zapłacę, co tylko zechcesz, jeśli tylko nie odbierzesz mi życia. Nie boję się śmierci - wszyscy
kiedyś musimy umrzeć - ale muszę oddać je komuś innemu. Moje życie ma zostać złożone w ofierze.
Pomóż mi, proszę. Muszę znaleźć sztylet, ukryty pod tronem Złego. Wskaż mi tylko granicę jego
królestwa i pozwól później znów tędy uciec… Tylko o to proszę.
Pan wyglądał na zaintrygowanego.
- A czemu tak ci zależy na odzyskaniu tego sztyletu?
Dzięki postrzeganiu dowiedziałam się, że mam zostać złożona w ofierze, lecz później, kiedy Tom
Ward leżał nieprzytomny, dochodząc do siebie po walce z Siscoi, wampirzym bogiem, wyjęłam mu list
z kieszeni i przeczytałam kilka razy, by dobrze wszystko zapamiętać. Nie widziałam powodu, aby teraz
nie powtórzyć tego bogu - ostatecznie wiedział już, jak skrępowaliśmy Złego. To właśnie osłabienie
jego mocy pozwoliło Panowi powrócić do świata w górze.
- Potrzebne nam trzy święte przedmioty do rytuału, który na zawsze zniszczy Złego: miecze
bohaterów wykute przez starego boga kowala. Tom Ward musi je mieć przy sobie, kiedy go odprawi.
- Wiem o tych klingach - odrzekł Pan. - Zadały ludziom wiele cierpienia i nieszczęść. Który z nich
ukryto w ciemności?
- Tom ma już Klingę Przeznaczenia i Rębacza Kości. Ten, po którego mnie tu przysłano, nazywa
się Posępny - wyjaśniłam.
- Ach, ale Brzeszczot Smutków to zdecydowanie najgorszy z całej trójki. Dla ludzkości byłoby lepiej,
gdyby nie powrócił do waszego świata.
- Lecz dzięki niemu możemy zniszczyć naszego najgorszego wroga!
Pan powoli pokręcił głową i przyjrzał mi się z przejmującą litością.
- Niemądra ludzka istoto: nie rozumiesz, co się stanie? Może i zdołacie zniszczyć Złego, ale nie
Mrok, bo on zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć równowagę ze Światłem. Jeśli zniszczycie obecne
zagrożenie, pojawi się nowe. Zabijcie najpotężniejszą istotę z Mroku, a inna zyska w końcu dość
mocy, by ją zastąpić.
Nie takie słowa pragnęłam usłyszeć. Czy oznaczało to, że poświęcę życie nadaremnie? Ale on
mówił o długofalowych skutkach naszych wysiłków, my natomiast musieliśmy rozwiązać sytuację tu i
teraz. To, co wydarzy się w odległej przyszłości, miało mniejsze znaczenie.
- 5 -
- Jeśli tak będzie, to trudno, nic na to nie poradzę, prawda? Ale zaatakowaliśmy już Złego i mocno
go zraniliśmy. Jeśli dojdzie do siebie i odzyska dawne moce, wywrze straszliwą zemstę. Nie mówię
tylko o sobie, Tomie i starym Gregorym - ucierpi cały świat. Musimy zatem jakoś go powstrzymać, a
rytuał trzeba odprawić w nadchodzące Święto Zmarłych, inaczej będzie za późno.
Pan wpatrywał się we mnie bardzo długo, aż zaczęły mi dygotać kolana pode mną. Dysponowałam
potężną magią, przez moment zastanawiałam się nawet, czy jej nie użyć, ale wiedziałam, że nie mam
szans w starciu z jednym ze starych bogów w samym sercu jego krainy. Mógłby zabić mnie
natychmiast, a wówczas wszystko, co uczyniłam, poszłoby na marne.
Skinął szybko głową.
- Opowiedz mi coś więcej o tym rytuale - polecił.
- Trzeba go odprawić na specjalnym wzgórzu w Hrabstwie, zwanym Kamieniem Strażniczym.
Należy zbudować tam kuźnię - wyjaśniłam. - Ofierze nie wolno krzyknąć, nieważne jak bardzo będzie
cierpieć. Sztylet zwany Rębaczem Kości nosi właściwe miano - to on odetnie jej kości kciuków. Jeśli
krzyknie, gdy będą jej odrąbywać palec z prawej dłoni, ofiara pójdzie na marne. Po wrzuceniu kości w
ogień to samo spotka lewą dłoń, następnie sztyletem, po który przybyłam, zostanie wycięte serce
ofiary i wciąż bijące zostanie ciśnięte w płomienie.
- Mówisz „ofiara”, „kości kciuków”, „serce ofiary” jakby należały do kogoś innego, ale ten straszliwy
los czeka ciebie. Nie wiesz o tym? - spytał Pan.
Skinęłam głową i niezdolna spojrzeć mu w płonące oczy, spuściłam wzrok.
- Oczywiście, że wiem. Tylko odsuwając od siebie myśl o tym, mogę znieść tę wiedzę.
- I sądzisz, że kiedy nadejdzie właściwa chwila, zdołasz znieść ból? Kiedy odetną ci kości dłoni,
ciało może nie posłuchać i krzyknąć. Być człowiekiem, to być słabym - dla was pewne rzeczy są nie
do zniesienia.
- Postaram się najlepiej, jak umiem - to wszystko, co można zrobić, czyż nie?
Pan przytaknął i po raz pierwszy wydawał się mniej rozgniewany. Kiedy odpowiedział, jego głos
zabrzmiał łagodniej.
- Może jesteś niemądra, ludzka istoto, ale też odważna. Przeprowadzę cię przez swoje ziemie i
wskażę następny etap twojej podróży.
Wędrowaliśmy w milczeniu, Pan wyprzedzał mnie o pięć kroków, maszerując pośród drzew. Wokół
zalegała cisza, miałam wrażenie, że maszerujemy bez końca, w Mroku bowiem trudno ocenia się
upływ czasu. I to mnie niepokoiło.
Ze swej ostatniej wizyty wiedziałam, że czas zachowuje się tu inaczej: zdawało mi się, że spędziłam
wiele lat w niewoli u Złego, lecz po powrocie na ziemię odkryłam, iż minęły jedynie tygodnie.
Wiedziałam, że równie dobrze może wydarzyć się coś odwrotnego. Czas w Hrabstwie mógł płynąć
szybciej, a od Święta Zmarłych dzieliły nas zaledwie cztery miesiące. Nawet gdyby udało mi się
odzyskać sztylet, mogę wrócić za późno.
Las powoli zaczynał rzednąć, wielkie, pradawne drzewa ustępowały miejsca młodszym oraz
zaroślom. Dokładnie przed nami widziałam coś, co przypominało rozległą równinę, którą przecinała
ścieżka, zaczynająca się tuż za ostatnim drzewem. Poza zasięgiem zielonego blasku lasu w krainie
panowała ciemność - prócz wąskiej ścieżki, ułożonej z małych, białych kamieni.
- Tutaj muszę cię zostawić - oznajmił Pan. - Podążaj białą ścieżką przez otchłań, leżącą pomiędzy
królestwami. Zaprowadzi cię do następnego.
- Na terytoria Złego? - spytałam.
Pan pokręcił głową.
- Któż może rzec? Krainy Mroku nieustannie się przesuwają i zmieniają położenie względem siebie.
Nic nie zostaje długo takie samo. Jeśli jednak zdołasz jeszcze tu trafić, pomogę ci wrócić do twojego
świata. Przybyłaś jednak do mego królestwa bez zaproszenia, pamiętaj zatem, że nim odejdziesz,
zażądam, byś zapłaciła za to zuchwalstwo.
Jeszcze przez moment wpatrywałam się w ścieżkę. Kiedy odwróciłam się, by spytać Pana, jaka
będzie cena, już zniknął.
Stałam bez ruchu, ale zielone drzewa oddalały się. Na moich oczach las skurczył się szybko, aż w
końcu wydawał się nie większy niż księżyc na ziemi. Chwilę później rozmiarami dorównywał
gwieździe, a potem zupełnie zniknął. Czy naprawdę zmalał, czy też po prostu odsunął się ode mnie?
Nie potrafiłam stwierdzić.
- 6 -
Zostałam sama, a wszędzie wokół niepodzielnie władała ciemność. Powęszyłam trzy razy, szukając
zagrożenia. Uznawszy, że nic mi nie grozi, weszłam na ścieżkę i ruszyłam naprzód. Każdemu
ostrożnemu krokowi szpiczastych trzewików towarzyszył głośny chrzęst kamieni. Droga była idealnie
prosta, z każdą chwilą coraz mniej wyraźna, aż w końcu w dali stawała się zaledwie cieniutką kreską.
Widziałam tylko białe kamienie. Przyspieszyłam kroku, maszerując naprzód.
I znów z trudem oceniałam upływ czasu, nie wiem zatem, jak długo tak szłam, gdy gdzieś po lewej
usłyszałam odległe wycie. Brzmiało jak zew myśliwski wilka bądź też innego wielkiego drapieżnika.
Z nagłym niepokojem jeszcze przyspieszyłam kroku, wytężając słuch. Znów uświadomiłam sobie, z
jak głośnym chrzęstem moje stopy uderzają o kamienistą ścieżkę. Jeśli to naprawdę wilk i nadal mnie
nie wywęszył, z pewnością zwabi go odgłos kroków? Postanowiłam iść dalej obok ścieżki, nie po niej.
Kiedy jednak spróbowałam z niej zejść, mój lewy but nie natrafił na żaden opór - niczego tam nie
było, nawet ziemi.
Pan wspomniał, że między krainami rozciąga się otchłań. A czymże jest otchłań, jeśli nie wielką
pustką, bezdenną przepaścią?
Lecąc naprzód w mrok rozpaczliwie przekręciłam się i zdołałam upaść z powrotem na ścieżkę.
Potem, cudem uniknąwszy katastrofy, z gwałtownie walącym sercem uklękłam i spojrzałam w dół.
Lewą dłonią sięgnęłam tam i niczego nie poczułam. Cóż mi zatem pozostało? Musiałam iść dalej,
trzymając się dróżki.
Serce zwolniło do zwykłego rytmu. Do wtóru chrzęstu i zgrzytania maszerowałam dalej, starając się
znaleźć najlepsze wyjaśnienie tego, co zaszło. Albo ziemia zniknęła, albo też cała ścieżka w jakiś
sposób wzniosła się w górę - a w takim razie co ją podtrzymuje?
Łowiecki zew zabrzmiał znowu, tym razem znacznie bliżej, ale z dołu. Faktycznie zatem zostawiłam
pod sobą grunt. Na razie byłam bezpieczna - chyba że stwór w jakiś sposób zdoła dostać się na
ścieżkę.
Wkrótce znów usłyszałam wycie - tym razem bliżej - i natychmiast ogarnął mnie lęk. Czy już natrafił
na mój trop? Szłam teraz szybko, zastanawiając się, jakie stworzenie mnie ściga. Czy na mnie poluje?
Czy to jakiś demon? Obejrzałam się i w dali dostrzegłam coś pędzącego ku mnie na czterech łapach.
Przypominało niewielkiego psa, ale może sprawił to fakt, iż wciąż dzieliła nas spora odległość. Tak
naprawdę nie miałam pojęcia o jego rozmiarach. Puściłam się biegiem. Trudno było poruszać się zbyt
szybko na tych kamieniach, pośliznęłam się i o mało nie upadłam na twarz.
Zaryzykowałam kolejne spojrzenie i natychmiast tego pożałowałam.
Stwór, który mnie ścigał, wydawał się teraz bardzo duży, bardziej podobny do wilka niźli psa;
doganiał mnie z każdą sekundą. Jego pysk miał w sobie coś osobliwego. Owszem, przypominał
zwierzęcy pysk wilka, był jednak podstępny, przebiegły, niemal ludzki.
Nagle pojęłam dokładnie, co mnie ściga.
To był krecz, stwór stworzony przez czarownice, by doścignąć i zabić Grimalkin, dźwigającą głowę
Złego. Spłodzony przez demona Tanakiego, dysponował ogromną mocą regeneracji i stopniowo
nabierał coraz więcej sił, ucząc się z każdego kolejnego starcia z wiedźmą zabójczynią. Jedną z jego
broni stanowiła śmiertelna trucizna - osłabił nią Grimalkin tak bardzo, że tylko z pomocą mojej magii
wiedźma zdołała go w końcu zabić.
Teraz na nowo istniał w Mroku.
A ja byłam jego celem. Miałam nadzieję przekraść się przez Mrok niepostrzeżenie, spotykając tylko
Pana. Cóż za głupota! Tutejsze stwory zachowywały czujność, a ten już mnie znalazł.
Nie chciałam posłużyć się magią - nie była niewyczerpana, a może się zdarzyć, że będzie mi
jeszcze potrzebna i nie tylko… Każde użycie mrocznej magii przybliżało mnie do zostania prawdziwą
bezecną wiedźmą o okrutnym, kamiennym sercu. To właśnie martwiło mnie najbardziej.
Ale w tym przypadku nie miałam wyboru. Postanowiłam oszczędzać swą moc i wykorzystać jedynie
minimum. Wysiliłam wolę i ścieżkę zasnuła gęsta mgła, tak że nie widziałam już krecza. Dodałam do
tego zaklęcie mylące.
Nie wiedziałam, czy w ogóle zadziała na podobnego stwora, lecz po paru sekundach znów zawył -
nie tryumfalnie i okrutnie, jak przystało łowcy, lecz żałośnie i ze zdumieniem.
Nie potrafiłam orzec, jak długo pozostanie oszołomiony, znów zatem pobiegłam, aż w końcu mgła i
krecz zostały daleko w tyle.
Wkrótce pojawił się nowy powód do niepokoju, gdy pojęłam, iż w dali widzę koniec ścieżki. Biała
linia kamieni po prostu się urywała, za nią leżała wyłącznie ciemność.
- 7 -
Co, jeśli pozostanę uwięziona w przestrzeni między krainami? Czy ścieżka zaczynała się i kończyła
pustką? W końcu przed sobą ujrzałam mroczne, skalne urwisko i zrozumiałam, że biała ścieżka
jednak się nie kończy: po prostu znikała w wylocie niewielkiej jaskini.
Czy to była brama do następnego królestwa?
Wewnątrz płonęło żółte światło. Jeśli się nie myliłam, rzucał je migoczący płomyk świecy. Do kogo
należała? Ostrożnie zbliżyłam się do wejścia i przystanęłam, zaglądając do środka.
Spojrzała na mnie para lśniących, szafirowych oczu. Ujrzałam dziewczynę mniej więcej w moim
wieku. Przycięte krótko czarne włosy okalały twarz, na której lewym policzku widniał niewielki tatuaż
przedstawiający niedźwiedzia. Dziewczyna siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, unosząc ku
mnie ręce. Okaleczono je - kapała z nich krew i natychmiast dostrzegłam dlaczego. W miejscu
kciuków widniały dwie paskudne rany.
- Ty musisz być Alice - powiedziała. - Ja nazywam się Thorne.
Rozdział 2. Krecz.
Thorne była dziewczyną, którą Grimalkin szkoliła na wiedźmę zabójczynię. Nigdy się nie
spotkałyśmy; czarownica ukrywała jej istnienie przed większością ludzi, ale wiedziałam o niej
wszystko, a zwłaszcza to, jak zginęła. Zamordowali ją słudzy Złego na skraju Wiedźmiego Jaru.
Jeszcze za życia odcięli jej kciuki.
Oczy, przyglądające mi się z taką powagą, były zaskakująco łagodne, lecz gibkie ciało opasane
licznymi rzemieniami, z których zwisały najróżniejsze klingi, świadczyło o tym, iż mam do czynienia z
wojowniczką.
- Wiesz, że coś cię ściga? - spytała.
- Tak. To chyba krecz - odparłam. - Zatrzymałam go magią, ale nie podziała zbyt długo.
Stwór znajdował się już poza zasięgiem śmierci. Jak można go powstrzymać?
Zupełnie jakby usłyszał, że o nim rozmawiamy, z ciemności dobiegło kolejne wycie, ponownie
drapieżne i zwycięskie; dochodziło z bardzo bliska.
- Musimy się spieszyć! - Thorne zerwała się z ziemi. - Weź świeczkę i choć za mną.
Spojrzałam za nią i przekonałam się, że jaskinia przechodzi w tunel.
Thorne odwróciła się ku niemu, ja chwyciłam świecę i pobiegłam śladem dziewczyny.
Czasami sklepienie tunelu zniżało się tak bardzo, że musiałyśmy pochylać głowy, nawet pełznąc na
czworakach. W pewien sposób dzięki temu czułam się lepiej - jak bowiem krecz zdołałby się
przecisnąć przez tak ciasne przejście? Potem jednak na moment trafiałyśmy do grot tak olbrzymich, iż
blask świecy nie sięgał powały. Wysoko nad nami wznosiły się półki i wyczuwałam patrzące na nas
wrogie, złowieszcze oczy.
- Czyje to królestwo? - spytałam wstrząśnięta, gdy mój głos, odbijając się echem, wypełnił podobną
przestrzeń.
Słysząc to pytanie, Thorne zatrzymała się nagle i odwróciła, przykładając palec wskazujący do ust
na znak, bym zachowała milczenie. Z okrutnie okaleczonych dłoni wciąż kapała krew.
- Nadal znajdujemy się w miejscu między krainami, ale czasami biała ścieżka ustępuje miejsca
tunelom. Jest w nich nieco bezpieczniej - są zbyt ciasne, by pomieścić coś dużego i niebezpiecznego.
- 8 -
- W takim razie jak duży jest krecz? Grimalkin mówiła, że rozmiarami dorównuje niewielkiemu
koniowi. Zdoła pójść za nami?
- Zdoła i pójdzie - odparła Thorne. - Tutejsze prawa rządzące rozmiarem, materią i odległością
bardzo różnią się od tych obowiązujących na ziemi. Możliwe, że już nas dogania, ale wielkość to nie
najgorsza jego cecha. Spłodził go Tanaki, jeden z ukrytych demonów żyjących w otchłani, on także
może nas ścigać. Na szczęście jednak krecz jest zbyt duży, by przedostać się do sieci tuneli.
- Czekałaś na mnie? - spytałam.
Thorne przytaknęła.
- Masz tu nie tylko wrogów, ale i przyjaciół. Dołożę wszelkich starań, by ci pomóc. Ale po co
przybyłaś? Żywi nie powinni wkraczać w Mrok.
Przez moment zawahałam się. Czy mogłam zaufać Thorne? Potem jednak przypomniałam sobie,
jak bardzo Grimalkin wychwalała swoją uczennicę: nigdy nie słyszałam, by wiedźma zabójczyni
mówiła o kimś tak ciepło. Poza tym byłam sama w Mroku i nie spodziewałam się pomocy. Dzięki
wsparciu dzielnej sojuszniczki, takiej jak Thorne, moje szanse powodzenia znacznie wzrosną.
- Muszę odnaleźć królestwo Złego - oznajmiłam. - Pod jego tronem leży sztylet. Można go użyć w
specjalnym rytuale, który raz na zawsze zniszczy Złego. Ale co z tobą, Thorne? Skąd wiedziałaś,
kiedy przybędę i gdzie mnie znaleźć?
- Później porozmawiamy i opowiem ci część z tego, co wiem o Mroku - obiecała Thorne. - Musisz
się wiele nauczyć, najpierw jednak trzeba dotrzeć do następnej krainy. Jeśli się nam poszczęści,
będzie należała do Złego - wówczas zrobisz co należy i opuścisz to miejsce.
Wolałabym usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie, jednakże, choć spędziłam sporo czasu w Mroku
jako więzień, to Thorne tu przeżyła. Na razie zatem uznałam, iż najlepiej będzie przyjąć, że wie więcej
ode mnie i pozwolić jej prowadzić.
Wkrótce dotarłyśmy do końca systemu tuneli i przed sobą znów ujrzałyśmy biegnącą w ciemność
nad otchłanią białą ścieżkę. Wyglądała identycznie jak ta, którą przybyłyśmy. Kto wie, może w jakiś
sposób zatoczyłyśmy pełny krąg i wróciłyśmy w miejsce, z którego zaczęłam wędrówkę po jaskiniach?
Thorne pierwsza wyszła na ścieżkę, zdmuchnęłam zatem świecę i wcisnęłam do kieszeni spódnicy.
- Ile czasu trzeba, byśmy dotarły do następnej krainy? - spytałam.
Wzruszyła ramionami.
- Tu wszystko porusza się i przesuwa. Nie potrafię ci odpowiedzieć. Niezbyt długo przebywam w
Mroku. Wiele tutejszych istot znacznie lepiej orientuje się, zwłaszcza demony: mogą dotrzeć z miejsca
na miejsce niemal w mgnieniu oka.
Było to niebezpieczne i straszne miejsce. Thorne mnie znalazła; skoro jej się udało, równie dobrze
może tego dokonać służący Złemu demon. Uznałam jednak, że nie ma sensu rozważać podobnych
ewentualności: zajmę się zagrożeniami kiedy już się pojawią.
Gdy tak wędrowałyśmy w ciemności, zdawało się, że poza nami dwiema i białą ścieżką nie istnieje
nic poza rytmicznym chrzęstem kamyków pod stopami.
Trudno było ocenić upływ czasu, zaczęłam zatem liczyć kroki, by się zorientować. Dotarłam niemal
do tysiąca, gdy usłyszałyśmy za plecami złowrogie wycie krecza. Zdołał się przedostać przez wąski
tunel!
Thorne przyspieszyła kroku. Gdy dźwięk znów zabrzmiał, pomknęła naprzód, a ja popędziłam za
nią bez chwili wahania.
Teraz wycie rozlegało się coraz głośniej i częściej. Stwór nas doganiał. Thorne zatrzymała się
gwałtownie i odwróciła, spoglądając przez ramię. Uczyniłam to samo: na razie ledwie było go widać,
ale pędził ku nam susami, zbliżając się coraz bardziej. Wkrótce dostrzegłam już szczegóły.
Wyglądał tak, jak opisała go Grimalkin - podobny był do gigantycznego wilka - gdy jednak dotarł
bliżej, zauważyłam znaczące różnice. Choć biegł, jak się zdawało, na czterech łapach, pierwsze dwie
kończyny bardziej przypominały potężne, muskularne ręce, zdolne zgruchotać kości przeciwnika i
rozszarpać ciało na krwawe strzępy. Futro miał czarne, ale na potężnym grzbiecie jaśniały
srebrzystoszare plamki. W ciele otwierały się sakwy, z których sterczały rękojeści broni, miał jednak
także ostre, zatrute szpony. Jedno zadrapanie niemal zabiło Grimalkin; pozostały po nim wciąż
nawiedzające ją ataki słabości, podczas których mogła paść ofiarą nieprzyjaciół.
Nie chciałam, by to samo spotkało mnie. Byłam gotowa znów użyć magii, ale Thorne miała inne
plany.
- Zostań za mną, Alice! - poleciła, potem wystąpiła naprzód, by stawić czoło Kreczowi.
- 9 -
Ku memu zdumieniu zrzuciła szpiczaste trzewiki i balansując na jednej nodze, sięgnęła lewą stopą
do skórzanych pasów przecinających ciało. Chwyciwszy palcami rękojeść, dobyła klingi z pochwy.
Teraz krecz pędził wprost ku niej, oczy miał pełne złości i nienawiści, zęby gotowe rozszarpać ciało.
Thorne kopnęła gwałtownie i klinga wyfrunęła z jej palców u nogi, odbijając się rykoszetem od czoła
bestii i o włos omijając oko.
Zmieniła nogi, teraz balansując na lewej. Tym razem to palce prawej stopy wybrały nóż.
Podziwiałam jej spokój. Krecz prawie ją dopadł, gdy druga klinga pomknęła naprzód i wbiła się po
rękojeść w lewe oko bestii - dokładnie w sam środek celu. Stwór ryknął z bólu i wspiął się na tylne
łapy, próbując wyszarpnąć sztylet z oczodołu. W tym momencie Thorne cisnęła nożem po raz trzeci,
trafiając w drugie oko.
Krew płynęła po pysku krecza, lepiąc futro i skapując z brody. Oślepiony, zamachnął się szaleńczo,
dziewczyna jednak uskoczyła. Wyjąc z wściekłości i bólu, stracił równowagę i spadł ze ścieżki. Krzyk
cichnął, gdy potwór spadał w otchłań, coraz słabszy i słabszy, aż w końcu przestałyśmy go słyszeć.
Szukałam wzrokiem Thorne, by spytać, czy możemy mieć pewność, że z nim koniec, ona jednak
minęła mnie w pędzie i pomknęła naprzód.
- Szybko! To może sprowadzić jego ojca, demona Tanakiego!
Ile sił pędziłyśmy ścieżką, Thorne niosła w okaleczonej lewej dłoni własne buty. Zaimponowało mi
to, jak rozprawiła się z kreczem, lecz z tego, co mówiła, teraz groziło nam jeszcze większe
niebezpieczeństwo. Tanaki mógł się zjawić w mgnieniu oka: musiałyśmy dotrzeć do następnej sieci
tuneli.
Teraz widziałam już przed nami kolejne urwisko, ścieżka ponownie znikała w jaskini. Gdy się
zbliżyłyśmy, usłyszałyśmy dźwięk, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej niepokojący i
przerażający. Zaczął się jako niski grzmot, szybko jednak począł narastać i wkrótce małe, białe
kamienie ścieżki zaczęły dygotać, podskakując.
- Te dźwięki! To Tanaki! - zawołała Thorne. - Jest wielki - naprawdę wielki - i im bardziej się zbliża,
tym będzie głośniej!
Do tej pory wibrowały mi już nawet zęby. A potem sklepienie ciemności nad nami rozdarła nagle
błękitno-biała błyskawica, towarzyszył jej ogłuszający huk gromu.
- Biegnij! Szybko! - krzyknęła Thorne, pędząc z całych sił naprzód. - Błyskawica oznacza, że prawie
tu jest!
Wciąż nie widziałam Tanakiego, lecz czułam, że zbliża się coraz bardziej. Biegłam zatem tuż za
Thorne, przerażona, że w każdej chwili może się zjawić. Wkrótce jednak, ku mej uldze, schroniłyśmy
się ponownie w wylocie jaskini.
- Na razie jesteśmy bezpieczne. - Thorne osunęła się na kolana. - Ale Tanaki nigdy nie rezygnuje.
Będzie na nas polował za każdym razem, gdy wkroczymy na ścieżkę między krainami.
Rozdział 3. Jakiż to stwór.
Thorne wyglądała na wyczerpaną, z ran po odciętych kciukach nadal kapała krew. Próbowała
stanąć, ale nogi ugięły się pod nią i musiała usiąść.
- Przepraszam, ale wygląda na to, że potrzebuję chwili odpoczynku. To mnie wiele kosztowało -
wyjaśniła.
- 10 -
- Nie ma sprawy, odpocznij, póki nie poczujesz się lepiej. To niesamowita sztuczka tak rzucać
nożem stopami! - odparłam.
Przyglądała mi się przez chwilę.
- Musiałam się tego nauczyć. Mogę chwytać sztylety dłońmi, ale nie tak dobrze jak wtedy, gdy
miałam kciuki. Poza tym to boli i utrudnia koncentrację. Ale szkoliła mnie Grimalkin i nauczyła
improwizować oraz nigdy się nie poddawać.
- Musiało być fajnie uczyć się u wiedźmy zabójczyni - rzekłam. - Ja wyciągnęłam gorszy los - mnie
uczyła Koścista Lizzie i musiałam znosić dwa lata okrucieństwa i znęcania się.
- Nigdy bym z nią nie wytrzymała - oznajmiła Thorne.
- Ja też nie! - wykrzyknęłam z uśmiechem.
- Nie musiałaś przecież pobierać u niej nauk, prawda?
Zwykle nie lubię powracać myślami do czasu, spędzonego z kościaną wiedźmą, a co dopiero o tym
mówić, ale słowa Thorne mnie rozdrażniły.
- Łatwo ci mówić! - zawołałam gniewnie. - Ale to nie takie proste. Nie chciałam przecież, żeby mnie
szkoliła, prawda? Ale Lizzie nie przyjmowała odmowy. Postanowiła nauczyć mnie sztuki i postawiła na
swoim. Tak było.
- Nie mogłaś uciec? - spytała Thorne.
- Próbowałam wielokrotnie, lecz za każdym razem znalazła mnie i zawlokła z powrotem. Kiedy to
robiłam, przez wiele dni i nocy znosiłam za karę ból, głód i grozę - wyjaśniłam. - Napuszczała na mnie
larwiaki; próbowały wgryźć mi się do mózgu.
Larwiaki to nowo narodzone stwory z Mroku, wciąż próbujące zrozumieć, kim są i jakie jest ich
miejsce. Mają macki z haczykami i ostre zęby. Mogą wgryźć się człowiekowi w głowę, jeśli nie jest
ostrożny, wciskając się do nosa albo do uszu.
- Zwykle zatem robiłam, co kazała - podjęłam. - Jeśli Lizzie mówiła: ucz się, to się uczyłam.
Straszyła mnie magią, pamiętałam też, jak kaleczyła mnie ostrym nożem. Czasami okropnie bolało,
mam blizny na całym ciele, o tak. Zwykle co najmniej raz w tygodniu spuszczała ze mnie krew, żeby
użyć jej do zaklęć.
Zerknęłam na Thorne, która zatkała dłońmi uszy i dygotała, zaciskając powieki.
- Co się stało? - spytałam, gdy w końcu opuściła ręce i otworzyła oczy, patrząc na mnie.
- Kiedy powiedziałaś, że Lizzie raniła cię nożem, przypomniało mi się, jak umarłam - wyjaśniła. -
Mam straszne przebłyski pamięci. Krecz chwycił mnie w zęby i zaniósł do maga Bowkera, potem
czarownice przytrzymywały mnie. Szarpałam się ze wszystkich sił, ale było ich zbyt wiele. Kiedy
Bowker odcinał mi kciuki, ból był straszny, ale czułam coś jeszcze gorszego. Wiedziałam, że to koniec
mojego życia na ziemi, że nigdy nie zostanę wiedźmą zabójczynią, jak Grimalkin. A tak bardzo
chciałam pójść w jej ślady, chciałam być najlepszą, najznakomitszą zabójczynią Malkinów w dziejach.
Wszystko to mi odebrali.
- Przykro mi - mruknęłam - nie chciałam przywoływać złych wspomnień.
- To nie twoja wina. Ciągle przypomina mi się, jak umarłam, te wizje wciąż powracają.
Gdzieś z głębi tunelu dobiegł nagły hałas i obie natychmiast zerwałyśmy się na równe nogi.
Zastanawiałam się, czy Tanaki nie posłał za nami czegoś mniejszego.
- Musimy ruszać dalej. Im szybciej dotrzemy do następnej krainy, tym lepiej! - rzuciła Thorne.
Spodziewałam się znów ujrzeć ścieżkę, ale wyłoniłyśmy się z tunelu wprost w następnym królestwie. Z
fioletowego nieba nad naszymi głowami promieniowało dość światła, abyśmy przekonały się, że to
straszne miejsce. Przed nami rozciągało się pozbawione drzew i trawy rozległe, suche pustkowie,
pełne skał i głazów. Bardzo ciepłe powietrze cuchnęło siarką, ale nie było tak gorące jak grunt pod
naszymi stopami. Schyliłam się i dotknęłam go, natychmiast cofając palce. Był bardzo nierówny, z
długich szczelin tryskała para.
Co za dziwne, przerażające miejsce! Zastanawiałam się, do kogo należy. Co za bóg mógłby się tu
osiedlić? Popatrzyłyśmy po sobie z Thorne i wspięłyśmy się na najbliższe zbocze. Gdy dotarłyśmy na
szczyt, wprost przed nami ujrzałam góry.
- Powinnyśmy pójść tam. - Thorne pokazała ręką. - Z wysoka łatwiej zorientuję się, gdzie jesteśmy.
- Co to za miejsce? Kto chciałby tu żyć? - spytałam.
- Dobre pytanie, Alice. Mówiłaś, że widziałaś królestwo Pana. Pasuje do niego, prawda? Musi być
zielone, porośnięte bujną roślinnością, bo to bóg natury.
- 11 -
Zrozumiałam, do czego zmierza.
- Jaki stwór zatem chętnie żyłby na tym gorącym, jałowym pustkowiu? - zastanawiałam się głośno. -
Zapewne bóstwo ognia.
Thorne przytaknęła.
- To całkiem prawdopodobne. Cokolwiek to jest, nie chcemy tego czegoś spotkać. Właściciel
wkrótce zorientuje się, że tu jesteśmy, i zacznie nas szukać. Musimy się stąd wydostać najszybciej jak
się da, a ze zboczy tamtych gór być może zdołam odnaleźć najlepszą drogę.
Nie zamierzałam się spierać, zatem ruszyłyśmy naprzód najszybciej jak się dało, nie szło nam
jednak łatwo. Czasami drogę tarasowały olbrzymie głazy i musiałyśmy je wymijać. Raz o włos
uniknęłyśmy strumienia pary, który wytrysnął z ziemi dziesięć kroków od nas. Gdybyśmy znalazły się
bliżej, poparzyłby nam twarze. Był tak gorący, że musiałyśmy zawrócić.
Czasami ziemia grzmiała i trzęsła się, choć nie tak gwałtownie jak wówczas, kiedy zbliżył się
Tanaki. Według Thorne zagrażał nam głównie między krainami. Cokolwiek sprawiało, że grunt pod
nogami dygotał, musiało wiązać się z tym miejscem.
Znów zaczęłam się zastanawiać, jaki bóg wybrałby sobie podobny dom. Nagle, zupełnie jakby
odczytała moje myśli, Thorne odezwała się głośno:
- Wiesz co? Myślę, że to nowa kraina, istniejąca całkiem krótko. Grimalkin sporo podróżowała i
opowiadała mi o swoich wyprawach. Mówiła, że niedawno odwiedziła krainę pełną wulkanów.
Tamtejszy grunt był gorący pod stopami, ze szczelin tryskała rozpalona para, zupełnie jak tutaj.
Rybak, którego zmusiła, by ją tam zabrał, twierdził, że trzy lata wcześniej w miejscu tym było jedynie
morze, a potem z fal wyłoniła się nowa wyspa, zrodzona z ognia. To wygląda podobnie.
- Ma to sens - przyznałam. - Może to nowy, dopiero co narodzony bóg. Większość bogów jest
bardzo stara, ale kiedyś przecież musieli się narodzić, prawda? Thorne pokiwała głową.
- Grimalkin ma co do tego własne zdanie. Podczas swych podróży odkryła wiele rzeczy, które
nawet nie śniły się czarownicom z Pendle, zamkniętym we własnym kręgu. Uważa, że demon może
czasem wzrosnąć w siłę tak bardzo, że staje się bogiem. Czasami dzieje się też odwrotnie.
Zawsze wiedziałam, że mogłabym się wiele nauczyć od Grimalkin. Była nie tylko wspaniałą
zabójczynią, ale posiadała także bogatą wiedzę.
- To prawda - przytaknęłam. - Stary Gregory uważał, że tak właśnie stało się z demonem, zwanym
Morem, uwięzionym za srebrną bramą w labiryncie pod katedrą w Priestown. Kiedyś był bogiem, ale
ponieważ nikt nie oddawał mu już czci, stopniowo osłabł.
- Zapewne zależy to od tego, w co wierzą ludzie - podjęła Thorne. - Jeśli dostatecznie duża grupa
pragnie, by coś się zdarzyło, tak się dzieje. Całkiem możliwe, że masz rację: może narodził się tu
nowy bóg albo dopiero ma się narodzić, bo gdzieś na ziemi tysiące ludzi oddają mu cześć.
Zadrżałam na myśl o kolejnym mrocznym bogu. Czy nie dość ich już mamy?
- Cóż, obyśmy go nie spotkały - mruknęłam. - Musimy znaleźć drogę do królestwa Złego.
Potrzebuję tego sztyletu.
Maszerowałyśmy dalej i zaczęłam odczuwać pragnienie - choć zorientowałam się nagle, że w ogóle
nie doskwiera mi głód. Owszem, przebywałam w Mroku, ale wciąż nosiłam ludzkie ciało: z pewnością
miało ono te same potrzeby jak na ziemi. Zastanawiałam się, jak to wygląda w przypadku umarłych.
Czy Thorne musiała jeść?
Próbowałam sobie przypomnieć, jak sobie radziłam w niewoli u Złego wiele miesięcy wcześniej, ale
niewiele wspomnień powracało. Gdy tylko tu przybyłam, natychmiast oddał mnie swoim sługom. Z
początku trzymali mnie w klatce, pamiętam, jak przepychali między prętami mokrą gąbkę, wsuwając
mi ją w dłonie. Ssałam ją łapczywie, złakniona każdej kropli wody. Czasem słudzy Złego nasączali
gąbkę nie wodą, ale octem: pamiętałam przeszywający, ostry ból, kiedy dotykał mych spękanych,
zaschniętych warg. Raz przytrzymali mnie i wtarli go we wszystkie moje rany. Na to wspomnienie
jeszcze bardziej zapragnęłam przyczynić się do zniszczenia Złego - nieważne, jak wysoką cenę
przyszłoby mi zapłacić.
I znów z najwyższym trudem oceniałam upływ czasu. Podczas przeprawy przez otchłań płynął
bardzo powoli, tu pędził naprzód i odniosłam wrażenie, iż zbliżamy się do gór znacznie szybciej niż na
ziemi. Widziałam już, że ich górne zbocza jaśnieją bielą.
- Śnieg i lód! - wskazałam ręką.
Thorne kilka chwil przyglądała się poszarpanym graniom.
- Na ziemi im wyżej się wspinasz, tym zimniej się robi. Tak samo może być w tym królestwie.
- 12 -
- Śnieg i lód oznacza wodę! - wykrzyknęłam. - Nie wiem jak ty, ale ja nigdy jeszcze nie czułam
podobnego pragnienia. W ustach tak bardzo mi zaschło, że ledwie przełykam. Jeśli jest tam lód, a na
dole panuje upał, w którymś miejscu zbocza musi zamieniać się w wodę. Z góry powinny spływać
strumienie!
Thorne przytaknęła, nie mówiąc, czy sama też czuje się spragniona, i pospieszyłyśmy dalej.
Wkrótce już się wspinałyśmy, ponownie odszukując drogę między głazami a szerokim łukiem i
wymijając szczeliny w ziemi. W każdej chwili mógł z nich wypłynąć pióropusz parzącej pary.
Im bardziej zbliżałyśmy się do gór, tym groźniejsze i mniej dostępne się wydawały: wkrótce stały się
zbyt strome, by dało się na nie wdrapać. Ale Thorne pokazała w lewo.
- Jest tam szczelina... dolina, chodźmy.
Okazało się, że to wąski wąwóz, liczący najwyżej sto kroków szerokości; po obu stronach wznosiły
się pionowe, skalne ściany. W ponurym półmroku nad głowami wysoko w górze widziałyśmy tylko
wąski zygzak nieba.
Wkrótce otwarł się przed nami płaskowyż i ujrzałam to, czego pragnęłam. Byłam taka spragniona!
Dotarłyśmy na niemal okrągły fragment równiny, ze wszystkich stron otoczony skalnymi ścianami.
Pośrodku leżało jezioro... Lecz wystarczyło jedno spojrzenie, bym zamiast radości poczuła zawód. Nie
było mowy, bym nawet się zbliżyła, a co dopiero napiła. Powierzchnia bulgotała i falowała, wzlatywała
z niej para, tworząc chmurę nad naszymi głowami. Woda wrzała.
- Nie dam razy się tego napić! - poskarżyłam się, nagle świadoma, że ziemia pod moimi stopami
także parzy; czułam ją przez podeszwy szpiczastych trzewików.
- Musi skądś spływać, by napełnić to jezioro, Alice - zauważyła Thorne. - Najpewniej z górskich
szczytów. Po zboczach i wyżynach przed nami muszą płynąć strumienie. Może okażą się
chłodniejsze.
Podążyłyśmy zatem wzdłuż krzywizny skalnych ścian, otaczających płaskowyż, zmierzając w lewo.
Wkrótce natknęłyśmy się na wąski strumień, on jednak także syczał na kamieniach, parskając pianą,
gdy zmierzał do wrzącego jeziora.
- Powinnyśmy iść dalej - oznajmiłam. - Może natkniemy się na coś lepszego.
Przeskoczyłyśmy przez strumień, wciąż podążając w tym samym kierunku. Nagle dopisało nam
szczęście - z pionowej skały ściekała woda, padając niczym ciężki deszcz pięć czy sześć kroków za
nią.
- Nie paruje - zauważyłam. - W ogóle nie wydaje się gorąca. Może spada z bardzo wysoka?
Podeszłam do wodospadu i ostrożnie wysunęłam palce - woda okazała się najwyżej letnia. Chwilę
później wraz z Thorne tańczyłyśmy dokoła, pozwalając, by przemoczyła nas do suchej nitki,
zaśmiewając się i krzycząc radośnie. Uniosłam głowę, szeroko otworzyłam usta i zmoczyłam
popękane wargi i wyschnięty na wiór język. Następnie przysunęłam się bliżej skały, złożyłam dłonie
pod wodą i napiłam się do pełna.
Dopiero wtedy zauważyłam coś dziwnego. Choć Thorne chętnie stała pod kaskadą, zawzięcie
myjąc twarz, ręce i włosy, w ogóle nie piła.
Czyżby martwi nie potrzebowali wody i strawy? Lecz myśl ta natychmiast odpłynęła, usłyszałam
serię stukotów, jakby ktoś stąpał po suchych gałązkach. Rozejrzałam się w poszukiwaniu źródła
dźwięku: zdawał się dobiegać ze skalnej ściany cztery czy pięć kroków za wodospadem.
W kamiennej skale ziała wąska szczelina. Słyszałam coś w jej środku. Czy to szczur?
Byłam ciekawa, ale też zachowałam czujność, w razie potrzeby gotowa użyć magii. A potem coś
zalśniło w ciemności, rozległ się przeciągły, gniewny syk i spojrzało na mnie dwoje złowieszczych
oczu. Wycofałam się szybko. Oczy były duże - o wiele za duże jak na szczura. Co mogło ukrywać się
w podobnej wąskiej szczelinie? Jaki stwór się tam przyczaił?
- 13 -
Rozdział 4. Kraina skelta.
Patrzyłam przerażona, jak ze skały wysuwa się coś patykowatego, kreśląc w powietrzu osobliwy
krąg, jakby je smakowało. Było szare, wieloczłonowe i bardzo długie, przypominało nogę
gigantycznego owada. Gdy opuściło się ku ziemi, pokazała się druga kończyna, która kreśliła w
powietrzu identyczne spirale. A kiedy pojawiła się głowa, natychmiast pojęłam, co to za istota. Dobrze
znałam tę wąską czaszkę i długi pysk. Aż za dobrze.
- Thorne! - zawołałam, bo wciąż stała pod wodą. - Skelt!
Nie odrywałam oczu od patykowatego stwora, który powoli wysuwał się ze skały. Dwa segmenty
jego ciała były żebrowane i bardzo twarde, jak zbroja. Stanowił jakby krzyżówkę homara i olbrzymiego
owada, tyle że chodził nie na sześciu, a na ośmiu nogach. Kiedy na mnie spojrzał, poczułam, jak siła
powoli odpływa mi z ciała. W jego oczach kryła się moc, zdolność paraliżowania ofiary, nim się zbliży.
Skelty były niebezpieczne - oglądałam je w akcji, gdy zabijały ofiary podczas rytuału wodnych
wiedźm. Jeden zaatakował Toma Warda w wodnym młynie na północ od Caster - tego akurat zabił Bill
Arkwright.
Długi pysk był w istocie kościaną rurą, którą skelt wbijał w gardło bądź pierś ofiary, by wyssać jej
krew. Stwór był bezwzględnym zabójcą - większym ode mnie, znacznie silniejszym i bardzo szybkim.
Wiedziałam, że zdołam pokonać go magią, była to jednak ostateczność. Istniało wiele powodów,
dla których winnam do minimum ograniczyć używanie magii: bardzo szybko zrozumiałam, że mogę
potrzebować całego zapasu sił, by dokonać tego, co zaplanowałam, i uciec z Mroku.
Skelt wędrował powoli w moją stronę, jego stawy trzaskały i skrzypiały, gdy stąpał delikatnie po
rozgrzanych kamieniach. Czułam jego moc, gdy próbował opanować mi umysł i unieruchomić jak
gronostaj królika.
Walczyłam i zaczęłam stawiać opór, wciąż jednak traciłam siły. Kątem oka dostrzegłam Thorne,
biegnącą ku mnie: w obu dłoniach trzymała sztylety, jej twarz wykrzywiał grymas bólu.
Nim dotarła do stwora, ten ją wyczuł i odwrócił się, gotów odeprzeć atak. Nagle przestał wpływać na
mój umysł.
Teraz miałam szansę. Podniosłam kamień - ciężki, zdołałam go dźwignąć tylko oburącz - i zrobiłam
to, co Bill Arkwright, kiedy ocalił Toma Warda. Gdy skelt uniósł dwie przednie nogi, gotów odparować
atak Thorne, z całych sił rąbnęłam go kamieniem w tył głowy. Usłyszałam trzask, a potem wilgotne
mlaśnięcie i zgrzyt - to czaszka skelta rozszczepiła się na dwoje. Nogi ugięły się pod nim, zaczął
dygotać i trząść się. Zdychał albo już nie żył.
Ku memu zdumieniu i wstrząsowi Thorne nie odezwała się ani słowem. Schowała tylko noże do
pochew, uklękła obok skelta i zaczęła żłopać ciepłą krew i płyny z jego strzaskanej głowy.
Cofnęłam się o krok, przerażona.
Thorne uniosła wzrok i ujrzała wyraz mojej twarzy. Wargi miała umazane krwią, która zaczęła
ściekać z kącika ust na brodę.
- Czemu tak na mnie patrzysz?! - krzyknęła. - Tego właśnie potrzebujemy, by nie stracić sił! To to
muszą robić martwi w Mroku. Jak inaczej moglibyśmy przetrwać?
Wciąż piła krew łapczywymi, rozpaczliwymi haustami, nie zwracając na mnie uwagi.
Nie mogłam patrzeć, zrobiło mi się niedobrze. Odwróciłam się do niej plecami i odeszłam powoli od
skały, zmierzając z powrotem w stronę wrzącego jeziora. Idąc, stopniowo się uspokajałam. Wiele
czarownic z Pendle posługiwało się magią krwi, zazwyczaj jednak potrzebowały jej tylko odrobinę.
Przez resztę czasu jadły normalną strawę, choćby baraninę, słoninę czy chleb. Faktycznie, Lizzie z
- 14 -
apetytem piła szczurzą krew, ale tylko martwe czarownice związane ze swymi kośćmi, tak jak te w
dolince na wschód od Pendle, spijały ją równie łapczywie, jak Thorne.
Tu, jak się sama przekonałam, musiały obowiązywać inne zasady. To był Mrok i tutejsi martwi
potrzebowali krwi. Jak zatem mogłabym oceniać bądź winić Thorne? Robiła tylko to, co konieczne, by
przeżyć.
Choć od jeziora wciąż dzielił mnie kawałek drogi, zorientowałam się, że już czuję ciepło na twarzy.
Promieniowało z niego znacznie więcej gorąca, niż tłumaczyłaby to wrząca woda. Może dokładnie pod
nim przebudził się wulkan? Co, jeśli eksploduje nagle olbrzymią falą ognia i wrzątku?
Zatrzymałam się. Nagle poczułam lęk przed bulgoczącym, wzburzonym jeziorem. Powęszyłam
szybko, próbując odkryć, czym mi zagraża. Zawsze świetnie umiałam węszyć. Niektóre czarownice
radzą z tym sobie lepiej niż inne, mnie przychodzi to z łatwością. To jedna z niewielu rzeczy, jakimi
imponowałam Kościstej Lizzie, gdy zaczęła mnie szkolić. Tym razem miałam kłopot z zebraniem
informacji. Spróbowałam ponownie - trzy szybkie pociągnięcia nosem.
Nadal nie potrafiłam dokładnie stwierdzić, na czym polega groźba ze strony wrzącego jeziora.
Czułam, że w każdej chwili coś może się z niego wynurzyć.
I wtedy na moich oczach jakieś małe stworzenie wypełzło z jeziora, kierując się ku mnie. Jak to
możliwe? Jak cokolwiek mogłoby przeżyć w tak gorącej wodzie?
Kolejne stworzenie wyłoniło się z jeziora, po nim następne, Po paru sekundach było ich już co
najmniej tuzin i wszystkie szły prosto na mnie.
Wtedy dopiero pojęłam, że wcale nie są małe - jezioro leżało znacznie dalej, niż przypuszczałam.
Stwory zdawały się malutkie jedynie z powodu dzielącej nas odległości. Poruszały się jednak szybko i
cały czas rosły - co oznaczało, że się zbliżają.
Nagle zorientowałam się, co to. Fakt, iż dzieliła nas spora przestrzeń i że wylazły z wrzącego
jeziora, opóźnił to nieco.
To były skelty!
Zawróciłam na pięcie i pobiegłam do Thorne.
- Skelty! Więcej skeltów! - wrzasnęłam.
Spojrzała na mnie z miejsca, gdzie wciąż posilała się z czaszki skelta. Z początku jedynie patrzyła -
wiedziałam, że spogląda w stronę jeziora; ona także z pewnością zauważyła stwory.
Powoli dźwignęła się z ziemi, ale została w miejscu. Thorne była dzielna, wiedziałam, że zaczeka,
aż się zrównamy, i dopiero wtedy sama zacznie biec. Oto prawdziwa lojalność - Grimalkin tego
dopilnowała. Wiedząc, że coś mi zagraża, sama nie ucieknie.
Miałam rację. Gdy dotarłam do niej, Thorne gestem wskazała płaskowyż i pomknęłyśmy ku niemu.
Pędziłyśmy bardzo szybko i wkrótce oddech świszczał mi w gardle - choć Thorne zdawała się kipieć
energią i oddychała z łatwością. Czy sprawiła to krew, którą właśnie wypiła?
Obejrzałam się parę razy, lecz choć skelty wciąż zdawały się podążać za nami, już nas nie
doganiały. Musiałam złapać oddech, toteż przystanęłam na skraju wąskiego wąwozu, przyciągając do
siebie Thorne, i zerknęłam przez ramię.
Skelty najwyraźniej zrezygnowały z pościgu. Zawróciły i powoli wędrowały w kierunku parującego
jeziora.
Dlaczego się poddały? Może nie chciały zapuszczać się zbyt daleko od domu?
Obie z Thorne ruszyłyśmy, maszerując szybko.
- Wylazły z wrzątku - zastanawiałam się w głos. - Na ziemi skelty nie zdołałyby przeżyć w takich
warunkach.
- Tu jest inaczej - przypomniała Thorne. - To skelty, które zginęły na ziemi, obowiązują je inne
zasady... Teraz, kiedy się wycofały, znów musimy się wspiąć i poszukać bramy.
Nie wiedziałam, co ma na myśli.
- Chodzi ci o kolejną skalną ścianę i jaskinię, która wyprowadzi nas na ścieżkę między krainami? To
masz na myśli, mówiąc brama?
- Nie, wydostanie się z królestwa wygląda inaczej niż wejście do niego. Brama wyjściowa jest tak
pełna magii, że zazwyczaj promieniuje z niej snop purpurowego światła. Łatwo je dostrzec w
ciemności, ale bardzo trudno, gdy w królestwie jest jasno. Nie wydaje mi się, żeby tu nam to groziło,
nie powinnyśmy zatem mieć problemów. Przekonamy się jednak, kiedy wdrapiemy się wyżej.
- 15 -
Wkrótce, pokonawszy wietrzną ścieżkę, na której wulkaniczny żużel chrzęścił pod stopami, istotnie
zobaczyłyśmy ów promień. Thorne zauważyła go pierwsza i musiała pokazać dwa razy, nim go
dostrzegłam. Był to wąski, pionowy słup purpurowego światła.
Starannie zapamiętałyśmy jego położenie i ruszyłyśmy w tamtą stronę w dół zbocza. Obie bardzo
się bałyśmy, że właściciel królestwa dopadnie nas, nim zdołamy je opuścić.
- Wywęsz bramę! - poleciła Thorne. - I powiedz mi, jak pachnie.
Powęszyłam trzy razy i natychmiast odnalazłam promień, niewidoczny z naszego obecnego
miejsca. W powietrzu unosił się mocny smród zgniłych jajek.
- Jajka! - zawołałam marszcząc nos. - Śmierdzi jak zgniłe jaja.
- Zgadza się, Alice. Zapamiętaj tę woń - to kolejny sposób odnalezienia bramy. Czasami nie da się
zobaczyć światła.
Gdy dotarłyśmy do bramy, Thorne poprowadziła mnie w lewo i zbliżyłyśmy się do niej pod kątem.
To, co wcześniej było pionową linią, zamieniło się najpierw w półksiężyc, stopniowo przechodząc w
owalny kształt. Kiedy stanęłyśmy dokładnie przed nią, przekonałam się, jak wygląda w istocie.
Bramę tworzyły trzy koncentryczne, obracające się kręgi purpurowego światła, wiszące w powietrzu
na wysokości pasa. Przez nie ujrzałam inny kraj - zupełnie różny od wulkanicznej pustyni.
Jej pozycja sprawiała, że niełatwo było podejść do bramy. Zbliżyłam się nerwowo.
- Musisz wskoczyć do środka, nie dotykając boków - poinstruowała mnie Thorne. - Jeśli trącisz je
przypadkiem, możesz stracić rękę albo nogę, bo krawędź bramy jest ostrzejsza niż klingi Grimalkin!
Idź pierwsza, ja wskoczę za tobą. Kiedy się przedostaniesz, poturlaj się naprzód.
Przygotowałam się zatem do skoku przez bramę - kto wie, dokąd!
Rozdział 5. Zasępieni zmarli.
Skoczyłam i przeturlałam się naprzód, tak jak poleciła Thorne, natrafiając na miękki grunt. Ona
sama zerwała się z ziemi za moimi plecami, ściskając noże, gotowa na wszystko.
Wokół panowała noc, powietrze jednak było cieplejsze niż w Hrabstwie w letni dzień. Czuło się
zapowiedź wilgoci, jakby wkrótce miał lunąć deszcz. Co za ulga po suchym upale ostatniej krainy!
Niebo było czarne i bezchmurne, choć nie widziałam gwiazd.
Prosto przed nami wznosiło się trawiaste zbocze; bez słowa rozpoczęłyśmy wspinaczkę. Dotarłszy
na Szczyt, ujrzałam wiszący nisko nad horyzontem księżyc w pełni.
Miał barwę krwistoczerwoną.
Oglądałam już podobny księżyc w noc, gdy czarownice z Pendle wezwały Zlego przez portal do
naszego świata; w tę samą noc, kiedy klan Malkinów posłał swą wiedźmę zabójczynię, by doścignęła
Toma Warda i go zabiła.
Gdzieś z daleka przed nami dobiegały krzyki mew i rybitw. Nim dotarłyśmy na szczyt, dołączył do
nich kolejny, ostry, rytmiczny dźwięk - szum fal, rozbijających się o kamienisty brzeg.
Na szczycie przystanęłyśmy i spojrzałyśmy w dół. Pod nami rozciągało się duże nadmorskie
miasto. Wąskie uliczki opadały ze zbocza ku rozległej krzywiźnie zatoki. Rybackie łodzie podskakiwały
na uwięzi bądź leżały na plaży, gdzie czerwony przypływ łakomie lizał kamyki.
- 16 -
- Czy to jest królestwo Złego? - spytałam, wpatrując się w straszny, czerwony księżyc. Byłam
pewna, że tak i ulżyło mi, iż tak szybko je znalazłam.
Lecz ku mej zgrozie Thorne pokręciła głową. Wydawała się spięta, miałam wrażenie, że w jej
oczach dostrzegam strach.
- Nigdy nie byłam w krainie Złego, więc nie wiem, czego się spodziewać - wyjaśniła - ale wiem,
gdzie jesteśmy teraz... To jedno z najniebezpieczniejszych królestw, tu właśnie gromadzi się
większość ludzkich zmarłych, należących do Mroku. Pełno tu martwych czarownic i nieludzi,
pomiotów, nie mówiąc już o demonach i innych stworach, które na nich żerują. Tu właśnie przybyłam
tuż po śmierci i uciekłam najszybciej jak się dało!
- To przez ten krwawy księżyc pomyślałam, że to miejsce należy do Złego. Wygląda jak tamten,
który pojawił się owej nocy, kiedy Zły zstąpił na ziemię - wyjaśniłam.
- Tutaj księżyc nigdy nie zachodzi - tkwi w jednym. miejscu. Zawsze jest ciemno. To straszne
miejsce... - wymamrotała Thorne.
- W takim razie nie ma chyba sensu tam schodzić, prawda? Najlepiej zrobimy, idąc w twoje ślady -
rzekłam. - Musimy się stąd wydostać i to natychmiast.
Thorne jednak pokręciła głową.
- Chciałabym, żeby to było takie proste, Alice... Ja wiem, jak się stąd wydostać. W tym królestwie
jest tylko jedna brama - właśnie tam, w tym paskudnym, niebezpiecznym mieście. Jeśli mamy opuścić
to królestwo, musimy zejść na ulice.
Nie brzmiało to dobrze. Miasto pełne podobnych stworów oznaczało całą gamę zagrożeń. A jeśli
budziło lęk w Thorne - według Grimalkin jednej z najdzielniejszych osób, jakie znała - to i we mnie.
- Możliwe, że mam tam wielu wrogów - mruknęłam. - Czy zorientują się, że tu jestem? Bardzo się
starałam zamaskować swoją obecność.
Thorne przytaknęła.
- Nawet przy użyciu najpotężniejszych zaklęć maskujących, nadal istnieją sposoby wykrycia intruza,
zwłaszcza jeśli wciąż żyje. Żywe istoty bardzo rzadko się tu zapuszczają, ich obecność powoduje
osobliwe fale, rozchodzące się w Mrok. Niektórzy ze zmarłych z łatwością potrafią ich wywęszyć.
- Wolałabym nie spotkać się z Kościstą Lizzie - przyznałam. Lizzie była pierwszą z wrogów, jaka
przyszła mi do głowy. Wiedźma na wiele sposobów mogłaby odpłacić mi za to, co zrobiłam.
Przypomniałam sobie, jak pomogłam Tomowi uciec z jamy pod Chipenden, w której uwięziła go Lizzie.
Przez to właśnie stary Gregory ją schwytał i wrzucił do dołu w ogrodzie. Ale nie tylko jej musiałam się
obawiać. - Są też inni, których zabiłam albo pomogłam zabić. Możliwe, że wszyscy tu na mnie czekają
- poinformowałam Thorne.
Ta unikała mojego wzroku. Zagryzła dolną wargę i odwróciła się do mnie plecami.
- Co się stało? - spytałam.
Okręciła się na pięcie i spojrzała mi prosto w oczy. Przez moment zdawało mi się, iż błyszczą od
łez, potem jednak uznałam, że to zapewne tylko odbicie światła. Niesamowity księżyc sprawiał, iż
wydawały się przepełnione krwią.
- Na mnie też będzie czekać spora grupa - oznajmiła. - Przez kilka lat pomagałam Grimalkin i moje
klingi pozbawiły życia wiele osób. Tym lepszy powód, by działać szybko, bez dalszej zwłoki. Ruszajmy
do bramy.
Jej słowa brzmiały sensownie - im dłużej tu czekałyśmy, tym bardziej prawdopodobne, że wrogowie
zdołają nas wywęszyć. Ruszyłyśmy zatem w dół zbocza, w stronę miasta.
Podczas marszu postanowiłam poruszyć temat zmarłych, pijących krew. Pewne rzeczy musiałam
wiedzieć, ale chciałam też, by zrozumiała moją reakcję na jej widok, gdy żłopała posokę skelta.
Uznałam, że najlepiej będzie otwarcie postawić sprawę i dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja.
- Zatem umarli potrzebują krwi. Co się dzieje, jeśli oprzesz się pokusie i nie będziesz jej pić? -
spytałam.
- Nie da się jej oprzeć - odparła z pasją Thorne i wiedziałam, że sama musiała walczyć. - Żądza
krwi narasta i narasta, aż w końcu musisz się jej poddać.
- W takim razie co ze mną? Czy tych, którzy wkraczają w Mrok żywi, obowiązują inne prawa? -
Wcale nie miałam ochoty pić krwi martwego skelta, przeciwnie, myśl o tym budziła we mnie
obrzydzenie. - Po prawdzie w ogóle nie jestem głodna, od czasu do czasu chce mi się tylko pić.
- Mam dla ciebie złe wieści, Alice. Tu możesz jedynie pić wodę, nie wolno ci niczego zjeść. Jeśli
napijesz się krwi albo zjesz cokolwiek, nie będziesz już mogła nigdy wrócić do świata żywych. Tak tu
- 17 -
po prostu jest - to jedna z zasad, których należy przestrzegać. Wątpię, byś kiedykolwiek zrobiła się
głodna, ale w istocie twoje ciało żywi się teraz zgromadzoną dotąd energią życiową, to ona cię karmi.
Zużywasz własne zapasy. Jeśli zbyt długo pozostaniesz w Mroku, wyczerpiesz je całkowicie.
Powrócisz jako zasuszona skorupa i przetrwasz najwyżej kilka tygodni czy nawet dni. Oto kolejny
powód, by szybko znaleźć to, czego potrzebujesz, i uciekać stąd.
Zwykle dobrze jest znać prawdę, lecz z każdą nową informacją moja sytuacja zdawała się coraz
gorsza. Istniało jednak wiele innych powodów, prócz mego własnego przetrwania, by jak najszybciej
wracać do Hrabstwa.
- Masz rację, Thorne - przyznałam. - Muszę wrócić ze sztyletem na czas, by odprawić rytuał w
święto zmarłych. Grimalkin jest potężna, ale nie zdoła wiecznie chronić głowy Złego przed łapami jego
wyznawców. Jest ich zbyt wielu i pewnego dnia ją dopadną. Nim do tego dojdzie, muszę wrócić. Czy
to właśnie jeden z powodów, dla których mi pomagasz - dla Grimalkin?
Zamiast odpowiedzi Thorne niemal niedostrzegalnie skinęła głową. Zginęła z rąk sług Złego, bez
wątpienia pragnęła także zemsty. I wtedy przyszło mi do głowy kolejne pytanie, coś, o czym wolałam
nie myśleć, ale musiałam poznać najgorsze.
- Co się dzieje z tymi, którzy giną tu, w Mroku?
- Jeśli zmarli znów umierają, rozsypują się w pył i przestają istnieć. To oznacza całkowitą zagładę.
Po jakimś czasie część umarłych przestaje walczyć o przetrwanie: wolą nicość niż trwanie w
wiecznych mękach tu, w Mroku. Tak właśnie będzie ze mną. Ale nie wiem, co by się stało z tobą,
Alice. Nie widziałam tu innych żywych ludzi. Może ktoś inny by wiedział...
I tak nie zamierzałam zwłóczyć w Mroku dłużej niż to niezbędne, ale nic z tego, co usłyszałam, mi
się nie spodobało.
I wtedy, gdy się zbliżyłyśmy, zauważyłam coś nowego w mieście w dole. Tworzyła je głównie sieć
wąskich uliczek i niewielkich domów, opadających ku kamienistej plaży. Dostrzegłam jednak kilka
większych budynków, jeden z nich nieco przypominał zamek. Był tam też co najmniej jeden kościół i
kilka budowli z wyglądu przypominających magazyny. Na ziemi można by w nich przechowywać
zboże.
- Czy to zamek? - Pokazałam ręką największą budowlę, stojącą w najwyższym punkcie miasta.
- Nie. To bazylika - wielki kościół, coś jak katedry na ziemi - wyjaśniła Thorne.
Zmarszczyłam czoło, zaskoczona. Jedyną znaną mi katedrą była ta w Priestown, najważniejszy
kościół w całym Hrabstwie, z wysoką dzwonnicą. Ten budynek nie miał iglicy, lecz kwadratową wieżę,
ale imponował rozmiarami. Po co w Mroku taki wielki kościół?
- Czy ludzie w Mroku chodzą do kościoła i się modlą?
- O tak, modlą się - odparła Thorne. - Ale nie jak na ziemi, gdy odmawiają modlitwy do Boga. Jak
wiesz, tutejsi zmarli oddają cześć głównie Złemu, choć niektórzy modlą się do innych mrocznych istot,
takich jak Morrigan albo Golgoth, władca zimy. W bazylice są ołtarze ich wszystkich.
- Muszą przecież być też tacy, którzy nie kłaniają się żadnemu z bogów, wrogowie Złego.
Zastanawiałam się, czy ktoś mógłby nas ochronić podczas podróży przez to królestwo.
- Jest kilka osób, które mogłyby nam pomóc w poważnych tarapatach - wyjaśniła Thorne. - Mamy tu
przyjaciół, których mogłybyśmy wezwać, gdyby groziło nam wielkie niebezpieczeństwo. Ale nie
liczyłabym na nich, możemy to bowiem uczynić tylko w naprawdę trudnej sytuacji, a wówczas
poważnie byśmy ich naraziły.
Pozostawało mi jedynie liczyć, że do tego nie dojdzie, ale wiedziałam, że zrobię wszystko, byle
tylko dostarczyć Tomowi sztylet.
- No to gdzie leży wyjście z tej krainy? - spytałam Thorne.
- Brama nigdy nie pozostaje długo w tym samym miejscu, przesuwa się; wiem, że kilka
najpotężniejszych istot może manipulować jej położeniem, czasami żądają ceny za jej użycie.
Będziemy musiały poszukać. W końcu ją wywęszymy.
- Ale tobie udało już się stąd uciec, Thorne. Czy musiałaś zapłacić?
Thorne skinęła głową.
- Tu monetą jest krew. Zapłaciłam im krwią.
Wolałam nie myśleć o tym, do czego ją zmusili, ale musiałam zapytać. Uznałam, że powinnam
poznać wszystkie szczegóły tego, z czym być może przyjdzie mi się zmierzyć. Nim jednak zdążyłam
się odezwać, Thorne odwróciła się do mnie plecami i pomaszerowała naprzód szybkim krokiem.
- 18 -
Dotarłyśmy do stóp zbocza. Grunt pod stopami się wyrównał. Między nami i pierwszymi budynkami,
w których oknach nie dostrzegłam żadnych świateł; rozciągała się podmokła równina, na której rosło
kilka martwych drzew i kępy błotnej trawy. Thorne maszerowała pierwsza, nasze stopy z mlaśnięciem
odrywały się od ziemi, gdy szpiczaste trzewiki coraz głębiej zapadały się w bagno.
W oddali zauważyłam kilka postaci. Budynki przesłoniły księżyc, z trudem zatem dostrzegałam w
ciemności ich zarysy, widziałam jednak, że należą zarówno do mężczyzn, jak i kobiet. Zdawały się
wędrować bez celu, jedna krążyła w kółko; usłyszałam ciche mamrotanie, ale nie zrozumiałam
żadnych słów.
- Nazywają ich „Zagubionymi" - wyjaśniła Thorne. - Nie wiedzą, że umarli i mają tylko mętne
wspomnienia z ziemi. To najłatwiejsze ofiary: łatwo odebrać im krew, więc bardzo szybko giną.
W końcu grunt zrobił się twardszy. Gdy jednak opuściłyśmy bagno, nagle poczułam, jakby ktoś
mnie obserwował i włosy na karku zjeżyły mi się gwałtownie. Dwakroć obejrzałam się przez ramię, ale
nie dostrzegłam nikogo, a potem kątem oka zauważyłam ruch.
- Po naszej lewej coś jest... - nie podnosiłam głosu.
Cienista istota jakby wynurzyła się z bagna, lecz kiedy na nią spojrzałam, natychmiast zniknęła.
- Po prostu idź dalej i nie patrz na nie - poradziła 'Phorne. - Nie martw się - stwory zamieszkujące te
mroczne ziemie i bagna zazwyczaj nie mają dość sil, by przetrwać w mieście. Najpewniej to glipp.
Nigdy wcześniej nie słyszałam tego określenia i Thorne wyjaśniła:
- To żywiołak niskiego rzędu, lubiący błoto i stęchłe kałuże. Demon pożarłby go w mgnieniu oka,
nas pewnie też się boi, ale wiem, że czasami robią się bardzo głodne, a wówczas w desperacji mogą
zaatakować.
Dotarłyśmy do pierwszego z budynków - dwupiętrowego domu o popękanych oknach i
poszarpanych firankach. Wewnątrz było ciemno, zobaczyłam jednak, że jedna z zasłon się porusza, a
potem coś chudego i szarego zniknęło w głębi frontowego pokoju.
- Najpewniej nie ma się czego obawiać - pocieszyła mnie Thorne. - Jak mówiłam,
najniebezpieczniejsze istoty skupiają się albo blisko brzegu, albo też w bazylice i dookoła niej.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że się nie myli, była tu przecież moją jedyną przyjaciółką.
Teraz maszerowałyśmy wąską alejką między dwoma kamiennymi budynkami, przed nami jednak
widziałam światła i słyszałam pomruk głosów. W chwilę później wyłoniłyśmy się na ruchliwą,
brukowaną ulicę, wiodącą w górę. W oknach migotały świece, po ciemnej stronie ulicy, gdzie nie
docierał złowieszczy blask krwawego księżyca, płonęły tkwiące w uchwytach pochodnie. Miasto to
jednak nie przypominało żadnego miejsca na ziemi.
Po pierwsze, kamienie nie były szare jak zwykle w Hrabstwie, lecz czarne i lśniące niczym bryły
węgla. Najbardziej złowieszczy jednak wydał mi się rynsztok, biegnący wzdłuż ulicy, blisko domów po
lewej. Spływała nim w naszą stronę ciemna ciecz. Sapnęłam, zrozumiawszy, że wygląda jak stara
krew - jak ta, którą zmywa się z posadzki u rzeźnika po zakończeniu codziennego handlu. Czułam jej
smród, mdlącą metaliczną woń w powietrzu.
Byli tam też ludzie - umarli. Wędrowali przed siebie, szurając nogami, wzrok wbijając w bruk.
Większość miała na sobie łachmany i wykoślawione trzewiki. W gardle jednej z kobiet o ciemnych,
skołtunionych włosach otwierała się czerwona rana, z której sterczała rękojeść sztyletu; spływała z niej
krew, wsiąkając w przemoczony przód sukni.
Zerknęłam z ukosa na Thorne - jej okaleczone dłonie także wciąż krwawiły. Zatem umarli przenosili
ze sobą do mrocznej krainy ślady swojej śmierci. Jeśli miałam rację, wkrótce mogłam ujrzeć jeszcze
gorsze koszmary.
- Wbij wzrok w ziemię! - syknęła Thorne. - W przeciwnym razie ktoś się tobą zainteresuje.
Zerknęłam ukradkiem na bok i przekonałam się, że dziewczyna idzie ze spuszczoną głową.
Zastanawiałam się, jakie to ma znaczenie.
- Wszyscy i tak patrzą w ziemię, więc jak mogliby zauważyć, co robimy? - odszepnęłam.
- Później nadejdzie czas na pytania, Alice - mruknęła Thorne tak cicho, że ledwie ją usłyszałam. -
To nie tych ludzi musimy się bać. Tych nazywamy zasępionymi zmarłymi. To biedne, słabe dusze,
wyłącznie ofiary. Jak myślisz, czym żywią się silniejsi? Ci zmarli stanowią dla nich jedynie źródło krwi.
To tutejsza waluta!
- 19 -
Rozdział 6. Drapieżcy i ofiary.
Skręciłyśmy za róg i przed sobą ujrzałyśmy kolejną podobną ulicę, nadal wiodącą w górę. Wokół
wciąż wędrowali szurający nogami zmarli, dostrzegłam też kolejne świece w oknach, za którymi
wyczuwałam obserwujące nas, niewidoczne, wrogie oczy.
Nagle usłyszałam w dali niesamowity wrzask. Zadrżałam, przepełniona grozą. Wiedziałam, że
słyszałam już ten dźwięk... Ale gdzie?
Krzyk znów zabrzmiał, tym razem znacznie głośniejszy. Cokolwiek wydawało z siebie ów głos,
poruszało się szybko i zmierzało w naszą stronę.
Gdy za trzecim razem krzyk odbił się echem od wąskiej, wybrukowanej ulicy, pojęłam, iż dochodzi z
nieba i natychmiast zrozumiałam, co to. To był wrzask trupiarza, czasem zwanego lelkiem, ptaka
polującego nocą w Hrabstwie. Sama posługiwałam się owym niesamowitym krzykiem jako tajnym,
nocnym sygnałem, gdy chciałam się skontaktować z Agnes Sowerbutts. Jak mogłam zapomnieć? I
wtedy po plecach przebiegł mi dreszcz, bo przypomniałam sobie kogoś, kto miał trupiarza za
pobratymca. Kogoś, kogo zabiła Grimalkin i posłała w Mrok: Morwenę, najpotężniejszą z wodnych
wiedźm, także córkę Złego.
Perspektywa spotkania z Morweną przepełniała mnie grozą, wiedźma dysponowała nie tylko
ogromną siłą i szybkością, ale też krwawym okiem, paraliżującym w miejscu ofiarę, którą
rozszarpywała na strzępy i wypijała krew. Za życia była niebezpieczna, teraz, po śmierci, pewnie
jeszcze wzrosła w siłę. Serce zaczęło walić mi niespokojnie.
Nagle ujrzałam ptaka, który opadł nisko nad dachy. W promieniach krwawego księżyca jego pióra
płonęły niczym ogień. Ku memu zdumieniu po paru sekundach zniknął i gdy znów usłyszałam jego
krzyk, zabrzmiał nieco dalej. Czy nadal nas szukał, tak jak kiedyś Toma Warda na moczarach obok
młyna Billa Arkwrighta? Jeśli istotnie nas wypatrzył, wkrótce pojawi się jego przerażająca pani, tego
byłam pewna. Grimalkin z pomocą Toma Warda zabiła zarówno Morwenę, jak i jej pobratymca. Ja
także odegrałam rolę w wydarzeniach, prowadzących do jej śmierci - ona zaś z pewnością
dowiedziała się tego od innych w Mroku. Byłam jej wrogiem i zapragnie się zemścić.
Jedno tylko działało na moją korzyść: coś, co mogło opóźnić atak wiedźmy. Naturalnym
środowiskiem Morweny była woda, poza mokrymi bagnami bądź moczarami nie mogła przetrwać zbyt
długo. Z dala od wody wkrótce słabła, a miasto składało się wyłącznie z brukowanych ulic. Jak dotąd,
jedyną cieczą, jaką widziałam, była krew.
Co jednak, jeśli tu zasady wyglądały inaczej? Ostatecznie należała do zmarłych. Czy i tu potrzebuje
wodnego środowiska do ochrony?
I wtedy w dali, od strony bazyliki, dobiegł głos dzwonu, potężny dźwięk wibrujący mi w zębach i
szczęce. Zdawało się, że drży nawet czarny bruk pod stopami.
Thorne złapała mnie za rękę, ściągając z ulicy w boczną alejkę, nacisnęła moje ramię wskazując,
że powinnyśmy kucnąć.
Dzwon umilkł, wybiwszy trzynaście. Niemal natychmiast usłyszałam dobiegający z ulicy krzyk,
potem, znacznie bliżej, ktoś zaczął rozpaczliwie zawodzić.
- Co się dzieje? - spytałam, nie podnosząc głosu.
Thorne przyłożyła mi usta do ucha i zaczęła szeptać.
- Ten dzwon odzywa się często, ale nie da się przewidzieć dokładnej pory, nigdy więc nie można
czuć się bezpiecznie na ulicach. Zwiastuje coś, co nazywają Wyborem: jeśli zostajesz wybrana, by
- 20 -
znów umrzeć, ostatnie uderzenie dzwonu wzywa cię do siebie - w twoim umyśle odzywa się
straszliwy, rozkazujący głos i musisz udać się prosto do bazyliki, gdzie wysączą z ciebie całą krew.
- A jeśli wybrany tam nie pójdzie?
- Większość nie potrafi oprzeć się temu głosowi, lecz tak czy inaczej lepiej posłuchać wezwania. Ci,
którzy tak czynią, umierają po raz drugi bezboleśnie. Ci, którzy uciekają, zostają bezlitośnie schwytani
i cierpią długo.
- Widziałaś to? - spytałam.
- Tak, raz, niedługo po tym, jak umarłam i znalazłam się tutaj. Patrzyłam, jak grupa czarownic
powala na ziemię mężczyznę na rynku za bazyliką i powoli rozdziera go na strzępy. Wszędzie na
bruku walały się kawałki jego ciała, ale on wciąż krzyczał.
Skuliłam się na tę myśl, poczułam jednak, że Thorne czegoś mi nie mówi. Miałam rację.
- To niebezpieczna pora także z innego powodu - przyznała. - Natychmiast po dzwonie następuje
krótki czas, gdy drapieżcy mogą bezkarnie polować, na kogo tylko zechcą: potem pojedynczy dzwon
oznacza koniec owego czasu.
Z ulicy i głębiej, ze skąpanej w ciemności alejki, dobiegały kolejne krzyki. Usłyszałam czyjś jęk -
choć nie potrafiłam stwierdzić, czy jest to jęk bólu, czy też strachu. Jakaś część mnie pragnęła to
sprawdzić, ofiarować pomoc czy pociechę. Inna za bardzo się bała, by choćby drgnąć. Nawet gdybym
zmusiła się do działania, Thorne nadal bardzo mocno wbijała mi palce w ramię i trudno byłoby mi
odejść.
Dwukrotnie coś śmignęło nisko nad naszą kryjówką, najpierw z lewej w prawo, potem w przeciwną
stronę, jakby za pierwszym razem nas przeoczyło, ale wyczuwając naszą obecność, wróciło, by znów
sprawdzić. Z pewnością nie był to trupiarz - stwór był na to stanowczo za duży.
W chwilę później powrócił, wydając z siebie krzyk, przypominający ochrypłe krakanie olbrzymiej
wrony. Tym razem nie przemknął nad nami, lecz zawisł nam wprost nad głowami i po raz pierwszy
zdążyłam mu się przyjrzeć. Nieco przypominał nietoperza, lecz długością dorównywał człowiekowi i
był niewiarygodnie chudy. Ujrzałam długie, skórzaste, zakończone kośćmi skrzydła i płonące
czerwone oczy. Stwór miał też cztery chude kończyny, niezakończone stopami, lecz szponiastymi
dłońmi.
- Wybrał nas sobie na ofiarę! - zawołała Thorne, zrywając się z miejsca, gotowa nas bronić.
Cokolwiek to było, nie wydawało się zbyt silne - choć pozory mogły mylić. Szpony sprawiały
wrażenie morderczo ostrych, bez wątpienia potwór poruszał się bardzo szybko i zwinnie.
Niechętnie przygotowałam się do użycia magii, lecz dokładnie w chwili, gdy stwór miał zanurkować i
zaatakować, nad dachami miasta rozległ się pojedynczy dzwon. W odpowiedzi stworzenie wrzasnęło,
zatrzepotało skórzastymi skrzydłami i odleciało.
Gdy się podniosłyśmy, Thorne wskazała wylot alejki.
- Będziemy bezpieczne do czasu, gdy znów odezwie się dzwon.
- Przynajmniej okres łowów drapieżców jest krótki - zauważyłam, chwilowo najwyraźniej dopisywało
nam szczęście.
- To prawda, lecz często drapieżnik wypatrzy sobie ofiarę i podąża za nią niewidoczny. Nigdy nie
wiesz, kiedy spadnie cios.
- Zatem ten stwór będzie nas tropił do rozpoczęcia następnych łowów... - podjęłam.
Thorne przytaknęła.
- Istotę, która wisiała nad naszymi głowami, nazywają chajkiem. To odmiana pomniejszych
demonów, niebezpieczna, bo często poluje stadami. Już nas zaznaczył i zdoła wywęszyć, możliwe
nawet, że przekaże informacje sobie podobnym, by dołączyli do łowów. Im dłużej tu zostaniemy, tym
większe zagrożenie.
- A co z Tanakim? - spytałam. - Skąd mamy pewność, że nie podąży tu za nami?
- Istnieje takie ryzyko - przyznała Thorne - ale zazwyczaj ogranicza się do ścieżki i obszaru
pomiędzy krainami. To tam grozi nam największe niebezpieczeństwo z jego strony, tam będzie na nas
czekał.
Weszłyśmy z powrotem na ulicę. Tym razem, kiedy Thorne pochyliła głowę, natychmiast zrobiłam
to samo, drepcząc tuż za nią. Wkrótce skręciła w lewo, w jeszcze węższą uliczkę, będącą w istocie
schodami. Przed nami, ponad dachami domów ujrzałam złowieszczy masyw wieży bazyliki, skąpany
w niesamowitej poświacie krwawego księżyca. Wyraźnie zmierzałyśmy dokładnie w tamtą stronę.
- 21 -
Zmarli wciąż dreptali wokół nas. Ci zmierzający w górę szli po lewej stronie ulicy, trzymając się
blisko rynsztoka i ściekającej nim krwi. Ci, którzy schodzili, maszerowali po lewej. Wszyscy spuszczali
wzrok.
- Dokąd idą ci ludzie? - spytałam.
- Niektórzy do bazyliki, by odprawić modły, inni może pragną zaspokoić głód. W mieście jest wiele
sklepów z krwią, w których z uwięzionych ofiar wysącza się ją powoli. Miarka krwi to nagroda za
informacje dotyczące kogoś, kto uciekł po Wyborze. Zdarza się to często. Tu każdy gotów jest
przegryźć gardło innym.
- Jaki sens ma spuszczanie głowy i unikanie kontaktu wzrokowego, skoro drapieżnik może spaść z
nieba? - Znów pomyślałam o chajku.
- Część z łowców potrafi odmieniać swą postać; mogą iść za nami, udając ludzi, czekając na
najlepszy moment. Wielu z nich dysponuje mocą, pozwalającą przygwoździć cię w miejscu jednym
spojrzeniem albo zasiać w twojej głowie myśl, która zmusi cię, byś zaczekała gdzieś na uderzenie
dzwonu. Toteż patrzenie komuś w oczy jest bardzo ryzykowne.
- Czy mogłybyśmy zostać wybrane? - spytałam, zdjęta grozą na myśl o rozbrzmiewającym w głowie
głosie, wzywającym mnie do bazyliki.
- Nie jesteś martwa, Alice, toteż powinnaś być bezpieczna - przynajmniej przed tym. Ale owszem, ja
mogę zostać wybrana, dlatego tak szybko opuściłam tę krainę i dlatego powrót tutaj to tak wielkie
ryzyko.
Skinęłam głową, doceniając, jak olbrzymią odwagą się wykazała, oferując mi swą pomoc. Pod
wieloma względami groziło jej większe niebezpieczeństwo niż mnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy
nie lepiej byłoby jej podziękować, pożegnać się i odtąd samotnie stawiać czoło niebezpieczeństwom.
Mimo napomnień, bym spuszczała wzrok, zaryzykowałam zerkniecie na bazylikę. Było w niej coś
budzącego niepokój. W Grecji widziałam cytadelę Ordyny, wyłaniającą się z ognistego wiru - nigdy nie
zapomnę trzech spiralnych iglic o długich, wąskich oknach, przez które dostrzegałam poruszające
demony i inne istoty. Jako więźniarka trafiłam też na rozprawę w Priestown i przyglądałam się
okropnemu gargulcowi nad głównym wejściem katedry - podobiźnie straszliwego stwora zwanego
Morem. Wędrowałam po labiryncie pod katedrą i w końcu ujrzałam owego demona... Oba te miejsca
były straszne, ale bazylika umarłych, oświetlona księżycem barwy krwi, przerażała mnie w inny
sposób, choć sama nie wiedziałam dlaczego.
Im wyżej się wdrapywałyśmy, tym węższa stawała się ulica. Krwawy księżyc oświetlał dachy, lecz
fronty domów skrywała ciemność, w której rzadko rozbłyskiwały samotne pochodnie.
Tłum martwych dokoła także znacząco się przerzedził. Thorne nadal szła z przodu, zauważyłam
jednak, iż stopniowo zwalnia kroku, w końcu zatrzymała się i głośno powęszyła trzy razy. Potem
zawróciła, a wyraz jej twarzy mnie przeraził.
- Nie mogło być gorzej - oznajmiła. - Brama jest teraz wewnątrz bazyliki.
- Pewnie to raczej mało prawdopodobne, by sama się tam znalazła? - domyśliłam się. Czyżby jeden
z wrogów wiedział, czego szukam?
- Masz rację, Alice, z całą pewnością nie znalazła się tu przypadkiem - odparła Thorne. - Musieli ją
przesunąć potężni słudzy Złego, tak byś koniecznie weszła do środka. Będą na ciebie czekać.
- To pułapka... - odetchnęłam głęboko. - Ale muszę iść dalej, kończy mi się czas. Muszę zdobyć ten
sztylet niezależnie od ceny. Nie ma jednak potrzeby, abyś szła ze mną Thorne. Bardzo dziękuję ci za
pomoc. Dość już ryzykowałaś.
Thorne uniosła głowę i popatrzyła mi prosto w oczy.
- Istnieje inny sposób, Alice. - Jej głos brzmiał miękko. - Znam miejsce, w którym przyjaciele
czekają, by ci pomóc, ci, o których wspomniałam wcześniej.
- Przyjaciele? - powtórzyłam. - Kto to taki?
- Część z nich być może znasz, inni to wrogowie Złego, co czyni z nich twoich sprzymierzeńców.
Nie zamierzałam przyjąć ich pomocy, nie chciałam ich narażać, ale teraz, gdy bramę przeniesiono do
bazyliki, nie mamy wyboru. Potrzebujemy ich. Może znają jakiś sposób, abyśmy dostały się tam
niepostrzeżenie.
- Masz na myśli tajemne wejście? - spytałam.
Przypomniałam sobie tunel, wiodący z ruin kaplicy do lochów wieży Malkinów.
- Możliwe. Niektórzy z tych ludzi przebywają tu od bardzo dawna i wiedzą o Mroku niemal wszystko.
Skinęłam głową.
- 22 -
- Chodźmy zatem i spotkajmy ich - zgodziłam się.
Thorne podjęła marsz w stronę bazyliki, aż w końcu potężna sylweta przesłoniła niebo. Wówczas
poprowadziła nas do domu większego od innych. Nie stał w szeregu, lecz osobno, odsunięty od
wąskiej, brukowanej dróżki, na własnym skrawku ziemi, pełnym wysokich chaszczy i pokrzyw.
Gdy się zbliżyłyśmy, stopy zanurzyły się w błotnistą ziemię. Frontowe drzwi były uchylone, Thorne
nie zapukała, otworzyła je ostrożnie i przeprowadziła nas przez pusty pokój do stopni wiodących w
dół.
Kiedy nasze szpiczaste trzewiki zastukały o schodki, zwiastując przybycie, zaczęłam coraz bardziej
się niepokoić. Nigdy wcześniej nie szłam po podobnych stopniach, ale kojarzyły mi się z czymś z
mojej przeszłości, czymś strasznym i przerażającym.
Po chwili znalazłyśmy się w piwnicy, znacznie większej niż stary dom na górze. Połowę z nich
zajmował ciemny dół pełen mrocznej wody. Teraz poznałam to miejsce: stanowiło dokładną replikę
pewnej piwnicy na ziemi. Zapamiętałam ją aż nadto dokładnie.
Pod ścianą stało samotne krzesło. Było zajęte. Naprzeciw mnie siedziała rosła kobieta o tłustej
twarzy i świńskich oczkach. Włosy miała szare i potargane, krzywiła się, patrząc spod krzaczastych
brwi, z każdego poru jej ciała promieniowała nienawiść.
To była Betsy Gammon, moja stara nieprzyjaciółka, ktoś, kto miał wiele powodów, by mnie
skrzywdzić. Wpadłam w pułapkę! Thorne mnie zdradziła!
Rozdział 7. Jak to się wszystko zaczęło?
Aby wyjaśnić swą znajomość z Betsy Gammon, muszę się cofnąć do czasów spędzonych z Lizzie.
Urodziłam się na wschód od Pendle, w cieniu wielkiego, ponurego wzgórza. Miałam wśród
krewnych dużo czarownic i w moich żyłach krążyła zła krew. Musiałam zostać wyszkolona na
wiedźmę, to było nieuniknione. Przeszłam dwa lata nauki mrocznych sztuk u jednej z
najpotężniejszych czarownic wszech czasów - Kościstej Lizzie. To były ciężkie dwa lata. Lizzie
nauczyła mnie mnóstwa mrocznych umiejętności, a w czasie, który z nią spędziłam, zdarzyło się wiele
rzeczy - rzeczy, o których nigdy nie opowiedziałam mojemu przyjacielowi Tomowi Wardowi. Ponurych,
przerażających rzeczy, prowadzących do pierwszego zetknięcia z Betsy.
Jednym z najgorszych tygodni, jakie spędziłam u Lizzie był ten, gdy zabrała mnie ze sobą, by
spróbować zabić stracharza.
Siedziałam w piwnicy jej ciemnego, wilgotnego domku i uczyłam się. Usłyszałam na zimnych,
kamiennych stopniach zbliżający się stukot szpiczastych trzewików. Zdziwiło mnie to, bo do północy
została jeszcze godzina, a Lizzie spodziewałam się dopiero o świcie - poszła na spotkanie z resztą
kręgu Malkinów.
W chwili, gdy znalazła się w zasięgu światła świecy, oderwałam wzrok od książki. Lizzie nie
wyglądała wcale źle - miała ciemne i wielkie oczy, ale często się krzywiła, cały czas mamrotała pod
nosem, głównie zaklęcia i przekleństwa, i widziałam, że jest w paskudnym nastroju, bo kąciki jej ust
drżały.
- Dosyć już czytania. Ruszamy do Bury - oznajmiła. Był środek nocy i nie ucieszyły mnie te wieści.
Konałam ze zmęczenia, marzyłam o tym, żeby się jak najszybciej położyć.
- Gdzie to jest? - spytałam.
- 23 -
- To wioska niedaleko na północ od Ramsbottom.
O Ramsbottom też nigdy nie słyszałam. Całe życie spędziłam w okręgu Pendle i nie znałam
dalszych okolic Hrabstwa.
- Czeka nas praca, mroczna praca - syknęła Lizzie - misja od kręgu. Ciągnęłyśmy słomki, cała
trzynastka, moja była najkrótsza. Wiedźma zabójczyni jest zajęta czymś innym, toteż ja muszę to
zrobić. Zabiję stracharza. Zasłużył sobie na śmierć, o tak. Wcześniej go przeklęłyśmy, lecz jakoś
zdołał przeżyć. Zbyt długo wtrąca się w nasze sprawy i teraz dostanie to, na co zasłużył.
Lizzie musiała dostrzec niechęć na mojej twarzy, bo skrzywiła się wrednie.
- No dobra, dziewczyno! Za dużo już zwłóczyłaś. Wstawaj, już, bo pożałujesz, że cię matka
urodziła!
Tupnęła nogą. W najciemniejszych kątach pomieszczenia - miejscach, do których nie dosięgał
migotliwy płomyk świecy, natychmiast zaczęły nabierać kształtów paskudne, rozedrgane stwory o
licznych mackach i ostrych zębach.
To były larwiaki z Mroku - nowo narodzone stwory, wciąż próbujące zrozumieć, kim są i jakie jest
ich miejsce. Lizzie potrafiła je przywołać i zmusić do posłuszeństwa, i świetnie sobie z nimi radziła: w
większej masie mogły przerazić, torturować, a nawet zabić. Zadrżałam. Lizzie uwielbiała napuszczać
je na mnie - wiedziała, jak bardzo boję się larwiaków. Gdy zrobiła to po raz pierwszy, opowiedziała mi
historię młodej dziewczyny z klanu Malkinów, którą zabiły. Szkoląca ją wiedźma była stara i nieco
zapominalska - przywołała larwiaki, by ukarać dziewczynę za przypalenie grzanki, a potem kompletnie
o nich zapomniała. Była też głucha, więc nie słyszała krzyków, a kiedy w końcu poszła poszukać
dziewczyny, spóźniła się. Larwiaki wyżarły biedaczce cały mózg, do czysta. Z oczu zostały dwa puste
otwory, całe ciało znaczyły pokrwawione dziury w miejscach, w które wgryzły się larwiaki, nim w końcu
się najadły i wylazły z ciała.
Dlatego tak właśnie bardzo się bałam. Gdybym natychmiast nie wstała, najsilniejsze z nich
podeszłyby bliżej i zaczęły drapać i skubać. Musiałabym mocno zamknąć usta i zacisnąć nos, by się w
niego nie wcisnęły. Ale wtedy próbowałyby wkręcić mi się do uszu... Brakowało mi rąk, by wszystkie
odpędzić, ból byłby coraz gorszy i gorszy, a mnie ogarniałaby coraz większa panika. Paskudne
przeżycie, a szczerze wierzyłam, że gdybym dostatecznie rozzłościła Lizzie, któregoś dnia ta mogłaby
odejść i zostawić mnie im na pożarcie.
Zamknęłam zatem grimoire, najstarszą należącą do Lizzie księgę zaklęć, wstałam i wsunęłam
taboret pod stół. Gdy larwiaki zaczęły znikać, zdmuchnęłam świeczkę i wspięłam się po schodach.
Ruszyłyśmy zabić stracharza i wcale mi się to nie podobało. Działo się to na długo przed tym, nim
spotkałam Johnna Gregory'ego, mistrza Toma Warda. Wówczas znałam jedynie traktujące o nich
bajki czarownic - stracharze to nasi wrogowie, walczący z duchami, widmami, boginami i bezecnymi
wiedźmami, jak Lizzie. Wierzyłam, że wpadnięcie w ich ręce to najgorsze z możliwych nieszczęść.
Niektórzy wrzucali nas do jam i zostawiali, abyśmy gniły przez resztę swego żałosnego życia. Inni
wycinali nam serca i pożerali je, żebyśmy już nigdy nie mogły powrócić z martwych.
Wiedziałam, że niektórzy stracharze radzą sobie w swym fachu lepiej od innych. Jeśli ten wtrącił się
w sprawy kręgu Lizzie, najniebezpieczniejszego w Pendle, bez wątpienia był człekiem odważnym i
dobrze wiedział, co robi. Może specjalizował się w rozprawach z czarownicami? W takim przypadku
na pewno będzie miał srebrny łańcuch i mnóstwo dołów na uwięzienie ofiar.
Nie zachwycała mnie myśl o spędzeniu reszty życia w dole, o nie! Ale nie miałam wyboru,
podążyłam zatem za Lizzie w noc.
Lizzie wyraźnie się spieszyła: wyruszyłyśmy na północ całkiem szybko i z trudem dotrzymywałam
jej kroku. Lecz tuż przed świtem zatrzymałyśmy się w lesie, by przeczekać dzień. Byłam zmęczona,
toteż ucieszyłam się, że Lizzie pozwoliła mi spać aż do zmierzchu, kiedy to posłała mnie, bym złapała
parę królików. Byłam w tym dobra - od dzieciństwa umiałam nastawiać wnyki, potrafiłam też rzucić
urok na królika. Jeśli szepnąć do nich dokładnie jak należy, same wchodzą nam w ręce.
Złapałam dwa i wróciwszy, przekonałam się, że rozpaliła już ogień, zabrałam się zatem za
przygotowywanie kolacji. Czasami Lizzie wolała surowe mięso - przepadała zwłaszcza za szczurami -
lecz teraz chętnie zgodziła się, abym upiekła królika na rożnie.
- Masz szczęście, że zabrałam cię ze sobą, dziewczyno - oblizała palce. - Niewiele z nas mogło
oglądać, jak stracharz dostaje co jego.
- Jak zamierzasz go załatwić, Lizzie? - spytałam.
- 24 -
Ciągle wyobrażałam sobie stracharza, który chwyta mnie i grzebie żywcem w jamie, gdzie będę
musiała żywić się ślimakami, pomrowami i szczurami, by przetrwać. Lizzie nauczyła mnie zaklęcia
przywołującego szczura, ale wiedziałam, że nigdy nie zdołam się zmusić, by zjeść go na surowo.
- Jest wiele sposobów, dziewczyno. - Choć raz Lizzie ucieszyło moje zainteresowanie. -
Mogłybyśmy spróbować go przekląć, ale to sposób powolny, a stracharze, jako siódmi synowie
siódmych synów, dysponują pewną odpornością. Musimy zatem się zbliżyć i zrobić to w trudniejszy
sposób. Najlepiej, gdyby ktoś inny załatwił to za nas.
- A kto by to zrobił? - spytałam. - Może rzucisz na kogoś zaklęcie?
Istniały czary, zmuszające ludzi do uczynienia czegoś wbrew ich woli, zwłaszcza mężczyzn. Nad
mężczyzną znacznie łatwiej zapanować niż nad kobietą, a Lizzie prócz okrucieństwa miała też
osobliwe poczucie humoru - zwłaszcza w stosunku do mężczyzn. Na północ od wioski Sabden
mieszkał pewien młynarz, potężny człek o ramionach bardziej owłosionych niż głowa. Za każdym
razem, gdy tamtędy przechodziłyśmy, kazała mu uganiać się tam i z powrotem na czworakach i
szczekać jak pies.
- Po co marnować zaklęcie, skoro mogą nas wyręczyć wrogowie stracharza? - warknęła.
- A znamy jakichś jego wrogów, którzy mieszkają w pobliżu?
Bez wątpienia w Pendle miał ich wielu, ale tu byłyśmy obce.
- Owszem, dziewczyno, choć nie osobiście, jedynie nazwiska. Annie Cradwick i Jessie Stone -
słyszałaś o nich kiedyś? - Pokręciłam głową. - Nie dziwota, obie były na tyle głupie, by wyjść za mąż i
zmienić nazwiska. Ale pierwotnie pochodzą z Pendle, a po śmierci swoich mężów znów zaczęły
praktykować sztukę. Ten stracharz złapał je obie i zabił w ciągu miesiąca, teraz tkwią uwięzione w
grobach w jego ogrodzie. Po uwolnieniu dwie martwe wiedźmy z radością załatwią za nas sprawę.
Znów ruszyłyśmy na południe i parę godzin przed świtem dotarłyśmy na przedmieścia Bury. Mimo
ciemności Lizzie bardzo szybko znalazła dom stracharza - mieszkał milę na wschód od wioski, przy
wąskiej polnej dróżce. Dowiedziałam się, iż członkinie kręgu szpiegowały go na zmianę, wypatrując
słabości, ale dom z całą pewnością do nich nie należał. Jak zauważyła Lizzie, Jego jedyną wadą było
to, iż dało się spojrzeć nań z góry z pobliskiego wzgórza. Tam właśnie usiadłyśmy obie, ukryte w
krzakach i długiej trawie na szczycie.
Dom stracharza miał dwa piętra i rozległy ogród, otoczony kamiennym murem z tylko jedną dużą
bramą. W ogrodzie rósł niewielki zagajnik; gdzieś pod gałęziami drzew leżały groby obu czarownic.
W oknach nie płonęło żadne światło, czuwałyśmy jednak aż do wschodu słońca, a potem spałyśmy
na zmianę, głównie Lizzie. Choć cały dzień gapiłyśmy się na dom z takim napięciem, że aż rozbolały
nas oczy, wciąż nie dostrzegłyśmy żadnych oznak życia.
- Musiał wyjechać - oznajmiła Lizzie, gdy słońce zaczęło zachodzić. - Damy mu jeszcze godzinę, a
potem zejdziemy i rozejrzymy się.
- Czy mam najpierw złapać nam parę królików? - spytałam. Konałam z głodu.
Lizzie pokręciła głową.
- Najpierw praca, potem posiłek! - warknęła.
- Jak się nazywa ten stracharz?
- Jak się nazywa? A jakie to ma znaczenie, dziewczyno? Wkrótce zginie, a tam, dokąd się uda, nie
będzie potrzebował imion.
- Nawet na nagrobku? - zdziwiłam się.
Lizzie parsknęła.
- Kiedy te wiedźmy dopadną go w swoje zęby i szpony, nie zostanie z niego nic, co można by
pochować. Obie łakną zemsty. Spędziły wiele lat w zimnej, mokrej ziemi.
Godziny piynęły szybko, widziałam jednak, że Lizzie się denerwuje. Czarownice takie jak ona z
daleka potrafią wywęszyć nadchodzące niebezpieczeństwo i z łatwością nauczyłam się tej sztuki.
Prawdę mówiąc, w skrytości ducha uważałam, że jestem w tym lepsza od Lizzie, ale na stracharzy to
nie działa, bo są siódmymi synami siódmych synów. Wiedziałam zatem, iż obawia się, że mógłby
wrócić, kiedy zejdziemy do jego ogrodu.
Zapadł zmrok, lecz niebo było bezchmurne, a w górze płonął rogaty księżyc, rzucając dość
srebrnego blasku, abyśmy swobodnie widziały. W końcu Lizzie poprowadziła nas do muru. Bramę
zrobiono z żelaza, którego dotyk zadaje wiedźmom ostry ból, więc wiedziałam, że nie zechce się na
nią wdrapać. Posłała mi złośliwy uśmiech i skinieniem głowy wskazała kamienne ogrodzenie.
- No przełaź, dziewczyno, szybko. Kiedy sprawdzisz, że jest bezpiecznie, zawołaj!
- 25 -
Joseph Delaney Alice Cykl: Kroniki Wardstone Tom 12 Tytuł oryginalny: Spook’s: Alice Przełożyła: Paulina Braiter Rok pierwszego wydania: 2013 Rok pierwszego wydania polskiego: 2015 - 1 -
Spis treści: Rozdział 1. Musisz zapłacić...............................................................................................................................................................3 Rozdział 2. Krecz...............................................................................................................................................................................8 Rozdział 3. Jakiż to stwór.................................................................................................................................................................10 Rozdział 4. Kraina skelta..................................................................................................................................................................14 Rozdział 5. Zasępieni zmarli............................................................................................................................................................16 Rozdział 6. Drapieżcy i ofiary...........................................................................................................................................................20 Rozdział 7. Jak to się wszystko zaczęło?........................................................................................................................................23 Rozdział 8. Pierwsze blizny..............................................................................................................................................................27 Rozdział 9. Niechętna dusza............................................................................................................................................................30 Rozdział 10. Krwawe plamy.............................................................................................................................................................32 Rozdział 11. Czy trzeba ci krwi?......................................................................................................................................................36 Rozdział 12. Betsy Gammon............................................................................................................................................................41 Rozdział 13. Okropieństwo..............................................................................................................................................................46 Rozdział 14. Co można począć?.....................................................................................................................................................50 Rozdział 15. Elżbieta od kości!........................................................................................................................................................53 Rozdział 16. Taniec śmierci.............................................................................................................................................................56 Rozdział 17. Ty głupia......................................................................................................................................................................59 Rozdział 18. Mroczny księżyc..........................................................................................................................................................61 Rozdział 19. Stara nieprzyjaciółka...................................................................................................................................................63 Rozdział 20. Szeroko otwarta paszcza............................................................................................................................................66 Rozdział 21. Nowe niebezpieczeństwo............................................................................................................................................69 Rozdział 22. Kości Belzebuba..........................................................................................................................................................72 Rozdział 23. Krwawe oko.................................................................................................................................................................75 Rozdział 24. Sala tronowa...............................................................................................................................................................78 Rozdział 25. Próby...........................................................................................................................................................................80 Rozdział 26. My, silne......................................................................................................................................................................85 Rozdział 27. Pajęczy demon............................................................................................................................................................89 Rozdział 28. Biedna, dzielna Thorne...............................................................................................................................................92 Rozdział 29. Jądro ciemności..........................................................................................................................................................93 Rozdział 30. Dobre i złe wieści........................................................................................................................................................95 * * * NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE... KAMIENIEM STRAŻNICZYM - 2 -
Piekło ma wiele nazw. Niektórzy nazywają je Światem Podziemi. Inni Hadesem albo Otchłanią. My, czarownice, zwiemy je po prostu „Mrokiem”. To nasz początek i nasz koniec. Dla Marie Rozdział 1. Musisz zapłacić. Kiedy pierwszy raz spotkałam Toma Warda, ucznia stracharza, uczyłam się na wiedźmę, o tak. Powinniśmy zostać wrogami, lecz po bardzo niepewnym początku w końcu się zaprzyjaźniliśmy. Pomagałam mu i walczyłam z Mrokiem u jego boku. To wtedy poznałam straszliwą prawdę o swoim pochodzeniu - jestem jedną z córek Złego, a Koścista Lizzie to moja prawdziwa matka. Nadal jednak pomagałam Tomowi i staremu Gregory’emu, stracharzowi. Mimo swojego pochodzenia nie mogłam przejść na stronę Mroku. Razem walczyliśmy ze Złym, pomagała nam też Grimalkin, wiedźma zabójczyni, i w końcu zadaliśmy straszliwy cios: odcięliśmy mu głowę, a ciało przybiliśmy srebrnymi włóczniami, by pozostał uwięziony w martwej skórze. Wiedząc, że jego słudzy będą bezlitośnie ją ścigają, Grimalkin rzuciła się do ucieczki z głową Złego owiniętą w skórzaną torbę. Walczyła z każdą istotą, która stanęła jej na drodze. Wiedziałam, że to kwestia czasu, nim zostanie schwytana - nawet potężna wiedźma zabójczyni nie zdołałaby pokonać tak wielu mrocznych stworów. Zabiwszy Grimalkin i odzyskawszy głowę, zabiorą ją do Irlandii i połączą z resztą ciała Złego. Wówczas znów będzie mógł swobodnie poruszać się po świecie i rozpocznie się nowa era ciemności i grozy. Tylko jedno może go powstrzymać - istnieje jeden sposób, by zniszczyć go na zawsze. W następne święto zmarłych, od którego dzielą nas niecałe cztery miesiące, mój przyjaciel Tom Ward musi o północy odprawić rytuał ofiarny. Rytuał wymaga użycia trzech kling zwanych mieczami bohaterów. Tom ma już dwie z nich, trzecią jednak ukryto w Mroku i to ja muszę ją odzyskać. Szczegóły rytuału przekazała mu jego własna matka, pierwsza i najpotężniejsza ze wszystkich lamii. Zginęła w Grecji, walcząc z Ordyną, jedną ze starych bogów, lecz jej duch zachował swą siłę i próbowała nam pomóc rozprawić się ze Złym. Ale Tom ukrył przede mną część rytuału; sama musiałam ją odkryć… Chodzi o ofiarę. Musi mieć na podorędziu chętną ofiarę. Ktoś musi zginąć. Tom ma poświęcić osobę, którą kocha najbardziej ze wszystkich. Czyli mnie. Ruszyłam zatem w Mrok, by odzyskać sztylet zwany Posępnym - ostrze, które mnie zabije. - 3 -
Jest tylko jedna rzecz gorsza od Mroku, mam rację? To, co kryje się w jego wnętrzu - stwory nazywające go domem… * * * Trafiło tam mnóstwo moich wrogów - zwolenników Złego. Zamaskowałam się zatem z użyciem najpotężniejszej znanej mi magii. Nie byłam pewna, czy to wystarczy. Magia wywodzi się właśnie z Mroku, ojczyzny starych bogów. A ja byłam sama. Już raz odwiedziłam Mrok - porwana przez Złego. Każdy ze starych bogów ma w Mroku swój dom - osobiste królestwo, należące wyłącznie do niego - i jeden z nich mi pomógł. Sprowadził z powrotem na ten świat, o tak. Pan, podobnie jak inni, pragnie, by zostawiono go w spokoju i niechętnie wita intruzów. Gdybym znalazła drogę do jego królestwa, nie czekałby tam na mnie żaden z moich wrogów. Oczywiście, nie miałam gwarancji, że on sam nie zniszczyłby mnie w zemście za wtargnięcie. Pan ma dwa aspekty, dwie różne postaci. Jedna jest tak straszna, że większość ludzi popada w obłęd spojrzawszy w jego oblicze; mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała jej oglądać. Druga postać to ta, z którą pragnęłam porozmawiać. Dostanie się do królestwa Pana nie powinno być trudne, dysponowałam bowiem potężną magią. Pan zazwyczaj mieszka w Mroku, ale jest także bogiem natury. Jego dom nigdy nie leży zbyt daleko od naszego świata. Każdy, kto samotnie przebywał w lesie, wyczuwał jego obecność. Czasami wokół zapada cisza i bezruch, i wszystko, co żyje, zdaje się powstrzymywać oddech. W poszyciu nic nie szeleści, nie wieje najlżejszy wietrzyk, czuje się tylko obecność czegoś gigantycznego i niewidzialnego. To oznacza, że Pan jest w pobliżu. Wybrałam zatem lasek na południowy wschód od Chipenden, niedaleko rzeki Ribble. Gdybym faktycznie zdołała wrócić bezpiecznie ze sztyletem, nie musiałabym długo wędrować, by znów odnaleźć Toma Warda. Znalazłam samotne miejsce, usiadłam w długiej trawie i oparłam się wygodnie plecami o pień drzewa. Bałam się, cała dygotałam ze strachu, zaczęłam zatem oddychać powoli, głęboko, by się uspokoić. Potem zaczekałam na właściwy moment. Nadszedł tuż przed zmierzchem. Wszystko wokół ucichło i znieruchomiało; wiedziałam, że tak będzie. W pobliżu przebywał Pan. Zupełnie jakby stał tuż za zasłoną, tak blisko, że mogłam go dotknąć. Przywołałam swoją magię i spróbowałam wniknąć do jego krainy. Okazało się to znacznie trudniejsze, niż oczekiwałam - dopiero po bardzo długim czasie znalazłam drogę. Zupełnie jakbym szukała maleńkiego zamka w wielkich drzwiach, mając zasłonięte oczy. Wciąż nie mogłam znaleźć wejścia, opierało się wszelkim moim wysiłkom tak długo, iż sądziłam już, że się nie uda. I wtedy nagle znalazłam się tam i zalała mnie fala uczuć: mieszanina radości z powodu sukcesu, niepokoju po dotarciu do krainy Pana i odrobiny lęku. Stałam niedaleko jeziora, jarzącego się ostrym zielonym blaskiem. Niebo nade mną było ciemne, wiedziałam więc, że nie jest to odbite światło. Wszystko wokół jaśniało tą samą zielenią - nawet pnie drzew. Zieleń to kolor natury. Kolor Pana. Na brzegu rzeki rosły wysokie trzciny, za nimi, po drugiej stronie cienkie, młode jesiony, wszystko jednak trwało w bezruchu. Nic się nie poruszało oprócz mojej piersi, wznoszącej się i opadającej gwałtownie. Trzy razy odetchnęłam głęboko, próbując spowolnić szalejące serce. Musiałam zachować spokój. Tuż za drzewkami zaczynał się las, wysokie, liściaste drzewa z gatunku, którego nie rozpoznałam. Pokrywające je kwiaty sugerowały wczesną wiosnę - nie były jednak białe ani różowe, ale również zielone. Zupełnie jakby las żył i słuchał mojego urywanego oddechu i łomotania serca. Słowo „panika” wywodzi się od imienia Pana. Mówią, że jeśli pojawi się w swej strasznej postaci, jego przybycie poprzedza obezwładniająca groza. Niewielu przeżyło, by móc o tym opowiedzieć. Czy teraz zbliżał się do mnie w tym właśnie swoim aspekcie? Jeśli tak, to nie odczuwałam grozy. W tym momencie usłyszałam z dali wysoką, piskliwą melodię. Czyżby to Pan w swej dobrotliwej postaci grał na trzcinowej fletni? Pozostała mi tylko nadzieja. - 4 -
Okrążyłam zatem zielone jezioro, przecisnęłam się przez gąszcz młodych drzewek i znalazłam się w lesie. Pospieszyłam w stronę, z której dobiegała muzyka, i wkrótce ujrzałam szeroką polanę, gęsto porośniętą paprociami. Jej środek udeptało wiele stworzeń: zające, króliki, szczury, myszy, nornice, parę borsuków i rudy lis z puchatą kitą; gałęzie w górze uginały się od ptaków. Wszystkie milczały i w bezruchu słuchały zafascynowane, wpatrując się w źródło owej cudownej muzyki. Pan, wyglądający niczym młody, blady chłopiec o jasnych włosach, siedział na pniu, grając na trzcinowym flecie. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam. Zdawało się, że ma na sobie strój spleciony z trawy, liści i kory, jego twarz przypominała ludzką, lecz uszy, wystające spomiędzy długich, potarganych włosów, były wydłużone i szpiczaste. Zauważyłam też zielone paznokcie u bosych stóp, tak długie, że spiralami zakrzywiały się ku górze. Stary bóg spojrzał na mnie i przestał grać, tym samym łamiąc czar muzyki. Leśne stworzenia umknęły, ptaki wzbiły się w niebo tak szybko, że gałęzie nad nami zaczęły tańczyć. Po chwili zostaliśmy sami. Zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i jego twarz zaczęła zmieniać się w coś groźnego i zwierzęcego. Poczułam lodowaty dreszcz strachu. Jeszcze kilka sekund i chłopiec zniknie, a ja będę musiała stawić czoło drugiemu złowrogiemu aspektowi boga. - Proszę! Proszę! - zawołałam. - Jestem Alice, pamiętasz mnie? Raz już mi pomogłeś. Proszę, wysłuchaj mnie. Nie chciałam cię przecież urazić, o nie! Ku mojej uldze zmiana ustała i powoli odwróciła się tak, że znów patrzyłam na chłopca - choć twarz miał bardzo poważną, bez cienia uśmiechu. Potem wykrzywił ją grymas gniewu. - Na zbyt wiele sobie pozwalasz - warknął. - Wyjaśnij, dlaczego nie powinienem porazić cię z miejsca? - Nie mam złych zamiarów - odparłam. - Przepraszam, że wtargnęłam tu bez zezwolenia. Raz już mi pomogłeś, o tak, i jestem ogromnie wdzięczna, a teraz znów potrzebuję twojej pomocy. Muszę przynieść coś z mroku, a to najbezpieczniejsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. Mam tu wielu wrogów, ale wiem, że nie odważą się tu przybyć ze względu na ciebie. - Ale ty się odważyłaś! I musisz zapłacić za taką bezczelność! - Zapłacę, co tylko zechcesz, jeśli tylko nie odbierzesz mi życia. Nie boję się śmierci - wszyscy kiedyś musimy umrzeć - ale muszę oddać je komuś innemu. Moje życie ma zostać złożone w ofierze. Pomóż mi, proszę. Muszę znaleźć sztylet, ukryty pod tronem Złego. Wskaż mi tylko granicę jego królestwa i pozwól później znów tędy uciec… Tylko o to proszę. Pan wyglądał na zaintrygowanego. - A czemu tak ci zależy na odzyskaniu tego sztyletu? Dzięki postrzeganiu dowiedziałam się, że mam zostać złożona w ofierze, lecz później, kiedy Tom Ward leżał nieprzytomny, dochodząc do siebie po walce z Siscoi, wampirzym bogiem, wyjęłam mu list z kieszeni i przeczytałam kilka razy, by dobrze wszystko zapamiętać. Nie widziałam powodu, aby teraz nie powtórzyć tego bogu - ostatecznie wiedział już, jak skrępowaliśmy Złego. To właśnie osłabienie jego mocy pozwoliło Panowi powrócić do świata w górze. - Potrzebne nam trzy święte przedmioty do rytuału, który na zawsze zniszczy Złego: miecze bohaterów wykute przez starego boga kowala. Tom Ward musi je mieć przy sobie, kiedy go odprawi. - Wiem o tych klingach - odrzekł Pan. - Zadały ludziom wiele cierpienia i nieszczęść. Który z nich ukryto w ciemności? - Tom ma już Klingę Przeznaczenia i Rębacza Kości. Ten, po którego mnie tu przysłano, nazywa się Posępny - wyjaśniłam. - Ach, ale Brzeszczot Smutków to zdecydowanie najgorszy z całej trójki. Dla ludzkości byłoby lepiej, gdyby nie powrócił do waszego świata. - Lecz dzięki niemu możemy zniszczyć naszego najgorszego wroga! Pan powoli pokręcił głową i przyjrzał mi się z przejmującą litością. - Niemądra ludzka istoto: nie rozumiesz, co się stanie? Może i zdołacie zniszczyć Złego, ale nie Mrok, bo on zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć równowagę ze Światłem. Jeśli zniszczycie obecne zagrożenie, pojawi się nowe. Zabijcie najpotężniejszą istotę z Mroku, a inna zyska w końcu dość mocy, by ją zastąpić. Nie takie słowa pragnęłam usłyszeć. Czy oznaczało to, że poświęcę życie nadaremnie? Ale on mówił o długofalowych skutkach naszych wysiłków, my natomiast musieliśmy rozwiązać sytuację tu i teraz. To, co wydarzy się w odległej przyszłości, miało mniejsze znaczenie. - 5 -
- Jeśli tak będzie, to trudno, nic na to nie poradzę, prawda? Ale zaatakowaliśmy już Złego i mocno go zraniliśmy. Jeśli dojdzie do siebie i odzyska dawne moce, wywrze straszliwą zemstę. Nie mówię tylko o sobie, Tomie i starym Gregorym - ucierpi cały świat. Musimy zatem jakoś go powstrzymać, a rytuał trzeba odprawić w nadchodzące Święto Zmarłych, inaczej będzie za późno. Pan wpatrywał się we mnie bardzo długo, aż zaczęły mi dygotać kolana pode mną. Dysponowałam potężną magią, przez moment zastanawiałam się nawet, czy jej nie użyć, ale wiedziałam, że nie mam szans w starciu z jednym ze starych bogów w samym sercu jego krainy. Mógłby zabić mnie natychmiast, a wówczas wszystko, co uczyniłam, poszłoby na marne. Skinął szybko głową. - Opowiedz mi coś więcej o tym rytuale - polecił. - Trzeba go odprawić na specjalnym wzgórzu w Hrabstwie, zwanym Kamieniem Strażniczym. Należy zbudować tam kuźnię - wyjaśniłam. - Ofierze nie wolno krzyknąć, nieważne jak bardzo będzie cierpieć. Sztylet zwany Rębaczem Kości nosi właściwe miano - to on odetnie jej kości kciuków. Jeśli krzyknie, gdy będą jej odrąbywać palec z prawej dłoni, ofiara pójdzie na marne. Po wrzuceniu kości w ogień to samo spotka lewą dłoń, następnie sztyletem, po który przybyłam, zostanie wycięte serce ofiary i wciąż bijące zostanie ciśnięte w płomienie. - Mówisz „ofiara”, „kości kciuków”, „serce ofiary” jakby należały do kogoś innego, ale ten straszliwy los czeka ciebie. Nie wiesz o tym? - spytał Pan. Skinęłam głową i niezdolna spojrzeć mu w płonące oczy, spuściłam wzrok. - Oczywiście, że wiem. Tylko odsuwając od siebie myśl o tym, mogę znieść tę wiedzę. - I sądzisz, że kiedy nadejdzie właściwa chwila, zdołasz znieść ból? Kiedy odetną ci kości dłoni, ciało może nie posłuchać i krzyknąć. Być człowiekiem, to być słabym - dla was pewne rzeczy są nie do zniesienia. - Postaram się najlepiej, jak umiem - to wszystko, co można zrobić, czyż nie? Pan przytaknął i po raz pierwszy wydawał się mniej rozgniewany. Kiedy odpowiedział, jego głos zabrzmiał łagodniej. - Może jesteś niemądra, ludzka istoto, ale też odważna. Przeprowadzę cię przez swoje ziemie i wskażę następny etap twojej podróży. Wędrowaliśmy w milczeniu, Pan wyprzedzał mnie o pięć kroków, maszerując pośród drzew. Wokół zalegała cisza, miałam wrażenie, że maszerujemy bez końca, w Mroku bowiem trudno ocenia się upływ czasu. I to mnie niepokoiło. Ze swej ostatniej wizyty wiedziałam, że czas zachowuje się tu inaczej: zdawało mi się, że spędziłam wiele lat w niewoli u Złego, lecz po powrocie na ziemię odkryłam, iż minęły jedynie tygodnie. Wiedziałam, że równie dobrze może wydarzyć się coś odwrotnego. Czas w Hrabstwie mógł płynąć szybciej, a od Święta Zmarłych dzieliły nas zaledwie cztery miesiące. Nawet gdyby udało mi się odzyskać sztylet, mogę wrócić za późno. Las powoli zaczynał rzednąć, wielkie, pradawne drzewa ustępowały miejsca młodszym oraz zaroślom. Dokładnie przed nami widziałam coś, co przypominało rozległą równinę, którą przecinała ścieżka, zaczynająca się tuż za ostatnim drzewem. Poza zasięgiem zielonego blasku lasu w krainie panowała ciemność - prócz wąskiej ścieżki, ułożonej z małych, białych kamieni. - Tutaj muszę cię zostawić - oznajmił Pan. - Podążaj białą ścieżką przez otchłań, leżącą pomiędzy królestwami. Zaprowadzi cię do następnego. - Na terytoria Złego? - spytałam. Pan pokręcił głową. - Któż może rzec? Krainy Mroku nieustannie się przesuwają i zmieniają położenie względem siebie. Nic nie zostaje długo takie samo. Jeśli jednak zdołasz jeszcze tu trafić, pomogę ci wrócić do twojego świata. Przybyłaś jednak do mego królestwa bez zaproszenia, pamiętaj zatem, że nim odejdziesz, zażądam, byś zapłaciła za to zuchwalstwo. Jeszcze przez moment wpatrywałam się w ścieżkę. Kiedy odwróciłam się, by spytać Pana, jaka będzie cena, już zniknął. Stałam bez ruchu, ale zielone drzewa oddalały się. Na moich oczach las skurczył się szybko, aż w końcu wydawał się nie większy niż księżyc na ziemi. Chwilę później rozmiarami dorównywał gwieździe, a potem zupełnie zniknął. Czy naprawdę zmalał, czy też po prostu odsunął się ode mnie? Nie potrafiłam stwierdzić. - 6 -
Zostałam sama, a wszędzie wokół niepodzielnie władała ciemność. Powęszyłam trzy razy, szukając zagrożenia. Uznawszy, że nic mi nie grozi, weszłam na ścieżkę i ruszyłam naprzód. Każdemu ostrożnemu krokowi szpiczastych trzewików towarzyszył głośny chrzęst kamieni. Droga była idealnie prosta, z każdą chwilą coraz mniej wyraźna, aż w końcu w dali stawała się zaledwie cieniutką kreską. Widziałam tylko białe kamienie. Przyspieszyłam kroku, maszerując naprzód. I znów z trudem oceniałam upływ czasu, nie wiem zatem, jak długo tak szłam, gdy gdzieś po lewej usłyszałam odległe wycie. Brzmiało jak zew myśliwski wilka bądź też innego wielkiego drapieżnika. Z nagłym niepokojem jeszcze przyspieszyłam kroku, wytężając słuch. Znów uświadomiłam sobie, z jak głośnym chrzęstem moje stopy uderzają o kamienistą ścieżkę. Jeśli to naprawdę wilk i nadal mnie nie wywęszył, z pewnością zwabi go odgłos kroków? Postanowiłam iść dalej obok ścieżki, nie po niej. Kiedy jednak spróbowałam z niej zejść, mój lewy but nie natrafił na żaden opór - niczego tam nie było, nawet ziemi. Pan wspomniał, że między krainami rozciąga się otchłań. A czymże jest otchłań, jeśli nie wielką pustką, bezdenną przepaścią? Lecąc naprzód w mrok rozpaczliwie przekręciłam się i zdołałam upaść z powrotem na ścieżkę. Potem, cudem uniknąwszy katastrofy, z gwałtownie walącym sercem uklękłam i spojrzałam w dół. Lewą dłonią sięgnęłam tam i niczego nie poczułam. Cóż mi zatem pozostało? Musiałam iść dalej, trzymając się dróżki. Serce zwolniło do zwykłego rytmu. Do wtóru chrzęstu i zgrzytania maszerowałam dalej, starając się znaleźć najlepsze wyjaśnienie tego, co zaszło. Albo ziemia zniknęła, albo też cała ścieżka w jakiś sposób wzniosła się w górę - a w takim razie co ją podtrzymuje? Łowiecki zew zabrzmiał znowu, tym razem znacznie bliżej, ale z dołu. Faktycznie zatem zostawiłam pod sobą grunt. Na razie byłam bezpieczna - chyba że stwór w jakiś sposób zdoła dostać się na ścieżkę. Wkrótce znów usłyszałam wycie - tym razem bliżej - i natychmiast ogarnął mnie lęk. Czy już natrafił na mój trop? Szłam teraz szybko, zastanawiając się, jakie stworzenie mnie ściga. Czy na mnie poluje? Czy to jakiś demon? Obejrzałam się i w dali dostrzegłam coś pędzącego ku mnie na czterech łapach. Przypominało niewielkiego psa, ale może sprawił to fakt, iż wciąż dzieliła nas spora odległość. Tak naprawdę nie miałam pojęcia o jego rozmiarach. Puściłam się biegiem. Trudno było poruszać się zbyt szybko na tych kamieniach, pośliznęłam się i o mało nie upadłam na twarz. Zaryzykowałam kolejne spojrzenie i natychmiast tego pożałowałam. Stwór, który mnie ścigał, wydawał się teraz bardzo duży, bardziej podobny do wilka niźli psa; doganiał mnie z każdą sekundą. Jego pysk miał w sobie coś osobliwego. Owszem, przypominał zwierzęcy pysk wilka, był jednak podstępny, przebiegły, niemal ludzki. Nagle pojęłam dokładnie, co mnie ściga. To był krecz, stwór stworzony przez czarownice, by doścignąć i zabić Grimalkin, dźwigającą głowę Złego. Spłodzony przez demona Tanakiego, dysponował ogromną mocą regeneracji i stopniowo nabierał coraz więcej sił, ucząc się z każdego kolejnego starcia z wiedźmą zabójczynią. Jedną z jego broni stanowiła śmiertelna trucizna - osłabił nią Grimalkin tak bardzo, że tylko z pomocą mojej magii wiedźma zdołała go w końcu zabić. Teraz na nowo istniał w Mroku. A ja byłam jego celem. Miałam nadzieję przekraść się przez Mrok niepostrzeżenie, spotykając tylko Pana. Cóż za głupota! Tutejsze stwory zachowywały czujność, a ten już mnie znalazł. Nie chciałam posłużyć się magią - nie była niewyczerpana, a może się zdarzyć, że będzie mi jeszcze potrzebna i nie tylko… Każde użycie mrocznej magii przybliżało mnie do zostania prawdziwą bezecną wiedźmą o okrutnym, kamiennym sercu. To właśnie martwiło mnie najbardziej. Ale w tym przypadku nie miałam wyboru. Postanowiłam oszczędzać swą moc i wykorzystać jedynie minimum. Wysiliłam wolę i ścieżkę zasnuła gęsta mgła, tak że nie widziałam już krecza. Dodałam do tego zaklęcie mylące. Nie wiedziałam, czy w ogóle zadziała na podobnego stwora, lecz po paru sekundach znów zawył - nie tryumfalnie i okrutnie, jak przystało łowcy, lecz żałośnie i ze zdumieniem. Nie potrafiłam orzec, jak długo pozostanie oszołomiony, znów zatem pobiegłam, aż w końcu mgła i krecz zostały daleko w tyle. Wkrótce pojawił się nowy powód do niepokoju, gdy pojęłam, iż w dali widzę koniec ścieżki. Biała linia kamieni po prostu się urywała, za nią leżała wyłącznie ciemność. - 7 -
Co, jeśli pozostanę uwięziona w przestrzeni między krainami? Czy ścieżka zaczynała się i kończyła pustką? W końcu przed sobą ujrzałam mroczne, skalne urwisko i zrozumiałam, że biała ścieżka jednak się nie kończy: po prostu znikała w wylocie niewielkiej jaskini. Czy to była brama do następnego królestwa? Wewnątrz płonęło żółte światło. Jeśli się nie myliłam, rzucał je migoczący płomyk świecy. Do kogo należała? Ostrożnie zbliżyłam się do wejścia i przystanęłam, zaglądając do środka. Spojrzała na mnie para lśniących, szafirowych oczu. Ujrzałam dziewczynę mniej więcej w moim wieku. Przycięte krótko czarne włosy okalały twarz, na której lewym policzku widniał niewielki tatuaż przedstawiający niedźwiedzia. Dziewczyna siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, unosząc ku mnie ręce. Okaleczono je - kapała z nich krew i natychmiast dostrzegłam dlaczego. W miejscu kciuków widniały dwie paskudne rany. - Ty musisz być Alice - powiedziała. - Ja nazywam się Thorne. Rozdział 2. Krecz. Thorne była dziewczyną, którą Grimalkin szkoliła na wiedźmę zabójczynię. Nigdy się nie spotkałyśmy; czarownica ukrywała jej istnienie przed większością ludzi, ale wiedziałam o niej wszystko, a zwłaszcza to, jak zginęła. Zamordowali ją słudzy Złego na skraju Wiedźmiego Jaru. Jeszcze za życia odcięli jej kciuki. Oczy, przyglądające mi się z taką powagą, były zaskakująco łagodne, lecz gibkie ciało opasane licznymi rzemieniami, z których zwisały najróżniejsze klingi, świadczyło o tym, iż mam do czynienia z wojowniczką. - Wiesz, że coś cię ściga? - spytała. - Tak. To chyba krecz - odparłam. - Zatrzymałam go magią, ale nie podziała zbyt długo. Stwór znajdował się już poza zasięgiem śmierci. Jak można go powstrzymać? Zupełnie jakby usłyszał, że o nim rozmawiamy, z ciemności dobiegło kolejne wycie, ponownie drapieżne i zwycięskie; dochodziło z bardzo bliska. - Musimy się spieszyć! - Thorne zerwała się z ziemi. - Weź świeczkę i choć za mną. Spojrzałam za nią i przekonałam się, że jaskinia przechodzi w tunel. Thorne odwróciła się ku niemu, ja chwyciłam świecę i pobiegłam śladem dziewczyny. Czasami sklepienie tunelu zniżało się tak bardzo, że musiałyśmy pochylać głowy, nawet pełznąc na czworakach. W pewien sposób dzięki temu czułam się lepiej - jak bowiem krecz zdołałby się przecisnąć przez tak ciasne przejście? Potem jednak na moment trafiałyśmy do grot tak olbrzymich, iż blask świecy nie sięgał powały. Wysoko nad nami wznosiły się półki i wyczuwałam patrzące na nas wrogie, złowieszcze oczy. - Czyje to królestwo? - spytałam wstrząśnięta, gdy mój głos, odbijając się echem, wypełnił podobną przestrzeń. Słysząc to pytanie, Thorne zatrzymała się nagle i odwróciła, przykładając palec wskazujący do ust na znak, bym zachowała milczenie. Z okrutnie okaleczonych dłoni wciąż kapała krew. - Nadal znajdujemy się w miejscu między krainami, ale czasami biała ścieżka ustępuje miejsca tunelom. Jest w nich nieco bezpieczniej - są zbyt ciasne, by pomieścić coś dużego i niebezpiecznego. - 8 -
- W takim razie jak duży jest krecz? Grimalkin mówiła, że rozmiarami dorównuje niewielkiemu koniowi. Zdoła pójść za nami? - Zdoła i pójdzie - odparła Thorne. - Tutejsze prawa rządzące rozmiarem, materią i odległością bardzo różnią się od tych obowiązujących na ziemi. Możliwe, że już nas dogania, ale wielkość to nie najgorsza jego cecha. Spłodził go Tanaki, jeden z ukrytych demonów żyjących w otchłani, on także może nas ścigać. Na szczęście jednak krecz jest zbyt duży, by przedostać się do sieci tuneli. - Czekałaś na mnie? - spytałam. Thorne przytaknęła. - Masz tu nie tylko wrogów, ale i przyjaciół. Dołożę wszelkich starań, by ci pomóc. Ale po co przybyłaś? Żywi nie powinni wkraczać w Mrok. Przez moment zawahałam się. Czy mogłam zaufać Thorne? Potem jednak przypomniałam sobie, jak bardzo Grimalkin wychwalała swoją uczennicę: nigdy nie słyszałam, by wiedźma zabójczyni mówiła o kimś tak ciepło. Poza tym byłam sama w Mroku i nie spodziewałam się pomocy. Dzięki wsparciu dzielnej sojuszniczki, takiej jak Thorne, moje szanse powodzenia znacznie wzrosną. - Muszę odnaleźć królestwo Złego - oznajmiłam. - Pod jego tronem leży sztylet. Można go użyć w specjalnym rytuale, który raz na zawsze zniszczy Złego. Ale co z tobą, Thorne? Skąd wiedziałaś, kiedy przybędę i gdzie mnie znaleźć? - Później porozmawiamy i opowiem ci część z tego, co wiem o Mroku - obiecała Thorne. - Musisz się wiele nauczyć, najpierw jednak trzeba dotrzeć do następnej krainy. Jeśli się nam poszczęści, będzie należała do Złego - wówczas zrobisz co należy i opuścisz to miejsce. Wolałabym usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie, jednakże, choć spędziłam sporo czasu w Mroku jako więzień, to Thorne tu przeżyła. Na razie zatem uznałam, iż najlepiej będzie przyjąć, że wie więcej ode mnie i pozwolić jej prowadzić. Wkrótce dotarłyśmy do końca systemu tuneli i przed sobą znów ujrzałyśmy biegnącą w ciemność nad otchłanią białą ścieżkę. Wyglądała identycznie jak ta, którą przybyłyśmy. Kto wie, może w jakiś sposób zatoczyłyśmy pełny krąg i wróciłyśmy w miejsce, z którego zaczęłam wędrówkę po jaskiniach? Thorne pierwsza wyszła na ścieżkę, zdmuchnęłam zatem świecę i wcisnęłam do kieszeni spódnicy. - Ile czasu trzeba, byśmy dotarły do następnej krainy? - spytałam. Wzruszyła ramionami. - Tu wszystko porusza się i przesuwa. Nie potrafię ci odpowiedzieć. Niezbyt długo przebywam w Mroku. Wiele tutejszych istot znacznie lepiej orientuje się, zwłaszcza demony: mogą dotrzeć z miejsca na miejsce niemal w mgnieniu oka. Było to niebezpieczne i straszne miejsce. Thorne mnie znalazła; skoro jej się udało, równie dobrze może tego dokonać służący Złemu demon. Uznałam jednak, że nie ma sensu rozważać podobnych ewentualności: zajmę się zagrożeniami kiedy już się pojawią. Gdy tak wędrowałyśmy w ciemności, zdawało się, że poza nami dwiema i białą ścieżką nie istnieje nic poza rytmicznym chrzęstem kamyków pod stopami. Trudno było ocenić upływ czasu, zaczęłam zatem liczyć kroki, by się zorientować. Dotarłam niemal do tysiąca, gdy usłyszałyśmy za plecami złowrogie wycie krecza. Zdołał się przedostać przez wąski tunel! Thorne przyspieszyła kroku. Gdy dźwięk znów zabrzmiał, pomknęła naprzód, a ja popędziłam za nią bez chwili wahania. Teraz wycie rozlegało się coraz głośniej i częściej. Stwór nas doganiał. Thorne zatrzymała się gwałtownie i odwróciła, spoglądając przez ramię. Uczyniłam to samo: na razie ledwie było go widać, ale pędził ku nam susami, zbliżając się coraz bardziej. Wkrótce dostrzegłam już szczegóły. Wyglądał tak, jak opisała go Grimalkin - podobny był do gigantycznego wilka - gdy jednak dotarł bliżej, zauważyłam znaczące różnice. Choć biegł, jak się zdawało, na czterech łapach, pierwsze dwie kończyny bardziej przypominały potężne, muskularne ręce, zdolne zgruchotać kości przeciwnika i rozszarpać ciało na krwawe strzępy. Futro miał czarne, ale na potężnym grzbiecie jaśniały srebrzystoszare plamki. W ciele otwierały się sakwy, z których sterczały rękojeści broni, miał jednak także ostre, zatrute szpony. Jedno zadrapanie niemal zabiło Grimalkin; pozostały po nim wciąż nawiedzające ją ataki słabości, podczas których mogła paść ofiarą nieprzyjaciół. Nie chciałam, by to samo spotkało mnie. Byłam gotowa znów użyć magii, ale Thorne miała inne plany. - Zostań za mną, Alice! - poleciła, potem wystąpiła naprzód, by stawić czoło Kreczowi. - 9 -
Ku memu zdumieniu zrzuciła szpiczaste trzewiki i balansując na jednej nodze, sięgnęła lewą stopą do skórzanych pasów przecinających ciało. Chwyciwszy palcami rękojeść, dobyła klingi z pochwy. Teraz krecz pędził wprost ku niej, oczy miał pełne złości i nienawiści, zęby gotowe rozszarpać ciało. Thorne kopnęła gwałtownie i klinga wyfrunęła z jej palców u nogi, odbijając się rykoszetem od czoła bestii i o włos omijając oko. Zmieniła nogi, teraz balansując na lewej. Tym razem to palce prawej stopy wybrały nóż. Podziwiałam jej spokój. Krecz prawie ją dopadł, gdy druga klinga pomknęła naprzód i wbiła się po rękojeść w lewe oko bestii - dokładnie w sam środek celu. Stwór ryknął z bólu i wspiął się na tylne łapy, próbując wyszarpnąć sztylet z oczodołu. W tym momencie Thorne cisnęła nożem po raz trzeci, trafiając w drugie oko. Krew płynęła po pysku krecza, lepiąc futro i skapując z brody. Oślepiony, zamachnął się szaleńczo, dziewczyna jednak uskoczyła. Wyjąc z wściekłości i bólu, stracił równowagę i spadł ze ścieżki. Krzyk cichnął, gdy potwór spadał w otchłań, coraz słabszy i słabszy, aż w końcu przestałyśmy go słyszeć. Szukałam wzrokiem Thorne, by spytać, czy możemy mieć pewność, że z nim koniec, ona jednak minęła mnie w pędzie i pomknęła naprzód. - Szybko! To może sprowadzić jego ojca, demona Tanakiego! Ile sił pędziłyśmy ścieżką, Thorne niosła w okaleczonej lewej dłoni własne buty. Zaimponowało mi to, jak rozprawiła się z kreczem, lecz z tego, co mówiła, teraz groziło nam jeszcze większe niebezpieczeństwo. Tanaki mógł się zjawić w mgnieniu oka: musiałyśmy dotrzeć do następnej sieci tuneli. Teraz widziałam już przed nami kolejne urwisko, ścieżka ponownie znikała w jaskini. Gdy się zbliżyłyśmy, usłyszałyśmy dźwięk, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej niepokojący i przerażający. Zaczął się jako niski grzmot, szybko jednak począł narastać i wkrótce małe, białe kamienie ścieżki zaczęły dygotać, podskakując. - Te dźwięki! To Tanaki! - zawołała Thorne. - Jest wielki - naprawdę wielki - i im bardziej się zbliża, tym będzie głośniej! Do tej pory wibrowały mi już nawet zęby. A potem sklepienie ciemności nad nami rozdarła nagle błękitno-biała błyskawica, towarzyszył jej ogłuszający huk gromu. - Biegnij! Szybko! - krzyknęła Thorne, pędząc z całych sił naprzód. - Błyskawica oznacza, że prawie tu jest! Wciąż nie widziałam Tanakiego, lecz czułam, że zbliża się coraz bardziej. Biegłam zatem tuż za Thorne, przerażona, że w każdej chwili może się zjawić. Wkrótce jednak, ku mej uldze, schroniłyśmy się ponownie w wylocie jaskini. - Na razie jesteśmy bezpieczne. - Thorne osunęła się na kolana. - Ale Tanaki nigdy nie rezygnuje. Będzie na nas polował za każdym razem, gdy wkroczymy na ścieżkę między krainami. Rozdział 3. Jakiż to stwór. Thorne wyglądała na wyczerpaną, z ran po odciętych kciukach nadal kapała krew. Próbowała stanąć, ale nogi ugięły się pod nią i musiała usiąść. - Przepraszam, ale wygląda na to, że potrzebuję chwili odpoczynku. To mnie wiele kosztowało - wyjaśniła. - 10 -
- Nie ma sprawy, odpocznij, póki nie poczujesz się lepiej. To niesamowita sztuczka tak rzucać nożem stopami! - odparłam. Przyglądała mi się przez chwilę. - Musiałam się tego nauczyć. Mogę chwytać sztylety dłońmi, ale nie tak dobrze jak wtedy, gdy miałam kciuki. Poza tym to boli i utrudnia koncentrację. Ale szkoliła mnie Grimalkin i nauczyła improwizować oraz nigdy się nie poddawać. - Musiało być fajnie uczyć się u wiedźmy zabójczyni - rzekłam. - Ja wyciągnęłam gorszy los - mnie uczyła Koścista Lizzie i musiałam znosić dwa lata okrucieństwa i znęcania się. - Nigdy bym z nią nie wytrzymała - oznajmiła Thorne. - Ja też nie! - wykrzyknęłam z uśmiechem. - Nie musiałaś przecież pobierać u niej nauk, prawda? Zwykle nie lubię powracać myślami do czasu, spędzonego z kościaną wiedźmą, a co dopiero o tym mówić, ale słowa Thorne mnie rozdrażniły. - Łatwo ci mówić! - zawołałam gniewnie. - Ale to nie takie proste. Nie chciałam przecież, żeby mnie szkoliła, prawda? Ale Lizzie nie przyjmowała odmowy. Postanowiła nauczyć mnie sztuki i postawiła na swoim. Tak było. - Nie mogłaś uciec? - spytała Thorne. - Próbowałam wielokrotnie, lecz za każdym razem znalazła mnie i zawlokła z powrotem. Kiedy to robiłam, przez wiele dni i nocy znosiłam za karę ból, głód i grozę - wyjaśniłam. - Napuszczała na mnie larwiaki; próbowały wgryźć mi się do mózgu. Larwiaki to nowo narodzone stwory z Mroku, wciąż próbujące zrozumieć, kim są i jakie jest ich miejsce. Mają macki z haczykami i ostre zęby. Mogą wgryźć się człowiekowi w głowę, jeśli nie jest ostrożny, wciskając się do nosa albo do uszu. - Zwykle zatem robiłam, co kazała - podjęłam. - Jeśli Lizzie mówiła: ucz się, to się uczyłam. Straszyła mnie magią, pamiętałam też, jak kaleczyła mnie ostrym nożem. Czasami okropnie bolało, mam blizny na całym ciele, o tak. Zwykle co najmniej raz w tygodniu spuszczała ze mnie krew, żeby użyć jej do zaklęć. Zerknęłam na Thorne, która zatkała dłońmi uszy i dygotała, zaciskając powieki. - Co się stało? - spytałam, gdy w końcu opuściła ręce i otworzyła oczy, patrząc na mnie. - Kiedy powiedziałaś, że Lizzie raniła cię nożem, przypomniało mi się, jak umarłam - wyjaśniła. - Mam straszne przebłyski pamięci. Krecz chwycił mnie w zęby i zaniósł do maga Bowkera, potem czarownice przytrzymywały mnie. Szarpałam się ze wszystkich sił, ale było ich zbyt wiele. Kiedy Bowker odcinał mi kciuki, ból był straszny, ale czułam coś jeszcze gorszego. Wiedziałam, że to koniec mojego życia na ziemi, że nigdy nie zostanę wiedźmą zabójczynią, jak Grimalkin. A tak bardzo chciałam pójść w jej ślady, chciałam być najlepszą, najznakomitszą zabójczynią Malkinów w dziejach. Wszystko to mi odebrali. - Przykro mi - mruknęłam - nie chciałam przywoływać złych wspomnień. - To nie twoja wina. Ciągle przypomina mi się, jak umarłam, te wizje wciąż powracają. Gdzieś z głębi tunelu dobiegł nagły hałas i obie natychmiast zerwałyśmy się na równe nogi. Zastanawiałam się, czy Tanaki nie posłał za nami czegoś mniejszego. - Musimy ruszać dalej. Im szybciej dotrzemy do następnej krainy, tym lepiej! - rzuciła Thorne. Spodziewałam się znów ujrzeć ścieżkę, ale wyłoniłyśmy się z tunelu wprost w następnym królestwie. Z fioletowego nieba nad naszymi głowami promieniowało dość światła, abyśmy przekonały się, że to straszne miejsce. Przed nami rozciągało się pozbawione drzew i trawy rozległe, suche pustkowie, pełne skał i głazów. Bardzo ciepłe powietrze cuchnęło siarką, ale nie było tak gorące jak grunt pod naszymi stopami. Schyliłam się i dotknęłam go, natychmiast cofając palce. Był bardzo nierówny, z długich szczelin tryskała para. Co za dziwne, przerażające miejsce! Zastanawiałam się, do kogo należy. Co za bóg mógłby się tu osiedlić? Popatrzyłyśmy po sobie z Thorne i wspięłyśmy się na najbliższe zbocze. Gdy dotarłyśmy na szczyt, wprost przed nami ujrzałam góry. - Powinnyśmy pójść tam. - Thorne pokazała ręką. - Z wysoka łatwiej zorientuję się, gdzie jesteśmy. - Co to za miejsce? Kto chciałby tu żyć? - spytałam. - Dobre pytanie, Alice. Mówiłaś, że widziałaś królestwo Pana. Pasuje do niego, prawda? Musi być zielone, porośnięte bujną roślinnością, bo to bóg natury. - 11 -
Zrozumiałam, do czego zmierza. - Jaki stwór zatem chętnie żyłby na tym gorącym, jałowym pustkowiu? - zastanawiałam się głośno. - Zapewne bóstwo ognia. Thorne przytaknęła. - To całkiem prawdopodobne. Cokolwiek to jest, nie chcemy tego czegoś spotkać. Właściciel wkrótce zorientuje się, że tu jesteśmy, i zacznie nas szukać. Musimy się stąd wydostać najszybciej jak się da, a ze zboczy tamtych gór być może zdołam odnaleźć najlepszą drogę. Nie zamierzałam się spierać, zatem ruszyłyśmy naprzód najszybciej jak się dało, nie szło nam jednak łatwo. Czasami drogę tarasowały olbrzymie głazy i musiałyśmy je wymijać. Raz o włos uniknęłyśmy strumienia pary, który wytrysnął z ziemi dziesięć kroków od nas. Gdybyśmy znalazły się bliżej, poparzyłby nam twarze. Był tak gorący, że musiałyśmy zawrócić. Czasami ziemia grzmiała i trzęsła się, choć nie tak gwałtownie jak wówczas, kiedy zbliżył się Tanaki. Według Thorne zagrażał nam głównie między krainami. Cokolwiek sprawiało, że grunt pod nogami dygotał, musiało wiązać się z tym miejscem. Znów zaczęłam się zastanawiać, jaki bóg wybrałby sobie podobny dom. Nagle, zupełnie jakby odczytała moje myśli, Thorne odezwała się głośno: - Wiesz co? Myślę, że to nowa kraina, istniejąca całkiem krótko. Grimalkin sporo podróżowała i opowiadała mi o swoich wyprawach. Mówiła, że niedawno odwiedziła krainę pełną wulkanów. Tamtejszy grunt był gorący pod stopami, ze szczelin tryskała rozpalona para, zupełnie jak tutaj. Rybak, którego zmusiła, by ją tam zabrał, twierdził, że trzy lata wcześniej w miejscu tym było jedynie morze, a potem z fal wyłoniła się nowa wyspa, zrodzona z ognia. To wygląda podobnie. - Ma to sens - przyznałam. - Może to nowy, dopiero co narodzony bóg. Większość bogów jest bardzo stara, ale kiedyś przecież musieli się narodzić, prawda? Thorne pokiwała głową. - Grimalkin ma co do tego własne zdanie. Podczas swych podróży odkryła wiele rzeczy, które nawet nie śniły się czarownicom z Pendle, zamkniętym we własnym kręgu. Uważa, że demon może czasem wzrosnąć w siłę tak bardzo, że staje się bogiem. Czasami dzieje się też odwrotnie. Zawsze wiedziałam, że mogłabym się wiele nauczyć od Grimalkin. Była nie tylko wspaniałą zabójczynią, ale posiadała także bogatą wiedzę. - To prawda - przytaknęłam. - Stary Gregory uważał, że tak właśnie stało się z demonem, zwanym Morem, uwięzionym za srebrną bramą w labiryncie pod katedrą w Priestown. Kiedyś był bogiem, ale ponieważ nikt nie oddawał mu już czci, stopniowo osłabł. - Zapewne zależy to od tego, w co wierzą ludzie - podjęła Thorne. - Jeśli dostatecznie duża grupa pragnie, by coś się zdarzyło, tak się dzieje. Całkiem możliwe, że masz rację: może narodził się tu nowy bóg albo dopiero ma się narodzić, bo gdzieś na ziemi tysiące ludzi oddają mu cześć. Zadrżałam na myśl o kolejnym mrocznym bogu. Czy nie dość ich już mamy? - Cóż, obyśmy go nie spotkały - mruknęłam. - Musimy znaleźć drogę do królestwa Złego. Potrzebuję tego sztyletu. Maszerowałyśmy dalej i zaczęłam odczuwać pragnienie - choć zorientowałam się nagle, że w ogóle nie doskwiera mi głód. Owszem, przebywałam w Mroku, ale wciąż nosiłam ludzkie ciało: z pewnością miało ono te same potrzeby jak na ziemi. Zastanawiałam się, jak to wygląda w przypadku umarłych. Czy Thorne musiała jeść? Próbowałam sobie przypomnieć, jak sobie radziłam w niewoli u Złego wiele miesięcy wcześniej, ale niewiele wspomnień powracało. Gdy tylko tu przybyłam, natychmiast oddał mnie swoim sługom. Z początku trzymali mnie w klatce, pamiętam, jak przepychali między prętami mokrą gąbkę, wsuwając mi ją w dłonie. Ssałam ją łapczywie, złakniona każdej kropli wody. Czasem słudzy Złego nasączali gąbkę nie wodą, ale octem: pamiętałam przeszywający, ostry ból, kiedy dotykał mych spękanych, zaschniętych warg. Raz przytrzymali mnie i wtarli go we wszystkie moje rany. Na to wspomnienie jeszcze bardziej zapragnęłam przyczynić się do zniszczenia Złego - nieważne, jak wysoką cenę przyszłoby mi zapłacić. I znów z najwyższym trudem oceniałam upływ czasu. Podczas przeprawy przez otchłań płynął bardzo powoli, tu pędził naprzód i odniosłam wrażenie, iż zbliżamy się do gór znacznie szybciej niż na ziemi. Widziałam już, że ich górne zbocza jaśnieją bielą. - Śnieg i lód! - wskazałam ręką. Thorne kilka chwil przyglądała się poszarpanym graniom. - Na ziemi im wyżej się wspinasz, tym zimniej się robi. Tak samo może być w tym królestwie. - 12 -
- Śnieg i lód oznacza wodę! - wykrzyknęłam. - Nie wiem jak ty, ale ja nigdy jeszcze nie czułam podobnego pragnienia. W ustach tak bardzo mi zaschło, że ledwie przełykam. Jeśli jest tam lód, a na dole panuje upał, w którymś miejscu zbocza musi zamieniać się w wodę. Z góry powinny spływać strumienie! Thorne przytaknęła, nie mówiąc, czy sama też czuje się spragniona, i pospieszyłyśmy dalej. Wkrótce już się wspinałyśmy, ponownie odszukując drogę między głazami a szerokim łukiem i wymijając szczeliny w ziemi. W każdej chwili mógł z nich wypłynąć pióropusz parzącej pary. Im bardziej zbliżałyśmy się do gór, tym groźniejsze i mniej dostępne się wydawały: wkrótce stały się zbyt strome, by dało się na nie wdrapać. Ale Thorne pokazała w lewo. - Jest tam szczelina... dolina, chodźmy. Okazało się, że to wąski wąwóz, liczący najwyżej sto kroków szerokości; po obu stronach wznosiły się pionowe, skalne ściany. W ponurym półmroku nad głowami wysoko w górze widziałyśmy tylko wąski zygzak nieba. Wkrótce otwarł się przed nami płaskowyż i ujrzałam to, czego pragnęłam. Byłam taka spragniona! Dotarłyśmy na niemal okrągły fragment równiny, ze wszystkich stron otoczony skalnymi ścianami. Pośrodku leżało jezioro... Lecz wystarczyło jedno spojrzenie, bym zamiast radości poczuła zawód. Nie było mowy, bym nawet się zbliżyła, a co dopiero napiła. Powierzchnia bulgotała i falowała, wzlatywała z niej para, tworząc chmurę nad naszymi głowami. Woda wrzała. - Nie dam razy się tego napić! - poskarżyłam się, nagle świadoma, że ziemia pod moimi stopami także parzy; czułam ją przez podeszwy szpiczastych trzewików. - Musi skądś spływać, by napełnić to jezioro, Alice - zauważyła Thorne. - Najpewniej z górskich szczytów. Po zboczach i wyżynach przed nami muszą płynąć strumienie. Może okażą się chłodniejsze. Podążyłyśmy zatem wzdłuż krzywizny skalnych ścian, otaczających płaskowyż, zmierzając w lewo. Wkrótce natknęłyśmy się na wąski strumień, on jednak także syczał na kamieniach, parskając pianą, gdy zmierzał do wrzącego jeziora. - Powinnyśmy iść dalej - oznajmiłam. - Może natkniemy się na coś lepszego. Przeskoczyłyśmy przez strumień, wciąż podążając w tym samym kierunku. Nagle dopisało nam szczęście - z pionowej skały ściekała woda, padając niczym ciężki deszcz pięć czy sześć kroków za nią. - Nie paruje - zauważyłam. - W ogóle nie wydaje się gorąca. Może spada z bardzo wysoka? Podeszłam do wodospadu i ostrożnie wysunęłam palce - woda okazała się najwyżej letnia. Chwilę później wraz z Thorne tańczyłyśmy dokoła, pozwalając, by przemoczyła nas do suchej nitki, zaśmiewając się i krzycząc radośnie. Uniosłam głowę, szeroko otworzyłam usta i zmoczyłam popękane wargi i wyschnięty na wiór język. Następnie przysunęłam się bliżej skały, złożyłam dłonie pod wodą i napiłam się do pełna. Dopiero wtedy zauważyłam coś dziwnego. Choć Thorne chętnie stała pod kaskadą, zawzięcie myjąc twarz, ręce i włosy, w ogóle nie piła. Czyżby martwi nie potrzebowali wody i strawy? Lecz myśl ta natychmiast odpłynęła, usłyszałam serię stukotów, jakby ktoś stąpał po suchych gałązkach. Rozejrzałam się w poszukiwaniu źródła dźwięku: zdawał się dobiegać ze skalnej ściany cztery czy pięć kroków za wodospadem. W kamiennej skale ziała wąska szczelina. Słyszałam coś w jej środku. Czy to szczur? Byłam ciekawa, ale też zachowałam czujność, w razie potrzeby gotowa użyć magii. A potem coś zalśniło w ciemności, rozległ się przeciągły, gniewny syk i spojrzało na mnie dwoje złowieszczych oczu. Wycofałam się szybko. Oczy były duże - o wiele za duże jak na szczura. Co mogło ukrywać się w podobnej wąskiej szczelinie? Jaki stwór się tam przyczaił? - 13 -
Rozdział 4. Kraina skelta. Patrzyłam przerażona, jak ze skały wysuwa się coś patykowatego, kreśląc w powietrzu osobliwy krąg, jakby je smakowało. Było szare, wieloczłonowe i bardzo długie, przypominało nogę gigantycznego owada. Gdy opuściło się ku ziemi, pokazała się druga kończyna, która kreśliła w powietrzu identyczne spirale. A kiedy pojawiła się głowa, natychmiast pojęłam, co to za istota. Dobrze znałam tę wąską czaszkę i długi pysk. Aż za dobrze. - Thorne! - zawołałam, bo wciąż stała pod wodą. - Skelt! Nie odrywałam oczu od patykowatego stwora, który powoli wysuwał się ze skały. Dwa segmenty jego ciała były żebrowane i bardzo twarde, jak zbroja. Stanowił jakby krzyżówkę homara i olbrzymiego owada, tyle że chodził nie na sześciu, a na ośmiu nogach. Kiedy na mnie spojrzał, poczułam, jak siła powoli odpływa mi z ciała. W jego oczach kryła się moc, zdolność paraliżowania ofiary, nim się zbliży. Skelty były niebezpieczne - oglądałam je w akcji, gdy zabijały ofiary podczas rytuału wodnych wiedźm. Jeden zaatakował Toma Warda w wodnym młynie na północ od Caster - tego akurat zabił Bill Arkwright. Długi pysk był w istocie kościaną rurą, którą skelt wbijał w gardło bądź pierś ofiary, by wyssać jej krew. Stwór był bezwzględnym zabójcą - większym ode mnie, znacznie silniejszym i bardzo szybkim. Wiedziałam, że zdołam pokonać go magią, była to jednak ostateczność. Istniało wiele powodów, dla których winnam do minimum ograniczyć używanie magii: bardzo szybko zrozumiałam, że mogę potrzebować całego zapasu sił, by dokonać tego, co zaplanowałam, i uciec z Mroku. Skelt wędrował powoli w moją stronę, jego stawy trzaskały i skrzypiały, gdy stąpał delikatnie po rozgrzanych kamieniach. Czułam jego moc, gdy próbował opanować mi umysł i unieruchomić jak gronostaj królika. Walczyłam i zaczęłam stawiać opór, wciąż jednak traciłam siły. Kątem oka dostrzegłam Thorne, biegnącą ku mnie: w obu dłoniach trzymała sztylety, jej twarz wykrzywiał grymas bólu. Nim dotarła do stwora, ten ją wyczuł i odwrócił się, gotów odeprzeć atak. Nagle przestał wpływać na mój umysł. Teraz miałam szansę. Podniosłam kamień - ciężki, zdołałam go dźwignąć tylko oburącz - i zrobiłam to, co Bill Arkwright, kiedy ocalił Toma Warda. Gdy skelt uniósł dwie przednie nogi, gotów odparować atak Thorne, z całych sił rąbnęłam go kamieniem w tył głowy. Usłyszałam trzask, a potem wilgotne mlaśnięcie i zgrzyt - to czaszka skelta rozszczepiła się na dwoje. Nogi ugięły się pod nim, zaczął dygotać i trząść się. Zdychał albo już nie żył. Ku memu zdumieniu i wstrząsowi Thorne nie odezwała się ani słowem. Schowała tylko noże do pochew, uklękła obok skelta i zaczęła żłopać ciepłą krew i płyny z jego strzaskanej głowy. Cofnęłam się o krok, przerażona. Thorne uniosła wzrok i ujrzała wyraz mojej twarzy. Wargi miała umazane krwią, która zaczęła ściekać z kącika ust na brodę. - Czemu tak na mnie patrzysz?! - krzyknęła. - Tego właśnie potrzebujemy, by nie stracić sił! To to muszą robić martwi w Mroku. Jak inaczej moglibyśmy przetrwać? Wciąż piła krew łapczywymi, rozpaczliwymi haustami, nie zwracając na mnie uwagi. Nie mogłam patrzeć, zrobiło mi się niedobrze. Odwróciłam się do niej plecami i odeszłam powoli od skały, zmierzając z powrotem w stronę wrzącego jeziora. Idąc, stopniowo się uspokajałam. Wiele czarownic z Pendle posługiwało się magią krwi, zazwyczaj jednak potrzebowały jej tylko odrobinę. Przez resztę czasu jadły normalną strawę, choćby baraninę, słoninę czy chleb. Faktycznie, Lizzie z - 14 -
apetytem piła szczurzą krew, ale tylko martwe czarownice związane ze swymi kośćmi, tak jak te w dolince na wschód od Pendle, spijały ją równie łapczywie, jak Thorne. Tu, jak się sama przekonałam, musiały obowiązywać inne zasady. To był Mrok i tutejsi martwi potrzebowali krwi. Jak zatem mogłabym oceniać bądź winić Thorne? Robiła tylko to, co konieczne, by przeżyć. Choć od jeziora wciąż dzielił mnie kawałek drogi, zorientowałam się, że już czuję ciepło na twarzy. Promieniowało z niego znacznie więcej gorąca, niż tłumaczyłaby to wrząca woda. Może dokładnie pod nim przebudził się wulkan? Co, jeśli eksploduje nagle olbrzymią falą ognia i wrzątku? Zatrzymałam się. Nagle poczułam lęk przed bulgoczącym, wzburzonym jeziorem. Powęszyłam szybko, próbując odkryć, czym mi zagraża. Zawsze świetnie umiałam węszyć. Niektóre czarownice radzą z tym sobie lepiej niż inne, mnie przychodzi to z łatwością. To jedna z niewielu rzeczy, jakimi imponowałam Kościstej Lizzie, gdy zaczęła mnie szkolić. Tym razem miałam kłopot z zebraniem informacji. Spróbowałam ponownie - trzy szybkie pociągnięcia nosem. Nadal nie potrafiłam dokładnie stwierdzić, na czym polega groźba ze strony wrzącego jeziora. Czułam, że w każdej chwili coś może się z niego wynurzyć. I wtedy na moich oczach jakieś małe stworzenie wypełzło z jeziora, kierując się ku mnie. Jak to możliwe? Jak cokolwiek mogłoby przeżyć w tak gorącej wodzie? Kolejne stworzenie wyłoniło się z jeziora, po nim następne, Po paru sekundach było ich już co najmniej tuzin i wszystkie szły prosto na mnie. Wtedy dopiero pojęłam, że wcale nie są małe - jezioro leżało znacznie dalej, niż przypuszczałam. Stwory zdawały się malutkie jedynie z powodu dzielącej nas odległości. Poruszały się jednak szybko i cały czas rosły - co oznaczało, że się zbliżają. Nagle zorientowałam się, co to. Fakt, iż dzieliła nas spora przestrzeń i że wylazły z wrzącego jeziora, opóźnił to nieco. To były skelty! Zawróciłam na pięcie i pobiegłam do Thorne. - Skelty! Więcej skeltów! - wrzasnęłam. Spojrzała na mnie z miejsca, gdzie wciąż posilała się z czaszki skelta. Z początku jedynie patrzyła - wiedziałam, że spogląda w stronę jeziora; ona także z pewnością zauważyła stwory. Powoli dźwignęła się z ziemi, ale została w miejscu. Thorne była dzielna, wiedziałam, że zaczeka, aż się zrównamy, i dopiero wtedy sama zacznie biec. Oto prawdziwa lojalność - Grimalkin tego dopilnowała. Wiedząc, że coś mi zagraża, sama nie ucieknie. Miałam rację. Gdy dotarłam do niej, Thorne gestem wskazała płaskowyż i pomknęłyśmy ku niemu. Pędziłyśmy bardzo szybko i wkrótce oddech świszczał mi w gardle - choć Thorne zdawała się kipieć energią i oddychała z łatwością. Czy sprawiła to krew, którą właśnie wypiła? Obejrzałam się parę razy, lecz choć skelty wciąż zdawały się podążać za nami, już nas nie doganiały. Musiałam złapać oddech, toteż przystanęłam na skraju wąskiego wąwozu, przyciągając do siebie Thorne, i zerknęłam przez ramię. Skelty najwyraźniej zrezygnowały z pościgu. Zawróciły i powoli wędrowały w kierunku parującego jeziora. Dlaczego się poddały? Może nie chciały zapuszczać się zbyt daleko od domu? Obie z Thorne ruszyłyśmy, maszerując szybko. - Wylazły z wrzątku - zastanawiałam się w głos. - Na ziemi skelty nie zdołałyby przeżyć w takich warunkach. - Tu jest inaczej - przypomniała Thorne. - To skelty, które zginęły na ziemi, obowiązują je inne zasady... Teraz, kiedy się wycofały, znów musimy się wspiąć i poszukać bramy. Nie wiedziałam, co ma na myśli. - Chodzi ci o kolejną skalną ścianę i jaskinię, która wyprowadzi nas na ścieżkę między krainami? To masz na myśli, mówiąc brama? - Nie, wydostanie się z królestwa wygląda inaczej niż wejście do niego. Brama wyjściowa jest tak pełna magii, że zazwyczaj promieniuje z niej snop purpurowego światła. Łatwo je dostrzec w ciemności, ale bardzo trudno, gdy w królestwie jest jasno. Nie wydaje mi się, żeby tu nam to groziło, nie powinnyśmy zatem mieć problemów. Przekonamy się jednak, kiedy wdrapiemy się wyżej. - 15 -
Wkrótce, pokonawszy wietrzną ścieżkę, na której wulkaniczny żużel chrzęścił pod stopami, istotnie zobaczyłyśmy ów promień. Thorne zauważyła go pierwsza i musiała pokazać dwa razy, nim go dostrzegłam. Był to wąski, pionowy słup purpurowego światła. Starannie zapamiętałyśmy jego położenie i ruszyłyśmy w tamtą stronę w dół zbocza. Obie bardzo się bałyśmy, że właściciel królestwa dopadnie nas, nim zdołamy je opuścić. - Wywęsz bramę! - poleciła Thorne. - I powiedz mi, jak pachnie. Powęszyłam trzy razy i natychmiast odnalazłam promień, niewidoczny z naszego obecnego miejsca. W powietrzu unosił się mocny smród zgniłych jajek. - Jajka! - zawołałam marszcząc nos. - Śmierdzi jak zgniłe jaja. - Zgadza się, Alice. Zapamiętaj tę woń - to kolejny sposób odnalezienia bramy. Czasami nie da się zobaczyć światła. Gdy dotarłyśmy do bramy, Thorne poprowadziła mnie w lewo i zbliżyłyśmy się do niej pod kątem. To, co wcześniej było pionową linią, zamieniło się najpierw w półksiężyc, stopniowo przechodząc w owalny kształt. Kiedy stanęłyśmy dokładnie przed nią, przekonałam się, jak wygląda w istocie. Bramę tworzyły trzy koncentryczne, obracające się kręgi purpurowego światła, wiszące w powietrzu na wysokości pasa. Przez nie ujrzałam inny kraj - zupełnie różny od wulkanicznej pustyni. Jej pozycja sprawiała, że niełatwo było podejść do bramy. Zbliżyłam się nerwowo. - Musisz wskoczyć do środka, nie dotykając boków - poinstruowała mnie Thorne. - Jeśli trącisz je przypadkiem, możesz stracić rękę albo nogę, bo krawędź bramy jest ostrzejsza niż klingi Grimalkin! Idź pierwsza, ja wskoczę za tobą. Kiedy się przedostaniesz, poturlaj się naprzód. Przygotowałam się zatem do skoku przez bramę - kto wie, dokąd! Rozdział 5. Zasępieni zmarli. Skoczyłam i przeturlałam się naprzód, tak jak poleciła Thorne, natrafiając na miękki grunt. Ona sama zerwała się z ziemi za moimi plecami, ściskając noże, gotowa na wszystko. Wokół panowała noc, powietrze jednak było cieplejsze niż w Hrabstwie w letni dzień. Czuło się zapowiedź wilgoci, jakby wkrótce miał lunąć deszcz. Co za ulga po suchym upale ostatniej krainy! Niebo było czarne i bezchmurne, choć nie widziałam gwiazd. Prosto przed nami wznosiło się trawiaste zbocze; bez słowa rozpoczęłyśmy wspinaczkę. Dotarłszy na Szczyt, ujrzałam wiszący nisko nad horyzontem księżyc w pełni. Miał barwę krwistoczerwoną. Oglądałam już podobny księżyc w noc, gdy czarownice z Pendle wezwały Zlego przez portal do naszego świata; w tę samą noc, kiedy klan Malkinów posłał swą wiedźmę zabójczynię, by doścignęła Toma Warda i go zabiła. Gdzieś z daleka przed nami dobiegały krzyki mew i rybitw. Nim dotarłyśmy na szczyt, dołączył do nich kolejny, ostry, rytmiczny dźwięk - szum fal, rozbijających się o kamienisty brzeg. Na szczycie przystanęłyśmy i spojrzałyśmy w dół. Pod nami rozciągało się duże nadmorskie miasto. Wąskie uliczki opadały ze zbocza ku rozległej krzywiźnie zatoki. Rybackie łodzie podskakiwały na uwięzi bądź leżały na plaży, gdzie czerwony przypływ łakomie lizał kamyki. - 16 -
- Czy to jest królestwo Złego? - spytałam, wpatrując się w straszny, czerwony księżyc. Byłam pewna, że tak i ulżyło mi, iż tak szybko je znalazłam. Lecz ku mej zgrozie Thorne pokręciła głową. Wydawała się spięta, miałam wrażenie, że w jej oczach dostrzegam strach. - Nigdy nie byłam w krainie Złego, więc nie wiem, czego się spodziewać - wyjaśniła - ale wiem, gdzie jesteśmy teraz... To jedno z najniebezpieczniejszych królestw, tu właśnie gromadzi się większość ludzkich zmarłych, należących do Mroku. Pełno tu martwych czarownic i nieludzi, pomiotów, nie mówiąc już o demonach i innych stworach, które na nich żerują. Tu właśnie przybyłam tuż po śmierci i uciekłam najszybciej jak się dało! - To przez ten krwawy księżyc pomyślałam, że to miejsce należy do Złego. Wygląda jak tamten, który pojawił się owej nocy, kiedy Zły zstąpił na ziemię - wyjaśniłam. - Tutaj księżyc nigdy nie zachodzi - tkwi w jednym. miejscu. Zawsze jest ciemno. To straszne miejsce... - wymamrotała Thorne. - W takim razie nie ma chyba sensu tam schodzić, prawda? Najlepiej zrobimy, idąc w twoje ślady - rzekłam. - Musimy się stąd wydostać i to natychmiast. Thorne jednak pokręciła głową. - Chciałabym, żeby to było takie proste, Alice... Ja wiem, jak się stąd wydostać. W tym królestwie jest tylko jedna brama - właśnie tam, w tym paskudnym, niebezpiecznym mieście. Jeśli mamy opuścić to królestwo, musimy zejść na ulice. Nie brzmiało to dobrze. Miasto pełne podobnych stworów oznaczało całą gamę zagrożeń. A jeśli budziło lęk w Thorne - według Grimalkin jednej z najdzielniejszych osób, jakie znała - to i we mnie. - Możliwe, że mam tam wielu wrogów - mruknęłam. - Czy zorientują się, że tu jestem? Bardzo się starałam zamaskować swoją obecność. Thorne przytaknęła. - Nawet przy użyciu najpotężniejszych zaklęć maskujących, nadal istnieją sposoby wykrycia intruza, zwłaszcza jeśli wciąż żyje. Żywe istoty bardzo rzadko się tu zapuszczają, ich obecność powoduje osobliwe fale, rozchodzące się w Mrok. Niektórzy ze zmarłych z łatwością potrafią ich wywęszyć. - Wolałabym nie spotkać się z Kościstą Lizzie - przyznałam. Lizzie była pierwszą z wrogów, jaka przyszła mi do głowy. Wiedźma na wiele sposobów mogłaby odpłacić mi za to, co zrobiłam. Przypomniałam sobie, jak pomogłam Tomowi uciec z jamy pod Chipenden, w której uwięziła go Lizzie. Przez to właśnie stary Gregory ją schwytał i wrzucił do dołu w ogrodzie. Ale nie tylko jej musiałam się obawiać. - Są też inni, których zabiłam albo pomogłam zabić. Możliwe, że wszyscy tu na mnie czekają - poinformowałam Thorne. Ta unikała mojego wzroku. Zagryzła dolną wargę i odwróciła się do mnie plecami. - Co się stało? - spytałam. Okręciła się na pięcie i spojrzała mi prosto w oczy. Przez moment zdawało mi się, iż błyszczą od łez, potem jednak uznałam, że to zapewne tylko odbicie światła. Niesamowity księżyc sprawiał, iż wydawały się przepełnione krwią. - Na mnie też będzie czekać spora grupa - oznajmiła. - Przez kilka lat pomagałam Grimalkin i moje klingi pozbawiły życia wiele osób. Tym lepszy powód, by działać szybko, bez dalszej zwłoki. Ruszajmy do bramy. Jej słowa brzmiały sensownie - im dłużej tu czekałyśmy, tym bardziej prawdopodobne, że wrogowie zdołają nas wywęszyć. Ruszyłyśmy zatem w dół zbocza, w stronę miasta. Podczas marszu postanowiłam poruszyć temat zmarłych, pijących krew. Pewne rzeczy musiałam wiedzieć, ale chciałam też, by zrozumiała moją reakcję na jej widok, gdy żłopała posokę skelta. Uznałam, że najlepiej będzie otwarcie postawić sprawę i dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. - Zatem umarli potrzebują krwi. Co się dzieje, jeśli oprzesz się pokusie i nie będziesz jej pić? - spytałam. - Nie da się jej oprzeć - odparła z pasją Thorne i wiedziałam, że sama musiała walczyć. - Żądza krwi narasta i narasta, aż w końcu musisz się jej poddać. - W takim razie co ze mną? Czy tych, którzy wkraczają w Mrok żywi, obowiązują inne prawa? - Wcale nie miałam ochoty pić krwi martwego skelta, przeciwnie, myśl o tym budziła we mnie obrzydzenie. - Po prawdzie w ogóle nie jestem głodna, od czasu do czasu chce mi się tylko pić. - Mam dla ciebie złe wieści, Alice. Tu możesz jedynie pić wodę, nie wolno ci niczego zjeść. Jeśli napijesz się krwi albo zjesz cokolwiek, nie będziesz już mogła nigdy wrócić do świata żywych. Tak tu - 17 -
po prostu jest - to jedna z zasad, których należy przestrzegać. Wątpię, byś kiedykolwiek zrobiła się głodna, ale w istocie twoje ciało żywi się teraz zgromadzoną dotąd energią życiową, to ona cię karmi. Zużywasz własne zapasy. Jeśli zbyt długo pozostaniesz w Mroku, wyczerpiesz je całkowicie. Powrócisz jako zasuszona skorupa i przetrwasz najwyżej kilka tygodni czy nawet dni. Oto kolejny powód, by szybko znaleźć to, czego potrzebujesz, i uciekać stąd. Zwykle dobrze jest znać prawdę, lecz z każdą nową informacją moja sytuacja zdawała się coraz gorsza. Istniało jednak wiele innych powodów, prócz mego własnego przetrwania, by jak najszybciej wracać do Hrabstwa. - Masz rację, Thorne - przyznałam. - Muszę wrócić ze sztyletem na czas, by odprawić rytuał w święto zmarłych. Grimalkin jest potężna, ale nie zdoła wiecznie chronić głowy Złego przed łapami jego wyznawców. Jest ich zbyt wielu i pewnego dnia ją dopadną. Nim do tego dojdzie, muszę wrócić. Czy to właśnie jeden z powodów, dla których mi pomagasz - dla Grimalkin? Zamiast odpowiedzi Thorne niemal niedostrzegalnie skinęła głową. Zginęła z rąk sług Złego, bez wątpienia pragnęła także zemsty. I wtedy przyszło mi do głowy kolejne pytanie, coś, o czym wolałam nie myśleć, ale musiałam poznać najgorsze. - Co się dzieje z tymi, którzy giną tu, w Mroku? - Jeśli zmarli znów umierają, rozsypują się w pył i przestają istnieć. To oznacza całkowitą zagładę. Po jakimś czasie część umarłych przestaje walczyć o przetrwanie: wolą nicość niż trwanie w wiecznych mękach tu, w Mroku. Tak właśnie będzie ze mną. Ale nie wiem, co by się stało z tobą, Alice. Nie widziałam tu innych żywych ludzi. Może ktoś inny by wiedział... I tak nie zamierzałam zwłóczyć w Mroku dłużej niż to niezbędne, ale nic z tego, co usłyszałam, mi się nie spodobało. I wtedy, gdy się zbliżyłyśmy, zauważyłam coś nowego w mieście w dole. Tworzyła je głównie sieć wąskich uliczek i niewielkich domów, opadających ku kamienistej plaży. Dostrzegłam jednak kilka większych budynków, jeden z nich nieco przypominał zamek. Był tam też co najmniej jeden kościół i kilka budowli z wyglądu przypominających magazyny. Na ziemi można by w nich przechowywać zboże. - Czy to zamek? - Pokazałam ręką największą budowlę, stojącą w najwyższym punkcie miasta. - Nie. To bazylika - wielki kościół, coś jak katedry na ziemi - wyjaśniła Thorne. Zmarszczyłam czoło, zaskoczona. Jedyną znaną mi katedrą była ta w Priestown, najważniejszy kościół w całym Hrabstwie, z wysoką dzwonnicą. Ten budynek nie miał iglicy, lecz kwadratową wieżę, ale imponował rozmiarami. Po co w Mroku taki wielki kościół? - Czy ludzie w Mroku chodzą do kościoła i się modlą? - O tak, modlą się - odparła Thorne. - Ale nie jak na ziemi, gdy odmawiają modlitwy do Boga. Jak wiesz, tutejsi zmarli oddają cześć głównie Złemu, choć niektórzy modlą się do innych mrocznych istot, takich jak Morrigan albo Golgoth, władca zimy. W bazylice są ołtarze ich wszystkich. - Muszą przecież być też tacy, którzy nie kłaniają się żadnemu z bogów, wrogowie Złego. Zastanawiałam się, czy ktoś mógłby nas ochronić podczas podróży przez to królestwo. - Jest kilka osób, które mogłyby nam pomóc w poważnych tarapatach - wyjaśniła Thorne. - Mamy tu przyjaciół, których mogłybyśmy wezwać, gdyby groziło nam wielkie niebezpieczeństwo. Ale nie liczyłabym na nich, możemy to bowiem uczynić tylko w naprawdę trudnej sytuacji, a wówczas poważnie byśmy ich naraziły. Pozostawało mi jedynie liczyć, że do tego nie dojdzie, ale wiedziałam, że zrobię wszystko, byle tylko dostarczyć Tomowi sztylet. - No to gdzie leży wyjście z tej krainy? - spytałam Thorne. - Brama nigdy nie pozostaje długo w tym samym miejscu, przesuwa się; wiem, że kilka najpotężniejszych istot może manipulować jej położeniem, czasami żądają ceny za jej użycie. Będziemy musiały poszukać. W końcu ją wywęszymy. - Ale tobie udało już się stąd uciec, Thorne. Czy musiałaś zapłacić? Thorne skinęła głową. - Tu monetą jest krew. Zapłaciłam im krwią. Wolałam nie myśleć o tym, do czego ją zmusili, ale musiałam zapytać. Uznałam, że powinnam poznać wszystkie szczegóły tego, z czym być może przyjdzie mi się zmierzyć. Nim jednak zdążyłam się odezwać, Thorne odwróciła się do mnie plecami i pomaszerowała naprzód szybkim krokiem. - 18 -
Dotarłyśmy do stóp zbocza. Grunt pod stopami się wyrównał. Między nami i pierwszymi budynkami, w których oknach nie dostrzegłam żadnych świateł; rozciągała się podmokła równina, na której rosło kilka martwych drzew i kępy błotnej trawy. Thorne maszerowała pierwsza, nasze stopy z mlaśnięciem odrywały się od ziemi, gdy szpiczaste trzewiki coraz głębiej zapadały się w bagno. W oddali zauważyłam kilka postaci. Budynki przesłoniły księżyc, z trudem zatem dostrzegałam w ciemności ich zarysy, widziałam jednak, że należą zarówno do mężczyzn, jak i kobiet. Zdawały się wędrować bez celu, jedna krążyła w kółko; usłyszałam ciche mamrotanie, ale nie zrozumiałam żadnych słów. - Nazywają ich „Zagubionymi" - wyjaśniła Thorne. - Nie wiedzą, że umarli i mają tylko mętne wspomnienia z ziemi. To najłatwiejsze ofiary: łatwo odebrać im krew, więc bardzo szybko giną. W końcu grunt zrobił się twardszy. Gdy jednak opuściłyśmy bagno, nagle poczułam, jakby ktoś mnie obserwował i włosy na karku zjeżyły mi się gwałtownie. Dwakroć obejrzałam się przez ramię, ale nie dostrzegłam nikogo, a potem kątem oka zauważyłam ruch. - Po naszej lewej coś jest... - nie podnosiłam głosu. Cienista istota jakby wynurzyła się z bagna, lecz kiedy na nią spojrzałam, natychmiast zniknęła. - Po prostu idź dalej i nie patrz na nie - poradziła 'Phorne. - Nie martw się - stwory zamieszkujące te mroczne ziemie i bagna zazwyczaj nie mają dość sil, by przetrwać w mieście. Najpewniej to glipp. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego określenia i Thorne wyjaśniła: - To żywiołak niskiego rzędu, lubiący błoto i stęchłe kałuże. Demon pożarłby go w mgnieniu oka, nas pewnie też się boi, ale wiem, że czasami robią się bardzo głodne, a wówczas w desperacji mogą zaatakować. Dotarłyśmy do pierwszego z budynków - dwupiętrowego domu o popękanych oknach i poszarpanych firankach. Wewnątrz było ciemno, zobaczyłam jednak, że jedna z zasłon się porusza, a potem coś chudego i szarego zniknęło w głębi frontowego pokoju. - Najpewniej nie ma się czego obawiać - pocieszyła mnie Thorne. - Jak mówiłam, najniebezpieczniejsze istoty skupiają się albo blisko brzegu, albo też w bazylice i dookoła niej. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że się nie myli, była tu przecież moją jedyną przyjaciółką. Teraz maszerowałyśmy wąską alejką między dwoma kamiennymi budynkami, przed nami jednak widziałam światła i słyszałam pomruk głosów. W chwilę później wyłoniłyśmy się na ruchliwą, brukowaną ulicę, wiodącą w górę. W oknach migotały świece, po ciemnej stronie ulicy, gdzie nie docierał złowieszczy blask krwawego księżyca, płonęły tkwiące w uchwytach pochodnie. Miasto to jednak nie przypominało żadnego miejsca na ziemi. Po pierwsze, kamienie nie były szare jak zwykle w Hrabstwie, lecz czarne i lśniące niczym bryły węgla. Najbardziej złowieszczy jednak wydał mi się rynsztok, biegnący wzdłuż ulicy, blisko domów po lewej. Spływała nim w naszą stronę ciemna ciecz. Sapnęłam, zrozumiawszy, że wygląda jak stara krew - jak ta, którą zmywa się z posadzki u rzeźnika po zakończeniu codziennego handlu. Czułam jej smród, mdlącą metaliczną woń w powietrzu. Byli tam też ludzie - umarli. Wędrowali przed siebie, szurając nogami, wzrok wbijając w bruk. Większość miała na sobie łachmany i wykoślawione trzewiki. W gardle jednej z kobiet o ciemnych, skołtunionych włosach otwierała się czerwona rana, z której sterczała rękojeść sztyletu; spływała z niej krew, wsiąkając w przemoczony przód sukni. Zerknęłam z ukosa na Thorne - jej okaleczone dłonie także wciąż krwawiły. Zatem umarli przenosili ze sobą do mrocznej krainy ślady swojej śmierci. Jeśli miałam rację, wkrótce mogłam ujrzeć jeszcze gorsze koszmary. - Wbij wzrok w ziemię! - syknęła Thorne. - W przeciwnym razie ktoś się tobą zainteresuje. Zerknęłam ukradkiem na bok i przekonałam się, że dziewczyna idzie ze spuszczoną głową. Zastanawiałam się, jakie to ma znaczenie. - Wszyscy i tak patrzą w ziemię, więc jak mogliby zauważyć, co robimy? - odszepnęłam. - Później nadejdzie czas na pytania, Alice - mruknęła Thorne tak cicho, że ledwie ją usłyszałam. - To nie tych ludzi musimy się bać. Tych nazywamy zasępionymi zmarłymi. To biedne, słabe dusze, wyłącznie ofiary. Jak myślisz, czym żywią się silniejsi? Ci zmarli stanowią dla nich jedynie źródło krwi. To tutejsza waluta! - 19 -
Rozdział 6. Drapieżcy i ofiary. Skręciłyśmy za róg i przed sobą ujrzałyśmy kolejną podobną ulicę, nadal wiodącą w górę. Wokół wciąż wędrowali szurający nogami zmarli, dostrzegłam też kolejne świece w oknach, za którymi wyczuwałam obserwujące nas, niewidoczne, wrogie oczy. Nagle usłyszałam w dali niesamowity wrzask. Zadrżałam, przepełniona grozą. Wiedziałam, że słyszałam już ten dźwięk... Ale gdzie? Krzyk znów zabrzmiał, tym razem znacznie głośniejszy. Cokolwiek wydawało z siebie ów głos, poruszało się szybko i zmierzało w naszą stronę. Gdy za trzecim razem krzyk odbił się echem od wąskiej, wybrukowanej ulicy, pojęłam, iż dochodzi z nieba i natychmiast zrozumiałam, co to. To był wrzask trupiarza, czasem zwanego lelkiem, ptaka polującego nocą w Hrabstwie. Sama posługiwałam się owym niesamowitym krzykiem jako tajnym, nocnym sygnałem, gdy chciałam się skontaktować z Agnes Sowerbutts. Jak mogłam zapomnieć? I wtedy po plecach przebiegł mi dreszcz, bo przypomniałam sobie kogoś, kto miał trupiarza za pobratymca. Kogoś, kogo zabiła Grimalkin i posłała w Mrok: Morwenę, najpotężniejszą z wodnych wiedźm, także córkę Złego. Perspektywa spotkania z Morweną przepełniała mnie grozą, wiedźma dysponowała nie tylko ogromną siłą i szybkością, ale też krwawym okiem, paraliżującym w miejscu ofiarę, którą rozszarpywała na strzępy i wypijała krew. Za życia była niebezpieczna, teraz, po śmierci, pewnie jeszcze wzrosła w siłę. Serce zaczęło walić mi niespokojnie. Nagle ujrzałam ptaka, który opadł nisko nad dachy. W promieniach krwawego księżyca jego pióra płonęły niczym ogień. Ku memu zdumieniu po paru sekundach zniknął i gdy znów usłyszałam jego krzyk, zabrzmiał nieco dalej. Czy nadal nas szukał, tak jak kiedyś Toma Warda na moczarach obok młyna Billa Arkwrighta? Jeśli istotnie nas wypatrzył, wkrótce pojawi się jego przerażająca pani, tego byłam pewna. Grimalkin z pomocą Toma Warda zabiła zarówno Morwenę, jak i jej pobratymca. Ja także odegrałam rolę w wydarzeniach, prowadzących do jej śmierci - ona zaś z pewnością dowiedziała się tego od innych w Mroku. Byłam jej wrogiem i zapragnie się zemścić. Jedno tylko działało na moją korzyść: coś, co mogło opóźnić atak wiedźmy. Naturalnym środowiskiem Morweny była woda, poza mokrymi bagnami bądź moczarami nie mogła przetrwać zbyt długo. Z dala od wody wkrótce słabła, a miasto składało się wyłącznie z brukowanych ulic. Jak dotąd, jedyną cieczą, jaką widziałam, była krew. Co jednak, jeśli tu zasady wyglądały inaczej? Ostatecznie należała do zmarłych. Czy i tu potrzebuje wodnego środowiska do ochrony? I wtedy w dali, od strony bazyliki, dobiegł głos dzwonu, potężny dźwięk wibrujący mi w zębach i szczęce. Zdawało się, że drży nawet czarny bruk pod stopami. Thorne złapała mnie za rękę, ściągając z ulicy w boczną alejkę, nacisnęła moje ramię wskazując, że powinnyśmy kucnąć. Dzwon umilkł, wybiwszy trzynaście. Niemal natychmiast usłyszałam dobiegający z ulicy krzyk, potem, znacznie bliżej, ktoś zaczął rozpaczliwie zawodzić. - Co się dzieje? - spytałam, nie podnosząc głosu. Thorne przyłożyła mi usta do ucha i zaczęła szeptać. - Ten dzwon odzywa się często, ale nie da się przewidzieć dokładnej pory, nigdy więc nie można czuć się bezpiecznie na ulicach. Zwiastuje coś, co nazywają Wyborem: jeśli zostajesz wybrana, by - 20 -
znów umrzeć, ostatnie uderzenie dzwonu wzywa cię do siebie - w twoim umyśle odzywa się straszliwy, rozkazujący głos i musisz udać się prosto do bazyliki, gdzie wysączą z ciebie całą krew. - A jeśli wybrany tam nie pójdzie? - Większość nie potrafi oprzeć się temu głosowi, lecz tak czy inaczej lepiej posłuchać wezwania. Ci, którzy tak czynią, umierają po raz drugi bezboleśnie. Ci, którzy uciekają, zostają bezlitośnie schwytani i cierpią długo. - Widziałaś to? - spytałam. - Tak, raz, niedługo po tym, jak umarłam i znalazłam się tutaj. Patrzyłam, jak grupa czarownic powala na ziemię mężczyznę na rynku za bazyliką i powoli rozdziera go na strzępy. Wszędzie na bruku walały się kawałki jego ciała, ale on wciąż krzyczał. Skuliłam się na tę myśl, poczułam jednak, że Thorne czegoś mi nie mówi. Miałam rację. - To niebezpieczna pora także z innego powodu - przyznała. - Natychmiast po dzwonie następuje krótki czas, gdy drapieżcy mogą bezkarnie polować, na kogo tylko zechcą: potem pojedynczy dzwon oznacza koniec owego czasu. Z ulicy i głębiej, ze skąpanej w ciemności alejki, dobiegały kolejne krzyki. Usłyszałam czyjś jęk - choć nie potrafiłam stwierdzić, czy jest to jęk bólu, czy też strachu. Jakaś część mnie pragnęła to sprawdzić, ofiarować pomoc czy pociechę. Inna za bardzo się bała, by choćby drgnąć. Nawet gdybym zmusiła się do działania, Thorne nadal bardzo mocno wbijała mi palce w ramię i trudno byłoby mi odejść. Dwukrotnie coś śmignęło nisko nad naszą kryjówką, najpierw z lewej w prawo, potem w przeciwną stronę, jakby za pierwszym razem nas przeoczyło, ale wyczuwając naszą obecność, wróciło, by znów sprawdzić. Z pewnością nie był to trupiarz - stwór był na to stanowczo za duży. W chwilę później powrócił, wydając z siebie krzyk, przypominający ochrypłe krakanie olbrzymiej wrony. Tym razem nie przemknął nad nami, lecz zawisł nam wprost nad głowami i po raz pierwszy zdążyłam mu się przyjrzeć. Nieco przypominał nietoperza, lecz długością dorównywał człowiekowi i był niewiarygodnie chudy. Ujrzałam długie, skórzaste, zakończone kośćmi skrzydła i płonące czerwone oczy. Stwór miał też cztery chude kończyny, niezakończone stopami, lecz szponiastymi dłońmi. - Wybrał nas sobie na ofiarę! - zawołała Thorne, zrywając się z miejsca, gotowa nas bronić. Cokolwiek to było, nie wydawało się zbyt silne - choć pozory mogły mylić. Szpony sprawiały wrażenie morderczo ostrych, bez wątpienia potwór poruszał się bardzo szybko i zwinnie. Niechętnie przygotowałam się do użycia magii, lecz dokładnie w chwili, gdy stwór miał zanurkować i zaatakować, nad dachami miasta rozległ się pojedynczy dzwon. W odpowiedzi stworzenie wrzasnęło, zatrzepotało skórzastymi skrzydłami i odleciało. Gdy się podniosłyśmy, Thorne wskazała wylot alejki. - Będziemy bezpieczne do czasu, gdy znów odezwie się dzwon. - Przynajmniej okres łowów drapieżców jest krótki - zauważyłam, chwilowo najwyraźniej dopisywało nam szczęście. - To prawda, lecz często drapieżnik wypatrzy sobie ofiarę i podąża za nią niewidoczny. Nigdy nie wiesz, kiedy spadnie cios. - Zatem ten stwór będzie nas tropił do rozpoczęcia następnych łowów... - podjęłam. Thorne przytaknęła. - Istotę, która wisiała nad naszymi głowami, nazywają chajkiem. To odmiana pomniejszych demonów, niebezpieczna, bo często poluje stadami. Już nas zaznaczył i zdoła wywęszyć, możliwe nawet, że przekaże informacje sobie podobnym, by dołączyli do łowów. Im dłużej tu zostaniemy, tym większe zagrożenie. - A co z Tanakim? - spytałam. - Skąd mamy pewność, że nie podąży tu za nami? - Istnieje takie ryzyko - przyznała Thorne - ale zazwyczaj ogranicza się do ścieżki i obszaru pomiędzy krainami. To tam grozi nam największe niebezpieczeństwo z jego strony, tam będzie na nas czekał. Weszłyśmy z powrotem na ulicę. Tym razem, kiedy Thorne pochyliła głowę, natychmiast zrobiłam to samo, drepcząc tuż za nią. Wkrótce skręciła w lewo, w jeszcze węższą uliczkę, będącą w istocie schodami. Przed nami, ponad dachami domów ujrzałam złowieszczy masyw wieży bazyliki, skąpany w niesamowitej poświacie krwawego księżyca. Wyraźnie zmierzałyśmy dokładnie w tamtą stronę. - 21 -
Zmarli wciąż dreptali wokół nas. Ci zmierzający w górę szli po lewej stronie ulicy, trzymając się blisko rynsztoka i ściekającej nim krwi. Ci, którzy schodzili, maszerowali po lewej. Wszyscy spuszczali wzrok. - Dokąd idą ci ludzie? - spytałam. - Niektórzy do bazyliki, by odprawić modły, inni może pragną zaspokoić głód. W mieście jest wiele sklepów z krwią, w których z uwięzionych ofiar wysącza się ją powoli. Miarka krwi to nagroda za informacje dotyczące kogoś, kto uciekł po Wyborze. Zdarza się to często. Tu każdy gotów jest przegryźć gardło innym. - Jaki sens ma spuszczanie głowy i unikanie kontaktu wzrokowego, skoro drapieżnik może spaść z nieba? - Znów pomyślałam o chajku. - Część z łowców potrafi odmieniać swą postać; mogą iść za nami, udając ludzi, czekając na najlepszy moment. Wielu z nich dysponuje mocą, pozwalającą przygwoździć cię w miejscu jednym spojrzeniem albo zasiać w twojej głowie myśl, która zmusi cię, byś zaczekała gdzieś na uderzenie dzwonu. Toteż patrzenie komuś w oczy jest bardzo ryzykowne. - Czy mogłybyśmy zostać wybrane? - spytałam, zdjęta grozą na myśl o rozbrzmiewającym w głowie głosie, wzywającym mnie do bazyliki. - Nie jesteś martwa, Alice, toteż powinnaś być bezpieczna - przynajmniej przed tym. Ale owszem, ja mogę zostać wybrana, dlatego tak szybko opuściłam tę krainę i dlatego powrót tutaj to tak wielkie ryzyko. Skinęłam głową, doceniając, jak olbrzymią odwagą się wykazała, oferując mi swą pomoc. Pod wieloma względami groziło jej większe niebezpieczeństwo niż mnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby jej podziękować, pożegnać się i odtąd samotnie stawiać czoło niebezpieczeństwom. Mimo napomnień, bym spuszczała wzrok, zaryzykowałam zerkniecie na bazylikę. Było w niej coś budzącego niepokój. W Grecji widziałam cytadelę Ordyny, wyłaniającą się z ognistego wiru - nigdy nie zapomnę trzech spiralnych iglic o długich, wąskich oknach, przez które dostrzegałam poruszające demony i inne istoty. Jako więźniarka trafiłam też na rozprawę w Priestown i przyglądałam się okropnemu gargulcowi nad głównym wejściem katedry - podobiźnie straszliwego stwora zwanego Morem. Wędrowałam po labiryncie pod katedrą i w końcu ujrzałam owego demona... Oba te miejsca były straszne, ale bazylika umarłych, oświetlona księżycem barwy krwi, przerażała mnie w inny sposób, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Im wyżej się wdrapywałyśmy, tym węższa stawała się ulica. Krwawy księżyc oświetlał dachy, lecz fronty domów skrywała ciemność, w której rzadko rozbłyskiwały samotne pochodnie. Tłum martwych dokoła także znacząco się przerzedził. Thorne nadal szła z przodu, zauważyłam jednak, iż stopniowo zwalnia kroku, w końcu zatrzymała się i głośno powęszyła trzy razy. Potem zawróciła, a wyraz jej twarzy mnie przeraził. - Nie mogło być gorzej - oznajmiła. - Brama jest teraz wewnątrz bazyliki. - Pewnie to raczej mało prawdopodobne, by sama się tam znalazła? - domyśliłam się. Czyżby jeden z wrogów wiedział, czego szukam? - Masz rację, Alice, z całą pewnością nie znalazła się tu przypadkiem - odparła Thorne. - Musieli ją przesunąć potężni słudzy Złego, tak byś koniecznie weszła do środka. Będą na ciebie czekać. - To pułapka... - odetchnęłam głęboko. - Ale muszę iść dalej, kończy mi się czas. Muszę zdobyć ten sztylet niezależnie od ceny. Nie ma jednak potrzeby, abyś szła ze mną Thorne. Bardzo dziękuję ci za pomoc. Dość już ryzykowałaś. Thorne uniosła głowę i popatrzyła mi prosto w oczy. - Istnieje inny sposób, Alice. - Jej głos brzmiał miękko. - Znam miejsce, w którym przyjaciele czekają, by ci pomóc, ci, o których wspomniałam wcześniej. - Przyjaciele? - powtórzyłam. - Kto to taki? - Część z nich być może znasz, inni to wrogowie Złego, co czyni z nich twoich sprzymierzeńców. Nie zamierzałam przyjąć ich pomocy, nie chciałam ich narażać, ale teraz, gdy bramę przeniesiono do bazyliki, nie mamy wyboru. Potrzebujemy ich. Może znają jakiś sposób, abyśmy dostały się tam niepostrzeżenie. - Masz na myśli tajemne wejście? - spytałam. Przypomniałam sobie tunel, wiodący z ruin kaplicy do lochów wieży Malkinów. - Możliwe. Niektórzy z tych ludzi przebywają tu od bardzo dawna i wiedzą o Mroku niemal wszystko. Skinęłam głową. - 22 -
- Chodźmy zatem i spotkajmy ich - zgodziłam się. Thorne podjęła marsz w stronę bazyliki, aż w końcu potężna sylweta przesłoniła niebo. Wówczas poprowadziła nas do domu większego od innych. Nie stał w szeregu, lecz osobno, odsunięty od wąskiej, brukowanej dróżki, na własnym skrawku ziemi, pełnym wysokich chaszczy i pokrzyw. Gdy się zbliżyłyśmy, stopy zanurzyły się w błotnistą ziemię. Frontowe drzwi były uchylone, Thorne nie zapukała, otworzyła je ostrożnie i przeprowadziła nas przez pusty pokój do stopni wiodących w dół. Kiedy nasze szpiczaste trzewiki zastukały o schodki, zwiastując przybycie, zaczęłam coraz bardziej się niepokoić. Nigdy wcześniej nie szłam po podobnych stopniach, ale kojarzyły mi się z czymś z mojej przeszłości, czymś strasznym i przerażającym. Po chwili znalazłyśmy się w piwnicy, znacznie większej niż stary dom na górze. Połowę z nich zajmował ciemny dół pełen mrocznej wody. Teraz poznałam to miejsce: stanowiło dokładną replikę pewnej piwnicy na ziemi. Zapamiętałam ją aż nadto dokładnie. Pod ścianą stało samotne krzesło. Było zajęte. Naprzeciw mnie siedziała rosła kobieta o tłustej twarzy i świńskich oczkach. Włosy miała szare i potargane, krzywiła się, patrząc spod krzaczastych brwi, z każdego poru jej ciała promieniowała nienawiść. To była Betsy Gammon, moja stara nieprzyjaciółka, ktoś, kto miał wiele powodów, by mnie skrzywdzić. Wpadłam w pułapkę! Thorne mnie zdradziła! Rozdział 7. Jak to się wszystko zaczęło? Aby wyjaśnić swą znajomość z Betsy Gammon, muszę się cofnąć do czasów spędzonych z Lizzie. Urodziłam się na wschód od Pendle, w cieniu wielkiego, ponurego wzgórza. Miałam wśród krewnych dużo czarownic i w moich żyłach krążyła zła krew. Musiałam zostać wyszkolona na wiedźmę, to było nieuniknione. Przeszłam dwa lata nauki mrocznych sztuk u jednej z najpotężniejszych czarownic wszech czasów - Kościstej Lizzie. To były ciężkie dwa lata. Lizzie nauczyła mnie mnóstwa mrocznych umiejętności, a w czasie, który z nią spędziłam, zdarzyło się wiele rzeczy - rzeczy, o których nigdy nie opowiedziałam mojemu przyjacielowi Tomowi Wardowi. Ponurych, przerażających rzeczy, prowadzących do pierwszego zetknięcia z Betsy. Jednym z najgorszych tygodni, jakie spędziłam u Lizzie był ten, gdy zabrała mnie ze sobą, by spróbować zabić stracharza. Siedziałam w piwnicy jej ciemnego, wilgotnego domku i uczyłam się. Usłyszałam na zimnych, kamiennych stopniach zbliżający się stukot szpiczastych trzewików. Zdziwiło mnie to, bo do północy została jeszcze godzina, a Lizzie spodziewałam się dopiero o świcie - poszła na spotkanie z resztą kręgu Malkinów. W chwili, gdy znalazła się w zasięgu światła świecy, oderwałam wzrok od książki. Lizzie nie wyglądała wcale źle - miała ciemne i wielkie oczy, ale często się krzywiła, cały czas mamrotała pod nosem, głównie zaklęcia i przekleństwa, i widziałam, że jest w paskudnym nastroju, bo kąciki jej ust drżały. - Dosyć już czytania. Ruszamy do Bury - oznajmiła. Był środek nocy i nie ucieszyły mnie te wieści. Konałam ze zmęczenia, marzyłam o tym, żeby się jak najszybciej położyć. - Gdzie to jest? - spytałam. - 23 -
- To wioska niedaleko na północ od Ramsbottom. O Ramsbottom też nigdy nie słyszałam. Całe życie spędziłam w okręgu Pendle i nie znałam dalszych okolic Hrabstwa. - Czeka nas praca, mroczna praca - syknęła Lizzie - misja od kręgu. Ciągnęłyśmy słomki, cała trzynastka, moja była najkrótsza. Wiedźma zabójczyni jest zajęta czymś innym, toteż ja muszę to zrobić. Zabiję stracharza. Zasłużył sobie na śmierć, o tak. Wcześniej go przeklęłyśmy, lecz jakoś zdołał przeżyć. Zbyt długo wtrąca się w nasze sprawy i teraz dostanie to, na co zasłużył. Lizzie musiała dostrzec niechęć na mojej twarzy, bo skrzywiła się wrednie. - No dobra, dziewczyno! Za dużo już zwłóczyłaś. Wstawaj, już, bo pożałujesz, że cię matka urodziła! Tupnęła nogą. W najciemniejszych kątach pomieszczenia - miejscach, do których nie dosięgał migotliwy płomyk świecy, natychmiast zaczęły nabierać kształtów paskudne, rozedrgane stwory o licznych mackach i ostrych zębach. To były larwiaki z Mroku - nowo narodzone stwory, wciąż próbujące zrozumieć, kim są i jakie jest ich miejsce. Lizzie potrafiła je przywołać i zmusić do posłuszeństwa, i świetnie sobie z nimi radziła: w większej masie mogły przerazić, torturować, a nawet zabić. Zadrżałam. Lizzie uwielbiała napuszczać je na mnie - wiedziała, jak bardzo boję się larwiaków. Gdy zrobiła to po raz pierwszy, opowiedziała mi historię młodej dziewczyny z klanu Malkinów, którą zabiły. Szkoląca ją wiedźma była stara i nieco zapominalska - przywołała larwiaki, by ukarać dziewczynę za przypalenie grzanki, a potem kompletnie o nich zapomniała. Była też głucha, więc nie słyszała krzyków, a kiedy w końcu poszła poszukać dziewczyny, spóźniła się. Larwiaki wyżarły biedaczce cały mózg, do czysta. Z oczu zostały dwa puste otwory, całe ciało znaczyły pokrwawione dziury w miejscach, w które wgryzły się larwiaki, nim w końcu się najadły i wylazły z ciała. Dlatego tak właśnie bardzo się bałam. Gdybym natychmiast nie wstała, najsilniejsze z nich podeszłyby bliżej i zaczęły drapać i skubać. Musiałabym mocno zamknąć usta i zacisnąć nos, by się w niego nie wcisnęły. Ale wtedy próbowałyby wkręcić mi się do uszu... Brakowało mi rąk, by wszystkie odpędzić, ból byłby coraz gorszy i gorszy, a mnie ogarniałaby coraz większa panika. Paskudne przeżycie, a szczerze wierzyłam, że gdybym dostatecznie rozzłościła Lizzie, któregoś dnia ta mogłaby odejść i zostawić mnie im na pożarcie. Zamknęłam zatem grimoire, najstarszą należącą do Lizzie księgę zaklęć, wstałam i wsunęłam taboret pod stół. Gdy larwiaki zaczęły znikać, zdmuchnęłam świeczkę i wspięłam się po schodach. Ruszyłyśmy zabić stracharza i wcale mi się to nie podobało. Działo się to na długo przed tym, nim spotkałam Johnna Gregory'ego, mistrza Toma Warda. Wówczas znałam jedynie traktujące o nich bajki czarownic - stracharze to nasi wrogowie, walczący z duchami, widmami, boginami i bezecnymi wiedźmami, jak Lizzie. Wierzyłam, że wpadnięcie w ich ręce to najgorsze z możliwych nieszczęść. Niektórzy wrzucali nas do jam i zostawiali, abyśmy gniły przez resztę swego żałosnego życia. Inni wycinali nam serca i pożerali je, żebyśmy już nigdy nie mogły powrócić z martwych. Wiedziałam, że niektórzy stracharze radzą sobie w swym fachu lepiej od innych. Jeśli ten wtrącił się w sprawy kręgu Lizzie, najniebezpieczniejszego w Pendle, bez wątpienia był człekiem odważnym i dobrze wiedział, co robi. Może specjalizował się w rozprawach z czarownicami? W takim przypadku na pewno będzie miał srebrny łańcuch i mnóstwo dołów na uwięzienie ofiar. Nie zachwycała mnie myśl o spędzeniu reszty życia w dole, o nie! Ale nie miałam wyboru, podążyłam zatem za Lizzie w noc. Lizzie wyraźnie się spieszyła: wyruszyłyśmy na północ całkiem szybko i z trudem dotrzymywałam jej kroku. Lecz tuż przed świtem zatrzymałyśmy się w lesie, by przeczekać dzień. Byłam zmęczona, toteż ucieszyłam się, że Lizzie pozwoliła mi spać aż do zmierzchu, kiedy to posłała mnie, bym złapała parę królików. Byłam w tym dobra - od dzieciństwa umiałam nastawiać wnyki, potrafiłam też rzucić urok na królika. Jeśli szepnąć do nich dokładnie jak należy, same wchodzą nam w ręce. Złapałam dwa i wróciwszy, przekonałam się, że rozpaliła już ogień, zabrałam się zatem za przygotowywanie kolacji. Czasami Lizzie wolała surowe mięso - przepadała zwłaszcza za szczurami - lecz teraz chętnie zgodziła się, abym upiekła królika na rożnie. - Masz szczęście, że zabrałam cię ze sobą, dziewczyno - oblizała palce. - Niewiele z nas mogło oglądać, jak stracharz dostaje co jego. - Jak zamierzasz go załatwić, Lizzie? - spytałam. - 24 -
Ciągle wyobrażałam sobie stracharza, który chwyta mnie i grzebie żywcem w jamie, gdzie będę musiała żywić się ślimakami, pomrowami i szczurami, by przetrwać. Lizzie nauczyła mnie zaklęcia przywołującego szczura, ale wiedziałam, że nigdy nie zdołam się zmusić, by zjeść go na surowo. - Jest wiele sposobów, dziewczyno. - Choć raz Lizzie ucieszyło moje zainteresowanie. - Mogłybyśmy spróbować go przekląć, ale to sposób powolny, a stracharze, jako siódmi synowie siódmych synów, dysponują pewną odpornością. Musimy zatem się zbliżyć i zrobić to w trudniejszy sposób. Najlepiej, gdyby ktoś inny załatwił to za nas. - A kto by to zrobił? - spytałam. - Może rzucisz na kogoś zaklęcie? Istniały czary, zmuszające ludzi do uczynienia czegoś wbrew ich woli, zwłaszcza mężczyzn. Nad mężczyzną znacznie łatwiej zapanować niż nad kobietą, a Lizzie prócz okrucieństwa miała też osobliwe poczucie humoru - zwłaszcza w stosunku do mężczyzn. Na północ od wioski Sabden mieszkał pewien młynarz, potężny człek o ramionach bardziej owłosionych niż głowa. Za każdym razem, gdy tamtędy przechodziłyśmy, kazała mu uganiać się tam i z powrotem na czworakach i szczekać jak pies. - Po co marnować zaklęcie, skoro mogą nas wyręczyć wrogowie stracharza? - warknęła. - A znamy jakichś jego wrogów, którzy mieszkają w pobliżu? Bez wątpienia w Pendle miał ich wielu, ale tu byłyśmy obce. - Owszem, dziewczyno, choć nie osobiście, jedynie nazwiska. Annie Cradwick i Jessie Stone - słyszałaś o nich kiedyś? - Pokręciłam głową. - Nie dziwota, obie były na tyle głupie, by wyjść za mąż i zmienić nazwiska. Ale pierwotnie pochodzą z Pendle, a po śmierci swoich mężów znów zaczęły praktykować sztukę. Ten stracharz złapał je obie i zabił w ciągu miesiąca, teraz tkwią uwięzione w grobach w jego ogrodzie. Po uwolnieniu dwie martwe wiedźmy z radością załatwią za nas sprawę. Znów ruszyłyśmy na południe i parę godzin przed świtem dotarłyśmy na przedmieścia Bury. Mimo ciemności Lizzie bardzo szybko znalazła dom stracharza - mieszkał milę na wschód od wioski, przy wąskiej polnej dróżce. Dowiedziałam się, iż członkinie kręgu szpiegowały go na zmianę, wypatrując słabości, ale dom z całą pewnością do nich nie należał. Jak zauważyła Lizzie, Jego jedyną wadą było to, iż dało się spojrzeć nań z góry z pobliskiego wzgórza. Tam właśnie usiadłyśmy obie, ukryte w krzakach i długiej trawie na szczycie. Dom stracharza miał dwa piętra i rozległy ogród, otoczony kamiennym murem z tylko jedną dużą bramą. W ogrodzie rósł niewielki zagajnik; gdzieś pod gałęziami drzew leżały groby obu czarownic. W oknach nie płonęło żadne światło, czuwałyśmy jednak aż do wschodu słońca, a potem spałyśmy na zmianę, głównie Lizzie. Choć cały dzień gapiłyśmy się na dom z takim napięciem, że aż rozbolały nas oczy, wciąż nie dostrzegłyśmy żadnych oznak życia. - Musiał wyjechać - oznajmiła Lizzie, gdy słońce zaczęło zachodzić. - Damy mu jeszcze godzinę, a potem zejdziemy i rozejrzymy się. - Czy mam najpierw złapać nam parę królików? - spytałam. Konałam z głodu. Lizzie pokręciła głową. - Najpierw praca, potem posiłek! - warknęła. - Jak się nazywa ten stracharz? - Jak się nazywa? A jakie to ma znaczenie, dziewczyno? Wkrótce zginie, a tam, dokąd się uda, nie będzie potrzebował imion. - Nawet na nagrobku? - zdziwiłam się. Lizzie parsknęła. - Kiedy te wiedźmy dopadną go w swoje zęby i szpony, nie zostanie z niego nic, co można by pochować. Obie łakną zemsty. Spędziły wiele lat w zimnej, mokrej ziemi. Godziny piynęły szybko, widziałam jednak, że Lizzie się denerwuje. Czarownice takie jak ona z daleka potrafią wywęszyć nadchodzące niebezpieczeństwo i z łatwością nauczyłam się tej sztuki. Prawdę mówiąc, w skrytości ducha uważałam, że jestem w tym lepsza od Lizzie, ale na stracharzy to nie działa, bo są siódmymi synami siódmych synów. Wiedziałam zatem, iż obawia się, że mógłby wrócić, kiedy zejdziemy do jego ogrodu. Zapadł zmrok, lecz niebo było bezchmurne, a w górze płonął rogaty księżyc, rzucając dość srebrnego blasku, abyśmy swobodnie widziały. W końcu Lizzie poprowadziła nas do muru. Bramę zrobiono z żelaza, którego dotyk zadaje wiedźmom ostry ból, więc wiedziałam, że nie zechce się na nią wdrapać. Posłała mi złośliwy uśmiech i skinieniem głowy wskazała kamienne ogrodzenie. - No przełaź, dziewczyno, szybko. Kiedy sprawdzisz, że jest bezpiecznie, zawołaj! - 25 -