chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Dickson Gordon R - Childe 09 - Gildia Orędowników

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Dickson Gordon R - Childe 09 - Gildia Orędowników.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dickson, Gordon R - 2 Cykle kpl Dickson Gordon R - Childe Childe 1-09
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 357 stron)

Gordon R. Dickson Gildia Orędowników (The Chantry Gild) Przełożył Mirosław R. Jabłoński 1

Rozdział 1 Tuż przed świtem Amanda Morgan obudziła się we frontowym pokoju malutkiego mieszkanka wynajmowanego przez rodzinę, która poważnie ryzykowała, dając jej schronienie. Podłogę pokoju dzieliła z nią młoda dziewczyna, która była jednak nadal pogrążona we śnie, tak jak i reszta domowników. Amanda spała w bezkształtnej brązowej koszuli; noszenie tego stroju zostało wymuszone na mieszkańcach tej planety oraz bliźniaczej Mary, przez siły okupacyjne władające teraz oboma światami. Amanda wstała i, nie wkładając swoich wysokich do kostek traperskich butów, kucnęła obok pożyczonej maty do spania i zrolowała ją. Złożyła matę w rogu pomieszczenia, po czym niosąc buty w jednej ręce, wyszła po cichu na korytarz. Przeszedłszy nim, skorzystała ze wspólnej łazienki na jego końcu, a potem zeszła wąskimi, drewnianymi schodami prowadzącymi na ulicę. Tuż przed drzwiami domu zatrzymała się, żeby włożyć buty. Koszula miała kaptur, który Amanda naciągnęła teraz na głowę, chcąc ukryć twarz. Otworzyła cicho zatrzask i wślizgnęła się w mętne od mgły światło przedświtu pustych ulic Porfiru. Było to niewielkie miasto na subtropikalnej wyżynie Hysperii – północno-wschodnim kontynencie Kultis, planety Exotików. Szła szybko ulicami wyznaczonymi przez szarzejące, niepomalowane, drewniane fasady czynszówek. Większość miejscowych Exotików, wyrzuconych z ich wiejskich rezydencji, została sprowadzona tutaj i zmuszona do zbudowania dla siebie tych domów, tuż pod okiem władz; i fakt, że narzucony projekt i materiały czyniły z budynków ogniowe pułapki, nie był do końca niezamierzony przez pomysłodawców, gdyż okupacja planet Exotików, Mary i Kultisu miała w zamyśle wygubić ich mieszkańców – tak wielu, jak to możliwe i ich własnymi rękami. Amanda pomyślała o śpiących we wnętrzach domów; poczuła, że serce skurczyło jej się w piersi na myśl o opuszczeniu ich – tak matka mogłaby zareagować na konieczność porzucenia dzieci i pozostawienia ich w rękach brutalnych i nieprzyjaznych opiekunów. Ale przysłana jej wiadomość była tą, która miała pierwszeństwo przed wszystkimi innymi; Amanda nie mogła zrobić nic innego, jak się jej podporządkować. Skręciwszy kilka razy w różne ulice, wślizgnęła się w końcu między dwa budynki, a potem wynurzyła się na otwartym dziedzińcu za nimi. Tuż przed nią wznosiło się otaczające teraz całe miasto drewniane ogrodzenie sześciometrowej wysokości, do wzniesienia którego zostali zmuszeni mieszkańcy Porfiru. Zatrzymała się u podstawy płotu i sięgnąwszy przez rozcięcie w swojej szacie, poluźniła coś. Kiedy wstrząsnęła ciałem, na ziemię wokół jej stóp upadła lina. Wyszła z kręgu i pochyliła się, żeby podnieść ją za zawiązaną już na jednym końcu pętlę. Zebrała resztę liny i w zwojach długości przedramienia rzuciła z powrotem na rzadką trawę 2

niekultywowanego gruntu u swych stóp; potrząsając sznurem zwinęła go ponownie w luźne pętle trzymane lewą dłonią, co miało sprawić, że nie będzie na nim supłów. Później, chwytając linę prawą ręką jakiś metr od drugiego końca, tego z ruchomą pętlą, strząsnęła ją, przesuwając przez owo oczko i tworząc w ten sposób większy krąg, którym zakołysała kilka razy w powietrzu, chcąc poczuć jego ciężar i zbalansować go, a potem cofnęła się o krok od podstawy ściany. Powiodła wzrokiem w górę ogrodzenia, ponad wąski chodnik, który pozwalał strażnikom patrolować teren bez potrzeby wystawiania się na widok w większym stopniu niż wysuwając głowy ponad zaostrzone końce sterczących pionowo kłód tworzących płot. Wybrawszy jeden konkretny szpic pala, zatoczyła prawą dłonią kilka wdzięcznych kręgów, a potem wypuściła pętlę w górę. Rzucała lassem od wczesnego dzieciństwa, na dalekiej planecie będącej miejscem jej urodzenia, na jednym z niewielu Młodszych Światów, gdzie hodowano konie różnych ras. Rzut był płynny i celny; pętla zawisła na górnym końcu wybranej kłody. Szarpnęła linę, a potem uwiesiła się na niej, mocno zaciskając pętlę. Następnie, korzystając z pomocy sznura, zaczęła wspinać się po wewnętrznej stronie ściany, aż dotarła na chodnik strażników. Rozluźniła linę zaciśniętą na czubku kłody, a potem powiększyła pętlę i założyła na siebie sznur w ten sposób, że diagonalnie opasywał jej ciało, biegnąc od jednego ramienia w stronę przeciwległego biodra, a dalej pod nim. Wykorzystując część liny podwoiła tę pętlę, a resztę sznura zrzuciła na ziemię po przeciwległej stronie ogrodzenia, po czym przeszła tam i na modłę wspinacza górskiego zaczęła opuszczać się po zewnętrznej stronie płotu. Stojąc już pewnie na gruncie, ściągnęła resztę liny otaczającej koniec kłody nad jej głową. Owijając się sznurem w pasie, zmierzała ku mrokowi rosnącego w pobliżu lasu. Las skrył ją, i już jej nie było. Ale nie odeszła niezauważona. Jeden z wcześnie obudzonych mieszkańców domu wyjrzał przez okno z tyłu budynku i dostrzegł jej odejście. Pech chciał, że był jednym z niewielu miejscowych, którzy kolaborowali z Siłami Okupacyjnymi – gdyż byli dobrzy i źli Exotikowie, tak jak istnieli podobni ludzie we wszystkich społecznościach. Uwagę obserwatora zwróciło mignięcie poruszającej się na zewnątrz postaci, chociaż nadal obowiązywała godzina policyjna minionej nocy. Teraz nie tracił czasu na ubieranie się, tylko udał się osobiście do dowództwa wojskowego. Kobieta była już niemal u celu, kiedy dotarło do niej, że podążają za nią postacie w zielonych mundurach i wysokich butach; ścigający ją trzymali w dłoniach metal rozsiewający błyski, które mogły pochodzić wyłącznie od miotaczy lub strzelb igłowych. Szła dalej, nie przyśpieszając kroku. Etyli już wystarczająco blisko, by ją zabić za pomocą swej broni, gdyby tego chcieli. Zaczekają, żeby się przekonać, czy nie zaprowadzi ich do innych; a w każdym razie, najbardziej zależało im na wzięciu jej żywcem, by ją przesłuchać i zabawić się z nią przed zabiciem. Gdyby jednak udało jej się zyskać jeszcze tylko kilka minut, pokonać jeszcze kawałek terenu... 3

Szła niespiesznie, a jej zdecydowanie rosło w niej w trakcie marszu. Nawet gdyby próbowali schwytać ją teraz, zanim osiągnęła zamierzony cel, to nadal nie wszystko byłoby stracone. Była Dorsajką, z planety Dorsai, urodzoną na tym zimnym, trudnym, skąpo pobłogosławionym świecie, którego jedyne źródło bogactw naturalnych kryło się w oblewającym całą planetę oceanie i rzadko rozsianych obszarach ziem uprawnych oraz pastwisk leżących na nagich wyspach, które wystawały z fal niczym szczyty podmorskich skał. Przez całe pokolenia Dorsajowie widzieli, jak ich synowie i córki opuszczają domy, by walczyć w wojnach innych Młodszych Światów i zarabiać w ten sposób międzygwiezdne kredyty, których Dorsajowie potrzebowali, żeby przeżyć. Natomiast ścigający ją teraz ludzie byli szumowinami pochodzącymi z owych innych planet. Nie było to prawdziwe wojsko; na dodatek żołnierze byli zdemoralizowani przez fakt, że Exotikowie, do dominacji nad którymi przywykli, nie potrafili walczyć, nawet jeśli chcieliby to zrobić w celu ocalenia życia. Więc ci, którzy ją teraz ścigali, żyli w przekonaniu, że samo pokazanie broni każdemu nieuzbrojonemu cywilowi zaowocuje natychmiastowym posłuszeństwem z jego strony. A zatem w walce wręcz, jeśliby nie unieruchomili jej strzałami z miotaczy lub broni igłowej, dałaby sobie radę z co najmniej pół tuzinem napastników. W każdym razie byłoby dziwne, gdyby w trakcie walki nie udało jej się zdobyć przynajmniej jednego egzemplarza ich broni. Gdyby tak się stało, to bez kłopotu poradziłaby sobie co najmniej z całym plutonem. Ale była już niemal u celu, ku któremu zmierzała, a tamci pozostawali nadal w pewnej odległości za nią. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że po prostu śledzili ją, nie podejrzewając, iż może być świadoma ich obecności i mając nadzieję, że doprowadzi ich do innych, których także mogliby schwytać. Od trzech lat pracowała tutaj jako tajny agent Starej Ziemi, pomagając przetrwać miejscowej ludności; a kiedy to było możliwe, opierać się stronnikom Innych, nowych suzerenów Młodszych Światów. Ci żołnierze mogli słyszeć pogłoski o niej. Niewątpliwie było dla nich niepojęte, że mogłaby być sama i zwodzić ich długo; według nich musiałaby ją wspierać jakaś organizacja. Uśmiechnęła się lekko pod nosem. W istocie jej najbardziej aktywne działania podczas tych trzech lat sprowadzały się – kiedy tylko mogła to zrobić bez zdradzania swojej tożsamości – do okazjonalnego ratowania więźniów z rąk tych pseudożołnierzy w ciężkich buciorach. Głównie jednak jej praca polegała na podtrzymywaniu nadziei Kultisan. Żeby, jak inni zdominowani mieszkańcy Młodszych Światów wiedzieli, że nie zostali kompletnie zapomniani przez tych, którzy nadal trwali za tarczą fazową Starej Ziemi, opierając się połączonym siłom Młodszych Światowi samozwańczym, obdarzonym wieloma talentami Innym, którzy nimi władali. 4

Teraz jej nadzieje wzrosły. Ścigający zwlekali niemal zbyt długo. Dotarła w końcu do małego pagórka kwitnącego poszycia leśnego i młodych drzewek, które trzy lata temu przesadziła z wielką troską i sporym nakładem pracy. Zatrzymała się i niemal obojętnie zaczęła drzeć pas darni między dwoma drzewkami. To, pomyślała, powinno zaintrygować ich na tyle, żeby wstrzymać pogoń. Darń odeszła łatwo, jak to zostało zaprojektowane, gdyż była sztuczna, a nie naturalna. Pod spodem znajdowała się metalowa płyta i uchwyt śluzy wejściowej statku. Teraz poruszała się szybko. Chwilę później właz był otwarty, a ona sama znalazła się wewnątrz pojazdu, zatrzaskując za sobą klapę. Kiedy obróciła dźwignię w pozycję „zamknięte”, strzał z miotacza zadźwięczał bezproduktywnie na zewnętrznej powierzchni włazu. Zrobiła dwa kroki, usadowiła się w fotelu przed panelem sterowniczym i położyła dłonie na przyrządach. Nawet po trzyletniej bezczynności dorsajski pojazd kurierski nie potrzebował czasu na rozgrzanie napędu atmosferycznego przed startem. Niemal w tym samym momencie, w którym chwyciła drążek sterowy, statek wystrzelił z pagórka, posyłając we wszystkie strony ziemię, trawę i drzewa. Wzniosła się, korzystając ze zwykłego napędu atmosferycznego i przeleciała tuż nad najbliższym grzbietem. Gdy tylko się przekonała, że znajduje się poza zasięgiem wzroku swoich prześladowców, za sprawą jednego, płynnego skoku fazowego przemieściła statek w przestrzeń pozaplanetarną. Następne, niemal natychmiastowe przejście oddaliło ją o dwa lata świetlne od wschodzącego teraz słońca, które mieszkańcom Starej Ziemi było znane jako Beta Procjona. Znalazłszy się w przestrzeni międzygwiezdnej, gdzie nie mógł jej wykryć żaden statek z Młodszych Światów, była poza zasięgiem pościgu. Tutaj, w głębokim kosmosie, była tak trudna do znalezienia, jak mała rybka we wszechświatowym oceanie. Rozejrzała się po nieporządnym wnętrzu pojazdu. Nie był w stanie nadającym się do złożenia oficjalnej wizyty na Starej Ziemi, nie mówiąc już o Encyklopedii Ostatecznej. Ale to nie miało nic do rzeczy. Liczyło się tylko to, że wydostała się bezpiecznie poza pierścień statków patrolujących przestrzeń wokół planet Bety Procjona. Teraz stało przed nią dużo poważniejsze zadanie, polegające na dotarciu na samą Starą Ziemię, co oznaczało konieczność przeniknięcia przez oblegającą ją i blokującą dostęp do planety flotę Młodszych Światów. W jakiś sposób musi prześlizgnąć się bezpiecznie przez kordon dużo lepiej uzbrojonych i przygotowanych okrętów bojowych, w porównaniu z którymi jej własny pojazd mógł rzeczywiście wydać się rybką. Ale to był problem, z którym trzeba się będzie zmierzyć, kiedy znajdzie się na miejscu. 5

Rozdział 2 Za oknem biblioteki padał chłodny, górski deszcz wczesnej zimy w północnej strefie klimatycznej Starej Ziemi. Deszcz zacinał skosem, padając na bezlistne dęby i sosny rosnące wokół małego jeziora przed domem, który był pierwszym domem, jaki mógł pamiętać jako Hal Mayne. Wyżej, zasłaniając szczyty okolicznych gór, niebo było nieprzerwanym, szarym wałem ciężkich chmur, a przypadkowe powiewy wiatru przyginały od czasu do czasu wierzchołki drzew i miotały deszczem pod większym kątem. Mroczny dzień i wiszące nisko chmury sprawiały, że szyba okienna stała się lekko refleksywna, więc widział to, w czym dało się z trudem rozpoznać obraz jego twarzy, wyglądającej jak oblicze ducha. Niezwykle wczesna zima zaczęła swoje panowanie w Górach Skalistych na kontynencie północnoamerykańskim. W istocie spowijała całą północną półkulę planety. Dzień na zewnątrz był chłodny i ponury, sprawiając, że leśne stworzenia nie wychodziły ze swoich nor i kryjówek. Na kominku w bibliotece, zapalony przez automatyczne wyposażenie domu na sygnał z satelity, płonął jasny ogień, wydzielając miły zapach brzeziny. Światło górnych lamp błyszczało na grzbietach starych książek, które w całości wypełniały półki pokrywające ściany pomieszczenia. To był dom, w którym sierotę Hala Mayne’a wychowywali jego nauczyciele, trzej starzy mężczyźni, których kochał; było to też miejsce, gdzie jedenaście lat temu, kiedy miał szesnaście lat, widział ich wszystkich martwych. Od tamtej pory był to pusty dom, ale Hal znajdował tu zwykle ukojenie. Oni nie są martwi, przypomniał sobie. Ten, kogo kochasz, nigdy dla ciebie nie umiera. Przychodzi do ciebie tak długo, jak długo żyjesz. Ale ta myśl mu nie pomogła. W ten zimny, ciemny dzień czuł nieuchronną pustkę otaczającego go domu. Jego umysł, tak jak robił to wielokrotnie, sięgnął po ukojenie w postaci poezji. Ale jedyne wersy, jakie przyszły mu do głowy, nie przyniosły pociechy. Nie były niczym więcej, jak echem umierającego na zewnątrz roku. Były linijkami wiersza, który sam niegdyś napisał tutaj, w tym domu, w podobny dzień zbliżającej się zimy, tuż po tym, gdy skończył trzynaście lat. Jesienna brzoza, białoręka, ze smutku pozbawiona liści, W splecionych dniach, kiedy słabe słońce świeci w dół, Po zanikającym roku i rozmokłej leśnej pleśni, Modli się o wspomnienia stare, jak spatynowany brąz; A kiedy nocne niebo, i jego siostra mgiełka, skradają się, 6

Niesione przez puchacza gniewającego się na niewidoczny księżyc, Płacze jak lutnia w przenikliwym wietrze, Także w pustym pniu brzmi pusty róg. Dzwonek wygrał w górze swoją srebrzystą nutę. Hal usłyszał kobiecy głos. – Hal – rozległ się głos Ajeli. – Konferencja za dwadzieścia minut. – Będę tam – powiedział. Westchnął. – Wyłącz! – dodał pod adresem otaczającej go, niewidocznej, technologicznej magii. Biblioteka, posiadłość i deszcz mignęły i znikły. Znowu był w swojej kwaterze na Encyklopedii Ostatecznej, na orbicie ponad powierzchnią świata, który dopiero co widział. Deszcz, wiatr i biblioteka, wszystko takie, jak wyglądało w tej samej chwili na terenie ziemskiej posiadłości, zostało daleko pod nim. Otaczała go cisza; cztery pokryte panelami ściany i troje drzwi – jedne prowadzące na korytarz na zewnątrz, K3 jedne do jego sypialni i jedne do aneksu, który był jego nominalnym gabinetem. Obok, w głównym pomieszczeniu, nad miękkim, czerwonym dywanem unosiły się zwyczajne, wyściełane dryfowe siedziska i pulpit. Był znowu tam, gdzie spędził większą część ostatnich trzech lat życia – w Encyklopedii Ostatecznej, tym technologicznym cudzie, który był sztucznym satelitą Ziemi. Stale na ziemskiej orbicie. Orbicie planety, którą emigranci nazwali w dwudziestym czwartym wieku Starą Ziemią – w odróżnieniu od Nowej, zasiedlonej trzysta lat temu i krążącej wokół Syriusza, daleko stąd. Wokoło panowała nadal wyłącznie cisza – wokół jego pokoju i samego satelity. Encyklopedia Ostateczna unosiła się wysoko nad powierzchnią Ziemi, tuż pod mgliście białą tarczą fazową, która otaczała i chroniła zarówno planetę, jak i Encyklopedię. Tak daleko, że nie mogłyby być słyszane, nawet gdyby na zewnątrz istniała przenosząca dźwięki atmosfera, znajdowały się okręty wojenne, które patrolowały tarczę od spodu, broniąc satelitę i Ziemię przed jakąkolwiek próbą wtargnięcia przez osłonę okrętów dziesięciu spośród trzynastu Młodszych Światów. Hal zatrzymał się chwilę dłużej. Miał dwadzieścia minut, przypomniał sobie, zatem ostatni raz opadł na dywan do pozycji siedzącej, ze skrzyżowanymi nogami i wprawił swój umysł w stan relaksu, który był formą koncentracji, chociaż jego fizyczne i psychiczne mechanizmy nie były zwyczajnymi dla tej kondycji mentalnej. W istocie stanowiły kombinację technik, których nauczył go, jako chłopca, Walter InTeacher, jeden z trzech wychowawców zabitych jedenaście lat temu, oraz rozwiniętych przez niego samego twórczych metod służących tworzeniu poezji, którą pisywał. Stworzył tę syntezę, gdy był jeszcze młody, a Walter InTeacher, Exotik wśród jego nauczycieli, nadal żył. Hal 7

pamiętał, jak głęboko i dziecinnie czuł się wówczas rozczarowany, gdy nie był w stanie oddać obrazu brzozy w wilgotnym, zimowym lesie; obrazu, który właśnie wygenerował w swoim mózgu. Surowej imaginacji dopiero co napisanego wiersza. Ale Walter, zwykle tak łagodny i niosący pociechę we wszystkich innych sprawach, powiedział mu wtedy surowo, że zamiast czuć się nieszczęśliwy, powinien być zadowolony, że w ogóle udało mu się to zrobić. Zdolność ta, wyjaśnił Walter, nie była całkiem nieznana, ale rzadka i tylko niewielu ludzi potrafiło wizualizować na tak wysokim poziomie. Powiedział, że różnica pomiędzy tym, na co może zdobyć się większość, a tym, co Hal był najwyraźniej w stanie osiągnąć, sprowadzała się do różnicy pomiędzy kreacją tego, czemu Walter dał miano „wizji” – jako przeciwieństwa dla „obrazu”; cytował tym samym dwudziestowiecznego malarza, który także dysponował tą umiejętnością. – Większość ludzi potrafi, na drodze koncentracji, wywołać „obraz” – powiedział mu Walter – a wywoławszy go, mogą narysować, namalować lub skonstruować to, co on przedstawia. Ale „obraz” nie jest nigdy skończoną, wyobrażoną rzeczą. Pewnych jej części brakuje, gdyż człowiek ewokując ją, przesądza z góry, że owe elementy tam istnieją. Tymczasem „wizja” jest wystarczająco kompletna, by być obiektem, gdyby tylko miała masę bądź życie. – Różnica jest taka, jak między epizodem historycznym, gruntownie zbadanym, opracowanym przez umysł historyka i gotowym, by go przenieść na papier, a tym samym wydarzeniem zarejestrowanym w pamięci osoby, która je przeżyła. A teraz czy to, o czym mówisz, to jest prawdziwa „wizja”? – Tak, tak – odparł Hal z ożywieniem. – Wszystko tam jest – tak wiele, że niemal można jej dotknąć, jakby była materialna. Mógłbyś nawet wstać i obejść ją dookoła, żeby obejrzeć od tyłu! Dlaczego nie postarasz się usilniej i nie zobaczysz jej? – Ponieważ nie jestem tobą – odpowiedział Walter. Zatem teraz, na skutek ciśnienia jego koncentracji, ale ostatni raz, powietrze przed Halem zdawało się przybierać kształt reprodukcji obrazu jądra wiedzy zmagazynowanej w Encyklopedii Ostatecznej. Jego forma przypominała bardzo gruby odcinek kabla złożonego z rozżarzonych, świecących przewodów – ale kabla, w którym włókna poluźniły się, więc teraz jego średnica podwoiła się w stosunku do tej, jaką mógł mieć początkowo; zdawało się, że miał z metr w przekroju i może trzy metry długości. W tej masie widoczne było każde pojedyncze włókno. Ale chodziło nie tylko o to; każde pasmo, jeśli ktoś przyjrzałby się temu wystarczająco dokładnie, znajdowało się w ciągłym ruchu, rozciągając się lub skręcając, żeby dotknąć sąsiednich splotów – czasami tylko na krótko, czasami zaś wyraźnie zespalając się z innymi włóknami za sprawą połączeń, które wydawały się trwałe. 8

Początkowo obraz pojawiał się w jego umyśle w ten sposób dzięki tej samej technologicznej magii Encyklopedii, która zdawała się przenosić go do jego starego domu na powierzchni Ziemi. Dzięki przekazywanemu obrazowi kształtował w swoim pokoju ową nieustannie uaktualnianą wizję, aby móc ją badać. Ale po latach, kiedy poznał każde włókno, doszedł do tego, że był w stanie „zwizualizować” obraz drogą samej koncentracji. Zaczął te studia po tym, gdy ujrzał Tama Olyna, ówczesnego dyrektora Encyklopedii, stojącego w pomieszczeniu kontroli danych i przyglądającego się przekazywanemu tam nieustannie temu samemu obrazowi. Wedle całej ówczesnej wiedzy Hala, to pomieszczenie i obraz mogły znajdować się wówczas w sąsiednim pokoju. W obrębie Encyklopedii żadna jej część nie miała stałego położenia, gdyż urządzenie przemieszczało je dla wygody jego lokatorów. Tam Olyn pełnił funkcję dyrektora Encyklopedii przez blisko sto lat. Wcześniej był międzygwiezdnym dziennikarzem, który kierowany prywatną zemstą usiłował obrócić nienawiść wszystkich zamieszkałych światów przeciwko mieszkańcom Harmonii i Zjednoczenia, dwóch planet zwących się Zaprzyjaźnionymi i skolonizowanymi przez Kulturę Odłamkową złożoną zarówno z nosicieli prawdziwej wiary, jak i religijnych fanatyków. Tam, chcąc wyzbyć się własnego poczucia winy, winił ich wtedy za śmierć męża jego młodszej córki. Kiedy nie udało mu się ściągnąć na Zaprzyjaźnionych klątwy ze strony reszty ludzkości, zobaczył w końcu, kim się stał. Wrócił wtedy na Encyklopedię, na której ujawnił kiedyś rzadki talent. Tutaj osiągnął stanowisko dyrektora i sam nauczył się identyfikować wiedzę reprezentowaną przez każde pojedyncze, wyraźnie błyszczące włókno, patrząc po prostu na nie, a nie musząc korzystać z pomocy instrumentów używanych przez inżynierów, którzy zawsze byli na służbie w pomieszczeniu zawierającym jądro Encyklopedii. Zatem to przykład Tama dał zapłon imaginacjom Hala. Na chwilę wizja przed nim ściemniała nawet, przesłonięta teraz w jego umyśle przez szary cień starego człowieka. Obecnie Tam siedział samotnie w swojej kwaterze, którą Encyklopedia przekształciła w iluzję leśnej polany z przepływającym przez nią strumieniem; pory dnia i nocy tego fantomatycznego obrazu odpowiadały zawsze temu, czy powierzchnię Ziemi, dokładnie pod nim, oświetlało słońce czy nie. Tam będzie teraz sam, gdyż Ajela, zastępczyni dyrektora, opuściła go, by poprowadzić naradę. Sam i czekający na śmierć, jak ktoś zbyt zmęczony pod koniec zbyt długiego dnia, by mógł oczekiwać na sen. Czekając, ale trzymając śmierć, jak sen w szachu, gdyż cały czas miał nadzieję, że usłyszy od Hala wiadomość. Wiadomość o sukcesie, o którego odniesieniu Hal nie mógł go zapewnić. Trzy lata wcześniej Mayne nie miał wątpliwości, że w końcu dostarczy tę wieść. Teraz, po 9

tych wolno mijających latach bez postępu, nadeszła pora, gdy musiał stawić czoła faktowi, że nigdy jej nie przyniesie. Musi to oświadczyć na konferencji, o której przypomniała mu Ajela. Nie mógł się spóźnić, zgłosiwszy niezwykłą propozycję uczestniczenia w spotkaniu po tym, gdy tak długo unikał podobnych kierowniczych narad z udziałem Ajeli i Rukh Tamani, Nosicielki Prawdziwej Wiary i zwolenniczki przebudzenia Ziemi. Teraz Hal próbował jeszcze raz skoncentrować się na wizji skarbnicy wiedzy. Znacznie przenosił Tama umiejętnością czytania jej. Jak Olyn, potrafił teraz poznać z fragmentu świecącego przewodu, jakiemu konkretnemu bitowi informacji odpowiadał. Ale, bardziej niż Tam, był w stanie sięgnąć bezpośrednio do tej wiedzy, chociaż nie udawało mu się jej odczytać. Tak czy inaczej, nie byłoby to świadome czytanie. Czymkolwiek była ta wiedza, stałaby się nagle i po prostu dostępna jego pamięci. Martwemu i pogrzebanemu okruchowi pamięci, ale takiemu, który z pewnym wysiłkiem mógłby ożywić za sprawą swojej świadomości. Nie chodziło o to, że brakowało mu mentalnej przestrzeni do zmagazynowania tak wielu informacji. Spróbował i przekonał się, że długoterminowa ludzka pamięć – choć nie ta świadoma, krótkoterminowa – mogłaby pomieścić całą wiedzę, jaką zawierała w sobie Encyklopedia; co było sumą wiedzy znanej światu poniżej. Ale jak na razie była to dla niego wiedza ciągle niedostępna. Przywrócenie jej do życia wymagało, by była osiągalna świadomie; a okazywało się, że tego ostatniego kroku jego świadomość nie jest w stanie wykonać. Ludzki umysł mógł tylko korzystać ze zmagazynowanej wiedzy za sprawą prostoliniowej, pojedynczej marszruty konkretnej myśli – z jednej informacji na raz. Przez ostatnie półtora roku zmagał się z tym, by umożliwić świadomości korzystanie z całej zmagazynowanej wiedzy, ale nie znalazł żadnego sposobu, w związku z czym drzwi do Kreatywnego Wszechświata, w który wierzył, pozostawały przed nim zamknięte. Jednak wiedział, że istniały. Cała sztuka i wszystkie wynalazki spisanej historii potwierdzały ten fakt; każde dzieło sztuki i pojedynczy wynalazek były istniejącymi dowodami, że można osiągnąć i wykorzystać czysto Kreatywny Wszechświat, w którym wszystko było możliwe. Sam używał go do tworzenia wierszy – dobrych czy złych, nie miało to znaczenia tak długo, póki nie zaistniały w znanym kosmosie, póki ich nie zapisał. I nie istniały. Bo nadal pochodziły wyłącznie z jego podświadomości. A zatem, drzwi istniały. Ale nie potrafił przez nie przejść. Pragnął fizycznie wejść do środka, tak jakby się przenosił do innego fizycznego wszechświata. Gorzką rzeczą była świadomość, że można tam wejść, ale nie wiedzieć, jak się to robi. Ponieważ urodził się jako Donal Graeme, Dorsaj, kilka razy przeszedł przez te drzwi, ale nigdy nie wiedział, w jaki sposób. Raz ocknął się wśród historycznie niezmiennych wydarzeń dwudziestego pierwszego wieku. W tym wypadku, by się tam poruszać, korzystał z ciała zmarłego człowieka; słyszał ryk kamiennego, rzeźbionego 10

lwa, jakby to było żywe zwierzę, po czym wrócił z przeszłości do okresu o osiemdziesiąt lat późniejszego od tego, który opuścił – zmieniony fizycznie z dorosłego mężczyzny w dwuletniego chłopca. Drzwi zatem otworzyły się przed nim najwyraźniej dlatego, że wierzył wtedy, iż byłby w stanie tego dokonać. Dlaczego teraz nie mógł ponownie znaleźć tej wiary? Jeśli nie mógł, jeśli nie mógł przejść przez nie, kiedy chciał i wiedząc jak to robi, to wszystko czego dokonał i doświadczył w trzech różnych wcieleniach, zostało zmarnowane. Powiedział sobie teraz ponuro, że cel, jaki wyznaczył sobie sto lat temu jako Donal Graeme, mógł być fałszywy. Wszystko, co osiągnął, ograniczało się do tego, że kierujące ludzkością siły historyczne powołały do życia jednego z Innych i doprowadziły do powstania realnej groźby podboju Starej Ziemi i zniszczenia jej. Nie mógł dalej postępować w ten sposób i – możliwe – pogarszać tylko sprawy. Ale nawet snując tę myśl, zawahał się w tym postanowieniu. Teraz, mimo że Ajela i Rukh czekały, zamierzał podjąć jeszcze jedną próbę znalezienia drzwi, zanim się ostatecznie podda. Siedział, wypełniając umysł wiedzą ze skarbnicy reprezentowanej przez widziany przed sobą obraz, aż ten wypełnił go. Spróbował jeszcze raz użyć jej, by wejść tam, gdzie mógłby ją wykorzystać. I... Nic. Siedział niezmieniony, nie dostąpiwszy iluminacji. Wiedza tkwiła w nim jak coś martwego i bezużytecznego, niczym książki zapomniane natychmiast po tym, gdy zostały przeczytane i skryte w wiecznej ciemności. – Hal – rozległ się głos Ajeli. – Rukh i ja jesteśmy już w moim gabinecie. Idziesz? – Idę – odparł i na dobre rozproszył obraz jądra wiedzy wraz ze wszystkimi nadziejami swojego życia. 11

Rozdział 3 – Przepraszam za spóźnienie – powiedział Hal. Wszedł i usiadł na pustym dryfowym siedzisku, jednym z trzech, które zostały przysunięte do wielkiego, zasłanego teraz papierami biurka Ajeli. Do zeszłego roku to się nigdy nie zdarzało. Obecnie, gdy Tam był niemal bezradny fizycznie – nie dlatego, że jego ciało źle funkcjonowało, czy też straciło cokolwiek z przyrodzonej mu siły, ale dlatego, że zanikała poruszająca je wola życia – Ajeli żal było każdej chwili, której nie mogła spędzić u boku Olyna. – Nie kusiło cię, żeby zmienić zdanie odnośnie przyjścia tutaj? – zapytała Ajela, ostro patrząc na Hala niebieskimi oczami. – Nie – odparł Mayne. Jak zwykle urządzenia sterownicze Encyklopedii Ostatecznej oświetlały jego kwaterę wraz z krótkim korytarzem, który prowadził obok dyrektorskiego gabinetu wykorzystywanego przez Ajelę, odkąd Tam, dwa lata wcześniej, opuścił go na stałe, mianując Hala swoim sukcesorem. Mayne musiał przejść tylko kilka metrów, by dotrzeć tutaj. – Żadnych wymówek. Żadnej zwłoki. Po prostu straciłem poczucie czasu. Widział, że także Rukh Tamani patrzyła na niego przenikliwie. Kiedy wszedł, obie kobiety rozmawiały – coś na temat Ziemi, której Ajela stała się, nieco niechętnie, faktycznym prezydentem. W związku z tym, że Hal z praktycznych powodów zostawił wszystko na jej głowie, by oddać się poszukiwaniu drogi do Kreatywnego Wszechświata, Ajela kierowała Encyklopedią Ostateczną. Ważniejsze, że de facto sprawowała kontrolę nad realizacją kontraktu Encyklopedii na usługi Dorsajów. Gdyż Dorsajowie, którzy przybyli bronić Ziemi na prośbę Mayne’a, byli zbyt mądrzy dzięki swym ponad dwustuletnim doświadczeniom, żeby nie uprzeć się przy odmowie oddania życia bez formalnego kontraktu na swoje wojskowe usługi. Znając historię, a także sposób myślenia mieszkańców planet, które ich zatrudniały, podpisali kontrakt z Encyklopedią, ignorując wszystkie kłócące się często ze sobą lokalne rządy na Ziemi. To znaczyło, że przynajmniej w teorii obrońcy Ziemi otrzymywali rozkazy z biurka należącego do Ajeli. Hal wiedział, że obie siedzące przy stole kobiety miały świadomość faktu, iż tak czy inaczej Dorsajowie przybyliby, żeby złożyć swoje umiejętności na ołtarzu obrony Macierzystego Świata i oddać za niego życie. Kontrakt, który podpisali, opiewał na wynagrodzenie za dwa miliony wyszkolonych mężczyzn i kobiet, okręty wojenne i wyposażenie, co składało się na w pełni przygotowane i wyekwipowane siły kosmiczne, na jakich opłacenie mogła sobie pozwolić tylko cała planeta o zasobach Ziemi; i to nawet przez dłuższy czas. Ale to, czy Dorsajowie odbiorą 12

w końcu swoją zapłatę, czy nie, stało pod znakiem zapytania. Wszyscy oni wiedzieli, że wyjąwszy cud, istniała realna możliwość, iż tylko nieliczni pozostaną przy życiu, żeby odebrać żołd, kiedy przyjdzie na to pora. Bez przełomu, którego Hal nie był w stanie dokonać, przynajmniej ta trójka obecna w pomieszczeniu była świadoma, że Inni, dysponując wszystkimi wojennymi zasobami Młodszych Światów, muszą w końcu zwyciężyć. Znajdująca się po drugiej stronie tarczy flota, kierowana przez nadzwyczajną inteligencję i niszczycielskie intencje Bleysa Ahrensa, jej przywódcy, urośnie w końcu w siłę w wystarczającym stopniu, by przedrzeć się przez osłonę i, ginąc masowo, jeśli to będzie konieczne, zgnieść opór okrętów o zręczniejszych załogach, ale mniej licznych, które mogłyby zostać im przeciwstawione przez samych Dorsajów. Trzy tysiące sto sześćdziesiąt dwa okręty wojenne, obsługiwane przez skąpą liczbę dwóch milionów ludzi podzielonych na cztery wachty – trzy pracujące i jedna pozostająca cały czas w rezerwie – ledwo starczało, żeby patrolować wewnętrzną powierzchnię kuli o średnicy na tyle dużej, by sfera otaczała nie tylko samą Ziemię, ale i orbitę Encyklopedii Ostatecznej. Musiał nadejść dzień, kiedy niezliczone okręty floty Młodszych Światów dokonają skoku fazowego przez tarczę i koniec zostanie w ten sposób przypieczętowany. Fakt, że kiedy nadejdzie ten dzień, Dorsajowie będą martwi, zanim siły Innych zawładną niebem nad bezradną Ziemią, okaże się słabą pociechą dla jej mieszkańców. – Żeby cię wprowadzić w to, o czym właśnie rozmawiałyśmy z Rukh – odezwała się Ajela – to powiem, że otrzymaliśmy z dołu niespodziewanie dobre wiadomości w postaci ostatnich statystyk. Wyrażenie „dobre wiadomości” zirytowało Hala w obliczu tego, co wiedział i co przyszedł tutaj powiedzieć. Ale, co zaskakujące, dostrzegł, że Rukh najwyraźniej zgadzała się z oświadczeniem Ajeli. Obie kobiety patrzyły na niego, wyglądając na wyraźnie podniesione na duchu, a różnica była szczególnie widoczna na twarzy Rukh. Wykorzystywała swoje kruche fizyczne siły do granic wytrzymałości, przejmując od Ajeli mnóstwo jej biurowych obowiązków i dodając je do własnych, nadmiernie już rozbudowanych wystąpień przed ziemską publicznością; chciała w ten sposób uwolnić Ajelę od części zadań, żeby ta miała dosyć czasu dla Tama, przeżywającego swoje ostatnie dni. Najmniej, co on sam mógł dla nich zrobić, pomyślał teraz Hal, to wysłuchać najpierw tego, co musiały mu powiedzieć, zanim on przekaże im złe wieści dotyczące jego własnej trudnej decyzji. – Mówcie – rzekł. Ajela podniosła z biurka kartkę papieru. – To są całościowe dane statystyczne z Ziemi, skompilowane na podstawie doniesień dotyczących wszystkich dziedzin – powiedziała, po czym zaczęła czytać. 13

– Produkcja żywności wzrosła globalnie o osiem procent (pomimo wszystkich tych gwałtownych twierdzeń, że tarcza fazowa zmniejszy natężenie światła słonecznego na terenach rolniczych), zaś produkcja metali wzrosła o jedenaście procent. Metali bezpośrednio niezbędnych do konstrukcji okrętów kosmicznych wzrosła o osiemnaście procent. Tempo budowy okrętów wojennych, w pełni wyposażonych, uzbrojonych i przetestowanych w locie osiągnęła teraz średni poziom jednego okrętu na trzy i pół dnia. Ilość zgłoszeń urodzonych na Ziemi kandydatów do obozów szkoleniowych dla załóg statków kosmicznych wzrosła – posłuchaj tego, Hal – o sześćdziesiąt trzy procent! Liczba promowanych, w pełni wyszkolonych, choć pozbawionych doświadczenia załóg wzrosła o jedenaście procent... Czytała dalej. Hal ujrzał, że Rukh także ją teraz obserwowała. Siedział, słuchając Ajeli i przyglądając się obu kobietom. Ciemnooliwkowa twarz Rukh zdawała się promieniować spod czarnej korony schludnych, krótkich włosów niewidzialnym, lecz namacalnym wewnętrznym światłem. Ten blask był tam zawsze; widział go od chwili, gdy poznał Tamani w prowadzonym przez nią obozie guerrillas na Harmonii. Ale teraz wydawał się wyraźniejszy, gdyż nigdy nie ozdrowiała fizycznie po trwających tygodniami torturach zadanych jej przez Amytha Barbage’a – wówczas oficera milicji Harmonii, a teraz, o ironio, jej najbardziej oddanego zwolennika i protektora. Był to wyznacznik siły jej wiary, że będąc po prostu tym, kim była, potrafiła przemienić tego szczupłego i pozbawionego lęku fanatyka w człowieka takiego, jakim był obecnie. Dziwne także, że obdarzona niewiarygodną urodą, wypiękniała jeszcze, zamiast zbrzydnąć na skutek ciężkich, więziennych przeżyć. W pewien sposób wydawała się Halowi bardziej duchem, niż ciałem – a wiedział, że także ci, którzy gromadzili się tysiącami, żeby jej słuchać, czuli to jeszcze mocniej. Mayne wiedział, że bez pozbawionej kołnierzyka sukni z długimi rękawami i w kolorze wina, którą Rukh miała na sobie, kobieta ważyła tylko nieco ponad pięć kilogramów więcej niż wtedy, kiedy wyniósł ją, bardziej martwą niż żywą, z więzienia milicji na Harmonii. Nadal miała napiętą skórę na wątłych kościach i mięśniach. A w tej chwili, od wąskiej kolumny jej karku padał świetlny refleks, gdy mocno wypolerowany kontur krzyżyka, wyrytego w wiszącym na stalowym łańcuszku białoszarym dysku granitu z Harmonii – jedynym przypominającym ozdobę przedmiocie, jaki u niej kiedykolwiek widział – odbił promień górnego oświetlenia pomieszczenia. Mignął blaskiem nie innym od światła jej ciemnych oczu. Nie miała kręgów pod oczami, a jej skóra nie napinała się na kościach policzkowych – gdyby to było możliwe – co mogłyby być świadectwem wyczerpania, jakie musiała odczuwać. Ale Hal wiedział, że była zmęczona; doprowadziła siebie samą na krawędź załamania, gdyż nie mogła odmówić tłumom ludzi na dole, którzy przybywali ze wszystkich stron Ziemi, błagając o to, by mogli ją zobaczyć osobiście. I nie wycofałaby się także z obowiązków, jakie przyjęła na siebie 14

tutaj, na górze. Nie mógł również winić Ajeli za to, że pozwoliła Rukh zająć się pracą przy tym biurku. Ajela nie prosiła się o to, by zostać ostateczną władzą wrzaskliwej i kłótliwej Starej Ziemi, która dopiero teraz zaczynała otrząsać się ze złudzeń. Teraz, gdy prawdopodobnie było już za późno, Ziemia zaczynała rozumieć, że gdyby nie ci, którzy nieproszeni przybyli jej na pomoc, byłaby równie podatna na atak – jeśli nie bardziej – jak każda inna zamieszkała przez ludzi planeta. Podobnie jak Rukh, także Ajela nie okazywała wyraźnych fizycznych oznak presji, pod jaką się znajdowała, ale związana z jej stanowiskiem odpowiedzialność, wraz ze świadomością, że starzec, którego kochała bardziej niż kogokolwiek innego na wszystkich zamieszkałych światach, stopniowo, nieuchronnie podąża ku śmierci, podkopywały nieustannie jej siły. Krótko mówiąc, dwie kobiety, od których zależało funkcjonowanie Encyklopedii były – w opinii Hala – bliższe osiągnięcia kresu swojej wytrzymałości, niż zdawały sobie z tego sprawę czy gotowe były to przyznać. W tych ostatnich kilku miesiącach ujawniało się to szczególnie w przypadku Ajeli, gdyż to, w co się ubierała, różniło się od zwyczajowych strojów, jakie zawsze nosiła. W wypadku osoby, która urodziła się jako pełnej krwi Exotik było to dziwne, że w tych ostatnich miesiącach zaczęła ubierać się kwieciście – seksownie, mówiąc wprost – chociaż niemal jedynym człowiekiem, który ją często widywał, był Tam... Myśli Hala błądziły. Usiłował skierować je ponownie na dane statystyczne, które recytowała Ajela, ale nie mógł zapanować nad własnym umysłem... Z pewnością tak, jak Ajela była teraz wystrojona, nikt oprócz niej nie mógł stanowić większego kontrastu dla Rukh, chyba, że byłaby to Amanda. Hal wyrzucił gwałtownie z głowy myśli o Amandzie. Ajela wciąż wyglądała niemal tak samo młodo, jak tego pierwszego dnia jedenaście lat temu, kiedy ujrzał ją tutaj, na Encyklopedii Ostatecznej, zaraz po ucieczce z Ziemi. Skórę miała nadal równie jasną, a włosy otaczające jej promieniejącą twarz były długie i dosłownie złote – prawdę mówiąc, ostatnio miała je być może nawet dłuższe. Ubrana była w jedwabną, złotą bluzkę, brązową, brokatową tunikę i szarawary, których nogawki kończyły się nad klapkami w kolorze cynamonu. Nie nosiła naszyjnika, ale miała w uszach kolczyki w kolorze bursztynu, a na środkowym palcu prawej dłoni lśnił pierścionek z innym nieregularnym, wielkim odłamkiem bursztynu z zatopionymi w nim małymi nasionkami wyglądającymi na żywe i gotowe zacząć kiełkować. Twarz miała okrągłą, cerę świeżą. Ale wydało mu się, że wokół jej oczu widzi ślady napięcia, których nie było wokół oczu Rukh. Dla niego, który znał ją tak dobrze, nie pojedynczy znak, ale cała jej postać zdradzała skrywaną, lecz rosnącą rozpacz nasilającą się z powodu niemożności powstrzymania Tama od powolnego umierania. Ajela przybyła na Encyklopedię z Mary, jednego ze światów Exotików, na którym częścią 15

filozofii była nadzieja, że rozwinięta ludzkość wyrośnie z konieczności śmierci innej, niż z własnego wyboru. Myśli o dwóch planetach Exotików przypomniały mu ponownie Kultis i Amandę... Niemal gwałtownie odepchnął od siebie to wspomnienie. Ajela, za pozwoleniem rodziców, przybyła tutaj jako dwunastoletnia dziewczynka zakochana w idei Encyklopedii, którą założyli i – w większości finansowali – Exotikowie. Została, osiągając stanowisko zastępczyni dyrektora, podwładnej Tama Olyna; zakochała się także w nim samym, chociaż już wtedy miał tyle lat, że mógłby być jej pradziadkiem. Teraz ona i Rukh siedziały razem przy biurku za piętrzącymi się stosami papierów i małymi prostokątami monitorów podglądowych, wstawionymi w powierzchnię mebla przed każdym z trójki obecnych. Wszystkie ekrany pokazywały w tej chwili widok przestrzeni bezpośrednio nad Encyklopedią i wokół niej. Biała nieprzezroczystość tarczy była dokładnie w górze, rzednąc w każdym kierunku wraz z tym, jak malał kąt, pod jakim przekazywany był obraz ukazujący obie powierzchnie tarczy – wewnętrzną i zewnętrzną – aż w końcu było widać tylko gwiazdy na tle czarnej przestrzeni. Słońce, pomyślał Hal bez związku, musi znajdować się dokładnie nad ich głowami, skryte przez mglistą ścianę o największej gęstości. Nie mogła teraz panować noc, gdyż w ziemskiej posiadłości, niemal na wprost pod nimi, było popołudnie... Nagle otrząsnął się z zamyślenia, gdyż Ajela przestała mówić i obie kobiety patrzyły na niego. Niczym na wpół dźwięczące mu w uszach echo przyszło zrozumienie, że Ajela odłożyła papier i zapytała go o coś. – Przepraszam – powiedział pod tym wyczekującym spojrzeniem bardziej szorstko, niż zamierzał. – Nie usłyszałem pytania. Jeśli delikatna zmarszczka, która pojawiła się między zamglonymi oczami Ajeli była czymś innym, niż świadectwem zaintrygowania, to została zastąpiona natychmiast przez wyraz troski. – Hal – odezwała się Ajela. – Powiedz mi, dobrze się czujesz? Niepokój pojawił się także na twarzy Rukh. Reakcja obu kobiet wzmogła jego poczucie winy. – Nic mi nie jest – odparł. – Po prostu nie słuchałem tak uważnie, jak powinienem; to wszystko. O co mnie pytałaś? – Powiedziałam – rzekła Ajela – że powinniśmy naradzić się z jednym z dorsajskich dowódców sektorów. Ponieważ jednak obiecałeś, że przyjdziesz dziś tutaj, to uznałyśmy, że rozważymy tę kwestię na forum naszej grupy. Właśnie wysłuchałeś listy danych świadczących o tym, że Ziemia rozumie już, iż musi pomóc w obronie siebie samej i zacząć prężyć swoje muskuły. Czy uważasz, iż istnieje teraz szansa, że jeśli nadal będziemy postępować w ten sposób, budując okręty i szkoląc dla nich załogi, to uda nam się wystawić flotę równie wielką jak ta, którą mogą skierować przeciwko nam Młodsze Światy? A jeśli tak, to ile czasu to potrwa? 16

I Możemy im dorównać, zanim będą gotowi do podjęcia zmasowanej próby przebicia się przez tarczę? – Mogę się tylko domyślać – odparł. Ajela wyglądała na rozczarowaną. Rukh nie tak bardzo. – Myślałyśmy... – rzekła Ajela – ...ponieważ powiedziałeś nam, że naprawdę byłeś Donalem Graeme... – Przykro mi – Mayne potrząsnął głową. – Poza Amandą, wy dwie jesteście jedynymi ludźmi, którzy znają moją przeszłość i wiedzą, że w zeszłym wieku byłem najpierw Donalem, a potem Paulem Formainem, dwieście lat wcześniej. Ale teraz Donal jest tylko częścią dawnego mnie – i to głęboko pogrzebaną. Pozbyłem się większości tego, kim był. Ale nawet Donal mógłby tylko zgadywać. – Czego by się zatem domyślił? – zapytała Rukh. Z jakiegoś powodu jej głos dotarł do niego tak niespodziewanie, że Hal niemal drgnął. Spojrzał na nią. – Domyślałby się, całkiem zasadnie, obawiam się – odpowiedział wolno – że to nieważne, jak brzmiałaby odpowiedź na wasze pytanie, gdyż nie będzie to miało żadnego znaczenia, nawet gdybyście byli w stanie dorównać sile okrętów Młodszych Światów. Zawahał się. Trudno było zniweczyć w ten sposób ich nadzieje, skoro przyszedł je zburzyć także winny sposób. – Mów – poleciła Ajela. – Nie będzie miało to znaczenia – ciągnął Hal – gdyż Bleys Ahrens nie chce zwycięstwa. Chce zniszczenia. – Jest tak samo zdecydowany zniszczyć Młodsze Światy, jak zredukować populację Ziemi do tych, którzy pójdą za nim. W przypadku Młodszych Światów, planuje wyludnić je i wyjałowić, więc ludzkość w końcu tam wymrze lub zostanie zredukowana do garści osobników, którzy pozbawieni łączności z innymi cywilizowanymi światami ulegną degeneracji do stanu barbarzyństwa i w końcu wyginą. Wymrą, gdyż będą się cofać w rozwoju, a nie postępować ku wyższym poziomom cywilizacji. Jednocześnie on sam i jego niewielka grupa Innych przejmie kontrolę nad wyludnioną Ziemią. – Wiem, powiedział to – rzekła Ajela. – Ale nie jest wariatem. Nie może naprawdę uważać... – Może – stwierdził Hal. – Ma na myśli dokładnie to, co mówi. To dlatego nie obchodzi go, jak bardzo wykrwawi Młodsze Światy, żeby dokonać inwazji Ziemi. Wszystko, co się liczy, to podbój. W końcu więc rzuci na was swoje okręty przez tarczę bez względu na to, jakimi siłami obrony będziecie dysponować. Sądzę, iż przekonacie się, że wasi Dorsajowie wiedzieli to od początku i zgodzili się na to. – Powiadasz zatem – rzekła Rukh, a fakt, że posługiwała się rzadko przez nią używanym 17

pobożnym językiem jej religijnej sekty, stanowił wystarczający dowód, że była mocno poruszona – i że sposobu nie ma, by Ziemia zwyciężyła? Hal wziął głęboki wdech. – Zgadza się. Nie ma, w zwykły sposób. – Tego ja nigdy nie zaakceptuję – powiedziała Tamani, a słowa te przypomniały Halowi ich pierwsze spotkanie na Harmonii, przywołując wspomnienie całej fizycznej siły i stanowczości jej młodszego wcielenia. Krótki miotacz, który nosiła wtedy przy biodrze, nie był tak potężny, jak poczucie woli i celu, które przyciągały do niej sprzymierzeńców. – Żeby Bleys wygrał, musi usunąć Boga; a temu ani on, ani nikt inny nigdy nie podoła. Pomyśl, Hal – rzekła Ajela. – Na Ziemi mieszka nadal tylu ludzi, ile ich żyje łącznie na wszystkich Młodszych Światach. Planeta ma nadal tak zasobne złoża metali i innych surowców, jak wszystkie Młodsze Światy razem wzięte. Jeśli dorównamy im siłą, czy choćby zbliżymy się do niej, dlaczego nie moglibyśmy odeprzeć ich ataku, nawet gdyby w zmasowanym natarciu przedarli się przez tarczę? – Ponieważ to będzie atak samobójczy – wyjaśnił Hal. – To jest miara władzy Bleysa nad załogami okrętów, które będzie mógł wysłać przeciwko nam. Każdy okaże się niszczącą bombą skierowaną w dowolny cel, jaki będzie mógł osiągnąć. Większość z nich zabierze ze sobą po jednym z naszych okrętów. Ale niektóre dotrą do powierzchni Ziemi. Być może tylko kilka, ale i tak dość, by zabić miliardy ludzi na skutek eksplozji fazowych będących efektem ich upadków. Rukh patrzyła na niego twardym wzrokiem. – Hal – powiedziała – bardzo dziwnie mówisz. Nie namawiasz nas do poddania się? – Nie – odparł. – To znaczy, nie was. Ale obawiam się, że przyszedłem tutaj po to, żeby powiedzieć wam coś trudnego. – Tak? – spytała Ajela. Pojedyncze słowo dotarło do niego jak rozkaz. – Próbuję wam powiedzieć... – zaczął. Słowa zabrzmiały nagle drętwo w jego ustach, i kontynuowanie myśli stało się ciężkim wysiłkiem. – ...że być może decyzja, w pewnym stopniu, nie zależy od nas. Tarcza fazowa, przybycie Dorsajów, bogactwa i wiedza wniesiona przez Exotików, wszyscy ci prawdziwi nosiciele wiary z obu planet Rukh – wszystko to w końcu służy tylko temu, żebyśmy mogli zyskać na czasie i znaleźli odpowiedź na plan Bleysa. Obie kobiety patrzyły na niego. Mayne mówił dalej. – Jedyny możliwy plan, jak dotąd, który odkryłem jako Donal, sprowadza się do tego, że łącząc Młodsze Światy w polityczny sojusz i bawiąc się prawami historii jako Paul Formain, doprowadziłem do powstania niespodziewanego efektu ubocznego – pojawienia się Innych, 18

najzdolniejszych mieszańców spośród Kultur Odłamkowych. Spojrzał na obie kobiety. Spodziewał się pewnej reakcji – przynajmniej zaprzeczenia, że to nie od niego wszyscy zależeli. Ale żadna z nich nie odezwała się; siedziały, obserwując go tylko i słuchając. – Grupa taka jak Inni – ciągnął – znajdowała się zawsze poza naszą kontrolą. Są czymś, do czego zatrzymania nie są odpowiednio wyekwipowani ani Exotikowie z ich talentami handlowymi, ani Zaprzyjaźnieni z ich Wiarą, ani Dorsajowie ze swoimi umiejętnościami walki. Ponieważ Inni atakują w nowy sposób sam pęd ludzkości do rozwoju i postępu. W sposób, którego nikt nie przewidział. Urwał, ale żadna z nich nie zareagowała. Mówił dalej. – Marzyliśmy o superludziach i – Boże, dopomóż nam – stworzyliśmy ich – powiedział. – Tyle tylko, że zbyt wcześnie i posiadających kilka braków. Takich, jak empatia i poczucie odpowiedzialności w stosunku do ludzkości. Ale od początku byli nie do powstrzymania, gdyż ich moce są siłami perswazji, która działa na większość ludzi. Wiecie to wszystko! Gdyż w przeciwnym razie dlaczego jedynymi uodpornionymi okazaliby się prawdziwi Exotikowie, prawdziwi nosiciele wiary wśród Zaprzyjaźnionych, a także Dorsajowie oraz ta większość spośród pełnego spektrum ludzi na Ziemi, która miała ów wrodzony, swarliwy indywidualizm, nie poddający się nigdy żadnej perswazji? Przerwał na chwilę, a potem dokończył. – Zatem od początku niezbędne było znalezienie nowej odpowiedzi na nowe zagrożenie. I to ja miałem ją znaleźć. Żywiłem nadzieję, że będę w stanie pogrzebać demony, które wywołałem. No cóż, myliłem się. Właśnie to przyszedłem wam dzisiaj powiedzieć. Teraz to do mnie dotarło. Zawiodłem. Nastała chwila absolutnej ciszy. Pierwsza zareagowała Ajela. – Ty! – powiedziała. – Ze wszystkich ludzi ty, Hal, nie będziesz tutaj siedział i nam mówił, że nie ma takiej odpowiedzi! – A jeśli nam to powiesz – rzekła Rukh – nie uwierzę tobie, albowiem nie może być tak. Mówiła zupełnie spokojnym głosem. Tak spokojnym, jak zagradzająca drogę góra. 19

Rozdział 4 Hal patrzył na Rukh niemal bezradnie. – Nie – powiedział. – Oczywiście, że nie. Nie w tym rzecz, że Innych nie da się powstrzymać; chodzi tylko o to, że ja nie potrafię tego dokonać w taki sposób, w jaki miałem nadzieję to zrobić. Reszta was nie zawiodła. To ja zawiodłem. – Ty żyjesz – rzekła Rukh; góra była tak nieprzenikliwa, jak skurczony metal. – Przeto nie wolno tobie używać słowa zawiodłem; jeszcze nie. Mógłbym próbować bez końca – powiedział Mayne – ale najlepiej będzie, gdy wszyscy żyjący pod tarczą fazową spojrzą prawdzie w oczy, a ja przestanę się wysilać. Tyle. – Ale dlaczego miałbyś przestać? – spytała Ajela. – Ponieważ od roku usiłuję uczynić ostatni krok i nie mogę go wykonać. Ajela, wiesz, jak działa pamięć Encyklopedii Ostatecznej. Ale ty, Rukh – odwrócił się do drugiej kobiety – na ile się w tym orientujesz? – Powiedzmy, że wcale – odparła Tamani spokojnie. – Jakieś fragmenty wiedzy, które podchwyciłam, będąc tutaj. Ale w istocie nie wiem nic. – No cóż; chcę, żebyś to rozumiała tak dobrze, jak Ajela – powiedział Hal – bo niełatwo to wytłumaczyć. Krótko mówiąc, Rukh, pamięć Encyklopedii jest, pod każdym praktycznym względem, niewyczerpana. W tej chwili zawiera całą dostępną ludzkości wiedzę. W istocie nikt nie wie, jaką krotność tego, co już magazynuje, może jeszcze pochłonąć. Podobnie jak zjawisko skoku fazowego, wykorzystywanego przez nasze statki podczas podróży międzygwiezdnych, czy technika fazowa, która posłużyła do aktywacji tarczy fazowej ochraniającej teraz Ziemię – by nie wspomnieć o tej wcześniejszej osłonie, która przez dwadzieścia lat otaczała samą Encyklopedię – jej pamięć jest produktem mechaniki fazowej. – Nie znam się na mechanice fazowej – przyznała Rukh. – Nikt tego w pełni nie rozumie, nawet nasz Jeamus Walters – odparł Hal. – Znasz go? – Szef Działu Technicznego na Encyklopedii – powiedziała Rukh. – A widziałaś w Dziale Operacyjnym, pod nami, reprezentację tej skarbnicy wiedzy? – spytał Mayne. – Widziałam – potwierdziła Tamani – w postaci gąszczu rozgrzanych do czerwoności, żelaznych drutów. Pracujący tam ludzie czynili pewne wysiłki, by mi to wyjaśnić, ale nadal niemal nic z tego nie rozumiałam. – Zasadniczo – rzekł Hal – nie jest to sama wiedza w czystej postaci, ale tak zwane „etykietki” identyfikujące pojedyncze fragmenty informacji zmagazynowanej w Encyklopedii. Sama informacja może być tak obszerna, jak zbiór tomów encyklopedycznych lub nawet 20

obfitsza, ale etykietki są reprezentowane przez malutkie odcinki łańcuchów wiedzy, które na obrazie wyglądają jak przewody. – Tak – potwierdziła Rukh. – Pamiętam, że przynajmniej tyle mi powiedzieli. – I wiesz, że niezwykła zdolność Tama polegała tym, że patrząc na to odwzorowanie, był w stanie odczytać, do pewnego stopnia, jego treść? – Tak – Tamani zmarszczyła twarz. – Czy nie miało to coś wspólnego ze znalezieniem przez niego dowodów na to, że co najmniej dwóch przybywających do nas z Ziemi naukowców szpiegowało dla Bleysa? W czasach, gdy Encyklopedia była zawsze otwarta dla wykwalifikowanych uczonych ze wszystkich światów? Hal skinął głową. – Zgadza się – powiedział. – Ale musisz zrozumieć coś jeszcze. Dodawanie nowych informacji powoduje zawsze drobny ruch w którymś z łańcuchów – w tych przewodach. Owe nieznaczne zmiany położenia zdradziły Tamowi, że szerokie obszary skarbnicy wiedzy były systematycznie penetrowane w taki sposób, w jaki żaden uczony nie potrzebowałby tego robić. Ale gdybyś tam była i zapytała o to Olyna, to nie byłby ci w stanie powiedzieć, jakie pola informacji tamci badali. Mógł odczytać obraz, ale nie to, co on sobą przedstawiał, nie obecną tam informację – a pomimo trzyletnich starań, ja także tego nie potrafię. Spojrzał na nią zdecydowanym wzrokiem. – Nadążasz? Rzecz sprowadza się do różnicy, jaka istnieje między posiadaniem encyklopedii w postaci zbioru tomów, z których każdy byłby jednak zamknięty na kłódkę, w związku z czym nie byłabyś w stanie dobrać się do zawartych w nich informacji. – Ach – powiedziała Rukh. Patrzyła na niego szacującym wzrokiem. – Zatem Tam widział, ale nie mógł odczytać? – A ty...? – Udało mi się posunąć tylko odrobinę dalej – powiedział Mayne. – Poświęciłem temu dwa lata i doszedłem do punktu, w którym mogę zatrzymać w umyśle cały obraz, na jaki ostatnio patrzyłem. Ale przede mną dostęp do informacji jest także nadal zamknięty. – Teraz ja nie nadążam – odezwała się Ajela, pochylając się w kierunku Hala nad biurkiem. – Dlaczego masz osiągnąć coś więcej? A choćby nawet tyle? Odwrócił się do niej. – Gdyż do stworzenia czegokolwiek, powiedzmy do uprawiania wielkiego malarstwa, potrzebne są dwie rzeczy. Koncept, którego dotyczy dzieło sztuki i zręczność w doborze barw i posługiwaniu się pędzlem, co jest rzemiosłem kryjącym się poza aktem tworzenia. Posiadanie wielkiej wizji to jedna sprawa. Wykonanie jej z materialnych elementów domaga się umiejętności posługiwania się wszystkimi związanymi z tym pierwiastkami, a to z kolei wymaga wiedzy. 21

Pomyślał niejasno, że Ajela patrzy z dezaprobatą. – Posłuchaj – powiedział. – Możesz powiedzieć sobie tak: chciałabym mieć zamek. Ale do wzniesienia zamku w rzeczywistym świecie musiałabyś znać się na wielu rzeczach: na architekturze, wszystkich rzemiosłach związanych z konstruowaniem budowli, a nawet wiedzieć coś o terenie, na którym wspierałby się ciężar budowli. Żeby wejść osobiście do kreatywnego wszechświata, musisz najpierw stworzyć przynajmniej coś w rodzaju fizycznej przestrzeni, w której możesz osadzić siebie samą. By to osiągnąć, musisz wiedzieć absolutnie wszystko o powierzchni pod swoimi stopami, o otaczającej cię atmosferze, o tym, jakie słońce chcesz mieć nad głową... i dużo, dużo więcej rzeczy. – Rozumiem – powiedziała Rukh. – Więc to dlatego chciałeś posiąść umiejętność czytania bezpośrednio z obrazu jądra wiedzy? – Musiałbym umieć to robić – potwierdził Hal. – Inaczej jest to niemożliwe. – W efekcie tego wszystkiego – odezwała się Ajela, a głos miała ostrzejszy niż zwykle – miałeś nadzieję, że wejdziesz do Kreatywnego Wszechświata i skorzystasz z części lub z całej informacji zmagazynowanej w Encyklopedii Ostatecznej, robiąc jakiś użytek z mechaniki fazowej i swojego mózgu? Hal skinął wolno głową. – Bardzo dobrze. Teraz pojmuję skalę problemu. Ale dlaczego masz się poddawać? – nalegała Rukh. – Dlaczego w tej właśnie chwili? – Gdyż jestem przekonany, że im wcześniej się usunę, tym wcześniej moje odejście zwiększy, prawdopodobnie, szanse wszystkich innych ludzi. – Co cię skłania do takiego wniosku? – głos Ajeli brzmiał nawet jeszcze ostrzej. Hal ociągał się nieco z odpowiedzią. Opóźniało go niezwykłe uczucie kryjące za jego ostatnimi słowami. – Mam nadzieję, że wraz z moim odejściem ciśnienie, jakie wywieram, równoważąc napór Bleysa na siły historii zostanie zlikwidowane, a powstanie próżni zwróci siły reakcji raczej przeciwko jego stronie niż naszej. Ostatecznie, mogłoby to być nawet... przyczyną odniesienia przez nas, w jakiś inny sposób, zwycięstwa. – Co zatem zrobisz? – głos Rukh zmiękł nagle. Mayne uśmiechnął się ponuro. – Przybiorę nowe nazwisko; być może ostatni raz – odparł. – Polecę na dół, na powierzchnię i zaciągnę się wraz z rodowitymi Ziemianami, którzy zgłaszają się na szkolenie Dorsajów. Zrobię cokolwiek, bylebym, jako główna siła, znajdował się permanentnie poza obrazem. Mógłbym się prawdopodobnie przydać na jednym z tych nowych okrętów wojennych, które tak szybko budują. – Ty szukałbyś śmierci – rzekła Rukh – co jest grzechem w oczach Boga. A jakim cudem 22

podobne działanie miałoby okazać się najlepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich? – Myślę, że mogłoby naprawić błąd, który popełniłem, usiłując wpłynąć na siły historii – odparł Hal. – To nie jest odpowiedź – powiedziała Ajela z całkiem nie-exotikowym rozdrażnieniem w głosie. Było to, pomyślał Mayne, świadectwo jej sięgającego w końcu szpiku kości wyczerpania. – To robienie wymówki z czegoś, czego działanie najwyraźniej tylko ty jeden w pełni rozumiesz! – Nigdy nie twierdziłem, że rozumiem w pełni siły historii – zaprzeczył Hal. – Wątpię, by jakikolwiek przedstawiciel ludzkości to potrafił; na pewno nie wcześniej, niż przed upływem kolejnych pokoleń. W każdym wydarzeniu kryje się po prostu zbyt wiele czynników. Ale sądziłem, że przynajmniej ty zrozumiałaś. Dosyć, by pojąć, dlaczego to robię, Ajela. – Ja także myślałam, że to pojęłam – odparła. – Ale najwyraźniej tak się nie stało. Mówiłeś o tym wiele razy i wyjaśniałeś, sama nie wiem jak często. Zobaczmy, co pamiętam. Powiedziałeś coś w tym stylu: bieg historii jest zdeterminowany przez skumulowane działanie wszystkich decyzji, będących fizycznymi działaniami ludzi w danym okresie. Uważano, że tylko garstka ludzi podejmuje decyzje. Teraz rozumiemy, że na nich wpływają ci, którzy ich otaczają, a na nich dalsze, większe rzesze, aż w końcu okazuje się, że każdy człowiek może mieć wpływ na podjętą decyzję – a w związku z tym i na bieg historii. – Im głębiej wstecz dziejów sięgniemy, tym powolniejszy jest wpływ mas ludzkich, o które chodzi, w każdym punkcie zwrotnym. – To ostatnie jest najważniejsze – powiedział Hal. – W poprzednich wiekach trwało zwykle bardzo długo, zanim działanie mas wpłynęło na kształt historii, chociaż zawsze w końcu do tego dochodziło. Różnica pomiędzy „wtedy”, a „teraz”, sprowadza się do kwestii łączności. Obecne sposoby komunikowania się umożliwiają niemal natychmiastowe oddziaływanie postaw i działań społeczeństw na łańcuch ludzkich interakcji. Gdy tylko zniknę stąd na stałe i będzie to wiadome wszystkim światom, zmienią się postawy całej ludzkości, a skutek tych zmian stanie się bardzo szybko zauważalny. Jak powiedziałem, moje odejście sprawi, że naprzeciwko Bleysa powstanie pustka, a w związku z tym immanentna inercja sił historycznych powinna nadać ludzkości impet, który zadziała na naszą korzyść, a przeciwko Ahrensowi. – W jaki sposób? – spytała Ajela. – Wiesz, do czego dążyłem jako Donal – odparł Hal. – Starałem się pchnąć ludzkość w kierunku mocniejszego, instynktownego poczucia odpowiedzialności. Najwyraźniej ten ostatni wysiłek, próba dotarcia do Kreatywnego Wszechświata, okazał się zbyt wielką siłą zwróconą w jedną stronę. Reakcja sił historycznych stworzyła coś nowego, z czym żadna ze współczesnych społeczności ludzkich nie może walczyć 23

– Innych, wyposażonych w zdolność wpływania zza kulis na każdą strukturę polityczną. Działają w kierunku od odpowiedzialności, a w stronę instynktownego posłuszeństwa. Przerwał, niepewny, czy dotarło to do nich, czy nie. – I? – spytała Ajela. – I tak doszliśmy do obecnej sytuacji, w której mamy Bleysa kierującego przeciwną frakcją i mnie, aż dotąd przewodzącego naszej. – Nadal chcę usłyszeć – rzekła się Ajela, ale tym razem powiedziała to cierpliwie – co to ma wspólnego z tym, że się poddajesz i odchodzisz, by – jak powiedziała Rukh – szukać śmierci? To mnie eliminuje jako przywódcę naszej strony – wyjaśnił Mayne. – Daje Bleysowi i Innym zbytnią przewagę. Co oznacza, jak mówiłem chwilę temu, że będzie jedynym człowiekiem wywierającym nacisk na znajdujące się w równowadze siły, które zwrócą się tym samym przeciw niemu. – Co się stanie? – spytała Ajela. Nie wiem – odparł Hal. – Jeśli zaczniesz szacować coś takiego, musisz zacząć od ocenienia wpływu, jakie moje życie wywiera na ludzi takich jak wy. Potem musisz sobie wyobrazić wpływ waszych reakcji na skupioną wokół was większą grupę, a jeszcze później na kolejnych wokół owych ludzi i tak dalej, aż znajdziesz się w podmuchu zwrotnym reakcji; a w końcu będziesz musiała wziąć I pod uwagę każdego przedstawiciela ludzkiej rasy. – Zapomniałeś o Tamie? – przerwała Rukh. – Przez te wszystkie lata był jak Szymon z Ewangelii według świętego Łukasza, z Księgi Boga. Znasz historię Szymona? – Tak – odparł Hal i zarówno jego pamięć, jak i jądro Encyklopedii, postawiły mu ten fragment Biblii przed oczami umysłu. – Ja nie znam – powiedziała Ajela. – Przytocz mi to. Rukh odwróciła się do niej, ale Mayne wiedział, że jej słowa były nadal skierowane do niego: – ...a był wtedy – zaczęła Rukh jednostajnym głosem, jakby czytała z otwartej przed sobą księgi – ...w Jerozolimie człowiek, imieniem Szymon; człowiek ten był sprawiedliwy i bogobojny i oczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty był nad nim. Temu Duch Święty objawił, iż nie ujrzy śmierci, zanim I by nie oglądał Chrystusa Pana. Przyszedł więc z natchnieniem do świątyni, a gdy rodzice wnosili dziecię Jezus, by wypełnić przepisy zakonu co do niego, On wziął je na ręce swoje, i wielbił Boga, mówiąc: Teraz puszczasz sługę swego, Panie, według słowa swego w pokoju, Gdyż oczy moje widziały zbawienie Twoje. Rukh przerwała, a Ajela zdecydowanie zwróciła spojrzenie z powrotem na Mayne’a. – Jeśli się teraz poddasz, Hal, to co z Tamem, którego życie było czekaniem na to, żebyś spełnił nadzieję, jaką w tobie pokładał? 24

Hal poczuł ból wywołany przez te słowa, jakby były fizycznym przedmiotem w jego ciele. – Wiem, czym to będzie dla Tama – powiedział szorstko – ale ludzkość jest ważniejsza. A jedyna nadzieja, jaką dla niej teraz widzę, polega na usunięciu z równania mojej osoby. Muszę iść; muszę pozwolić, by naturalne działanie sił historycznych poprowadziło nas do tego, czego sam nie potrafiłem osiągnąć. Tamte siły od początku powstrzymują ludzkość przed postępem i rozwojem. To moja własna, pochlebna opinia o mnie samym kazała mi myśleć, iż jestem niezbędny do pchnięcia człowieka tam, dokąd musiał iść. – Ale co z Tamem, kiedy się dowie, że odchodzisz? – spytała Ajela ze złością. – Powiedz, co z nim? – Pozwólcie mu... – słowa sprawiały Halowi ból, ale musiał je wypowiedzieć. – Pozwólcie mu sądzić, że nadal próbuję... do końca. Muszę ciągle ponawiać wysiłki; póki się nie usunę, ciśnienie sił historii nie zmieni się. Rukh... Odwrócił się do niej. – Rozumiesz teraz, prawda? – zapytał. – Wszystko, czego trzeba, to pozwolić mi odejść. I mieć nadzieję... Ale, co dziwne, Tamani już go nie słuchała. Zamiast tego spoglądała na ekran wstawiony przed nią w blat biurka. – Coś dzieje się w przestrzeni; bardzo mały statek, który skacze tu i tam na zewnątrz tarczy, próbując dostać się pod osłonę – powiedziała do Ajeli, jakby Hal nie tylko nic nie mówił, ale jakby go tu w ogóle nie było. – Jest tam? – spytała Ajela. Spojrzała na monitor przed sobą, a potem jej palce zaczęły biegać po urządzeniach sterowniczych panelu obok ekranu, wystukując polecenia. – Rozmawialiśmy wcześniej o tym – odezwał się Mayne, mając nadzieję, że jeśli będzie mówił spokojnie, to kobiety odwrócą uwagę od tego, co je fascynowało na monitorach, i skierują ją na ważną, bieżącą kwestię – że ludzkość jest, w pewien sposób, jak pojedynczy, kompozytowy organizm: twór złożony z wielu oddzielnych i samowystarczalnych elementów w taki sam sposób, w jaki rój pszczół czy kolonia mrówek może być rozważana jako indywiduum... Ale kobiety nie słuchały go. Hal widział, że patrząc na swoje ekrany, skupiały się kompletnie na ruchach małego statku, o którym wspomniała Rukh. Na wystukane przez Ajelę polecenia, urządzenia sterujące monitorami wykorzystały możliwości Encyklopedii, by usunąć z tarczy fazowej blokadę wizualną, dzięki czemu obserwowany na zewnątrz statek stał się wyraźnie widoczny, miotając się między okrętami wroga. Mayne, zaintrygowany, także to obserwował. Kierujący nim – nikt, kto był zaznajomiony ze statkami kosmicznymi nie używał już dawnego słowa „pilot” – dokonywał małych skoków 25