chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Dickson Gordon R - Childe 05 - Zaginiony Dorsaj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :570.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Dickson Gordon R - Childe 05 - Zaginiony Dorsaj.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dickson, Gordon R - 2 Cykle kpl Dickson Gordon R - Childe Childe 1-09
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 72 stron)

Dickson Gordon R. Dickson Gordon R. Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31 stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i fantasy. Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w 1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.

Zaginiony Dorsaj Jestem Corunna El Man. W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City na Cecie, duŜym globie okrąŜającym Tau Ceti. Dokonałem tego w sześciu przejściach fazowych, przywoŜąc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszą Amandę Morgan, którą nazywają równieŜ Amandą Drugą. Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangą, Ŝeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie naleŜące do Kantonów na Dorsaj są za drogie, Ŝeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecności w Nahar eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, Ŝebym zajął się tym problemem, więc rozwiązałem go, przekraczając liczbę przejść fazowych, ale dotarłem tutaj. Wyglądało na to, Ŝe ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic dziwnego, zwaŜywszy, Ŝe jest Dorsajką. Podczas całej podróŜy nie rozmawiała jednak ze mną za wiele; i to właśnie wydało mi się dość niezwykłe. Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu, po długim oblęŜeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastąpiła, z zemsty pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, Ŝe była moją Ŝoną. Został po niej jedynie rozŜarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. PoniewaŜ nie było grobu, nic, do czego moŜna by wracać, Ŝadnego miejsca, które by ją przypominało, zrezygnowałem z operacji plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamiątkę po niej. Nigdy nie Ŝałowałem tej decyzji, ale prawdą jest, Ŝe blizny zmieniły stosunek ludzi do mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety. Było niemal tak, jakby czuli, Ŝe przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię juŜ osądzać ich smutków i obaw. Nie, po namyśle, dochodzę do wniosku, Ŝe to coś więcej. Jakbym był wypaloną świecą w ciemnym pokoju ich jaźni - nie dającym światła, ale bezpiecznym towarzyszem, którego obecność upewniała ich, Ŝe nikt jeszcze nie naruszył ich prywatności. Bardzo wątpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróŜy do Gebel Nahar, rozmawialiby ze mną tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy Ŝyła Else. Mieliśmy szczęście po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górską fortecą niŜ pałacem lub siedzibą rządu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w którym mogą lądować statki nadprzestrzenne. Wysiedliśmy ze statku, spodziewając się, Ŝe ktoś nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się. Księstwo Nahar leŜy w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłoŜono płytkami w jasnych kolorach, a wszędzie wokół rosły rośliny. Na wszystkich ścianach wisiały jasne, ogromne malowidła w cięŜkich ramach. Staliśmy pośrodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały nas. Nikt się nam nie przyglądał, chociaŜ ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraźnie podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie naleŜeliśmy do osób, których się nie zauwaŜa. Poszedłem do informacji, ale okazało się, Ŝe nie ma dla nas Ŝadnej wiadomości. Po powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzieś zniknęła. - El Man... - odezwała się nagle za mną. - Spójrz! Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednocześnie ją i obraz,

któremu się przyglądała. Wisiał wysoko na jednej ze ścian; stała tuŜ pod nim, patrząc w górę. I ją, i obraz oświetlały promienie słoneczne wpadające przez przezroczystą frontową ścianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyś Else wysoka, szczupła, w jasnoniebieskim Ŝakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglądem, który cechował równieŜ jej imienniczkę. Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liści, alizarynowych szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach. „Leto de muerte”, głosił napis na duŜej mosięŜnej tablicy umieszczonej pod spodem. „ŁoŜe śmierci bohatera”, tak moŜna by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoŜe ustawione na otwartej równinie pośród śladów bitwy. Wszędzie wokół leŜały ciała i stali obandaŜowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy Ŝyciu otaczali umarłego bohatera, który, potęŜnie umięśniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leŜał obnaŜony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni, wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzących łoŜe. Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzą wymizerowaną agonią. śylastą ręką mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeść wyjątkowo duŜego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwią. Ranni oficerowie stojący wokół i patrzący na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym planie, na ziemi obok łoŜa, jakiś umierający, zwykły Ŝołnierz w podartym mundurze wyciągał rękę w hołdzie dla zmarłego. Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Aby Ŝyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy Ŝycia wielu pokoleń, które zostały poświęcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. śyjemy z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robią, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity. - Więc tak o nas myślą - odezwała się Amanda. Spojrzałem na boki, a potem na nią. Oprócz wyglądu odziedziczyła po pierwszej Amandzie niezwykłą młodzieńczość. Nawet ja, który wiedziałem, Ŝe jest tylko sześć lat młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieści parę od czasu do czasu o tym zapominałem i byłem wstrząśnięty faktem, Ŝe ona myśli raczej jak moje pokolenie, niŜ jak podlotek, na którego wygląda. - KaŜda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura hiszpańska, przynajmniej jeśli chodzi o dziedzictwo. - O ile wiem, obecnie mniej niŜ dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów. Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez bardziej uprzemysłowionych i zamoŜnych sąsiadów stał się małym, przeludnionym krajem, który zachował zniekształconą wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język. Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaŜ Ceta była rzadko zaludnioną planetą, brakowało na niej Ŝywności. Późniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni. - Mam nadzieję, Ŝe ludzie, z którymi będę rozmawiać, mają więcej niŜ dziesięć procent zdrowego rozsądku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia, czy nad rozsądek nie przedkładają mrzonek. Jeśli tak jest w Gebel Nahar...

Nie dokończyła zdania, potrząsnęła głową i - najwyraźniej usuwając obraz z pamięci - uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego zwrotu. W jej przypadku było to coś innego - wewnętrzne światło, głębsze i silniejsze, niŜ zwykle oznaczają te słowa. Spotkałem ją dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnąłem i będę pragnął; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli na myśli, mówiąc, Ŝe odziedziczyła zdolność pierwszej Amandy do rządzenia innymi, a jednocześnie wzbudzania w nich miłości. - śadnej wiadomości dla nas? - zapytała. - śadnej - zacząłem. I obejrzałem się, poniewaŜ kątem oka zauwaŜyłem, Ŝe ktoś się zbliŜa. Ona równieŜ się odwróciła. Naszą uwagę przyciągnął męŜczyzna idący w naszą stronę duŜymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliźniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niŜszy, za to wyraźnie większy ode mnie. Dorsajowie róŜnią się jednak od siebie budową i wzrostem. Poznaliśmy go - i, oczywiście, on nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niŜ dwadzieścia parę lat. Rozpoznałem go. Był trzecim synem sąsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez sześć lat. - Sir... madam - powiedział, zatrzymując się przed nami. - Przykro mi, Ŝe państwo czekaliście. Miałem kłopoty z transportem. - Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan? - Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać panią, madam. Przypuszczam, Ŝe jest pani znudzona, słysząc, jak wszyscy mówią, iŜ rozpoznają panią dzięki zdjęciom pani prababki? - Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana? - Ród El Man to nasi sąsiedzi z High Island - wyjaśnił Michael. Uśmiechnął się do mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem sześć lat, a on przyjechał na swój pierwszy urlop. MoŜe pójdziemy? JuŜ zaniosłem wasz bagaŜ do aerobusu. - Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy za nim do jednego z przeszklonych wyjść z terminalu. - Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć. Wyszliśmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi. Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglądał, jakby mógł pomieścić trzydziestu pasaŜerów. W środku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodą twarzą. Mógł mieć od trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w części klubowej w przodzie aerobusu, tuŜ przed ścianką oddzielającą kabinę sterowniczą w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy weszliśmy. - Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego kapitana. Oboje są z Dorsaj. Kapitan El Man właśnie przywiózł Rozjemcę statkiem kurierskim. - Oczywiście, wiem o ich przyjeździe - odpowiedział Padma. Nie podał ręki Ŝadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane.

Usiedliśmy razem. Michael zniknął w kabinie pilotów i chwilę później aerobus z lekką wibracją uniósł się z parkingu. - To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym zaszczytem jest, Ŝe wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmość? Padma uśmiechnął się lekko. - Obawiam się, Ŝe nie przyjechałem tu, Ŝeby was przywitać - odparł. - ChociaŜ Kensie Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem równieŜ o Corunnie El Manie. - Czy jest coś, o czym wy, Exotikowie, nie słyszeliście? - zapytałem. - Wiele rzeczy - potrząsnął głową łagodnie, ale z powagą. - Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda. Spojrzał na nią w zamyśleniu. - Coś, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się składa, Ŝe musiałem przeprowadzić pewną rozmowę telefoniczną, a telefony w Gebel Nahar nie są tak prywatne, jak bym sobie tego Ŝyczył. Kiedy usłyszałem, Ŝe Michael jedzie po was, zabrałem się z nim, Ŝeby zadzwonić z terminalu. - Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem. - Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego - uśmiechnął się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznając się do tego. Domyślam się, Ŝe słyszeliście o El Conde, tytularnym władcy Naharu? - Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, Ŝe będę musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda. Zorientowałem się, Ŝe chce, abym zostawił ją z nim sam na sam. Widać to było po sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie są spostrzegawczy, ale wątpiłem, czy Padma zauwaŜył te dyskretne znaki. - Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem. Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykając za sobą drzwi. Michael siedział rozluźniony, z jedną ręką na drąŜku sterowniczym. Zająłem fotel drugiego pilota. - Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracając wzroku od nieba przed nami. - Byłem tam tylko raz, odkąd wyjechałeś - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku. - Przykro mi to słyszeć. - Twój ojciec i matka mają się dobrze, słyszałem równieŜ, Ŝe u twoich braci, wśród gwiazd, wszystko w porządku - powiedziałem. - Ale, oczywiście, wiesz o tym. - Nie - odparł, nadal wpatrując się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich wiadomości. Zapadła cisza. - Jak się tutaj znalazłeś? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wśród Dorsajów przebywających z dala od domu. - Słyszałem o Naharze. Pomyślałem, Ŝe dobrze by było go zobaczyć. - Czy wiesz, Ŝe w rzeczywistości jego hiszpańskość jest fałszywa? - Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie. Miał oczywiście rację. - Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był uŜywać słowa „fałszywy”. Tutejsza sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa. Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkąd umarła Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niŜ kiedykolwiek powiedział komuś innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przednią szybę.

- Zna pan tutejszą sytuację? - zapytał. - Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróŜy. MoŜe mnie wprowadzisz? - JuŜ pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzą panu Ian albo Kensie Graeme. Ale, tak czy inaczej... KsiąŜę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od pierwszych naharskich imigrantów, którzy są teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o zapoczątkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie udało. Mimo to, na papierze, KsiąŜę jest dziedzicznym władcą Naharu i, teoretycznie, armia podlega jemu jako najwyŜszemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska biedota - biedacy z miast i „campesinos”, a oni nienawidzą bogatych pierwszych imigrantów. Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którą stronę się zwrócić. - Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtowną zmianę rządu, a my podpisujemy kontrakt z rządem, który jutro moŜe stracić władzę. Amanda ma problem. - To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, Ŝe poszczególne jej części nie współdziałają ze sobą zbyt dobrze. PoniewaŜ przychodzi pan z zewnątrz, zapewne pańską uwagę zwróci przede wszystkim śmieszność tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to wszystko, co mają miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka, pojedynki z powodu niewłaściwego spojrzenia, ideał śmierci za swój regiment lub gotowość do zwady z innym pułkiem. - AleŜ trudno to nazwać sprawną armią - powiedziałem. - Właśnie. To dlatego Ian i Kensie znaleźli się tutaj na kontrakcie, Ŝeby przekształcić naharską armię w prawdziwą siłę obronną. Księstwa wokół Naharu ostrzą sobie zęby na tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie juŜ poczyniliby postępy - zna pan reputację Iana jeśli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, Ŝe zwykli Ŝołnierze uwaŜają Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjoniści nawołują, Ŝeby ich wyrzucić, a pułki nie współpracują z nimi. Nie sądzę, Ŝeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoś poŜytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla nich, a takŜe dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywając kontrakt i wynosząc się stąd. - Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjście, obecność kogoś takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - oświadczyłem. - Tu musi chodzić o coś więcej, jeśli w ogóle angaŜuje się Dorsajów. Nic nie powiedział. - A co z tobą? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jesteś teŜ Dorsajem. - CzyŜby? - powiedział cicho do okna. Na naszej rodzinnej planecie mamy określenie na osoby pokroju Michaela. Nazywamy ich „zagubionymi Dorsajami”. Nazwy tej nie uŜywa się w stosunku do tych, którzy nie poświęcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy wybrali swoją drogę Ŝyciową, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaśnienia - porzucili ją. Jeśli chodzi o Michaela, wiedziałem, Ŝe ukończył Akademię z honorami, ale po promocji nagle wycofał się i opuścił planetę, nie wyjaśniając niczego, nawet rodzinie. - Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi mnie. Miejscowi nie zaliczają mnie, na ogół, do reszty kadry - uśmiechnął się z lekkim smutkiem - tyle Ŝe nie wyzywają mnie na pojedynki. - Rozumiem - powiedziałem. - Tak. - Spojrzał na mnie. - I poniewaŜ armia nadal podlega Księciu jako swojemu

najwyŜszemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliŜowane. To dlatego miałem kłopoty ze znalezieniem środka transportu, Ŝeby was odebrać. - Rozumiem - powtórzyłem. Miałem właśnie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi kabiny otworzyły się i weszła Amanda. - No i co, Corunna - powiedziała - moŜe dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem? Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem. Nie sądzę, Ŝeby zrobiła na nim wielkie wraŜenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych rzeczy. Ale sama jej obecność, nasuwająca myśl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu miła. - Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem. - Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mną Amanda. Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i dołączyłem do Padmy w części klubowej pojazdu. Wyglądał przez okno, patrząc na równiny leŜące między miastem a niewielką górą, od której Gebel Nahar wzięła swoją nazwę. Miasto leŜało na małym wzniesieniu na zachód od tej góry, otoczone przedmieściami i terenami uprawnymi. Za górą podobna do fortu rezydencja, jaką była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus naleŜał do pojazdów przystosowanych do latania na wysokości wierzchołków drzew, chociaŜ, oczywiście, w razie konieczności mógł wznieść się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowaliśmy się trzy tysiące metrów nad ziemią. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na mnie. - Wasza Amanda jest zdumiewająca jak na kogoś tak młodego - odezwał się, kiedy usiadłem naprzeciwko niego. - Powiedziała coś podobnego o panu - odparłem. Ale jeśli chodzi o nią, nie jest tak młoda, na jaką wygląda. - Wiem - uśmiechnął się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet pan wydaje mi się młody. Roześmiałem się. Moja młodość juŜ dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale prawdą jest, Ŝe nie byłem nawet w średnim wieku. - Michael powiedział mi, Ŝe w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go. - Tak. - Spochmurniał. - Czy nie to właśnie sprowadziło kogoś takiego, jak pan, do Gebel Nahar? W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie. - Sądziłem, Ŝe to Amanda jest od zadawania pytań powiedział. - Jest pan zaskoczony, Ŝe pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest połoŜone na uboczu. - To prawda. - Kiwnął głową. - Ale powody, które mnie tu sprowadzają, są sprawą Exotików. Co oznacza, Ŝe nie mogę o nich z panem dyskutować. - Ale wie pan o szykującej się tutaj rewolucji? - O, tak. - Siedział zupełnie rozluźniony, z rękami złoŜonymi na kolanach, jasnobrązowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To naleŜy do naturalnego biegu rzeczy na tym świecie. - Akurat na tym świecie? Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Oczywiście - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych światach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególności w Gebel Nahar, jest głównie

rezultatem lokalnych, cetańskich czynników. - Polityka wewnątrzplanetarna. - Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których Ŝadne nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejąć kontrolę nad Kolonią lub jej częścią. - Które z nich popierają rewolucjonistów? Przez chwilę wyglądał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było wyobraŜanie sobie, Ŝe mój dziwny wygląd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała równieŜ na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, Ŝe zaraz się przede mną otworzy. - Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju traktowania wszystkich jak... dzieci. - A ile pan ma lat? Uśmiechnął się. - DuŜo... coraz więcej. - W kaŜdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie niezwykła, jeśli sąsiednie kraje nie poprą którejś ze stron w czasie rewolucji. - Oczywiście - zgodził się. - W rzeczywistości, wszystkie maczają w tym palce, angaŜując się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zaczną się rzezie, kaŜdy będzie walczył z kaŜdym dla róŜnych celów. Pozostałe księstwa czekają na okazję do wkroczenia i zyskania czegoś dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa polityka i to nigdy nie jest proste. - Co zaognia tę sytuację? - William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych oczach. - William? - powtórzyłem. - William z Cety. - Racja - stwierdziłem, przypominając sobie. - Jest właścicielem całego tego świata, nieprawdaŜ? - Określenie „właściciel” nie jest ścisłe - powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę, podobnie jak nad wieloma innymi światami. Pod wieloma względami jest współczesnym przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymają się razem prowadząc z nim interesy. Jego wysiłki, Ŝeby ich rozbić i przejąć bezpośrednie rządy w Naharze, spełzły na niczym. Ma pewną władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom. - Więc to on stoi za rewolucją? - Tak. Stało się dla mnie jasne, Ŝe to właśnie zaangaŜowanie Williama sprowadziło Padmę do tego cichego zakątka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim, oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali bardzo powaŜnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi mających wpływ na bieg wydarzeń. - CóŜ, w kaŜdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na kontrakt Graemów. - Niezupełnie - odparł. - William, jak większość utalentowanych jednostek, zna korzyść z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpośrednio

lub pośrednio zatrudnia wielu najemników. Jeśli tutejsze wydarzenia pogorszą reputację Dorsaj i rynkową wartość jej Ŝołnierzy, przyniesie mu to korzyści. - Rozumiem... - zacząłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadźwięczał nagle, jakby od ostrego uderzenia. - Na podłogę! - krzyknąłem, odciągając Padmę od okna, obok którego siedział. Exotikowie mają pewną dobrą cechę - wierzą, Ŝe inni znają się na swojej robocie. Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekaliśmy... ale dźwięk nie powtórzył się. - Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszając się jednak z miejsca. - Kula. Prawdopodobnie z cięŜkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas. Proszę zostać na miejscu. Wstałem i pochylony, trzymając się blisko środka pojazdu, ruszyłem do kabiny pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne. - Kto to mógł być? - zapytałem Michaela. Potrząsnął głową. - Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub ktokolwiek. Rewolucjoniści albo, po prostu, ktoś, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoś, kto nie lubi Exotików... albo nawet ktoś, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiś pijany, nafaszerowany narkotykami lub macho. - ...który ma wojskową broń. - Właśnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy są uzbrojeni i większość, legalnie lub nie, ma wojskową broń. Skinął głową w stronę przedniej szyby. - Tak czy inaczej, jesteśmy prawie u celu - oznajmił. Wyjrzałem. Połączona ze sobą grupa budynków, stanowiąca siedzibę rządu, Gebel Nahar, ciągnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuŜ pod nami. W tropikalnym słońcu wyglądała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzących w dół stromego zbocza. Jedyna róŜnica polegała na tym, Ŝe kaŜdy taras kończył się murem; najniŜej połoŜone stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich cięŜkimi działami. Gebel Nahar, z pełną obsadą garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lądowym i panować nad okolicą aŜ po horyzont, przynajmniej po tej stronie góry. - Czy druga strona teŜ jest taka? - zapytałem. - To urwisko, ze stanowiskami cięŜkiej broni wyciętymi w skale i prowadzącymi do nich tunelami - wyjaśnił Michael. - Ranczerzy nie Ŝałowali kosztów, budując tę twierdzę. Taka jest mentalność Galisyjczyków. MoŜe któregoś dnia oni i ich rodziny będą musieli się tutaj schronić. Kilka minut później znaleźliśmy się na betonowej nawierzchni lądowiska. Nasza trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołączając do Padmy. Michael wyprowadził nas z pojazdu. Na zewnątrz panowała niezwykła cisza. - Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliśmy. Nasza dorsajska trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeśli to okaŜe się konieczne. Gdzieś spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoś krzyknął. Obejrzeliśmy się. Rozległ się odgłos biegnących stóp, a chwilę później pojawił się Ŝołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dysząc. - Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli... Czekaliśmy, aŜ odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu.

- Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starając się utrzymać postawę na baczność. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy! - Kiedy? - zapytał Michael. - Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednocześnie, z kaŜdego oddziału wystąpił jeden człowiek i powiedział, Ŝe nadszedł czas, by zdezerterować i pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami, wszystkim. Popatrzcie! Odwrócił się i pokazał ręką. Spojrzeliśmy. Parking znajdował się na piątym lub szóstym poziomie licząc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stąd widok na równiny, na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. WytęŜywszy wzrok zobaczyliśmy na samym horyzoncie - w takiej odległości, Ŝe nie było juŜ widać Ŝadnych szczegółów - drobne, sporadyczne błyski odbitego światła słonecznego. - Rozbili tam obóz; czekają na armię, która, według nich, ma nadejść z okolicznych księstw, Ŝeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję. - Wszyscy odeszli? - śołnierz spojrzał na Michaela. - Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteśmy teraz jedyną straŜą przyboczną Księcia. - Gdzie są dwaj dorsajscy dowódcy? - W swoich biurach, sir. - Muszę do nich natychmiast iść - oświadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami? - Pójdę - zdecydował Padma. Nasza piątka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierując się w stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliśmy nimi do szeregu pomieszczeń, których zewnętrzne ściany były całe ze szkła. Przez jedną z nich wyjrzeliśmy na równinę, gdzie obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. Znaleźliśmy Iana i Kensiego w jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojąc przed masywnym biurkiem, które z powodzeniem mogło słuŜyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób. Kiedy weszliśmy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle doświadczałem, spotykając tych dwóch. WraŜenie było wystarczająco silne, kiedy zbliŜałem się do jednego z nich, jednak gdy bliźniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się. Zawsze kładłem to na karb tego, Ŝe pomimo swojej postury - a obaj są wyŜsi ode mnie o głowę - są zbudowani tak proporcjonalnie, Ŝe prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy, dopóki nie porównało się ich do czegoś. Z pewnej odległości łatwo dojść do wniosku, Ŝe są nieco powyŜej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaściwej oceny - podchodzicie do nich wy lub ktoś, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliŜając się do nich, wymiar zmienia się w oczach. Jeśli to jesteście wy, wyraźnie uświadamiacie sobie tę zmianę, a jeśli jest to ktoś inny, wydaje się wam, Ŝe kurczycie się razem z tą osobą. Poczuć się nagle mniejszym w obecności innego człowieka to dziwne uczucie, jeśli jest to całkowicie subiektywne zjawisko. W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od razu, kiedy weszliśmy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leŜy w sąsiedztwie domu Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak juŜ wspomniałem, Amanda nie jest małą kobietą, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ściskać Kensiego, wyglądała na drobną i kruchą; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów. Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi. - Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu.

DuŜa ręka ścisnęła moją. Patrzył na mnie - tak róŜny, a zarazem tak podobny do swojego brata bliźniaka. Prawdę mówiąc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi ogromna róŜnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego światła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak Ŝe Kensie promieniował ciepłem dwa razy mocniej niŜ przeciętny człowiek. Ciemność i światło. Noc i dzień. Brat i brat. A jednak była między nimi bliskość, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u dwóch innych istot ludzkich. - Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, Ŝeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał mnie Ian. - Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został ściśle określony. Przydam się tutaj? - Tak - powiedział Ian. - Powinniśmy porozmawiać. Jeszcze minutę... Przywitał się z Amandą i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy KsiąŜę nas przyjmie. Michael wyszedł z Ŝołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglądało na to, Ŝe obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku słuŜących i sam KsiąŜę stanowili wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie licząc osób w tym pokoju. Wały obronne zaprojektowano tak, Ŝe mogła ich, w razie konieczności, bronić garstka ludzi; ale my mieliśmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraźniej wyszkolonych tylko w maszerowaniu. Zostawiliśmy Kensiego z Amandą i Padmą. Ian zaprowadził mnie do sąsiedniego gabinetu, wskazał mi ręką fotel i sam teŜ usiadł. - Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczął. - Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z Cety. Jestem dowódcą Czerwonej Eskadry pod komendą Hendrika Galta. Pomijając fakt, Ŝe Galt, jak kaŜdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie robią. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta. - To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski światła. Ręce miał oparte o poręcze fotela, a potęŜne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało się wyraźną samotność, a zarazem nieugiętość. W chwilach fizycznego zagroŜenia większość nie-Dorsajów odczuwa spokój, mając obok siebie Dorsaja, jak gdyby sądzili, Ŝe kaŜdy z nas będzie wiedział, co robić. MoŜe to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, Ŝe w taki sam sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większość Dorsajów, których znałem, reagowała na obecność Iana. Ale nie wszyscy. Z pewnością nie Kensie. Ani, jeśli się nad tym zastanowić, Ŝaden z Graemów. KaŜdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezaleŜnym. Nawet Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko Ŝe Ian miał ją spotęgowaną. - Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazując głową na niemal niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszą na nas albo zaczną walczyć między sobą. To oznacza, Ŝe moŜemy spodziewać się ataku za dwa dni. - Chyba Ŝe...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieś „chyba Ŝe” - powiedziałem. - Chyba Ŝe Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjście z sytuacji - stwierdził. - Jak na razie nie ma Ŝadnego. Naszą jedyną nadzieją jest to, Ŝe znajdzie w kontrakcie lub w obecnym połoŜeniu coś, co my przeoczyliśmy. Napijesz się czegoś?

- Dzięki. Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobrązowym płynem i przyniósł je. Usiadł, podając mi jedną. Pociągnąłem łyk jej szczypiącej zawartości. - Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteś tutaj dobrze zaopatrzony. Skinął głową. Wypiliśmy. - Czy jest coś, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem. - Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru. - Dlaczego potrzebowaliście aŜ Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem. - William. Znasz go oczywiście. Co wiesz o tutejszej sytuacji? Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy. - Tylko tyle? - spytał. - Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, Ŝebym przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróŜy miałem pełne ręce roboty. TakŜe ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiśmy wiele. - William... - zaczął, odstawiając szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - CóŜ, to moja wina, a nie Kensiego, Ŝe wplątaliśmy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem, zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem dość daleko. - Jeśli są rzeczy, które rząd naharski ukrył przed tobą w trakcie omawiania kontraktu, masz prawo od razu się wycofać. - Racja, kontrakt moŜna zakwestionować - zgodził się Ian. Uśmiechnął się. Wiem, Ŝe są osoby, które uwaŜają, Ŝe on nigdy się nie uśmiecha; to nonsens, ale jego uśmiech jest taki jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znaleźliśmy się w pułapce; to sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do tego, Ŝe cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeŜyjemy - zszargamy reputację naszej planety. Zmarszczyłem czoło. - Jak to moŜliwe? Jak mogliście dać się tak złapać? - Po części - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił ją - dlatego, Ŝe, jak zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po części dlatego, iŜ nie zorientowałem się, podobnie jak Kensie, Ŝe zawieramy raczej trójstronną niŜ dwustronną umowę. - Nie rozumiem. - Sytuacja w Naharze - wyjaśnił - jest niepewna. Mam na myśli ranczerów, pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który moŜe istnieć tylko w niemal pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczające ich pastwiska powstały jakieś pięćdziesiąt cetańskich lat temu. Następnie sąsiednie kraje rozbudowały się i uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i wielkich indywidualnych posiadłości okazał się niepraktyczny. Oczywiście, pierwsi osadnicy, gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego początku - dlatego zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy. Uśmiech powrócił na jego twarz. - Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opóźnić to, co nieuniknione - powiedział. - Niedawno najwyraźniej postanowili dojść do porozumienia. - Wejść w układ z bardziej nowoczesnymi sąsiadami, czy tak? - wtrąciłem. - W istocie, ułoŜyć się z resztą Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach William. - A zatem, jeśli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli -

stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, Ŝeby uniewaŜnić kontrakt. Nie widzę problemu. - Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. - Ranczerzy dali mu do zrozumienia, Ŝe moŜe mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było oczywiste, Ŝe i tak w końcu ją utracą, jeśli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoś innego - jeśli spełni ich warunki. - A co chcieli otrzymać w zamian? - Gwarancję, Ŝe zachowają swój styl Ŝycia i miniaturową kulturę, którą tutaj stworzyli. Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi. - Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić? - Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali Williamowi do zrozumienia, Ŝe jeśli otrzymają to, czego chcą, przestaną zwalczać jego próby przejęcia Naharu pod bezpośrednią kontrolę. Jemu pozostawili rozwiązanie kwestii, jak spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie moŜemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst do zerwania umowy. Napiłem się ze szklaneczki. - To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się, mogąc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wcześniej mówiłeś, wydawało mi się, Ŝe próbował jednocześnie uzyskać coś od Dorsajów. Co mu przyjdzie z tego, Ŝe będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaŜ? A jeśli nawet będziecie musieli wziąć poŜyczkę z dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie wyjaśniłeś jeszcze, o co chodzi z tą pułapką, nie dotyczącą kontraktu, lecz honoru Dorsajów. Ian skinął głową. - William zajął się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, Ŝeby Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-Dorsajami, Ŝeby przejąć kontrolę nad sytuacją i zaprowadzić porządek w Naharze. - Rozumiem - powiedziałem. - Następnie przystąpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniści uzyskaliby ograniczoną reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolą, oczywiście a ranczerzy zrezygnowaliby z wyłącznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje rancza, jako zarządcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłą przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztą tego świata i sporymi obszarami innych światów. - A zatem - powiedziałem w zamyśleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, Ŝe jego Ŝołnierze mogą dokonać rzeczy, których nie potrafią zrobić Dorsajowie? - Właśnie - potwierdził Ian. - śądamy swojej zapłaty tylko dlatego, Ŝe niewielu jest Ŝołnierzy takich jak my. Jeśli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i środkach - trzeba wynająć Dorsajów. Tak jest obecnie. Ale jeśli okaŜe się, Ŝe inni potrafią wykonać to samo zadanie równie dobrze lub lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zaczną głodować. - Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyśmy to naprawić. - Sprawy zaszły duŜo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, Ŝeby opanować inne światy. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi Ŝołnierze znaleźli się

w jednym obozie. Ale jeśli Williamowi uda się obniŜyć cenę, która pozwala Dorsajom na zachowanie wolności i niezaleŜności, moŜe zaoferować nam lepszy Ŝołd - ostatnią deskę ratunku i nie będziemy mieli innego wyjścia, jak przyjąć go. - Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezaleŜnie od kosztów. - Obawiam się, Ŝe nie - odpowiedział. - Wygląda na to, Ŝe nie moŜemy sobie pozwolić na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak źle i tak niedobrze jesteśmy w potrzasku, o ile Amanda nie znajdzie jakiegoś wyjścia... W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy, i pojawiła się w nich Amanda. - Zdaje się, Ŝe właśnie przybyli miejscowi dostojnicy, podający się za gubernatorów... - Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy świadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójść i porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian? - Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczyliśmy ich, Ŝe nie jesteśmy na kaŜde skinienie. Przekonasz się, Ŝe to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osiągniesz. - W porządku. - Odchodząc zapytała jeszcze: - Czy Padma moŜe iść z nami? - Naradź się z Kensiem. Ja uwaŜam, Ŝe akurat teraz lepiej nie draŜnić gubernatorów, zabierając go ze sobą. - Dobrze - powiedziała. - Kensie teŜ tak sądzi, ale stwierdził, Ŝe powinnam zapytać ciebie. Wyszła. - Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem. - Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci coś pokazać. WaŜne jest, Ŝebyś dokładnie poznał tutejszą sytuację. Jeśli Kensie i ja zostaniemy stąd wyrzuceni, Amanda będzie miała tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę moŜesz tu zostać. - JuŜ mówiłem, Ŝe mogę. - Świetnie. Chodźmy więc. Chciałem, Ŝebyś poznał Księcia Naharu, ale czekałem na wiadomość od Michaela, czy KsiąŜę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłuŜej zwlekać. Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan. - Czy on, mam na myśli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami? Ian wyprowadził mnie z pokoju. - Nie, jeśli jest powaŜna sprawa do omówienia. Formalnie KsiąŜę ma władzę nad wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem gubernatorów. Oni go wybierają i w rzeczywistości sprawują tu władzę. Opuściliśmy rząd biur i ponownie ruszyliśmy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie wsiadaliśmy do wind i raz przejechaliśmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego końcu Ian otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do kancelarii mieszczącej się na wprost budynków koszar. śołnierz siedzący za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a moŜe tylko na widok Iana. - Sir! - odezwał się po hiszpańsku. - Rozkazałem panu de Sandoval, Ŝeby dowiedział się, czy KsiąŜę przyjmie kapitana El Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz? - Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z Księciem... - Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci? - Tak, sir. W kaŜdej chwili. MoŜe panowie zaczekają w gabinecie kapelmistrza?

- Tak - powiedział Ian. Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geście, wskazując nam drogę obok swojego biurka do duŜego pokoju, bardzo czystego, ale zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszącymi na wszystkich ścianach. Większości z nich nigdy nie widziałem, chociaŜ naleŜały do instrumentów strunowych lub dętych. Był wśród nich jeden, który wyglądał jak szkocka kobza. Miał tylko jedną basową piszczałkę o długości około siedemdziesięciu centymetrów i drugą mniejszą o połowę. Inny przypominał róg z klawiszami, ale w duŜej części opleciony czerwonym sznurkiem kończącym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuŜ ścian, przyglądając się instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krześle i patrzył na mnie. Wróciłem do niekompletnej kobzy. - Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana. - Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywiście, potrafię trochę się tym posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy. Lepiej poproś Michaela, jeśli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze. Odwróciłem się od ściany i usiadłem. - Co o tym myślisz? - zapytał Ian. Rozglądałem się po gabinecie. Zerknąłem na niego i zauwaŜyłem zaciekawione spojrzenie. - To... dziwne - powiedziałem. Pokój rzeczywiście był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urządziliby biuro. Ale tak jak Dorsajowie rozpoznają się po subtelnych cechach, tak istnieją drobne znaki w gabinecie kaŜdego Ŝołnierza pochodzącego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć, podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta spostrzegawczość nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie kaŜdy oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właściciel gabinetu to takŜe doświadczony Ŝołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niŜ wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna. Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wątpienia był miejscem pracy Dorsaja. Jednocześnie róŜnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od razu uderzyło. RóŜnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na ścianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porządek i woli nie mieć broni na widoku. - Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem. Ian skinął głową. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił zawiesić na jednej ze ścian transparent mówiący, Ŝe nie zamierza brać do rąk Ŝadnej broni, nie mógłby wyraźniej odkryć się przed łanem i przede mną. - Zdaje się, Ŝe to jego problem - zauwaŜyłem. Ciekawe, co się wydarzyło? - To, oczywiście, jego sprawa - stwierdził Ian. - Tak - zgodziłem się. Ale odkrycie zabolało mnie... poniewaŜ nagle uświadomiłem sobie, co wyczułem w Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustający ból; a znając kogoś od dzieciństwa, nie moŜna nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie. Ordynans wsadził głowę do pokoju. - Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę.

- Dziękuję - odparł Ian. Chwilę później wszedł Michael. - Przykro mi, Ŝe to tak długo trwało... - zaczął. - Wszystko w porządku - przerwał mu Ian. - KsiąŜę kazał ci czekać, zanim cię przyjął, prawda? - Tak, sir. - CóŜ, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana? - Tak, sir. Jesteście obaj mile widziani. - Dobrze. Ian wstał i ja równieŜ. Wyszliśmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu. - Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformował go Ian na odchodnym. - MoŜe będzie chciała z tobą później porozmawiać. Bądź pod ręką. - Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za to, Ŝe mój ordynans usprawiedliwiał moją nieobecność, kiedy przyszliście... - spojrzał na ordynansa, który wyglądał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, Ŝeby... - Wszystko w porządku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłbyś wyjątkiem wśród Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić. - A jednak... - nie poddawał się Michael. - A jednak - powiedział Ian. - Wiem, Ŝe są tylko muzykami. MoŜe akurat teraz są Ŝołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuję cudów. - CóŜ - ustąpił Michael. - Dziękuję, komendancie. - Nie ma za co. Wyszliśmy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind. - Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy pułki odeszły? - zapytałem, gdy szliśmy. - Wszyscy - odparł Ian. - I nikt więcej nie został? Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku. - Musisz pamiętać - powiedział - Ŝe Michael jest przecieŜ absolwentem Akademii. Przeszliśmy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znaleźliśmy się przed masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknął dzwonka po prawej stronie i powiedział po hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na wizytę u Księcia. Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna część drzwi otworzyła się, ukazując kolejnego z muzyków Michaela. - Proszę wejść, panowie - zaprosił nas. - Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia? - Odszedł, sir. Podobnie jak większość słuŜących. - Rozumiem. Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było duŜym holem zapełnionym ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadził nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, równieŜ bez okien, aŜ dotarliśmy do trzeciego pokoju, tym razem z oknami na całej długości jednej ze ścian i tym samym, niezmiennym widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierając się laską ze srebrną główką, stał chudy jak patyk stary męŜczyzna, ubrany na czarno. śołnierz zniknął z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca.

- KsiąŜę - powiedział, w dalszym ciągu po hiszpańsku - czy mogę przedstawić panu kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia Naharu, Maciasa Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente. - Witam, kapitanie El Man - powiedział KsiąŜę. Mówił poprawniejszym i bardziej archaicznym hiszpańskim niŜ inni Naharowie, których spotkałem do tej pory, a jego słaby głos musiał być niegdyś wspaniałym basem. - Usiądziemy teraz, jeśli pozwolicie. W moim wieku stanie jest męczące. Spoczęliśmy w... bardziej podobnych do tronów cięŜkich, zbyt miękkich fotelach z masywnymi, wyściełanymi poręczami. - Kapitan El Man - zaczął Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził się przywieźć tutaj Amandę Morgan, Ŝeby omówiła obecną sytuację z gubernatorami. Właśnie teraz z nimi rozmawia. - Chyba wcześniej nie spotkałem Amandy Morgan... KsiąŜę zawahał się - Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna. - Chciałbym ją poznać. - Ona równieŜ pragnie spotkać się z panem. - MoŜe dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację, ale przypuszczam, Ŝe większość z moich słuŜących odeszła. - Właśnie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian. - Niech sobie idą - oświadczył KsiąŜę. - Ani im, ani pułkom, które zdezerterowały, nie pozwolę do mnie wrócić. - Jeśli KsiąŜę wybaczy - wtrącił Ian - nie znamy jeszcze powodów odejścia. MoŜe usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałość. - Nie potrafię domyślić się Ŝadnego. - KsiąŜę miał osłabiony z powodu wieku głos, ale trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze. - Ale jeśli pan sądzi, Ŝe istnieje jakaś przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osądem. - Będziemy wdzięczni - powiedział Ian. - Jest pan bardzo wyrozumiały. - KsiąŜę spojrzał na mnie. W jego tonie zabrzmiała nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci dezerterzy - pokazał palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywających siebie rewolucjonistami zagrozili, Ŝe opanują Gebel Nahar. Jeśli ośmielą się przyjść tutaj, ja i kilku wiernych sług stawimy opór. AŜ do śmierci! - Gubernatorzy... - zaczął Ian. - Gubernatorzy nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie! - KsiąŜę zwrócił się do niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Księcia. Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechświecie nie ma władzy, Ŝeby mi go odebrać. Dopóki Ŝyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy zabierze mnie śmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy się nie poddam! Nigdy nie pójdę na kompromis! Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaŜ słowa się zmieniały, ich sens pozostawał taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rządów w Naharze. Gdyby był słabo poinformowany albo nieświadomy konsekwencji tego, co mówi, łatwiej byłoby puścić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraźniej słabe było tylko jego chude, stare ciało, umysł natomiast jasny i w pełni świadomy sytuacji. Głosił po prostu z niewzruszoną determinacją, Ŝe nigdy nie podda się, na przekór rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom. Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swoją postawę; po kilku minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam odejść.

- Znasz więc część naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy znowu znaleźliśmy się sami, wracając do jego biura. Kawałek drogi przeszliśmy w milczeniu. - Część tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w róŜnicy między naszym pojęciem honoru a ich. - I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas honor jest kwestią obowiązku jednostki wobec samej siebie i wobec społeczności... i wreszcie całej ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowiązek tylko wobec własnej duszy. Roześmiałem się mimo woli. - Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to ująłeś. Czy czytałeś kiedyś dzieło Calderona o burmistrzu Zalamei? - Nie sądzę. Calderon? - Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański. Napisał poemat pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”. Wyrecytowałem mu strofę, którą nasunął mi na myśl. „Al Rey la hacienda y la vida Se ha de dar; pero el honor Es patrimonio del alma Y el alma soló es de Dios.” - „Mienie i Ŝycie zawdzięczamy Królowi - mruknął Ian - ale honor jest majątkiem duszy, a dusza naleŜy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myśli. Zacząłem coś mówić, ale doszedłem do wniosku, Ŝe to za duŜy wysiłek. Czułem, Ŝe Ian zerka na mnie, kiedy szliśmy. - Kiedy jadłeś ostatnio? - zapytał. - Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny. - Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zwaŜywszy na drogę, jaką pokonałeś tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę jednego z ludzi Michaela, Ŝeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóŜ się spać. Wytłumaczę cię przed Księciem, jeśli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem. - Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję. Kiedy juŜ przyznałem się do zmęczenia, z trudnością przychodziło mi nawet myślenie. Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo zapominają o konsekwencjach faktu, Ŝe niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z odległością pokonywaną jednym przejściem fazowym - poza pewną bezpieczną granicą lat świetlnych. Przekroczyliśmy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich sześciu przejść fazowych w drodze na Cetę. Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak odległym od miejsca przeznaczenia, Ŝe nie moŜna rozpoznać Ŝadnych gwiazdozbiorów pomagających w nawigacji. Chodzi o fakt, Ŝe nawet jeśli wyjdzie się w znanej części kosmosu, duŜy błąd wymaga ogromnej ilości nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. WaŜne jest, by znaleźć się w takim punkcie, gdzie błąd podczas następnego przejścia fazowego nie nałoŜy się na poprzednie, co grozi zgubieniem się. Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między obliczeniami. Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aŜ do tego momentu, dzięki adrenalinie wydzielającej się w krytycznych sytuacjach. Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery, stwierdziłem, Ŝe nie pragnę niczego innego, jak tylko paść na ogromne łoŜe w sypialni.

Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał się z trzech pokoi i łazienki. Miał ścianę ze szkła wychodzącą na równiny. Pewną róŜnicę stanowiły umieszczone w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnący na całej długości piętra. Wysokie rośliny w wazonach dzieliły go na półprywatne części naleŜące do poszczególnych apartamentów i słuŜyły jako parawany. Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknąłem na klucz drzwi do holu i na balkon, po czym zasnąłem. Było juŜ ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na skraju łóŜka, zanim jeszcze przekonałem się, Ŝe obudził mnie dźwięk dzwonka do drzwi mojego apartamentu. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz komunikatora. - Tak? - zapytałem. - Kto tam? - Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejść? Dotknąłem przycisku otwierającego drzwi. Uchyliły się, wpuszczając z korytarza do mrocznego pomieszczenia wąską smugę światła, widoczną z sypialni. Wstałem i ruszyłem do salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim. - O co chodzi? - zapytałem. - Zepsuł się system wentylacyjny na tym piętrze poinformował mnie. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, Ŝe powietrze w mieszkaniu jest zupełnie nieruchome... nieruchome, ciepłe i cięŜkie. Najwyraźniej Gebel Nahar zaprojektowano tak, Ŝe Ŝaden powiew nie dopływał do niej z zewnątrz. - Chciałem sprawdzić kwatery na tym piętrze - wyjaśnił Michael. - Wewnętrzne drzwi nie są tak szczelne, Ŝeby się pan udusił, ale oddychanie moŜe być utrudnione. MoŜe do rana zlokalizujemy usterkę i naprawimy ją. Wszystko to dzieje się dlatego, Ŝe część słuŜby odeszła razem z armią. Proponuję otworzyć drzwi balkonowe, sir. Ruszył przez pokój w stronę balkonu. - Dziękuję - powiedziałem. - Jak wygląda sprawa ze słuŜbą? Sympatyzują z rewolucjonistami? - Niekoniecznie. - Otworzył drzwi, wpuszczając chłodne nocne powietrze. - Po prostu nie chcą, Ŝeby im podcięto gardła, kiedy armia się tutaj wedrze. - Rozumiem - mruknąłem. - Tak. - Wrócił na środek salonu. - Która godzina? - spytałem. - Spałem jak po narkotykach. - Niedługo północ. Usiadłem w jednym z foteli w nie oświetlonym salonie. Blask zewnętrznych lamp rozmieszczonych co dziesięć metrów wzdłuŜ zewnętrznej krawędzi balkonu wpadał przez oszkloną ścianę i odrobinę rozświetlał pokój. - Usiądź na chwilę - zaproponowałem. - Powiedz mi, jak minęło spotkanie z Księciem dzisiaj wieczorem? Zajął fotel naprzeciwko mnie. - Powinienem wkrótce wracać - powiedział. - Obecnie jestem jedynym dyŜurnym oficerem. A... spotkanie z Księciem wypadło bardzo miło. Był tak zajęty nadskakiwaniem Amandzie, Ŝe niemal zapomniał o urąganiu dezerterom. - Wiesz, jak poszło Amandzie z gubernatorami? Raczej wyczułem, niŜ zobaczyłem w ciemnościach, Ŝe wzrusza ramionami. - Niewiele moŜna było z nimi zdziałać - powiedział. Mówili, Ŝe są zmartwieni dezercją pułków i domagali się zapewnienia, Ŝe Ian i Kensie poradzą sobie z sytuacją.

Rzeczywiście, to wszystko było zaplanowane. - Potem odjechali? - Zgadza się. Poprosili o gwarancję bezpieczeństwa dla Księcia. Zarówno Ian, jak i Kensie powiedzieli im, Ŝe nie ma czegoś takiego jak gwarancja. Ale, oczywiście będziemy chronili Księcia za pomocą środków, jakimi dysponujemy. I wtedy odjechali. - Wygląda na to - stwierdziłem - Ŝe Amanda mogła sobie oszczędzić czasu i sił. - Nie. Twierdzi, Ŝe chciała ich wybadać. - Pochylił się do przodu. - Ma o czym pisać do domu. Myślę, Ŝe jeŜeli ktokolwiek jest w stanie znaleźć rozwiązanie, to tylko ona. Sama mówi, Ŝe z całą pewnością istnieje jakieś wyjście... tyle Ŝe znalezienie go w ciągu następnych dwudziestu czterech lub trzydziestu sześciu godzin to zbyt wielkie wymaganie. - Czy wypytała ciebie o tych ludzi? Zdaje się, Ŝe jesteś tutaj jedynym, który ich dobrze zna. - Rozmawiała ze mną podczas lotu. Powiedziałem jej, Ŝe będę pod ręką, w razie gdyby mnie potrzebowała. Do tej pory jednak większość czasu spędziła z łanem lub Padmą. - Rozumiem - powiedziałem. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? MoŜe chciałbyś, Ŝebym cię zluzował jako oficer dyŜurny? - Ian mówi, Ŝe musi pan odpocząć. Będzie pana jutro potrzebował. Całkiem dobrze sobie radzę z moimi obowiązkami. - Ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. - Dobranoc. - Dobranoc - odpowiedziałem. Wyszedł, a kiedy drzwi otworzyły się, a potem zatrzasnęły za nim, smuga światła przesunęła się szybko po wykładzinie w salonie i zniknęła. Zostałem w fotelu w salonie, ciesząc się łagodnym, nocnym wietrzykiem wpadającym przez uchylone drzwi. MoŜe nawet zdrzemnąłem się. W kaŜdym razie ocknąłem się nagle na dźwięk głosów dobiegających z balkonu. Nie na mojej części, lecz przylegającej do niej, na lewo od okna sypialni. - ...tak - mówił jakiś głos. Myślałem o Ianie i przez sekundę wydawało mi się, Ŝe to jego głos. Ale to był Kensie. Mieli identyczne głosy; róŜnili się jedynie charakterem. - Nie wiem... - to Amanda odpowiadająca zmartwionym tonem. - Czas szybko mija - powiedział Kensie. - Spójrz na nas. Dopiero wczoraj chodziliśmy razem do szkoły. - Wiem - odparła - uwaŜasz, Ŝe czas juŜ się ustatkować. Ale ja chyba nigdy tego nie zrobię. - Jak moŜesz być tego pewna? - Oczywiście, Ŝe nie jestem pewna. - Jej głos zmienił się, jak gdyby odeszła kawałek od niego. Niespodziewanie wyobraziłem sobie Kensiego, jak stoi przy drzwiach balkonowych, przez które oboje właśnie wyszli; i ją, jak podchodzi do balustrady i stoi teraz plecami do niego, spoglądając w noc, na zalaną światłem gwiazd równinę. - Wiec mogłabyś rozwaŜyć pomysł załoŜenia rodziny. - Nie - odpowiedziała. - Wiem, Ŝe nie chcę tego. Jej głos zmienił się znowu. Chyba wróciła do niego. - MoŜe ścigają mnie duchy, Kensie. MoŜe to duch pierwszej Amandy sprawia, Ŝe zwyczajne rzeczy nie są dla mnie. - Ona była zamęŜna... trzykrotnie. - Ale jej męŜowie nie byli dla niej waŜni. Wiem, Ŝe ich kochała. Czytałam jej listy i to, co napisały o niej dzieci, kiedy dorosły. Ale naprawdę naleŜała do wszystkich, a nie tylko do swoich męŜów i dzieci. Nie rozumiesz? Myślę, Ŝe mnie równieŜ to czeka. Nic nie odpowiedział. Po dłuŜszej chwili odezwała się znowu, znacznie cichszym i

zmienionym tonem. - Kensie! Czy to takie waŜne? - Na to wygląda. - Jego głos brzmiał lekko, ale słowa wypowiadał jakby wolniej. - Ale to było dziecinne zadurzenie. Tylko złudzenie z obu stron. Od tamtego czasu dorośliśmy. Zmieniłeś się. Ja się zmieniłam. - Tak. - Nie potrzebujesz mnie. Kensie, nie potrzebujesz mnie... - mówiła cichym głosem. - Wszyscy cię kochają. - Mógłbym się potargować? - Starał się zachować humor. - Wszystkich w zamian za ciebie? - Kensie, przestań! - Prosisz o zbyt wiele - powiedział i tym razem w jego głosie nie było wesołości, ale w dalszym ciągu nie robił jej wyrzutów. - Prawdopodobnie łatwiej przyszłoby mi przestać oddychać. Zapadła cisza. - Dlaczego nie moŜesz zrozumieć? Nie mam innego wyboru - tłumaczyła. - Podobnie jak ty. Oboje jesteśmy, jacy jesteśmy, przywiązani do swoich ról. - Tak - potwierdził. Tym razem cisza trwała dłuŜej, ale Ŝadne z nich nie poruszyło się. Do tego czasu mój słuch wyczulił się na tak delikatne dźwięki jak oddech wróbla. Przez cały czas stali w pewnej odległości od siebie. - Tak - powtórzył... i tym razem było to przeciągłe „tak”, zmęczone „tak”. - śycie idzie naprzód, a my wszyscy razem z nim, czy nam się to podoba, czy teŜ nie. Podeszła do niego. Usłyszałem jej kroki na betonowej posadzce balkonu. - Jesteś wyczerpany - powiedziała. - Ty i Ian. Odpocznij przed jutrzejszym dniem. Rzeczy wyglądają inaczej w świetle dziennym. - To się czasami zdarza.. - Wróciło mu poczucie humoru, ale krył się za tym wysiłek. - Nie znaczy to, Ŝe wierzę w to teraz, w tym wypadku. Wrócili do środka. Siedziałem w fotelu, zupełnie rozbudzony. W Ŝaden sposób nie mogłem wstać i odejść, tak Ŝeby się nie zorientowali. Mieli równie dobry słuch, jak ja, i podobnie jak ja byli wyszkoleni, by zawsze zachowywać czujność. Ale ta świadomość wcale mi nie pomogła. Miałem przykre uczucie, Ŝe podsłuchiwałem, chociaŜ nie powinienem. Nie było teraz sensu się ruszać. Siedziałem na swoim miejscu, starając się przemówić sobie do rozsądku i zapanować nad niesmakiem. Byłem tak zajęty własnymi odczuciami, Ŝe przynajmniej raz nie zwracałem uwagi na odgłosy wokół mnie; pierwszym ostrzeŜeniem okazał się drobny hałas przy moich drzwiach balkonowych; podniosłem wzrok i zobaczyłem ciemną kobiecą sylwetkę. - Słyszałeś wszystko - dotarł do mnie głos Amandy. Nie było sensu zaprzeczać. - Tak - przyznałem się. Nadal stała w drzwiach. - Akurat siedziałem tutaj, kiedy wyszliście na balkon wyjaśniłem. - Nie mogłem zamknąć drzwi ani odejść. - W porządku - weszła do środka. - Nie, nie zapalaj światła. Opuściłem rękę, nie dotykając przycisku na poręczy fotela. W świetle wpadającym od strony balkonu Amanda widziała mnie lepiej, niŜ ja ją. Usiadła w fotelu, który wcześniej

zajmował Michael. - Postanowiłam, Ŝe wstąpię i zobaczę, czy dobrze śpisz - powiedziała. - Ian planuje dla ciebie na jutro duŜo pracy. Ale chyba miałam nadzieję, Ŝe nie będziesz spał. Mimo ciemności sygnały były wyraźnie czytelne. Stałem się czujny. - Nie chciałbym się wtrącać - powiedziałem. - Jeśli wyciągam cię na rozmowę, czy to znaczy, Ŝe się wtrącasz? - W jej głosie usłyszałem ten sam co u Kensiego lekki ton, maskujący ból. - To ja mam zamiar być intruzem... narzucać ci się ze swoimi problemami. - To wcale nie jest narzucanie się - zaoponowałem. - Miałam nadzieję, Ŝe tak to odbierzesz - przyznała. Dziwnie słuchało się głosu ukrytej w ciemnościach postaci, mówiącej tak zwyczajnym tonem. - Nie zawracałabym ci głowy, ale muszę teraz skupić się na tym, po co tutaj przyjechałam, i odsunąć na bok sprawy osobiste. Umilkła. - Nie masz nic przeciwko ludziom, którzy się przed tobą wyŜalają? - zapytała. - Nie - odparłem. - Czułam, Ŝe nie będziesz miał. DuŜo myślisz o Else? - Kiedy nie mam nic innego na głowie. - Szkoda, Ŝe jej nie znałam. - Warto było. - Tak. Kłopot z tym, Ŝe często się nie znamy, albo poznajemy za późno. - Zrobiła przerwę. - Po tym, co usłyszałeś, myślisz pewnie, Ŝe mówię o Kensiem. - A nie jest tak? - Nie. Kensie i Ian, wszyscy Graemowie, są nam, Morganom, tak bliscy, Ŝe równie dobrze moglibyśmy być spokrewnieni. Zwykle nikt nie zakochuje się w krewnych. Nie przypuszcza się, Ŝe coś takiego moŜe nastąpić, przynajmniej, kiedy się jest młodym. W marzeniach osoba, w której się zakochujemy, jest obca i podniecająca - to ktoś z daleka, z odległości pięćdziesięciu lat świetlnych. - Nic o tym nie wiem - stwierdziłem. - Else była moją sąsiadką i chyba dorastałem zakochany w niej. - Przepraszam. - Jej sylwetka przesunęła się nieco w mroku. - Mówię teraz o sobie. Ale wiem, co masz na myśli. Kiedy byłam młodsza, w przebłyskach rozsądku zakładałam, Ŝe któregoś dnia pobiorę się z Kensiem. Musiałoby być ze mną coś nie w porządku, gdybym nie chciała kogoś takiego jak on. - A jest z tobą coś nie w porządku? - zapytałem. - Tak - powiedziała. - O to chodzi. Dorosłam i na tym polega kłopot. - Wszyscy dorastają. - Nie miałam na myśli fizycznej dorosłości. Chodzi mi o to, Ŝe dojrzałam. My, Morganowie, Ŝyjemy długo i sądzę, Ŝe dojrzewamy wolniej niŜ inni. Ale wiesz, jak to jest z młodymi - ludźmi i zwierzętami. Miałeś kiedyś w dzieciństwie dzikie zwierzę? - Kilka - odparłem. - Więc rozumiesz, o czym mówię. Młode dzikie zwierzę jest przymilne i łagodne, ale kiedy dorasta, zaczyna znienacka atakować i gryźć. Ludzie mówią, Ŝe to odzywa się jego dzika natura. Ale to nieprawda. My zmieniamy się dokładnie w taki sam sposób. Kiedy młody człowiek dorasta, staje się świadomy siebie, swoich potrzeb i pragnień, własnych nastrojów. Nadchodzi wtedy dzień, kiedy ktoś próbuje się z nim bawić, a on nie jest w nastroju do zabawy i mówi: „Zostaw mnie! To, czego ja chcę jest równie waŜne, jak to, czego ty chcesz!” I nagle czasy, kiedy był młody i przymilny, kończą się na zawsze.

- Oczywiście - zgodziłem się. - To przydarza się wszystkim. - Ale nam przydarza się to za późno - oświadczyła. Czy teŜ raczej zaczynamy Ŝycie zbyt wcześnie. Na Dorsaj w wieku siedemnastu lat musimy juŜ usamodzielnić się i pracować jak starsi, u nas lub na innej planecie. Nagle wchodzimy w dorosłe Ŝycie. Nie ma czasu, Ŝeby dokonać oceny, by uświadomić sobie, co to znaczy być dorosłym. Nie zdajemy sobie sprawy, Ŝe juŜ nie jesteśmy szczeniakami, dopóki któregoś dnia nie ugryziemy kogoś lub nie zranimy nieoczekiwanie. I wtedy przekonujemy się o zmianie, jaka w nas zaszła... i Ŝe inni teŜ juŜ nie są tacy sami. Ale jest dla nas za późno, by przystosować się do zmian w innym człowieku, poniewaŜ sami je w sobie dostrzegamy. Zamilkła. Siedziałem bez słowa, czekając. Z mojego doświadczenia w tego rodzaju sprawach wiedziałem, Ŝe nie muszę nic mówić. Teraz ona sama będzie podtrzymywała rozmowę. - Kiedy tutaj przyszłam i stwierdziłam, Ŝe kłopot polega na tym, Ŝe nie zna się drugiego człowieka lub poznaje się go zbyt późno, nie miałam na myśli Kensiego. Mówiłam o Ianie. - O Ianie? - powtórzyłem, poniewaŜ umilkła znowu i tym razem wyczułem instynktownie, Ŝe potrzebuje pomocy. - Tak - potwierdziła. - Kiedy byłam młoda, nie rozumiałam Iana. Teraz rozumiem. Wtedy myślałam, Ŝe nic go nie obchodzi... Ŝe jest twardy i nieprzenikniony. Ale to nie tak. Wszystko, co moŜna dostrzec w Kensiem, jest równieŜ w Ianie, tylko Ŝe trudno zauwaŜalne. Teraz wiem. I jest juŜ za późno. - Za późno? - zapytałem. - Nie jest Ŝonaty, nieprawdaŜ? - śonaty? Jeszcze nie. Ale nic nie wiesz? Spójrz na zdjęcie na jego biurku. Ona ma na imię Leah. Mieszka na Ziemi. Poznał ją, kiedy tam był cztery lata temu. Nie to jednak miałam na myśli, kiedy mówiłam, Ŝe jest za późno. Chodziło mi o to, Ŝe jest za późno dla mnie. To, co powiedziałam Kensiemu, to prawda. CiąŜy na mnie fatum pierwszej Amandy. Urodziłam się, by naleŜeć do wielu ludzi, a zarazem, tylko do jednego człowieka. Nawet gdybym poświęciła się łanowi, to coś tkwi we mnie, odkąd dorosłam. Wcześniej czy później znalazłby się u mnie na drugim miejscu. Nie mogę mu tego zrobić. Za późno dla mnie, Ŝebym mogła stać się kimś innym. - MoŜe Ian zgodziłby się na takie warunki. Nie odpowiadała przez chwilę. Potem usłyszałem, Ŝe bierze głęboki oddech. - Nie powinieneś tego mówić - stwierdziła. Nastąpiła chwila ciszy. Potem odezwała się znowu, tym razem z Ŝarem. - Czy na moim miejscu zaproponowałbyś coś takiego łanowi? - Nie sugerowałem niczego. Tylko napomknąłem. Kolejna przerwa. - Masz rację - oznajmiła. - Wiem, czego chcę i czego boję się w sobie, tylko wydaje mi się to takie oczywiste, Ŝe uwaŜam, iŜ wszyscy muszą to takŜe wiedzieć. Wstała. - Wybacz mi, Corunna - powiedziała. - Nie miałam prawa obarczać cię tym wszystkim. - Taki jest świat - odparłem. - Ludzie rozmawiają ze sobą. - Przede wszystkim z tobą. - Podeszła do drzwi balkonowych i zatrzymała się. - Jeszcze raz dziękuję. - Nie ma za co - odparłem. - Tak czy inaczej, dziękuję. Dobranoc. Prześpij się, jeśli zdołasz.

Wyszła na balkon. Patrzyłem na nią przez oszkloną ścianę, jak idzie wyprostowana i znika z pola widzenia. Wróciłem do łóŜka, spodziewając się, Ŝe sen nie przyjdzie tak łatwo, ale zasnąłem jak kamień. Kiedy się obudziłem, był ranek i brzęczał telefon przy łóŜku. Odebrałem go. Z ekranu spojrzał na mnie Michael. - Wysyłam do ciebie człowieka z planami Gebel Nahar - oznajmił - Ŝebyś się mógł z nimi zapoznać. Śniadanie czeka w jadalni dla personelu, jeśli masz ochotę. - Dzięki - powiedziałem. Wstałem i przygotowałem się, zanim członek orkiestry przysłany przez Michaela pojawił się z planami. Wziąłem je ze sobą i muzyk zaprowadził mnie do jadalni, która, jak się okazało, nie była przeznaczona dla całego personelu Gebel Nahar, lecz dla dowódców wojskowych. Kiedy tam wszedłem, zastałem tylko Iana, który właśnie kończył posiłek. - Siadaj - zaprosił mnie. - Przypuszczam, Ŝe w ciągu najbliŜszych dwudziestu czterech godzin będę musiał bronić tego miejsca - oświadczył. - Chciałbym, Ŝebyś zaznajomił się z tutejszymi umocnieniami, szczególnie z pierwszą linią murów i działami, tak byś mógł pokierować obsługującymi je ludźmi lub, w razie potrzeby, całą obroną. - Co masz na myśli mówiąc o całej obronie? - zapytałem, kiedy Ŝołnierz wyszedł do kuchni, odebrawszy ode mnie zamówienie. - Mamy tylko tylu ludzi Michaela, Ŝeby obsadzić pierwsze wały obronne i zostawić garstkę w rezerwie wyjaśnił. - Większość z nich nigdy w Ŝyciu nie miała w rękach niczego poza bronią ręczną, a będą musieli walczyć z piechotą atakującą zbocze i obsługiwać cięŜkie działa. Chciałbym, Ŝebyś ich zapoznał z bronią i przeszkolił. Michael z pewnością okaŜe się pomocny, poniewaŜ wie, którzy z jego ludzi są pewni, a którzy nie. Jedz śniadanie, a ja ci powiem, jak, według mnie, pułki przeprowadzą atak i jak my na to zareagujemy. Mówił, podczas gdy ja jadłem. W oparciu o to, czego dowiedział się na temat naharskiego wojska podczas pobytu tutaj oraz narad z Michaelem, oczekiwał, Ŝe piechota zaatakuje falami w górę zbocza, aŜ zdobędzie pierwszy wał. Jego plan zakładał obronę muru do ostatniej chwili, zniszczenie stanowisk broni, Ŝeby nie mogli jej skierować przeciwko nam, i szybki odwrót za drugi mur - i dalej, krok po kroku, wycofywanie się na kolejne tarasy. Taka taktyka była istotnie rodzajem obrony, przewidzianym przez budowniczych Gebel Nahar. Problemem miało być dopilnowanie, Ŝeby zupełnie zielone i podatne na panikę grupki obrońców złoŜone z naharskich muzyków wycofywały się spokojnie i z zachowaniem porządku. Jeśli nie uda się nad nimi zapanować, pierwsze fale atakujących, które znajdą się na wałach obronnych, przerzedzą ich szeregi i nie wystarczy obrońców do obsadzenia kolejnej linii defensywnej na następnym tarasie, nie mówiąc o trzecim, czwartym i kolejnych, a takŜe zachowania odwodów do końcowej obrony wewnątrz murów fortecy na górnych trzech poziomach. Mając do dyspozycji taką samą liczbę weteranów, odpowiednio wyszkolonych Ŝołnierzy, nie wspominając o Dorsajach, moglibyśmy w ten sposób utrzymać Gebel Nahar i zadać takie straty atakującym, Ŝe w końcu musieliby się wycofać. Siedząc jednak w jadalni, Ian i ja nie wypowiedzieliśmy na głos opinii, Ŝe moŜemy mieć jedynie nadzieję na zadanie nieprzyjacielowi jak największych strat, zanim zostaniemy pokonani. JednakŜe, nie napomknęliśmy równieŜ, Ŝe im bardziej zaŜarcie będziemy bronili Gebel Nahar, nawet w beznadziejnej sytuacji, tym trudniej przyjdzie Williamowi i gubernatorom zarzucenie dorsajskim oficerom niekompetencji.