chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony223 286
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań139 750

Dickson Gordon R - Żołnierz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :255.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Dickson Gordon R - Żołnierz.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dickson, Gordon R - 2 Cykle kpl Opowiadania
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 14 z dostępnych 14 stron)

Gordon R. Dickson Żołnierz Przełożył Anna Reszka

Z powodu dużego ruchu w porcie kosmicznym w Long Island Sound liniowiec z Nowej Ziemi i Freilandii, planet Syriusza, miał opóźnione lądowanie. Dwaj porucznicy policji, czekający na betonowej płycie, na otwartej przestrzeni poza osłoną budynków terminalu, postawili kołnierze płaszczy, chroniąc się przed zacinającym deszczem. Deszcz ze śniegiem przechodził w grad, który kąsał i żądlił wszystkie odsłonięte partie skóry. Szare listopadowe niebo pastwiło się nad nimi bez litości i chwili przerwy. Rozległa, ciągnąca się w nieskończoność betonowa płaszczyzna wydawała się tańczyć razem z białymi ziarenkami. - Ląduje - stwierdził Tyburn, porucznik policji z Manhattanu, ryzykując spojrzenie w górę, prosto w burzę gradową. - Pozwól mi mówić, kiedy się z nim przywitamy. - Chętnie - odparł Breagan, oficer portu kosmicznego. - Jestem tu tylko po to, by cię przedstawić... i dlatego, że jest to mój teren. Możesz dostać Kenebucka, z jego koneksjami i milionami. Gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym temu żołnierzowi zająć się nim. - To raczej on - powiedział Tyburn - zająłby się naszym żołnierzem... i dlatego jestem tutaj. Powinieneś to wiedzieć. Ogromna masa międzygwiezdnego liniowca wylądowała na betonie dwieście jardów od nich jak wielka góra. U podstawy wysunęły się schodki przypominające metalową nogę i zaczęli wysiadać pasażerowie. Dwóch policjantów natychmiast wyłowiło z tłumu właściwego człowieka. - Jest wielki - stwierdził Breagan z bezstronnym podziwem kogoś, kto bezpiecznie stoi z boku. Ruszyli przed siebie. - Oni wszyscy są wielcy, ci zawodowi żołnierze z Dorsaj - odpowiedział lekko zirytowany Tyburn, wzruszając ramionami. - Tacy się rodzą. - Wiem, że są ogromni - powiedział Breagan. - Ale ten jest jeszcze większy. Pierwsza fala pasażerów sunęła teraz w ich stronę, a wśród tego tłumu ich zdobycz. Tyburn i Breagan ruszyli mu na spotkanie. Kiedy podeszli bliżej, nawet mimo deszczu ze śniegiem mogli dostrzec każdy rys jego ciemnej, nieruchomej twarzy górującej nad otaczającymi go ludźmi, wyprostowaną sylwetkę w cywilnym ubraniu, które nosił tak, jakby to był mundur. Tyburn stwierdził, że nie może oderwać oczu od wysokiej postaci, która się do niego zbliżała. Spotykał już wcześniej zawodowych żołnierzy z Dorsaj i nigdy nie miał wątpliwości co do ich pochodzenia. Ale ten mężczyzna był kimś więcej niż tamci. Wyglądał jak wcielenie dorsajskiego ducha. Był jednym z bliźniaków, przypomniał sobie teraz Tyburn fakty z jego dossier. Nazywali się Ian i Kensie Graeme z Foralie na Dorsaj. Raport mówił, że Kensie jest sympatyczny za dwóch, podczas gdy jego brata, Iana, zbliżającego się teraz do Tyburna, uważano za wyjątkowego ponuraka i odludka. Przyglądając się temu mężczyźnie, Tyburn był skłonny uwierzyć aktom. Przez chwilę nawet, kiedy deszcz i zimno zaczęły dawać mu się we znaki, niemal wierzył w często powtarzane stwierdzenie, że gdyby kiedykolwiek ci urodzeni żołnierze wycofali się na swoją małą, skalistą planetę i rzucili wyzwanie reszcie ludzkości, pozostałe trzynaście zamieszkanych światów razem nie dałoby im rady. Kiedyś Tyburn śmiał się z tego pomysłu. Teraz, patrząc na zbliżającego się Iana, nie było mu do śmiechu. Ten człowiek żył i umierał dla innych celów niż zwykli ludzie. Tyburn otrząsnął się z tych myśli. Przypomniał samemu sobie, że idący w jego stronę mężczyzna jest zawodowym żołnierzem... niczym więcej. Ian już prawie się z nimi zrównał. Dwóch policjantów ruszyło przez tłum i przecięło mu drogę. - Komendant Ian Graeme? - zapytał Breagan. - Jestem Kaj Breagan z policji portu kosmicznego. A to jest porucznik Walter Tyburn z policji manhattańskiej. Czy poświęciłby nam pan kilka minut? Ian Graeme skinął głową niemal obojętnie. Odwrócił się i ruszył długim krokiem, do

którego musieli się obaj dostosować. Odłączyli się od tłumu pasażerów i skierowali do ślepych, metalowych drzwi w końcu terminalu, oznaczonych napisem „Nie upoważnionym wstęp wzbroniony”. W środku wsiedli do windy, pojechali do biur na najwyższym piętrze i weszli do jednego z gabinetów. Przez całą drogę Ian Graeme nie odezwał się ani słowem. Siedział teraz na krześle z taką samą obojętną cierpliwością, wpatrując się w Tyburna, który zajął miejsce za biurkiem, i w Breagana po prawej stronie, przy ścianie. Tyburn odpowiedział zafascynowanym spojrzeniem. Nie patrzył na granitową twarz, ale na potężne, zwisające bezczynnie z obu poręczy krzesła ręce. Z trudem oderwał od nich wzrok. - Cóż, komendancie - zaczął, zmuszając się w końcu do spojrzenia na nieruchome rysy gościa - domyślamy się, że przybył pan na Ziemię z wizytą. - Żeby zobaczyć się z krewnym mojego oficera. Kiedy Ian wreszcie się odezwał, jego głos był niemal łagodny w porównaniu z całym wyglądem. Głęboki, spokojny, ale beznamiętny - jak głos kogoś, kto zapomniał, jak się gniewać lub grozić. Tyle że... jest w nim jakiś smutek, pomyślał Tyburn. - Z Jamesem Kenebuckiem? - zapytał Tyburn. - Zgadza się - odpowiedział Ian. - Jego młodszy brat, Brian Kenebuck, należał do mojego sztabu podczas ostatniej kampanii na Freilandii. Zginął trzy miesiące temu. - Czy pan zawsze odwiedza krewnych swoich oficerów? - zapytał Tyburn. - Kiedy to tylko możliwe. Zwykle giną podczas pełnienia służby. - Rozumiem - powiedział Tyburn. Biurowe krzesło, na którym siedział, wydało mu się twarde i niewygodne. Przesunął się lekko. - Nie ma pan broni, prawda, komendancie? Ian nawet się nie uśmiechnął. - Nie mam - odpowiedział. - Oczywiście, oczywiście. - Tyburn poczuł się nieswojo. - To nie ma znaczenia. - Wbrew sobie zapatrzył się znowu na dwie ogromne dłonie. - Pańskie... kończyny same w sobie są śmiertelną bronią. Rejestrujemy zawodowych karateków i bokserów... wiedział pan o tym? Ian skinął głową. - Tak - mruknął Tyburn. Zwilżył wargi i natychmiast zezłościł się na siebie za to. Do diabła z rozkazami, pomyślał nagle, nie muszę tutaj siedzieć i robić z siebie głupca przed tym człowiekiem, tylko dlatego że Kenebuck ma znajomości i miliony. - W porządku, proszę posłuchać, komendancie - powiedział ochryple, pochylając się do przodu. - Otrzymaliśmy od policji północnofreilandzkiej informację na pana temat. Podobno pana zdaniem Kenebuck - James Kenebuck - jest odpowiedzialny za śmierć swojego brata, Briana. Ian spojrzał na niego, ale nie odezwał się. - A więc, czy to prawda? - zapytał Tyburn po dłuższej chwili. - Dowódca oddziału, Brian Kenebuck - odpowiedział Ian spokojnie - wbrew rozkazom poprowadził swój oddział, liczący wtedy trzydziestu sześciu ludzi, w głąb terytorium wroga. Zostali otoczeni i wybici. Wrócił tylko on i czterech ludzi. Na podstawie Kodeksu Najemników postawiono go przed sądem polowym za świadomie nieprawidłowe dowodzenie oddziałem w warunkach bojowych. Czterej żołnierze, którzy wrócili razem z nim, zeznawali przeciwko niemu. Uznano go winnym i kazałem go rozstrzelać. Ian zamilkł. W jego głosie, choć całkowicie beznamiętnym, i w sposobie mówienia była taka pewność siebie, że kiedy skończył, Tyburn i Breagan dalej patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Brzęcząca w uszach cisza przywróciła Tyburnowi poczucie rzeczywistości. - Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego z Jamesem Kenebuckiem - stwierdził Tyburn. - Brian okazał niesubordynację i został za to skazany. To pan wydał rozkaz. Jeśli zatem ktokolwiek jest odpowiedzialny za śmierć Briana Kenebucka, to według mnie, właśnie

pan. Po co łączyć z tym kogoś, kogo tam nawet wtedy nie było, ponieważ przez cały czas przebywał na Ziemi? - Brian był jego bratem - odpowiedział Ian. Beznamiętne stwierdzenie zabrzmiało spokojnie i rzeczowo w cichym, jasno oświetlonym gabinecie. Tyburn bezwiednie zacisnął w pięści spoczywające na biurku dłonie. Zaczerpnął głęboki oddech i zaczął mówić bezbarwnym, urzędowym tonem. - Komendancie - powiedział - nie udaję, że rozumiem pana. Jest pan Dorsajem, produktem jednej z niewielkich kultur, które rozwinęły się wśród gwiazd. Ja jestem tylko Ziemianinem starej daty... ale jednocześnie policjantem z Manhattanu, a James Kenebuck... hm, jednym z podatników w Kompleksie Manhattańskim. Mówił, nie patrząc łanowi w oczy. Zmusił się, żeby w nie spojrzeć - były ciemne i nieruchome. - Moim obowiązkiem jest poinformować pana kontynuował Tyburn - że mamy podstawy przypuszczać, iż zamierza pan odpłacić Jamesowi Kenebuckowi za śmierć Briana Kenebucka. Są to tylko podejrzenia i dopóki nie złamie pan tutejszego prawa, będzie pan mógł poruszać się swobodnie i spotykać się, z kim pan zechce. Ale to jest Ziemia, komendancie. Zrobił pauzę, mając nadzieję, że Ian odezwie się lub poruszy. Ale Ian tylko siedział i czekał. - Nie mamy tutaj żadnego Kodeksu Najemników, komendancie - kontynuował Tyburn ochrypłym głosem. - Ani zwyczaju wendety, żadnego „droit-de-main”. Mamy natomiast prawo, które mówi, że nawet jeśli jakiś człowiek jest najgorszym mordercą, nie może mu spaść włos z głowy, dopóki nie zostanie skazany w procesie sądowym. Otóż, nie jestem tu po to, by dyskutować, czy jest to dobre, czy złe, lecz po to, by wyjaśnić panu, jak się przedstawiają sprawy. - Tyburn utkwił spojrzenie w ciemnych oczach. - Wiem - powiedział otwarcie - że jeśli jest pan zdecydowany zabić Kenebucka bez względu na konsekwencje, nie mogę panu przeszkodzić. Odczekał chwilę, Ian w dalszym ciągu milczał. - Wiem też - mówił dalej Tyburn - że może pan pójść do niego jak każdy inny obywatel i spróbować go zabić gołymi rękami, zanim ktokolwiek pana powstrzyma. Mogę jednak pana złapać po fakcie i dopilnować, by osądzono i skazano za morderstwo. A nie ma wątpliwości, że zostanie pan schwytany i osądzony. Nie może pan zabić Jamesa Kenebucka i uciec z Ziemi... rozumie pan, komendancie? - Tak - odparł Ian. - W porządku - powiedział Tyburn, oddychając głęboko. - Jest pan rozsądnym człowiekiem i zawodowcem. Wiem sporo o Dorsajach. Jedna z waszych zasad głosi, że żołnierz nie powinien narażać swojego życia w beznadziejnej sprawie. A w pana przypadku, ukaranie Kenebucka za śmierć jego brata jest beznadziejną sprawą. Zamilkł, Ian wyprostował się, zamierzając wstać. - Proszę zaczekać chwilę - poprosił Tyburn. To miała być najtrudniejsza część rozmowy. Przygotował mowę na tę chwilę i wielokrotnie ją sobie powtarzał... ale teraz stwierdził, że nie wierzy, by udało mu się przekonać Iana. - Jeszcze jedno słowo - powiedział Tyburn. - Jest pan żołnierzem, weteranem pól bitewnych. Zapewne uważa pan siebie za człowieka skutecznego w działaniu. Jednak tutaj, na Ziemi, pańskie szczególne umiejętności są w większości nielegalne. A bez nich jest pan nieskuteczny i bezradny. Inaczej przedstawia się sprawa z Kenebuckiem. On ma pieniądze... miliony. I ma powiązania, wiele z nich niebezpiecznych. Urodził się i wychował tutaj, w Kompleksie Manhattańskim. - Tyburn wpatrywał się z napięciem w wysokiego, ciemnego mężczyznę, pragnąc, by wszystko było jasne. - Rozumie mnie pan? Gdyby, na przykład,

zginął pan tutaj nagłą śmiercią, nie moglibyśmy oskarżyć o to Kenebucka. Podczas gdy z całą pewnością podejrzenie padłoby na pana, gdyby sytuacja była odwrotna. Proszę o tym pomyśleć. Nadal wpatrywał się w niego, ale na twarzy Iana nie było widać żadnej zmiany świadczącej o tym, że dotarły do niego te słowa. - To wszystko - oświadczył Tyburn, pokonany. Patrzył, jak Ian wychodzi. Dopiero kiedy odwrócił się do Breagana, odzyskał odrobinę szacunku dla siebie. Twarz drugiego policjanta była blada. Ian wrócił do terminalu i złapał taksówkę, która miała go zawieźć do Kompleksu Manhattańskiego, do hotelu Johna Adamsa. Zameldował się w pokoju na czternastym piętrze, w części hotelowej przeznaczonej dla przejezdnych i zapytał o apartament Jamesa Kenebucka, znajdujący się w części dla stałych mieszkańców. Następnie wysłał kartkę z pytaniem, czy może złożyć mu wizytę. Później poszedł do swojego pokoju, rozpakował bagaż, który już dostarczono z portu kosmicznego, i wyjął małą, opieczętowaną paczkę. W tym momencie rozległ się cichy dzwonek i jego kartka pojawiła się z powrotem w szczelinie ściany pokoju, spadając na umieszczoną poniżej tacę. Podniósł ją i przeczytał wiadomość napisaną ołówkiem na odwrocie: Proszę przyjść - K. Wsadził kartkę i paczuszkę do kieszeni, po czym wyszedł z pokoju. Tyburn, który śledził go do hotelu i za pośrednictwem czujników umieszczonych w ścianach i sufitach obserwował wszystkie czynności Iana od momentu przyjazdu, do połowy uniósł się z krzesła w pustym pokoju tuż nad apartamentem Kenebucka, dyskretnie zajętym przez policję na punkt obserwacyjny. Bezradnie zaklął i usiadł z powrotem, tropiąc na ekranie połączonym z czujnikami kolejne ruchy Iana. Jak do tej pory policjant niczego nie mógł robić legalnie... oprócz obserwacji. Patrzył więc, jak Ian dużymi krokami idzie wyłożonym miękkim dywanem korytarzem w stronę windy, jedzie na osiemdziesiąte piętro i podchodzi do ciężkich, przezroczystych drzwi, oddzielających część hotelu zarezerwowaną dla stałych gości. Potrzymał kartkę z wiadomością od Kenebucka przed ekranem obok drzwi, które rozsunęły się przed nim z lekkim sykiem. Wsiadł do drugiej windy i pojechał kolejne trzynaście pięter w górę. Otworzyły się przed nim czarne drzwi. Zrobił krok do przodu i znalazł się w małym foyer, otoczony przez trzech mężczyzn. Byli to ogromni osobnicy - jeden z nich, o zapadłych policzkach, przewyższał nawet Iana. Wyglądali na bardzo niebezpiecznych. Tyburn, obserwując ich za pośrednictwem czujnika umieszczonego przez policję dzień wcześniej w suficie foyer, rozpoznał wszystkich ze swoich akt. Należeli do świata przestępczego i zostali wynajęci przez Kenebucka na wieść o przyjeździe Iana; byli uzbrojeni i brutalni - wściekłe psy podziemnego światka. Znalazłszy się pośród nich, Ian zatrzymał się. W pomieszczeniu zapanował dziwny, nienaturalny bezruch. Trzej mężczyźni zawahali się. Zamierzali przeszukać Iana i prawdopodobnie poturbować go trochę przy okazji. Coś jednak ich powstrzymało, jakaś nagła zmiana, która zawisła w powietrzu. Tyburn również to wyczuł; ale przez chwilę nie uświadamiał sobie, o co chodzi. Dopiero potem do niego dotarło. Chodziło o zachowanie Iana. On, zauważył Tyburn, po prostu... czekał. Tę samą obojętną cierpliwość dostrzegł w nim w biurze. W ułamku sekundy, kiedy wszedł do pomieszczenia, zauważył mężczyzn, ocenił ich i zatrzymał się. Teraz czekał, aż któryś z nich wykona pierwszy ruch. Wydawało się, jakby przez małe foyer przebiegła czarna błyskawica. Dla

obserwującego Tyburna, podobnie jak dla trójki mężczyzn na dole, stało się jasne, że pierwszy, który dotknie Iana, poczuje na sobie ręce dorsajskiego żołnierza... ręce przynoszące śmierć. Po raz pierwszy w życiu Tyburn widział demonstrację wewnętrznej siły Dorsaja. Ian nie musiał nosić żadnego emblematu, ostrzegającego, że jest niebezpieczny. Otaczający go teraz mężczyźni byli wściekłymi psami; ale Ian był wilkiem. W całej trójce zaszła zmiana, którą Tyburn natychmiast zauważył. Psy - nawet wściekłe - walczą, a przegrywając uciekają. Ale żaden wilk nie ucieka, zwycięża we wszystkich walkach, oprócz jednej, w której ginie. Po chwili, kiedy stało się jasne, że żaden z trzech mężczyzn nie ruszy się, Ian zrobił krok do przodu. Minął ich, nie ocierając się o żadnego, podszedł do wewnętrznych drzwi, otworzył je i wszedł. Znalazł się w trzypoziomowym salonie z zajmującym całą ścianę oknem, za którym było widać noc i deszcz ze śniegiem. Salon był duży jak apartament i pełen ludzi, mężczyzn i kobiet w drogich ubraniach. Trzymali w rękach szklaneczki z koktajlami i rozmawiali, stojąc lub siedząc. Powietrze było ciężkie od zapachu alkoholu, perfum i dymu papierosowego. Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na jego wejście, ale oczy wszystkich obecnych śledziły go skrycie, kiedy ich mijał. Przeszedł przez tłum, kierując się w stronę postaci stojącej przed ciemnym oknem, mężczyzny prawie tak wysokiego jak on sam, wyprostowanego, atletycznie zbudowanego, z twarzą o ostrych rysach pod jasnoblond włosami. Mężczyzna ten wpatrywał się w Iana z pewnym niedowierzaniem. - Graeme?... - zapytał, kiedy Ian zatrzymał się przed nim. Pod pozorami uprzejmości w jego głosie dały się słyszeć płaczliwe, a zarazem szorstkie tony. - Moi chłopcy... pan - wyjąkał - nic nie zostawił im przy wejściu? - Nie - odpowiedział Ian. - Pan, oczywiście, nazywa się James Kenebuck. Jest pan podobny do swojego brata. Kenebuck utkwił w nim wzrok. - Chwileczkę - powiedział. Odstawił szklankę, odwrócił się i szybko ruszył przez tłum gości w stronę foyer, zamykając za sobą drzwi. Podczas milczenia, jakie zapanowało w pokoju, obecni usłyszeli niezrozumiałe, ostre głosy, po których nastąpiła cisza. Kenebuck wrócił do salonu, a na policzkach wykwitły mu czerwone plamy gniewu. Podszedł do Iana. - Tak... - zaczął zatrzymując się przed nim. - Oni mieli... zawiadomić mnie, kiedy pan przyjdzie. - Zamilkł, najwyraźniej czekając na reakcję, ale Ian tylko stał, przyglądając mu się badawczo. Niezdrowe rumieńce znowu pojawiły się na twarzy Kenebucka. - A więc? - zapytał nagle. - Przyszedł pan porozmawiać ze mną o Brianie, nieprawdaż? O co chodzi? - I dodał ostrzejszym tonem, zanim Ian zdołał odpowiedzieć: Wiem, że został rozstrzelany, więc nie musi mi pan przekazywać tej nowiny. Chce pan zapewne obwieścić mi, że wykazał się odwagą... odmówił zawiązania oczu i tak dalej... - Nie - powiedział Ian. - Nie umarł godnie. Wysokie, muskularne ciało Kenebucka drgnęło lekko na te słowa, niemal tak, jakby uderzyły w nie kule wystrzelone przez niewidzialny pluton egzekucyjny. - Cóż... to świetnie! - roześmiał się ze złością. Przebył pan całe lata świetlne, żeby się ze mną zobaczyć, a potem mówi mi pan coś takiego! Myślałem, że pan lubił Briana. - Lubiłem go? - Ian potrząsnął głową. Kenebuck zesztywniał, a na jego twarzy na chwilę pojawił się wyraz zakłopotania. - Prawdę mówiąc - mówił dalej Ian - on szukał sławy. I z tego powodu był kiepskim żołnierzem, a jeszcze gorszym oficerem. Wydaliłbym go ze swojej jednostki, gdybym zdążył przed kampanią na Freilandii. Z jego powodu straciliśmy tamtej nocy trzydziestu dwóch żołnierzy, którzy byli z nim. - Aha. - Kennebuck opanował się i spojrzał kwaśno na Iana. - Ma ich pan na sumieniu... o to chodzi? - Nie - odparł Ian. Nie położył nacisku na to słowo, ale swoim krótkim zaprzeczeniem

skwitował pytanie Kenebucka z szorstkością bliską pogardy. Policzki Kenebucka rozgorzały. - Nie lubił pan Briana i sumienie nie dręczy pana... więc po co pan tutaj przyszedł? - warknął. - Sprowadził mnie obowiązek - odparł Ian. - Co? - Twarz Kenebucka zesztywniała. Ian sięgnął wolno do kieszeni, jak gdyby, trzymany na muszce przez wrogów, zamierzał oddać broń i nie chciał, żeby jego ruch został źle zinterpretowany. Wyjął paczuszkę. - Przywiozłem panu rzeczy brata - powiedział. Położył paczkę na stoliku obok Kenebucka. Ten popatrzył w dół na paczkę i rumieniec zniknął, a jego twarz stała się prawie tak biała jak włosy. Następnie wolno, z wahaniem, jakby zbliżał rękę do pułapki, sięgnął i ostrożnie podniósł pudełko. Odwrócił się do Iana i utkwił w nim pytający wzrok. - Są tutaj? - zapytał Kenebuck prawie szeptem i z dziwnym napięciem. - Rzeczy Briana - powtórzył Ian, patrząc na niego. - Tak... oczywiście. W porządku - powiedział Kenebuck. Wyraźnie próbował wziąć się w garść, ale jego głos w dalszym ciągu niewiele różnił się od szeptu. - Domyślam się... że to kończy sprawę. - Tak - potwierdził Ian. Zmierzyli się wzrokiem. Do widzenia - powiedział Ian. Odwrócił się i ruszył przez milczący tłum do wyjścia. W foyer nie było już trzech muskularnych mężczyzn. Ian wsiadł do windy i wrócił do swojego pokoju hotelowego. Tyburn, który mając klucze do służbowych wind, nie musiał się przesiadać po drodze, czekał już na Iana. Ian nie wyglądał na zdziwionego widokiem policjanta i tylko rzucił na niego obojętne spojrzenie, podchodząc do karafki z dorsajską whisky, którą tymczasem dostarczono do pokoju. - Więc to już wszystko!? - wykrzyknął Tyburn z ulgą. - Poszedł pan się z nim zobaczyć, a on pozwolił panu odejść. Może się pan teraz spakować i odlecieć. Sprawa załatwiona. - Nie - powiedział Ian. - Nic nie jest jeszcze załatwione. - Nalał sobie kilka cali szczypiącej, ciemnej whisky i przesunął karafkę nad następną szklaneczkę. - Napije się pan? - Jestem na służbie - odparł Tyburn ostro. - Teraz trzeba będzie trochę poczekać - powiedział spokojnie Ian. Nalał odrobinę whisky do drugiego naczynia, wziął obie szklaneczki, przeszedł przez pokój i podał jedną gościowi. Tyburn wziął ją mechanicznie, Ian podszedł do okna zajmującego całą ścianę. Na zewnątrz zapadła noc, ale deszcz ze śniegiem - słabo widoczny w światłach leżącego w dole miasta - nadal bębnił o szybę jak małe duchy. - Daj spokój, człowieku, czego jeszcze chcesz? - wybuchnął Tyburn. - Nie widzisz, że również ciebie staram się chronić... nie tylko Kenebucka? Nie chcę, żeby kogokolwiek zabito! Zostając tutaj, sam pan się o to prosi. Powtarzam, że na Manhattanie to pan jest bezbronny, a nie Kenebuck. Czy sądzi pan, że on nie poczynił żadnych planów wobec pana? - Nic nie zrobi, dopóki nie będzie pewny - oświadczył Ian, odwracając się od nawałnicy, bębniącej o szybę jak potępione dusze, które próbują dostać się do środka. - Pewny czego? Proszę posłuchać, komendancie - Tyburn starał się mówić spokojnie - pół godziny po otrzymaniu o panu informacji od policji północnofreilandzkiej Kenebuck zatelefonował do mojego biura, żeby poprosić o ochronę policyjną. - Urwał ze złością. - Proszę tak na mnie nie patrzeć! Skąd mam wiedzieć, jak dowiedział się o pańskim przyjeździe? Mówiłem, że jest bogaty i ma znajomości! Ale chodzi o to, że ochrona policyjna to tylko pretekst, zasłona dymna dla tego, co dla pana zaplanował. Widział pan tych gangsterów w foyer! - Tak - powiedział Ian, nie zdradzając żadnych uczuć. - Więc radzę o tym pomyśleć! - Tyburn rzucił mu piorunujące spojrzenie. - Niech pan

posłucha, nie jestem obrońcą Jamesa Kenebucka! Wiedzieliśmy, że próbował pozbyć się swojego brata, odkąd ten skończył dziesięć lat, ale, niech to diabli, komendancie, Brian również nie był aniołem... - Wiem - wtrącił Ian, siadając na krześle naprzeciwko Tyburna. - W porządku. I tak panu opowiem ciąg dalszy! oświadczył Tyburn. - Ich dziadek był miejscowa ważną figurą... brał udział w każdym kancie na wschodnim wybrzeżu. Należał do mafii i miał miliony, których nigdy nie odważył się ujawnić, z powodu ich pochodzenia. W czasach ich ojca te miliony zasiliły legalne interesy. Trzecie pokolenie, James i Brian, nie odziedziczyli niczego, co nie byłoby legalne. Psiakrew, choćbyśmy chcieli, nie moglibyśmy im nawet wystawić mandatu za niewłaściwe przechodzenie przez jezdnię. James miał dwadzieścia lat, a Brian dziesięć, kiedy umarł ich ojciec. Wraz z jego śmiercią zniknęła ostatnia plama na honorze rodziny. Ale bracia zachowali swoje podejrzane koneksje, komendancie! Ian siedział ze szklaneczką w ręku, patrząc na Tyburna niemal z zaciekawieniem. - Nie pojmuje pan tego? - warknął Tyburn. - Mówię panu, że na papierze, zgodnie z prawem. Kenebuck to uczciwy obywatel, ale jego rodzina to gangsterzy i w tym duchu został wychowany! Nie chciał, żeby jego brat dzielił się z nim pozycją następcy tronu, więc postanowił pozbyć się go. Nie mógł tak po prostu tego zrobić, więc zaczął go niszczyć, ośmieszać, łamać mu charakter, aż Brian o jeden raz za dużo spróbował dorównać starszemu bratu i przypłacił to życiem. Ian wolno pokiwał głową. - W ten sposób - powiedział Tyburn - Kenebuckowi w końcu udało się. Prześladował Briana, aż chłopak uciekł i został zawodowym żołnierzem... a Kenebuck nigdy nie porzuciłby wina, kobiet i śpiewu na tak długo, by zabłysnąć w tej dziedzinie. A jest w stanie pokazać, co potrafi w większości dziedzin, w których zechce, komendancie. Poza gangsterskimi skłonnościami i swoimi milionami, ma sprawny umysł i ciało, z trenowania którego uczynił hobby. No cóż. Okazuje się, że Brian nie był dość dobry i zabrał ze sobą paru żołnierzy, zabijając się, czyli robiąc to, czego Kenebuck zawsze pragnął. Zgoda! Ale co pan może zrobić w tej sprawie? Co można zdziałać wobec tych wszystkich powiązań, pieniędzy i prawa, które jest po stronie Kenebucka? A dlaczego, poza tym, miałby pan cokolwiek robić? - To mój obowiązek - stwierdził Ian. Z roztargnieniem przełknął połowę whisky i teraz w zamyśleniu obracał szklaneczkę, obserwując, jak brązowy płyn wiruje pod wpływem pędu i siły grawitacji. Podniósł wzrok na Tyburna. - Wie pan o tym, poruczniku. - Obowiązek! Czy to taka ważna rzecz? - zapytał Tyburn. Ian przyjrzał mu się, a potem odwrócił wzrok w stronę „duchów” bębniących na próżno w okno, które nie pozwalało im schronić się przed panującymi na zewnątrz ciemnościami. - Nie ma nic ważniejszego od obowiązku - powiedział Ian jakby do siebie. - Najemnicy mają prawo do opieki i ochrony ze strony swoich oficerów. Jeśli tego nie otrzymują, są upoważnieni do szukania sprawiedliwości, aby podobne rzeczy nie powtórzyły się więcej. Wymierzenie sprawiedliwości to obowiązek. Tyburn zamrugał oczami i nagle odniósł wrażenie, że wali się na niego ściana. - Sprawiedliwość dla tych trzydziestu dwóch poległych żołnierzy Briana! - zawołał, kiedy dotarła do niego prawda. - Właśnie to pana tutaj sprowadza! - Tak. - Ian skinął głową, podniósł szklaneczkę, jakby zwracał się z toastem do duchów za oknem, i dokończył whisky. - Ale - powiedział Tyburn, wytrzeszczając oczy pańskie działanie skierowane jest przeciwko cywilom. Poza tym jest pan bez broni, zdany na łaskę Kenebucka... Przerwało mu brzęczenie komunikatora w jednym z rogów pokoju hotelowego, Ian odstawił pustą szklaneczkę, podszedł do ekranu i wcisnął guzik. Jego szerokie plecy zasłaniały ekran, ale Tyburn usłyszał głos.

- Graeme? W pokoju rozległ się głos Jamesa Kenebucka. - Graeme, posłuchaj! Nastąpiła chwila ciszy. - Słucham - odpowiedział Ian spokojnie. - Jestem teraz sam - oznajmił Kenebuck. Jego głos był ochrypły i pełen napięcia. - Moi goście już poszli do domu. Przeglądałem właśnie tę paczkę z rzeczami Briana... - nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu, Ian nie reagował przez chwilę. - Tak? - odezwał się w końcu. - Byłem trochę popędliwy... - przyznał Kenebuck, ale ton jego głosu nie zgadzał się ze słowami. Brzmiała w nim wściekłość. - Może przyjdzie pan do mnie teraz i... jednak porozmawiamy o Brianie? - Zaraz będę - oznajmił Ian. Wyłączył ekran i odwrócił się. - Proszę zaczekać! - zawołał Tyburn, podrywając się z krzesła. - Nie może pan tam pójść! - Dlaczego? - Ian spojrzał na policjanta. - Zostałem zaproszony, poruczniku. Te słowa były dla Tyburna jak mokry ręcznik rzucony w twarz. Oprzytomniał. - Zgadza się... - wbił wzrok w Iana. - Ale czy pomyślał pan, w jakim celu pana zaprosił? - Miał czas się zastanowić - powiedział Ian. - I zajrzeć do paczki Briana. - Ale... - Tyburn popatrzył na niego spode łba. W tej paczce nie było nic ważnego. Zegarek, portfel, paszport, jakieś papiery... Celnicy dali nam listę. - Tak - potwierdził Ian. - I dlatego zadzwonił, aby ponownie się ze mną zobaczyć. - Ale czego on chce? - Mnie - odparł Ian. Napotkał zdziwione spojrzenie Tyburna. - Zawsze był zazdrosny o Briana - wyjaśnił niemal łagodnie. - Bał się, że kiedy ten dorośnie, prześcignie go w wielu rzeczach. To dlatego próbował go złamać, a nawet zabić. Ale teraz Brian wrócił, by stawić mu czoło. - Brian?... - W mojej osobie - powiedział Ian. Ruszył w stronę hotelowych drzwi. Tyburn patrzył za nim, a potem nagle, jak człowiek otrząsający się z oszołomienia, rzucił się za nim długimi krokami w momencie, kiedy Ian otworzył drzwi. - Proszę zaczekać! - warknął Tyburn. - On nie będzie sam! Jego goryle śledzą pana przez ściany. Na pewno zastawił pułapkę... Ian z łatwością uwolnił ramię. - Wiem - powiedział i wyszedł. Tyburn został w otwartych drzwiach, gapiąc się za nim. Ian wsiadł do windy, a policjant pobiegł do służbowego wyjścia, żeby dotrzeć do punktu obserwacyjnego nad salonem Kenebucka. Kiedy Ian po raz drugi znalazł się w foyer, było tam pusto. Podszedł do drzwi salonu Kenebucka, stwierdził, że są szeroko otwarte, i wszedł do również pustego pokoju. Na stolikach w dalszym ciągu stały szklanki i przepełnione popielniczki. Światła były przygaszone. Kenebuck wstał z fotela stojącego tyłem do dużego okna. Ian podszedł i zatrzymał się przed nim na odległość wyciągniętego ramienia. Kenebuck stał przez moment, wpatrując się w niego; miał napiętą twarz. Następnie wykonał krótki, niemal niegrzeczny gest prawą ręką, który świadczył, że pił. - Proszę siadać! - powiedział. Ian zajął wygodny fotel, a Kenebuck usiadł w tym samym, z którego przed chwilą wstał. - Napije się pan? - zapytał. Na stoliku obok stała karafka i szklanki, Ian potrząsnął głową. Kenebuck nalał sobie.

- Ta paczka Briana - zaczął nagle, a białka jego oczu błyskały, kiedy zerkał na Iana spod przymkniętych powiek - to tylko rzeczy osobiste. Nic ponadto! - A czego jeszcze się pan w niej spodziewał? - zapytał Ian spokojnie. Kenebuck nagle zacisnął dłonie na szklaneczce. Wbił wzrok w Iana, a potem wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał trochę niesamowicie w pustce dużego pokoju. - Nie, nie... - zawołał Kenebuck głośno. - To ja zadaję pytania, Graeme. Ja! Co pana skłoniło, żeby do mnie przylecieć z tak daleka? - Obowiązek - odparł Ian. - Wobec kogo... Briana? - Kenebuck wyglądał, jakby miał zaraz znowu się roześmiać, ale rozmyślił się. W jego oczach pojawił się dziki błysk. - Co dla pana znaczył ktoś taki jak on? Sam powiedział pan, że go nie lubił. - To nie ma nic do rzeczy - stwierdził Ian cicho. Był jednym z moich oficerów. - Jednym z pańskich oficerów! Był moim bratem! To coś więcej! - Nie - odpowiedział Ian tym samym głosem - kiedy chodzi o sprawiedliwość. - Co? - Kenebuck zaśmiał się. - Sprawiedliwość dla Briana? O to chodzi? - I dla trzydziestu dwóch żołnierzy. - Aha... - Kenebuck parsknął śmiechem. - Trzydziestu dwóch żołnierzy... tamtych trzydziestu dwóch! Potrząsnął głową. - Nie znałem pańskich ludzi, Graeme, więc nie może mnie pan oskarżać o ich śmierć. To była wina Briana; Briana i jego pomysłu... Co to była za akcja? Ach tak, on i jego trzydziestu dwóch czy trzydziestu sześciu żołnierzy miało napaść na kwaterę główną wroga i wrócić z tamtejszym dowódcą. Wrócić... okrytych chwałą. - Kenebuck roześmiał się znowu. - Ale nie udało się. To nie moja wina. - Brian zrobił to - powiedział Ian - żeby panu coś udowodnić. Pan go do tego zmusił. - Ja? Co mogłem poradzić na to, że nigdy nie potrafił mi dorównać? - Kenebuck popatrzył na swoją szklankę, pociągnął łyk i zaczął ją obracać w palcach. Uśmiechnął się lekko do siebie. - Nigdy nie mógł mnie dogonić. Spojrzał na Iana. - Jestem po prostu lepszy, Graeme. Radzę to panu zapamiętać. Ian nic nie odpowiedział. Kenebuck nadal wlepiał w niego spojrzenie; na jego twarzy z wolna pojawił się wyraz wściekłości. - Nie wierzy mi pan, prawda? - zapytał Kenebuck cicho. - Lepiej żeby mi pan uwierzył. Nie jestem Brianem i nie przejmuję się Dorsajami. Przyszedł pan tutaj, a ja pana przyjąłem... sam. - Sam? - powtórzył Ian. Po raz pierwszy Tyburn, obserwujący obu mężczyzn z pokoju na górze, usłyszał ślad emocji - pogardy - w głosie Iana. A może mu się zdawało? - Sam... właśnie! - James Kenebuck zaśmiał się, tym razem trochę ostrożniej. - Jestem cywilizowanym człowiekiem, a nie wieśniakiem z pogranicza. Ale nie muszę być głupcem. Tak, moi ludzie pilnują pana za ścianami tego pokoju. Byłbym idiotą, gdybym tego nie zrobił. I mam to... - Zagwizdał i coś rozmiarów małego psa, ale wykonane z gładkiego, czarnego metalu, wysunęło się zza sofy i na poduszcze powietrznej prześlizgnęło tuż nad podłogą do ich stóp. Ian spojrzał w dół. Był to rodzaj torby z otworem na wierzchu, z którego wystawały dwa metalowe czułki. Ian lekko skinął głową. - Autolekarz - stwierdził. - Tak - potwierdził Kenebuck - reaguje na bicie serca osoby obecnej w pomieszczeniu. Widzi pan więc, że na nic by się panu nie zdało, gdyby pan w jakiś sposób zdołał się dowiedzieć, gdzie są moi strażnicy i obezwładnił ich. Nawet gdyby próbował mnie pan zabić, to urządzenie dotrze do mnie na czas. Tak więc, jestem bezpieczny. Niech pan zrezygnuje! - Roześmiał się i kopnął urządzenie. Wracaj! - rozkazał, a ono wśliznęło się za sofę. - Więc widzi pan... - powtórzył. - To tylko środki ostrożności. Nie ma tu żadnej

pułapki. Jest pan żołnierzem... i co to oznacza? Większą siłę. Lepszą taktykę. To wszystko. Więc postarałem się przewyższyć pana liczebnie, uczyniłem pańską strategię bezużyteczną - i kim pan teraz jest? Nikim. - Ostrożnie odstawił szklaneczkę na stolik z karafką. - Ale nie boję się pana jak Brian. Poradziłbym sobie bez tych rzeczy, gdybym chciał. Ian siedział, przyglądając się mu. Piętro wyżej Tyburn zesztywniał. - Czyżby? - zapytał Ian. Kenebuck wytrzeszczył oczy. Jego blada twarz wykrzywiła się. Wypłynął na nią rumieniec. Oczy zabłysły. - Co pan próbuje zrobić? Sprawdzić mnie? - krzyknął nagle. Zerwał się na równe nogi i stanął nad łanem, wymachując z wściekłością ramionami. Tyburn wiedział, że jest to wykalkulowany, udawany, histeryczny gniew. Ale skąd Ian Graeme miał o tym wiedzieć? Nagle Kenebuck zaczął krzyczeć. - Chce mnie pan wypróbować? Myśli pan, że jestem tchórzem i wycofam się jak mój brat, że... wyrzucił z siebie potok przekleństw, wśród których często powtarzało się imię Briana. Raptem odwrócił się i zawołał w stronę ściany: - Wyłaźcie stamtąd! W porządku, wychodzić! Słyszycie mnie? Wy wszyscy! Wychodzić... Szafy na książki obróciły się, rozsunęły i do pokoju weszło czterech mężczyzn. Trzej z nich byli w foyer, kiedy Ian przyszedł pierwszy raz. Ostatni należał do tego samego typu ludzi. - Wyłazić wszyscy! - wrzasnął Kenebuck do nich. Zamknąć drzwi za sobą. Pokażę temu Dorsajowi, temu... Na jego ustach pojawiła się piana i znowu zaczął rzucać przekleństwa. Tyburn tak mocno ścisnął brzeg stołu z ekranem, aż zabolały go palce. - To podstęp! - mruknął przez zaciśnięte zęby do Iana, który nie mógł go usłyszeć. - On to zaplanował! Nie widzisz tego? - Graeme jest uzbrojony? - zapytał policyjny technik siedzący po prawej stronie Tyburna. Tyburn odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na technika. - Nie - odpowiedział. - A o co chodzi? - Kenebuck tak. - Technik wyciągnął rękę i postukał w ekran, pokazując na lewe ramię Kenebucka. - Pistolet. Tyburn zacisnął w pięść prawą dłoń i z frustracją uderzył w stół przed ekranem. - W porządku! - krzyczał Kenebuck na dole, zwracając się do siedzącego Iana i szeroko rozkładając ramiona. Masz szansę. Rzuć się na mnie! Drzwi są zamknięte. Myślisz, że jest tu w pobliżu ktoś, kto mi pomoże? Spójrz! - Odwrócił się i zrobił pięć kroków w stronę szerokiego okna sięgającego od wysokości kolan do sufitu, wdusił przycisk i obserwował rozsuwające się tafle szkła. Kilka wirujących duchów-płatków śniegu wpadło do środka z mierzącej dziewięćdziesiąt pięter pustki i zmieniło się w krople wilgoci na parapecie, natrafiając na osłonę przed czynnikami atmosferycznymi. Kenebuck dumnym krokiem wrócił do Iana, który przez cały ten czas nie poruszył się ani nie zmienił wyrazu twarzy. Kenebuck opadł wolno na fotel, siadając tyłem do ciemności, chłodu i deszczu ze śniegiem. - O co chodzi? - zapytał zgryźliwym tonem. - Nic pan nie robi? Może nie ma pan odwagi, Graeme? - Rozmawialiśmy o Brianie - przypomniał Ian. - Tak, o Brianie... - powiedział Kenebuck powoli. Był niegłupi. Chciał być taki jak ja, ale obojętnie jak się starał - i jak ja starałem się mu pomóc - nie mógł tego dokonać. - Wlepił wzrok w Iana. - Właśnie tak było... nie udawało mu się. To dlatego postanowił pójść na terytorium wroga, choć nie miał szans. Właśnie taki był przegrany. - Z pewną pomocą - odezwał się Ian. - Co? Co pan mówi? - Kenebuck wyprostował się w fotelu. - Pomógł mu pan przegrać - Ian mówił poważnym tonem. - Od czasu, kiedy był

młodym chłopcem, wzbudzał w nim pan pragnienie, by panu dorównać... ryzykować i wygrywać. Tyle że ryzyko, które pan podejmował, zawsze było niewielkie, a jego ogromne, gdyż pan już się o to starał. Kenebuck ze świstem wciągnął powietrze. - Przesada, Graeme! - stwierdził cichym głosem. - Chciał pan - ciągnął Ian tonem uprzejmej rozmowy - żeby się zabił. Ale tak się nie stało. Za każdym razem wracał po więcej, ponieważ wbił sobie do głowy, że musi zrobić na panu wrażenie... nawet kiedy już dorósł i poznał się na panu. Wiedział o wszystkim, ale mimo to chciał pana zmusić do przyznania, że nie jest nieudacznikiem. Wypaczył mu pan charakter. - Niech pan mówi dalej - syknął Kenebuck. - Niech pan mówi. - Opuścił więc Ziemię i został zawodowym żołnierzem - kontynuował Ian spokojnym tonem. - Nie zaciągnął się z tych samych powodów, co mieszkaniec Newtona, urodzony żołnierz z Dorsaj lub głodny eks-górnik z Coby. Chciał udowodnić, że myli się pan co do niego. Znalazł jedyną dziedzinę, w której nie mogliście ze sobą konkurować. Zaczął pisać do pana... przypominając o tym, a zarazem prosząc o pochwały, których nigdy się od pana nie doczekał. Kenebuck siedział w fotelu i głośno oddychał. Jego oczy błyszczały. - Nie było żadnej odpowiedzi na jego listy - mówił Ian. - Przypuszczalnie sądził pan, że skłoni go do popełnienia jakiegoś desperackiego czynu, który wreszcie skończy się dla niego fatalnie. Ale nie zrobił niczego podobnego. Odnosił natomiast sukcesy. Awansował. W końcu otrzymał rangę oficerską i został dowódcą oddziału, a pan zaczął się martwić. Gdyby miał tak szybko piąć się w górę, wkrótce jako wyższy oficer nie musiałby brać udziału w bezpośredniej walce. Kenebuck siedział zupełnie nieruchomo, lekko pochylony do przodu. Wyglądał niemal tak jakby się modlił albo całym wysiłkiem woli zmuszał się, by wysłuchać Iana do końca. - W jego dwudzieste trzecie urodziny - dzień przed tą nocą, kiedy wbrew rozkazom poprowadził swoich ludzi na terytorium wroga - wysłał mu pan kartkę urodzinową... mówiąc to Ian sięgnął do bocznej kieszeni cywilnej marynarki i wyjął białą, złożoną kartkę, po której było widać, że została gwałtownie zgnieciona, a następnie rozprostowana. Rozwinął ją i położył obok karafki na stoliku, rysunkiem i podpisem w stronę Kenebucka. Kenebuck opuścił na nią spojrzenie. Obrazek przedstawiał królika, obok którego leżał karabin i hełm, zajętego malowaniem szerokiego, żółtego pasa przez środek własnych pleców. Pod obrazkiem napisano drukowanymi literami pytanie: PO CO Z TYM WALCZYĆ? Kenebuck wolno uniósł twarz znad rysunku i rozciągnął usta w grymasie będącym imitacją uśmiechu. - To wszystko...? - wyszeptał. - Nie - odparł Ian. - Było tam również przyklejone to... Niedbale sięgnął do kieszeni. - Nie, nie; nie pozwalam! - krzyknął Kenebuck. Nagle zerwał się, skoczył za fotel i zaczął się cofać w stronę ciemności za oknem. Włożył rękę do kieszeni marynarki i wyjął z niej pistolet. W pokoju głośno huknął wystrzał, Ian nie poruszył się, ale jego ciało drgnęło pod silnym uderzeniem kuli. I nagle zareagował. Niewiarygodnie szybko - choć szok po trafieniu kulą unieruchomiłby zwykłego człowieka zerwał się z fotela i ruszył do przodu. Kenebuck krzyknął znowu - tym razem z czystym przerażeniem - i zaczął się cofać, strzelając. - Umieraj, ty...! Umieraj! - wrzeszczał. Jednak ogromna postać Dorsaja zbliżała się nieubłaganie. Kule trafiły go jeszcze dwukrotnie i aż obróciły nim, ale jak futbolista strząsający z siebie przeciwników, parł do przodu, wielkimi krokami zmniejszając dystans

między sobą a cofającym się Kenebuckiem. Kenebuck krzycząc, dotknął nogami niskiego parapetu otwartego okna. Na sekundę jego twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Spojrzał na prawo i na lewo ale nie miał dokąd uciec. Przez cały czas naciskał spust pistoletu, lecz w końcu rozległ się suchy trzask iglicy. Mamrocząc coś, cisnął broń, która przeleciała daleko od Dorsaja, zbliżającego się z wyciągniętymi rękami. Kenebuck cofnął się gwałtownie przed atakującą go postacią. Z wyciem bitego psa odwrócił się i rzucił w ziejącą za oknem przepaść, zanim dosięgły go wielkie ręce. Jego przeraźliwy krzyk niósł się w ciszy. Ian zatrzymał się. Przez sekundę stał przed oknem, prawą rękę nadal zaciskając na tym, co wyciągnął z kieszeni. Następnie upadł jak walące się drzewo. ...Akurat w momencie, kiedy Tyburn i technik wypalili otwór w suficie i skoczyli w dół. Wylądowali niemal na czymś małym, co wypadło z ręki Iana. Były to dwa sklejone ze sobą przedmioty. Mały pędzelek i przezroczysta tubka jaskrawożółtej farby. - Mam jednak nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę stwierdził Tyburn dwa tygodnie później w zimny, jasny, grudniowy dzień, kiedy on i wyleczony Ian stali w terminalu, czekając na sygnał do wsiadania na liniowiec odlatujący w kierunku Syriusza - jak pan ryzykował z Kenebuckiem. Miał pan po prostu szczęście, że tak się skończyło. - Nie - powiedział Ian, jak zawsze bez emocji; był trochę wychudzony po pobycie w manhattańskim szpitalu, ale już całkiem zdrowy, dzięki silnemu organizmowi. - To nie było szczęście. Wszystko rozegrało się tak, jak zaplanowałem. Tyburn popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Jak to... - wyjąkał. - Gdyby Kenebuck nie odesłał swoich goryli z pokoju, żeby stworzyć pozory, że musiał pana zastrzelić sam, kiedy włożył pan rękę do kieszeni po raz drugi... lub gdyby pan nie miał kartki... - urwał, popadając w zamyślenie. - Twierdzi pan...? - wytrzeszczył na niego oczy. - Mając tę kartkę, postanowił pan zmusić Kenebucka, by przyjął pana sam...? - Chodziło o osobisty pojedynek - powiedział Ian. A walka to moje główne zajęcie. Zakładał pan, że Kenebuck jest dobrze zabezpieczony przed moim atakiem, ale było przeciwnie. - Ale musiał pan do niego przyjść... - Rzeczywiście - potwierdził Ian niemal chłodno. W przeciwnym razie nie uwierzyłby, że musi mnie zabić... zanim ja zabiję jego. Przez swoją decyzję uśmiercenia mnie postawił się w pozycji atakującego. - Miał wszelkie atuty! - powiedział Tyburn, kręcąc głową. - Musiał pan walczyć na jego terenie, gdzie czuł się silny... - Nie - odparł Ian. - Myli pan pozycję do ataku z pozycją obronną. Przychodząc tutaj, postawiłem Kenebucka w takiej sytuacji, że musiał dowiedzieć się, czy naprawdę mam kartkę urodzinową i czy wiem, dlaczego Brian wbrew rozkazom poszedł na terytorium wroga tamtej nocy. Kenebuck zaplanował, że jego ludzie w foyer przetrząsną mnie, żeby znaleźć kartkę... ale stracili zimną krew. - Pamiętam - mruknął Tyburn. - Kiedy wręczyłem mu paczkę, był pewien, że jest w niej kartka, ale jej tam nie było - mówił dalej Ian. Stwierdził, że jedyne dla niego wyjście to doprowadzić do sytuacji, w której będę czuł się bezpieczny i przyznam, że mam kartkę i znam całą prawdę. Musiał to wiedzieć, ponieważ Brian rzucił mu wyzwanie, nadstawiając karku po otrzymaniu kartki. Fakt, że Brian został później osądzony i skazany, nie sprawiał Kenebuckowi różnicy. To była kwestia prawna, nie mająca związku z silnym charakterem lub jego brakiem. Gdyby nikt nie dowiedział się, że Brian był dzielniejszy od starszego brata, to wszystko w porządku; ale skoro ja wiedziałem, Kenebuck mógł ocalić reputację jedynie na swój sposób, czyli zabijając

mnie. - Prawie mu się to udało - stwierdził Tyburn. Którakolwiek z tych kul... - Był tam autolekarz - przypomniał Ian spokojnie. Taki człowiek jak Kenebuck musiał się zabezpieczyć... podobnie jak musiał zastawić tę amatorską pułapkę. Rozległ się sygnał z liniowca. Ian podniósł bagaż. - Do widzenia - powiedział, podając Tyburnowi rękę. - Do widzenia - mruknął Tyburn. - Więc pan po prostu pozwolił Kenebuckowi doprowadzić do końca jego plan. Nie mogę w to uwierzyć... - Puścił rękę Iana i patrzył, jak wielki mężczyzna robi dwa pierwsze kroki w stronę cielska statku lśniącego w zimowym słońcu. Potem nagle minęło odrętwienie. Tyburn pobiegł za łanem i złapał go za ramię. Ten zatrzymał się i odwrócił, lekko marszcząc brwi. - Nie mogę w to uwierzyć! - krzyknął Tyburn. Twierdzi pan, że poszedł do Kenebucka, wiedząc, że zamierza pana nafaszerować kulami... i to wszystko tylko po to, żeby wyrównać rachunki za trzydziestu dwóch żołnierzy pod dowództwem człowieka, którego pan nawet nie lubił? Nie wierzę w to... nie może pan być tak pozbawiony uczuć! Nie obchodzi mnie, na ile jest pan żołnierzem! Ian spojrzał na niego w dół. Tyburnowi wydało się, że twarz Dorsaja odpłynęła od niego, odległa i kamienna jak rzeźba na szczycie jakiejś lodowej góry. - Ja nie jestem tylko żołnierzem - powiedział Ian. To był błąd, który popełnił również Kenebuck. To dlatego myślał, że łatwo będzie mnie zabić, pozbawionego militarnych akcesoriów. Tyburn, patrząc na niego, poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach. - Więc, na Boga - krzyknął Tyburn - kim? Ian spojrzał z daleka prosto w oczy Tyburna i w końcu w jego głosie smutek zabrzmiał tak wyraźnie jak dźwięk okutych butów na nagiej skale. - Jestem wojownikiem - powiedział Ian cicho. Odwrócił się i odszedł. A Tyburn zobaczył jego czarną sylwetkę na tle zimowego, jasnego nieba, górującą nad pozostałymi pasażerami, zmierzającymi w stronę statku.