chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 782
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 681

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 11 - Wijec

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :479.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone Tom 11 - Wijec.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Delaney Joseph - Kroniki Wardstone t.1-13
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Joseph Delaney WIJEC Kroniki Wardstone Tom 11

Tom 11 Spis treści: Prolog KOSZMAR NESSY Rozdział 1 UMOWA STOI Rozdział 2 CÓŻ ZA BRAK WYCHOWANIA Rozdział 3 MROCZNA WIEŻA Rozdział 4 KOBALOSKA BESTIA Rozdział 5 MUSIAŁEM SIĘ POSILIĆ Rozdział 6 ZABÓJCA SHAIKS Rozdział 7 UKĄSZENIE KLINGI Rozdział 8 TYLKO JEDNA SZANSA Rozdział 9 NA PÓŁNOC, DO VALKARKY Rozdział 10 WOJOWNIK HYB Rozdział 11 JEGO WIELKA CUCHNĄCA PASZCZA Rozdział 12 STRAŻNIK BRAMY Rozdział 13 HAGGENMIOT Rozdział 14 PLOTKI I WIEŚCI Rozdział 15 GRIMALKIN Rozdział 16 MARTWA WIEDŹMA Rozdział 17 UMOWA STOI? Rozdział 18 BARDZO CIEKAWE PYTANIE Rozdział 19 WROGIE, GŁODNE OCZY Rozdział 20 PŁOWA ŚMIERĆ Rozdział 21 SLARINDA Rozdział 22 KANGADON Rozdział 23 TEN, KTÓRY NIGDY NIE UMRZE Rozdział 24 CÓRA CIEMNOŚCI Rozdział 25 POŻEGNANIE Z SIOSTRĄ Rozdział 26 NIEWOLNICZY KULAD Rozdział 27 KRZYK W ŚRODKU NOCY Rozdział 28 JESZCZE SIĘ SPOTKAMY SEN WIJCA SŁOWNIK ŚWIATA KOBALOSÓW Dla Marie Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce. Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was. Mam ogon. Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka. I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.

WYJĄTEK Z BESTIARIUSZA STRACHARZA Kobalosi Kobalosi nie są ludźmi. Chodzą na dwóch nogach, ale wyglądają jak lisy bądź wilki. Ich ciała porasta ciemne włosie, twarz i dłonie golą zgodnie ze zwyczajem, noszą długie czarne płaszcze z rozcięciem na plecach przepuszczającym ogon, który służy im niemal za dodatkową kończynę. Magowie ci wiodą życie samotników, unikają swoich braci i zazwyczaj mieszkają poza granicami zamarzniętej krainy Kobalos, leżącej daleko na północy kontynentu zwanego Europą. Każdy z nich „uprawia” haizdę, terytorium, które uznaje za własne. Na terenach tych mieszkają setki ludzi w wioskach, osadach i na farmach. Mag włada nimi za pomocą strachu i swojej sztuki, porywając dusze i gromadząc moc. Zazwyczaj żyje w starym pokrzywionym drzewie ghanbala, za dnia sypia, lecz nocą wędruje po swej haizdzie, odżywiając się krwią ludzi i zwierząt. Potrafi odmieniać postać, upodabniać się do zwierząt, a także zmieniać wielkość swego ciała. Magowie ci to także niezwykle groźni wojownicy, ich ulubioną bronią jest szabla. Kobalosi to wojownicza, niebezpieczna rasa. Wszyscy oprócz magów zamieszkują Valkarky, miasto leżące daleko poza granicą kręgu arktycznego. Nazwa Valkarky oznacza Miasto Skamieniałego Drzewa. Wypełniają je najróżniejsze okropieństwa, stworzone z pomocą magii Mroku. Jego mury zbudowały istoty, które nigdy nie zasypiają, istoty wypluwające ze swych ust zmiękczony kamień. Kobalosi wierzą, że ich miasto nie przestanie rosnąć, póki nie pokryje całego świata. John Gregory Powyższy opis powstał w oparciu o relacje jednego z pierwszych stracharzy, niejakiego Nicholasa Browne’a, który podróżował daleko poza granice Hrabstwa. Oprócz jego notatników nie istnieje żaden dowód potwierdzający prawdziwość relacji Browne’a, musimy jednak zachować otwarte umysły. Świat jest wielki i wiele jeszcze pozostaje w nim do odkrycia. DALEKO OD HRABSTWA W Hrabstwie dla Toma Warda sprawy mają się źle jak nigdy dotąd. Jego mistrz stracharz po wielu latach walki z mrokiem utracił siły, najbliższa przyjaciółka Alice wyruszyła z niebezpieczną misją, a sam Tom wie, ze tylko on być może zdoła nie dopuścić do powrotu Złego i pogrążenia całego świata w ciemnościach i grozie. Lecz podczas gdy jego walka trwa w najlepsze, zło nigdy nie śpi – w Hrabstwie i poza nim. Na dalekiej północy, setki mil od domu Toma, powstaje nowy Mrok. Akcja tej książki rozgrywa się na krótko po wydarzeniach, opisanych we Krwi Stracharza i traktuje o nowych istotach, nowych krainach i nowych niewyobrażalnych koszmarach. Oto Wijec. Najwyższy punkt hrabstwa kryje w sobie tajemnicę. Powiadają, że zginął tam człowiek, gdy podczas srogiej burzy próbował ujarzmić zło, zagrażające całemu światu. Potem powróciły lody, a kiedy się cofnęły, nawet kształt wzgórz i nazwy miast w dolinach uległy zmianie. Dziś w owym miejscu na najwyższym ze wzgórz nie pozostał żaden ślad po tym, co zaszło dawno, dawno temu. Lecz jego nazwa przetrwała. Nazywają je… KAMIENIEM STRAŻNICZYM

Prolog KOSZMAR NESSY W moim pokoju jest bardzo ciemno. Świeca stopniała, płomień zamigotał i zgasł. Jest też zimno, mimo dodatkowych koców. Mieliśmy bardzo długą zimę, jedną z najgorszych, jakie pamiętam. Teraz nadeszła już wiosna, ale pola i wyłożone kamiennymi płytami podwórze wciąż pokrywa skorupa zamarzniętego śniegu, a na szybach mojego okna nadal kwitną mrozowe kwiaty. Jutro przypadają moje urodziny. Skończę dziesięć lat. Nie mogę się już doczekać tortu. Będę musiała zgasić wszystkie świeczki jednym potężnym dmuchnięciem. Jeśli to zrobię, ojciec da mi prezent. To sukienka – czerwona sukienka z białą koronką wokół szyi i rąbka spódnicy. Chcę zasnąć. Z całych sił zaciskam powieki i próbuję. Lepiej spać, bo wtedy noc mija szybko. Otworzę oczy i ujrzę promienie słońca, wpadające przez okno, drobinki kurzu lśniące niczym maleńkie gwiazdy. Nagle słyszę hałas. Co to takiego? Brzmi, jakby coś drapało o podłogę przy boazerii. Może to szczur? Boję się wielkich szarych szczurów o małych oczkach i długich wąsikach. Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie myśl, że któryś z nich mógłby trafić do mojego łóżka. Serce zaczyna mi walić ze strachu, zastanawiam się, czy nie zawołać ojca. Ale dwa lata temu umarła matka i odtąd sam zajmuje się całą farmą. Każdego dnia długo i ciężko pracuje, więc potrzebuje snu. Nie, muszę być odważna. Szczur wkrótce sobie pójdzie. Po co miałby włazić mi do łóżka? Nie znajdzie tu nic do jedzenia. I znów słyszę drapanie ostrych pazurków o drewno. Serce trzepocze mi z lęku. Odgłosy są teraz bliższe, w połowie drogi między oknem i moim łóżkiem. Wstrzymuję oddech, nasłuchując kolejnych dźwięków. Nagle rozbrzmiewają obok. Gdybym spojrzała w dół, być może ujrzałabym szczura, patrzącego na mnie małymi, paciorkowymi oczkami. Muszę wstać. Pobiegnę do pokoju ojca. Co jednak, jeśli szczur muśnie wąsiskiem moje stopy? Co, jeśli nadepnę na jego długi, cienki ogon? Dźwięk robi się coraz głośniejszy. Czuję, jak coś ciągnie moją pościel, i dygoczę ze strachu. Szczur wspina się na łóżko, pazurkami wbijając się w koc. W panice próbuję usiąść. Ale nie mogę. Zupełnie jakby coś mnie sparaliżowało. Otwieram usta, lecz kiedy krzyczę, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez koc. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nakrycie, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu. I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki? W pewnej chwili jego pysk zbliża się do mojej twarzy. Jest wielki, ciepły oddech owiewa mi skórę. Ale dostrzegam coś jeszcze dziwniejszego niż rozmiar i ciężar szczura. Jego oczy świecą w ciemności, są wielkie i czerwone, w ich ostrym blasku mogę teraz obejrzeć, z czym mam do czynienia. I okazuje się, że to jednak nie szczur. Z pyska bardziej przypomina lisa bądź wilka z długą szczęką i wielkimi, ostrymi zębami. Zęby te wgryzają mi się w szyję. Moje gardło przebijają długie, cienkie, rozpalone igły bólu. Krzyczę. Raz po raz, bez przerwy. Krzyczę bezdźwięcznie. Czuję się, jakbym umierała, osuwała się w najgłębszą ciemność, coraz dalej od tego świata. A potem budzę się, ciężar znika mi z piersi. Znów mogę się poruszyć, siadam na łóżku i wybucham płaczem. Wkrótce słyszę tupot ciężkich butów na drewnianej podłodze korytarza. Drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wbiega ojciec, niosący świecę w dłoni. Stawia ją na stoliku obok łóżka, chwilę później tuli mnie w ramionach. Nie mogę przestać szlochać, a on gładzi mnie po włosach i dodającym otuchy gestem klepie po plecach.

– Już w porządku. Już dobrze, córko – mamrocze. – To był tylko sen, straszliwy, koszmarny sen. Później jednak odsuwa mnie od siebie i uważnie ogląda moją twarz, szyję i ramiona. Wyciąga z kieszeni nocnej koszuli białą chustkę i delikatnie ociera mi szyję. Potem mnie ją w dłoni i szybko chowa z powrotem. Ale niedostatecznie szybko: dostrzegam na niej krople krwi. Czy koszmar już się skończył? Czy się obudziłam? A może wciąż śnię? Rozdział 1 UMOWA STOI Obudziłem się dręczony ogromnym pragnieniem. Zawsze chce mi się pić, gdy się budzę, toteż nie było w tym nic nowego. Ani śladu wskazówki, iż czeka mnie pamiętny dzień. Przecisnąłem się przez szczelinę wysoko w pniu mojego starego drzewa ghanbala i powiodłem wzrokiem po białej, mroźnej połaci w dole. Słońce miało wzejść w pełni dopiero za godzinę i niebo wciąż jeszcze usiane było gwiazdami. Znałem nazwy wszystkich pięciu tysięcy, lecz moją ulubioną była Cougis, Psia Gwiazda. Niczym czerwone, przekrwione oko spoglądała przez czarną aksamitną zasłonę, którą Władca Nocy zarzuca na niebo. Spałem prawie trzy miesiące. Zawsze przesypiam tę porę roku – najciemniejszą i najzimniejszą część zimy, którą nazywamy shudru. Teraz jednak obudziłem się i czułem pragnienie. Świt był zbyt blisko, bym mógł wyssać krew ludziom z mojej haizdy – tym, których hoduję. Mogłem też wyruszyć na polowanie, ale nic, co mogłoby zaspokoić moje pragnienie, jeszcze nie obudziło się ze snu. Na szczęście istniał inny sposób. Zawsze mogłem pójść i zastraszyć starego Rowlera, a potem zmusić go do handlu. Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce. Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was. Mam ogon. Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka. I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego. W końcu zasznurowałem buty i znów prześliznąłem się przez szczelinę, stając na gałęzi. A potem postąpiłem krok w pustkę. Policzyłem do dwóch i machnąłem śliskim ogonem. Zwinął się i napiął, skóra otarła się z szelestem o najniższą gałąź, odrywając kawałki kory, które posypały się na śnieg czarnymi płatkami. Przez parę sekund wisiałem tak na ogonie, a tymczasem moje bystre oczy przeszukiwały ziemię w dole. Na zamarzniętym śniegu nie dostrzegłem żadnych śladów. Nie żebym się ich spodziewał – słuch mam bystry i budzi mnie nawet najlżejszy dźwięk, ale zawsze lepiej się najpierw upewnić, niż potem żałować. Znów skoczyłem, lądując na twardej, zimnej ziemi. A potem puściłem się biegiem, patrząc, jak grunt umyka mi spod nóg. Wiedziałem, że za parę minut dotrę na farmę Starego Rowlera. Szanowałem Starego Rowlera. Szanowałem go na tyle, by zastąpić okrucieństwo ostrożną umową. Jak na człowieka wyróżniał się wielką odwagą. Był dość dzielny, by zamieszkać w pobliżu mojego drzewa. Wielu

innych stąd uciekło. Starczyło mu nawet odwagi, aby ze mną handlować. Przeszedłem spacerkiem wzdłuż jego drewnianego płotu, lecz gdy dotarłem na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, urosłem do rozmiaru, który sprawdzał się najlepiej w kontaktach z większością ludzi: nie tak wielkiego, by wydał się zbyt groźny, ale też nie tak małego, by podsunąć Staremu Rowlerowi jakiś niecny pomysł. W istocie byłem dokładnie tego samego wzrostu co stary farmer, nim jego kości zaczęły słabnąć, a kark się zgarbił. Zastukałem cicho do drzwi – w specjalnym, charakterystycznym rytmie. Starałam się, aby stukanie nie było tak głośne, by obudzić trzy córki gospodarza, lecz dostatecznie donośne, aby on sam, sapiąc, zbiegł po schodach. Uchylił drzwi na szerokość pokrytej odciskami dłoni. Potem przysunął do szczeliny świecę, oświetlając moją twarz. – O co chodzi tym razem? – rzucił z oburzeniem. – Miałem nadzieję, że więcej cię już nie zobaczę. Od miesięcy nie zawracałeś mi głowy. Liczyłem na to, że już się nie obudzisz! – Chce mi się pić – oznajmiłem – a jest za wcześnie na łowy. Potrzebuję czegoś, co ogrzałoby mi brzuch na kilka godzin. A potem uśmiechnąłem się, demonstrując ostre zęby i pozwalając, by gorący oddech parował w mroźnym powietrzu. – Nie mam niczego na zbyciu. Czasy są ciężkie – zaprotestował farmer. – To była jedna z najsroższych zim, jakie pamiętam, straciłem bydło – nawet owce. – A jak się miewają twoje trzy córki? Mam nadzieję, że dobrze? – Jeszcze szerzej otworzyłem usta. Tak jak oczekiwałem, świeca zaczęła tańczyć i dygotać w dłoniach Starego Rowlera. – Trzymaj się z daleka od moich córek, Wijcu. Słyszysz? Z daleka. – Pytałem tylko o ich zdrowie – złagodziłem ton głosu. – Co słychać u najmłodszej? Mam nadzieję, że już tak nie kaszle. – Nie marnuj mojego czasu – warknął. – Po co przyszedłeś? – Potrzebuję krwi. Daj mi krwi wółka – tylko odrobinę. Możesz sobie pozwolić na pół kubka. – Już mówiłem, to była długa, ciężka zima. Zły to czas i zwierzęta potrzebują wszelkich sił, by go przetrwać. Widząc, że nie dostanę niczego za darmo, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i uniosłem ją, tak że rozbłysła w płomieniu świecy. Stary Rowler patrzył, jak spluwam na zad wółka, pozbawiając go w tym miejscu czucia, tak aby zwierzę nie zareagowało, kiedy je skaleczę. Wkrótce popłynęła krew, a ja łapałem ją do metalowego kubka, dostarczonego przez farmera, nie roniąc ani kropli. – Wiesz chyba, że tak naprawdę nie skrzywdziłbym twoich córek – oznajmiłem. – Stały się dla mnie niemal jak rodzina. – Twój lud nie ma pojęcia, czym jest rodzina – wymamrotał. – Gdyby doskwierał wam głód, pożarlibyście własne matki. A co z córką Briana Jensona z farmy nad rzeką? Zniknęła w zeszłym roku na przednówku i nigdy jej już nie widziano. Zbyt wielu moich sąsiadów ucierpiało z twoich rąk. Nawet nie próbowałem zaprzeczać jego oskarżeniom, ale też ich nie potwierdziłem. Czasami wypadki się zdarzają. Zazwyczaj panuję nad swoją zachłannością, pielęgnując zasoby mojej haizdy, lecz od czasu do czasu pragnienie zwycięża i wypijam zbyt wiele krwi. – Hej! Jedną chwilkę! Umówiliśmy się na pół kubka! – zaprotestował Stary Rowler. Uśmiechnąłem się i przycisnąłem palce do rany, tak że krew natychmiast przestała płynąć. – Istotnie – zgodziłem się. – Choć trzy ćwierci kubka to nie tak wiele. Niezły kompromis. Pociągnąłem długi łyk, nie spuszczając wzroku z twarzy farmera. Miał na sobie płaszcz i wiedziałem, że w podszewce ukrywa paskudnie ostrą szablę. W razie zbyt wielkiej prowokacji lub zagrożenia starzec użyłby jej bez wahania. Nie żeby Rowler, nawet uzbrojony w szablę, w jakikolwiek sposób mi zagrażał, ale to oznaczałoby koniec handlu. Żałowałbym, bo ludzie tacy jak on nieraz mi się przydawali. Oczywiście wolałem polowania, lecz hodowla bydła – zwłaszcza

moich ulubionych wółków – ułatwiała mi życie, gdy nadchodziły ciężkie czasy. Nie byłem gotów, by zajmować się nimi sam, toteż doceniałem odgrywaną przez farmera rolę. Z całej haizdy tylko z nim handlowałem. Może zaczynałem się starzeć. Kiedyś rozszarpałbym gardło człowiekowi takiemu jak Rowler – rozszarpałbym bez najmniejszego wahania. Ale lata mojej młodości już minęły, poczyniłem spore postępy w magii haizdan. Stałem się adeptem. Lecz to lato, moje dwusetne, to niebezpieczny czas dla maga haizdana – czas, gdy zdarza nam się paść ofiarą czegoś, co nazywamy skaiium. Bo widzicie, tak długie życie zmienia nasz sposób myślenia. Stajemy się łagodniejsi, bardziej wyrozumiali wobec uczuć i potrzeb innych. To niedobre dla haizdana i wielu z nas nie przeżywa owych niebezpiecznych lat: osłabienia żądzy krwi, stępienia zębów. Wiedziałem zatem, że muszę zachować ostrożność. Ciepła krew spływała mi w głąb gardła i do żołądka, napełniając nową siłą. Uśmiechnąłem się i oblizałem wargi. Nie musiałem polować przez co najmniej dzień, więc oddałem kubek Staremu Rowlerowi i ruszyłem wprost w swoje ulubione miejsce. Była to polana w niewielkim lasku na południowych zboczach wzgórz nad farmą. Zmalałem wraz z płaszczem i butami do najmniejszej postaci, tej, w której często sypiam. Stałem się nie większy od żyjącego w kanałach szczura o siwych wąsikach. Wola krew natomiast zachowała swój rozmiar, toteż brzuch miałem teraz bardzo pełny. Mimo iż dopiero co się ocknąłem, połączenie pełnego żołądka i porannego słońca sprawiło, że ogarnęła mnie trudna do opanowania senność. Położyłem się zatem na grzbiecie i wyciągnąłem wygodnie. Mój płaszcz ma specjalne rozcięcie, coś jakby bardzo krótki rękaw wypuszczający ogon. Kiedy biegnę, poluję lub walczę, mocno przywiera mi do grzbietu, lecz czasami latem, gdy świeci słońce, a mnie ogarnia senność, kładę się na ciepłej trawie i rozciągam go za sobą. Szczęśliwy, odprężony, uczyniłem tak teraz i w mgnieniu oka zapadłem w sen. Zazwyczaj przy tak pełnym brzuchu spałbym smacznie cały dzień i noc, ale tuż przed zachodem słońca krzyk przeciął powietrze niczym klinga i obudził mnie. Usiadłem i zastygłem w bezruchu, moje nozdrza rozszerzyły się i zadrżały. Zacząłem węszyć w powietrzu. Krew… Uniosłem ogon i z jego pomocą zgromadziłem więcej informacji. Nie mogło być lepiej. Do ust napłynęła mi ślinka. Bycza krew jest słodka i pyszna, ale teraz czułem zapach najsmaczniejszej ze wszystkich, świeżo przelanej ludzkiej krwi. Dochodził od strony farmy Starego Rowlera. Pragnienie natychmiast powróciło: szybko zerwałem się na równe nogi i puściłem biegiem w kierunku odległego ogrodzenia. Długie susy szybko doprowadziły mnie do granicy farmy i przemknąwszy pod płotem, natychmiast urosłem do ludzkich rozmiarów. Znów posłużyłem się ogonem, szukając źródła krwi. Znajdowało się na północnym pastwisku, teraz wiedziałem już dokładnie, do kogo należy. Bywałem dość blisko staruszka, by czuć, jak woń jego krwi pulsuje w węzłach żył. Owszem, to stara jucha, ale w końcu ludzka. Nie powinienem wybrzydzać. Stary Rowler krwawił. A potem wyczułem kolejne źródło krwi, tyle że znacznie słabsze. Otaczała je woń młodej ludzkiej samicy. Znów zacząłem biec, serce waliło mi z podniecenia. Gdy dotarłem na północne pastwisko, pomarańczowa kula słońca tkwiła dokładnie na linii horyzontu. Jeden rzut oka wystarczył, bym wszystko zrozumiał. Stary Rowler leżał bezwładnie niczym połamana lalka obok pnia cisu. Nawet z tej odległości widziałem na trawie czerwoną plamę. Nad farmerem pochylała się druga postać: dziewczyna w brązowej sukience, dziewczyna o długich włosach barwy nocnego nieba. Czułem jej młodą krew, słodszą i znacznie bardziej kuszącą niż posoka Starego Rowlera. To była Nessa, jego najstarsza córka. Słyszałem jej szlochanie, a potem dostrzegłem byka na

sąsiednim polu. Uderzał ze złością racicą i unosił łeb. To on musiał rozpruć rogami farmera, który mimo obrażeń zdołał przecisnąć się przez bramę i zamknąć ją za sobą. Nagle dziewczyna obejrzała się przez ramię i zobaczyła mnie. Z cichym okrzykiem zgrozy zerwała się z ziemi, podciągnęła długą spódnicę nad kolana i umknęła w stronę domu. Z łatwością mógłbym ją doścignąć, ale miałem do dyspozycji cały czas tego świata, toteż ruszyłem spacerkiem ku nieruchomemu ciału. Z początku zdawało mi się, że staruszek nie żyje, lecz moje bystre uszy wychwyciły zamierający rytm słabnącego serca. Stary Rowler umierał: pod jego żebrami ziała ogromna rana, a krew wciąż z bulgotem wypływała na trawę. Kiedy ukląkłem obok niego, otworzył oczy. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, mimo to jednak próbował coś powiedzieć. Musiałem pochylić się bliżej, tak że lewym uchem niemal dotknąłem poplamionych krwią warg farmera. – Moje córki… – wyszeptał. – Nie martw się o swoje córki – odparłem. – A jednak się martwię – rzekł umierający. – Pamiętasz warunki naszej pierwszej umowy? Nie odpowiedziałem, choć pamiętałem doskonale. Doszło do niej siedem lat wcześniej, gdy Nessa skończyła dziesięć lat. – Dopóki żyję, masz trzymać się z dala od moich trzech córek – ostrzegł. – Lecz gdyby cokolwiek mnie spotkało, możesz wziąć sobie najstarszą, Nessę. W zamian za to musisz dostarczyć dwie pozostałe do ich ciotki i wuja w Pwodente. Mieszkają w wiosce Stoneleigh, nieopodal ostatniego mostu przed ujściem rzeki do Morza Zachodniego… – Zaopiekuję się nimi – przyrzekłem, pojąwszy, iż może to oznaczać początek wielu lat użytecznego handlu z farmerem. – Będę je traktował jak własną rodzinę. – Umowa – nalegał starzec. – Czy umowa stoi? – Tak – zgodziłem się. – Stoi. To był dobry układ, bo wedle prawa Bindos każdy kobaloski obywatel co czterdzieści lat musi sprzedać na targach niewolników co najmniej jedną purrę – ludzką dziewczynę. Inaczej staje się wyrzutkiem, a rodacy gardzą nim i mogą zabić, gdy tylko się zbliży. Jako mag haizdan zazwyczaj nie zajmowałem się handlem na targowiskach, nie chciałem też posiadać własnych niewolnic. Wiedziałem jednak, że wkrótce nadejdzie dzień, gdy będę musiał po raz kolejny wypełnić obowiązek albo przyjąć na siebie konsekwencje: zostałbym banitą, ściganym przez własnych rodaków. Rowler był stary: po jego śmierci mogłem sprzedać Nessę. Teraz umierał, a Nessa należała do mnie. Farmer rozkasłał się i wykrztusił ciemny kawał śluzu zabarwionego krwią. Nie zostało mu wiele czasu. Za kilka chwil umrze. Doprowadzenie dwóch młodszych córek do krewnych mogło zabrać najwyżej tydzień. Potem Nessa stanie się moją własnością. Będę mógł bez pośpiechu zaciągnąć ją na północ, na targi niewolników, po drodze kosztując jej krwi. Nagle starzec zaczął grzebać w kieszeni płaszcza. Pomyślałem, że może szuka broni. On jednak wyciągnął mały brązowy notes i ołówek. Drżącymi rękami, nie patrząc na kartkę, zaczął coś bazgrać. Jak na umierającego, napisał całkiem sporo. Kiedy skończył, wyrwał stroniczkę i podał mi ją. Ostrożnie podszedłem bliżej i przyjąłem liścik. – To do Nessy – wyszeptał Rowler. – Napisałem jej, co musi zrobić. Możesz wziąć sobie wszystko – farmę, zwierzęta i Nessę. Pamiętasz, jak się umówiliśmy? Musisz tylko dostarczyć Susan i Bryony do ciotki i wuja. Dotrzymasz warunków umowy? Zrobisz to? Szybko przeczytałem liścik. Potem złożyłem go w pół i wcisnąłem do kieszeni płaszcza. Następnie uśmiechnąłem się odrobinę, odsłaniając zęby. – Dobiliśmy targu i honor nakazuje mi dotrzymać umowy – oznajmiłem. A później zaczekałem, aż Stary Rowler skona. Trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Walczył o każdy oddech, wyraźnie nie chcąc odejść, choć ogromnie cierpiał. Słońce zaszło już za horyzont, nim zadrżał po raz ostatni. Obserwowałem go bardzo uważnie, zaciekawiony. Od siedmiu lat handlowałem ze Starym

Rowlerem, ale krew i ciało dobrze skrywają prawdziwą naturę ukrytej w nich duszy. Często zastanawiałem się, jaki jest naprawdę ten odważny, uparty lecz czasem marudny staruszek. Teraz w końcu mogłem się tego dowiedzieć. Czekałem na chwilę, aż jego dusza opuści ciało i nie zawiodłem się. Nad zgniecionym płaszczem zaczął się materializować szary kształt. Był bardzo słaby i jarzył się niemal niedostrzeganym blaskiem, przybierając formę niewidzialnej spirali, znacznie, znacznie mniejszej niż Stary Rowler. Wcześniej często oglądałem ludzkie dusze, lubiłem zaczekać i sprawdzić, dokąd odejdą. Gdzie teraz skieruje się Stary Rowler? Czy ruszy „w górę” czy też „w dół”? Ja sam także zbieram dusze, czerpiąc z nich moc i wchłaniając własnego ducha. Przygotowałem się zatem, by pochwycić duszę farmera. Niełatwo tego dokonać i mimo absolutnego skupienia udaje się tylko wtedy, gdy dusza nieco zwleka. Ta jednak nie zaczekała. Z cichym świstem zaczęła odpływać wirując, unosząc się w niebo. Niewiele dusz tak robi. Zazwyczaj wydają z siebie jakby jęk i skowyt i zagłębiają się w ziemię. Zatem Stary Rowler odszedł w Górę. Nie zdołałem schwytać nowej duszy, ale czy to ważne? Odszedł już, a ja zaspokoiłem ciekawość. Zacząłem przeszukiwać trupa. Znalazłem tylko jedną monetę – zapewne tę samą, którą zapłaciłem mu wcześniej za krew wółka. Potem wyciągnąłem szablę. Rękojeść nieco zardzewiała, ale spodobało mi się wyważenie broni. Klingę miała ostrą. Kilka razy przeciąłem nią powietrze. Dobrze leżała w dłoni, toteż wsunąłem ją bezpiecznie w poszewkę własnego płaszcza. Teraz mogłem się zająć najważniejszą sprawą. Córkami Starego Rowlera… Rozdział 2 CÓŻ ZA BRAK WYCHOWANIA Robiło się ciemno, gdy dotarłem do domu. Noc była bezksiężycowa, jedyne światło padało z wnętrza budynku – słabe, kapryśne migotanie świecy zza postrzępionych zasłon frontowej sypialni. Podbiegłem do drzwi i zastukałem głośno trzy razy. Użyłem czarnej kołatki ozdobionej głową jednookiego gargulca, która ponoć miała odstraszać niebezpieczne, nocne stwory. Oczywiście, to tylko głupi przesąd. Echo mojego stukania rozeszło się po domu. Nikt nie odpowiedział. Cóż za brak wychowania ze strony tych panien?! Oburzające. Rozgniewany, opadłem na czworaki i trzy razy okrążyłem dom z prawa na lewo. Mijając drzwi frontowe, za każdym razem wydawałem z siebie donośne, złowieszcze wycie. Potem wróciłem przed dom i powiększyłem się do rozmiaru trzykrotnie przekraczającego ludzki. Oparłem czoło o zimną szybę okna sypialni i zamknąłem jedno oko. Lewym przez wąską szparę w miejscu, gdzie stykały się zasłony, dostrzegłem Nessę, mój spadek, oraz jej dwie siostry skulone razem na łóżku. Nessa siedziała pośrodku, obejmując ramionami młodsze dziewczynki, Susan i Bryony. Wiele razy je obserwowałem. I mało było rzeczy, których bym o nich nie wiedział. Nessa miała siedemnaście lat, Susan rok mniej, była pulchniejsza od Nessy, jej włosy przypominały barwą dojrzałe zboże. Zyskałaby najlepszą cenę na targu niewolników. Bryony wciąż była dzieckiem, najwyżej ośmioletnim. Gotowane na wolnym ogniu, jej ciało smakowałoby soczyście, nawet lepiej niż jednodniowe kurczęta – choć wielu Kobalosów wolałoby pożreć taką młódkę na surowo. W istocie Nessa była warta najmniej z całej trójki, lecz jej sprzedaż pozwoliłaby mi wypełnić obowiązek nałożony przez prawo Bindos. Umowa to umowa, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Zmalałem zatem do ludzkich rozmiarów i jednym potężnym ciosem lewej dłoni uderzyłem we frontowe drzwi. Drewno pękło, dom zatrząsł się w posadach, zamek trzasnął i stare wrota otwarły się z jękiem do środka na skrzypiących zawiasach. Wówczas, nie czekając na zaproszenie, przekroczyłem próg i wspiąłem się po drewnianych stopniach.

NESSA Wstyd mi było, że tak porzuciłam ojca. Zostawiłam go, by umarł samotnie. Lecz widok bestii z tak bliska przepełniał mnie grozą. Dotarłszy do bezpiecznego schronienia, zamknęłam na klucz wszystkie drzwi, a potem zaprowadziłam Susan i Bryony do mojego pokoju. Rozpacz i przerażenie niemal odebrały mi mowę, ale gdy już się tam znalazłyśmy, nie mogłam dłużej milczeć. – Ojciec nie żyje! – krzyknęłam. – Zginął rozpruty przez byka! Obie siostry zakrzyknęły z żalu. Usiadłyśmy na łóżku, objęłam je ramionami, próbując dodać choć odrobinę otuchy. Wówczas jednak usłyszałyśmy złowieszcze dźwięki sprzed domu. Zaczęły się od trzech głośnych stuknięć, po których szybko nastąpiła seria mrożących krew w żyłach skowytów, od których zjeżyły mi się włoski na karku. – Zatkajcie uszy! Nie słuchajcie! – poleciłam siostrom. Oczywiście, nadal je obejmowałam, toteż sama musiałam znosić owe straszliwe dźwięki. Wydało mi się, że słyszę dobiegający zza okna ciężki oddech i przez jedną okropną chwilę miałam wrażenie, że przez szparę w zasłonach patrzy na nas gigantyczne oko. Ale jak to możliwe? Potwór nie był aż tak wielki. Widywałam go, kiedy składał wizyty na farmie i wydawał się niewiele wyższy od mojego nieszczęsnego ojca. Następnie na dole rozległ się ogłuszający trzask. Wiedziałam dokładnie co to i serce jeszcze szybciej zabiło mi w piersi. Bestia strzaskała frontowe drzwi. Usłyszałam ciężkie kroki, zbliżające się po schodach do sypialni. Zamknęłam drzwi, lecz nie były tak solidne jak te, które potwór dopiero co wyważył – wiedziałam, że nie zapewnią nam żadnej ochrony. Zaczęłam dygotać. Klamka poruszyła się powoli, a ja gapiłam się przerażona. – Nesso – warknął potwór – otwórz drzwi i wpuść mnie. Teraz ja jestem waszym ojcem. Bądź posłuszną córką i wpuść mnie do środka. Na dźwięk tych słów ogarnęło mnie oburzenie. Jak taki stwór mógł podawać się za mojego ojca? – Wasz dawny ojciec zostawił mi farmę, Nesso – ciągnęła bestia. – I oddał mi ciebie. Jeśli będziesz miła, to ja potraktuję łagodnie twoje dwie tłuściutkie siostry. Prosił, bym zabrał je w długą podróż. Zamieszkają z waszą ciotką i wujem, bezpieczne i szczęśliwe. Przyrzekłem mu, że to zrobię, a zawsze dotrzymuję obietnic złożonych nieboszczykom. Ty jednak, Nesso, należysz do mnie. Zatem musisz być posłuszna. Dlaczego nie odpowiadasz? Nie wierzysz mi? W takim razie przeczytaj, to testament twojego ojca. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Siostry jęczały cicho, wstrząśnięte. Jak ojciec mógł się zgodzić na coś tak strasznego? Myślałam, że mnie kochał. Czy w ogóle go nie obchodziłam? Potwór przepchnął pod drzwiami kawałek papieru. Zeskoczyłam z łóżka, podniosłam go i zaczęłam czytać. Do Nessy. Obiecałem bestii farmę i ciebie. W zamian przyrzekł dostarczyć Bryony i Susan do twojej ciotki i wuja. Starałem się być dobrym ojcem i w razie konieczności oddałbym za ciebie własne życie. Teraz ty musisz się poświęcić dla swych młodszych sióstr. Twój kochający ojciec Mimo chwiejnych liter, rozpoznałam pismo ojca. Musiałam jednak odczytać list trzykrotnie, nim do mojego oszołomionego mózgu w pełni dotarło jego znaczenie. Na papierze widniały plamy krwi – musiał pisać w ostatnich chwilach przed śmiercią. Nie byłam w stanie myśleć jasno, wiedziałam jednak, że muszę pozbyć się bestii z naszego domu. Gdybym nie zgodziła się na to, co zapisał ojciec, straszliwy stwór strzaskałby drzwi sypialni i zapewne zabił całą naszą trójkę. Odetchnęłam zatem głęboko, by się uspokoić.

– Przyjmuję warunki testamentu ojca – oznajmiłam. – Ale moje siostry są przerażone. Chciałabym, żebyś odszedł i na trochę zostawił nas same. Proszę, trzymaj się z dala od farmy. – Tak też uczynię, Nesso – odparł potwór; jego zgoda zupełnie mnie zaskoczyła. – Bez wątpienia będziecie potrzebowały trochę czasu, by oswoić się ze śmiercią ojca. Musisz jednak przyjść i odwiedzić mnie jutro tuż przed zachodem słońca. Mieszkam w największym drzewie ghanbala na drugim brzegu rzeki. Z łatwością je znajdziesz. Wówczas pomówimy o tym, co trzeba zrobić. * Następnego dnia wyruszyłam, by dotrzymać słowa. Byłam przerażona, a konieczność odwiedzenia bestii po zmroku jedynie pogarszała sytuację. Przez cały dzień jak zwykle pracowałam na farmie, dodatkowo zajęta czynnościami, które zwykle wykonywał ojciec. Mimo to nie zdołałam opanować strachu przed tym, co ma nastąpić – wkrótce zapadnie ciemność, a ja stanę sama naprzeciw potwora, zdana na jego łaskę. Od czasu do czasu ktoś z sąsiedztwa znikał – mój ojciec nigdy tego nie komentował. Raz jeden spytałam, czy sądzi, że to sprawka potwora. – Nigdy więcej nie mów o podobnych rzeczach, córko! – ostrzegł. – Jesteśmy bezpieczni w naszym domu i dziękuj za to. Teraz jednak nie byłyśmy już bezpieczne w swoim domu. Gdybym nie przybyła do jamy bestii, stwór powróciłby na farmę. Czy mogło być coś straszniejszego? Może pożre mnie na miejscu? Ostatecznie ojciec przekazał mu mnie na własność w zamian za bezpieczeństwo młodszych sióstr. Uprzedziłam Bryony i Susan, że gdybym do świtu nie wróciła, powinny uciec do domu sąsiada po drugiej stronie doliny. Lecz nawet tam nie byłyby bezpieczne, gdyby bestia złamała dane ojcu słowo. Dotarłam na brzeg rzeki i zbliżyłam się do brodu. Natychmiast zorientowałam się, gdzie szukać jego jamy. Miał rację. Znalazłam ją z łatwością. Drzewo było dwukrotnie większe od innych w okolicy – gigantyczna ghanbala o olbrzymim pniu. Powykręcane konary odcinały się ostro na tle ciemniejącego nieba. Podchodziłam do drzewa i w miarę jak się zbliżałam, pień stawał się coraz ciemniejszy, a gałęzie rozkładały się nade mną, zasłaniając resztki światła. Nagle za plecami usłyszałam miękki odgłos uderzenia. Obróciłam się ze zgrozą i ujrzałam potwora. – Witaj, Nesso – rzekł, obdarzając mnie odrażającym uśmiechem, ukazującym ostre zęby. – Cóż z ciebie za grzeczna i posłuszna córka, dotrzymałaś obietnicy. Jutro, by dowieść swojej wdzięczności, pogrzebię ciało twego nieszczęsnego ojca, nim zanadto okaleczą je szczury. Obawiam się, że stracił już oczy, choć przecież nie są mu potrzebne. To jednak niestety nie koniec: szczury obgryzły mu już dwa palce u stóp i trzy u rąk. Ale wkrótce ciało spocznie w ziemi, a ja przykryję grób kamieniami, by nie wykopało go żadne wygłodniałe zwierzę. Nie martw się. Będzie leżał bezpiecznie w mroku, powoli pożerany przez robaki, tak jak trzeba. Słysząc te okrutne, bezduszne słowa na temat ojca, poczułam, jak ściska mi się gardło, z trudem chwytałam powietrze. Pochyliłam głowę, niezdolna patrzeć w oczy potwora, zawstydzona, że zabrakło mi odwagi, by pójść i samej pogrzebać ojca. Kiedy uniosłam wzrok, stwór znów wyszczerzył się w groteskowym uśmiechu, wyciągnął z kieszeni klucz, splunął na niego trzy razy i wsunął w zamek w pniu drzewa. – Rzadko korzystam z tych drzwi – oznajmił – ale tylko w ten sposób dostaniesz się do środka w jednym kawałku. Idź pierwsza. Jesteś moim gościem! Choć bałam się, że mógłby uderzyć mnie w plecy, odwróciłam się i przez otwarte drzwi wkroczyłam w głąb drzewa. – Kiedy zawlekam tu moich gości, zazwyczaj są już martwi, ty jednak jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, Nesso, i dołożyłem wszelkich starań, by spodobało ci się u mnie. Jego słowa mnie przeraziły, serce zaczęło trzepotać w piersi, rozejrzałam się jednak zdumiona. Niewiarygodne, że wewnątrz drzewa znajdował się świetnie urządzony pokój. Na stole tak wypolerowanym, że widziałam w nim własne odbicie, stało trzynaście świec, każda w ozdobnym lichtarzu.

– Napijesz się kieliszek wina, Nesso? – spytał potwór swym szorstkim głosem. – Życie, oglądane przez kieliszek, zawsze wydaje się łatwiejsze. Chciałam odmówić, lecz kiedy otworzyłam usta, zdołałam tylko jęknąć ze strachu. Zadrżałam na te słowa, bo było to jedno z powiedzonek ojca. W istocie wiedziałam, że wino także należało do niego. Wiedziałam, że zeszłej jesieni sprzedał potworowi dziesięć butelek: teraz stały w szeregu na stole za dwoma kieliszkami. – Wino jest prawie tak dobre jak krew! – oznajmił stwór, znowu szczerząc zęby. Już wcześniej otworzył wszystkie flaszki, korki luźno tkwiły w szyjkach. – Bardzo chce mi się pić, toteż mam nadzieję, że nie oczekujesz więcej niż sprawiedliwej działki. Cztery butelki powinny wystarczyć dla człowieka, zgodzisz się? Pokręciłam głową, odmawiając wina, nagle jednak rozkwitła we mnie iskra nadziei. Skoro częstował mnie winem, może jednak nie zamierzał mnie zabić? – To dobre wino – zauważył potwór. – Twój stary ojciec zrobił je własnymi rękami. Chętnie zatem wypiję też twoją część. Nie chcielibyśmy przecież go zmarnować, prawda, mała Nesso? I znów się nie odezwałam, zaczęłam jednak rozglądać się uważnie po pokoju, moje oczy chłonęły wszystko: liczne butelki i słoje ustawione w rzędach na półkach; długi stół w przeciwległym kącie, ozdobiony czymś, co wyglądało jak czaszki małych zwierząt i ptaków. Moje spojrzenie przyciągnęły trzy baranie kożuchy, zdobiące podłogę. Każdy z nich miał barwę jaskrawej czerwieni. Z pewnością nie tylko była farba… Czyżby krew? – Widzę, że podziwiasz moje dywany, mała Nesso. Potrzeba sporych zdolności, by tak wyglądały. Krew nie chce długo pozostawać czerwona poza ciałem. – Na te słowa zaczęłam dygotać od stóp do głów. – Prawda jest taka, Nesso, że bardzo chciałbym skosztować odrobinę twojej krwi. – Wzdrygnęłam się i cofnęłam w lęku, on jednak mówił dalej. – Jednakże dowiodłaś swojej dobrej woli, przychodząc tutaj i dowodząc, że zamierzasz dotrzymać warunków umowy, zawartej z twoim ojcem. Dlatego właśnie cię zaprosiłem. A ty przeszłaś próbę, pokazując, że masz swój honor i umiesz dotrzymać słowa. Zachowałaś się też szlachetnie, odmawiając wina, tak że sam mogę wypić wszystkie dziesięć flaszek. Zatem wypuszczę cię do domu. Bądź gotowa jutro o zachodzie słońca – dodał, a ja zaczęłam nieco lżej oddychać. – Zabij i zasól trzy świnie, lecz zbierz całą krew, do ostatniej kropli, i napełnij nią skopek na mleko – w czasie podróży będzie doskwierać mi pragnienie. Spakuj ser, chleb i świece, a także dwa duże kociołki. Naoliw koła waszego największego wozu. Ja sprowadzę konie, lecz ty musisz im znaleźć owies. I zabierz ciepłe ubrania i koce. Przed końcem tygodnia może spaść śnieg. Tak jak obiecałem, zawieziemy twoje dwie siostry do ich krewnych. Potem zabiorę cię na północ i sprzedam na targu niewolników. Twoje życie będzie krótkie, lecz przysłużysz się moim pobratymcom. Powoli szłam do domu, ogłuszona tym, co usłyszałam. Musiałam jednak rozważyć kilka kwestii praktycznych, na przykład to, co zrobić z bydłem. Najlepiej, jeśli oddam je jednemu z sąsiadów. Trzeba załatwić mnóstwo spraw, nim moje życie zmieni się całkowicie. Miałam zostać niewolnicą bestii – z pewnością nie przetrwam zbyt długo. Rozdział 3 MROCZNA WIEŻA Zgodnie z zapowiedzią przybyłem na farmę o zachodzie słońca i ucieszyłem się, widząc trzy siostry Rowler gotowe do drogi. Na podwórzu czekały trzy solidne kufry, na najmniejszym siedziała Bryony, nerwowo skubiąca nitki sterczące z wełnianych rękawiczek. Susan stała obok, usta wygięła w nadąsany dzióbek, a Nessa niecierpliwie krążyła tam i z powrotem. Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Rozsądnie wybrały najcieplejsze wełniane sukienki, lecz płaszcze miały cienkie i wyświecone, kiepsko chroniące przed chłodem. Zatrzymałem się przy otwartej bramie i na widok dziewcząt do ust napłynęła mi ślinka. Przyjrzawszy się uważniej, uznałem, że ciałko najmłodszej byłoby bardzo miękkie i delikatne, najlepsze na surowo: nawet w takim stanie samo odchodziłoby od kości. Co do Susan, miała sporo mięsa na swych starszych kościach, wiedziałem jednak, że jej krew będzie smakować jeszcze lepiej.

Będę potrzebował całej dostępnej mi dyscypliny, by dotrzymać warunków umowy z nieżyjącym farmerem. Przeganiając podobne myśli, skierowałem karego ogiera na podwórze, jego kopyta z łoskotem uderzały o kamienne płyty. Za sobą wiodłem siwą klacz i ciężkiego roboczego perszerona, który miał ciągnąć wóz z dwiema młodszymi siostrami. Wszystkie konie ukradłem wcześniej tego samego dnia. Trzy razy okrążyłem podwórze, nim w końcu zatrzymałem się, pochyliłem i wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu. Po twarzach Bryony i Susan przebiegły grymasy zgrozy, lecz Nessa podeszła do mnie śmiało, wskazując ręką szopę tuż za stajnią. – Wóz jest tam – oznajmiła wyzywająco, zadzierając podbródek. – Załadowałyśmy zapasy, lecz skrzynie są dla nas za ciężkie… Zeskoczyłem z konia i rozprostowałem włochate palce tuż przed twarzą Nessy, tak że stawy zaskrzypiały. Potem w mgnieniu oka zaprzągłem konia do wozu i wrzuciłem na niego trzy skrzynie – mizerne ludzkie istoty: ich bagaż ważył tyle co nic. Uśmiechnąłem się złośliwie, kiedy Nessa zauważyła świeżo naostrzoną szablę wiszącą mi u pasa, tę należącą wcześniej do starego farmera. – To broń mojego ojca! – zaprotestowała, a jej oczy rozszerzyły się gwałtownie. – Teraz nie jest mu już potrzebna, mała Nesso – odparłem. – Poza tym nie marnujmy czasu na rozważania o przeszłości. Siwa klacz jest dla ciebie. Wybrałem ją specjalnie. – Czy moje siostry mają jechać wozem? – Oczywiście, będzie im znacznie wygodniej niż pieszo! – oznajmiłem. – Ale Susan nie ma wprawy w powożeniu, a droga może okazać się niełatwa – zaprotestowała dziewczyna. – Nie lękaj się, mała Nesso: koń będzie posłuszny mej woli, twoim siostrom nic nie grozi. Mogą po prostu siedzieć na wozie. Potrzebowałem zaledwie minuty, by chuchnąć w nozdrza wielkiego zwierzęcia i za pomocą magii zdobyć jego posłuszeństwo. Będzie podążał za mną, poruszając się wtedy kiedy ja i zatrzymując, gdy sam wstrzymam wierzchowca. – Obiecałeś, że pogrzebiesz mojego ojca – rzuciła oskarżycielsko Nessa. – Lecz jego ciało wciąż tam leżało, sama to zrobiłam z pomocą sióstr. Jednakże sugeruje to, że mimo zapewnień, nie dotrzymujesz słowa. – Zawsze dotrzymuję warunków umowy, Nesso – to jednak nie była umowa, jedynie uprzejmość, której zamierzałem dopełnić. Niestety byłem zajęty zdobyciem koni i zabrakło mi czasu. Ale lepiej, że to ty go pochowałaś. Może w ten sposób choć w części odpokutowałaś za to, że uciekłaś, zostawiając go, by umarł samotnie. Nessa nie odpowiedziała, lecz po jej policzkach spłynęły gorzkie łzy. Szybko odwróciła się do mnie plecami i z trudem dosiadła klaczy, tymczasem jej siostry wdrapały się na wóz. Gdy jechaliśmy drogą w stronę rozstajów, powietrze stało się jeszcze zimniejsze, a trawa pobielała od szronu. Trudno było zdobyć w tak krótkim czasie trzy konie. Unikam kradzieży i zabijania we własnej haizdzie, musiałem zatem zapuścić się daleko, by je znaleźć. Miałem nadzieję, że Nessa nie zauważy ciemnej plamy krwi na lewym boku siwej klaczy. Od co najmniej pięciu tysięcy lat trwa konflikt pomiędzy moim plemieniem i ludźmi. Czasami, w okresach ekspansji Kobalosów przemieniał się w otwartą wojnę. Teraz jedynie się tlił. Moje prywatne królestwo, haizda, jest wielkie, obejmuje wiele farm i liczne osady, którymi opiekuję się i kontroluję. Lecz poza jej granicą staję się samotnym wrogiem, narażonym na nieprzychylną uwagę najróżniejszych nieprzyjaciół. Bez wątpienia, widząc towarzyszące mi purrai, ludzie zbiorą się do kupy i spróbują odebrać mi je siłą. Z tego powodu musiałem zachować czujność i podróżować głównie nocą. Tuż przed świtem trzeciego dnia zaczął padać śnieg. Z początku bardzo lekki, tak że tylko odrobinę pogrubił białą warstewkę szronu. Wciąż jednak prószył i stopniowo stawał się coraz gęstszy. Z zachodu powiał silny wiatr.

– Nie możemy podróżować w takich warunkach – zaprotestowała Nessa. – Ugrzęźniemy w zaspie i zamarzniemy na śmierć! – Nie ma wyboru – nalegałem. – Musimy jechać dalej. Ja jestem twardy i wiele zniosę, jeśli jednak teraz się zatrzymamy, wy, biedne, słabe ludzkie istoty, pomrzecie! Mimo tych słów wiedziałem, że pogoda wkrótce i tak nas zatrzyma. Dziewczęta nie wytrzymałyby dłużej niż kilka dni w takich warunkach, toteż musiałem zmienić plany. Choć niebiosa rozświetlał obecnie szary blask przedświtu, postanowiłem zaryzykować i po krótkim popasie znów ruszyliśmy w drogę. Teraz zmierzaliśmy na zachód, nie na południe, prosto w paszczę śnieżycy. Z początku Susan i Bryony siedziały skulone pod plandeką na tyle otwartego wozu; obie nieustannie uskarżały się na mróz, w sumie jednak trudno je winić. Potem, po jakiejś godzinie oznajmiły, że kiedy chronią się przed pogodą pod płachtą, od ruchów wozu robi im się niedobrze, więc przez resztę dnia wystawiały głowy, narażając je na ostry chłód i wilgoć. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, jak zamarzną. Gdy światło dnia zaczęło gasnąć, jechaliśmy właśnie przez gęsty, świerkowo–sosnowy las, zmierzając w dół ku zamarzniętemu strumieniowi, za którym wznosiło się jeszcze bardziej strome zbocze. – Nie zdołamy wprowadzić koni na górę! – wykrzyknęła Nessa. Miała rację. Na dole po lewej stała brama z pięciu prętów. Posławszy purrze złośliwy uśmiech, zeskoczyłem z rumaka. Po długiej chwili grzebania w śniegu, ciągnięcia i szarpania, zdołałem otworzyć ją dość szeroko, by zmieścił się koń z wozem. Wysypany popiołem trakt ciągnął się wzdłuż strumienia. Śnieg nie zdołał nim zawładnąć: każdy płatek topił się natychmiast, gdy tylko opadł na ziemię. Cała droga parowała. Patrzyłem, jak Nessa zsiada i prowadzi swoją klacz przez bramę. Przykucnęła, muskając trakt palcami. – Jest gorący! – pisnęła, szybko cofając dłoń. – Oczywiście, że tak! – odparłem ze śmiechem. – Jak inaczej mógłby pozostać czarny? Nessa wróciła do wozu i zagadnęła siostry. – Jak się czujecie? – Strasznie mi zimno – poskarżyła się Susan. – Ledwie czuję własne ręce czy nos. – Niedobrze mi, Nesso. Czy możemy niedługo się zatrzymać? – spytała Bryony. Nessa nie odpowiedziała, jedynie zerknęła w moją stronę. – Dokąd jedziemy? – Do zajazdu – odparłem i nie rozwijając tematu, z powrotem wskoczyłem na siodło i ruszyłem przodem. Świerki i sosny ustąpiły miejsca liściastym jaworom, jesionom i dębom, bezlistnym i czekającym na nastanie krótkiego lata. Drzewa napierały na nas, ciemne i gęste, ich nagie gałęzie orały szare niebo niczym szpony, Dziwnie było widzieć te gatunki tak daleko na północy. Wkrótce wokół nas zapadła przejmująca cisza: wiatr nagle ucichł i nawet stukot kopyt i skrzypienie kół były tłumione przez pokrywający drogę popiół. Bryony, najmłodsza z sióstr, zaczęła płakać z zimna. Nim Nessa zdążyła podjechać bliżej i ją pocieszyć, odwróciłem się i syknąłem, by umilkła, przyciskając palec do ust. Po kolejnych kilku chwilach między drzewami dostrzegłem słabą fioletową łunę, która rozjarzała się i gasła niczym otwierające się i zamykające olbrzymie oko. I w końcu pojawił się budynek. To była mroczna wieża, otoczona wysokim, kolistym murem, zwieńczonym blankami; do bramy dało się dotrzeć jedynie przez zwodzony most przerzucony ponad szeroką fosą. – I to nazywasz zajazdem? – spytała gniewnie Nessa. – Miałam nadzieję na gospodę, przyjazny ogień i czyste pokoje, w których mogłybyśmy schronić się przed śnieżycą i przespać wygodnie. Moje siostry niemal zamarzły na śmierć. Co to za dziwna, złowieszcza wieża? Nie wygląda na dzieło ludzkich rąk. Sama wieża miała około dziewięciu pięter i przewyższała rozmiarami trzy spore farmerskie

domy. Wzniesiono ją z ciemnofioletowego kamienia, cała budowla połyskiwała od spływających po ścianach strużek wody. Bo choć z ciemniejącego nieba wciąż sypał gęsty śnieg, dookoła wieży ziemia pozostawała odsłonięta. Zarówno ona, jak i mury parowały, jakby głęboko wewnątrz ziemi płonął olbrzymi ogień. Fortecę wzniesiono nad gorącym źródłem, podziemnym gejzerem ogrzewającym kamienne mury. – Niemal czterdzieści lat wcześniej spędziłem noc w tej wieży, w drodze na targ niewolników, gdzie musiałem sprzedać niewolnicę i wypełnić obowiązek narzucony przez prawo Bindos. Jednakże w owym czasie rządził tu ktoś inny. Później zginął on z ręki Nunca, wysokiego maga, obecnie zawiadującego tym miejscem. Uśmiechnąłem się do Nessy. – Nie jest to zajazd dla twego gatunku, ale biedacy nie mogą grymasić. To kulad, forteca wzniesiona przez mój lud. Jeśli chcecie przetrwać tę noc, trzymajcie się blisko mnie. Gdy ruszyliśmy naprzód, usłyszałem sapnięcia dwóch młodszych sióstr. Krata zaczęła się podnosić. Wyraźnie słyszeliśmy szczęk łańcucha oraz zapadek, ale nie dostrzegliśmy ani śladu odźwiernego i nikt nie wyszedł, by nas powitać bądź rzucić nam wyzwanie. Poprowadziłem purrai przez okrągły wewnętrzny dziedziniec w stronę stajni, gdzie na konie czekało już świeże siano i zadaszenie, pod którym mogliśmy osłonić również wóz przed najgorszą pogodą. Potem powiodłem siostry wąskimi drzwiami na spiralne schody, które wznosiły się z prawej na lewą, w górę i w górę mrocznej wieży. Co dziesięć stopni w żelaznych uchwytach przyśrubowanych do ścian osadzono pochodnie. Ich żółte płomienie tańczyły i migotały, choć powietrze było zupełnie nieruchome. Płomienie nie wystarczyły jednak, by rozproszyć gromadzące się wyżej cienie. – Nie podoba mi się tutaj – jęknęła Bryony. – Czuję obserwujące nas oczy. Straszliwe istoty skrywają się w ciemności! – Nie ma się czego bać – odparła Nessa. – To tylko twoja wyobraźnia. – Ale mogą tu być robaki i myszy – poskarżyła się Susan. Choć wyglądała smakowicie, jej głos zaczynał mnie drażnić. Zaczęliśmy wspinać się po schodach, od czasu do czasu mijając drewniane drzwi. Po chwili dotarliśmy do trojga drzwi niedaleko siebie. Wybrałem je dla sióstr. Każde zamknięto na zardzewiały żelazny zamek, w którym tkwił wielki stalowy klucz. – Oto ciepłe pokoje dla każdej z was. – Z irytacją machnąłem ogonem. – Jeśli zamknę drzwi, będziecie tu bezpieczne. Spróbujcie się przespać. Kolacji nie dostaniecie, lecz tuż po brzasku podadzą śniadanie. – Czemu nie możemy zostać razem w jednej komnacie? – spytała Nessa. – Są za małe – wyjaśniłem, otwierając pierwsze drzwi. – I w każdej jest tylko jedno posłanie. Jesteście młode i wciąż rośniecie, musicie wypocząć. Nessa zajrzała do środka i dostrzegłem zgrozę na jej twarzy. Istotnie, pomieszczenie było ciasne. – Tam jest brudno. – Susan wydęła wargi. Bryony rozpłakała się cicho. – Chcę zostać z Nessą! Chcę zostać z Nessą! – Proszę, pozwól, żeby Bryony nocowała u mnie. – Nessa jeszcze raz desperacko spróbowała mnie przekonać. – Jest za mała, by zostać sama w takim miejscu… Ja jednak nie zwracałem uwagi na jej słowa. Wykrzywiwszy rysy w złowieszczą maskę, wepchnąłem ją szorstko do środka. Szybko zatrzasnąłem za jej plecami drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Potem to samo zrobiłem z dwiema pozostałymi siostrami. Lecz choć okrucieństwo to część mej natury, tym razem nie ono mną kierowało. Zrobiłem to dla ich własnego bezpieczeństwa, zamykając je osobno na znak, że każda należy do mnie, wedle zwyczajów naszego ludu. Nie miałem wyboru, musiałem sprowadzić tu dziewczęta – na dworze szybko pomarłyby z zimna. Znajdowaliśmy się teraz daleko poza ostatnimi ludzkimi osiedlami i w okolicy nie było innego schronienia. Nawet mag haizdan nie mógł się tu czuć bezpiecznie i nie miałem pewności,

jak mnie przyjmą. Teraz, jak nakazywał zwyczaj, musiałem wspiąć się na szczyt wieży i pokłonić jej panu, Nuncowi. Cieszył się niezwykłą reputacją i budził strach w sercach wszystkich. Był wysokim magiem, najwyższym rangą z Kobalosów. My, haizdanowie, zamieszkujący nasze własne terytoria daleko od Valkarky, nie mieścimy się w hierarchii magów. Nie obawiam się wysokiego maga, ale w razie konieczności jestem gotów mu się pokłonić. Gdybym musiał z nim walczyć, nie wiem, jak by się to skończyło. Mimo wszystko byłem ciekaw, jak wygląda Nunc i czy jego osoba dorównuje historiom, które o nim opowiadano. Mówiono, że podczas wypadu w głąb królestwa ludzi, na oczach władcy pożarł jego siedmiu synów, a potem gołymi rękami oderwał nieszczęsnemu królowi głowę. W miarę jak wdrapywałem się po spiralnych schodach, powietrze robiło się coraz cieplejsze, coraz bardziej wilgotne i coraz mniej przyjemne. Wysocy magowie mają tę osobliwą cechę, że niekiedy decydują się żyć w surowych warunkach, by dowieść swych sił. Choć widziałem już górny podest, nie dostrzegłem żadnych strażników. Jednak ogon podpowiadał, że wiele sług Nunca kryje się w pobliżu, w podziemnych komnatach pod wieżą. Na podeście ujrzałem tylko jedne drzwi; otworzyłem je pchnięciem. Odkryłem, że znajduję się w przedsionku, w którym mieściła się łaźnia: słudzy i goście Nunca mogli oczyścić tu swe ciała, zanim pójdą dalej. Nigdy jednak nie widziałem takiej jak ta: zazwyczaj w łaźniach woda bywa nieprzyjemnie ciepła – tu panował nieznośny upał. Powietrze wypełniały kłęby duszącej pary i natychmiast zacząłem walczyć o każdy oddech. Całe pomieszczenie, prócz wąskiego kamiennego pasa i łuku wiodącego niczym most na drugą stronę, wypełniała wielka, wpuszczona w podłogę wanna, pełna gorącej, parującej wody. Nunc, wysoki mag, siedział w niej zanurzony po pachy. Widziałem jednak jego kolana – na obu spoczywała wielka włochata dłoń. Twarz miał krągłą, ogoloną zgodnie ze zwyczajem kobaloskich magów. Głowę pokrywała krótka szczecina, czarna prócz miejsca, w którym widniała długa, szara plama nisko na czole – odniesiona w pojedynku rana pozostawiła bliznę, którą bardzo się szczycił. Choć Nunc był potężny – o połowę wyższy ode mnie – wcale nie czułem się zagrożony. Wielkość jest rzeczą względną, a jako haizdan w jednej chwili mógłbym urosnąć do jego rozmiaru. – Wejdź do wody, gościu – zagrzmiał Nunc. – Mój dom jest twoim domem. Moje purrai są twoimi purrai. Zwrócił się do mnie po baelicku, w codziennym, nieformalnym języku Kobalosów: od lat go nie słyszałem i w moich uszach zabrzmiał dziwnie. Zupełnie jakby czas spędzony w pobliżu ludzi sprawił, że moi właśni pobratymcy stali się dla mnie obcy. Natychmiast spiąłem się czujnie. Nigdy wcześniej nie spotkałem Nunca, a jeśli Kobalos zwraca się do obcego po baelicku, sugeruje to ciepło i przyjaźń, ale też, co niepokojące, często stanowi wstęp do handlu. Ja zaś nie miałem niczego na wymianę. Ukłoniłem się zatem i zdjąwszy pas oraz szablę, które starannie ulokowałem pod ścianą, rozpiąłem trzynaście guzików płaszcza, po czym powiesiłem go na jednym z haków wbitych w drzwi. Był nieco cięższy niż zwykle, bo w podszewce tkwiły trzy klucze do komnat dziewcząt. Następnie zsunąłem ukośne rzemienie i przytrzymywaną przez nią pochwę z dwiema krótszymi klingami odstawiłem obok szabli. W końcu zzułem buty, szykując się do wejścia do wody. Zniesienie tak wysokiej temperatury wymagało ode mnie wielkiego skupienia i siły woli, musiałem się jednak zanurzyć, choćby na krótko, by dopełnić nakazu gościnności. Nie mogłem dać Nuncowi żadnego pretekstu, by wystąpił przeciwko mnie. Woda okazała się bardzo nieprzyjemna, lecz zmusiłem się, by to wytrzymać. Inne myśli jednak zagrażały mojemu skupieniu: przypomniałem sobie powitanie Nunca i nagle bardzo zaniepokoiła mnie jego wzmianka o purrai. Purrai to ludzkie samice, zazwyczaj hodowane w zagrodach skleech w Valkarky – czasem, by służyć w niewoli, lecz zazwyczaj do zjedzenia. Określenie to można także stosować do ludzkich niewiast. Nie zdziwiło mnie, że Nunc trzyma purrai w swojej wieży, ale fakt, iż tak szybko zaproponował je gościowi, świadczył o braku szacunku. To zaś w połączeniu z użyciem baelickiego podkreślało, że zamierzał handlować. Jego następne słowa natychmiast to potwierdziły.

– Proponuję ci trzy moje najlepsze purrai, wymagam jednak czegoś w zamian – handlu. Musisz oddać mi swoje własne purrai. – Z największym szacunkiem i uprzejmością muszę odrzucić tę hojną ofertę – odparłem. – Obowiązuje mnie złożona obietnica. Muszę dostarczyć moje trzy purrai do ich krewnych w Pwodente. Nunc warknął w głębi gardła. – Wszelkie obietnice złożone ludziom tu nie obowiązują, a jako wysoki mag wymagam twojego posłuszeństwa. Jeszcze dziś w nocy potrzebuję najmłodszej na ucztę ku czci Talkusa Nienarodzonego. Młode, smakowite ciało uświetni tę okazję. – Choć szanuję twoje zdanie, panie – odparłem, wciąż przemawiając uprzejmie i uniżenie – sam nie jestem twoim poddanym. Purrai należą do mnie i wedle prawa Kobalosów tylko ja decyduję o ich losie. Przykro mi zatem, lecz muszę odmówić. Istotnie, musiałem szanować Nunca jako wysokiego maga, ale mogłem swobodnie odrzucić jego żądania. Na tym dyskusja powinna się zakończyć, lecz gdy tylko przemówiłem, lewą nogę przy kostce przeszył mi nagły ostry ból. Zupełnie jakby ktoś nakłuł ciało czubkiem klingi i przekręcił. Instynktownie sięgnąłem tam i poczułem coś, co wymknęło mi się z palców i odpłynęło, zwijając się szybko w wodzie. Przekląwszy własną głupotę, pojąłem, że ukąsił mnie wodny wąż. Gorąco i para stępiły mi zmysły: w zwykłych okolicznościach wyczułbym stwora tuż po przekroczeniu progu. Gdybym uniósł ogon, wykryłbym go na pewno, ale podobny gest był nie do pomyślenia: stanowiłby poważne naruszenie etykiety i wielką obrazę wobec gospodarza. Nie spodziewałem się jednak podobnej zdrady. Lękając się o własne życie, odwróciłem się i spróbowałem wynurzyć z wanny. Było już jednak za późno. Wpadłem z powrotem do wody świadom, że maje ciało ogarnia drętwota. Już teraz miałem problem z oddychaniem i pierś zaciskała mi się coraz mocniej. – Umierasz – niski głos Nunca odbił się echem od ścian. – Powinieneś był przyjąć moją propozycję. Teraz twoje purrai są moje i nie muszę niczego ci za nie dawać. Dygocząc z bólu runąłem w głęboką ciemność. Nie bałem się śmierci, czułem jednak przejmujący wstyd, że tak łatwo dałem się pokonać. Popełniłem błąd, nie doceniając Nunca. Niepostrzeżenie dopadł mnie skaiium: naprawdę stałem się miękki i niegodny miana maga haizdana. Rozdział 4 KOBALOSKA BESTIA NESSA Musisz być dzielna, Nesso, rzekłam do siebie. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałaś odwagi, to właśnie teraz – nie tylko dla własnego dobra, lecz przede wszystkim dla swych sióstr! Siedziałam zamknięta w niewielkim owalnym pomieszczeniu bez okna. Wokół panował półmrok. Na zardzewiały szpikulec sterczący ze ściany nabito ogarek, w jego słabym, migotliwym świetle spróbowałam obejrzeć otoczenie. Serce ścisnęło mi się z rozpaczy, bo w istocie była to zwykła cela: pozbawiona mebli, ze stertą brudnej słomy w kącie. Ciemne plamy na kamiennych murach wyglądały, jakby ktoś zbryzgał je krwią. Z drżeniem podeszłam bliżej i natychmiast poczułam promieniujące ze ścian ciepło. Przynajmniej nie zmarznę. Chociaż tyle. Dziura w podłodze z zardzewiałą metalową pokrywą służyła do zaspokajania potrzeb fizjologicznych, na podłodze stał też dzbanek wody, ale nie dostrzegłam niczego do jedzenia.

Przez chwilę, gdy oglądałam pomieszczenie, ogarnęła mnie rozpacz, szybko jednak wyparł ją gniew. Dlaczego moje życie ma się zakończyć, nim jeszcze właściwie się zaczęło? Głęboki smutek, jaki poczułam po nagłej śmierci ojca, przemienił się w dotkliwy, głuchy ból. Kochałam go, ale byłam wściekła. Czy w ogóle nie zważał na moje uczucia? Co takiego napisał w swym liście? W razie konieczności oddałbym za ciebie własne życie. Teraz ty musisz się poświęcić dla swych młodszych sióstr. Cóż za bezczelność z jego strony: rozkazać, bym poświęciła siebie dla dobra sióstr! Łatwo powiedzieć! Od niego nikt nie domagał się podobnej ofiary. Teraz nie żył już i uwolnił się od tego straszliwego świata. Mój ból dopiero się zaczynał. Zostanę niewolnicą tych bestii. Nigdy nie założę własnej rodziny – nie czeka na mnie mąż ani dzieci. Sprawdziłam drzwi, ale wewnątrz brakowało klamki, a wcześniej słyszałam zgrzyt obracanego w zamku klucza. W żaden sposób nie zdołam wydostać się z celi. Zaczęłam płakać cicho, ale nie z żalu nad samą sobą; opłakiwałam siostry – biedna Bryony z pewnością jest przerażona, tkwiąc samotnie w swojej celi. Jakże szybko utraciłyśmy nasze względne szczęście! Matka zmarła w połogu, rodząc Bryony, i od tego smutnego dnia ojciec dokładał wszelkich starań, opiekując się nami i dzielnie handlując z kobaloskim potworem – nazywał go Wijcem – by nas ochronić. Rzadko kontaktowałyśmy się z mieszkańcami sąsiednich farm i wioski, wystarczyło jednak, byśmy zdały sobie sprawę z rządów strachu bestii i pojęły, że nam oszczędzono strachu i cierpienia, które spotykały innych. Wydało mi się, że słyszę płacz Bryony, kiedy jednak przycisnęłam ucho do muru, usłyszałam tylko ciszę. Krzyknęłam jej imię najgłośniej, jak mogłam – raz, potem drugi. Po każdej próbie nasłuchiwałam uważnie, przyciskając ucho do ściany. Nikt jednak nie odpowiedział. Po jakimś czasie moja świeca zgasła, pogrążając celę w mroku. Znów pomyślałam o Bryony. Bez wątpienia z jej ogarkiem stanie się to samo i moja siostra będzie przerażona. Zawsze bała się ciemności. W końcu zasnęłam, nagle jednak obudził mnie szczęk klucza przekręcanego w zamku. Drzwi zajęczały na zawiasach i otworzyły się powoli, wypełniając celę żółtawym światłem. Spodziewając się ujrzeć Wijca, cała się spięłam, gotowa przyjąć to, co nastąpi. Jednakże w otwartych drzwiach stanęła kobieta. Trzymała w dłoni pochodnię i wzywała mnie gestem drugiej ręki. Oprócz moich sióstr, była pierwszym człowiekiem, jakiego ujrzałam od chwili opuszczenia farmy. – Och, dziękuję! – wykrzyknęłam. – Moje siostry… Lecz uśmiech ulgi zamarł mi na twarzy, gdy ujrzałam ostry wyraz jej oczu. Nie była moją przyjaciółką. Nagie ramiona nieznajomej pokrywały blizny, niektóre jadowicie czerwone i świeże; za jej plecami stały cztery inne kobiety, dwie miały podobne blizny na policzkach. Co to takiego? Czyżby walczyły ze sobą? Trzy były uzbrojone w pałki, jedna ściskała w dłoni bat. Wszystkie były dość młode, ich oczy przepełniał gniew, a twarze powlekała bladość, jakby nigdy nie oglądały słońca. Podniosłam się z ziemi, kobieta znów na mnie skinęła, a gdy się zawahałam, weszła do celi, chwyciła mnie za przedramię i pociągnęła brutalnie ku drzwiom. Krzyknęłam, próbując stawić opór, okazała się jednak za silna. Dokąd mnie zabierały? Nie mogłam pozwolić, by rozdzieliły mnie z siostrami. – Susan! Bryony! – krzyknęłam. Na zewnątrz kobiety wykręciły mi obie ręce za plecy i popychając, zmusiły do wspięcia się na strome, kamienne stopnie. Na samym szczycie dotarłyśmy do drzwi. Kobiety wepchnęły mnie za nie gwałtownie, tak że straciłam równowagę i upadłam na podłogę, gładką i ciepłą w dotyku. Pokrywały ją zdobne kafle, każdy przedstawiał egzotyczne stworzenie, z pewnością zrodzone z wyobraźni artysty. W pomieszczeniu było gorąco i mokro, w powietrzu kłębiła się para, lecz kiedy dźwignęłam się na kolana, ujrzałam przed sobą wielką, wpuszczoną w podłogę wannę.

Wepchnąwszy mnie przez próg, kobiety wycofały się po schodach, zamykając za sobą drzwi na klucz. Wstałam z ziemi na rozdygotanych nogach, zastanawiając się, co się dalej stanie. Po co mnie tu sprowadziły? Próbując przeniknąć wzrokiem opary, dostrzegłam wąski most, wiodący nad wanną do stóp wielkich drzwi z zardzewiałego żelaza po drugiej stronie sali. A potem usłyszałam czyjś krzyk bólu. Widok drzwi napełnił mnie grozą. Co się za nimi kryło? Dygotałam coraz gwałtowniej, serce ścisnęło mi się, bo głos przypominał Susan. Ale przecież to nie mogła być ona? W mojej celi niczego nie słyszałam. Kiedy jednak krzyk zabrzmiał ponownie, byłam już pewna. Co się z nią działo? Ktoś robił jej krzywdę. Ją także kobiety musiały zaciągnąć tutaj. Ale po co, skoro potwór przyrzekł nas chronić? Ojciec zawsze twierdził, że stwór nigdy nie łamie danego słowa – że kiedy zawierał umowę, zawsze dotrzymywał jej warunków. Skoro tak, jak mógł na to pozwolić? A może skłamał? Może to on zadawał jej ból? Ruszyłam brzegiem wanny. Nagle zatrzymałam się i ponieważ zauważyłam na haku za drzwiami czarny płaszcz, a pod nim, oparte o ścianę, pas i szablę, kiedyś należące do ojca. Czy Wijec znajdował się teraz po drugiej stronie drzwi i ranił Susan? Musiałam coś zrobić. Rozglądałam się gorączkowo tam i z powrotem po całej sali, byle tylko nie patrzeć na drzwi. I wtedy zobaczyłam coś ciemnego w wannie, niedaleko ściany po mej lewej. Co to było? Wyglądało jak ciemne, kudłate zwierzę, pływające w wodzie brzuchem do dołu. Stwór wydawał się zdecydowanie za mały, by mógł to być Wijec – miał najwyżej ćwierć jego wzrostu – ale przypomniałam sobie, jak ojciec wyjaśnił kiedyś, że za pomocą magii Mroku haizdan potrafi zmieniać swą wielkość. Kiedy odwiedził naszą farmę, wyjrzałam zza zasłony i sama się o tym przekonałam, bo potwór w istocie z dnia na dzień miewał różny wzrost. Przypomniałam sobie także olbrzymie oko, które dostrzegłam w szparze między zasłonami, gdy Wijec przybył do domu po śmierci ojca. Zakładałam, że to tylko moja wyobraźnia pobudzona przerażeniem. Co jednak, jeśli naprawdę był to potwór? Czy rzeczywiście mógł stać się aż tak ogromny? Skoro tak, z pewnością umiał też maleć. Jeśli jednak ciało należało do Wijca, kto mu to zrobił? Jak mógł utonąć w kąpieli? Nagle wydało mi się, że lewa stopa bestii porusza się odrobinę. Podeszłam bliżej. Czyżby nadal żył? Jeśli tak, jakaś część mnie pragnęła wepchnąć go pod wodę i utopić. Nic nie sprawiłoby mi większej radości, a on był teraz bezbronny. Nigdy nie nadarzy się lepsza okazja, by go wykończyć. Ale to niemożliwe. Znajdowałyśmy się w niebezpiecznym miejscu, zamieszkanym przez więcej bestii. Bez jego ochrony cała nasza trójka tu zginie. Zatem bez większego namysłu uklękłam tuż przy wodzie i pochyliwszy się, chwyciłam go mocno za futro na karku. W chwili, gdy to uczyniłam, zobaczyłam, jak coś bardzo szybko płynie w wodzie wprost ku mojej ręce; instynktownie wypuściłam brzemię i cofnęłam się. To był mały, czarny wąż z trzema jaskrawożółtymi plamkami na szczycie głowy. Widywałam już węże na polu, ale nigdy takiego. Patrzyłam, jak odpływa, teraz poruszał się wolniej, z trudem jednak widziałam go przez kłęby pary. Wiedząc, że lada moment może zawrócić, nie traciłam czasu. Teraz chwyciłam potwora oburącz – u podstawy karku i nisko na plecach – wplatając palce w gęste futro. – No dalej! – rzekłam do siebie, a potem spięłam się i z całych sił pociągnęłam. Wanna była pełna niemal po wręby, lecz mimo to z trudem wywlokłam stwora z wody. Ostatnim wysiłkiem zdołałam wyciągnąć go na podłogę i uklękłam obok, dygocząc z wyczerpania. Zza drzwi dobiegł kolejny krzyk – tym razem byłam pewna, że to głos męczonej Susan. – Proszę! Proszę! – wołała. – Nie rób tego! Tak bardzo boli! Pomocy! Proszę, pomóżcie mi, bo umrę! Gardło zacisnęło mi się z żalu. Nie mogłam znieść myśli, że jeden z tych stworów ją męczy. Wijec przyrzekł nas chronić: i przyrzeczenie to wciąż obowiązywało – bez niego byłybyśmy całkowicie zdane na łaskę pozostałych mieszkańców wieży. Kiedy jednak spojrzałam na żałosne ciało, nie dostrzegłam żadnych oznak życia i przepełniła mnie najgłębsza rozpacz. Susan znów krzyknęła z bólu i grozy, w odpowiedzi, z nagłym gniewem wobec beznadziei wszystkiego i

cierpienia siostry, zaczęłam tłuc w Wijca pięściami. Gdy to uczyniłam, z jego ust wypłynęła struga wody, tworząc niewielką, brązową kałużę obok głowy. Barwa płynu podsunęła mi pewien pomysł. Nagle pojęłam, że istnieje jeszcze coś, czego mogłabym spróbować, ostatni sposób, dzięki któremu być może da się go ożywić. Krew! Ludzka krew! Ojciec powiedział kiedyś, że stanowi ona główne źródło mocy Wijca. Szybko zerwałam się z ziemi i podeszłam do drzwi, gdzie wisiał długi, czarny płaszcz potwora. Tam pochyliłam się i podniosłam szablę niegdyś należącą do ojca. Zaniosłam ją w miejsce, gdzie leżał stwór, potem uklękłam i obróciłam go. Omiotłam go wzrokiem od stóp do głów; poczułam niesmak patrząc na gąszcz czarnego futra. Usta miał otwarte, język wysunął się z boku między zębami, sięgając niemal do lewego ucha. Widok ten budził we mnie odrazę. Nerwowo, spodziewając się bólu, uniosłam rękę tuż nad usta Wijca i szablą szybko nacięłam własne ciało. Naostrzona klinga zraniła mnie głębiej, niż zamierzałam. Poczułam ostry ból i pieczenie. A potem moja krew ciemnym deszczem popłynęła wprost w otwartą paszczę bestii. Rozdział 5 MUSIAŁEM SIĘ POSILIĆ To mój piąty zmysł, zmysł smaku, wywołał mnie z mrocznej otchłani, do której runąłem. Usta wypełniała mi ciepła, słodka krew. Zakrztusiłem się i zachłysnąłem, potem jednak zdołałem przełknąć i przepyszny płyn spłynął mi do brzucha, przywracając życie. W następnej kolejności odzyskałem węch. Nozdrza wypełniała mi kusząca woń krwi ludzkiej kobiety. Była bardzo blisko, pełna tej samej przepysznej krwi, którą wciąż czułem w ustach. Następnym powracającym zmysłem okazał się dotyk. Zaczęło się od ukłuć i mrowienia w kończynach, które szybko przerodziło się w palący ogień, zupełnie jakby całe moje ciało płonęło. Wtedy nagle odzyskałem słuch i słysząc czyjś płacz, otworzyłem oczy, i ujrzałem Nessę, która kucała nade mną. Po jej twarzy płynęły łzy. Dostrzegłem szablę, którą ściskała w prawej dłoni. Mój umysł wciąż działał ospale i przez chwilę sądziłem, że zamierza mnie nią uderzyć. Próbowałem unieść ręce, by się obronić, byłem jednak zbyt słaby i nie zdołałem nawet się odtoczyć. Lecz ku memu zdumieniu nie cięła; leżałem tam, patrząc na nią i próbując pojąć, co się dzieje. Zacząłem rozumieć, dlaczego trzyma broń, aż w końcu skojarzyłem jej ostrą klingę z krwią ściekającą z głębokiego nacięcia na przedramieniu dziewczyny. A potem, gdy pamięć powróciła, przypomniałem sobie zdradę Nunca… ukąszenie wodnego węża. Umarłem. Albo przynajmniej na to wyglądało. Krew wciąż wpływała mi do ust, ale było jej znacznie mniej. Znów przełknąłem, po czym spróbowałem chwycić rękę Nessy, przyciągnąć ją do ust. Potrzebowałem więcej krwi, lecz poruszałem się zbyt wolno i skrzywiona z odrazy zdążyła cofnąć się gwałtownie. Tymczasem jednak krew zrobiła swoje: zdołałem się odturlać i dźwignąć na kolana. Otrząsnąłem się mocno jak pies, chlapiąc wodą dookoła. Mój umysł działał coraz szybciej, zaczynałem myśleć. I pojmować ogrom tego, co uczyniła dla mnie Nessa. Oddała mi swoją krew. A ta ludzka krew wzmocniła moją magię shakamure, niwelując działanie jadu węża i przywołała mnie z powrotem ze skraju śmierci. Dlaczego jednak Nessa to zrobiła? I czemu w ogóle była tutaj, a nie zamknięta w celi? – Moja siostra. Ktoś robi jej tam krzywdę. Pomóż jej, proszę! – błagała Nessa, wskazując drzwi po drugiej stronie mostku. – Obiecałeś, że będziemy bezpieczne… I wtedy usłyszałem inny dźwięk. Był to odległy jęk dziewczyny, dochodził zza drzwi prywatnych komnat Nunca. – Zabrali ją tam! – ciągnęła dalej Nessa coraz bardziej gorączkowo. – I gdzie jest Bryony? Jakieś okropne kobiety wepchnęły mnie tutaj i zamknęły drzwi. Właśnie ocaliłam ci życie, więc jesteś mi coś winien! Pomóż nam, proszę! Wstałem chwiejnie i uniosłem ogon. Dzięki niemu wyczułem Nunca i zrozumiałem, dlaczego Susan krzyczała, pił jej krew. Byłem oburzony tym, że Nunc złamał wszystkie zwyczaje

Kobalosów i ot tak przywłaszczył sobie moją własność. Ale przepełniało mnie także poczucie wdzięczności wobec Nessy. Miała rację: zawdzięczałem jej życie. Dziwnie się czułem, przyznając coś podobnego. Ludzka samica nic nie znaczy. W mieście Valkarky jest tylko własnością. Dlaczego zatem odczuwałem coś takiego? Czy to naprawdę skaiium, łagodnienie mojej drapieżnej natury? Trudno byłoby mi to znieść. Obróciłem się ku Nessie. Zabiję Nunca i znów wzmocnię swą naturę. Nic innego się nie liczyło. – Daj mi szablę! – poleciłem, jednocześnie rosnąc tak, by o głowę przerastać dziewczynę. Zapłakana Nessa uniosła ją ku mnie. Trzęsła jej się ręka, zobaczyłem jednak, że krew niemal przestała już płynąć i zaczynała krzepnąć. Zamiast odebrać klingę dziewczynie, odwróciłem się do niej plecami i poszedłem po płaszcz i buty. Najpierw naciągnąłem te drugie, sznurując je starannie, potem zapiąłem rzemienie na ramionach i piersi, sprawdzając czy krótsze klingi tkwią we właściwych miejscach w swoich pochwach. Następnie włożyłem płaszcz i zorientowałem się, że ktoś zabrał z niego trzy klucze. Gdy zapinałem trzynaście guzików, Susan znów krzyknęła za drzwiami. – Błagam, pospiesz się! – prosiła Nessa. Ja jednak wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na bezmyślny pośpiech. Mimo gniewu muszę działać ostrożnie, wybierając właściwą chwilę i atakując tylko, gdy nadarzy się sposobność. Nunc był sam z dziewczyną, lecz pod wieżą mogło stacjonować nawet pięć tuzinów wojowników, gotowych bronić Wysokiego Maga. – Kto cię tu przyprowadził? – spytałem, zapinając pas. – Nie wojownicy Kobalosów? – Nie. Kobiety. – Ile? – Było ich pięć. Wyciągnąłem rękę po szablę. Zatem purrai przyprowadziły Nuncowi Susan, by mógł powoli pić jej krew, rozkoszując się każdym łykiem. Bez wątpienia co do Nessy miał inne zamiary, była bowiem zbyt chuda i miała wodnistą krew. Użyłby jej do ćwiczeń z klingą, próbując zranić jak najwięcej razy bez zabijania. W końcu umarłaby od wstrząsu i z utraty krwi. Byłem niemal pewien, że najmłodsza, Bryony, trafiła już do wojowników, by przygotowali ucztę. Poczułem się lepiej. Byłem silniejszy, lecz wciąż nie dość silny. Pomogłoby mi więcej krwi – wiedziałem, że najrozsądniej byłoby siłą odebrać ją Nessie, lecz coś wewnątrz mnie stawiało opór. I wtedy przypomniałem sobie o wężu! Podszedłem na skraj wanny i ukląkłem, zanurzając dłoń w parującej wodzie. – Bądź ostrożny! – wykrzyknęła Nessa. – Tam jest wąż! – Wiem o tym, mała Nesso i słono zapłaciłem za tę wiedzę. To przez niego popadłem w stan, w którym szczęśliwie mnie znalazłaś. Teraz nadeszła kolej węża! Prawdopodobnie ukąsił mnie mały czarny gad zwany skulką, budzący powszechny lęk, bo jego jad wywołuje błyskawiczny paraliż. Ma też przewagę nad zabójcą, ponieważ po śmierci praktycznie nie da się wykryć obecności jadu w ciele. Ofiara staje się bezbronna w chwili, gdy trucizna wnika do krwi. Potem umiera w męczarniach. Bez wątpienia Nunc wyrobił sobie odporność, stopniowo zażywając coraz większe dawki toksyny – wąż to zapewne jego pobratymiec. Mój ogon unosił się prosto za plecami i znacznie dokładniej niż oczy czy uszy wyczuwał, gdzie znajduje się wąż. Teraz płynął szybko w stronę mojej ręki. Lecz w chwili, gdy skulka otworzył pysk, gotów zatopić we mnie kły, chwyciłem go błyskawicznie i wyciągnąłem z wody. Uniosłem gada wysoko, ściskając tuż pod łbem, tak że nie mógł mnie ukąsić. A potem, nie zważając na jęki zgrozy Nessy, odgryzłem mu głowę i wyplułem do wody, po czym wyssałem krew z ciała. Było jej zdecydowanie za mało, toteż oderwałem kolejny kawałek węża i zacząłem przeżuwać ostrożnie. Niemądra dziewczyna z trudem powstrzymała mdłości. Czy nie rozumiała, że robię tylko to, co konieczne, by ocalić jej siostrę? Gdy przełknąłem mięso, Susan ponownie krzyknęła za drzwiami. Odwróciłem się i uśmiechnąłem do Nessy.

– Bądź cierpliwa, mała Nesso, potrzebuję sił. Jeśli będę słaby, zginiemy wszyscy. Dopiero gdy skończyłem jeść całego węża, przekroczyłem wąską kładkę, zmierzając do zardzewiałych żelaznych drzwi. Tak jak oczekiwałem, nie były zamknięte na klucz, więc otwarłem je szarpnięciem i znalazłem się w wąskim korytarzyku zakończonym pojedynczymi drzwiami. Te także otwarłem i z Nessą depczącą mi po piętach wmaszerowałem śmiało do prywatnej komnaty Nunca. Ten przestronny pokój służący za gabinet, prywatną zbrojownię i sypialnię kobaloskiego wysokiego maga stanowił osobliwą mieszaninę spartańskiej surowości i luksusu. Na nagiej kamiennej posadzce stało wielkie, ozdobne, dębowe biurko o krawędziach okutych najwyższej klasy srebrem, które natychmiast rozpoznałem. To było combe – srebro wysokiej jakości zdobyte pięćdziesiąt trzy lata wcześniej podczas śmiałego wypadu daleko w głąb terytorium ludzi na południu. Wszyscy słyszeli o wyczynach Nunca. Osiągnął wiele, lecz słynął ze swej próżności, toteż postarał się, by jego sława dosięgła jak najdalej. Na przeciwnej ścianie wisiały tarcze, topory, włócznie i najróżniejsze klingi, niektóre bardzo egzotyczne, pod nimi ujrzałem duży stół zasłany mapami i stertami papierów, zabezpieczonymi wielkimi przyciskami z błękitnego agatu. W mojej ghanbali także zgromadziłem przedmioty miłe dla oka, lecz miast ostentacyjnych map i kolekcji broni wybierałem takie, które odpowiadały moim własnym zainteresowaniom: słoje ziół, maści i zakonserwowanej fauny i flory, wzbogacające wiedzę o świecie naturalnym i przydatne w magii. Tu ściany wyłożono boazerią tak szczelnie, że nie dostrzegłem ani skrawka kamienia; na niektórych deskach wyrzeźbiono wojowników w pełnych bojowych zbrojach, a wśród nich ostatniego króla Valkarky, który zginął z rąk zabójcy. Dostrzegłem Nunca, trzymającego w uścisku Susan i wbijającego zęby w jej szyję. Dziewczyna straciła już przytomność i Nessa krzyknęła nagle za mymi plecami, uprzedzając tym samym maga o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Natychmiast wypuścił dziecko i odskoczył. Susan runęła na ziemię, on tymczasem chwycił ze ściany wielką włócznię i uniósł ją przed sobą, kierując ku mnie. Był ubrany uroczyście, gotów do uczty i niestety strój ów obejmował też kosztowną kolczugę, jak oceniałem, dość grubą, by odbić cios szabli. Zamierzał jednak się posilić, nie walczyć, toteż jego głowa i szyja pozostawały odsłonięte na cięcia ostrej stali. – Panie Nuncu! – wykrzyknąłem głosem pełnym gniewu. – Masz coś, co należy do mnie i musisz to zwrócić! Mówiąc to, zadarłem ogon, tak że unosił mi się za plecami i ostrzegał przed zamiarami wroga. Miałem szczęście, że to zrobiłem. Z pozoru nic nie wskazywało, że Nunc zaatakuje – nawet drgnięcie czy napięcie mięśnia – lecz w odpowiedzi cisnął włócznią prosto w moją głowę. Jak powiedziałem, ogon uprzedził mnie o tym i byłem gotów. Gdy broń pomknęła ku mnie, poruszyłem tylko jedną część ciała. Uniosłem rękę i szerokim płazem szabli zręcznie odbiłem włócznię, tak że trafiła w ścianę przy drzwiach i nie czyniąc nikomu krzywdy, spadła na podłogę. W tym momencie Susan uniosła powieki i z trudem uklękła na kamieniach. Wpatrywała się oszołomiona w rozgrywającą się przed nią scenę. Gdy tylko zaczęła krzyczeć, Nunc podbiegł do przeciwległej ściany, złapał szablę i tarczę i odwrócił się ku mnie. Był silny: mięśnie jego torsu, choć nieco brzuchatego, świadczyły o codziennych treningach w sztukach walki. Ja sam ćwiczyłem co dzień w młodości, nim zostałem haizdanem. Teraz łowy pozwalały mi zachować formę, wolałem też polegać w walce na własnym instynkcie niż na wyćwiczonych sekwencjach ruchu. Możliwe, że Nunc nieco się postarzał, nadal jednak był bardzo niebezpieczny, a dobrze wiedziałem, że bolesna przygoda w wodzie znacznie mnie osłabiła. Nie mogłem zatem liczyć na to, że zniosę długą walkę. Aby zwyciężyć, musiałem zakończyć ją szybko. Lewą ręką rozpiąłem trzy górne guziki płaszcza i sięgnąłem za pazuchę, dobywając krótkiej klingi. Teraz z dwoma ostrzami okrążyłem biurko i zacząłem powoli zbliżać się do maga.

Kącikiem oka zobaczyłem Nessę, biegnącą do Susan. Sądziłem, że zamierza pocieszyć siostrę, potem jednak ku swemu zdumieniu ujrzałem, że podnosi leżącą na posadzce włócznię i rzuca się wprost na Nunca. W chwili gdy włócznia złamała się o tarczę, Nunc posłużył się nią jak maczugą, uderzając w bok dziewczyny. Tarcza trafiła ją w ramię i odrzuciła na obitą boazerią ścianę. Natychmiast dostrzegłem szansę. Nunc popełnił błąd, który będzie kosztował go życie. Wykorzystując sposobność, jaką dał mi szaleńczy atak Nessy, podążyłem szybko jej śladem i jednym ciosem szabli przeciąłem gardło maga. Widząc mnie, próbował unieść tarczę, by osłonić ciało, spóźnił się jednak. Ciąłem tak szybko i silnie, że niemal zupełnie odrąbałem mu głowę. Gdy padł na kamienną posadzkę, odłożyłem na bok obie klingi i osunąłem się na kolana obok konającego wysokiego maga. Musiałem się posilić. Jego krew oznaczała siłę. Obiecywała szansę ucieczki z tej fortecy. Zacząłem chłeptać łapczywie gorącą, słodką krew wypływającą falami z szyi Nunca, przełykając pospiesznie wielkie hausty i czując, jak siła życiowa napełnia moje ciało nową mocą. Rozdział 6 ZABÓJCA SHAIKS Kiedy skończyłem, wstałem i beknąłem głośno. Lepiej wypuścić gazy niż trzymać je w sobie! Nessa tymczasem zdążyła podnieść się z podłogi i skrzywiona z bólu przyciskała dłoń do ramienia. Zaimponowała mi jej odwaga – atak dziewczyny ułatwił mi pokonanie Nunca. Twarz miała bladą, widziałem, że drży, lecz prócz kilku sińców nie odniosła uszczerbku na zdrowiu. Purrai są bardzo odporne. Uśmiechnąłem się do niej, ona jednak gapiła się na mnie z wyrazem zgrozy i obrzydzenia. Oblizałem zatem wargi, wróciłem do łaźni i ukląkłem przy wannie. Pochyliłem się tak, że niemal dotknąłem parującej powierzchni wody i obiema rękami zacząłem zmywać krew z twarzy i włosów. Właśnie skończyłem, gdy za moimi plecami do komnaty wmaszerowały Nessa i Susan, trzymające się za ręce. Obróciłem się do sióstr i znów uśmiechnąłem, lecz one patrzyły na mnie, jakbym je skrzywdził, a nie ocalił przed pewną śmiercią. Oczywiście, musiałem wziąć pod uwagę ich stan. Prócz stłuczonego ramienia Nessa miała też mocno otartą twarz z jednej strony. Musiała się zranić, gdy Nunc odtrącił ją tarczą. A Susan była śmiertelnie blada: straciła niemal całą krew. – Znajdę dla was ubrania – oznajmiłem. – Ciepłe ubrania purrai, które ochronią was przed śnieżycą. Potem stąd odejdziemy. Susan otworzyła usta, nie wydobyło się z nich jednak żadne słowo. Cała dygotała po spotkaniu z Nuncem. Lecz Nessa była wyraźnie zła i zdeterminowana. – A co z Bryony? – spytała ostro. – Oczywiście, Nesso, dla niej także poszukam ubrania. Teraz jednak musimy uciekać z tej fortecy. Jeśli macie mieć choć szansę przeżycia, róbcie dokładnie to, co wam powiem. Uznałem, że nie ma sensu jej zasmucać informacją, że Bryony zapewne już nie żyje. Wkrótce i tak się dowie. Ruszyłem pierwszy w dół kamiennych stopni. Przed sobą niosłem szablę i krótką klingę, za mną ogon prężył się jak chorągiew, drżąc lekko, gdy starał się wyczuć wszelkie możliwe zagrożenia. Z pomieszczenia, w którym przechowywano ubrania dla miejscowej służby, zabrałem stroje dla dwóch dziewcząt: ciepłe konopne portki, grube wełniane bluzy i nieprzemakalne peleryny z kapturami, noszone przez purrai, które pracowały na dziedzińcu wewnętrznym. Dzierżąc je w objęciach, pomaszerowałem na dół. Nie zaprzątałem sobie głowy szukaniem ubrania dla Bryony – zresztą i tak nie było tam dość małych – Nessa jednak bez cienia podejrzeń przyjęła naręcze strojów. W końcu dotarliśmy do trzech cel. Klucze znów tkwiły w zamkach, lecz wszystkie drzwi stały otworem. Przystanąłem, gdy Nessa z krzykiem wbiegała kolejno do cel, szukając siostry. W końcu z oczami oszalałymi z żalu ruszyła wprost ku mnie. – Gdzie ona jest? Dokąd ją zabrali? – Najlepiej o niej zapomnij, mała Nesso. Znalazła już spokój.

– To tylko dziecko! – zawołała Nessa, przysuwając twarz do mojej. – Obiecałeś, że nic jej się nie stanie! – Zapomnij o niej. Musimy już odejść. Musimy ruszać, inaczej wszyscy zginiemy. Jeśli nadal chcesz przeżyć, chodź ze mną. Wkrótce będzie za późno. – Nie odejdę bez niej. Zaczynało mi brakować cierpliwości. – W takim razie umrzesz tutaj, mała Nesso. Zmienisz zdanie, gdy poczujesz, jak klingi tną twoje ciało. Zabiją cię bardzo powoli… – Ocaliłam cię – niemal wyszeptała, potem nagle wplotła mi palce we włosy i pociągnęła w dół ku niej, tak że nasze czoła się zetknęły. – Zawdzięczasz mi życie. Uratowałam cię, żebyś mógł ocalić moje siostry. Poczułem się bardzo dziwnie. Jej słowa nie powinny mnie wzruszyć, a jednak tak się stało. Dźwięczała w nich prawda, której nie mogłem odrzucić, nie powinny jednak w żaden sposób nade mną zapanować. Dziwnie się czułem, gdy była tak blisko i ciągnęła mnie za włosy. W jakiś osobliwy sposób podobało mi się to. Podobało mi się też, jak nasze czoła się stykały. Żaden człowiek nigdy dotąd tak bardzo się do mnie nie zbliżył. Żaden nie śmiał. Większość starała się utrzymywać możliwie jak największy dystans. A jednak ta dziewczyna przyciskała moją głowę do swojej i patrzyła mi głęboko w oczy. Z nagłym szarpnięciem Nessa wypuściła mnie i cofnęła się, ukrywając twarz w dłoniach. Przez moment nie mogłem skupić myśli. Potem usłyszałem własny głos, zdawał się dobiegać z bardzo daleka, jakby należał do kogoś innego. – Idźcie i zabierzcie nasze konie ze stajni. Osiodłajcie je, ale zostawcie wóz – śnieg będzie zbyt głęboki. Jeśli wasza siostra żyje, przyprowadzę ją do zewnętrznej bramy. Jeśli nie zjawię się, nim skończycie szykować wierzchowce, odjedźcie beze mnie i skierujcie się na południe. W ciągu niecałych dwóch dni zmieni się pogoda, wtedy was dogonię. To rzekłszy, poprowadziłem siostry do drzwi wiodących na duży wewnętrzny dziedziniec. Gdy je otwarłem, śnieg nadal sypał się z nieba. W dali widziałem stajnie, żółte światło lampy odbijało się od mokrych kamiennych płyt. Odwróciłem się i wcisnąłem Nessie w dłoń krótszą klingę. – Jeśli jakaś purra spróbuje cię zatrzymać, zagroź jej tym. Boją się tego ostrza bardziej niż czegokolwiek. Dorastają, znając jego ukąszenia. To podstawowe narzędzie ich tresury. Nessa przytaknęła z determinacją i wyszła na śnieżycę, siostra dreptała tuż za nią. Obejrzała się raz jeden i zobaczyłem jej oczy, błyszczące w ciemności jak dwie odległe gwiazdy. Ponownie zdumiało mnie, co właściwie robię, jak reaguję na tę purrę. Podczas wcześniejszej wizyty poznałem rozkład wieży. Duża piwnica służyła za miejsce uczt, zszedłem zatem po schodach aż do solidnych dębowych odrzwi. Nie zamknięto ich na klucz. Siedzący w środku nie obawiali się intruzów. Wystarczyło jedynie przekręcić wielki żelazny pierścień po środku i pchnąć. Mocno ścisnąłem szablę w prawej dłoni i uniosłem ogon wysoko za plecami, szukając tego, co kryje się po drugiej stronie. Najpierw znalazłem dziecko – ku memu zdziwieniu wciąż żyła, lecz za moment miało się to zmienić. Właśnie szykowali się, by poderżnąć jej gardło. Zacząłem oceniać swoje szanse: część zebranych to kucharze, inni – zbrojmistrze bądź zwykli robotnicy. Nadal jednak pozostawało trzydziestu dziewięciu twardych, wyszkolonych wojowników. Nie będzie łatwo. Choć ani przez moment nie wątpiłem, że zwyciężę, perspektywa ocalenia dziewczynki nie wyglądała najlepiej: w wirze walki nic nie jest pewne. Lewą ręką powoli przekręciłem pierścień w prawo. Potem równie wolno pchnąłem lekko skrzydło, tak że otwarło się stopniowo, skrzypiąc na starożytnych zawiasach. Najważniejszym elementem obszernej sali był wielki otwarty kominek, osadzony w przeciwległej ścianie, toteż niemal wszyscy zebrani – kobaloscy wojownicy i słudzy – zgromadzili się wokół niego, zwróceni do mnie plecami. Słyszałem szmer ożywionych rozmów. Między drzwiami i kominkiem ustawiono kilka długich stołów, na których piętrzyły się półmiski i kufle,

choć jednak na talerzach czekała strawa, jak dotąd goście skupili się głównie na piciu dużych ilości mocnego piwa. Alkohol przytępia zmysły – mag haizdan nigdy nie zbezcześciłby tak swego ciała. Ich głupota mnie ucieszyła, bo zwiększała moje szanse. Dania głównego jeszcze nie podano. W istocie nie zostało nawet przyrządzone. Na rożnie brakowało mięsa, nie miał jednak czekać długo, bo Bryony zmuszono, by uklękła przy palenisku nad drewnianym cebrzykiem, który, ustawiony dokładnie pod jej głową, miał złapać całą krew. Zawiązali płaczącej purrze oczy, by nie widziała, co ją spotka – bardziej dla własnej wygody niż z litości. Ostra klinga, która miała podciąć jej gardło, błysnęła w półmroku. A potem ujrzałem kata i dostrzegłem trzy długie czarne warkocze, świadczące o tym, iż mam do czynienia z wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem. Owe warkocze stanowiły oznakę Shaiksa, bractwa elitarnych zabójców posłusznych jedynie rozkazom Triumwiratu Wysokich Magów, rządzących Valkarky. Ocalenie dziewczynki mogło się okazać znacznie trudniejszym zadaniem, niż przewidywałem. Skrzypienie drzwi rozpłynęło się pośród zgiełku głosów, teraz jednak wzmocniłem je szybko, tak że wypełniło całą komnatę dźwiękiem gromu. Wszyscy zebrani bez wyjątku obrócili się, szukając wzrokiem źródła owego niezwykłego dźwięku. Śmiało przekroczyłem próg komnaty i wykrzyknąłem głośno, wyzywająco, aby znaczenie mych słów nie umknęło nikomu. – Oddajcie mi dziecko! – zażądałem. – To moja prawowita własność, odebrano mi ją wbrew mojej woli i wbrew wszelkim zwyczajom gościnności i prawom własności! Rozdział 7 UKĄSZENIE KLINGI NESSA Poprowadziłam moją siostrę, dygoczącą z zimna i strachu, w stronę stajni. Wiatr obsypywał nam twarze płatkami śniegu, lecz kamienie pod stopami były ciepłe i parowały. – Jak mogłaś go dotknąć, Nesso? – spytała Susan. – Jak zdołałaś znieść jego bliskość? – Zrobiłam wszystko, by ocalić Bryony – odparłam. Po prawdzie, sama nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie uczyniłam – a przecież faktycznie chwyciłam go za włosy i przyciągnęłam tak blisko, że nasze czoła się zetknęły… Mógł mnie zabić bez wahania. Zrobiłam to impulsywnie, doprowadzona do takiej śmiałości strachem o najmłodszą siostrę. Jakimś cudem udało mi się i przeżyłam tę rozmowę. Od dnia, gdy matka ją urodziła, Bryony była dla mnie jak moje własne dziecko. Musiałam ją uratować. Do stajni wiodło dwoje drzwi i gdy podeszłyśmy do bliższych, Susan zaczęła jęczeć ze zgrozy. Odwróciłam się gniewnie i uciszyłam ją. Natychmiast ogarnęły mnie wyrzuty sumienia – zachowałam się dokładnie tak samo, jak uczyniłby to potwór. Gdyby jednak któryś z Kobalosów nas usłyszał, zginęłybyśmy tutaj. Pomyślałam o biednej Bryony i wbrew wszystkiemu poczułam nadzieję, że Wijec zdąży ją ocalić. Ostrożnie wkroczyłam w plamę żółtego światła rzucanego przez latarnie i zajrzałam do środka. Powietrze w stajni było znacznie cieplejsze, pachniało sianem i końskim łajnem. Ujrzałam ponad trzydzieści boksów, wszystkie zajęte. Zaczęłam wędrować powoli naprzód, zaglądając do nich kolejno w poszukiwaniu naszych wierzchowców. Nie byłam pewna, czy weszłam tymi drzwiami co wcześniej, może umieszczono je na drugim końcu? Ruszyłam szybciej naprzód. I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy, które sprawiły, że zamarłam. Z drugiego końca stajni usłyszałam szorstkie, gardłowe głosy. Nie widziałam nikogo i nie potrafiłam zrozumieć, co mówią, ale brzmieli jak Kobalosi. Tuż potem uświadomiłam sobie coś jeszcze: pierwszych pięć czy sześć koni miało już na sobie siodła, do każdego doczepiono dwie niewielkie torby wyglądające na zapasy. Czemu zatem nie wziąć tych, unikając ryzyka, związanego z odszukaniem naszych własnych wierzchowców?