Gordon R. Dickson
Encyklopedia Ostateczna
(The Final Encyclopedia.)
Przełożył Marek Pawelec
Rozdział 1
Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czytane przez Waltera InTeachera strony
poematu Alfreda Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce rzucające
ukośne promienie przez okno za jego plecami, zostało na chwilę przesłonięte przez
chmurę. Ale kiedy Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie jasno i czysto.
Nie było żadnej chmury.
Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę i sięgnął do staromodnej
Marańskiej togi wyciągając mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w którym
zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej tkanki. Przysłano mu go na Ziemię
czternaście lat temu, jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i mężczyzn ze
świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa światy Exotików. Przez wszystkie te lata,
kiedy na nią spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak teraz spostrzegł, że
wyglądała na wyschniętą, poczerniałą i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie
naczynia. Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od jakiegoś czasu
podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się godzina jego śmierci.
Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięćdziesiąt dwa lata wciąż był wysoki,
zdrowy i aktywny. Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysuszony, albo ile
pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko przez bibliotekę i drzwi balkonowe na
kamienny taras, osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami bzu, zawieszony
około piętnastu metrów nad jeziorem otaczającym posiadłość Mayne.
Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rękami założonymi za plecy stał
Malachi Nasuno, niegdyś oficer Dorsajów, obecnie – tak jak Walter – nauczyciel.
Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych i jego pasażerowi, wiosłującemu
w stronę domu. Zmierzchało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łańcucha
Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych, szybko przesuwało na powierzchni
jeziora zbliżającą się do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się z cieniem,
znajdując się odrobinę przed jego krawędzią na jasnej jeszcze wodzie.
Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na końcu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł
rozgrzanej słońcem liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opuścił na
kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzębia wylatującego z lasu.
Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzchnię wody po czym zamarło.
Ludzka postać znikła za burtą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło wodą
i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawione i wciągnięte w głębinę. Kilka sekund
później nadciągnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła się łódka.
Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Malachiego Nasuno. Obrócił się stając
twarzą w twarz ze starym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twarzy.
– O co chodzi? – cicho zapytał Malachi. – Czemu ostrzegłeś chłopca?
– Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi – odpowiedział Walter. – Reszta z nas jest już
gotowa.
Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała jak stygnący metal, a jego brwi
zetknęły się krawędziami.
– Mów za siebie – odpowiedział. – Kiedy zginę, będę martwy. Ale jeszcze nie
umarłem. O co chodzi?
– Nie wiem – odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty sześcian i pokazał go. –
Przeczucie oraz to ostrzeżenie.
– Kolejne z twoich Exotikowych czarów – wyburczał Malachi. Ale zrobił to bez
zaangażowania. – Pójdę ostrzec Obadiaha.
– Nie ma na to czasu – dłoń Waltera zatrzymała byłego żołnierza, łapiąc go za
potężnie umięśnione przedramię. – Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego
osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące co robimy. Im
mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szanse
na ucieczkę ma Hal.
Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin zerwała się do lotu dzika kaczka,
głośno protestując przeciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzydłami
o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół biegnąc oddaliła się w spokojniejsze
okolice. Walter westchnął z ulgą.
– Dobry chłopiec – powiedział. – Żeby jeszcze pozostał w ukryciu.
– Zostanie – ponuro odpowiedział Malachi. – Nie jest już chłopcem, a mężczyzną.
Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie.
– Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? – zapytał Walter. W kącikach oczu poczuł
nieoczekiwanie zbierające się łzy żalu. – Tak szybko minął czas?
– Jest dostatecznie męski – zaburczał Malachi. – Kto nadchodzi? Lub co?
– Nie wiem – odpowiedział Walter. – To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie
ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się
w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem
zrobić na Marze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia
ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze
spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat.
– Cóż, skoro chodzi tylko o energię... – prychnął Malachi.
– Nie daj się zwieść! – przerwał mu Walter, niemal ostro jak na Maranina. –
Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku
ciśnienia. Może... – przerwał. Spojrzenie Malachiego odwróciło się od Maranina. – O co
chodzi?
– Prawdopodobnie Inni – cicho odpowiedział Malachi. Jego wydatne nozdrza
rozszerzyły się, wciągając ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świetle
przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór, nabrało lekko różowej barwy.
– Czemu tak mówisz? – Walter uważnie rozejrzał się dookoła, ale niczego nie
dostrzegł.
– Nie jestem pewien. Przeczucie – odparł Malachi.
Walter poczuł chłód.
– Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu – niemal wyszeptał. Oczy Malachiego
ponownie skupiły się na nim.
– Czemu? – zapytał były żołnierz Dorsai.
– Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi – co najwyżej mężczyznami
i kobietami, – wyszeptał Walter, uginając się pod poczuciem winy. – A teraz już na
czternastu światach grasują te diabły.
– Inni nie są diabłami! – ostro zaprotestował Malachi, nie starając się nawet mówić
cicho. – Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha – jeśli chcesz zmieszaj razem krew
wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi – nic
innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś.
– Inni to hybrydy. – Walter zadygotał. – Ludzie złożeni z pół tuzina talentów,
w jednej skórze.
– No i co z tego? – grzmiał Malachi. – Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje
dobrze i dobrze umiera, jaka za różnica, co go zabije?
– Ale to nasz Hal...
– Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! – wymamrotał Malachi.
– Czy na Exotikach nie hodujecie kręgosłupów moralnych?
Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka sekund oddychał w kontrolowany
sposób, po czym przywdział spokój niczym płaszcz.
– Masz rację – przyznał. – Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać
we trzech – umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli
przeżyje.
– Poeta! – ponuro skomentował Malachi. – Jest kilka tysięcy bardziej użytecznych
rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim życiem. Poeci...
Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Waltera w nagłym ostrzeżeniu.
Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramiona w szerokich rękawach swojej
błękitnej szaty w geście zakończenia.
– Ale poeci również są ludźmi – powiedział radośnie i swobodnie jak ktoś
prowadzący swobodną dyskusję.
– Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie
Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda?
– A powinienem?
– Tak sądzę – odpowiedział Walter. – Oczywiście, przyznaję, obecnie ze wszystkich
jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny
i ten jego długi poemat – Sherwood – oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której
Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia,
czemu wróżki są mu coś winne...
– Nigdy tego nie czytałem – burknął Malachi nieuprzejmie.
– A więc zacytuję ci – powiedział Walter. – Oberon mówi do swoich poddanych
i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził nie jest
niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa:
...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika,
Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy,
Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią...
Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o blade twarzy wychodzącego zza
znajdujących się za Malachim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni trzymał
broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cewkowatą osłoną. Chwilę później dołączył
do niego drugi, podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył kolejnych dwóch.
W stronę starych mężczyzn kierowały się teraz cztery pistolety.
– „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach
przyćmiona nie została...”
– Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych samych drzwi balkonowych,
przez które kilka minut wcześniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna
z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą, niosąc książkę, którą przed
chwilą czytał Walter, mając jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę.
– ...Ale chyba dostrzega pan – kontynuował, mówiąc teraz do Waltera – jak obniża
loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną
i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela z tego
samego poematu...
– Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na wpół skandując cytowane
wersy, na modłę pieśni średniowiecznych mnichów.
Na wąskiej drodze rycerzu,
Dokąd chcesz jechać mój panie?
Odpowiedź padła: „Do przodu”
„Miłości mej na spotkanie!”
– ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić.
Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę głowę. Ale w piersiach poczuł
zdradzieckie poruszenie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed nim, uderzył
w zmysły Waltera wyczulone przez życie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie
poczułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego skrzypka.
Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów wysoki mężczyzna darzył go
uznaniem – rzecz nie do pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem.
– Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali – powiedział powoli.
– Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens – odpowiedział mężczyzna. – I nie macie
powodów do obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej
posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa.
Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca była zabarwiona delikatnym
akcentem, który brzmiał jak archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się
nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół ust i oczu sprawiała wrażenie
atrakcyjnej. Prosty nos, wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki tym
liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności.
Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szerokie, kanciaste ramiona, które
u kogoś o niższym wzroście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzrostowi
i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, sprawiały wrażenie zupełnie zwyczajnych.
Stał swobodnie, ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało pantery. A bladzi
ludzie z bronią kierowali ku niemu spojrzenia pełne psiego uwielbienia.
– My? – zapytał Walter.
– Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żebyście w ogóle nie przejmowali się
tą sprawą. – Ahrens wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro oraz jego
widoczny z tarasu zalesiony brzeg.
– Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż? – powiedział, ponownie
obracając się do Waltera. – Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec
o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być?
Walter potrząsnął głową, udając ignorancję. Spojrzenie Ahrensa powędrowało ku
Malachiemu, który przyjął je z obojętnością kamiennego lwa.
– Cóż, znajdziemy ich – swobodnie odezwał się Ahrens. Ponownie popatrzył na
Waltera. – Wie pan, naprawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile,
szesnaście lat?
Walter potwierdził skinięciem głowy.
– Czternaście lat od kiedy został znaleziony... – Głos Ahrensa wyrażał szczere
zainteresowanie. – Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć... skoro przeżył
jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak
długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice?
– Nie – odpowiedział Walter. – Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko.
– Nadzwyczajny chłopiec... – ponownie powiedział Ahrens. Rozejrzał się po jeziorze
i okolicy. – Mówi pan, że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje?
– Nie – odpowiedział Walter.
Ahrens rzucił zaintrygowane spojrzenie na Malachiego.
– Komendancie?
Malachi parsknął pogardliwie.
Ahrens uśmiechnął się do byłego żołnierza równie ciepło jak do Waltera, ale Malachi
wciąż przypominał kamiennego lwa. Uśmiech wysokiego mężczyzny zblakł i stał się
tęskny.
– Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? – powiedział z odrobiną smutku
w głosie. – Ale czasy się zmieniły, Komendancie.
– Tym gorzej – sucho odpowiedział Malachi.
– Ale prawdziwie – odparł Ahrens. – Czy pomyśleliście kiedyś, że wasz chłopiec
może być jednym z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym innym, jeżeli
ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego
kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura” Tennysona – poezja
o mężczyznach i wojnie?
– Znam to – odpowiedział Malachi. – Niezłe.
– A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat
zmieniających się czasów – powiedział Ahrens. – Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir
Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co się teraz stanie ze
zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu? I co na to odpowiada
Artur?
– Nie – odpowiedział Malachi.
– Odpowiada... – I ponownie głos Arhensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa –
Przemija dawny ład, by nastał nowy – Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na byłego
żołnierza.
...Bóg rozmaicie wypełnia swą wolę.
By świat nie skarlał w jednym obyczaju.
– Dokończył szorstki, triumfalny głos.
Wszyscy się obrócili. Przez drzwi balkonowe wchodził właśnie Obadiah Testator,
trzeci z nauczycieli Hala Mayne’a, eskortowany przez młodego człowieka celującego
w niego z miotacza.
– Zapomniał pan dokończyć cytatu – rzucił szorstko w stronę Ahrensa. – I to odnosi
się również do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga nie jesteście niczym więcej niż
smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli też możecie zostać potępieni
– o tak!
Podszedł dalej niż chciał jego strażnik, by z ostatnim słowem trzasnąć kościstymi
palcami przed samym nosem Ahrensa. Ten zaczął się śmiać, ale potem wyraz jego
twarzy uległ gwałtownej zmianie.
– Straż! – wrzasnął.
Przez taras jak niewidoczna błyskawica skoczyło napięcie. Z czterech strażników
stojących dotąd na tarasie trzech porzuciło pilnowanie Waltera i Malachiego, by w chwili
kiedy tamten strzelał palcami wycelować w Obadiaha. Tylko jeden nadal celował
w Malachiego. Teraz, pod wpływem głosu Ahrensa, niemal w panice skierowali broń na
wcześniejsze cele.
– Głupcy, młodzi głupcy! – miękko odezwał się do nich Ahrens. – Spójrzcie na
mnie!
Ich pełne winy blade twarze ponownie skierowały się w jego stronę.
– Maranin – Ahrens wskazał na Waltera – jest niegroźny. Jego lud nauczył go, że
przemoc – każda przemoc – zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest
może jednego pistoletu. Ale widzicie tego mężczyznę tam?
Wskazał na nieruchomego Malachiego.
– Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jesteście
uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego.
Przerwał, patrząc na trzech strzelców kulących się pod jego spojrzeniem.
– Trzech z was niech osłania Komendanta – ciągnął, w końcu cicho – a pozostała
dwójka niech uważa na naszego religijnego przyjaciela. Ja – uśmiechnął się do nich
łagodnie – podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem.
Lufy pistoletów posłusznie przesunęły się, pozostawiając Waltera bez osłony. Przez
chwilę poczuł ukłucie czegoś w rodzaju wstydu. Ale do pracy ruszyła doskonała
maszyneria jego umysłu, o której wspominał Ahrens i to mało istotne uczucie zostało
szybko odepchnięte przez nowy tok myśli. W tym czasie Ahrens ponownie skierował
wzrok na Obadiaha.
– Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowieka, z czego zdaje pan sobie
sprawę – powiedział do Zaprzyjaźnionego.
Obadiah stał niewzruszony i niezmieniony. Fanatyk przeciw fanatyzmowi,
Zaprzyjaźniony – apostata totalitarnej hiperreligijności kultury odłamkowej, która go
zrodziła, był niemal równie wysoki jak Ahrens. Ale poza tym jednym punktem, wszelkie
porównania zawodziły.
Stojąc twarzą w twarz z oczywistą teraz koniecznością własnej śmierci, po to by
ochronić chłopca, którego uczył – bo Obadiah nie był głupcem, a Walter, który poznał go
przez czternaście lat wspólnego życia dostrzegł, że Fanatyk pojął sytuację – Obadiah
widział końcowy punkt swojego życia nie z roboczą obojętnością Malachiego, ani
z filozoficzną akceptacją Waltera, lecz z zaciekłą, mroczną i płonącą radością.
Z obliczem pełnym ponurej radości i twarzą przypominającą czaszkę, wychudły od
życia pełnego dyscypliny i wyrzeczeń, w wieku osiemdziesięciu czterech lat z Obadiaha
nie zostało nic, oprócz smagłej skóry i kości. Rozświetlała go pochłaniająca wszystko
wewnętrzna wiara w indywidualnie poznawanego Boga – Boga, który w łagodności
i miłosierdziu był dokładnym przeciwieństwem złowieszczego i mściwego Pana kultury
Obadiaha i prostą antytezą samego Zaprzyjaźnionego.
Obojętny wobec nastroju Ahrensa, jak i wobec wszelkich innych nieistotnych spraw,
złożył ramiona i spojrzał w oczy wyższego mężczyzny.
– Biada ci – powiedział spokojnie. – Biada tobie, Inny i wszystkim twego rodzaju.
Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci!
Przez moment, napotykając głęboko zapadnięte w kościstej twarzy płonące oczy,
Ahrens skrzywił się lekko. Jego spojrzenie uciekło i skierowało się za Obadiaha do
ubezpieczającego go strzelca.
– Chłopiec? – zapytał.
– Szukaliśmy... – głos młodego człowieka był zduszony, niemal szeptał. – Nigdzie
go nie ma... nigdzie wokół domu.
Ahrens odwrócił się, by ostro spojrzeć na Malachiego i Waltera.
– Gdyby był poza terenem, jeden z was wiedziałby o tym?
– Nie. On... – Walter zawahał się niepewnie – mógł wyruszyć na wycieczkę, albo
wspinaczkę w góry...
Dostrzegł, że brązowe oczy Ahrensa skupiły się na nim. Bez ostrzeżenia ciemne
źrenice zaczęły powiększać się i rosnąć, jakby miały wypełnić całe pole widzenia
Waltera. W pamięci ponownie rozbrzmiał emocjonalny efekt dziwnego głosu i władczej
obecności.
– To naprawdę głupie z pańskiej strony – powiedział cicho Walter, nie czyniąc
żadnych wysiłków, by uwolnić swoją uwagę od przykuwającego spojrzenia Ahrensa. –
Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieświadomej współpracy
obiektu. A ja jestem Marańskim Exotikiem.
Źrenice raptownie skurczyły się do normalnych rozmiarów. Jednak tym razem
Ahrens już się nie uśmiechał.
– Coś się tu dzieje... – zaczął wolno. Ale Walter dostrzegł już, że ich czas się
skończył.
– Najciekawszy jest fakt – przerwał – że mnie pan nie docenia. Wydaje mi się, że
pewien generał powiedział kiedyś, że zaskoczenie jest warte armii...
I przez rozdzielającą ich kilkustopową odległość rzucił się do gardła Ahrensa.
Była to niezgrabna szarża, dokonana przez ciało nie przyzwyczajone nawet do myśli
o przemocy fizycznej; Ahrens odepchnął go bez wysiłku jedną ręką, jakby hamował
temperament niezgrabnego dziecka. Ale w tej samej chwili człowiek z miotaczem stojący
za Obadiahem wystrzelił; uczucie było takie, jakby coś ciężkiego uderzyło Waltera
w bok. Upadł na taras.
Pomimo całej bezużyteczności tego ataku, odciągnął uwagę przynajmniej jednego
z uzbrojonych strażników, a w tym samym ułamku sekundy zareagował Obadiah,
rzucając się – nie na strażnika przy nim, ale na jednego z pilnujących Malachiego.
Ten zaś był w ruchu od momentu, kiedy Walter zaczął działać. Zdołał zaatakować
jednego z dwu wciąż trzymających broń strażników, zanim tamten zdołał wystrzelić,
a wyładowanie z pistoletu drugiego nieszkodliwie przeszyło powietrze w miejscu, które
stary żołnierz zajmował jeszcze sekundę wcześniej.
Malachi uderzył strażnika z równą łatwością, jak kto inny mógłby wywrócić wazon
z kwiatami, płynnym ruchem jednej ręki. Po czym odwrócił się, złapał tego, który
w niego nie trafił i rzucił go na linię strzału wyładowań z dwóch miotaczy strzelających
w Obadiaha – właśnie w chwili, kiedy ostatni z uzbrojonych mężczyzn, złapany w uścisk
Obadiaha, zdołał dwukrotnie wystrzelić.
W tej samej sekundzie dosięgnął go Malachi i potoczyli się po ziemi, strzelec i stary
człowiek.
Z poziomu kamieni tarasu, leżąc na boku, Walter przyglądał się ruinie wywołanej
przez swój atak. Obadiah spoczywał nieruchomo z głową wykręconą tak, że jego otwarte
i nieruchome oczy wpatrywały się w Waltera. Nie poruszał się. Podobnie jak mężczyzna
obalony przez Malachiego, czy drugi strzelec rzucony przez byłego żołnierza na linię
strzału swoich kompanów. Kolejny leżał na tarasie zwijając się i jęcząc.
Z dwóch pozostałych strażników jeden wciąż leżał na Malachim, który już się nie
poruszał, a drugi wciąż był na nogach. Odwrócił się w stronę Ahrensa i skurczył się pod
miażdżącym spojrzeniem Innego.
– Idioci, idioci! – powiedział Bleys miękko. – Czy nie mówiłem przed chwilą
o skupieniu się na Dorsaju?
Pozostały strzelec skurczył się w sobie w ciszy.
– W porządku – powiedział Bleys, wzdychając. – Podnieś go. – Wskazał na
jęczącego i skierował się ku temu, który leżał na Malachim.
– Zbudź się. – Bleys poszturchał mężczyznę czubkiem buta. – Już po wszystkim.
Człowiek, którego szturchnął, sturlał się z ciała Malachiego i rozłożył na kamieniach
tarasu z głową ułożoną pod dziwnym kątem wobec reszty ciała. Miał złamany kark.
Bleys powoli wciągnął powietrze.
– Trzech martwych i jeden ranny – powiedział do siebie. – Tylko po to, by pokonać
trzech starych, nieuzbrojonych opiekunów. Co za strata. – Potrząsnął głową i ponownie
odwrócił się do strzelca podnoszącego rannego.
Walter pojął, że uważają go za martwego.
Zrozumienie tego faktu nie wywołało w nim zaskoczenia. Bleys przytrzymywał
drzwi balkonowe, tak żeby ranny mógł zostać wniesiony do wnętrza przez swojego
towarzysza. Bleys ruszył za nim, wciąż z palcem w tomie poezji Noyesa, który wcześniej
czytał Walter. Drzwi balkonowe zamknęły się. Walter został sam z trupami i ginącym
światłem dnia.
Był świadom, że ładunek z pistoletu energetycznego trafił go w bok, a specyficzne
uczucie wewnętrznego wylewu upewniało go w przekonaniu, że rana jest śmiertelna.
Leżał, czekając na swój koniec, czując satysfakcję z rodzaju drobnego, osobistego
zwycięstwa, że ani Ahrens, ani ostatni z ochroniarzy nie zauważyli, że wciąż żyje.
Udało mu się ukraść jeszcze kilka minut życia. Było to małe zwycięstwo dodające się
do o wiele większego, polegającego na tym, że nie było już nikogo, z czyjego umysłu
wszechstronnie uzdolniony Bleys mógłby wyczytać wartość Hala. Wartość, która z racji
swojego powiązania z energiami ontogenetycznymi, mogła być niebezpieczna dla
Innych, tak jak oni byli niebezpieczni dla Hala, skoro tylko zdadzą sobie sprawę, że może
on stanowić dla nich zagrożenie.
Właśnie tę ewentualność, że Hal może stanowić dla nich zagrożenie, Walter chciał
ukryć przed Ahrensem. Udało mu się. Teraz prawdopodobnie przeszukają okolicę
w poszukiwaniu chłopca, ale bez szczególnego pośpiechu. Dzięki temu, Hal będzie mógł
uciec. Walter poczuł przypływ triumfu.
Ale światło zachodu było czerwone i ciemniało wokół niego oraz cichych ciał jego
przyjaciół i triumf wygasł. Życie wyciekało z niego powoli i po raz pierwszy uświadomił
sobie, że nigdy nie chciał umrzeć.
Poczuł chwilowe i dojmujące uczucie żalu. Zrozumiał nagle, że gdyby tylko udało
mu się pożyć jeszcze choćby kilka godzin, z pewnością odnalazłby część z odpowiedzi
na pytania, które dręczyły go całe życie. Ale to uczucie również wygasło. Światło wokół
niego szybko ściemniało i umarł.
Słońce zachodziło. Jego promienie opuściły taras, a nawet ciemne dachówki kryjące
dom. Ciemność ogarnęła rejon poniżej gór, a drzwi na taras pojaśniały od żółtego światła
z biblioteki. Przez krótką chwilę niebo też było jasne; ale zaraz wygasło, zostawiając
jedynie brylantowe punkciki jasnych gwiazd rozrzuconych na aksamitnym,
bezksiężycowym niebie.
W dole, na odległym brzegu jeziora poruszyły się trzciny. Niemal bezdźwięcznie
wyłoniła się z nich wysoka, ciemna sylwetka szczupłego szesnastolatka, który przez
chwilę stał prosto, trzęsąc się z zimna i ociekając wodą, patrząc w kierunku tarasu
oświetlonego z wnętrza domu.
Rozdział 2
Przez chwilę stał, obserwując. Czuł się otępiały, oddzielony od rzeczywistości. Coś
się wydarzyło, tam, na tarasie. Był tego świadkiem, ale istniała bariera w jego głowie,
która nie pozwalała mu sięgnąć do tego, co dokładnie zaszło. W każdym razie, nie miał
teraz czasu, żeby drążyć ten temat. Zaszczepione w nim już dawno, właśnie na taki
wypadek, poczucie pośpiechu pchało go do działania według dawno przygotowanego
planu, wyćwiczonego do tego stopnia, by działać bez udziału woli. Poddając się
warunkowaniu wycofał się, znikając wśród roślinności otaczającej jezioro.
Szybko poruszając się w mroku, obszedł jezioro, aż dotarł do małego domku.
Otworzył drzwi i wszedł do nieoświetlonego wnętrza.
Była to szopa pełna wszelkiego rodzaju narzędzi ogrodniczych; ktokolwiek nie
znający tego miejsca wpadłby od razu na kilkanaście z nich. Ale choć Hal Mayne nie
włączył światła, poruszał się między nimi zwinnie niczego nie dotykając, jakby mógł
widzieć w ciemności.
Tak naprawdę była to część jego szkolenia – poruszanie się po ciemku we wnętrzu
tej właśnie szopy. Kierując się teraz jedynie dotykiem i doświadczeniem, bez problemu
dotarł do półki na ścianie, obrócił ją wokół osi ukrytej pośrodku i otworzył niewielkie
pomieszczenie pomiędzy ścianami budynku. Pięć minut później wyśliznął się na
zewnątrz pozostawiając zamknięty schowek. Miał na sobie suche ubranie – szare spodnie
i błękitną kurtkę, a na ramieniu niewielką torbę. W wewnętrzną kieszeń kurtki wepchnął
dokumenty pozwalające na podróż do dowolnego z czternastu światów, plus karty
i vouchery umożliwiające mu dostęp do wystarczającej ilości ziemskiej
i międzygwiezdnej waluty, by umożliwić tego typu podróże.
Ruszył przez ciemne krzewy i drzewa w kierunku domu. Działał instynktownie od
chwili, kiedy zobaczył opuszczaną flagę i zareagował, skacząc do jeziora. Racjonalizm
usiłował powrócić, ale wciąż kierowało nim szkolenie; a w tej chwili nie miał w sobie
woli ani ochoty, by rozbić ścianę powstałą w umyśle.
Nie myślał, tylko szedł – ale jego chód był jak obłok nocnej mgły sunącej nad
ziemią. Jego edukację rozpoczęto, kiedy tylko nauczył się chodzić, pod kierunkiem
trzech ekspertów, którzy dosłownie żyli wyłącznie dla niego i przekazali mu wszystko,
co tylko mieli do przekazania. Z jego punktu widzenia, wszystko wydawało się oczywiste
i naturalne, w tym fakt, że powinien posiadać taką wiedzę i być w stanie robić to, co
potrafił. Poruszał się przez ciemny las cicho i bez wysiłku, niemal nieświadomie,
w sytuacji kiedy ktokolwiek inny musiałby się przedzierać i hałasować.
Doszedł w końcu do pogrążonego teraz w głębokim mroku tarasu – zbyt ciemnego,
by zobaczyć co się na nim znajdowało, nawet pomimo światła sączącego się z okien
biblioteki. Jego szkolenie zmusiło go do pozostania w cieniu, nie przyglądał się
kamieniom tarasu i nie dociekał. Zamiast tego skierował się w stronę jednego
z narożnych okien domu, przez które mógłby zajrzeć do wnętrza biblioteki.
Podłoga biblioteki znajdowała się niemal dwa metry poniżej poziomu tarasu, więc
patrząc od wewnątrz, okno przez które zaglądał znajdowało się wysoko na zewnętrznej
ścianie. Samo pomieszczenie było wysokie i długie, ze ścianami wypełnionymi
sięgającymi sufitu półkami, na których ustawiono tysiące antycznych, drukowanych
książek w oprawach, a zawierających między innymi dzieła Noyesa którymi zachwycał
się Walter InTeacher. W znajdującym się na jednej ze ścian kominku zapalono właśnie
ogień, rzucał teraz czerwonawe, przyjemne światło na ciężkie meble, książki i sufit.
W pokoju rozmawiało dwóch mężczyzn. Obaj byli tak wysocy, że ich ramiona niemal
sięgały poziomu stóp Hala. Stali twarzą w twarz i widać było pomiędzy nimi napięcie,
jak u partnerów, którzy w każdej chwili mogą stać się przeciwnikami.
Jeden z nich był wysokim mężczyzną, którego widział wcześniej na tarasie. Drugi
był równie wysoki, ale o masie niemal dwukrotnie większej. Nie był gruby, tylko
potężnie zbudowany, miał ten rodzaj grubych, okrągłych ramion, że robiłyby wrażenie
nawet w skromniejszych proporcjach, na kimś niższym. Miał okrągłą, życzliwą twarz,
kręcone, kruczoczarne włosy i uśmiechał się radośnie. Stojąc twarzą w twarz ze
szczuplejszym mężczyzną wydawał się być szorstki, niemal nieporządny, w spodniach
z miękkiego materiału i bordowej marynarce, składających się na garnitur. Dla kontrastu
jego towarzysz – w szarych spodniach i czarnej półpelerynie – wydawał się być jak spod
igły.
Hal podszedł do samej krawędzi okna, by sprawdzić, czy będzie w stanie podsłuchać
rozmowę; po przyłożeniu ucha do izolowanej szyby dotarły do niego słabe dźwięki.
– ...najpóźniej jutro – mówił pierwszy mężczyzna.
– Do tego czasu wszyscy tu powinni być.
– Lepiej żeby byli. Obarczam cię za to odpowiedzialnością, Bleys. – Mówił ten
potężny, czarnowłosy mężczyzna.
– A kiedy tego nie robisz, Dahno?
W odległym zakątku umysłu Hala, na dźwięk tego imienia zaskoczył fragment
informacji. Dahno, abo Danno – różnie to wymawiano – mówiło się o nim zazwyczaj
jako o przywódcy luźnej organizacji w stylu mafijnym, dzięki której Inni powiększali
swoją kontrolę nad zamieszkałymi światami. Inni mieli skłonność do przedstawiania się
swoim ludziom wyłącznie po imieniu – jak królowie. Bleys... to zapewne będzie Bleys
Ahrens, jeden z pomniejszych przywódców Innych.
– Zawsze, Bleys. Jak teraz. Twoje psy zrobiły niezły bałagan przejmując to miejsce.
– Twoje psy, Dahno.
Masywny gigant odrzucił tą odpowiedź.
– Psy, które ci pożyczyłem. Twoją sprawą było przygotowanie akcji, panie
wiceprezesie.
– Pańskie psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, że
to podnosi ich wartość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na nich polegać, gdy
mają w rękach broń energetyczną.
Dahno znów zachichotał. Jego oczy były jasne i twarde.
– Czy ty mnie naciskasz, Bleys?
– Odpieram.
– W porządku – w rozsądnych granicach. Ale jutro będzie nas tu pięćdziesięciu
trzech. Trupy nie mają znaczenia, jeśli tylko zostaną sprzątnięte. Wtedy będziemy mogli
o nich zapomnieć.
– Chłopiec nie zapomni.
– Chłopiec?
– Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli.
Dahno parsknął cicho.
– Martwisz się chłopcem? – zapytał.
– Wydawało mi się, że to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli,
zanim mogli nam powiedzieć coś na temat chłopca.
Dahno machnął ręką zdradzając zniecierpliwienie. Hal przyglądał mu się
z ciemności, pozostając poza smugą światła rzucaną przez okno.
– Czemu psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy życiu?
– Ponieważ nie kazałem im zabijać. – Nie wydawało się, żeby Bleys podniósł głos,
ale jego słowa dotarły do Hala przez szybę ze zdumiewającą ostrością. Dahno obrócił
głowę, by popatrzeć na szczuplejszego mężczyznę. W tej chwili jego twarz nie wyrażała
życzliwości, a jedynie zainteresowanie.
– Poza tym – powiedział niezmienionym głosem – co mogliby nam powiedzieć?
– Więcej. – Głos Bleysa znów brzmiał tak jak wcześniej. – Nie zastanowiłeś się nad
przyczynami przeprowadzenia akcji właśnie tutaj? To miejsce zakupiono z pieniędzy
funduszu powstałego ze spieniężenia niezarejestrowanego statku kurierskiego, który
znaleziono dryfujący w pobliżu Ziemi, z dwuletnim chłopcem na pokładzie. I nie było
tam nikogo innego. Nie lubię podobnych zagadek.
– To część krwi Exotików w tobie nie lubi zagadek – odpowiedział Dahno. – Gdzie
bylibyśmy dzisiaj tracąc czas na zastanawianie się nad każdą tajemnicą, którą
napotkamy? Naszą sprawą jest kontrolowanie maszynerii, nie rozumienie jej. Powiedz
mi, jak inaczej nasza kilkutysięczna populacja mogłaby mieć nadzieję na kontrolowanie
czternastu światów?
– Możesz mieć rację – powiedział Bleys. – Ale wydaje mi się to niefrasobliwym
podejściem.
– Bleys, koziołku – odparł Dahno. Jego głos zmienił się tylko odrobinę, tak jak głos
Ahrensa chwilę wcześniej, ale w jego oczach odbijał się ogień. – Nigdy nie jestem
niefrasobliwy. Wiesz o tym.
Nocna bryza znad jeziora sięgnęła brzegu i niespodziewany poryw wiatru szarpnął
gałęziami krzewu bzu, tłukąc nimi o jedno z okien biblioteki. Obaj mężczyźni
natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku. Hal bezszelestnie odsunął się od okna,
wkraczając głębiej w mrok.
Szkolenie zmusiło go do działania, był najwyższy czas na to, żeby ruszyć. Rzucił się
w stronę tarasu, wciąż nie będąc w stanie jasno odtworzyć w umyśle obrazu tego co tam
zaszło, ale mając uczucie, że zostawia coś, do czego nigdy nie będzie w stanie powrócić.
Ale jego szkolenie przewidziało również to uczucie i teraz je zwalczyło. Odwrócił się
zarówno od tarasu, jak i domu, i ruszył przez las cichym truchtem.
W okolicy znajdowały się drogi z rynnową nawierzchnią przystosowaną do ruchu
poduszkowców, ale trasa którą wybrał trzymała się od nich z daleka. Biegł równo i bez
wysiłku przez nocny las wypełniony zapachem żywicy, bezszelestnie poruszając się po
wyściółce z opadłych igieł i kamieni. Poruszał się z prędkością dwunastu kilometrów na
godzinę i wkrótce dotarł do niewielkiego centrum handlowego, znanego jako Thirkel.
W okolicy był tuzin takich miejsc oraz dwa miasteczka, do których mógłby dotrzeć,
pokonując mniejszą odległość i tracąc mniej czasu, ale podświadome obliczenia
dokonane przez jego wyszkolony umysł, kazały mu wybrać Thirkel.
Dzięki temu w Thirkel musiał czekać jedynie czternaście minut na autobus jadący do
Bozeman w Montanie. Był jedynym pasażerem wsiadającym na tym przystanku. Wszedł
do środka i przedstawił automatowi sterującemu autobusem jedną z kart kredytowych,
które miał ze sobą. Automat pobrał opłatę za podróż, z lekkim westchnięciem zamknął za
nim drzwi i ponownie wzniósł się w powietrze.
Krótko po północy dotarł do Bozeman, gdzie złapał prom do lądowiska w Salt Lakę,
skąd, kiedy tylko świt zaczął rozjaśniać na różowo okoliczne góry, ruszył promem
orbitalnym w stronę szarej kuli Encyklopedii Ostatecznej, obiegającej Ziemię na orbicie
o wysokości szesnastu tysięcy kilometrów.
Prom był w stanie pomieścić jakieś pięćdziesiąt – sześćdziesiąt osób, które jeszcze na
planecie uzyskały zgodę na wejście do Encyklopedii. Pomiędzy dokumentami Hala
znajdowała się ciągle odnawiana przepustka uczniowska na jedną wizytę, pod jego
własnym nazwiskiem. Ziemia, Dorsai, Mara i Kultis były jedynymi światami, na których
Inni nie uzyskali jeszcze wewnętrznej kontroli nad rządami. Jednak na Ziemi tylko zapisy
Encyklopedii mogły być uważane za bezpieczne przed penetracją ze strony Innych, tak
więc wszystkie transakcje, których Hal do tej pory dokonał, odbywały się pod fałszywym
nazwiskiem Alana Sample. Dlatego z chwilą startu promu zniszczył te dokumenty, żeby
nie mieć ze sobą nic, co mogłoby łączyć go z czasowo używanym, fałszywym
nazwiskiem. Automatyczne zapisy w Encyklopedii Ostatecznej będą zbyt pełne, by mieć
nadzieję na używanie fałszywej tożsamości. Z drugiej strony, wewnątrz, podanie
prawdziwego nazwiska będzie bezpieczne.
Dwanaście tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi prom rozpoczął zbliżanie do
Encyklopedii. Na ekranie przedziału pasażerskiego Hal zobaczył najpierw srebrny
półksiężyc, który po opuszczeniu cienia Ziemi przekształcił się w niewielką, srebrną kulę
odbijającą promienie słoneczne. Jednak w miarę zbliżania się owal rósł, zdradzając
olbrzymie rozmiary Encyklopedii.
Jednak to nie tylko rozmiar obiektu przykuwał Hala do fotela, pochłaniając całą jego
uwagę, w miarę jak masywna kula zajmowała coraz większą część ekranu.
W przeciwieństwie do reszty pasażerów promu, został przez Waltera nauczony
szczególnego szacunku wobec tego, czym miała zostać Encyklopedia. Przyglądał się jej
niezliczoną ilość razy na ekranach, ale nigdy jeszcze z bliska, mając perspektywę
postawienia stopy w jej wnętrzu.
Prom zwalniał, dostosowując prędkość do celu. Teraz, kiedy byli blisko, Hal mógł
dostrzec jej powierzchnię, otoczoną jakby grubym, szarym oparem. Był to efekt
ochronnych osłon siłowych, które otaczały całą Encyklopedię – pochodnej przesunięcia
fazowego, które czterysta lat wcześniej umożliwiło poruszanie się między gwiazdami
z prędkością ponadświetlną. Osłony siłowe stanowiły odkrycie i ściśle strzeżony sekret
pracowników Encyklopedii. One właśnie nadawały jej z dystansu srebrzysty wygląd –
tak jak szara mgła nad powierzchnią wody wydaje się być srebrna w świetle poranka.
Wewnątrz tych osłon Encyklopedia była niewrażliwa na wszelkie ataki fizyczne.
Jedynie miejsca styku osłon wymagały konwencjonalnego pancerza; do jednego z takich
miejsc zmierzał teraz prom, by wysadzić tam pasażerów.
Ukryta za tarczą spoczywała konstrukcja Encyklopedii, struktura z metalu i magii.
Metal z głębin Ziemi i magia pochodząca z tego samego odkrycia, co napęd fazowy
i osłony – nikt nie był w stanie poznać tajemnic budowy Encyklopedii. Wewnątrz jej
struktury ludzie nie tyle się poruszali, ile byli przemieszczani. Pokój, w którym się
znajdowali, dzięki odpowiedniej komendzie, był przenoszony do wymaganego sektora.
Z drugiej strony, można było pokonać kilometry solidnych korytarzy i napotkać po
drodze mnóstwo masywnych drzwi...
Metal i magia... od kiedy tylko mógł sięgnąć pamięcią, Hal Mayne uczony był czci
dla Encyklopedii. W tej chwili, ta cześć świadomości wyparła mur oddzielający go od
wspomnień o tym, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Pamiętał, że początki
Encyklopedii były dziełem Ziemianina, Marka Torre. Jednak ani on, ani nawet Ziemia
nie byłaby w stanie sama jej zbudować. Jej ukończenie wymagało stu trzydziestu lat
i wszystkich zasobów, jakie mogły przeznaczyć na budowę dwa bogate światy Exotików,
Mara i Kultis. Jej szkielet powstał na powierzchni, wewnątrz Enklawy Exotików w Saint
Louis, w Ameryce Północnej. Sto dwa lata później, na wpół ukończona struktura została
wyniesiona na niską orbitę, zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Ziemią.
Ostatnie prace zakończono dwanaście lat później i umieszczono ją na obecnej orbicie.
Teoria Marka Torre postulowała istnienie w ludzkiej wiedzy ślepej plamki, obszaru,
w którym zawodziło samopoznanie, tak jak percepcja dowolnego urządzenia nie jest
w stanie objąć miejsca, w którym ono samo się znajduje. Według teorii Torre, w obszarze
tym rasa ludzka znajdzie w końcu coś, co zagubili ludzie z Kultur na młodszych
światach, a kiedy wreszcie zostanie to odnalezione, stanie się kluczem do jeszcze
większego wzrostu rasy.
Zarówno w teorii, jak i w samej Encyklopedii krył się sen o wielkości i celu, który
zawsze znajdywał w Halu głęboki oddźwięk. Odczuł go teraz, jak potężny rezonans,
w chwili osiągnięcia przez prom punktu styku czterech olbrzymich, niematerialnych
osłon siłowych, miejsca, w którym niwelowały się wzajemnie, odsłaniając czekające na
nich wejście do obszaru dokowania.
Prom wsunął się do środka, sprawiając wrażenie, że odbywa się to bardzo powoli,
i osiadł w przeznaczonym do tego doku. Chwilę potem zalało ich morze światła.
Przesłona, która wydawała się tak niewielka, kiedy do niej podlatywali, okazała się mieć
średnicę wypełnionej maszynami i robotnikami hali, we wnętrzu której prom wydawał
się być maleńką zabawką.
Hal wstał i dołączył do procesji pasażerów zdążających do wyjścia. Przeszedł przez
śluzę na skośną rampę, gdzie otoczył go potop dźwięków wydawanych przez urządzenia
pracujące wokół promu. Metal i magia... ruszył w dół rampy i przez lekko rozmyty krąg
stanowiący wejście do wewnętrznych części Encyklopedii. Z chwilą przekroczenia kręgu
wszelkie dźwięki ucichły. Odkrył, że ruchoma podłoga unosi go wzdłuż korytarza
rozjaśnionego delikatnym światłem w rytm słabego szumu, który stanowił miłą odmianę
po zgiełku lądowania i wydawał się nawet wygłuszać przyciszone konwersacje
współtowarzyszy podróży.
Podłoga zwolniła, po czym zatrzymała się, przesunęła do przodu jeszcze kilka
metrów, wreszcie stanęła. Pasażerowie z przodu okazywali swoje dokumenty przed
ściennym ekranem, z którego oglądał je szczupły młody mężczyzna z czarnymi włosami.
– W porządku. Dziękuję. – Młody mężczyzna skinął pasażerowi przed Halem, który
poszedł dalej. Kiedy przyszła kolej na Hala, kontroler zwolnił swoje miejsce, a zamiast
niego na stanowisku usiadła urocza osoba płci żeńskiej z burzą blond włosów i dość
młoda, by pasowało do niej określenie dziewczyny raczej niż kobiety. Pod złotymi
włosami miała owalną twarz z radosnym uśmiechem i zielone oczy ze złotymi
iskierkami.
– Tak... – Popatrzyła na przysunięte do ekranu dokumenty Hala, potem znów na
niego. – Nazywasz się Hal Mayne? W porządku.
Halowi wydało się, że jej oczy napotkały jego ze szczególnym wyrazem sympatii;
efektem tego było nieoczekiwane poczucie bezpieczeństwa, które niebezpiecznie osłabiło
mur postawiony na dnie jego umysłu. Ruszył dalej.
Korytarz ciągnął się dalej. Ludzie przed nim poruszali się teraz zdecydowanie
szybciej. Gdzieś z przodu przemawiał do nich głos, nie kierowany do nikogo
konkretnego.
– ...proszę się zatrzymać w miejscu, gdzie korytarz rozszerza się i wsłuchać
w dźwięki. Proszę nam powiedzieć, jeżeli cokolwiek państwo usłyszą. Jest to Punkt
Przejścia, w centrum pomieszczenia Indeksu. Znajdują się państwo teraz dokładnie
w środku systemu komunikacyjnego Encyklopedii. Nie oczekujemy, że cokolwiek
państwo usłyszą, jednak jeżeli do tego dojdzie, proszę się zgłosić...
Więcej magii... Przebyli nie więcej niż sto metrów, ale znajdowali się już w samym
środku kuli, która była Encyklopedią. Ale ani Walter InTeacher, ani ktokolwiek inny,
nigdy nie wspomniał mu o Punkcie Przejścia. Nie dotarł jeszcze do szerokiej plamy,
o której mówił głos ale odkrył, że nasłuchuje, jakby mógł usłyszeć cokolwiek zanim do
niej dotrze. Podszedł do prośby o nasłuchiwanie tak, jakby to było wyzwanie. Jeżeli było
tam coś do usłyszenia, powinien być w stanie to wyłowić. Odkrył, że nasłuchuje
w skupieniu.
Prawie – widział już szeroką, nieruchomą plamę, oddzielały go od niej już tylko dwie
osoby – mógł sobie wyobrazić, że coś słyszy. Ale prawdopodobnie byli to jedynie ludzie,
którzy opuścili już Punkt Przejścia i teraz rozmawiali między sobą. W ich głosach było
coś znajomego. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale wciąż miał uczucie, że je zna, choć
wydawały się mówić w nieznanym mu języku. Szkolono go w rozkładaniu nieznanych
języków w znajome formy. To był język indoeuropejski... tak, to prawdopodobnie któryś
z języków romańskich, jakaś współczesna pochodna łaciny.
Ale rozmowy były teraz bardzo głośne i miał wrażenie, że słyszy kilka na raz. Wciąż
od Punktu dzieliła go jedna osoba. Jak mogli oczekiwać od kogokolwiek, że będzie
w stanie coś usłyszeć w Punkcie, jeśli tak głośno rozmawiano w jego okolicy? Wszędzie
wokół siebie słyszał głosy. Musieli rozmawiać wszyscy w kolejce. Mężczyzna przed nim
właśnie ruszył dalej, zwalniając miejsce w Punkcie Przejścia. Hal wszedł tam i zatrzymał
się, a wtedy głosy eksplodowały w jego głowie.
Nie dziesiątki, nie setki, tysiące czy nawet miliony – ale całe miliardy i biliony
głosów w niezliczonych językach, dyskutujących, krzyczących, wołających do niego.
Tylko że nie zlewały się w jeden wielki, wymieszany krzyk, jak radiowy szum kosmosu.
Każdy pozostawał niezależny i oddzielny – w jakiś niemożliwy do uwierzenia sposób
słyszał każdy z nich osobno; a pomiędzy nimi były trzy które znał, wołające do niego,
ostrzegające go. Głosy Waltera InTeachera, Malachiego Nasuno i Obadiaha Testatora –
a z chwilą kiedy je zidentyfikował, mentalna bariera, która go ochraniała, w końcu
załamała się i padła.
Punkt Przejścia zawirował wokół niego. Jak z wielkiej dali usłyszał głos
wydobywający się z własnego gardła. Zakręcił się, zatoczył i byłby upadł – ale został
złapany i utrzymany w pionie. Trzymała go dziewczyna z ekranu, ta z zielonymi oczyma.
W jakiś sposób tu była, stała obok niego; wcale nie była tak drobna, jak się spodziewał,
kiedy ujrzał jej twarz na ekranie. Mimo wszystko, nie było łatwo utrzymać jego wysokie,
pozbawione kontroli kościste ciało, ale niemal natychmiast pomogło jej dwu mężczyzn.
– Spokojnie... trzymajcie go... – powiedział jeden z nich; coś dotknęło go głęboko we
wnętrzu, wyzwalając ciemność, która rozszerzyła się jak chmura organicznego atramentu
wystrzelona przez uciekającą ośmiornicę. Ogarnęła go całego, ukrywając wszystko
w całkowitym mroku, nawet jego pamięć o tym, co wydarzyło się na tarasie.
Stopniowo, powoli, powrócił do ciszy i spokoju. Był sam, nagi w łóżku znajdującym
się w pokoju o ścianach z wolno zmieniającymi się, pastelowymi wzorami. Oprócz łóżka
i umieszczonego obok stołu, w pomieszczeniu znajdowało się kilka wiszących
w powietrzu krzeseł dryfowych, biurko i mały basen z niebieskimi ścianami i dnem,
które sprawiało, że wydawał się być znacznie głębszy niż wyglądał. Podniósł się na
łokciu i rozejrzał dookoła. Pokój wykazywał niepokojącą właściwość – wydawał się
powiększać w stronę, w którą właśnie patrzył, choć nie potrafił wyczuć żadnego ruchu
podłogi czy ścian. Popatrzył wokół, a potem obejrzał łóżko, na którym leżał.
Nigdy nie pomyślał o tym jako o znaczącym fakcie – choć zawsze był tego świadom
– że wychowano go w warunkach, które były zdecydowanie spartańskie i archaiczne.
Zawsze wydawało mu się oczywiste, że książki, które czyta, powinny być ciężkimi
przedmiotami z papieru, że w domu nie powinno być ruchomych chodników, albo że
meble powinny być wykonane z porządnego materiału i stać na podłodze, a nie unosić się
w powietrzu dzięki urządzeniom dryfowym i pojawiać się na życzenie użytkownika, pod
dotknięciem pulpitu z sensorami.
Po raz pierwszy w życiu obudził się w łóżku siłowym. Oczywiście wiedział co to
jest, ale był zupełnie nieprzygotowany na jego komfort. Dla obserwatora wydawał się
być na wpół zanurzony w białej chmurze, mającej może dwadzieścia centymetrów
grubości, która unosiła się w powietrzu nad podłogą. Biała chmura utrzymywała go
w cieple, chroniąc przed chłodem, a ta część, która znajdowała się pod nim była
dostatecznie spoista, by podtrzymać go w dowolnej pozycji. W tej chwili łokieć na
przykład, na którym się opierał, był podtrzymywany przez ciepłą dłoń złożoną
w miseczkę, choć dla oka po prostu zagłębiał się na głębokość połowy przedramienia
w gruby opar dymu.
Usiadł, przerzucając nogi przez krawędź łóżka – wraz z ruchem wróciła mu cała
pamięć, niczym bezszelestny cios. Oczyma duszy zobaczył taras i to, co się tam
wydarzyło – tak jak widział to przez osłonę trzcin. Zwyciężony, zwalił się na łóżko,
zakrywając twarz dłońmi. Przez chwilę przetaczał się po nim, jak walec, cały
wszechświat, a jego umysł krzyczał pod wpływem tego, co zobaczył.
Ale nie było już żadnego mentalnego muru, który by go od niego oddzielał i po
chwili zaczął dochodzić z tym do porozumienia. Podniósł twarz, nie ukrywając jej już
w dłoniach. Ściany pokoju straciły barwy. Ukryte w nich czujniki odczytały zmiany
w temperaturze i wilgotności jego skóry, razem z kilkudziesięcioma innymi drobnymi
sygnałami wysyłanymi przez jego ciało i odpowiednio odwzorowały zmianę nastroju.
Pokój przybrał teraz nudną, użytkową szarość, ponurą jak w pokoju wyrzeźbionym
w skale.
Wybuchło w nim okropne uczucie gniewu, furia, że coś takiego nie powinno było się
wydarzyć; odczytując falę energii tej furii, ściany wokół niego zaświeciły czerwienią
rozgrzanego żelaza, znów wyzwalając w nim wyszkolone instynkty i popychając go do
działania.
Pod naciskiem siły woli jego świadomość zebrała się i skupiła na błysku
pojedynczego punktu światła z rogu dryfu i zamknęła się na nim, aż była to jedyna rzecz
jaką widział. Przez ten punkt, jak przez drzwi, jego umysł wszedł dzięki szkoleniu
Exotików w stan, który był po części autohipnozą, a po części uwolnieniem
bezpośredniego kanału prowadzącego ze świadomości do podświadomości. Jego pole
widzenia ponownie poszerzyło się, uwalniając się od punktu światła i znów widział cały
pokój. Tylko teraz w dryfach wydawały się unosić trzy postacie: Waltera, Malachiego
i Obadiaha.
Oczywiście tak naprawdę tych ludzi, którzy go wychowali i uczyli, nie było tutaj.
Wiedział o tym. Nawet kiedy do nich mówił, był świadom, że to nie oni odpowiadali, ale
stworzone w jego wyobraźni konstrukty, oparte na niezliczonych wspomnieniach ich
reakcji i nastawień, które zaobserwował podczas wspólnego życia. Tak naprawdę
odpowiadała mu jego własna znajomość tych ludzi, ich głosami, używająca słów
o których wiedział, że użyliby ich, gdyby tu byli z nim teraz. Technika ta była
dyscypliną, która została przygotowana na chwile takie jak ta, sytuację, kiedy
potrzebowałby ich pomocy, a ich nie byłoby w pobliżu, żeby mu jej udzielić. Ale
w pierwszej chwili, kiedy na nich spojrzał, rzucił w nich nie wołanie o pomoc, ale
oskarżenie.
– Nie musieliście! – Na wpół szlochał. – Pozwoliliście się zabić i zostawiliście mnie
samego. Nie musieliście!
– Och, Hal – w głosie Waltera słychać było ból. – Musieliśmy cię chronić.
– Nie prosiłem was o ochranianie mnie! Nie chcę być chroniony. Chciałem, żebyście
żyli! A wy pozwoliliście się zastrzelić!
– Chłopcze – powiedział szorstko Malachi – byłeś przygotowany na ten dzień.
Nauczyliśmy cię, że coś takiego może się wydarzyć i co będziesz musiał zrobić, jeśli to
nastąpi.
Hal nie odpowiedział. Skoro otworzył się na żal, ten kompletnie nim zawładnął.
Runął na brzeg łóżka, łkając.
– Nie wiedziałem... – szlochał.
– Dziecko – odezwał się Obadiah – nauczono cię, jak radzić sobie z bólem. Nie
walcz z nim. Zaakceptuj go. Ból nie zmienia niczego w kimś, kto nim włada.
– Ale ja nie potrafię – Hal kołysał się żałośnie, rytmicznie, w przód i w tył na
krawędzi łóżka.
– Hal, Obadiah ma rację – łagodnie odezwał się Walter. – Nauczono cię i wiesz, jak
poradzić sobie z tą chwilą.
– Nic was nie obchodzi, żadnego z was... nic nie rozumiecie! – Hal nadal kołysał się
w przód i w tył.
– Oczywiście, że rozumiemy. – W głosie Waltera słychać było nutę cierpienia,
wywołaną cierpieniem Hala.
– Byliśmy jedyną rodziną jaką miałeś, a teraz wydaje się, że nie masz nikogo innego.
Czujesz, jakby wszystko ci zabrano. Ale to nie tak. Wciąż masz rodzinę – potężną
rodzinę, na którą składają się wszyscy członkowie rasy ludzkiej.
Hal nadal kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył – potrząsnął głową.
– Ależ tak – potwierdził Walter. – Tak, wiem. W tej chwili myślisz, że na wszystkich
czternastu światach nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić tych, których utraciłeś. Ale będą.
Wszystko to odnajdziesz w ludziach. Znajdziesz takich, których będziesz nienawidził
i takich, których pokochasz. Wiem, że nie potrafisz teraz w to uwierzyć, ale tak będzie.
– Istnieje też coś więcej niż miłość – nieoczekiwanie wtrącił Malachi. – Odkryjesz to.
I może na koniec będziesz musiał radzić sobie bez miłości, żeby wykonać to, co będziesz
musiał.
– Tak będzie – dodał Obadiah – jeśli taka będzie wola Boga. Ale nie ma powodu,
żeby dziecko już teraz musiało stawać przed tym egzaminem. Zostaw to przyszłości,
Malachi.
– Przyszłość jest tu – zagrzmiał Malachi. – Nie przeżyje przy siłach skierowanych
przeciw niemu, jeśli będzie siedział w łóżku i płakał. Chłopcze, wyprostuj się...
– Komenda był szorstka, ale ton, którym ją wypowiedziano, nie. – Spróbuj wziąć się
w garść. Musisz zaplanować, co robić. Martwi nie żyją. Tylko żywi mogą się zająć
sprawami żyjących.
– Hal – wciąż łagodnie, ale z naciskiem odezwał się Walter. – Malachi ma rację.
Obadiah też. Trzymając się swojego żalu, odsuwasz chwilę, kiedy będziesz musiał
pomyśleć o ważniejszych sprawach.
– Nie – odpowiedział Hal potrząsając głową. – Nie.
Zamknął umysł przed nimi. Nie do pomyślenia było, żeby pozwolił odejść żalowi,
który miał w sobie. Upuścić choćby grudkę pewności na wciąż wątpliwe groby trójki
ludzi, których nadal kochał. Ale oni mówili mu rzeczy, jakie słyszał od nich tak wiele
razy, w sposób jaki pamiętał, że je wypowiadali i stopniowo, wbrew sobie, zaczął
słuchać.
Szok z powodu ostatnich wydarzeń niemal doprowadził go do ponownego cofnięcia
się do stanu małego dziecka, z całą jego okropną bezradnością. Ale w miarę jak słuchał
rozmawiających wokół niego znajomych głosów, zaczął odzyskiwać względną dojrzałość
szesnastolatka.
– ...musi się gdzieś ukryć – mówił Walter.
– Gdzie? – zapytał Malachi.
– Pójdę do Exotików – odezwał się Hal, sam siebie zaskakując. – Mógłbym ujść za
Maranina – prawda, Walter?
– Co na to powiesz? – Malachi zwrócił się do InTeachera. – Czy twoi ludzie oddaliby
go Innym?
– Dobrowolnie nie – odpowiedział Walter. – Ale masz rację. Gdyby Inni znaleźli go
tam i naciskali, nie mogliby go zatrzymać. Exotikowie na swoich światach pozostają
poza kontrolą Innych, ale ich kontakty międzyplanetarne są wrażliwe – a dwa światy są
ważniejsze od jednego chłopca.
– Mógłby ukryć się na Harmonii albo Zjednoczeniu – powiedział Obadiah. – Inni
kontrolują sporą część naszego społeczeństwa, ale poza miastami są tacy, którzy nigdy
nie będą pracować dla pomiotu Beliala. Tacy ludzie nigdy by go nie wydali.
– Musiałby żyć jak bandyta – odpowiedział Walter.
– Jest jeszcze za młody, by walczyć.
– Mogę walczyć – zaprotestował Hal. – Z Innymi, czy kimkolwiek.
– Bądź cicho, chłopcze! – zagrzmiał Malachi. – Upiekli by cię na śniadanie bez
ruszania tyłków z krzeseł. Masz rację, Walter. Światy Zaprzyjaźnionych nie są dla niego
bezpieczne.
– A więc Dorsai – rzucił Hal. Malachi obrócił w jego stronę zmarszczone, siwe brwi.
– Kiedy będziesz gotów i zdolny do walki, wtedy idź do Dorsajów – odpowiedział. –
Zanim nadejdzie ten dzień, nic dla ciebie nie mogą zrobić.
– A więc gdzie? – zapytał Obadiah. – Wszystkie inne światy poza Ziemią są już pod
kontrolą Innych. Wystarczy, że go tam wyczują, a przepadnie, nie mając od nikogo
pomocy.
– Mimo wszystko – powiedział Walter – musi to być jeden z pozostałych światów.
Ziemia też nie jest dobra na kryjówkę. Jak tylko poznają pełną historię jego życia
i szkolenia, będą go szukać. Pomiędzy odmieńcami również są ludzie pochodzący od
Exotików, jak ten wysoki mężczyzna, który był przy naszej śmierci. Oni, jak ja – jak
wszyscy uczeni na Marze i Kultis – znają ontogenetykę. Inni są siłą historyczną i będą
wiedzieć, że każda siła musi mieć swoją przeciwsiłę. Od początku wyglądają pojawienia
się przeciwwagi dla ich siły. Nie będą ryzykować pozostawienia Hala przy życiu, skoro
tylko poznają jego historię.
– A więc Newton – powiedział Obadiah. – Niech skryje się między laboratoriami
i wieżami z kości słoniowej.
– Nie – zaprotestował Malachi. – To wszystko żółwie i małże. Wycofają się do
swoich muszli i zamkną je za sobą. Pomiędzy takimi ludźmi zostałby sam jak palec.
– A co z Cetą? – zapytał Obadiah.
– Tam właśnie Inni są najpotężniejsi, gdzie znajdują się banki i ciągnie się za sznurki
międzygwiezdnego handlu – zirytowanym głosem odpowiedział Malachi. – Oszalałeś,
Obadiah? W każdym razie wszystkie te niewyspecjalizowane światy, razem z Wenus
i Marsem są miejscami, gdzie spora część społeczeństwa jest pod kontrolą Innych. Jeden
błąd i będzie po naszym chłopcu.
– Tak – wolno odpowiedział Walter. – Ale Obadiah, powiedziałeś, że wszystkie
światy za wyjątkiem Dorsai, Exotików, Zaprzyjaźnionych i Ziemi są już pod kontrolą
Innych. Jest jeden wyjątek. Świat, którym nie warto się przejmować, bo tak naprawdę nie
ma tam społeczeństwa, które możnaby kontrolować. Coby.
– Górniczy świat? – Hal gapił się na Waltera. – Ale tam nie ma nic do roboty oprócz
pracy w kopalniach.
– Zgadza się – potwierdził Walter.
Hal wciąż wpatrywał się w InTeachera.
– Ale... – Słowa go zawiodły. Mara, Kultis, Zaprzyjaźnione światy Harmonii
i Zjednoczenia oraz Dorsai – to wszystko były miejsca, które pragnął ujrzeć na własne
oczy. Poza nimi, każdy z Młodszych Światów był nieznanym, interesującym miejscem.
Ale Coby...
– To jak wysłanie mnie do więzienia!
– Walter – Malachi patrzył na InTeachera. – Myślę, że masz rację.
Obrócił się do Hala.
– Ile masz lat, chłopcze? Niedługo skończysz siedemnaście, prawda?
– Za dwa tygodnie – odpowiedział Hal głosem zdławionym niespodziewanym
napływem wspomnień o wcześniejszych przyjęciach urodzinowych, przez wszystkie lata
dorastania.
– Siedemnaście... – Malachi popatrzył na Waltera i Obadiaha. – Trzy lata
w kopalniach i będzie miał dwadzieścia...
– Trzy lata! – wykrzyknął Hal.
– Tak, trzy lata – miękko odpowiedział Walter. – Pomiędzy bezimiennymi,
zagubionymi ludźmi łatwiej będzie się zgubić i stać się bezimiennym niż na
jakimkolwiek innym świecie. Trzy lata wystarczą, by cię ukryć.
– I wyjdzie z tego zmieniony – dodał Obadiah.
– Ale nie chcę być inny!
– Musisz – odpowiedział Malachi. – O ile chcesz trochę przeżyć.
– Ale trzy lata!? – powtórzył Hal. – To prawie jedna piąta mojego dotychczasowego
życia. To wieczność.
– Tak – potwierdził Walter, a Hal spojrzał na niego bezradnie. Walter,
Gordon R. Dickson Encyklopedia Ostateczna (The Final Encyclopedia.) Przełożył Marek Pawelec
Rozdział 1 Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czytane przez Waltera InTeachera strony poematu Alfreda Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce rzucające ukośne promienie przez okno za jego plecami, zostało na chwilę przesłonięte przez chmurę. Ale kiedy Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie jasno i czysto. Nie było żadnej chmury. Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę i sięgnął do staromodnej Marańskiej togi wyciągając mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w którym zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej tkanki. Przysłano mu go na Ziemię czternaście lat temu, jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i mężczyzn ze świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa światy Exotików. Przez wszystkie te lata, kiedy na nią spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak teraz spostrzegł, że wyglądała na wyschniętą, poczerniałą i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie naczynia. Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od jakiegoś czasu podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się godzina jego śmierci. Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięćdziesiąt dwa lata wciąż był wysoki, zdrowy i aktywny. Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysuszony, albo ile pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko przez bibliotekę i drzwi balkonowe na kamienny taras, osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami bzu, zawieszony około piętnastu metrów nad jeziorem otaczającym posiadłość Mayne. Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rękami założonymi za plecy stał Malachi Nasuno, niegdyś oficer Dorsajów, obecnie – tak jak Walter – nauczyciel. Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych i jego pasażerowi, wiosłującemu w stronę domu. Zmierzchało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łańcucha Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych, szybko przesuwało na powierzchni jeziora zbliżającą się do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się z cieniem, znajdując się odrobinę przed jego krawędzią na jasnej jeszcze wodzie. Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na końcu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł rozgrzanej słońcem liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opuścił na kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzębia wylatującego z lasu. Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzchnię wody po czym zamarło. Ludzka postać znikła za burtą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło wodą i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawione i wciągnięte w głębinę. Kilka sekund później nadciągnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła się łódka.
Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Malachiego Nasuno. Obrócił się stając twarzą w twarz ze starym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twarzy. – O co chodzi? – cicho zapytał Malachi. – Czemu ostrzegłeś chłopca? – Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi – odpowiedział Walter. – Reszta z nas jest już gotowa. Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała jak stygnący metal, a jego brwi zetknęły się krawędziami. – Mów za siebie – odpowiedział. – Kiedy zginę, będę martwy. Ale jeszcze nie umarłem. O co chodzi? – Nie wiem – odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty sześcian i pokazał go. – Przeczucie oraz to ostrzeżenie. – Kolejne z twoich Exotikowych czarów – wyburczał Malachi. Ale zrobił to bez zaangażowania. – Pójdę ostrzec Obadiaha. – Nie ma na to czasu – dłoń Waltera zatrzymała byłego żołnierza, łapiąc go za potężnie umięśnione przedramię. – Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące co robimy. Im mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szanse na ucieczkę ma Hal. Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin zerwała się do lotu dzika kaczka, głośno protestując przeciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzydłami o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół biegnąc oddaliła się w spokojniejsze okolice. Walter westchnął z ulgą. – Dobry chłopiec – powiedział. – Żeby jeszcze pozostał w ukryciu. – Zostanie – ponuro odpowiedział Malachi. – Nie jest już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie. – Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? – zapytał Walter. W kącikach oczu poczuł nieoczekiwanie zbierające się łzy żalu. – Tak szybko minął czas? – Jest dostatecznie męski – zaburczał Malachi. – Kto nadchodzi? Lub co? – Nie wiem – odpowiedział Walter. – To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem zrobić na Marze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat. – Cóż, skoro chodzi tylko o energię... – prychnął Malachi. – Nie daj się zwieść! – przerwał mu Walter, niemal ostro jak na Maranina. –
Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. Może... – przerwał. Spojrzenie Malachiego odwróciło się od Maranina. – O co chodzi? – Prawdopodobnie Inni – cicho odpowiedział Malachi. Jego wydatne nozdrza rozszerzyły się, wciągając ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świetle przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór, nabrało lekko różowej barwy. – Czemu tak mówisz? – Walter uważnie rozejrzał się dookoła, ale niczego nie dostrzegł. – Nie jestem pewien. Przeczucie – odparł Malachi. Walter poczuł chłód. – Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu – niemal wyszeptał. Oczy Malachiego ponownie skupiły się na nim. – Czemu? – zapytał były żołnierz Dorsai. – Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi – co najwyżej mężczyznami i kobietami, – wyszeptał Walter, uginając się pod poczuciem winy. – A teraz już na czternastu światach grasują te diabły. – Inni nie są diabłami! – ostro zaprotestował Malachi, nie starając się nawet mówić cicho. – Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha – jeśli chcesz zmieszaj razem krew wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi – nic innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś. – Inni to hybrydy. – Walter zadygotał. – Ludzie złożeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze. – No i co z tego? – grzmiał Malachi. – Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jaka za różnica, co go zabije? – Ale to nasz Hal... – Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! – wymamrotał Malachi. – Czy na Exotikach nie hodujecie kręgosłupów moralnych? Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka sekund oddychał w kontrolowany sposób, po czym przywdział spokój niczym płaszcz. – Masz rację – przyznał. – Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech – umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeżyje. – Poeta! – ponuro skomentował Malachi. – Jest kilka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim życiem. Poeci... Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Waltera w nagłym ostrzeżeniu. Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramiona w szerokich rękawach swojej
błękitnej szaty w geście zakończenia. – Ale poeci również są ludźmi – powiedział radośnie i swobodnie jak ktoś prowadzący swobodną dyskusję. – Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda? – A powinienem? – Tak sądzę – odpowiedział Walter. – Oczywiście, przyznaję, obecnie ze wszystkich jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat – Sherwood – oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu coś winne... – Nigdy tego nie czytałem – burknął Malachi nieuprzejmie. – A więc zacytuję ci – powiedział Walter. – Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa: ...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią... Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o blade twarzy wychodzącego zza znajdujących się za Malachim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni trzymał broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cewkowatą osłoną. Chwilę później dołączył do niego drugi, podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył kolejnych dwóch. W stronę starych mężczyzn kierowały się teraz cztery pistolety. – „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach przyćmiona nie została...” – Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych samych drzwi balkonowych, przez które kilka minut wcześniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą, niosąc książkę, którą przed chwilą czytał Walter, mając jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę. – ...Ale chyba dostrzega pan – kontynuował, mówiąc teraz do Waltera – jak obniża loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela z tego samego poematu...
– Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na wpół skandując cytowane wersy, na modłę pieśni średniowiecznych mnichów. Na wąskiej drodze rycerzu, Dokąd chcesz jechać mój panie? Odpowiedź padła: „Do przodu” „Miłości mej na spotkanie!” – ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić. Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę głowę. Ale w piersiach poczuł zdradzieckie poruszenie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed nim, uderzył w zmysły Waltera wyczulone przez życie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie poczułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego skrzypka. Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów wysoki mężczyzna darzył go uznaniem – rzecz nie do pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem. – Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali – powiedział powoli. – Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens – odpowiedział mężczyzna. – I nie macie powodów do obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa. Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca była zabarwiona delikatnym akcentem, który brzmiał jak archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół ust i oczu sprawiała wrażenie atrakcyjnej. Prosty nos, wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki tym liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności. Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szerokie, kanciaste ramiona, które u kogoś o niższym wzroście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzrostowi i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, sprawiały wrażenie zupełnie zwyczajnych. Stał swobodnie, ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało pantery. A bladzi ludzie z bronią kierowali ku niemu spojrzenia pełne psiego uwielbienia. – My? – zapytał Walter. – Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żebyście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą. – Ahrens wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro oraz jego widoczny z tarasu zalesiony brzeg. – Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż? – powiedział, ponownie obracając się do Waltera. – Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być?
Walter potrząsnął głową, udając ignorancję. Spojrzenie Ahrensa powędrowało ku Malachiemu, który przyjął je z obojętnością kamiennego lwa. – Cóż, znajdziemy ich – swobodnie odezwał się Ahrens. Ponownie popatrzył na Waltera. – Wie pan, naprawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile, szesnaście lat? Walter potwierdził skinięciem głowy. – Czternaście lat od kiedy został znaleziony... – Głos Ahrensa wyrażał szczere zainteresowanie. – Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć... skoro przeżył jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? – Nie – odpowiedział Walter. – Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko. – Nadzwyczajny chłopiec... – ponownie powiedział Ahrens. Rozejrzał się po jeziorze i okolicy. – Mówi pan, że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje? – Nie – odpowiedział Walter. Ahrens rzucił zaintrygowane spojrzenie na Malachiego. – Komendancie? Malachi parsknął pogardliwie. Ahrens uśmiechnął się do byłego żołnierza równie ciepło jak do Waltera, ale Malachi wciąż przypominał kamiennego lwa. Uśmiech wysokiego mężczyzny zblakł i stał się tęskny. – Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? – powiedział z odrobiną smutku w głosie. – Ale czasy się zmieniły, Komendancie. – Tym gorzej – sucho odpowiedział Malachi. – Ale prawdziwie – odparł Ahrens. – Czy pomyśleliście kiedyś, że wasz chłopiec może być jednym z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym innym, jeżeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura” Tennysona – poezja o mężczyznach i wojnie? – Znam to – odpowiedział Malachi. – Niezłe. – A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat zmieniających się czasów – powiedział Ahrens. – Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu? I co na to odpowiada Artur? – Nie – odpowiedział Malachi.
– Odpowiada... – I ponownie głos Arhensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa – Przemija dawny ład, by nastał nowy – Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na byłego żołnierza. ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wolę. By świat nie skarlał w jednym obyczaju. – Dokończył szorstki, triumfalny głos. Wszyscy się obrócili. Przez drzwi balkonowe wchodził właśnie Obadiah Testator, trzeci z nauczycieli Hala Mayne’a, eskortowany przez młodego człowieka celującego w niego z miotacza. – Zapomniał pan dokończyć cytatu – rzucił szorstko w stronę Ahrensa. – I to odnosi się również do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga nie jesteście niczym więcej niż smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli też możecie zostać potępieni – o tak! Podszedł dalej niż chciał jego strażnik, by z ostatnim słowem trzasnąć kościstymi palcami przed samym nosem Ahrensa. Ten zaczął się śmiać, ale potem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. – Straż! – wrzasnął. Przez taras jak niewidoczna błyskawica skoczyło napięcie. Z czterech strażników stojących dotąd na tarasie trzech porzuciło pilnowanie Waltera i Malachiego, by w chwili kiedy tamten strzelał palcami wycelować w Obadiaha. Tylko jeden nadal celował w Malachiego. Teraz, pod wpływem głosu Ahrensa, niemal w panice skierowali broń na wcześniejsze cele. – Głupcy, młodzi głupcy! – miękko odezwał się do nich Ahrens. – Spójrzcie na mnie! Ich pełne winy blade twarze ponownie skierowały się w jego stronę. – Maranin – Ahrens wskazał na Waltera – jest niegroźny. Jego lud nauczył go, że przemoc – każda przemoc – zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest może jednego pistoletu. Ale widzicie tego mężczyznę tam? Wskazał na nieruchomego Malachiego. – Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego. Przerwał, patrząc na trzech strzelców kulących się pod jego spojrzeniem. – Trzech z was niech osłania Komendanta – ciągnął, w końcu cicho – a pozostała
dwójka niech uważa na naszego religijnego przyjaciela. Ja – uśmiechnął się do nich łagodnie – podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem. Lufy pistoletów posłusznie przesunęły się, pozostawiając Waltera bez osłony. Przez chwilę poczuł ukłucie czegoś w rodzaju wstydu. Ale do pracy ruszyła doskonała maszyneria jego umysłu, o której wspominał Ahrens i to mało istotne uczucie zostało szybko odepchnięte przez nowy tok myśli. W tym czasie Ahrens ponownie skierował wzrok na Obadiaha. – Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowieka, z czego zdaje pan sobie sprawę – powiedział do Zaprzyjaźnionego. Obadiah stał niewzruszony i niezmieniony. Fanatyk przeciw fanatyzmowi, Zaprzyjaźniony – apostata totalitarnej hiperreligijności kultury odłamkowej, która go zrodziła, był niemal równie wysoki jak Ahrens. Ale poza tym jednym punktem, wszelkie porównania zawodziły. Stojąc twarzą w twarz z oczywistą teraz koniecznością własnej śmierci, po to by ochronić chłopca, którego uczył – bo Obadiah nie był głupcem, a Walter, który poznał go przez czternaście lat wspólnego życia dostrzegł, że Fanatyk pojął sytuację – Obadiah widział końcowy punkt swojego życia nie z roboczą obojętnością Malachiego, ani z filozoficzną akceptacją Waltera, lecz z zaciekłą, mroczną i płonącą radością. Z obliczem pełnym ponurej radości i twarzą przypominającą czaszkę, wychudły od życia pełnego dyscypliny i wyrzeczeń, w wieku osiemdziesięciu czterech lat z Obadiaha nie zostało nic, oprócz smagłej skóry i kości. Rozświetlała go pochłaniająca wszystko wewnętrzna wiara w indywidualnie poznawanego Boga – Boga, który w łagodności i miłosierdziu był dokładnym przeciwieństwem złowieszczego i mściwego Pana kultury Obadiaha i prostą antytezą samego Zaprzyjaźnionego. Obojętny wobec nastroju Ahrensa, jak i wobec wszelkich innych nieistotnych spraw, złożył ramiona i spojrzał w oczy wyższego mężczyzny. – Biada ci – powiedział spokojnie. – Biada tobie, Inny i wszystkim twego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci! Przez moment, napotykając głęboko zapadnięte w kościstej twarzy płonące oczy, Ahrens skrzywił się lekko. Jego spojrzenie uciekło i skierowało się za Obadiaha do ubezpieczającego go strzelca. – Chłopiec? – zapytał. – Szukaliśmy... – głos młodego człowieka był zduszony, niemal szeptał. – Nigdzie go nie ma... nigdzie wokół domu. Ahrens odwrócił się, by ostro spojrzeć na Malachiego i Waltera.
– Gdyby był poza terenem, jeden z was wiedziałby o tym? – Nie. On... – Walter zawahał się niepewnie – mógł wyruszyć na wycieczkę, albo wspinaczkę w góry... Dostrzegł, że brązowe oczy Ahrensa skupiły się na nim. Bez ostrzeżenia ciemne źrenice zaczęły powiększać się i rosnąć, jakby miały wypełnić całe pole widzenia Waltera. W pamięci ponownie rozbrzmiał emocjonalny efekt dziwnego głosu i władczej obecności. – To naprawdę głupie z pańskiej strony – powiedział cicho Walter, nie czyniąc żadnych wysiłków, by uwolnić swoją uwagę od przykuwającego spojrzenia Ahrensa. – Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem Marańskim Exotikiem. Źrenice raptownie skurczyły się do normalnych rozmiarów. Jednak tym razem Ahrens już się nie uśmiechał. – Coś się tu dzieje... – zaczął wolno. Ale Walter dostrzegł już, że ich czas się skończył. – Najciekawszy jest fakt – przerwał – że mnie pan nie docenia. Wydaje mi się, że pewien generał powiedział kiedyś, że zaskoczenie jest warte armii... I przez rozdzielającą ich kilkustopową odległość rzucił się do gardła Ahrensa. Była to niezgrabna szarża, dokonana przez ciało nie przyzwyczajone nawet do myśli o przemocy fizycznej; Ahrens odepchnął go bez wysiłku jedną ręką, jakby hamował temperament niezgrabnego dziecka. Ale w tej samej chwili człowiek z miotaczem stojący za Obadiahem wystrzelił; uczucie było takie, jakby coś ciężkiego uderzyło Waltera w bok. Upadł na taras. Pomimo całej bezużyteczności tego ataku, odciągnął uwagę przynajmniej jednego z uzbrojonych strażników, a w tym samym ułamku sekundy zareagował Obadiah, rzucając się – nie na strażnika przy nim, ale na jednego z pilnujących Malachiego. Ten zaś był w ruchu od momentu, kiedy Walter zaczął działać. Zdołał zaatakować jednego z dwu wciąż trzymających broń strażników, zanim tamten zdołał wystrzelić, a wyładowanie z pistoletu drugiego nieszkodliwie przeszyło powietrze w miejscu, które stary żołnierz zajmował jeszcze sekundę wcześniej. Malachi uderzył strażnika z równą łatwością, jak kto inny mógłby wywrócić wazon z kwiatami, płynnym ruchem jednej ręki. Po czym odwrócił się, złapał tego, który w niego nie trafił i rzucił go na linię strzału wyładowań z dwóch miotaczy strzelających w Obadiaha – właśnie w chwili, kiedy ostatni z uzbrojonych mężczyzn, złapany w uścisk Obadiaha, zdołał dwukrotnie wystrzelić.
W tej samej sekundzie dosięgnął go Malachi i potoczyli się po ziemi, strzelec i stary człowiek. Z poziomu kamieni tarasu, leżąc na boku, Walter przyglądał się ruinie wywołanej przez swój atak. Obadiah spoczywał nieruchomo z głową wykręconą tak, że jego otwarte i nieruchome oczy wpatrywały się w Waltera. Nie poruszał się. Podobnie jak mężczyzna obalony przez Malachiego, czy drugi strzelec rzucony przez byłego żołnierza na linię strzału swoich kompanów. Kolejny leżał na tarasie zwijając się i jęcząc. Z dwóch pozostałych strażników jeden wciąż leżał na Malachim, który już się nie poruszał, a drugi wciąż był na nogach. Odwrócił się w stronę Ahrensa i skurczył się pod miażdżącym spojrzeniem Innego. – Idioci, idioci! – powiedział Bleys miękko. – Czy nie mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaju? Pozostały strzelec skurczył się w sobie w ciszy. – W porządku – powiedział Bleys, wzdychając. – Podnieś go. – Wskazał na jęczącego i skierował się ku temu, który leżał na Malachim. – Zbudź się. – Bleys poszturchał mężczyznę czubkiem buta. – Już po wszystkim. Człowiek, którego szturchnął, sturlał się z ciała Malachiego i rozłożył na kamieniach tarasu z głową ułożoną pod dziwnym kątem wobec reszty ciała. Miał złamany kark. Bleys powoli wciągnął powietrze. – Trzech martwych i jeden ranny – powiedział do siebie. – Tylko po to, by pokonać trzech starych, nieuzbrojonych opiekunów. Co za strata. – Potrząsnął głową i ponownie odwrócił się do strzelca podnoszącego rannego. Walter pojął, że uważają go za martwego. Zrozumienie tego faktu nie wywołało w nim zaskoczenia. Bleys przytrzymywał drzwi balkonowe, tak żeby ranny mógł zostać wniesiony do wnętrza przez swojego towarzysza. Bleys ruszył za nim, wciąż z palcem w tomie poezji Noyesa, który wcześniej czytał Walter. Drzwi balkonowe zamknęły się. Walter został sam z trupami i ginącym światłem dnia. Był świadom, że ładunek z pistoletu energetycznego trafił go w bok, a specyficzne uczucie wewnętrznego wylewu upewniało go w przekonaniu, że rana jest śmiertelna. Leżał, czekając na swój koniec, czując satysfakcję z rodzaju drobnego, osobistego zwycięstwa, że ani Ahrens, ani ostatni z ochroniarzy nie zauważyli, że wciąż żyje. Udało mu się ukraść jeszcze kilka minut życia. Było to małe zwycięstwo dodające się do o wiele większego, polegającego na tym, że nie było już nikogo, z czyjego umysłu wszechstronnie uzdolniony Bleys mógłby wyczytać wartość Hala. Wartość, która z racji swojego powiązania z energiami ontogenetycznymi, mogła być niebezpieczna dla
Innych, tak jak oni byli niebezpieczni dla Hala, skoro tylko zdadzą sobie sprawę, że może on stanowić dla nich zagrożenie. Właśnie tę ewentualność, że Hal może stanowić dla nich zagrożenie, Walter chciał ukryć przed Ahrensem. Udało mu się. Teraz prawdopodobnie przeszukają okolicę w poszukiwaniu chłopca, ale bez szczególnego pośpiechu. Dzięki temu, Hal będzie mógł uciec. Walter poczuł przypływ triumfu. Ale światło zachodu było czerwone i ciemniało wokół niego oraz cichych ciał jego przyjaciół i triumf wygasł. Życie wyciekało z niego powoli i po raz pierwszy uświadomił sobie, że nigdy nie chciał umrzeć. Poczuł chwilowe i dojmujące uczucie żalu. Zrozumiał nagle, że gdyby tylko udało mu się pożyć jeszcze choćby kilka godzin, z pewnością odnalazłby część z odpowiedzi na pytania, które dręczyły go całe życie. Ale to uczucie również wygasło. Światło wokół niego szybko ściemniało i umarł. Słońce zachodziło. Jego promienie opuściły taras, a nawet ciemne dachówki kryjące dom. Ciemność ogarnęła rejon poniżej gór, a drzwi na taras pojaśniały od żółtego światła z biblioteki. Przez krótką chwilę niebo też było jasne; ale zaraz wygasło, zostawiając jedynie brylantowe punkciki jasnych gwiazd rozrzuconych na aksamitnym, bezksiężycowym niebie. W dole, na odległym brzegu jeziora poruszyły się trzciny. Niemal bezdźwięcznie wyłoniła się z nich wysoka, ciemna sylwetka szczupłego szesnastolatka, który przez chwilę stał prosto, trzęsąc się z zimna i ociekając wodą, patrząc w kierunku tarasu oświetlonego z wnętrza domu.
Rozdział 2 Przez chwilę stał, obserwując. Czuł się otępiały, oddzielony od rzeczywistości. Coś się wydarzyło, tam, na tarasie. Był tego świadkiem, ale istniała bariera w jego głowie, która nie pozwalała mu sięgnąć do tego, co dokładnie zaszło. W każdym razie, nie miał teraz czasu, żeby drążyć ten temat. Zaszczepione w nim już dawno, właśnie na taki wypadek, poczucie pośpiechu pchało go do działania według dawno przygotowanego planu, wyćwiczonego do tego stopnia, by działać bez udziału woli. Poddając się warunkowaniu wycofał się, znikając wśród roślinności otaczającej jezioro. Szybko poruszając się w mroku, obszedł jezioro, aż dotarł do małego domku. Otworzył drzwi i wszedł do nieoświetlonego wnętrza. Była to szopa pełna wszelkiego rodzaju narzędzi ogrodniczych; ktokolwiek nie znający tego miejsca wpadłby od razu na kilkanaście z nich. Ale choć Hal Mayne nie włączył światła, poruszał się między nimi zwinnie niczego nie dotykając, jakby mógł widzieć w ciemności. Tak naprawdę była to część jego szkolenia – poruszanie się po ciemku we wnętrzu tej właśnie szopy. Kierując się teraz jedynie dotykiem i doświadczeniem, bez problemu dotarł do półki na ścianie, obrócił ją wokół osi ukrytej pośrodku i otworzył niewielkie pomieszczenie pomiędzy ścianami budynku. Pięć minut później wyśliznął się na zewnątrz pozostawiając zamknięty schowek. Miał na sobie suche ubranie – szare spodnie i błękitną kurtkę, a na ramieniu niewielką torbę. W wewnętrzną kieszeń kurtki wepchnął dokumenty pozwalające na podróż do dowolnego z czternastu światów, plus karty i vouchery umożliwiające mu dostęp do wystarczającej ilości ziemskiej i międzygwiezdnej waluty, by umożliwić tego typu podróże. Ruszył przez ciemne krzewy i drzewa w kierunku domu. Działał instynktownie od chwili, kiedy zobaczył opuszczaną flagę i zareagował, skacząc do jeziora. Racjonalizm usiłował powrócić, ale wciąż kierowało nim szkolenie; a w tej chwili nie miał w sobie woli ani ochoty, by rozbić ścianę powstałą w umyśle. Nie myślał, tylko szedł – ale jego chód był jak obłok nocnej mgły sunącej nad ziemią. Jego edukację rozpoczęto, kiedy tylko nauczył się chodzić, pod kierunkiem trzech ekspertów, którzy dosłownie żyli wyłącznie dla niego i przekazali mu wszystko, co tylko mieli do przekazania. Z jego punktu widzenia, wszystko wydawało się oczywiste i naturalne, w tym fakt, że powinien posiadać taką wiedzę i być w stanie robić to, co potrafił. Poruszał się przez ciemny las cicho i bez wysiłku, niemal nieświadomie, w sytuacji kiedy ktokolwiek inny musiałby się przedzierać i hałasować.
Doszedł w końcu do pogrążonego teraz w głębokim mroku tarasu – zbyt ciemnego, by zobaczyć co się na nim znajdowało, nawet pomimo światła sączącego się z okien biblioteki. Jego szkolenie zmusiło go do pozostania w cieniu, nie przyglądał się kamieniom tarasu i nie dociekał. Zamiast tego skierował się w stronę jednego z narożnych okien domu, przez które mógłby zajrzeć do wnętrza biblioteki. Podłoga biblioteki znajdowała się niemal dwa metry poniżej poziomu tarasu, więc patrząc od wewnątrz, okno przez które zaglądał znajdowało się wysoko na zewnętrznej ścianie. Samo pomieszczenie było wysokie i długie, ze ścianami wypełnionymi sięgającymi sufitu półkami, na których ustawiono tysiące antycznych, drukowanych książek w oprawach, a zawierających między innymi dzieła Noyesa którymi zachwycał się Walter InTeacher. W znajdującym się na jednej ze ścian kominku zapalono właśnie ogień, rzucał teraz czerwonawe, przyjemne światło na ciężkie meble, książki i sufit. W pokoju rozmawiało dwóch mężczyzn. Obaj byli tak wysocy, że ich ramiona niemal sięgały poziomu stóp Hala. Stali twarzą w twarz i widać było pomiędzy nimi napięcie, jak u partnerów, którzy w każdej chwili mogą stać się przeciwnikami. Jeden z nich był wysokim mężczyzną, którego widział wcześniej na tarasie. Drugi był równie wysoki, ale o masie niemal dwukrotnie większej. Nie był gruby, tylko potężnie zbudowany, miał ten rodzaj grubych, okrągłych ramion, że robiłyby wrażenie nawet w skromniejszych proporcjach, na kimś niższym. Miał okrągłą, życzliwą twarz, kręcone, kruczoczarne włosy i uśmiechał się radośnie. Stojąc twarzą w twarz ze szczuplejszym mężczyzną wydawał się być szorstki, niemal nieporządny, w spodniach z miękkiego materiału i bordowej marynarce, składających się na garnitur. Dla kontrastu jego towarzysz – w szarych spodniach i czarnej półpelerynie – wydawał się być jak spod igły. Hal podszedł do samej krawędzi okna, by sprawdzić, czy będzie w stanie podsłuchać rozmowę; po przyłożeniu ucha do izolowanej szyby dotarły do niego słabe dźwięki. – ...najpóźniej jutro – mówił pierwszy mężczyzna. – Do tego czasu wszyscy tu powinni być. – Lepiej żeby byli. Obarczam cię za to odpowiedzialnością, Bleys. – Mówił ten potężny, czarnowłosy mężczyzna. – A kiedy tego nie robisz, Dahno? W odległym zakątku umysłu Hala, na dźwięk tego imienia zaskoczył fragment informacji. Dahno, abo Danno – różnie to wymawiano – mówiło się o nim zazwyczaj jako o przywódcy luźnej organizacji w stylu mafijnym, dzięki której Inni powiększali swoją kontrolę nad zamieszkałymi światami. Inni mieli skłonność do przedstawiania się swoim ludziom wyłącznie po imieniu – jak królowie. Bleys... to zapewne będzie Bleys
Ahrens, jeden z pomniejszych przywódców Innych. – Zawsze, Bleys. Jak teraz. Twoje psy zrobiły niezły bałagan przejmując to miejsce. – Twoje psy, Dahno. Masywny gigant odrzucił tą odpowiedź. – Psy, które ci pożyczyłem. Twoją sprawą było przygotowanie akcji, panie wiceprezesie. – Pańskie psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, że to podnosi ich wartość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczną. Dahno znów zachichotał. Jego oczy były jasne i twarde. – Czy ty mnie naciskasz, Bleys? – Odpieram. – W porządku – w rozsądnych granicach. Ale jutro będzie nas tu pięćdziesięciu trzech. Trupy nie mają znaczenia, jeśli tylko zostaną sprzątnięte. Wtedy będziemy mogli o nich zapomnieć. – Chłopiec nie zapomni. – Chłopiec? – Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno parsknął cicho. – Martwisz się chłopcem? – zapytał. – Wydawało mi się, że to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powiedzieć coś na temat chłopca. Dahno machnął ręką zdradzając zniecierpliwienie. Hal przyglądał mu się z ciemności, pozostając poza smugą światła rzucaną przez okno. – Czemu psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy życiu? – Ponieważ nie kazałem im zabijać. – Nie wydawało się, żeby Bleys podniósł głos, ale jego słowa dotarły do Hala przez szybę ze zdumiewającą ostrością. Dahno obrócił głowę, by popatrzeć na szczuplejszego mężczyznę. W tej chwili jego twarz nie wyrażała życzliwości, a jedynie zainteresowanie. – Poza tym – powiedział niezmienionym głosem – co mogliby nam powiedzieć? – Więcej. – Głos Bleysa znów brzmiał tak jak wcześniej. – Nie zastanowiłeś się nad przyczynami przeprowadzenia akcji właśnie tutaj? To miejsce zakupiono z pieniędzy funduszu powstałego ze spieniężenia niezarejestrowanego statku kurierskiego, który znaleziono dryfujący w pobliżu Ziemi, z dwuletnim chłopcem na pokładzie. I nie było tam nikogo innego. Nie lubię podobnych zagadek.
– To część krwi Exotików w tobie nie lubi zagadek – odpowiedział Dahno. – Gdzie bylibyśmy dzisiaj tracąc czas na zastanawianie się nad każdą tajemnicą, którą napotkamy? Naszą sprawą jest kontrolowanie maszynerii, nie rozumienie jej. Powiedz mi, jak inaczej nasza kilkutysięczna populacja mogłaby mieć nadzieję na kontrolowanie czternastu światów? – Możesz mieć rację – powiedział Bleys. – Ale wydaje mi się to niefrasobliwym podejściem. – Bleys, koziołku – odparł Dahno. Jego głos zmienił się tylko odrobinę, tak jak głos Ahrensa chwilę wcześniej, ale w jego oczach odbijał się ogień. – Nigdy nie jestem niefrasobliwy. Wiesz o tym. Nocna bryza znad jeziora sięgnęła brzegu i niespodziewany poryw wiatru szarpnął gałęziami krzewu bzu, tłukąc nimi o jedno z okien biblioteki. Obaj mężczyźni natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku. Hal bezszelestnie odsunął się od okna, wkraczając głębiej w mrok. Szkolenie zmusiło go do działania, był najwyższy czas na to, żeby ruszyć. Rzucił się w stronę tarasu, wciąż nie będąc w stanie jasno odtworzyć w umyśle obrazu tego co tam zaszło, ale mając uczucie, że zostawia coś, do czego nigdy nie będzie w stanie powrócić. Ale jego szkolenie przewidziało również to uczucie i teraz je zwalczyło. Odwrócił się zarówno od tarasu, jak i domu, i ruszył przez las cichym truchtem. W okolicy znajdowały się drogi z rynnową nawierzchnią przystosowaną do ruchu poduszkowców, ale trasa którą wybrał trzymała się od nich z daleka. Biegł równo i bez wysiłku przez nocny las wypełniony zapachem żywicy, bezszelestnie poruszając się po wyściółce z opadłych igieł i kamieni. Poruszał się z prędkością dwunastu kilometrów na godzinę i wkrótce dotarł do niewielkiego centrum handlowego, znanego jako Thirkel. W okolicy był tuzin takich miejsc oraz dwa miasteczka, do których mógłby dotrzeć, pokonując mniejszą odległość i tracąc mniej czasu, ale podświadome obliczenia dokonane przez jego wyszkolony umysł, kazały mu wybrać Thirkel. Dzięki temu w Thirkel musiał czekać jedynie czternaście minut na autobus jadący do Bozeman w Montanie. Był jedynym pasażerem wsiadającym na tym przystanku. Wszedł do środka i przedstawił automatowi sterującemu autobusem jedną z kart kredytowych, które miał ze sobą. Automat pobrał opłatę za podróż, z lekkim westchnięciem zamknął za nim drzwi i ponownie wzniósł się w powietrze. Krótko po północy dotarł do Bozeman, gdzie złapał prom do lądowiska w Salt Lakę, skąd, kiedy tylko świt zaczął rozjaśniać na różowo okoliczne góry, ruszył promem orbitalnym w stronę szarej kuli Encyklopedii Ostatecznej, obiegającej Ziemię na orbicie o wysokości szesnastu tysięcy kilometrów.
Prom był w stanie pomieścić jakieś pięćdziesiąt – sześćdziesiąt osób, które jeszcze na planecie uzyskały zgodę na wejście do Encyklopedii. Pomiędzy dokumentami Hala znajdowała się ciągle odnawiana przepustka uczniowska na jedną wizytę, pod jego własnym nazwiskiem. Ziemia, Dorsai, Mara i Kultis były jedynymi światami, na których Inni nie uzyskali jeszcze wewnętrznej kontroli nad rządami. Jednak na Ziemi tylko zapisy Encyklopedii mogły być uważane za bezpieczne przed penetracją ze strony Innych, tak więc wszystkie transakcje, których Hal do tej pory dokonał, odbywały się pod fałszywym nazwiskiem Alana Sample. Dlatego z chwilą startu promu zniszczył te dokumenty, żeby nie mieć ze sobą nic, co mogłoby łączyć go z czasowo używanym, fałszywym nazwiskiem. Automatyczne zapisy w Encyklopedii Ostatecznej będą zbyt pełne, by mieć nadzieję na używanie fałszywej tożsamości. Z drugiej strony, wewnątrz, podanie prawdziwego nazwiska będzie bezpieczne. Dwanaście tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi prom rozpoczął zbliżanie do Encyklopedii. Na ekranie przedziału pasażerskiego Hal zobaczył najpierw srebrny półksiężyc, który po opuszczeniu cienia Ziemi przekształcił się w niewielką, srebrną kulę odbijającą promienie słoneczne. Jednak w miarę zbliżania się owal rósł, zdradzając olbrzymie rozmiary Encyklopedii. Jednak to nie tylko rozmiar obiektu przykuwał Hala do fotela, pochłaniając całą jego uwagę, w miarę jak masywna kula zajmowała coraz większą część ekranu. W przeciwieństwie do reszty pasażerów promu, został przez Waltera nauczony szczególnego szacunku wobec tego, czym miała zostać Encyklopedia. Przyglądał się jej niezliczoną ilość razy na ekranach, ale nigdy jeszcze z bliska, mając perspektywę postawienia stopy w jej wnętrzu. Prom zwalniał, dostosowując prędkość do celu. Teraz, kiedy byli blisko, Hal mógł dostrzec jej powierzchnię, otoczoną jakby grubym, szarym oparem. Był to efekt ochronnych osłon siłowych, które otaczały całą Encyklopedię – pochodnej przesunięcia fazowego, które czterysta lat wcześniej umożliwiło poruszanie się między gwiazdami z prędkością ponadświetlną. Osłony siłowe stanowiły odkrycie i ściśle strzeżony sekret pracowników Encyklopedii. One właśnie nadawały jej z dystansu srebrzysty wygląd – tak jak szara mgła nad powierzchnią wody wydaje się być srebrna w świetle poranka. Wewnątrz tych osłon Encyklopedia była niewrażliwa na wszelkie ataki fizyczne. Jedynie miejsca styku osłon wymagały konwencjonalnego pancerza; do jednego z takich miejsc zmierzał teraz prom, by wysadzić tam pasażerów. Ukryta za tarczą spoczywała konstrukcja Encyklopedii, struktura z metalu i magii. Metal z głębin Ziemi i magia pochodząca z tego samego odkrycia, co napęd fazowy i osłony – nikt nie był w stanie poznać tajemnic budowy Encyklopedii. Wewnątrz jej
struktury ludzie nie tyle się poruszali, ile byli przemieszczani. Pokój, w którym się znajdowali, dzięki odpowiedniej komendzie, był przenoszony do wymaganego sektora. Z drugiej strony, można było pokonać kilometry solidnych korytarzy i napotkać po drodze mnóstwo masywnych drzwi... Metal i magia... od kiedy tylko mógł sięgnąć pamięcią, Hal Mayne uczony był czci dla Encyklopedii. W tej chwili, ta cześć świadomości wyparła mur oddzielający go od wspomnień o tym, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Pamiętał, że początki Encyklopedii były dziełem Ziemianina, Marka Torre. Jednak ani on, ani nawet Ziemia nie byłaby w stanie sama jej zbudować. Jej ukończenie wymagało stu trzydziestu lat i wszystkich zasobów, jakie mogły przeznaczyć na budowę dwa bogate światy Exotików, Mara i Kultis. Jej szkielet powstał na powierzchni, wewnątrz Enklawy Exotików w Saint Louis, w Ameryce Północnej. Sto dwa lata później, na wpół ukończona struktura została wyniesiona na niską orbitę, zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Ziemią. Ostatnie prace zakończono dwanaście lat później i umieszczono ją na obecnej orbicie. Teoria Marka Torre postulowała istnienie w ludzkiej wiedzy ślepej plamki, obszaru, w którym zawodziło samopoznanie, tak jak percepcja dowolnego urządzenia nie jest w stanie objąć miejsca, w którym ono samo się znajduje. Według teorii Torre, w obszarze tym rasa ludzka znajdzie w końcu coś, co zagubili ludzie z Kultur na młodszych światach, a kiedy wreszcie zostanie to odnalezione, stanie się kluczem do jeszcze większego wzrostu rasy. Zarówno w teorii, jak i w samej Encyklopedii krył się sen o wielkości i celu, który zawsze znajdywał w Halu głęboki oddźwięk. Odczuł go teraz, jak potężny rezonans, w chwili osiągnięcia przez prom punktu styku czterech olbrzymich, niematerialnych osłon siłowych, miejsca, w którym niwelowały się wzajemnie, odsłaniając czekające na nich wejście do obszaru dokowania. Prom wsunął się do środka, sprawiając wrażenie, że odbywa się to bardzo powoli, i osiadł w przeznaczonym do tego doku. Chwilę potem zalało ich morze światła. Przesłona, która wydawała się tak niewielka, kiedy do niej podlatywali, okazała się mieć średnicę wypełnionej maszynami i robotnikami hali, we wnętrzu której prom wydawał się być maleńką zabawką. Hal wstał i dołączył do procesji pasażerów zdążających do wyjścia. Przeszedł przez śluzę na skośną rampę, gdzie otoczył go potop dźwięków wydawanych przez urządzenia pracujące wokół promu. Metal i magia... ruszył w dół rampy i przez lekko rozmyty krąg stanowiący wejście do wewnętrznych części Encyklopedii. Z chwilą przekroczenia kręgu wszelkie dźwięki ucichły. Odkrył, że ruchoma podłoga unosi go wzdłuż korytarza rozjaśnionego delikatnym światłem w rytm słabego szumu, który stanowił miłą odmianę
po zgiełku lądowania i wydawał się nawet wygłuszać przyciszone konwersacje współtowarzyszy podróży. Podłoga zwolniła, po czym zatrzymała się, przesunęła do przodu jeszcze kilka metrów, wreszcie stanęła. Pasażerowie z przodu okazywali swoje dokumenty przed ściennym ekranem, z którego oglądał je szczupły młody mężczyzna z czarnymi włosami. – W porządku. Dziękuję. – Młody mężczyzna skinął pasażerowi przed Halem, który poszedł dalej. Kiedy przyszła kolej na Hala, kontroler zwolnił swoje miejsce, a zamiast niego na stanowisku usiadła urocza osoba płci żeńskiej z burzą blond włosów i dość młoda, by pasowało do niej określenie dziewczyny raczej niż kobiety. Pod złotymi włosami miała owalną twarz z radosnym uśmiechem i zielone oczy ze złotymi iskierkami. – Tak... – Popatrzyła na przysunięte do ekranu dokumenty Hala, potem znów na niego. – Nazywasz się Hal Mayne? W porządku. Halowi wydało się, że jej oczy napotkały jego ze szczególnym wyrazem sympatii; efektem tego było nieoczekiwane poczucie bezpieczeństwa, które niebezpiecznie osłabiło mur postawiony na dnie jego umysłu. Ruszył dalej. Korytarz ciągnął się dalej. Ludzie przed nim poruszali się teraz zdecydowanie szybciej. Gdzieś z przodu przemawiał do nich głos, nie kierowany do nikogo konkretnego. – ...proszę się zatrzymać w miejscu, gdzie korytarz rozszerza się i wsłuchać w dźwięki. Proszę nam powiedzieć, jeżeli cokolwiek państwo usłyszą. Jest to Punkt Przejścia, w centrum pomieszczenia Indeksu. Znajdują się państwo teraz dokładnie w środku systemu komunikacyjnego Encyklopedii. Nie oczekujemy, że cokolwiek państwo usłyszą, jednak jeżeli do tego dojdzie, proszę się zgłosić... Więcej magii... Przebyli nie więcej niż sto metrów, ale znajdowali się już w samym środku kuli, która była Encyklopedią. Ale ani Walter InTeacher, ani ktokolwiek inny, nigdy nie wspomniał mu o Punkcie Przejścia. Nie dotarł jeszcze do szerokiej plamy, o której mówił głos ale odkrył, że nasłuchuje, jakby mógł usłyszeć cokolwiek zanim do niej dotrze. Podszedł do prośby o nasłuchiwanie tak, jakby to było wyzwanie. Jeżeli było tam coś do usłyszenia, powinien być w stanie to wyłowić. Odkrył, że nasłuchuje w skupieniu. Prawie – widział już szeroką, nieruchomą plamę, oddzielały go od niej już tylko dwie osoby – mógł sobie wyobrazić, że coś słyszy. Ale prawdopodobnie byli to jedynie ludzie, którzy opuścili już Punkt Przejścia i teraz rozmawiali między sobą. W ich głosach było coś znajomego. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale wciąż miał uczucie, że je zna, choć wydawały się mówić w nieznanym mu języku. Szkolono go w rozkładaniu nieznanych
języków w znajome formy. To był język indoeuropejski... tak, to prawdopodobnie któryś z języków romańskich, jakaś współczesna pochodna łaciny. Ale rozmowy były teraz bardzo głośne i miał wrażenie, że słyszy kilka na raz. Wciąż od Punktu dzieliła go jedna osoba. Jak mogli oczekiwać od kogokolwiek, że będzie w stanie coś usłyszeć w Punkcie, jeśli tak głośno rozmawiano w jego okolicy? Wszędzie wokół siebie słyszał głosy. Musieli rozmawiać wszyscy w kolejce. Mężczyzna przed nim właśnie ruszył dalej, zwalniając miejsce w Punkcie Przejścia. Hal wszedł tam i zatrzymał się, a wtedy głosy eksplodowały w jego głowie. Nie dziesiątki, nie setki, tysiące czy nawet miliony – ale całe miliardy i biliony głosów w niezliczonych językach, dyskutujących, krzyczących, wołających do niego. Tylko że nie zlewały się w jeden wielki, wymieszany krzyk, jak radiowy szum kosmosu. Każdy pozostawał niezależny i oddzielny – w jakiś niemożliwy do uwierzenia sposób słyszał każdy z nich osobno; a pomiędzy nimi były trzy które znał, wołające do niego, ostrzegające go. Głosy Waltera InTeachera, Malachiego Nasuno i Obadiaha Testatora – a z chwilą kiedy je zidentyfikował, mentalna bariera, która go ochraniała, w końcu załamała się i padła. Punkt Przejścia zawirował wokół niego. Jak z wielkiej dali usłyszał głos wydobywający się z własnego gardła. Zakręcił się, zatoczył i byłby upadł – ale został złapany i utrzymany w pionie. Trzymała go dziewczyna z ekranu, ta z zielonymi oczyma. W jakiś sposób tu była, stała obok niego; wcale nie była tak drobna, jak się spodziewał, kiedy ujrzał jej twarz na ekranie. Mimo wszystko, nie było łatwo utrzymać jego wysokie, pozbawione kontroli kościste ciało, ale niemal natychmiast pomogło jej dwu mężczyzn. – Spokojnie... trzymajcie go... – powiedział jeden z nich; coś dotknęło go głęboko we wnętrzu, wyzwalając ciemność, która rozszerzyła się jak chmura organicznego atramentu wystrzelona przez uciekającą ośmiornicę. Ogarnęła go całego, ukrywając wszystko w całkowitym mroku, nawet jego pamięć o tym, co wydarzyło się na tarasie. Stopniowo, powoli, powrócił do ciszy i spokoju. Był sam, nagi w łóżku znajdującym się w pokoju o ścianach z wolno zmieniającymi się, pastelowymi wzorami. Oprócz łóżka i umieszczonego obok stołu, w pomieszczeniu znajdowało się kilka wiszących w powietrzu krzeseł dryfowych, biurko i mały basen z niebieskimi ścianami i dnem, które sprawiało, że wydawał się być znacznie głębszy niż wyglądał. Podniósł się na łokciu i rozejrzał dookoła. Pokój wykazywał niepokojącą właściwość – wydawał się powiększać w stronę, w którą właśnie patrzył, choć nie potrafił wyczuć żadnego ruchu podłogi czy ścian. Popatrzył wokół, a potem obejrzał łóżko, na którym leżał. Nigdy nie pomyślał o tym jako o znaczącym fakcie – choć zawsze był tego świadom
– że wychowano go w warunkach, które były zdecydowanie spartańskie i archaiczne. Zawsze wydawało mu się oczywiste, że książki, które czyta, powinny być ciężkimi przedmiotami z papieru, że w domu nie powinno być ruchomych chodników, albo że meble powinny być wykonane z porządnego materiału i stać na podłodze, a nie unosić się w powietrzu dzięki urządzeniom dryfowym i pojawiać się na życzenie użytkownika, pod dotknięciem pulpitu z sensorami. Po raz pierwszy w życiu obudził się w łóżku siłowym. Oczywiście wiedział co to jest, ale był zupełnie nieprzygotowany na jego komfort. Dla obserwatora wydawał się być na wpół zanurzony w białej chmurze, mającej może dwadzieścia centymetrów grubości, która unosiła się w powietrzu nad podłogą. Biała chmura utrzymywała go w cieple, chroniąc przed chłodem, a ta część, która znajdowała się pod nim była dostatecznie spoista, by podtrzymać go w dowolnej pozycji. W tej chwili łokieć na przykład, na którym się opierał, był podtrzymywany przez ciepłą dłoń złożoną w miseczkę, choć dla oka po prostu zagłębiał się na głębokość połowy przedramienia w gruby opar dymu. Usiadł, przerzucając nogi przez krawędź łóżka – wraz z ruchem wróciła mu cała pamięć, niczym bezszelestny cios. Oczyma duszy zobaczył taras i to, co się tam wydarzyło – tak jak widział to przez osłonę trzcin. Zwyciężony, zwalił się na łóżko, zakrywając twarz dłońmi. Przez chwilę przetaczał się po nim, jak walec, cały wszechświat, a jego umysł krzyczał pod wpływem tego, co zobaczył. Ale nie było już żadnego mentalnego muru, który by go od niego oddzielał i po chwili zaczął dochodzić z tym do porozumienia. Podniósł twarz, nie ukrywając jej już w dłoniach. Ściany pokoju straciły barwy. Ukryte w nich czujniki odczytały zmiany w temperaturze i wilgotności jego skóry, razem z kilkudziesięcioma innymi drobnymi sygnałami wysyłanymi przez jego ciało i odpowiednio odwzorowały zmianę nastroju. Pokój przybrał teraz nudną, użytkową szarość, ponurą jak w pokoju wyrzeźbionym w skale. Wybuchło w nim okropne uczucie gniewu, furia, że coś takiego nie powinno było się wydarzyć; odczytując falę energii tej furii, ściany wokół niego zaświeciły czerwienią rozgrzanego żelaza, znów wyzwalając w nim wyszkolone instynkty i popychając go do działania. Pod naciskiem siły woli jego świadomość zebrała się i skupiła na błysku pojedynczego punktu światła z rogu dryfu i zamknęła się na nim, aż była to jedyna rzecz jaką widział. Przez ten punkt, jak przez drzwi, jego umysł wszedł dzięki szkoleniu Exotików w stan, który był po części autohipnozą, a po części uwolnieniem
bezpośredniego kanału prowadzącego ze świadomości do podświadomości. Jego pole widzenia ponownie poszerzyło się, uwalniając się od punktu światła i znów widział cały pokój. Tylko teraz w dryfach wydawały się unosić trzy postacie: Waltera, Malachiego i Obadiaha. Oczywiście tak naprawdę tych ludzi, którzy go wychowali i uczyli, nie było tutaj. Wiedział o tym. Nawet kiedy do nich mówił, był świadom, że to nie oni odpowiadali, ale stworzone w jego wyobraźni konstrukty, oparte na niezliczonych wspomnieniach ich reakcji i nastawień, które zaobserwował podczas wspólnego życia. Tak naprawdę odpowiadała mu jego własna znajomość tych ludzi, ich głosami, używająca słów o których wiedział, że użyliby ich, gdyby tu byli z nim teraz. Technika ta była dyscypliną, która została przygotowana na chwile takie jak ta, sytuację, kiedy potrzebowałby ich pomocy, a ich nie byłoby w pobliżu, żeby mu jej udzielić. Ale w pierwszej chwili, kiedy na nich spojrzał, rzucił w nich nie wołanie o pomoc, ale oskarżenie. – Nie musieliście! – Na wpół szlochał. – Pozwoliliście się zabić i zostawiliście mnie samego. Nie musieliście! – Och, Hal – w głosie Waltera słychać było ból. – Musieliśmy cię chronić. – Nie prosiłem was o ochranianie mnie! Nie chcę być chroniony. Chciałem, żebyście żyli! A wy pozwoliliście się zastrzelić! – Chłopcze – powiedział szorstko Malachi – byłeś przygotowany na ten dzień. Nauczyliśmy cię, że coś takiego może się wydarzyć i co będziesz musiał zrobić, jeśli to nastąpi. Hal nie odpowiedział. Skoro otworzył się na żal, ten kompletnie nim zawładnął. Runął na brzeg łóżka, łkając. – Nie wiedziałem... – szlochał. – Dziecko – odezwał się Obadiah – nauczono cię, jak radzić sobie z bólem. Nie walcz z nim. Zaakceptuj go. Ból nie zmienia niczego w kimś, kto nim włada. – Ale ja nie potrafię – Hal kołysał się żałośnie, rytmicznie, w przód i w tył na krawędzi łóżka. – Hal, Obadiah ma rację – łagodnie odezwał się Walter. – Nauczono cię i wiesz, jak poradzić sobie z tą chwilą. – Nic was nie obchodzi, żadnego z was... nic nie rozumiecie! – Hal nadal kołysał się w przód i w tył. – Oczywiście, że rozumiemy. – W głosie Waltera słychać było nutę cierpienia, wywołaną cierpieniem Hala.
– Byliśmy jedyną rodziną jaką miałeś, a teraz wydaje się, że nie masz nikogo innego. Czujesz, jakby wszystko ci zabrano. Ale to nie tak. Wciąż masz rodzinę – potężną rodzinę, na którą składają się wszyscy członkowie rasy ludzkiej. Hal nadal kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył – potrząsnął głową. – Ależ tak – potwierdził Walter. – Tak, wiem. W tej chwili myślisz, że na wszystkich czternastu światach nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić tych, których utraciłeś. Ale będą. Wszystko to odnajdziesz w ludziach. Znajdziesz takich, których będziesz nienawidził i takich, których pokochasz. Wiem, że nie potrafisz teraz w to uwierzyć, ale tak będzie. – Istnieje też coś więcej niż miłość – nieoczekiwanie wtrącił Malachi. – Odkryjesz to. I może na koniec będziesz musiał radzić sobie bez miłości, żeby wykonać to, co będziesz musiał. – Tak będzie – dodał Obadiah – jeśli taka będzie wola Boga. Ale nie ma powodu, żeby dziecko już teraz musiało stawać przed tym egzaminem. Zostaw to przyszłości, Malachi. – Przyszłość jest tu – zagrzmiał Malachi. – Nie przeżyje przy siłach skierowanych przeciw niemu, jeśli będzie siedział w łóżku i płakał. Chłopcze, wyprostuj się... – Komenda był szorstka, ale ton, którym ją wypowiedziano, nie. – Spróbuj wziąć się w garść. Musisz zaplanować, co robić. Martwi nie żyją. Tylko żywi mogą się zająć sprawami żyjących. – Hal – wciąż łagodnie, ale z naciskiem odezwał się Walter. – Malachi ma rację. Obadiah też. Trzymając się swojego żalu, odsuwasz chwilę, kiedy będziesz musiał pomyśleć o ważniejszych sprawach. – Nie – odpowiedział Hal potrząsając głową. – Nie. Zamknął umysł przed nimi. Nie do pomyślenia było, żeby pozwolił odejść żalowi, który miał w sobie. Upuścić choćby grudkę pewności na wciąż wątpliwe groby trójki ludzi, których nadal kochał. Ale oni mówili mu rzeczy, jakie słyszał od nich tak wiele razy, w sposób jaki pamiętał, że je wypowiadali i stopniowo, wbrew sobie, zaczął słuchać. Szok z powodu ostatnich wydarzeń niemal doprowadził go do ponownego cofnięcia się do stanu małego dziecka, z całą jego okropną bezradnością. Ale w miarę jak słuchał rozmawiających wokół niego znajomych głosów, zaczął odzyskiwać względną dojrzałość szesnastolatka. – ...musi się gdzieś ukryć – mówił Walter. – Gdzie? – zapytał Malachi. – Pójdę do Exotików – odezwał się Hal, sam siebie zaskakując. – Mógłbym ujść za Maranina – prawda, Walter?
– Co na to powiesz? – Malachi zwrócił się do InTeachera. – Czy twoi ludzie oddaliby go Innym? – Dobrowolnie nie – odpowiedział Walter. – Ale masz rację. Gdyby Inni znaleźli go tam i naciskali, nie mogliby go zatrzymać. Exotikowie na swoich światach pozostają poza kontrolą Innych, ale ich kontakty międzyplanetarne są wrażliwe – a dwa światy są ważniejsze od jednego chłopca. – Mógłby ukryć się na Harmonii albo Zjednoczeniu – powiedział Obadiah. – Inni kontrolują sporą część naszego społeczeństwa, ale poza miastami są tacy, którzy nigdy nie będą pracować dla pomiotu Beliala. Tacy ludzie nigdy by go nie wydali. – Musiałby żyć jak bandyta – odpowiedział Walter. – Jest jeszcze za młody, by walczyć. – Mogę walczyć – zaprotestował Hal. – Z Innymi, czy kimkolwiek. – Bądź cicho, chłopcze! – zagrzmiał Malachi. – Upiekli by cię na śniadanie bez ruszania tyłków z krzeseł. Masz rację, Walter. Światy Zaprzyjaźnionych nie są dla niego bezpieczne. – A więc Dorsai – rzucił Hal. Malachi obrócił w jego stronę zmarszczone, siwe brwi. – Kiedy będziesz gotów i zdolny do walki, wtedy idź do Dorsajów – odpowiedział. – Zanim nadejdzie ten dzień, nic dla ciebie nie mogą zrobić. – A więc gdzie? – zapytał Obadiah. – Wszystkie inne światy poza Ziemią są już pod kontrolą Innych. Wystarczy, że go tam wyczują, a przepadnie, nie mając od nikogo pomocy. – Mimo wszystko – powiedział Walter – musi to być jeden z pozostałych światów. Ziemia też nie jest dobra na kryjówkę. Jak tylko poznają pełną historię jego życia i szkolenia, będą go szukać. Pomiędzy odmieńcami również są ludzie pochodzący od Exotików, jak ten wysoki mężczyzna, który był przy naszej śmierci. Oni, jak ja – jak wszyscy uczeni na Marze i Kultis – znają ontogenetykę. Inni są siłą historyczną i będą wiedzieć, że każda siła musi mieć swoją przeciwsiłę. Od początku wyglądają pojawienia się przeciwwagi dla ich siły. Nie będą ryzykować pozostawienia Hala przy życiu, skoro tylko poznają jego historię. – A więc Newton – powiedział Obadiah. – Niech skryje się między laboratoriami i wieżami z kości słoniowej. – Nie – zaprotestował Malachi. – To wszystko żółwie i małże. Wycofają się do swoich muszli i zamkną je za sobą. Pomiędzy takimi ludźmi zostałby sam jak palec. – A co z Cetą? – zapytał Obadiah. – Tam właśnie Inni są najpotężniejsi, gdzie znajdują się banki i ciągnie się za sznurki
międzygwiezdnego handlu – zirytowanym głosem odpowiedział Malachi. – Oszalałeś, Obadiah? W każdym razie wszystkie te niewyspecjalizowane światy, razem z Wenus i Marsem są miejscami, gdzie spora część społeczeństwa jest pod kontrolą Innych. Jeden błąd i będzie po naszym chłopcu. – Tak – wolno odpowiedział Walter. – Ale Obadiah, powiedziałeś, że wszystkie światy za wyjątkiem Dorsai, Exotików, Zaprzyjaźnionych i Ziemi są już pod kontrolą Innych. Jest jeden wyjątek. Świat, którym nie warto się przejmować, bo tak naprawdę nie ma tam społeczeństwa, które możnaby kontrolować. Coby. – Górniczy świat? – Hal gapił się na Waltera. – Ale tam nie ma nic do roboty oprócz pracy w kopalniach. – Zgadza się – potwierdził Walter. Hal wciąż wpatrywał się w InTeachera. – Ale... – Słowa go zawiodły. Mara, Kultis, Zaprzyjaźnione światy Harmonii i Zjednoczenia oraz Dorsai – to wszystko były miejsca, które pragnął ujrzeć na własne oczy. Poza nimi, każdy z Młodszych Światów był nieznanym, interesującym miejscem. Ale Coby... – To jak wysłanie mnie do więzienia! – Walter – Malachi patrzył na InTeachera. – Myślę, że masz rację. Obrócił się do Hala. – Ile masz lat, chłopcze? Niedługo skończysz siedemnaście, prawda? – Za dwa tygodnie – odpowiedział Hal głosem zdławionym niespodziewanym napływem wspomnień o wcześniejszych przyjęciach urodzinowych, przez wszystkie lata dorastania. – Siedemnaście... – Malachi popatrzył na Waltera i Obadiaha. – Trzy lata w kopalniach i będzie miał dwadzieścia... – Trzy lata! – wykrzyknął Hal. – Tak, trzy lata – miękko odpowiedział Walter. – Pomiędzy bezimiennymi, zagubionymi ludźmi łatwiej będzie się zgubić i stać się bezimiennym niż na jakimkolwiek innym świecie. Trzy lata wystarczą, by cię ukryć. – I wyjdzie z tego zmieniony – dodał Obadiah. – Ale nie chcę być inny! – Musisz – odpowiedział Malachi. – O ile chcesz trochę przeżyć. – Ale trzy lata!? – powtórzył Hal. – To prawie jedna piąta mojego dotychczasowego życia. To wieczność. – Tak – potwierdził Walter, a Hal spojrzał na niego bezradnie. Walter,