Gordon R. Dickson
Akt stworzenia
Przełożył Anna Reszka
Dopiero teraz miałem czas, żeby przemyśleć to wszystko. Całkiem rozsądnym
wyjaśnieniem, jakie przyszło mi do głowy, było to, że stary Jonas Wellman musiał dodać
dodatkowy, specjalny obwód, żeby spowodować tą niezwykłą odpowiedź. Oczywiście, był do
tego zdolny, to znaczy technicznie zdolny. I nie wiem jak, ale był do tego zdolny także
psychologicznie. Niemniej, w tamtym czasie cała rzecz mocno mną wstrząsnęła.
Poszedłem zobaczyć się z nim, traktując to jako tradycyjny, nieprzyjemny obowiązek. Jego
syn Alvin, był w moim zespole w czasie Szarży Flan-dryjskiej, już po wojnie Wegańskiej.
Chłopiec był oficerem łącznikowym z Oddziałów Ziemskich i opuścił nas razem z rufową
platformą strzelniczą i Sekcją Łączności Armii Dorsai, kiedy dostaliśmy wycisk od lekkiego
krążownika z jednej strony, a z drugiej od jednego z tych uzbrojonych frachtowców, którymi
Weganie napełnili linię desantową.
Krążownik stał na uboczu, niewiele mniej niż tysiąc kilometrów i boksował się z nami za
pomocą swych laserów. Podczas gdy my byliśmy tym zajęci, frachtowiec wyszedł zza słońca
i strzelił w nas promieniami CO, zanim oskrzydliliśmy go i rozkruszyli w drzazgi. To te ich
promienie CO zrobiły to Alvinowi i reszcie.
W każdym razie Alvin został odkomenderowany do nas, że tak powiem, i jako oficer dowo-
dzący, miałem obowiązek wykonać rozmowę służbową z jego żyjącymi krewnymi. Nie
skojarzyłem w tamtym momencie jego nazwiska - Wellman - z Jonasem Wellmanem. Nawet
jeśli, to
musiałbym myśleć z długą minutę, zanim uświadomiłbym sobie kim był Jonas Wellman.
Większość ludzi używających dzisiaj robotów nigdy o nim nie słyszało. Ja oczywiście tak,
ponieważ my, najemnicy Dorsai, byliśmy pierwszymi, którzy użyli ich w walce. Kiedy to
skojarzyłem, pamiętam, że odniosłem wrażenie jakiejś niezwykłości. Nigdy nie słyszałem,
żeby Alvin wspominał coś o swym ojcu.
Miałem po tym wszystkim wolny czas - i jak tylko znaleźliśmy się w Pierwszym
Kwadrancie, poleciałem promem do Arktura i wykonałem krótki skok do Układu
Słonecznego. Nigdy przedtem nie byłem w rodzinnym świecie i ciekawiło mnie, jak wygląda
Ziemia. Jak zwykle z takimi rzeczami, było to coś w rodzaju rozczarowania. Tak czy inaczej
to był mały świat i odkąd stracił swą pozycję jako potęga finansowa, mnóstwo starych
miejskich terenów zostało oczyszczonych i zamienionych w zamożne obszary willowe.
W rzeczy samej, obecnie planeta była czymś znacznie więcej, niż jednym przeogromnym
przedmieściem. Powiedziano mi, że jest tam obecnie ruch na rzecz odbudowania niektórych
starych dystryktów jako historycznych miejsc kulturowych, lecz nie umiałem sobie sam
wyobrazić w obecnym czasie potężnych sił dających na to kredyty, ponieważ potrzebowali do
tego pozasys-temowych funduszy.
Jednak, jest ciągle coś z tą planetą. Nie możesz zapomnieć, że to tu wszyscy zaczynaliśmy.
Wylądowałem na Południowym Pacyfiku i wsiadłem do rakiety rejsowej do Mojave. Stamtąd
postarałem się zadzwonić do Jonasa Wellmana, który mieszkał gdzieś na północ i zachód od
tamtejszego pasma gór - zapomniałem ich nazwy. Był
zadowolony, słysząc mnie, i od razu mnie zaprosił.
Dotarłem do jednej z taksówek powietrznych. Pomknęliśmy na północ kursem północno-
za-chodnim około pół godziny i w końcu wylądowaliśmy na małym miejscu parkingowym w
lasach Oregonu. Nie było tam nic oprócz szklanego prostokąta strefy postojowej oraz
automatycznej stacji wezwań dla tych taksówek. Paru ludzi czekało wokół na przybycie
statków i gdy wylądowałem, coś wyglądającego jak robot A-5 przybyło przez pole, by mnie
powitać.
Kiedy się zbliżyło, zobaczyłem, że nie był to A-5, lecz coś podobnego - prawdopodobnie
trochę bardziej specjalny, coś co Jonas zaprojektował dla siebie.
- Komendant Jiel? - zapytał.
- Zgadza się.
Poszedłem za nim przez strefę postojową, w stronę prywatnego skoczka. Paru ludzi,
których minęliśmy przechodząc, obróciło się za nami do tyłu, powściągliwie i z
jednomyślnością zbyt wyraźną, by była przypadkowa. Przez moment wydało mi się, że to ja
mogłem być przyczyną ich reakcji - niektóre wiary i niektórzy ludzie, którzy doświadczyli
wojen, nie potrzebują najemników.
Lecz to był spokojny świat, którego nikt nie myślał atakować, nawet jeśliby miał do tego
jakiś powód, czego oczywiście Ziemia nigdy nie byłaby w stanie dostarczyć, tak długo, jak
długo istniała jej potężna siła.
Poniewczasie przyszło mi do głowy, że to robot mógł być tą przyczyną. Odwróciłem się,
by spojrzeć na niego. Typ A-5. Szczególnie A-5
był budowany na podobieństwo ludzkich kształtów. Ten był, jak już powiedziałem, udo-
skonalonym modelem. Przemyślałem całą sprawę
jeszcze raz, próbując tak wyrazić pytanie, by wydobyć odpowiedź z mechanizmu.
- Czy są w tutejszej społeczności Anty-Ro-wcy? - zapytałem w końcu.
- Tak, sir - odpowiedział.
No cóż, to wyjaśniało sprawę. AR-owcy są, ogólnie mówiąc, ludkiem o nieprzyjemnych
reakcjach emocjonalnych w stosunku do robotów. W mojej opinii i w opinii każdego
człowieka, który używał robotów komercyjnie czy do celów militarnych, są psychopatami.
Uważają człowiekopod-obne roboty - szczególnie model A-5 i resztę z serii A, za
obsceniczne, odrażające i tak dalej. Niektóre ze światów, doświadczone przez wojny, są
całkowicie „AR".
Jednakże nie spodziewłem się zastać ich na Ziemi, zwłaszcza tak blisko domu Jonasa Wel-
Imana. Wciąż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, czy jak tam to stare powiedzenie
brzmi.
Pojechaliśmy normalnym samochodem i w końcu dotarliśmy do umiejscowionego między
drzewami niezwykle anachronicznego domu. Była to długa, niejednolita konstrukcja z
naturalnego kamienia i drewna; jedyną cywilizowaną rzeczą w niej były wibratory ekranu
pogodowego, pomiędzy filarami szkieletu, zatrzymujące deszcz i wiatr.
To miejsce miało dziwną emanację, tak jakby jeśli to było miejsce zamieszkania, nie tak
bardzo posunięte w latach, na ile wyglądało, to coś w nim nawiązywało do samego świtu rodu
ludzkiego. Deszcz i zapadająca noc zwiększały tą iluzję tak, że wysokie sosny, skupione
blisko domu i trawnik wyglądały na niemal pierwotne, wydając się otaczać nas pradawną
przeszłością.
Pomimo tego, dom sam w sobie był pełen pogody. Jego oświetlenie było wpuszczone w
archai
czne framugi, jarzyło się intymnie, łagodnie i niewymuszenie. Oświetlało, jednocześnie nie
przyduszając płomieni w szerokim, centralnym palenisku. Prawdziwe płomienie z palącego
się właśnie drewna - a nie będące tylko złudzeniem! W jakiś sposób to mnie naprawdę
poruszyło. Niewielu, z wyjątkiem tych, którzy widzieli prawdziwe zjawisko, doceniają
różnicę między autentycznymi płomieniami prawdziwego ognia, a tymi z iluzji.
Ja, który poznałem rzeczywistość na dziwnych planetach, potrzeby ciepła i światła, znałem
tę różnicę bardzo dobrze. To jest reakcja subiektywna, niełatwo ubrać ją w słowa. Może, jeśli
zapomnicie o mojej skłonności do bycia dziwakiem, tego, który dziwakiem naprawdę nie jest,
to są to opowieści w prawdziwych płomieniach. Wiem, że to może nic nie znaczyć dla tych,
którzy płomieni nigdy nie widzieli, ale - spróbujcie sami, dla siebie, od czasu do czasu.
Jonas Wellman, we własnej osobie, wyszedł mi naprzeciw, gdy tylko przekroczyliśmy
frontowe soczewki, ekranu. Był niskim, szczupłym mężczyzną, trochę pochylonym w
ramionach, który pozwolił swoim włosom stać się zupełnie białymi. Miał twarz chochlika,
całą pokrytą zmarszczkami, smutną i wesołą zarazem. Podszedł do przodu i wyciągnął rękę.
- Komendant Jiel - powiedział.
Jego głos był tak ciepły, jak syk płomieni jego palenisk. Podjąłem jego dłoń bez
zastanowienia, gdyż nie jestem przeciwnikiem starych zwyczajów.
- To miło z pana strony, że pan przyjechał - ciągnął. - Przepraszam z powodu deszczu.
Władze dystryktu wymagają tego dla drzew, a my lubimy te nasze drzewa wokół.
Obrócił się i zaprowadził mnie do małego zakątka do rozmów. Robot sunął za nami na
swych bezszelestnych stopach, przewyższając nas obu. Mimo, że mam dziedzicznie dorsajski
wzrost, A-5 wznosił się nade mną na wysokość dwóch metrów i dwudziestu pięciu
centymetrów, co jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których ludzie AR tak bardzo
ich nie lubią.
- Proszę, Komendancie, niech pan usiądzie - powiedział Jonas. - Adam, czy mógłbyś przy-
nieść nam jakieś napoje? Co pan każe, Komendancie?
- Czysty etyl z wodą, dziękuję. To jest to, do czego przywykliśmy na służbie.
Uśmiechnął się do mnie, oświetlony ogniem, tańczącym po naszej prawej stronie i
rzucającym krwawe blaski na jego naznaczoną piętnem czasu twarz.
- Cokolwiek sobie pan życzy - odpowiedział.
Robot przyniósł szklanki. Jonas pił też coś bezbarwnego. Pamiętam, że miałem zamiar
zapytać go, co to było, ale nie zdołałem nawiązać do tego. Zamiast tego, zapytałem go o
robota.
- Adam? - spytałem. Jonas zachichotał.
- Miał być pierwszym z nowej serii.
- Nie to miałem na myśli. Chodziło mi w o-góle o jego nazwanie. Bardzo niewielu ludzi
dzisiaj to robi.
- Ta moda już minęła - przyznał. - Ale ja mam go już od bardzo dawna i żyję tu sam - o-
statnie słowa przypominały nam obu o moim zleceniu i umilkł dosyć gwałtownie. Pośpiesznie
wrócił do rozmowy, żeby zapełnić lukę.
- Najpierw używaliśmy ich do naziemnych zwiadów, na Kemelmanie, coś około osiemdzie-
sięciu lat temu.
- Przypuszczam, że wie pan o moich związkach z robotyką i robotami?
- To prawda - jego twarz posmutniała lekko. - Już zapomniałem.
- Bardzo dobrze odwalały swoją robotę.
- Przypuszczam, że tak; wojskową - nagle popatrzył na mnie krzywo. - Bez obrazy dla was,
Dorsai, Komendancie, ale ja nie aprobowałem wojskowego użytku moich robotów. Cóż z
tego, kiedy prawo decyzji zostało mi odebrane. Dosyć wcześnie straciłem prawa montażowe i
licencyjne.
- Bez obrazy - spojrzałem na niego z zaciekawieniem. - Nie wiedziałem o tym.
- Owszem - odrzekł. - Tak czy inaczej, to było trochę zbyt wiele, jak na jednego człowieka.
Najpierw zagarnęła je Rada Ziemi, potem Komisja Układu Słonecznego. Dalej to już poszło
we wszystkich kierunkach, każdy system odkrawał sobie kromkę i zakładał własne fabryki i
przepisy.
- Przykro mi to słyszeć.
- Niech pan przestanie - pokiwał głową, wysuwając dolną wargę do przodu, jak ktoś wyra-
żający dezaprobatę dla czegoś tak małego, że aż nie wartego uwagi. - Prawdopodobnie to
było nieuniknione. Teraz myślę, że moje roboty zrobiły więcej krzywdy niż dobrego w swym
długim żywocie, bez względu na to, jaki cel za ich pomocą osiągnięto - potrząsnął głową
znowu i uśmiechnął się. - Nie zawsze byłem tak zrezygnowany.
-Nie?
- Nie. Kiedy byłem młodszy, miałem swoje marzenia. Zbudować lepszy wszechświat,
lepszych ludzi... . Byłem idealistą.
- Idealistą - powtórzyłem. - Nie znam tego słowa.
- Jedno z tych najstarszych. Teraz prawie już zatraciło swoje znaczenie. Oznacza, że, no
cóż, ma się bardzo wysokie mniemanie o ludzkiej rasie, czy ludziach. Że oczekuje się
najlepszego od nich i stara się o najlepsze dla nich.
Roześmiałem się.
- To brzmi, jakby być zakochanym we wszystkich od razu.
- Coś w tym rodzaju, Komendancie, choć może nie tak gwałtownie. Niech pan to trochę
stosuje i nazwie byciem człowiekiem, który lubi ludzi. Przypuszczam, że jestem swego
rodzaju miłośnikiem. Jestem bardzo rozmiłowany w wielu rzeczach. Oczywiście w moich
robotach, w mojej pierwszej żonie, w... - jego głos zgubił wątek, a on sam spojrzał w
palenisko. Westchnął. - Może - dodał - teraz lepiej mi pan powie o moim synu, Komendancie.
Opowiedziałem mu o tym krótko. To jest zawsze najlepszy sposób. Robić to jak
streszczenie wiadomości, bezosobowo, potem usiąść i czekać na pytania. Zawsze są pytania.
Nie inaczej było z Jonasem Wellmanem. Mówiłem trochę dłużej niż zwykle i kiedy
skończyłem, wpatrywał się w ogień. W końcu odezwał się.
- Komendancie - zaczął - co myślał pan o Alvinie?
- No cóż - powiedziałem - wie pan, nie poznałem go zbyt dobrze. Był oficerem łączniko-
wym z innym zespołem, niemalże gościem na naszym statku. Mamy inne zwyczaje i
trzymamy się we własnym towarzystwie - umilkłem, ale gdy zobaczyłem, że czeka na dalszy
ciąg, podjąłem:
- Był bardzo spokojnym, dobrej klasy oficerem,
nie krępującym się wobec nas, Dorsai, jak to się dzieje z wieloma innymi, nie związanymi z
nami ludźmi...
Mówiłem dalej, próbując zogniskować moją pamięć na Alvinie Wellmanie, ale nie
wychodziło mi to zbyt dobrze. Zwykle staramy się zapamiętać w takich sytuacjach same
najlepsze rzeczy, a zapomnieć o najgorszych. Prawda była taka, że pamiętałem bardzo mało.
Młody Wellman był między nami jak duch. Jedyne wspomnienie, jakie przyszło mi na myśl,
było o jego cichym siedzeniu w swoim kącie przy stole, w messie. Jego blade, młode rysy
twarzy w tamtym miejscu, i rozmowa na tematy techniczne, która trwała między nami.
- Był dobrym człowiekiem - zakończyłem w końcu. - Wszyscy go lubiliśmy.
- Tak - stary człowiek podniósł twarz znad ogni. - Wie pan, on był z poboru.
- O!? - powiedziałem, pomimo, że oczywiście wiedziałem o tym doskonale. To dlatego na-
zywaliśmy między sobą Kontyngent Słoneczny Pomocniczymi Oddziałami Ziemskimi. Żaden
z nich nie miał prawdziwego doświadczenia w wojnie i niewielu z nich chciało je mieć. Ich
rodzinny system był pod butem Arktura i prawdopodobnie zawsze będzie. Ale nie powiesz
tego staremu człowiekowi, który stracił swego jedynego syna w wyniku wojny, w takiej
sytuacji.
- Jego matka nigdy nie chciała go puścić, ale nie było wyboru - Jonas podniósł swój
aperitif, wypił mały łyk, tak jak to robią starzy ludzie i postawił go z powrotem na dół. Gdy
zaczął znów mówić, jego głos był trochę silniejszy.
- Wie pan, jego matka była moją drugą żoną. Przeprowadziliśmy seperację, kiedy Alvin
miał sześć lat. To było, to było... - w jego głosie zabrzmiała nerwowa nuta. Po raz pierwszy
dostrze-
głem w nim piętno jego wieku. - Kiedy to było Adamie?
- Osiemnaście lat temu - powiedział nagle, zaskakując mnie, robot. Prawie zapomniałem, że
był ciągle z nami. Jego głos, niespodziewanie dobiegający z rzucanych przez płomienie cieni,
poruszył mnie.
- A tak, tak. Osiemnaście lat temu - powtórzył Jonas z westchnieniem zadowolenia i ulgi.
Spojrzał na mnie z czymś na kształt zażenowania. - Adam jest moją pamięcią - wyjaśnił -
Wszystko o czym ja zapomnę, on pamięta, wszystko! Powiedz Komendantowi jak wyglądał
dom, Adamie.
- Był taki jak teraz - odparł robot. - Trawnik był taki sam, z wyjątkiem tego, że mieliśmy
różany klomb z południowego skraju.
- A tak, te róże - powiedział, kiwając głową Jonas. - Alvin był • bardzo rozmiłowany w ró-
żach. Nawet jako dziecko, nawet wtedy, gdy pokłuł się kolcami.
- One mają kolce? - spytałem zdziwiony.
- Tak - odpowiedział. - W rzeczy samej. Jestem bardzo staroświecki, na bardzo różne spo-
soby, Komendancie, jak by pan mógł powiedzieć, określając mnie na podstawie tego domu.
Coś we mnie zawsze tęskniło za przeszłością. To dlatego podoba mi się tutaj, z drzewami
dookoła i górami nad i za nimi, wznoszącymi się niezmiennie, rok za rokiem.
- I to pan był tym człowiekiem, który wystą-pił z pierwszymi, nadającymi się do użytku,
hu-manoidalnymi robotami? - powiedziałem.
- Dlaczego uważa pan, że to powinno dziwić? - popatrzył na mnie niemal ze zdziwieniem. -
Nie zamierzałem, żeby odwiodły nas od
starych zalet, ale żeby sprowadziły do nich z powrotem.
Potrząsnąłem głową.
- Nie widzę, w jaki sposób.
- Cóż, chciałem dać ludziom wolność. Chciałem zjednoczyć ich ręce i ich umysły.
Przeciętny człowiek jest z natury dobry, Komendancie. Sto i czterdzieści lat życia nigdy nie
zmieniło mojego przekonania o tym. Chce być przyjacielem podobnemu sobie i chce, żeby
dano mu przynaj-miej cień szansy.
Znów pokręciłem głową ale nic nie powiedziałem. Nie chciałem się z nim spierać.
- Miłość jest życiem - ciągnął - i życie jest miłością. Żadne zdarzenie na świecie nie może
temu zaprzeczyć. Czy wypadek, który zabrał mojej pierwszej żonie życie dowiódł, że nie
kochałem jej, kiedy żyła? Czy przypadkowa kombinacja sił politycznych, która zabrała mi
moje roboty, neguje miłość do ludzi, która pchnęła mnie do ich stworzenia? Czy przypadek,
że moja druga żona nigdy naprawdę mnie nie kochała, przeczy życiu, jakie dane było
Alvinowi, czy mojej miłości do niego, czy jego do mnie.- zanim ona go zabrała? Powiem
panu - on mnie kochał, jak dziecko. Prawda, Adam?
- Kochał cię, Jonas.
- I ja go bardzo lubiłem. Byłem wtedy starszym człowiekiem. Nie ożeniłem się ponownie
przez długie, długie lata, po tym jak moja pierwsza - moja Elaine - umarła. Myślałem, że nig-
dy już znowu się nie ożenię. Ale wtedy nadeszła ona - i dała mi Alvina. Ale potem go znów
zabrała, bez żadnej przyzwoitej przyczyny, z wyjątkiem tego, iż wiedziała, że go lubiłem i
potrzebowałem. Była bardzo zawzięta na mnie za to, że
nie miałem tego, co wierzyła, że mam, kiedy wychodziła za mnie... - urwał.
- Pieniądze - poddał cicho robot.
- Tak, pieniądze. Myślała, że ciągle miałem w kontroli jakąś część koncesji na roboty, tu w
systemie, o której nikt nie wiedział. Była zbyt ostrożna, zbyt sprytna, by sprawdzić to
dokładnie, zanim mnie poślubiła. Kiedy się pobraliśmy, było już za późno.
Urwał. Ogień zamigotał na kolumnach domu.
- To bardzo smutne - przyznałem z zakłopotaniem. - To... czy ona jeszcze żyje?
- Nie - wypowiedział to szorstko. - Umarła krótko po tym, jak Alvin poszedł do poboru.
Poszedłem by się z nią zobaczyć, ale nie chciała mnie widzieć. No i umarła. Wtedy
dowiedziałem się, że Alvin odszedł. Nie powiedziała mi o poborze.
- Rozumiem.
- Lubiłem ją, wciąż - mówił dalej. - Bolało mnie, że nie byłem w stanie zobaczyć się z sy-
nem, zanim odszedł, by umrzeć tyle milionów kilometrów stąd. Gdyby pozostawiła mi go,
kiedy jeszcze był chłopcem, nauczyłbym go kochać ludzi, kochać wszystko, tak jak ja to
robię. Może by odniósł sukces tam, gdzie mnie się nie powiodło. - Podrzucił głowę
gwałtownym ruchem i obrócił się niespodziewanie do robota.
- Adam, ja przegrałem! - krzyknął.
- Nie - zaprzeczył robot.
Stary mężczyzna wydał ciężkie westchnienie. Powoli napięcie uchodziło z niego, osunął się
z powrotem na swoje krzesło. Miał puste oczy, skierowane na ogień.
- Nie - powiedziałem. - W mojej opinii pan nie przegrał. Musi pan ocenić sukces czy
przegraną poprzez konkretne rzeczy. Wymyślił
pan, żeby dać roboty ludziom i zrobił pan to. To jest to jedno wielkie osiągnięcie w pana
życiu.
Pokręcił głową, ze spojrzeniem ciągle utkwionym w sercu ognia.
- Miłość jest życiem. Miłość powinna kierować życiem do jakiegoś dobrego, doniosłego
końca. Moja miłość przeciekła mi między palcami i wszystko, co stworzyłem, dotarło do
martwego końca. Nie teoria, lecz ja upadłem. Mam Adama mówiącego mi, że nie - ale to jest
ten rodzaj u-spokajającego syropu, którym stary człowiek sam się karmi. No cóż...
Otrząsnął się. Popatrzył na mnie i zdziwiła mnie zmiana na twarzy Wellmana. Smutne i we-
sołe linie były odciśnięte w tej masce późnego wieku. Była to twarz, która widzi w jednym
momencie pustą przyszłość i zbliżające się szybko wieko trumny.
- Szybko teraz się męczę. Wybaczy mi pan, Komendancie, Adam zabierze pana na
lądowisko taksówek. Dziękuję panu za przebycie tak wielkich odległości, żeby opowiedzieć
mi o Alvinie.
Wyciągnął rękę. Ująłem ją krótko i uścisnąłem.
- Nic strasznego. My, najemnicy, spędzamy większość naszego życia podróżując. Byłem w
bliskiej, gwiezdnej odległości. Do widzenia, panie Wellman.
Spojrzał na mnie z głębokości krzesła.
- Jedna rzecz, Komendancie - powiedział. - Tylko jedna rzecz. Z czystej ludzkiej ciekawo-
ści; czy ludzie na pańskim statku naprawdę lubią Alvina?
- No... - zacząłem zająknąwszy się; tak naprawdę to nikt z nas nie poznał tego młodego
człowieka wystarczająco dobrze, by go lubić, czy nie lubić. - No, lubili go wystarczająco.
Stary człowiek oklapł. Jego opuszczone oczy, jakby ściągane przez większą siłę, niż
tkwiące w nim życie, powędrowały z powrotem w stronę ognia.
- No, cóż, jeszcze raz panu dziękuję, Komendancie.
- To był mój obowiązek. Do widzenia.
Jeszcze raz wyciągnąłem do niego rękę, ale on jej nie zauważył. Siedział dalej, wpatrując
się w ogień, widząc w nim coś, czego ja nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Opuściłem go
takim.
Na zewnątrz robot otworzył mi drzwi do samochodu, a sam wśliznął się za konsoletę.
Deszcz przestał padać, ale noc była ciężka i ciemna. Zjeżdżaliśmy cicho w dół drogą,
człowiek i mechanizm, mijając tańczące małe, pomarańczowe pola świateł z pobocznych
latarni.
Przez jakiś czas siedziałem nie odzywając się, rozmyślając nad niezwykłymi rzeczami,
które w jakiś sposób wywołały we mnie słowa starego człowieka - wspomnienia ze Światów
Dorsai, o Hevflum, mojej rodzinnej planecie, o kobaltowych morzach obok mojego domu w
porcie Tunis, o kobietach z naszej rodziny, o moim dziadku, prawdopodobnie już nie
żyjącym. Co o tym wszystkim myślałem, nie wiem. Wiem tylko, że myślałem o nich, o
jednym za drugim, jak człowiek przeliczający swoją własność.
Otrząsnąłem się jednak, uświadomiwszy sobie obecność robota obok mnie. Byliśmy już
prawie na lądowisku i mogłem rozpoznać czekającą na mnie taksówkę, parkującą po drugiej
stronie w podcieniach.
- Podjedź tam - poleciłem robotowi.
- Tak, sir.
Skręcił samochodem odrobinę w tamtym kierunku i podjechaliśmy do boku taksówki. Wy
siadł, okrążył samochód, by otworzyć drzwi po mojej stronie i wypuścił mnie. Zrobiłem krok,
schodząc z miękkiej wykładziny podłogowej i stanąłem na szklistej powierzchni lądowiska.
Spojrzałem na wysokie, czarne, metaliczne ciało robota, górujące nade mną o dobrą głowę.
- Adam... - zacząłem.
- Tak?
Ale nie znalazłem słów na to, co wydawało się być we mnie.
- Nic - powiedziałem.
Wszedłem do wejścia do taksówki, zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem do przodu, w
stronę siedzenia pilota. Na zewnątrz, przez znajdujące się obok mnie okno, mogłem dostrzec
stojącego w ciszy Adama. Jego głowa była teraz trochę niżej od mojej. Włączyłem silnik i
nagle, pod wpływem niespodziewanego impulsu, zdusiłem go aż do jałowego biegu i
opuściłem okno. Wysunąłem się przez nie.
- Adam, chodź tutaj - nakazałem. Robot zrobił dwa kroki do przodu tak, że stał teraz zaraz
pod oknem.
- Kiedy wrócisz do pana Wellmana - zacząłem - przekaż mu tą wiadomość. Powiedz, że... ,
że...
Nie szło. Ciągle nie umiałem nic powiedzieć. Dziwnie zdesperowany, chciałem przesłać
parę słów Jonasowi Wellmanowi, dowieść mu, że nie jest tak samotny na świecie, że jego
miłość nie przegrała - choć obaj wiedzieliśmy, że jednak przegrała. Ale co ja mogłem
powiedzieć w obliczu faktów?
- Komendancie... - odezwał się.
Obejrzałem się i spojrzałem na niego. Robot zbliżył się jeszcze o krok i gdy patrzyłem, jego
głowa obróciła się na delikatnym łożysku, wzno-
sząc ku mnie swoją twarz. Pamiętam podwójne matowe refleksy soczewek skanerów,
wysuwających się do mnie z ciemnego półmroku, jak dwa ogniki żaru jarzącego się w nie
tkniętym tchnieniem ogniu i pałające niespodziewanym życiem.
- Proszę być spokojnym, Komendancie -powiedział. - Ja go kocham.
Gordon R. Dickson Akt stworzenia Przełożył Anna Reszka
Dopiero teraz miałem czas, żeby przemyśleć to wszystko. Całkiem rozsądnym wyjaśnieniem, jakie przyszło mi do głowy, było to, że stary Jonas Wellman musiał dodać dodatkowy, specjalny obwód, żeby spowodować tą niezwykłą odpowiedź. Oczywiście, był do tego zdolny, to znaczy technicznie zdolny. I nie wiem jak, ale był do tego zdolny także psychologicznie. Niemniej, w tamtym czasie cała rzecz mocno mną wstrząsnęła. Poszedłem zobaczyć się z nim, traktując to jako tradycyjny, nieprzyjemny obowiązek. Jego syn Alvin, był w moim zespole w czasie Szarży Flan-dryjskiej, już po wojnie Wegańskiej. Chłopiec był oficerem łącznikowym z Oddziałów Ziemskich i opuścił nas razem z rufową platformą strzelniczą i Sekcją Łączności Armii Dorsai, kiedy dostaliśmy wycisk od lekkiego krążownika z jednej strony, a z drugiej od jednego z tych uzbrojonych frachtowców, którymi Weganie napełnili linię desantową. Krążownik stał na uboczu, niewiele mniej niż tysiąc kilometrów i boksował się z nami za pomocą swych laserów. Podczas gdy my byliśmy tym zajęci, frachtowiec wyszedł zza słońca i strzelił w nas promieniami CO, zanim oskrzydliliśmy go i rozkruszyli w drzazgi. To te ich promienie CO zrobiły to Alvinowi i reszcie. W każdym razie Alvin został odkomenderowany do nas, że tak powiem, i jako oficer dowo- dzący, miałem obowiązek wykonać rozmowę służbową z jego żyjącymi krewnymi. Nie skojarzyłem w tamtym momencie jego nazwiska - Wellman - z Jonasem Wellmanem. Nawet jeśli, to musiałbym myśleć z długą minutę, zanim uświadomiłbym sobie kim był Jonas Wellman. Większość ludzi używających dzisiaj robotów nigdy o nim nie słyszało. Ja oczywiście tak, ponieważ my, najemnicy Dorsai, byliśmy pierwszymi, którzy użyli ich w walce. Kiedy to skojarzyłem, pamiętam, że odniosłem wrażenie jakiejś niezwykłości. Nigdy nie słyszałem, żeby Alvin wspominał coś o swym ojcu. Miałem po tym wszystkim wolny czas - i jak tylko znaleźliśmy się w Pierwszym Kwadrancie, poleciałem promem do Arktura i wykonałem krótki skok do Układu Słonecznego. Nigdy przedtem nie byłem w rodzinnym świecie i ciekawiło mnie, jak wygląda Ziemia. Jak zwykle z takimi rzeczami, było to coś w rodzaju rozczarowania. Tak czy inaczej to był mały świat i odkąd stracił swą pozycję jako potęga finansowa, mnóstwo starych miejskich terenów zostało oczyszczonych i zamienionych w zamożne obszary willowe. W rzeczy samej, obecnie planeta była czymś znacznie więcej, niż jednym przeogromnym przedmieściem. Powiedziano mi, że jest tam obecnie ruch na rzecz odbudowania niektórych starych dystryktów jako historycznych miejsc kulturowych, lecz nie umiałem sobie sam wyobrazić w obecnym czasie potężnych sił dających na to kredyty, ponieważ potrzebowali do tego pozasys-temowych funduszy. Jednak, jest ciągle coś z tą planetą. Nie możesz zapomnieć, że to tu wszyscy zaczynaliśmy. Wylądowałem na Południowym Pacyfiku i wsiadłem do rakiety rejsowej do Mojave. Stamtąd postarałem się zadzwonić do Jonasa Wellmana, który mieszkał gdzieś na północ i zachód od tamtejszego pasma gór - zapomniałem ich nazwy. Był zadowolony, słysząc mnie, i od razu mnie zaprosił. Dotarłem do jednej z taksówek powietrznych. Pomknęliśmy na północ kursem północno- za-chodnim około pół godziny i w końcu wylądowaliśmy na małym miejscu parkingowym w lasach Oregonu. Nie było tam nic oprócz szklanego prostokąta strefy postojowej oraz automatycznej stacji wezwań dla tych taksówek. Paru ludzi czekało wokół na przybycie statków i gdy wylądowałem, coś wyglądającego jak robot A-5 przybyło przez pole, by mnie powitać.
Kiedy się zbliżyło, zobaczyłem, że nie był to A-5, lecz coś podobnego - prawdopodobnie trochę bardziej specjalny, coś co Jonas zaprojektował dla siebie. - Komendant Jiel? - zapytał. - Zgadza się. Poszedłem za nim przez strefę postojową, w stronę prywatnego skoczka. Paru ludzi, których minęliśmy przechodząc, obróciło się za nami do tyłu, powściągliwie i z jednomyślnością zbyt wyraźną, by była przypadkowa. Przez moment wydało mi się, że to ja mogłem być przyczyną ich reakcji - niektóre wiary i niektórzy ludzie, którzy doświadczyli wojen, nie potrzebują najemników. Lecz to był spokojny świat, którego nikt nie myślał atakować, nawet jeśliby miał do tego jakiś powód, czego oczywiście Ziemia nigdy nie byłaby w stanie dostarczyć, tak długo, jak długo istniała jej potężna siła. Poniewczasie przyszło mi do głowy, że to robot mógł być tą przyczyną. Odwróciłem się, by spojrzeć na niego. Typ A-5. Szczególnie A-5 był budowany na podobieństwo ludzkich kształtów. Ten był, jak już powiedziałem, udo- skonalonym modelem. Przemyślałem całą sprawę jeszcze raz, próbując tak wyrazić pytanie, by wydobyć odpowiedź z mechanizmu. - Czy są w tutejszej społeczności Anty-Ro-wcy? - zapytałem w końcu. - Tak, sir - odpowiedział. No cóż, to wyjaśniało sprawę. AR-owcy są, ogólnie mówiąc, ludkiem o nieprzyjemnych reakcjach emocjonalnych w stosunku do robotów. W mojej opinii i w opinii każdego człowieka, który używał robotów komercyjnie czy do celów militarnych, są psychopatami. Uważają człowiekopod-obne roboty - szczególnie model A-5 i resztę z serii A, za obsceniczne, odrażające i tak dalej. Niektóre ze światów, doświadczone przez wojny, są całkowicie „AR". Jednakże nie spodziewłem się zastać ich na Ziemi, zwłaszcza tak blisko domu Jonasa Wel- Imana. Wciąż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, czy jak tam to stare powiedzenie brzmi. Pojechaliśmy normalnym samochodem i w końcu dotarliśmy do umiejscowionego między drzewami niezwykle anachronicznego domu. Była to długa, niejednolita konstrukcja z naturalnego kamienia i drewna; jedyną cywilizowaną rzeczą w niej były wibratory ekranu pogodowego, pomiędzy filarami szkieletu, zatrzymujące deszcz i wiatr. To miejsce miało dziwną emanację, tak jakby jeśli to było miejsce zamieszkania, nie tak bardzo posunięte w latach, na ile wyglądało, to coś w nim nawiązywało do samego świtu rodu ludzkiego. Deszcz i zapadająca noc zwiększały tą iluzję tak, że wysokie sosny, skupione blisko domu i trawnik wyglądały na niemal pierwotne, wydając się otaczać nas pradawną przeszłością. Pomimo tego, dom sam w sobie był pełen pogody. Jego oświetlenie było wpuszczone w archai czne framugi, jarzyło się intymnie, łagodnie i niewymuszenie. Oświetlało, jednocześnie nie przyduszając płomieni w szerokim, centralnym palenisku. Prawdziwe płomienie z palącego się właśnie drewna - a nie będące tylko złudzeniem! W jakiś sposób to mnie naprawdę poruszyło. Niewielu, z wyjątkiem tych, którzy widzieli prawdziwe zjawisko, doceniają różnicę między autentycznymi płomieniami prawdziwego ognia, a tymi z iluzji. Ja, który poznałem rzeczywistość na dziwnych planetach, potrzeby ciepła i światła, znałem tę różnicę bardzo dobrze. To jest reakcja subiektywna, niełatwo ubrać ją w słowa. Może, jeśli zapomnicie o mojej skłonności do bycia dziwakiem, tego, który dziwakiem naprawdę nie jest,
to są to opowieści w prawdziwych płomieniach. Wiem, że to może nic nie znaczyć dla tych, którzy płomieni nigdy nie widzieli, ale - spróbujcie sami, dla siebie, od czasu do czasu. Jonas Wellman, we własnej osobie, wyszedł mi naprzeciw, gdy tylko przekroczyliśmy frontowe soczewki, ekranu. Był niskim, szczupłym mężczyzną, trochę pochylonym w ramionach, który pozwolił swoim włosom stać się zupełnie białymi. Miał twarz chochlika, całą pokrytą zmarszczkami, smutną i wesołą zarazem. Podszedł do przodu i wyciągnął rękę. - Komendant Jiel - powiedział. Jego głos był tak ciepły, jak syk płomieni jego palenisk. Podjąłem jego dłoń bez zastanowienia, gdyż nie jestem przeciwnikiem starych zwyczajów. - To miło z pana strony, że pan przyjechał - ciągnął. - Przepraszam z powodu deszczu. Władze dystryktu wymagają tego dla drzew, a my lubimy te nasze drzewa wokół. Obrócił się i zaprowadził mnie do małego zakątka do rozmów. Robot sunął za nami na swych bezszelestnych stopach, przewyższając nas obu. Mimo, że mam dziedzicznie dorsajski wzrost, A-5 wznosił się nade mną na wysokość dwóch metrów i dwudziestu pięciu centymetrów, co jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których ludzie AR tak bardzo ich nie lubią. - Proszę, Komendancie, niech pan usiądzie - powiedział Jonas. - Adam, czy mógłbyś przy- nieść nam jakieś napoje? Co pan każe, Komendancie? - Czysty etyl z wodą, dziękuję. To jest to, do czego przywykliśmy na służbie. Uśmiechnął się do mnie, oświetlony ogniem, tańczącym po naszej prawej stronie i rzucającym krwawe blaski na jego naznaczoną piętnem czasu twarz. - Cokolwiek sobie pan życzy - odpowiedział. Robot przyniósł szklanki. Jonas pił też coś bezbarwnego. Pamiętam, że miałem zamiar zapytać go, co to było, ale nie zdołałem nawiązać do tego. Zamiast tego, zapytałem go o robota. - Adam? - spytałem. Jonas zachichotał. - Miał być pierwszym z nowej serii. - Nie to miałem na myśli. Chodziło mi w o-góle o jego nazwanie. Bardzo niewielu ludzi dzisiaj to robi. - Ta moda już minęła - przyznał. - Ale ja mam go już od bardzo dawna i żyję tu sam - o- statnie słowa przypominały nam obu o moim zleceniu i umilkł dosyć gwałtownie. Pośpiesznie wrócił do rozmowy, żeby zapełnić lukę. - Najpierw używaliśmy ich do naziemnych zwiadów, na Kemelmanie, coś około osiemdzie- sięciu lat temu. - Przypuszczam, że wie pan o moich związkach z robotyką i robotami? - To prawda - jego twarz posmutniała lekko. - Już zapomniałem. - Bardzo dobrze odwalały swoją robotę. - Przypuszczam, że tak; wojskową - nagle popatrzył na mnie krzywo. - Bez obrazy dla was, Dorsai, Komendancie, ale ja nie aprobowałem wojskowego użytku moich robotów. Cóż z tego, kiedy prawo decyzji zostało mi odebrane. Dosyć wcześnie straciłem prawa montażowe i licencyjne. - Bez obrazy - spojrzałem na niego z zaciekawieniem. - Nie wiedziałem o tym. - Owszem - odrzekł. - Tak czy inaczej, to było trochę zbyt wiele, jak na jednego człowieka. Najpierw zagarnęła je Rada Ziemi, potem Komisja Układu Słonecznego. Dalej to już poszło we wszystkich kierunkach, każdy system odkrawał sobie kromkę i zakładał własne fabryki i przepisy. - Przykro mi to słyszeć.
- Niech pan przestanie - pokiwał głową, wysuwając dolną wargę do przodu, jak ktoś wyra- żający dezaprobatę dla czegoś tak małego, że aż nie wartego uwagi. - Prawdopodobnie to było nieuniknione. Teraz myślę, że moje roboty zrobiły więcej krzywdy niż dobrego w swym długim żywocie, bez względu na to, jaki cel za ich pomocą osiągnięto - potrząsnął głową znowu i uśmiechnął się. - Nie zawsze byłem tak zrezygnowany. -Nie? - Nie. Kiedy byłem młodszy, miałem swoje marzenia. Zbudować lepszy wszechświat, lepszych ludzi... . Byłem idealistą. - Idealistą - powtórzyłem. - Nie znam tego słowa. - Jedno z tych najstarszych. Teraz prawie już zatraciło swoje znaczenie. Oznacza, że, no cóż, ma się bardzo wysokie mniemanie o ludzkiej rasie, czy ludziach. Że oczekuje się najlepszego od nich i stara się o najlepsze dla nich. Roześmiałem się. - To brzmi, jakby być zakochanym we wszystkich od razu. - Coś w tym rodzaju, Komendancie, choć może nie tak gwałtownie. Niech pan to trochę stosuje i nazwie byciem człowiekiem, który lubi ludzi. Przypuszczam, że jestem swego rodzaju miłośnikiem. Jestem bardzo rozmiłowany w wielu rzeczach. Oczywiście w moich robotach, w mojej pierwszej żonie, w... - jego głos zgubił wątek, a on sam spojrzał w palenisko. Westchnął. - Może - dodał - teraz lepiej mi pan powie o moim synu, Komendancie. Opowiedziałem mu o tym krótko. To jest zawsze najlepszy sposób. Robić to jak streszczenie wiadomości, bezosobowo, potem usiąść i czekać na pytania. Zawsze są pytania. Nie inaczej było z Jonasem Wellmanem. Mówiłem trochę dłużej niż zwykle i kiedy skończyłem, wpatrywał się w ogień. W końcu odezwał się. - Komendancie - zaczął - co myślał pan o Alvinie? - No cóż - powiedziałem - wie pan, nie poznałem go zbyt dobrze. Był oficerem łączniko- wym z innym zespołem, niemalże gościem na naszym statku. Mamy inne zwyczaje i trzymamy się we własnym towarzystwie - umilkłem, ale gdy zobaczyłem, że czeka na dalszy ciąg, podjąłem: - Był bardzo spokojnym, dobrej klasy oficerem, nie krępującym się wobec nas, Dorsai, jak to się dzieje z wieloma innymi, nie związanymi z nami ludźmi... Mówiłem dalej, próbując zogniskować moją pamięć na Alvinie Wellmanie, ale nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Zwykle staramy się zapamiętać w takich sytuacjach same najlepsze rzeczy, a zapomnieć o najgorszych. Prawda była taka, że pamiętałem bardzo mało. Młody Wellman był między nami jak duch. Jedyne wspomnienie, jakie przyszło mi na myśl, było o jego cichym siedzeniu w swoim kącie przy stole, w messie. Jego blade, młode rysy twarzy w tamtym miejscu, i rozmowa na tematy techniczne, która trwała między nami. - Był dobrym człowiekiem - zakończyłem w końcu. - Wszyscy go lubiliśmy. - Tak - stary człowiek podniósł twarz znad ogni. - Wie pan, on był z poboru. - O!? - powiedziałem, pomimo, że oczywiście wiedziałem o tym doskonale. To dlatego na- zywaliśmy między sobą Kontyngent Słoneczny Pomocniczymi Oddziałami Ziemskimi. Żaden z nich nie miał prawdziwego doświadczenia w wojnie i niewielu z nich chciało je mieć. Ich rodzinny system był pod butem Arktura i prawdopodobnie zawsze będzie. Ale nie powiesz tego staremu człowiekowi, który stracił swego jedynego syna w wyniku wojny, w takiej sytuacji.
- Jego matka nigdy nie chciała go puścić, ale nie było wyboru - Jonas podniósł swój aperitif, wypił mały łyk, tak jak to robią starzy ludzie i postawił go z powrotem na dół. Gdy zaczął znów mówić, jego głos był trochę silniejszy. - Wie pan, jego matka była moją drugą żoną. Przeprowadziliśmy seperację, kiedy Alvin miał sześć lat. To było, to było... - w jego głosie zabrzmiała nerwowa nuta. Po raz pierwszy dostrze- głem w nim piętno jego wieku. - Kiedy to było Adamie? - Osiemnaście lat temu - powiedział nagle, zaskakując mnie, robot. Prawie zapomniałem, że był ciągle z nami. Jego głos, niespodziewanie dobiegający z rzucanych przez płomienie cieni, poruszył mnie. - A tak, tak. Osiemnaście lat temu - powtórzył Jonas z westchnieniem zadowolenia i ulgi. Spojrzał na mnie z czymś na kształt zażenowania. - Adam jest moją pamięcią - wyjaśnił - Wszystko o czym ja zapomnę, on pamięta, wszystko! Powiedz Komendantowi jak wyglądał dom, Adamie. - Był taki jak teraz - odparł robot. - Trawnik był taki sam, z wyjątkiem tego, że mieliśmy różany klomb z południowego skraju. - A tak, te róże - powiedział, kiwając głową Jonas. - Alvin był • bardzo rozmiłowany w ró- żach. Nawet jako dziecko, nawet wtedy, gdy pokłuł się kolcami. - One mają kolce? - spytałem zdziwiony. - Tak - odpowiedział. - W rzeczy samej. Jestem bardzo staroświecki, na bardzo różne spo- soby, Komendancie, jak by pan mógł powiedzieć, określając mnie na podstawie tego domu. Coś we mnie zawsze tęskniło za przeszłością. To dlatego podoba mi się tutaj, z drzewami dookoła i górami nad i za nimi, wznoszącymi się niezmiennie, rok za rokiem. - I to pan był tym człowiekiem, który wystą-pił z pierwszymi, nadającymi się do użytku, hu-manoidalnymi robotami? - powiedziałem. - Dlaczego uważa pan, że to powinno dziwić? - popatrzył na mnie niemal ze zdziwieniem. - Nie zamierzałem, żeby odwiodły nas od starych zalet, ale żeby sprowadziły do nich z powrotem. Potrząsnąłem głową. - Nie widzę, w jaki sposób. - Cóż, chciałem dać ludziom wolność. Chciałem zjednoczyć ich ręce i ich umysły. Przeciętny człowiek jest z natury dobry, Komendancie. Sto i czterdzieści lat życia nigdy nie zmieniło mojego przekonania o tym. Chce być przyjacielem podobnemu sobie i chce, żeby dano mu przynaj-miej cień szansy. Znów pokręciłem głową ale nic nie powiedziałem. Nie chciałem się z nim spierać. - Miłość jest życiem - ciągnął - i życie jest miłością. Żadne zdarzenie na świecie nie może temu zaprzeczyć. Czy wypadek, który zabrał mojej pierwszej żonie życie dowiódł, że nie kochałem jej, kiedy żyła? Czy przypadkowa kombinacja sił politycznych, która zabrała mi moje roboty, neguje miłość do ludzi, która pchnęła mnie do ich stworzenia? Czy przypadek, że moja druga żona nigdy naprawdę mnie nie kochała, przeczy życiu, jakie dane było Alvinowi, czy mojej miłości do niego, czy jego do mnie.- zanim ona go zabrała? Powiem panu - on mnie kochał, jak dziecko. Prawda, Adam? - Kochał cię, Jonas. - I ja go bardzo lubiłem. Byłem wtedy starszym człowiekiem. Nie ożeniłem się ponownie przez długie, długie lata, po tym jak moja pierwsza - moja Elaine - umarła. Myślałem, że nig- dy już znowu się nie ożenię. Ale wtedy nadeszła ona - i dała mi Alvina. Ale potem go znów
zabrała, bez żadnej przyzwoitej przyczyny, z wyjątkiem tego, iż wiedziała, że go lubiłem i potrzebowałem. Była bardzo zawzięta na mnie za to, że nie miałem tego, co wierzyła, że mam, kiedy wychodziła za mnie... - urwał. - Pieniądze - poddał cicho robot. - Tak, pieniądze. Myślała, że ciągle miałem w kontroli jakąś część koncesji na roboty, tu w systemie, o której nikt nie wiedział. Była zbyt ostrożna, zbyt sprytna, by sprawdzić to dokładnie, zanim mnie poślubiła. Kiedy się pobraliśmy, było już za późno. Urwał. Ogień zamigotał na kolumnach domu. - To bardzo smutne - przyznałem z zakłopotaniem. - To... czy ona jeszcze żyje? - Nie - wypowiedział to szorstko. - Umarła krótko po tym, jak Alvin poszedł do poboru. Poszedłem by się z nią zobaczyć, ale nie chciała mnie widzieć. No i umarła. Wtedy dowiedziałem się, że Alvin odszedł. Nie powiedziała mi o poborze. - Rozumiem. - Lubiłem ją, wciąż - mówił dalej. - Bolało mnie, że nie byłem w stanie zobaczyć się z sy- nem, zanim odszedł, by umrzeć tyle milionów kilometrów stąd. Gdyby pozostawiła mi go, kiedy jeszcze był chłopcem, nauczyłbym go kochać ludzi, kochać wszystko, tak jak ja to robię. Może by odniósł sukces tam, gdzie mnie się nie powiodło. - Podrzucił głowę gwałtownym ruchem i obrócił się niespodziewanie do robota. - Adam, ja przegrałem! - krzyknął. - Nie - zaprzeczył robot. Stary mężczyzna wydał ciężkie westchnienie. Powoli napięcie uchodziło z niego, osunął się z powrotem na swoje krzesło. Miał puste oczy, skierowane na ogień. - Nie - powiedziałem. - W mojej opinii pan nie przegrał. Musi pan ocenić sukces czy przegraną poprzez konkretne rzeczy. Wymyślił pan, żeby dać roboty ludziom i zrobił pan to. To jest to jedno wielkie osiągnięcie w pana życiu. Pokręcił głową, ze spojrzeniem ciągle utkwionym w sercu ognia. - Miłość jest życiem. Miłość powinna kierować życiem do jakiegoś dobrego, doniosłego końca. Moja miłość przeciekła mi między palcami i wszystko, co stworzyłem, dotarło do martwego końca. Nie teoria, lecz ja upadłem. Mam Adama mówiącego mi, że nie - ale to jest ten rodzaj u-spokajającego syropu, którym stary człowiek sam się karmi. No cóż... Otrząsnął się. Popatrzył na mnie i zdziwiła mnie zmiana na twarzy Wellmana. Smutne i we- sołe linie były odciśnięte w tej masce późnego wieku. Była to twarz, która widzi w jednym momencie pustą przyszłość i zbliżające się szybko wieko trumny. - Szybko teraz się męczę. Wybaczy mi pan, Komendancie, Adam zabierze pana na lądowisko taksówek. Dziękuję panu za przebycie tak wielkich odległości, żeby opowiedzieć mi o Alvinie. Wyciągnął rękę. Ująłem ją krótko i uścisnąłem. - Nic strasznego. My, najemnicy, spędzamy większość naszego życia podróżując. Byłem w bliskiej, gwiezdnej odległości. Do widzenia, panie Wellman. Spojrzał na mnie z głębokości krzesła. - Jedna rzecz, Komendancie - powiedział. - Tylko jedna rzecz. Z czystej ludzkiej ciekawo- ści; czy ludzie na pańskim statku naprawdę lubią Alvina? - No... - zacząłem zająknąwszy się; tak naprawdę to nikt z nas nie poznał tego młodego człowieka wystarczająco dobrze, by go lubić, czy nie lubić. - No, lubili go wystarczająco. Stary człowiek oklapł. Jego opuszczone oczy, jakby ściągane przez większą siłę, niż tkwiące w nim życie, powędrowały z powrotem w stronę ognia.
- No, cóż, jeszcze raz panu dziękuję, Komendancie. - To był mój obowiązek. Do widzenia. Jeszcze raz wyciągnąłem do niego rękę, ale on jej nie zauważył. Siedział dalej, wpatrując się w ogień, widząc w nim coś, czego ja nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Opuściłem go takim. Na zewnątrz robot otworzył mi drzwi do samochodu, a sam wśliznął się za konsoletę. Deszcz przestał padać, ale noc była ciężka i ciemna. Zjeżdżaliśmy cicho w dół drogą, człowiek i mechanizm, mijając tańczące małe, pomarańczowe pola świateł z pobocznych latarni. Przez jakiś czas siedziałem nie odzywając się, rozmyślając nad niezwykłymi rzeczami, które w jakiś sposób wywołały we mnie słowa starego człowieka - wspomnienia ze Światów Dorsai, o Hevflum, mojej rodzinnej planecie, o kobaltowych morzach obok mojego domu w porcie Tunis, o kobietach z naszej rodziny, o moim dziadku, prawdopodobnie już nie żyjącym. Co o tym wszystkim myślałem, nie wiem. Wiem tylko, że myślałem o nich, o jednym za drugim, jak człowiek przeliczający swoją własność. Otrząsnąłem się jednak, uświadomiwszy sobie obecność robota obok mnie. Byliśmy już prawie na lądowisku i mogłem rozpoznać czekającą na mnie taksówkę, parkującą po drugiej stronie w podcieniach. - Podjedź tam - poleciłem robotowi. - Tak, sir. Skręcił samochodem odrobinę w tamtym kierunku i podjechaliśmy do boku taksówki. Wy siadł, okrążył samochód, by otworzyć drzwi po mojej stronie i wypuścił mnie. Zrobiłem krok, schodząc z miękkiej wykładziny podłogowej i stanąłem na szklistej powierzchni lądowiska. Spojrzałem na wysokie, czarne, metaliczne ciało robota, górujące nade mną o dobrą głowę. - Adam... - zacząłem. - Tak? Ale nie znalazłem słów na to, co wydawało się być we mnie. - Nic - powiedziałem. Wszedłem do wejścia do taksówki, zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem do przodu, w stronę siedzenia pilota. Na zewnątrz, przez znajdujące się obok mnie okno, mogłem dostrzec stojącego w ciszy Adama. Jego głowa była teraz trochę niżej od mojej. Włączyłem silnik i nagle, pod wpływem niespodziewanego impulsu, zdusiłem go aż do jałowego biegu i opuściłem okno. Wysunąłem się przez nie. - Adam, chodź tutaj - nakazałem. Robot zrobił dwa kroki do przodu tak, że stał teraz zaraz pod oknem. - Kiedy wrócisz do pana Wellmana - zacząłem - przekaż mu tą wiadomość. Powiedz, że... , że... Nie szło. Ciągle nie umiałem nic powiedzieć. Dziwnie zdesperowany, chciałem przesłać parę słów Jonasowi Wellmanowi, dowieść mu, że nie jest tak samotny na świecie, że jego miłość nie przegrała - choć obaj wiedzieliśmy, że jednak przegrała. Ale co ja mogłem powiedzieć w obliczu faktów? - Komendancie... - odezwał się. Obejrzałem się i spojrzałem na niego. Robot zbliżył się jeszcze o krok i gdy patrzyłem, jego głowa obróciła się na delikatnym łożysku, wzno- sząc ku mnie swoją twarz. Pamiętam podwójne matowe refleksy soczewek skanerów, wysuwających się do mnie z ciemnego półmroku, jak dwa ogniki żaru jarzącego się w nie tkniętym tchnieniem ogniu i pałające niespodziewanym życiem.
- Proszę być spokojnym, Komendancie -powiedział. - Ja go kocham.