Dickson Gordon R.
Dickson Gordon R.
Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31
stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i
fantasy.
Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w
1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych,
gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył
Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego
Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą
powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.
Rozdział 1
Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego,
który ostatnie dwadzieścia lat spędził zakopany pod ziemią.
Kiedy wsunął magazynek do grubej rękojeści, zauwaŜył, Ŝe kostki prawej dłoni bieleją w
kurczowym chwycie, a lewą ręką podpiera go od dołu – jak zrobiłby z zapasowym
magazynkiem, w walce jako śołnierz Boga.
Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonących budynków – i trafiony serią
igieł w gardło, umierający milicjant. Błagający gestem, by połączył mu dłonie i oddał ostatnią
przed śmiercią posługę.
Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złączonych dłoni o brzeg stołu.
– BoŜe – rozpoczął modlitwę – on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua – i jak Will,
przebywający w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to
zrobić.
Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłączył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane
z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburą do walizki i
dorzucił kilka osobistych rzeczy.
Chwilę później, przed wyjściem, Henry zatrzymał się w pogrąŜonej w mroku kuchni by
zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokąd się
wybiera i Ŝe zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał teŜ, Ŝe ich kocha.
Potem bezdźwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejścia, otworzył je
i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Zanim załoŜył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. ZbliŜał się
koniec krótkiej wiosny, oddzielającej na Harmonii, krąŜącej pod słońcem Epsilon Eridiani
bardzo długą, deszczową zimę od upalnego, równie długiego lata.
W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojąc na schodach
poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.
Świt był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu juŜ starł gwiazdy z bezchmurnego
nieba. Otaczały go szare, zaorane juŜ i obsiane pola. Światło Epsilon Eridiani, nawet zza
horyzontu, zdawało się wszystko podkreślać i uwypuklać, nadając dziwne wraŜenie
trójwymiarowości. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w
doskonale gładkie zwierciadło. Za kałuŜą, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraźnie
rysowały się na niej sterczące tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z
białymi Ŝyłkami, stanowiące plagę ich pól.
W kałuŜy odbijała się biel bezchmurnego nieba o świcie i sylwetka jego szczupłego,
Ŝylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzająca początki wieku średniego.
Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce,
miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był juŜ od tylu lat.
WyróŜniał się tylko białą koszulą, beretem i zawiązanym pod szyją czarnym krawatem, które
normalnie zarezerwowane były na wyjście do kościoła.
Walizka z rzeczami osobistymi, cięŜka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona
była z porysowanego, brązowego plastiku. Odstawił ją na chwilę i pochylił się, by zgrabnym
ruchem wsunąć nogawki do cholew sięgających nad kostki butów. Potem podniósł bagaŜ i
opuścił podwórze, przechodząc pozbawioną poręczy kładką nad przydroŜnym rowem,
skręcając na drodze w prawo, w kierunku swojego celu.
Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlŜejszy powiew.
Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te Ŝyjące w nocy
wyciszyły juŜ głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani
Ŝadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, Ŝe importowanie ich byłoby niepotrzebnym
luksusem. Równowagę ekologiczną pomagały utrzymać pasoŜyty owadów.
Jednak roślinność wokół składała się niemal wyłącznie z lokalnych odmian
sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i Ŝywopłoty dzielące pola zawdzięczały
oryginalne geny kolebce ludzkości. Tylko wzdłuŜ drogi, którą szedł, rosły pojedyncze
egzemplarze rodzimych roślin tej planety.
Nazywano je Modlącymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze
Starej Ziemi, tyle Ŝe miały grubą, białą korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich
przypominające świece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach
pnia, by po jakichś czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę.
Stały przy jego drodze niczym straŜnicy. Jak wszystko wokół, w bladym świetle
przedświtu rzucały widmowe, niewyraźne cienie, wyciągające się daleko w kierunku z
którego szedł.
Po przejściu niewiele ponad kilometra minął mały kościół, do którego przez wszystkie te
lata naleŜała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał poranną mszę dla wszystkich
członków wiejskiej społeczności, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały
spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć
w naboŜeństwie. Stanął teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie
rozbrzmiało porannym hymnem „Powitajmy dzień!”
Powitajmy dzień!
Dzień pracy i starania
BoŜego planowania
Powitajmy dzień!
Powitajmy słońce!
Słońce co wstaje by nas ogrzać
Przez Pana uczynione
Powitajmy słońce!
Powitajmy ziemię!
Ziemię karmicielkę...
Pieśń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmiący głos Gregga, niesamowicie potęŜny jak
na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania.
– Jozue 8,26. – Słowa wyraźnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaś nie cofnął ręki, w
której trzymał oszczep.
Na dźwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia – ale nie usłyszał
początku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliŜającego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się,
by zobaczyć zbliŜający się pojazd.
Odstawił walizkę i stanął, czekając. Podjechał do niego biały poduszkowiec, juŜ
przybrudzony pyłem z drogi, choć był świeŜo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom.
Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłączono dmuchawy tworzące poduszkę
powietrzną unoszącą go w powietrzu.
Z tyłu siedziała Ŝona jego syna z dwójką jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drąŜku
sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy – teraz teŜ jedyny – syn. Will, młodszy z
chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez
rząd Zjednoczenia.
Joshua wcisnął klawisz otwierający przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się
przez rozdzielającą ich niewielką odległość. Jego kwadratową twarz pod brązowymi włosami
przepełniało nieszczęście.
– Czemu? – zapytał.
– Napisałem wam czemu – spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał
równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. – Wyjaśniłem wam w liście, który dla was
zostawiłem.
– Ale zostawiasz nas dla Bleysa!
Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistą
twarz Joshuy, brązowe włosy i masywną sylwetkę.
– Bleys mnie potrzebuje – powiedział Henry ciszej. – Ty, mój synu, juŜ nie. Masz Ŝonę i
dzieci. Potrafisz zająć się farmą równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja.
JuŜ mnie nie potrzebujesz. Bleys tak.
– Bleys ma Dahno! – odezwał się Joshua. – Ma pieniądze i władzę. Jak moŜe cię
potrzebować bardziej niŜ my?
– Twoje Ŝycie jest bezpieczne – stwierdził Henry. – Jako mąŜ i ojciec, z farmą, nie
podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze są bezpieczne w rękach Boga i nie
obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę
go ochronić, by doŜył chwili, kiedy się uwolni.
– Ojcze... – Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich
sprawach, dotyczących duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojącego
przed sobą szczupłego męŜczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli
prześwitującej w brązowych włosach. WciąŜ silny. WciąŜ pewien.
– Mieliśmy nadzieję, Ŝe zawsze będziesz z nami – powiedział, z głosem łamiącym się na
„nami”. – Ze mną, Ruth i wnukami.
– Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – odpowiedział Henry. – Wiesz, Ŝe duchem i
miłością zawsze będę z wami.
Przez dłuŜszą chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny
gest, zapraszając ojca do samochodu.
– Wybierałeś się piechotą? – zapytał szorstko. – Zamierzałeś przejść całą drogę do
Ekumenii?
– Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. –
Poduszkowiec naleŜy teraz do ciebie.
– Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj!
Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknął drzwi, ponownie uruchamiając
poduszkowiec.
Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem
sterującym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem
magnetycznym. Po prawej stronie przemknął jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł
nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu.
– Dziadku...
– To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie.
Obrócił fotel do tyłu i rozłoŜył ramiona do siedzących na tylnych siedzeniach wnuków.
– Moje dzieci – powiedział.
Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co
młody Willie. Ich matka, Ruth, teŜ się do niego przytuliła, tak Ŝe cała trójka przyciskała
twarze do jego klatki piersiowej i ramion.
Uścisnął ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z
wiekiem ściemnieją do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu
tulili się do siebie bez słowa, pozwalając, by czas przemijał, aŜ nagle pogrąŜyli się w mroku,
gdy automatycznie ściemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego,
wyskoczyło nad horyzont i świeciło wprost w nich.
– Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł – powiedział do nich cicho, jeszcze raz
uścisnął, potem puścił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie
ściemniała prawie do czerni, za wyjątkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani świecącej niemal
dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaśniało niebo nad nimi.
– Wszystko w porządku – stwierdził Joshua. – Jesteśmy juŜ na drodze kablowej. Na
automacie.
Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził
przed siebie, kierując się do Ekumenii.
Henry nie odpowiedział.
Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobą i zaczął w nim grzebać. Po chwili
znalazł i wyciągnął jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknął schowek i
wsunął długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu.
Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępując miejsca trójwymiarowemu
obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiając, wysoki, młody i bardzo
przystojny męŜczyzna, w koszuli równie białej jak Henry’ego, z opadającą z ramion czarną
peleryną o czerwonej podszewce. Widać było, Ŝe jest to nagranie przemówienia.
– MoŜecie mówić o mnie Bleys – przemówił młodzieniec głębokim, dźwięcznym
barytonem, potrafiącym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego,
Ŝe znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrązowe, Ŝe prawie czarne, równe brwi i równie
ciemnobrązowe, krótkie, lekko faliste włosy.
– Nie przemawiam za Ŝadnym kościołem – odezwał się dziwnie zapadającym w pamięć,
przykuwającym uwagę głosem – Ŝadną partią polityczną czy wyznaniem. Jeśli mam się jakoś
określić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkości i martwiącym się jej
przyszłością...
Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniając kabinę, więŜąc siedzącą tam piątkę osób swoim
brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomości przesłania i osoby przemawiającego. Tylko
Joshua zauwaŜył, zerkając przez chwilę w bok na twarz ojca, Ŝe jego oczy nabrały barwy i
twardości biało–niebieskich kamieni z podwórka.
Rozdział 2
Bleys Ahrens krąŜył po pokoju.
Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne
światło dnia, który wstał nad farmą, świeciło przez przeszkloną ścianę jego apartamentu pod
kątem typowym dla wczesnego przedpołudnia.
Stanowiąca jego „znak firmowy” czarna peleryna ze szkarłatną podszewką leŜała
odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę
pozostawionej na krześle antycznej, drukowanej ksiąŜki o faunie latającej Starej Ziemi,
odsłaniając jedynie obraz polującego sokoła białozora, z głową skierowaną na bok,
zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma.
Bleys nie zdawał juŜ sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczął chodzić, podświadomie
zaczął stawiać coraz dłuŜsze kroki, tak Ŝe teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie
sześciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potęŜna postać w czarnej marynarce, wąskich,
szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem
pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępną przestrzeń, jak
sokół zamknięty w klatce dość duŜej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego
łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w Ŝadnej klatce i
niedługo z niej zniknie.
I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło juŜ ponad siedem lat od chwili, gdy stanął
przed decyzją dotyczącą wyboru drogi Ŝyciowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko
dwie moŜliwości. Mógł przeŜyć swój czas z ludzkością w jej obecnej formie, pozwalając na
stagnację i powolne umieranie...
...Albo mógł spróbować wszystko zmienić.
Lata i tysiące godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie
i broń, których będzie potrzebował. Szesnaście lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę
wuja Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się
chodzącym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat Ŝycia spędził, uświadamiając sobie
swoją niesamowitą samotność i jeszcze dwa na odkrycie, Ŝe między miliardami ludzi na
szesnastu światach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa
lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej Ŝycia.
Mimo wszystko, poniewaŜ religia stanowiła sposób na Ŝycie Henry’ego i jego dwóch
synów oraz z powodu wciąŜ Ŝywej nadziei na naleŜenie do czegoś, Bleys próbował odnaleźć
przyszłość w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu
religijna społeczność farmerów zgromadzonych wokół kościoła, którego członkiem był
równieŜ Henry wygnała go, odszedł z radością i przez ostatnie lata spędzone z bratem
przyrodnim Dahno (moŜliwe, Ŝe pełnym bratem – kiedyś będzie musiał to sprawdzić), był
zadowolony z tej decyzji.
Na samotną drogę, którą wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uświadomił to
sobie juŜ te siedem lat temu i zajął się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z
osiągniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego.
Pogodził się z faktem, Ŝe stoi z dala od innych, ale oznaczało to, Ŝe potrzebuje
moŜliwości sięgnięcia ponad tą przepaścią – potrzebował błyszczącego oka, które mogłoby
ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoś wiersza ze Starej Ziemi, o Ŝeglarzu z błyszczącym
okiem. Tak...
Lecz okiem pęta go. Weselnik
Stoi w zaklętym kole
I słucha jak trzyletnie dziecko.
śeglarz przeparł swą wolę.
To właśnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysiące
godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznając, Ŝe kaŜda opanowana umiejętność przysuwała go
bliŜej do jej posiadania. Jednak czuł, Ŝe jeszcze jej nie opanował. Dlatego właśnie, z paroma
drobnymi wyjątkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień.
Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętność ta musiała zostać wykuta w czynie – jak
sposób na optymalny szczyt miecza moŜna było odnaleźć jedynie w walce. Aby ją posiąść,
musi opuścić Zjednoczenie i podjąć działania na innych Młodszych Światach.
Nie mógł się juŜ doczekać wyruszenia. A jednak coś go powstrzymywało, coś ledwie
wyczuwanego, lecz dającego pewność – ostrzegając. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi.
Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez
niemierzalny, ale nie dający się odeprzeć sygnał z czegoś, co zawsze określał jako „tył
umysłu”.
To określenie tkwiło w nim, odkąd pamiętał, juŜ we wczesnym dzieciństwie. Miał
wraŜenie, Ŝe jego umysł jest niczym duŜy pokój podzielony na dwie części. Jedna – płytka,
lecz szeroka przestrzeń przed wysoką przegrodą bez drzwi, jasna, widoczna i dająca się
sprawdzić.
Za przegrodą znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie
odległa od potęŜnej, półprzejrzystej ściany czy ekranu – czegoś w rodzaju błony, dość
cienkiej, by dało się przez nią coś zobaczyć, jakby za nią znajdowało się światło. Wydawało
mu się, Ŝe w świetle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potęŜnych, złowieszczych kształtów,
przesyłających czasem wiadomości do jasnego pokoju z przodu.
W jakiś sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, Ŝe jeśli pozwoli zmusić się do
Ŝycia tylko w tej małej części na przedzie, z wygaszonym światłem za przegrodą – odcinając
to, czego mógłby się stamtąd nauczyć – jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu.
Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnąć jakoś przez
półprzejrzystą błonę. Chciał znaleźć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potęŜnej
maszynerii i zmusić ją do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłości Ŝyli tak, jak powinni.
Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy róŜnych specjalności
ściąganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jaką
był jej syn, starł się kiedyś łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, Ŝe czuje
działanie podświadomości.
– Nikt nie moŜe czuć działania swojej podświadomości – powaŜnie wyjaśnił medyk,
udzielając następnie wyjaśnienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak
właśnie być musi.
Bleys, mając pięć lat, był zbyt mądry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał
wykładu i dalej wierzył w to, co wcześniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej.
Podsłuchał kiedyś autora – przyjaciela i gościa, czasowego jak wszystkie znajomości jego
matki – wspominającego, Ŝe po latach pisania pracował, nad scenami z ksiąŜki, którą tworzył
nawet we śnie, dosłownie odtwarzając i kierując akcją swoich postaci.
RównieŜ w swoich lekturach – bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu
wieku dwóch lat – natknął się juŜ na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim,
dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia
struktury atomowej benzenu. Po miesiącach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, Ŝe przyśnił
mu się wąŜ z ogonem w paszczy, a budząc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiście! To
pierścień!
Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikującego swoje
dzieła w róŜnych mediach, jasne było, Ŝe to czego doświadczyli, zazwyczaj nie było
przyjmowane jako moŜliwe. Rzecz w tym, Ŝe działało. Tylko to się liczyło.
Teraz właśnie podświadomość przekazywała mu jasną wiadomość – Jeszcze nie teraz.
WciąŜ czegoś mu brakowało. Coś, co przeoczył, nie zauwaŜył – moŜe o czym zapomniał,
albo jeszcze nie osiągnął.
W umyśle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych
ludzkich istnień, bezustannie splatających swój wzór. Powiedział sobie, Ŝe moŜe odczuwał
właśnie ciśnienie tego wzoru. Jednak niezaleŜnie od tego czy była to wiadomość, czy
ciśnienie – po prostu było.
Przez chwilę przemknęła mu myśl, Ŝe to czego mu brakowało, to Hal Mayne – ten
nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez
ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka.
Odsunął od siebie tę odpowiedź.
W głębi duszy zapragnął, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z nią o tym
porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kimś otworzyć. Zawsze był sam.
Jednak ona była najbliŜsza zaufania.
Minęło juŜ ponad pięć lat, od kiedy ją spotkał – trenerkę sztuk walk w jednym z
gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania
z nią o tego rodzaju troskach – nawet nie po to, by dostać od niej jakąś pomoc czy poradę.
Dzięki rozmowom porządkował chaos w swoim umyśle.
Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza
Zjednoczenie.
Dorosła osoba szukająca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku
niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak świadomej swojego japońskiego dziedzictwa,
jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych światów
Zaprzyjaźnionych; mieszkańcy tej wcześnie zasiedlonej planety, po stuleciach wciąŜ niewiele
posiadający, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniające się ani na jotę. PodąŜali
własnymi ścieŜkami
Do tej pory powinna juŜ wrócić. A jednak nie wracała.
Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyśleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie
mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnął rad czy sugestii. Potrzebował
słuchacza. Kogoś rozumiejącego, komu moŜna byłoby bezpiecznie się zwierzyć.
Pomyślał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne
było, Ŝe będzie chciał podsunąć mu własne idee – naruszając tym samym swobodną pracę
umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili
wahania, Bleys uniósł do ust noszoną na nadgarstku bransoletę i wcisnął przycisk otwierający
prywatne połączenie z Dahno.
– Dahno? – Jego dźwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. –
Gdzie teraz jesteś?
– Pod tobą, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast
jak się pojawi, przekaŜę jej teŜ, Ŝe chcesz jak najszybciej się z nią widzieć.
– Czytasz moje myśli?
– Czasami – odpowiedział Dahno – i powiem ci od razu, jeśli tylko pojawią się jakieś
wiadomości na temat lokalizacji Hala Mayne.
– Dobrze – odpowiedział Bleys.
– Wiesz, mógłbyś się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeśli zszedłbyś do mnie, na
poziom biurowy.
– To ty lubisz biura – odpowiedział Bleys. – Moje biuro jest tu, na górze.
–...Z kominkiem, mapą podróŜy Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewająco przypomina
mi to salon. Coś jeszcze?
– Nic – stwierdził Bleys.
– A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobą porozmawiać – powiedział Dahno. – Z
Nowej Ziemi przybyła interesująca poczta. I tak właśnie miałem przyjść z tym na górę,
poniewaŜ jest jeszcze coś, o czym juŜ od jakiegoś czasu chciałem z tobą prywatnie
porozmawiać. Masz coś przeciw temu, Ŝebym tam przyszedł?
– Przyjdź.
– W porządku. Muszę tylko skończyć pewną sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. –
Dahno rozłączył się.
To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzący z dowolną wieścią czy problemem,
przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu myślami galopującymi w pościgu za
rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet
lepiej.
Bleys podszedł i zajął miejsce na jednym z wyściełanych foteli dryfowych, unoszącym
się dostatecznie wysoko nad podłogą, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół
zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska.
Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, Ŝe zrobiło to ciało. WciąŜ
prawie boleśnie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł juŜ rzucił się ku
rozwaŜaniom na temat moŜliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć
Dahno. Potencjalnie wszystko było waŜne.
Ideę tę zawsze nazywał „Wzorem historycznym” i liczył na nią w swoich planach
przekształcenia przyszłości rasy ludzkiej. W wyobraźni widział go zawsze jako jasną,
wielokolorową wstęgę.
Nie tylko jego pomysłem była idea, Ŝe ludzka historia posuwa się do przodu dzięki
splatającym się, ciągłym wątkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób Ŝyjących w danej
chwili, tak Ŝe pracując razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się
musiały następne pokolenia.
JuŜ na początku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwą szkoły Annales,
widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale równieŜ ich
otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych.
Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzący ze znacznie wcześniejszych czasów list Św.
Pawła do Koryntian – pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanaście do trzydzieści jeden
– fragment, w którym Paweł uŜył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako
metafory wszystkich członków wczesnego Kościoła chrześcijańskiego. A nawet wcześniej, w
pierwszym wieku przed naszą erą, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”...
– Jesteś wreszcie – stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzącego przez rozsuwane
drzwi prywatnej windy, radośnie porzucając rozwaŜania nad „Wzorem historycznym”.
Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potęŜnym ciałem
częściowo zasłaniając szeroką na całą ścianę mapę Mayne’a, o której wspominał wcześniej, z
czerwoną linią wskazującą to, co wiedzieli jak dotąd o ruchach Hala Mayne’a między
Młodszymi Światami.
Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potęŜnie umięśniony. Dosłownie
gigant. Czerwona linia Hala Mayne’a, którą częściowo przysłonił, zaczynała się na Starej
Ziemi i rozciągała przez Nową Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam
stracili ślad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właścicieli
kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była moŜliwość
podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnośnie
tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych
miejscach pod róŜnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemoŜliwa do znalezienia.
JuŜ od jakiegoś czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys
odczuwał konieczność odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu
poszukiwań, który miał tak dziwną historię, jak młody Mayne.
Dahno podszedł, sięgając głową prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw
Bleysa.
– Poczta kosmiczna – odezwał się, siadając – prywatna, tajna wiadomość od Any
Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie naleŜący do Klubu
Prezesów, przekazał jej, Ŝe Prezesi – musiało się to stać za zgodą Mistrzów Gildii – podpisali
właśnie kontrakt na skalę planetarną z Cassidą i Newtonem, na produkcję mniejszych
jednostek napędowych dla pojazdów uŜywających lewitacji magnetycznej.
– Ach – stwierdził Bleys.
Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał.
Kontrakt na skalę planetarną, wymuszający prawnie współdziałanie wszystkich producentów,
powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zacząć
swoją pracę. Dobra wiadomość.
Dahno leniwie rozciągnął swoje potęŜne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a
Bleys spiął się, nagle czujny. Siedzący przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno,
jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowiący
dziedzictwo ich wspólnej matki.
Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistą wolność. Nie bogactwo czy władzę –
miał je – nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita
swoboda działania. To właśnie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak Ŝe Dahno został
jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana.
Wcześniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami
jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostroŜnym, błyskotliwym umysłem
skupiającym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, Ŝe nie wkroczy w Ŝadną
pułapkę mogącą ograniczyć tę cenioną wolność i pozostający na wyciągnięcie ręki od
jakiejkolwiek osoby mogącej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli.
Dahno miał trzynaście lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat później
Bleys miał zaledwie jedenaście, kiedy bardziej świadomie i na zimno zaaranŜował swoje
wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wątpił, by Dahno kiedykolwiek
zrozumiał dzielącą ich róŜnicę. Wiedział, Ŝe sam nikogo nie mógł dotknąć. I nikt nie mógł
dotknąć jego.
Bleysowi zdawało się, Ŝe wciąŜ pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego
matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno
odczuwać straty, kiedy później uświadomił sobie, Ŝe nie jest juŜ kochany; Ŝe był dla niej
niczym więcej, jak jeszcze jedną zabawką czy kawałkiem kosztownej biŜuterii.
Nie chciał juŜ myśleć o matce ani poświęcać się rozwaŜaniom nad zagadnieniem
istnienia, bądź nieistnienia miłości. Sama myśl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory
kryjące się za zasłoną półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, Ŝe istnieli tacy jak Henry
MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwający wobec niego jakieś uczucia,
ale odsunął od siebie tę myśl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia.
Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdając się rozciągać i odpręŜać, nie wyglądał
zachęcająco; podświadomy odruch ostrzegł go o nadchodzących, nieprzyjemnych
wiadomościach.
– Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to
coś, czego się spodziewałeś? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety?
– Mniej więcej – odparł Bleys. – Chcę moŜliwie jak najlepszego klimatu społecznego na
kaŜdym z Nowych Światów, jakie włączę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję
zacząć od Nowej Ziemi. Ta wiadomość czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel.
Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcającego wraŜenia; wręcz
przeciwnie.
– Wiem, Ŝe byłeś bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie – bez ogródek odezwał
się Dahno. – Przypuszczam, Ŝe prędzej czy później musiało do tego dojść. Ale przyjrzyj się
uwaŜnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, Ŝe to dobry znak, a nie tylko pretekst
do czegoś, co i tak chciałeś zrobić. Jednak zmieniając temat – myślałem o tym, co
powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobą porozmawiać. Dla
twojego własnego dobra...
Umilkł. Rozsunęły się właśnie jedne z drzwi prowadzących do apartamentu. Przeszła
przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuŜ za progiem.
Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok – zmianę wewnętrznego
nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to
tylko Toni.
– Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? – zapytała. – Przepraszam. Bleys, będę w dole,
w holu z roślinnością.
– Nie, wejdź – zaprotestował Dahno. – Chciałbym, Ŝebyś to usłyszała. MoŜesz
potwierdzić część z tego, co powiem.
Spojrzała pytająco na Bleysa.
– Tak – stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać ją o reakcję jej rodziny,
ale na osobności. – Dołącz do nas, Toni.
Uśmiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemoŜliwe było nie
uśmiechnąć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki
– jedną z jej zalet, docenioną przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był
fakt, Ŝe mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat.
Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny,
odzwierciedlającej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewająco czarnymi włosami.
Miała drobnokościstą, owalną twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała
wraŜenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Światów wywodzących swoje
korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglądu. Wybrała krzesło dryfowe i
usiadła.
– Nie wahaj się odezwać, jeśli będziesz uwaŜała, Ŝe masz do powiedzenia coś za lub
przeciw temu, co zamierzam powiedzieć – stwierdził do niej Dahno. – JuŜ od jakiegoś czasu
zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi.
Skierował uwagę z powrotem na Bleysa.
– Minęły juŜ cztery lata – zaczął – od kiedy zatrudniłeś mnie do wyszukiwania, szkolenia
i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich
światach, gdzie mamy swoje oddziały. Najwyraźniej masz plan co do przyszłego
zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, Ŝe nie zdradzasz mi szczegółów,
poniewaŜ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coś, co kiedyś powiedziałem,
wróciło wymuszając na mnie zmianę planów.
Bleys uśmiechnął się.
– Wiem. Zdaje się, Ŝe obaj nie mamy ochoty na nic takiego.
– Dochodzą do tego wszyscy pełniący funkcje publiczne – stwierdził Dahno. – Ale rzecz
w tym, Ŝe masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujących bez znajomości
celu. Wszyscy myślą teraz, Ŝe zrobię z nich kogoś takiego jak ty – i wszyscy stawiają cię na
piedestale. Spodziewają się, Ŝe okaŜesz się nowym Królem Arturem wszystkich światów – a
oni staną się twoimi Rycerzami Okrągłego Stołu.
– Właściwie – odpowiedział Bleys – nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam
nadzieję osiągnąć. Jednak będzie to zaleŜało od tego, czy uda mi się najpierw osiągnąć
kontrolę nad częścią Nowych Światów – a przynajmniej czy dość ludzi na wystarczającej
liczbie planet zmieni swoje podejście i zacznie wierzyć w planowaną przyszłość. Jeśli będę
mógł, chciałbym, Ŝeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Światach, tak
więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjąć zadania, do których ich szkoliłeś. Nadal
będę u władzy – to znaczy my będziemy – nasza trójka – wciąŜ będziemy wszystkim
kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie staną się przywódcami, na których skierują się
reflektory kamer. Rozumiecie mnie?
– MoŜe – powiedział Dahno. – Uściślij to.
– Mówię – kontynuował Bleys – Ŝe chcę, by ludzie na Nowych Światach wiedzieli o
mnie, ale nic więcej. Zobaczą mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na
Ŝywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpośredni kontakt, jakiego pragnę. Będą mieli
swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo
powinno przypaść Innym, których wyszkoliłeś.
– Hmm – wydobył z siebie Dahno.
– Kiedy juŜ do tego dojdzie, nasi Inni będą mogli zająć pozycje – powiedział Bleys. –
Będą pracować dla nas z rządami Nowych Światów będących pod naszą kontrolą, jak
najmniej naruszając planetarną maszynerię. To oni będą widziani jako kontrolerzy. To jedyny
sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu światów. Ale nie róŜni się to od tego, co sam
robiłeś przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rządzących
Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni – będziemy działać o krok z tyłu – to wszystko.
Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił Ŝadnej odpowiedzi.
– Rozumiesz? – zapytał Bleys. – Chcę zmienić sposób myślenia ludzi, a sposób, w jaki
Ŝyją – w kaŜdym razie, nie natychmiast. Aby to osiągnąć, muszę stać się raczej Ideą niŜ
człowiekiem z krwi i kości, osobą widzianą tylko z dystansu – rodzajem mistycznej osoby,
symbolu tego, kim mogą się stać.
– Jesteś pewien, Ŝe wszystko pójdzie po twojej myśli? – wolno zapytał Dahno.
– Tak – odpowiedział Bleys.
Patrzył wprost na Dahno.
– Widziałeś, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. PrzewaŜająca większość
ludzi na Nowych Światach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umoŜliwiło
emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuścili
Starą Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozwaŜać dokąd kierują się w
odleglejszej perspektywie. Teraz jednak mają czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie
i Exotikowie wierzą, Ŝe znaleźli juŜ swoją przyszłość i są z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni
na Nowych Światach sięgają ku czemuś, czego nie potrafią dotknąć ani opisać, ale wiedzą, Ŝe
tego chcą – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, Ŝe
nadejdzie kiedyś przyszłość, w której będzie moŜna posiadać wszystko co potrzebne i
upragnione, w której sami będą szczęśliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłości i juŜ
niedługo zauwaŜą,, Ŝe na ich planetach są ludzie kierujący ich dokładnie w kierunku, o
którym mówię. Po prostu.
Przerwał. Dahno wyglądał na mniej sceptycznego, ale wciąŜ nie do końca przekonanego.
Po chwili odezwał się powaŜnie.
– Ta sprawa ze staniem się symbolem – to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym
pomysłem, z którym igrałeś – powiedział. – Skończy się na tym, Ŝe nasza trójka będzie
próbować kierować czymś w rodzaju tuzina róŜnych słoni połączonych jedną uprzęŜą.
Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem
zwracają się przeciw symbolom – a kiedy do tego dochodzi, niszczą je. W kaŜdym razie –
skoro wiem, Ŝe nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje
przemówienia mają do tego doprowadzić?
– To pierwszy krok... – zaczął Bleys, ale w tej chwili zadźwięczała bransoleta na
nadgarstku Toni. Uniosła ją do ust.
– Tak? – zapytała. Słuchała przez chwilę, mając komunikator ustawiony na wyciszenie,
tak Ŝe Bleys i Dahno słyszeli tylko jej część konwersacji. – Proszę chwilę poczekać.
Spojrzała na Bleysa, dotykając równocześnie przełącznika wyciszającego mikrofon.
– Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać – wyjaśniła. – Zdaje się, Ŝe bardzo na to
naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właśnie
wrócił z Harmonii.
– Ja znam – stwierdził Dahno. – Och, to właśnie ta inna sprawa, o której chciałem z tobą
rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoś
czasu zajmuję się kontaktami z milicją na obu naszych światach i znam tego człowieka. To
Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest uŜyteczny. I ambitny – chciał z tobą rozmawiać, a teraz
ma wiadomość i jest przekonany, Ŝe będziesz chciał jej wysłuchać bezpośrednio od niego. Nie
chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sądzi, Ŝe znalazł w końcu Hala Mayne’a –
w oddziale banitów na Harmonii.
– Harmonia! – wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie
wiedział, Ŝe Harmonia była drugim z tak zwanych światów „Zaprzyjaźnionych”, miejscem,
gdzie Inni mieli znaczne wpływy.
– Tak – potwierdził Dahno – Barbage zdaje się sądzić, Ŝe Mayne jest tam juŜ od kilku
miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliśmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi,
Ŝe sam go widziałeś – albo powinieneś zobaczyć – podczas twojej ostatniej wizyty na
Harmonii cztery miesiące temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz taką wagę do
odnalezienia tego Mayne’a!
– W takim razie, lepiej niech tu przyślą tego oficera – powiedział Bleys. – Choć
wyglądasz, jakbyś nie do końca wierzył w te informacje.
– Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie – stwierdził Dahno. – i nie chciałem
wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aŜ tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał
go dalej wykorzystywać, czy nie. W kaŜdym razie, skoro wiadomość jest juŜ znana, moŜe
masz rację. MoŜe lepiej będzie, jeśli sam z nim porozmawiasz i go osądzisz.
Bleys skinął głową, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust.
– Przyślijcie go na górę – powiedziała.
Rozdział 3
Bleys spojrzał wprost na Dahno.
– Od jak dawna, według Barbage’a, jest tu Hal Mayne? – zapytał.
– Najwyraźniej od kilku miesięcy – odpowiedział Dahno. – Oczywiście sprawdzam tę
informację.
Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kątem oka nadal był w stanie widzieć mapę
Mayne’a. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tą sprawą przez sprawdzanie,
czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewności, na której z
czarnych kropek oznaczających planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się
dłuŜsza niŜ ostatnim razem, kiedy się jej przyglądał. Dahno prawdopodobnie szedł na
pewniaka – był bardziej pewien poprawności informacji Barbage’a, niŜ sugerował.
– W kaŜdym razie – kontynuował Dahno – powinienem dostać odpowiedź w ciągu
sześciu dni. Wysłałem list przez Favored of God – pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych,
w których mamy większość udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale są i inne statki
lecące prosto tutaj, z których kaŜdy moŜe dostarczyć odpowiedzi.
Bleys w zamyśleniu pokiwał głową. Nie tylko pamiętał o Favored, całą swoją trasę
przemówień chciał odbyć, uŜywając tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a
były waŜne – na tyle, Ŝe warto byłoby opóźnić trochę podróŜ, gdyby tylko miał się czegoś
dowiedzieć.
– Kiedy Favored wróci i będzie wolny? – zapytał.
– Osiem dni – odpowiedział Dahno.
Bleys ponownie skinął. Z całą magią, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych,
nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległości międzygwiezdne było
przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między
planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się
cieszyć, Ŝe ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umoŜliwiającą mu odbycie
międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyś o
posiadanie sposobu na szybszą komunikację międzygwiezdną, dającego im przewagę w
międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozwaŜaniu moŜliwości.
Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposaŜonego statku z
jednego miejsca do drugiego – słowo „ruszyć” nie miało tu tak naprawdę zastosowania –
całkowicie pomijając ograniczenie prędkości światła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób
statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego środka galaktyki.
Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe
połoŜenie celu. PodróŜowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym.
Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiś błąd, wymagający
ponownych obliczeń, do chwili aŜ cel był dość blisko, by moŜna było go osiągnąć zwykłym
napędem.
To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiś sposób skompensowania czynnika błędu...
–...Właściwie – wracając do rzeczywistości, Bleys usłyszał słowa Dahno – Barbage
twierdzi, Ŝe cztery miesiące temu znajdowałeś się w jednym pokoju z Maynem. W kaŜdym
razie Barbage juŜ tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek.
– ZauwaŜyłem – powiedział Bleys. – Czemu? W swojej pracy lobbysty miałeś do
czynienia z całkiem sporą liczbą Fanatyków – biskupów dzikich kościołów, którzy zdołali
doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagając rządzić Zjednoczeniem.
– To prawda – zgodził się Dahno. – Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest
jak ostrze noŜa, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoś chce.
– A więc czego chce tym razem? – zapytał Bleys.
– Spodziewa się, Ŝe udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać
grupę do poszukiwań spośród własnych ludzi stąd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać
władzę, by uŜyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne
terytoria.
Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozciągając szerokie ramiona. Jego brązowe
oczy z uwagą wpatrywały się w Bleysa.
– Powiedziałem mu, Ŝe nie wyobraŜam sobie, jak moŜna by to zrobić – dodał – ale
stwierdziłem, Ŝe porozmawiam najpierw z tobą.
– Nie, nie chcę, Ŝeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys.
Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy uŜywali
religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny.
Nawet gdyby był tego świadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, Ŝe pojawienie się na
Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz
wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek.
– Istnieją waŜne powody nie uŜywania tam milicji ze Zjednoczenia – mówił dalej Bleys –
zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliŜające się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będą
wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim...
– Proszę podejść, kapitanie – niezwykle ostro przerwała mu Toni. – Bleys Ahrens
porozmawia teraz z panem.
Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył męŜczyznę, który musiał być
Amythem Barbage’em, stojącego tuŜ za drzwiami windy łączącej jego apartament z
poziomem biurowym. Najwyraźniej stał tam wystarczająco długo, by słyszeć ostatnie słowa
Bleysa. Prawdopodobnie nawet dość długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat.
Podszedł z nieruchomą twarzą; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę
wyŜszy niŜ przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak
nazywano na obu Zaprzyjaźnionych Światach paramilitarne siły policyjne.
Bleys zauwaŜył, jak Toni uwaŜnie przyjrzała się podchodzącemu Barbage’owi. Był dość
młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i dość niezwykły, by wzbudzać
zainteresowanie.
Stanął wyprostowany niczym kij, wywołując w pierwszej chwili wraŜenie młodej i chudej
osoby usilnie starającej się dobrze wyglądać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie
powiedziało Bleysowi coś więcej. On naprawdę robił wraŜenie. To był drapieŜnik, bardzo
niebezpieczny.
Twarz Barbage’a była tak szczupła, Ŝe sprawiała wraŜenie wręcz wychudzonej. Włosy i
brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu
twarz miał gładko ogoloną, a cerę tak jasną, Ŝe wyglądała, jakby zbladł z przejęcia.
Pod ciemnymi brwiami oczy Barbage’a płonęły słabym światłem, jak ogniste opale tego
samego koloru. Jego usta stanowiły prostą linię, jakby wargi zostały mocno ściśnięte między
wąskim nosem od góry i wąską, lecz kanciastą szczęką od dołu. Podszedł bezpośrednio do
Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie
rysowały się Ŝadne uczucia, moŜe oprócz czegoś, co moŜna by określić jako agresywna
grzeczność. Nie było to dalekie od pogardy.
Bleys pomyślał, Ŝe rzeczywiście mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne
uwaŜał się za BoŜego Wybrańca – prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych.
Oznaczało to, Ŝe wszyscy inni, automatycznie byli czymś gorszym od niego, niezaleŜnie od
zajmowanych świeckich stanowisk, potęgi czy władzy.
Zatrzymał się przed Bleysem.
– Czynisz mi zaszczyt, udzielając widzenia, Nauczycielu – odezwał się.
– Wydaje mi się, Ŝe widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys.
– Jesteś funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym
na Harmonię?
– Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem
członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć
swoje doświadczenie i uŜyteczność dla milicji i Boga. Twoja pamięć jest równie wspaniała
jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałeś mnie zaledwie przez chwilę, kiedy
doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeś do
nich, a oni odeszli nie odrzucając juŜ Boga, lecz powracając na ścieŜkę prawości. Choć
najwyraźniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie
spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandą przestępców w górach,
gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów.
– Tak – powiedział Bleys. – Nie jestem zaskoczony, Ŝe znalazłeś Hala Mayne z banitami,
Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem.
– Szatan ma go w swoich szponach – oświadczył Barbage.
– Bez wątpienia – potwierdził Bleys. – Ale wracając do obecnej sytuacji. Wezwałem cię,
bo chciałem się upewnić, Ŝe rozumiesz powody mojej decyzji.
Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbage’a zdradziło,
Ŝe zauwaŜył tę zmianę.
Bleys mówił dalej.
– Oczywiście spodziewałeś się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne
i chcę, Ŝebyś właśnie tak zrobił. Na ile pewien jesteś, Ŝe rozpoznasz go, kiedy znów się z nim
spotkasz?
– Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta
stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A
teraz widziałem go juŜ dwukrotnie – przerwał jedynie na chwilę.
– Teraz zaś – kontynuował – mam dowody, Ŝe przebywa z częścią z tych Porzuconych
przez Boga, określających się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji
do Izby Rządzącej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj.
Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez część ultrareligijnych
ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast
tego sprawiała, Ŝe zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć
i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w napręŜeniu przez jakieś
wewnętrzne napięcie, tak Ŝe dźwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień.
– Ale ty, Nauczycielu – podsumował – będziesz mi towarzyszył na Harmonii?
– W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ – powiedział Bleys. – Pora przypływu
stosownie schwytana, wiedzie do szczęścia...
– Nauczycielu? – W oczach Barbage’a zapłonął nagle ogień. – Zacytowałeś nieznane mi
pismo. Nie jest to takŜe znane przysłowie.
– To nie biblia, Amyth – wyjaśnił Bleys. – To cytat ze świeckich pism niezwykłego
pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w
starej angielszczyźnie, nie we współczesnym basicu. Oznaczają one, Ŝe nie polecę z tobą na
Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobą list ode mnie do milicji z Harmonii, w
którym napiszę, Ŝe przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu
– to jest, oddziału bandytów – dołączył Hal Mayne?
– Jeszcze nie, Nauczycielu – odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego
stanu. – Ale znajdę kogoś, kto posiada tę wiedzę – a dokonałbym tego znacznie szybciej,
mając własnych ludzi.
– Być moŜe – stwierdził Bleys – i myślę, Ŝe byłoby moŜliwe zdobycie pozwolenia na
zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeśli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na
Harmonii zbliŜające się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym,
rządzącym obiema naszymi planetami. Jednak jeśli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo,
teraz albo nawet potem, obawiam się, Ŝe lokalni dowódcy milicji na Harmonii będą aŜ nadto
chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będą ci pomagać. Chcę, Ŝeby
podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Myślę Amyth, Ŝe na dłuŜszą metę zaoszczędzi nam to
czasu, jeśli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyś mieć do
dyspozycji własnych ludzi. Sądzę jednak, Ŝe w tym przypadku odpowiedź brzmi – nie.
Twarz Barbage’a nie zdradzała Ŝadnych uczuć.
– Jeśli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, Ŝe tyś jest
władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji.
Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. RównieŜ...
Słowa Barbage’a zostały przerwane przez rozbrzmiewający w pomieszczeniu pojedynczy
dzwonek.
– O co chodzi? – zapytał Dahno.
– Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry
MacLean? – był to głos recepcjonisty siedzącego jakieś czterdzieści pięter niŜej, w budynku
mieszczącym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjątkiem
Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami.
– Wuj Henry! – Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uświadomił sobie, Ŝe w
jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym
entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właśnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z
okazji wizyty Henry’ego w mieście.
– Wyślij go na górę – zarządził Bleys. – Prywatną windą do mojego apartamentu.
– JuŜ jedzie, Bleysie Ahrens – po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. – Dziękuję
za wytyczne.
Bleys zwrócił się do Dahno.
– Wuj Henry! – powiedział. – Wiedziałeś, Ŝe wybiera się do miasta?
– Nie. – Dahno potrząsnął głową. – Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał
ze sobą rodzinę?
– Recepcjonista nic o tym nic wspominał...
Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszących
zatrzymał się na równi z podłogą apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodząc do
pomieszczenia z walizką w ręku. Drzwi znów się zamknęły.
– Wujku! – wykrzyknął Bleys. – Jesteś sam? Gdzie jest rodzina?
– Przywieźli mnie tu o świcie – odpowiedział Henry. – JuŜ od kilku godzin powinni być z
powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobą.
– O świcie, wuju? – odezwał się Dahno. – Tu, do miasta? A ty zjawiasz się u nas dopiero
teraz?
– Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych – powiedział Henry.
Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym oświadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niŜ ten
zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swoją walizkę.
– Ale widzę, Ŝe jesteście teraz zajęci?
– Nie – zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli
Barbage’a i stanęli na wyciągnięcie ręki od Henry’ego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć
na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ściskać ktokolwiek poza
wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali
koło niego, emanował uczuciem. Jeśli chodzi o Henry’ego był całkowicie spokojny i
opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, Ŝe wcale nie musi
patrzeć w górę na Bleysa i Dahno.
– Nie – powiedział Bleys – a jeśli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co
masz na myśli, wuju, mówiąc, Ŝe zamierzasz zostać?
– Właśnie to – oświadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha
Barbage’a. – Jesteście pewni, Ŝe nie macie Ŝadnych spraw z tą dwójką?
– Interesy zostały juŜ załatwione – powiedział Bleys. – Nie spotkałeś jeszcze Toni,
wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka – albo lewa, jeśli zechcesz prawą nazwać Dahno.
Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejdź tutaj i usiądź.
Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry
poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojąc w milczeniu nie dalej
niŜ na wyciągnięcie ręki od Henry’ego, a Toni wciąŜ znajdowała się przy ściennej mapie.
– Siedziałem większość ranka – powiedział Henry. – Po tym, jak Joshua z resztą
przywieźli mnie tutaj...
– Oni teŜ powinni byli zostać – stwierdził Bleys.
– Joshua ma pracę na farmie – odpowiedział Henry – tak samo jak Ruth. Nawet dzieci
mają swoje obowiązki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego
chciał.
– Oczywiście wujku – zgodził się Bleys. Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich
dryfach, patrząc na Henry’ego. – Powiedz nam, co cię tu sprowadza.
– Przybyłem kierowany moją miłością do ciebie, Bleys – oświadczył Henry. – Nie
zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeś w ręce Szatana i być moŜe
tylko ja mogę utrzymać cię przy Ŝyciu do chwili, kiedy się ockniesz.
Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy.
Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomyślał z gorzką ironią; ale nie
wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za poraŜkę w
pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga.
– Wszyscy jesteśmy w rękach Szatana, wujku – powiedział zamiast tego na głos.
– Nie – zaprzeczył Henry. – Ja nie jestem...
Rzucił krótkie spojrzenie na Barbage’a, jakby to było wszystko, czego potrzebował.
–...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu
Boga. A ja...
– Jak śmiesz! – eksplodował Barbage, robiąc krok naprzód. – Mówić, Ŝe Ja mylę się w
oczach Boga – i Ŝe Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluźnierstwo!
Wezmę cię...
– Barbage – odezwał się Bleys.
Nie musiał podnosić głosu. Trening prowadzony przez lata, wyostrzył jego naturalny
talent wkładania pełnej mocy w słowa, bez podnoszenia głosu. Pokój rozbrzmiał nagle tą siłą,
a Barbage zrobił krok wstecz, jakby dostał cios pięścią. Umilkł.
– Jesteś w rękach Szatana – powtórzył Henry z przekonaniem, tym samym spokojnym
głosem, jakim pierwszy raz wypowiedział te słowa. Poza tym jednym spojrzeniem, ignorował
Barbage’a. Znów skierował wzrok na Bleysa. – Ale moŜe będę mógł ochronić cię przed nim
do czasu, aŜ będziesz dość silny, by się uwolnić.
Bleys rozwaŜył to spokojnie i do głębi; ale jego umysł pędził, zmieniając wszystkie
plany. Na szczęście odezwał się Dahno.
– Co masz na myśli mówiąc o ochronie, wujku? – zapytał.
– Myślę, Ŝe wuj Henry moŜe mieć na myśli stworzenie straŜy – odezwał się Bleys –
prawdopodobnie z części tych przyjaciół, z którymi spotykał się tego ranka – i przy ich
pomocy utrzymać mnie przy Ŝyciu dostatecznie długo, bym mógł zobaczyć błąd na mojej
drodze. Mam rację, wuju?
– Ale Nauczycielu! – wybuchł Barbage, wyrzucając z siebie słowa pomimo oczywistego
pragnienia zachowania milczenia – nie potrzebujesz tego – tego starego proroka jako twojej
ochrony. MoŜesz mieć tyle milicji, ile tylko zapragniesz. Przez cały czas moŜna cię otaczać
milicją. Milicją, powiedziałem! A nie tym, co twój wuj jest w stanie zorganizować.
Na te słowa Henry obrócił się w końcu w stronę Barbage’a, wciąŜ bez Ŝadnych emocji w
głosie i postawie.
– Nie będę protestował przeciw ludziom pragnącym z całej siły chronić osoby, które
uwaŜają za zasługujące na ochronę – powiedział. – Ale walczyłem kiedyś z milicją i
stwierdziłem, Ŝe wiele jej brakuje.
Policzek nie mógłby zmienić wyrazu twarzy Barbage’a bardziej niŜ ostatnie słowa
Henry’ego. Jego blada skóra stała się biała jak papier, jakby odpłynęła z niej ta odrobina
krąŜącej tam jeszcze krwi.
– Jeśli Ŝeś walczył z milicją, jesteś zbrodniarzem! – rzekł z płonącym wzrokiem. – Na tej
podstawie aresztuję cię. Jesteś...
Zrobił krok do przodu i uniósł rękę, by chwycić ramię Henry’ego. Jednak jego palce nie
dotarły do celu.
Zamiast tego Henry złapał jego przedramię w połowie ruchu i zatrzymał je.
Barbage wbił w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym, choć jego ciało nie poruszyło
się, widać było, Ŝe z całej siły próbuje się uwolnić. Nie tylko mu się to nie udało, ale nawet
odrobinę nie poruszył ramieniem. Henry ze spokojem trzymał je w bezruchu.
Barbage wciąŜ wbijał wzrok w starszego męŜczyznę. Był nieco wyŜszy od Henry’ego i
choć ten mógł waŜyć kilka kilogramów więcej od oficera, była to jedyna widoczna róŜnica
między nimi. A jednak wyglądało to tak, jakby ręka trzymająca go w uścisku naleŜała do
Dahno. Bleys odchrząknął cicho ze swojego miejsca.
– Nie prowadziłeś przez dwadzieścia lat farmy, kapitanie – powiedział. – W
przeciwieństwie do wuja Henry’ego. Wujku, proszę, puść go. I kapitanie, nie chcę więcej
słyszeć o aresztowaniu mojego wuja, a jeśli kiedykolwiek zostanie zaaresztowany,
odpowiedzialność spadnie na ciebie.
Henry zwolnił uścisk, a ramię Barbage’a opadło, jakby odpłynęły z niego wszystkie siły.
– Tak, Nauczycielu – powiedział bez wyrazu. Ale jego oczy wciąŜ płonęły.
– Myślę teŜ, Ŝe lepiej będzie, jeśli juŜ odejdziesz, kapitanie – stwierdził Bleys. – Wierzę,
Ŝe odpowiedziałem na pytanie, które przyszedłeś mi zadać?
– Tak, Nauczycielu.
Barbage odwrócił się do drzwi w ścianie za sobą, które rozsunęły się przed nim. Przeszedł
przez nie i zniknął.
– Nie potępiaj go – odezwał się Henry do Bleysa. – Jest Fanatykiem i prawdopodobnie
nigdy nie zostanie Prawdziwym Wiernym. Widać to w nim tak wyraźnie i jest to równie
smutne, co prawdziwe. Jednak nawet jako fanatyk jest bliŜej do Boga – znacznie bliŜej – niŜ
ty, czy Dahno byliście kiedykolwiek. W swojej pokrętnej wierze – w ramach jej ograniczeń –
moŜe nawet być uczciwym człowiekiem.
– Jak moŜesz tak duŜo wiedzieć na jego temat? – nieoczekiwanie zapytała Toni z
drugiego końca pokoju. Henry spojrzał na nią.
– Wiele razy spotykałem jemu podobnych – odpowiedział. – Walczyłem z nimi,
rozmawiałem i modliłem się. Wiem, Ŝe w pewnych sprawach, na swój własny sposób,
podobnie jak inni milicjanci, z którymi walczyłem, zasługuje na szacunek. Jednak nie kocham
jego, ani jego rodzaju, a walczę tylko za tych, których kocham.
Toni najwyraźniej w ostatniej chwili powstrzymała się przed powiedzeniem czegoś
więcej. Przyglądała się Henry’emu z wyrazem twarzy który, jak ocenił Bleys, mieścił się
między zainteresowaniem a głębokim szokiem oraz czymś, co mogło być częściowym
podziwem. Bleys nie był tego pewien.
Wstał.
– Wuju – powiedział – myślę, Ŝe wiem kogo chcesz rekrutować. Kiedyś, kuka lat temu,
musiałem zinfiltrować Obrońców biskupa McKae. Jako ochroniarzy zatrudnił byłych
śołnierzy Boga, doświadczonych w walkach między kościołami i przeciw milicji. Wiem,
choć moŜe nie zdawać sobie z tego sprawy Amyth Barbage, Ŝe potrafią więcej niŜ milicja i
cieszę się, mając cię przy sobie, z pomocą lub bez. Prawdą jest jednak, Ŝe moŜe nadejść
chwila, kiedy będę potrzebował odpowiednika małego oddziału uderzeniowego. MoŜe Dahno
znajdzie ci apartament? Zjemy potem razem obiad.
Odwrócił się do Dahno, który wstał juŜ z fotela – i bez ostrzeŜenia odezwał się, jakby
doszła do głosu jakaś jego wewnętrzna część, nad którą nie miał kontroli.
– Poczekaj – usłyszał własne słowa, zwracając się z powrotem do Henry’ego. – Czy
moŜesz zebrać wystarczającą, według twojej oceny, liczbę śołnierzy Boga w ciągu
najbliŜszych dwu tygodni?
Jego umysł eksplodował nagle nowymi moŜliwościami i planami. Słyszał swój głos,
spokojnie mówiący dalej prawie bez pauzy.
– Za kilka tygodni wybieram się z przemówieniami na inne Młodsze Światy. Czy
będziesz w stanie zorganizować swoją grupę, jeśli wyruszymy tak prędko?
Był świadom zwróconych na siebie ostrych spojrzeń Toni i Dahno, ale całą uwagę skupił
na Henrym.
– Nowa Ziemia? – zapytał Dahno.
– Nowa Ziemia – potwierdził Bleys, wciąŜ patrząc na Henry’ego. – Tam wybieram się
najpierw. Czy moŜesz to zrobić, wujku?
– Dwa tygodnie? – cicho powiedział Henry, jakby Dahno wcale nie przerywał. – Tak.
Obrócił się do Dahno.
– Miałeś mi znaleźć pokój.
– Apartament, wujku – poprawił Dahno. – Apartament. Chodź ze mną.
Wyszli.
– To cudowne. Dokładnie czegoś takiego potrzebowałem – stwierdził Bleys, patrząc za
nimi.
Odwrócił się do Toni i zauwaŜył, Ŝe wciąŜ patrzy w stronę drzwi, przez które wyszli dwaj
męŜczyźni. Oczy miała jasne. Od chwili przybycia Henry’ego coś się w niej zmieniło.
– Przykro mi, Ŝe wyskakuję z tą podróŜą na Nową Ziemię bez ostrzeŜenia ciebie i Dahno
– powiedział Bleys, kiedy w końcu skierowała wzrok na niego. – Pojechałaś porozmawiać ze
swoją rodziną...
Stwierdził, Ŝe odczuwa dziwną, prawie przesądną niechęć przeciw dokończeniu tego
zdania.
– Och, tak – odpowiedziała. – Wszystko w porządku. Pojadę z tobą.
– Słyszałaś. Polecę dalej niŜ na Nową Ziemię – bez ogródek powiedział Bleys.
– Wszystko w porządku – stwierdziła. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się do niego. –
Gdziekolwiek chcesz.
Rozdział 4
Bleys obudził się niczym dzikie zwierze reagujące na docierający do uszu nieznany,
prawdopodobnie groźny dźwięk. Nagle siedział ze wszystkimi zmysłami w stanie gotowości.
Ale sekundy mijały i nie pojawił się Ŝaden powód nagłego przebudzenia. W pierwszej
chwili odniósł wraŜenie, Ŝe spał zaledwie kilka minut, ale rzut oka na zegar świecący między
światełkami gwiazd na obrazie nieba zajmującym sufit, powiedział mu, Ŝe było to kilka
godzin. Nie miał pojęcia, co go obudziło.
Jednak kiedy tak siedział w łóŜku, zaczął rozpoznawać uczucie podniecenia, jakie
kierowało nim wcześniej tego dnia – teraz jednak niemiło zmieszane z nieokreślonym
niepokojem.
Nie miał powodu do niepokoju.
Wieczorna kolacja z Henrym była bardzo radosna. Myślał wtedy, Ŝe nie ma juŜ Ŝadnych
spraw, które mogłyby opóźnić wyjazd. Henry powiedział, Ŝe do zapewnienia mu
bezpieczeństwa potrzeba będzie pięćdziesięciu byłych śołnierzy Boga, ale nie powinien mieć
problemu ze zgromadzeniem takich sił.
Oczywiście nie rozmawiał z taką ich liczbą tego ranka. Zanim przybył do Bleysa i Dahno,
spotkał się zaledwie z tuzinem. Ci jednak wiedzieli, jak skontaktować się z następnymi przez
sieć weteranów. Za trzy lub cztery dni powinien mieć pełny skład.
Nocna bryza przeszła przez otwarte drzwi balkonowe sypialni, chłodząc górną część ciała
Bleysa, uniesioną nad polem siłowym pełniącym w kosztownym łóŜku funkcję zarówno
materaca, jak i kołdry. Płynnym ruchem sturlał się z niego i stanął wyprostowany.
Bryza poruszała cienkimi, białymi firankami przy drzwiach balkonowych. Ruchome
powietrze chłodziło jego wilgotną skórę – pocił się przez sen – i czuł gęsią skórkę na całym
ciele.
Jak zwykle spał, mając na sobie tylko luźne szorty. Zanim opuścił matkę, jak wszystkie
Exotikowe dzieci, spał całkowicie bez piŜamy, jednak kiedy został wysłany na farmę
Henry’ego MacLeana, stwierdził Ŝe Zaprzyjaźnionych szokuje ten zwyczaj i oczekiwano od
niego odziewania się w koszulę nocną.
PoniewaŜ miał wtedy tylko jedenaście lat i tak bardzo chciał stać się częścią rodziny
Henry’ego, dostosował się do poleceń. Podobnie jak większość ubrań otrzymanych na farmie
Henry’ego, był to spadek po Joshui, najstarszym synu Henry’ego i nienawidził niewygodnych
zwojów, w których plątały się nogi.
Kiedy w końcu dorósł i został wygnany przez lokalną społeczność, a Henry wysłał go, by
dołączył w Ekumenii do Dahno, Bleys wyrzucił koszulę nocną, odkrywając jednak, Ŝe śpiąc
nago czuje się nieosłonięty. Rozwiązaniem stały się szorty. Nie krępowały mu ruchów przez
sen i dobrze mu się w nich spało.
Wróciło teraz do niego wraŜenie związane z nocną koszulą i wydało mu się, Ŝe nawet ta
obszerna, luksusowa sypialnia usztywnia się i kurczy, zmieniając się w zamknięte pudło o
wymiarach klatki. Przeszedł przez tańczące w powiewach wiatru delikatne, białe firanki i na
wpół otwarte drzwi, wychodząc na balkon.
Wyjście na powietrze było ulgą. Jednak tę ścianę budynku oświetlało róŜnokolorowe
światło z reklamy emitowanej w powietrze nad jednym z pobliskich hoteli.
Trzydzieści siedem pięter niŜej, na poziomie ziemi, droga biegnąca przed budynkiem
krzyŜowała się z innymi, tworząc siatkę jasnych linii, jak kraty w więziennej celi.
Uniósł wzrok ku świecącym nad tym wszystkim gwiazdom.
To właśnie w gwiazdach znalazł ukojenie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, Ŝe nie
znajdzie u matki miłości, jakiej tam szukał. To, na co teraz patrzył, róŜniło się od obrazu,
który odtworzył na suficie swojej sypialni. Miał przed sobą prawdziwe ciała niebieskie, a nie
ich schwytany obraz. Przez atmosferę i lata świetlne patrzył na prawdziwe obiekty i zbudziło
się w nim pragnienie sięgnięcia ku nim w poszukiwaniu pomocy w zrozumieniu
odczuwanego niepokoju.
Pod wpływem podniecenia i niepokoju opanował go jeden z jego rzadkich impulsów
dzikości. Rozejrzał się. WzdłuŜ całego frontu budynku, tuŜ poniŜej balkonów, umieszczono
ozdobny gzyms o szerokości dwudziestu centymetrów. Przyjrzał się temu tuŜ pod sobą.
Był dostatecznie wysoki, by stając na gzymsie pod swoim balkonem i wyciągając ręce do
góry, dosięgnąć gzymsu piętro wyŜej i posuwać się w ten sposób do miejsca, gdzie od gwiazd
oddzielałoby go tylko powietrze i przestrzeń.
Bleys podszedł do rogu po lewej stronie, gdzie balkon dochodził do ściany budynku.
Musiałby posuwać się z plecami do ściany. Stanął w ten sposób i sięgając lewą ręką, bez
problemu znalazł uchwyt na gzymsie piętro wyŜej. Zaciskając na nim palce, przełoŜył lewą
nogę nad balustradą, znajdując gołą stopą podparcie na gzymsie.
Przesunął lewą nogę i rękę wzdłuŜ oddzielnych krawędzi, prawą ręką wciąŜ trzymając się
barierki. Potem i prawą dłonią chwycił górny gzyms, przeniósł na ręce masę ciała i przerzucił
nad barierką prawą nogę, a kiedy umieścił ją juŜ pewnie na występie, równomiernie rozłoŜył
masę na wszystkie kończyny, stojąc swobodnie, wolny od balkonu, podparty jedynie przez
dwa gzymsy. Przez chwilę groziły mu zawroty głowy – ale przezwycięŜył je.
Mając rozrzucone kończyny i plecy oparte o ścianę budynku, stał nad miastem wreszcie
nieograniczony, patrząc na przestrzeń i gwiazdy.
Patrzył na nie, ignorując docierające do niego z dołu słabe światło i dźwięki. Stopniowo
zaczął zawęŜać swoją uwagę. Z doświadczeniem wynikającym z tysięcy godzin mentalnej
samodyscypliny, zaczął odcinać świadomość istnienia czegokolwiek poza przestrzenią,
gwiazdami i powierzchnią, na której się opierał. Rosło w nim podniecenie.
Jestem Anteuszem, pomyślał – zapaśnikiem i synem antycznych greckich bogów:
Posejdona, władcy mórz i Gai, bogini Ziemi. Zapaśnikiem Anteuszem, który odzyskiwał siły
za kaŜdym razem, gdy dotykał swojej matki, Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do Anteusza,
ja odzyskuję siły wciąŜ od nowa nie od dotyku ziemi pode mną, lecz za kaŜdym razem, gdy
patrzę na gwiazdy. Gwiazdy i cała rasa ludzka odnawiają moje siły – wciąŜ na nowo i bez
ograniczeń.
Przypomniał sobie lata spędzone nad studiowaniem sztuk walki i ideę ki – ześrodkowanie
całej świadomości w teoretycznym punkcie równowagi, dwa cale poniŜej pępka i cal w głąb
ciała.
Pamiętał, Ŝe kiedy osiągnął juŜ koncentrację, myślenie o ki sięgającej w dół, poniŜej
powierzchni pod stopami czyniło go tak cięŜkim, Ŝe dwu lub trzech ludzi, którzy powinni
móc bez problemu go unieść, nie było w stanie tego dokonać. Z głębin pamięci wydobył
pochodzący z języka japońskiego termin na to zjawisko: kio-shizumeru.
Tak, powiedziała w nim dzikość.
Z wprawą wynikającą z długoletnich ćwiczeń, bez wysiłku skoncentrował swoją ki,
jeszcze zanim przekroczył barierkę. Teraz zamknął oczy i pomyślał o rozciągnięciu jej – nie
w dół, a do tyłu, niczym szpilkę mocującą motyla do ścianki pudełka, z ciała głęboko w
pionową ścianę budynku, by nie spaść. By zamiast stać na krawędzi, poczuć się jakby leŜał.
Tak kładł się jako chłopiec na zboczu wzgórza, na farmie Henry’ego.
Tkwił nieruchomo, ale stopniowo narastało w nim odczucie leŜenia na plecach, w miejsce
stania przy pionowej ścianie. Urealniało się coraz bardziej i bardziej, aŜ stało się jedyną
rzeczywistością.
Nie myślał juŜ teraz – wiedział – Ŝe leŜy płasko, patrząc w górę.
Z wolna rozluźnił silny uchwyt dłoni na gzymsie, pozwalając by trzymała go jedynie
moc, jakby tylko dzięki wadze ciała na poziomej powierzchni. Powoli przez jego ciało
przepłynęła fala rozluźnienia, posuwając się w dół przez jego ciało jak fala ciepła, aŜ dotarła
w końcu do stóp i całkowicie go opanowała. Nie stał juŜ. LeŜał rozluźniony, samotny pod
gwiazdami.
Jednak nie do końca sam. Mgliście z początku i niewyraźnie, dostrzegł nabierającą
stopniowo coraz bardziej realnych kształtów tęczową wstęgę, stanowiącą jego własny,
mentalny obraz tysiącletniego gobelinu, tkanego przez nici sił historycznych, łączących
początek czternastego wieku z chwilą obecną.
Była to wstęga składająca się z niezliczonych, róŜnokolorowych wątków,
reprezentujących siły, jakimi kaŜdy człowiek oddziaływał w ciągu Ŝycia na cały wzór
rozwoju ludzkości.
Wiele z tych wątków Ŝyło krótko i zanikało bez wpływu na cały wzór. Jednak kilka –
bardzo niewiele – gromadziło inne wątki w kierunku ich własnej siły Ŝyciowej i wzór ulegał
trwałej zmianie. Te rzadkie przypadki – zazwyczaj wielcy przywódcy religijni, wojskowi lub
filozoficzni – znikali z późniejszej pamięci wstęgi – ale nie zanikał efekt ich istnienia.
Jednak były tym wszystkie miliardy istnień, od czternastego wieku do teraz, i to właśnie
połączona masa ich Ŝywotów determinowała obecny wzór i kierunek ruchu całej rasy tak, Ŝe
Ŝycie kaŜdej pojedynczej osoby miało efekt i uŜyczało barwy wątkom wokół siebie –
determinując kierunek innych wątków.
Coś nowego mogło zostać zaproponowane i umrzeć z pomysłodawcą, by powrócić na
powierzchnię i nabrać sił później. Tam, w szesnastym wieku wyobraźnia Bleysa mogła
zobrazować wątek Ŝycia Delminio, pomysłodawcy Teatru Pamięci – pomysłu, który zdał się
umrzeć wraz z bezowocnymi wysiłkami jego twórcy, lecz pojawił się ponownie w
dwudziestym pierwszym wieku, stając się w końcu unikalnym satelitą orbitującym teraz
wokół Starej Ziemi, znanym jako Encyklopedia Ostateczna.
W dwudziestym wieku dokonano dwóch osiągnięć mających potęŜny, nagły wpływ na
barwę i kierunek wstęgi. Pierwszym było wzniesienie się pierwszych ludzi poza atmosferę
Starej Ziemi, wkraczając po raz pierwszy w historii w kosmos. Drugim – pojawianie się
duŜych grup społecznych ostroŜnie rozwaŜających ideę, Ŝe kaŜdy człowiek posiada
uniwersalną odpowiedzialność – nie tylko wobec innych ludzi, ale wobec całej planety.
A jeszcze później, w dwudziestym pierwszym wieku pojawił się wątek Gildii
Orędowników, która zrodziła społeczeństwo dwóch Nowych Światów – Mary i Kultis –
Exotików. Spojrzał jeszcze dalej i, odszukał nić własną, Dahno i Toni, ciasno splecione,
grubiejące juŜ i zaczynające rozprzestrzeniać swój kolor i kierunek na wszystko dookoła.
Bleys skoncentrował się na wątku Henry’ego.
Jego oddech nabrał nagle nieoczekiwanej siły i głębi. To, na co patrzył, było całkowicie
subiektywne, zabarwione przez jego wierzenia i pragnienia. Jednak biorąca w tym udział
część umysłu, szukając powodu nagłej, pozornie nieuzasadnionej euforii wymieszanej z
niepokojem, nieoczekiwanie dostrzegła w wijącej się między gwiazdami wstędze moŜliwość
odpowiedzi.
JuŜ wcześniej zdarzało się Bleysowi zerknąć na fragment wstęgi reprezentujący
teraźniejszość i patrząc wtedy na linie – zamazane, ale rozpoznawalne w stosunku do siebie
nawzajem – czasami był w stanie zauwaŜyć, jak będą wyglądać w najbliŜszej przyszłości.
Widzenia te – trudno było nazwać je czymś więcej niŜ zgadywaniem – w najlepszym
przypadku stanowiły efekt obliczeń jego podświadomości na temat tego, jak nici oddziałują
na siebie, tkając wzór. Jednak pomagało mu to tworzyć plany na najbliŜszą przyszłość,
podobnie jak pomocne bywa zobrazowanie danych w postaci wykresu. Mimo wszystko
rodzaj pomocy przez nie ofiarowany miał zastosowanie wyłącznie wobec najbliŜszej
przyszłości: na kilka dni, tydzień czy dwa – rzadko aŜ na miesiąc.
Dzikość, jaka przywiodła go do tej dziwnej pozycji na ścianie budynku z pewnością
wynikła z głęboko zakorzenionych , wewnętrznych powodów. Gdyby był w stanie zrobić w
umyśle krok dalej i zobaczyć, co moŜe zwizualizować z moŜliwej, najbliŜszej przyszłości –
moŜe podświadomość byłaby w stanie wyjaśnić mu powód niepokoju, będącego zapewne
przyczyną jego przebudzenia się.
Bleys wyobraził sobie siebie próbującego sięgnąć wzrokiem naprzód wzdłuŜ wstęgi, a
wysiłek ten ukazał mu, Ŝe nić Henry’ego pozostawała silnie połączona z wątkiem jego, Toni i
Dahno – cały czas pomagając, jak daleko był w stanie sięgnąć wzrokiem. Przyszła mu nagle
do głowy jasna i wyraźna myśl, Ŝe próbuje zajrzeć darowanemu koniowi w zęby; podejrzliwy,
bo dostał więcej, niŜ się spodziewał.
Wraz z przybyciem Henry’ego poczuł, jak otwiera się przed nim wielka szansa i w wirze
decyzji, zaczął działać. Zaś podświadomość zareagowała niepokojem, sceptyczna wobec
nagłego przypływu szczęścia. Lata ostroŜnego planowania i upewniania się, Ŝe obejrzał
miejsce lądowania przed skokiem, sprawiły, Ŝe stał się ostroŜny wobec wszystkiego, co
przychodziło zbyt łatwo. Automatycznie zaczynał się martwić.
Ten ciąg myśli sprawił, Ŝe odpręŜył się wreszcie i uspokoił. Zniknął niepokój. Razem z
nim odeszła znaczna część podniecenia, które wygnało go na zewnątrz i uświadomił sobie
teraz, Ŝe był to efekt przygotowywania się jego defensywnej natury w reakcji na niepokój za
zasłoną w podświadomości. LeŜał uspokojony i zadowolony, patrząc na gwiazdy.
Dźwięki ulicy, dryfujące gdzieś spod jego stóp, przywołały Bleysa z powrotem do
świadomości swego ciała i jego połoŜenia.
Jeszcze przez chwilę pozostawał bez zmian, na ścianie budynku, niechętny pomysłowi
zostawienia tego, co odkrył patrząc na wszechświat. W końcu, powoli, zaczął odwracać swoje
nastawienie.
Zdawało się, Ŝe nie ruszając nawet palcem, obrócił się z pozycji poziomej do pionowej i
znowu stał, całą masę ciała podtrzymując na bosych stopach opartych o gzyms, pomagając
sobie w utrzymaniu pozycji, jedynie trzymając się gzymsu nad głową. Kiedy tego dokonał,
uświadomił sobie, Ŝe mocno nasilił się hałas pod nim.
Powoli, niemal obojętnie, spojrzał w dół i zauwaŜył, Ŝe przyciągnął tłum na chodniku pod
sobą. Przy tej wysokości nie byliby w stanie go rozpoznać, jednak z pewnością myśleli, Ŝe
jest samobójcą.
Groziło mu odkrycie toŜsamości. Jeśli wróciłby teraz do swojego pokoju, ci w dole
wiedzieliby zbyt wiele i powstałyby przynajmniej plotki.
Nie mógł wrócić na własny balkon. Ale róg budynku był oddalony zaledwie o kilka
metrów, gdzie nie było Ŝadnego innego balkonu. Za tym rogiem droga kończyła się, schodząc
spiralą do innej, jednokierunkowej trasy, oddalającej się od jego budynku. Gdyby posuwając
się po gzymsie udało mu się dotrzeć do rogu, zniknąłby z pola widzenia gapiów i nikt nie
Dickson Gordon R. Dickson Gordon R. Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31 stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i fantasy. Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w 1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.
Rozdział 1 Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadzieścia lat spędził zakopany pod ziemią. Kiedy wsunął magazynek do grubej rękojeści, zauwaŜył, Ŝe kostki prawej dłoni bieleją w kurczowym chwycie, a lewą ręką podpiera go od dołu – jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako śołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonących budynków – i trafiony serią igieł w gardło, umierający milicjant. Błagający gestem, by połączył mu dłonie i oddał ostatnią przed śmiercią posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złączonych dłoni o brzeg stołu. – BoŜe – rozpoczął modlitwę – on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua – i jak Will, przebywający w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłączył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburą do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę później, przed wyjściem, Henry zatrzymał się w pogrąŜonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokąd się wybiera i Ŝe zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał teŜ, Ŝe ich kocha. Potem bezdźwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejścia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Zanim załoŜył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. ZbliŜał się koniec krótkiej wiosny, oddzielającej na Harmonii, krąŜącej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długą, deszczową zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojąc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia. Świt był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu juŜ starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane juŜ i obsiane pola. Światło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkreślać i uwypuklać, nadając dziwne wraŜenie trójwymiarowości. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałuŜą, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraźnie rysowały się na niej sterczące tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi Ŝyłkami, stanowiące plagę ich pól. W kałuŜy odbijała się biel bezchmurnego nieba o świcie i sylwetka jego szczupłego, Ŝylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzająca początki wieku średniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był juŜ od tylu lat. WyróŜniał się tylko białą koszulą, beretem i zawiązanym pod szyją czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjście do kościoła. Walizka z rzeczami osobistymi, cięŜka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brązowego plastiku. Odstawił ją na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunąć nogawki do cholew sięgających nad kostki butów. Potem podniósł bagaŜ i opuścił podwórze, przechodząc pozbawioną poręczy kładką nad przydroŜnym rowem, skręcając na drodze w prawo, w kierunku swojego celu.
Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlŜejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te Ŝyjące w nocy wyciszyły juŜ głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani Ŝadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, Ŝe importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologiczną pomagały utrzymać pasoŜyty owadów. Jednak roślinność wokół składała się niemal wyłącznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i Ŝywopłoty dzielące pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkości. Tylko wzdłuŜ drogi, którą szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roślin tej planety. Nazywano je Modlącymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle Ŝe miały grubą, białą korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominające świece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach pnia, by po jakichś czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym straŜnicy. Jak wszystko wokół, w bladym świetle przedświtu rzucały widmowe, niewyraźne cienie, wyciągające się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejściu niewiele ponad kilometra minął mały kościół, do którego przez wszystkie te lata naleŜała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał poranną mszę dla wszystkich członków wiejskiej społeczności, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w naboŜeństwie. Stanął teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem „Powitajmy dzień!” Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania BoŜego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pieśń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmiący głos Gregga, niesamowicie potęŜny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. – Słowa wyraźnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaś nie cofnął ręki, w której trzymał oszczep. Na dźwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia – ale nie usłyszał początku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliŜającego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliŜający się pojazd. Odstawił walizkę i stanął, czekając. Podjechał do niego biały poduszkowiec, juŜ przybrudzony pyłem z drogi, choć był świeŜo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłączono dmuchawy tworzące poduszkę powietrzną unoszącą go w powietrzu.
Z tyłu siedziała Ŝona jego syna z dwójką jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drąŜku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy – teraz teŜ jedyny – syn. Will, młodszy z chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rząd Zjednoczenia. Joshua wcisnął klawisz otwierający przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielającą ich niewielką odległość. Jego kwadratową twarz pod brązowymi włosami przepełniało nieszczęście. – Czemu? – zapytał. – Napisałem wam czemu – spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. – Wyjaśniłem wam w liście, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistą twarz Joshuy, brązowe włosy i masywną sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje – powiedział Henry ciszej. – Ty, mój synu, juŜ nie. Masz Ŝonę i dzieci. Potrafisz zająć się farmą równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. JuŜ mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! – odezwał się Joshua. – Ma pieniądze i władzę. Jak moŜe cię potrzebować bardziej niŜ my? – Twoje Ŝycie jest bezpieczne – stwierdził Henry. – Jako mąŜ i ojciec, z farmą, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze są bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by doŜył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... – Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczących duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojącego przed sobą szczupłego męŜczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli prześwitującej w brązowych włosach. WciąŜ silny. WciąŜ pewien. – Mieliśmy nadzieję, Ŝe zawsze będziesz z nami – powiedział, z głosem łamiącym się na „nami”. – Ze mną, Ruth i wnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – odpowiedział Henry. – Wiesz, Ŝe duchem i miłością zawsze będę z wami. Przez dłuŜszą chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszając ojca do samochodu. – Wybierałeś się piechotą? – zapytał szorstko. – Zamierzałeś przejść całą drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. – Poduszkowiec naleŜy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknął drzwi, ponownie uruchamiając poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterującym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknął jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłoŜył ramiona do siedzących na tylnych siedzeniach wnuków.
– Moje dzieci – powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, teŜ się do niego przytuliła, tak Ŝe cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Uścisnął ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem ściemnieją do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalając, by czas przemijał, aŜ nagle pogrąŜyli się w mroku, gdy automatycznie ściemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i świeciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł – powiedział do nich cicho, jeszcze raz uścisnął, potem puścił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie ściemniała prawie do czerni, za wyjątkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani świecącej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaśniało niebo nad nimi. – Wszystko w porządku – stwierdził Joshua. – Jesteśmy juŜ na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierując się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobą i zaczął w nim grzebać. Po chwili znalazł i wyciągnął jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknął schowek i wsunął długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępując miejsca trójwymiarowemu obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiając, wysoki, młody i bardzo przystojny męŜczyzna, w koszuli równie białej jak Henry’ego, z opadającą z ramion czarną peleryną o czerwonej podszewce. Widać było, Ŝe jest to nagranie przemówienia. – MoŜecie mówić o mnie Bleys – przemówił młodzieniec głębokim, dźwięcznym barytonem, potrafiącym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, Ŝe znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrązowe, Ŝe prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrązowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za Ŝadnym kościołem – odezwał się dziwnie zapadającym w pamięć, przykuwającym uwagę głosem – Ŝadną partią polityczną czy wyznaniem. Jeśli mam się jakoś określić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkości i martwiącym się jej przyszłością... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniając kabinę, więŜąc siedzącą tam piątkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomości przesłania i osoby przemawiającego. Tylko Joshua zauwaŜył, zerkając przez chwilę w bok na twarz ojca, Ŝe jego oczy nabrały barwy i twardości biało–niebieskich kamieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krąŜył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne światło dnia, który wstał nad farmą, świeciło przez przeszkloną ścianę jego apartamentu pod kątem typowym dla wczesnego przedpołudnia.
Stanowiąca jego „znak firmowy” czarna peleryna ze szkarłatną podszewką leŜała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krześle antycznej, drukowanej ksiąŜki o faunie latającej Starej Ziemi, odsłaniając jedynie obraz polującego sokoła białozora, z głową skierowaną na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał juŜ sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczął chodzić, podświadomie zaczął stawiać coraz dłuŜsze kroki, tak Ŝe teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie sześciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potęŜna postać w czarnej marynarce, wąskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępną przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce dość duŜej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w Ŝadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło juŜ ponad siedem lat od chwili, gdy stanął przed decyzją dotyczącą wyboru drogi Ŝyciowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie moŜliwości. Mógł przeŜyć swój czas z ludzkością w jej obecnej formie, pozwalając na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysiące godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnaście lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzącym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat Ŝycia spędził, uświadamiając sobie swoją niesamowitą samotność i jeszcze dwa na odkrycie, Ŝe między miliardami ludzi na szesnastu światach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej Ŝycia. Mimo wszystko, poniewaŜ religia stanowiła sposób na Ŝycie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wciąŜ Ŝywej nadziei na naleŜenie do czegoś, Bleys próbował odnaleźć przyszłość w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społeczność farmerów zgromadzonych wokół kościoła, którego członkiem był równieŜ Henry wygnała go, odszedł z radością i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (moŜliwe, Ŝe pełnym bratem – kiedyś będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotną drogę, którą wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uświadomił to sobie juŜ te siedem lat temu i zajął się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osiągniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, Ŝe stoi z dala od innych, ale oznaczało to, Ŝe potrzebuje moŜliwości sięgnięcia ponad tą przepaścią – potrzebował błyszczącego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoś wiersza ze Starej Ziemi, o Ŝeglarzu z błyszczącym okiem. Tak... Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. śeglarz przeparł swą wolę. To właśnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysiące godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznając, Ŝe kaŜda opanowana umiejętność przysuwała go
bliŜej do jej posiadania. Jednak czuł, Ŝe jeszcze jej nie opanował. Dlatego właśnie, z paroma drobnymi wyjątkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętność ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza moŜna było odnaleźć jedynie w walce. Aby ją posiąść, musi opuścić Zjednoczenie i podjąć działania na innych Młodszych Światach. Nie mógł się juŜ doczekać wyruszenia. A jednak coś go powstrzymywało, coś ledwie wyczuwanego, lecz dającego pewność – ostrzegając. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dający się odeprzeć sygnał z czegoś, co zawsze określał jako „tył umysłu”. To określenie tkwiło w nim, odkąd pamiętał, juŜ we wczesnym dzieciństwie. Miał wraŜenie, Ŝe jego umysł jest niczym duŜy pokój podzielony na dwie części. Jedna – płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysoką przegrodą bez drzwi, jasna, widoczna i dająca się sprawdzić. Za przegrodą znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potęŜnej, półprzejrzystej ściany czy ekranu – czegoś w rodzaju błony, dość cienkiej, by dało się przez nią coś zobaczyć, jakby za nią znajdowało się światło. Wydawało mu się, Ŝe w świetle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potęŜnych, złowieszczych kształtów, przesyłających czasem wiadomości do jasnego pokoju z przodu. W jakiś sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, Ŝe jeśli pozwoli zmusić się do Ŝycia tylko w tej małej części na przedzie, z wygaszonym światłem za przegrodą – odcinając to, czego mógłby się stamtąd nauczyć – jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnąć jakoś przez półprzejrzystą błonę. Chciał znaleźć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potęŜnej maszynerii i zmusić ją do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłości Ŝyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy róŜnych specjalności ściąganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jaką był jej syn, starł się kiedyś łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, Ŝe czuje działanie podświadomości. – Nikt nie moŜe czuć działania swojej podświadomości – powaŜnie wyjaśnił medyk, udzielając następnie wyjaśnienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak właśnie być musi. Bleys, mając pięć lat, był zbyt mądry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wcześniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyś autora – przyjaciela i gościa, czasowego jak wszystkie znajomości jego matki – wspominającego, Ŝe po latach pisania pracował, nad scenami z ksiąŜki, którą tworzył nawet we śnie, dosłownie odtwarzając i kierując akcją swoich postaci. RównieŜ w swoich lekturach – bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat – natknął się juŜ na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesiącach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, Ŝe przyśnił mu się wąŜ z ogonem w paszczy, a budząc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiście! To pierścień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikującego swoje dzieła w róŜnych mediach, jasne było, Ŝe to czego doświadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako moŜliwe. Rzecz w tym, Ŝe działało. Tylko to się liczyło. Teraz właśnie podświadomość przekazywała mu jasną wiadomość – Jeszcze nie teraz.
WciąŜ czegoś mu brakowało. Coś, co przeoczył, nie zauwaŜył – moŜe o czym zapomniał, albo jeszcze nie osiągnął. W umyśle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatających swój wzór. Powiedział sobie, Ŝe moŜe odczuwał właśnie ciśnienie tego wzoru. Jednak niezaleŜnie od tego czy była to wiadomość, czy ciśnienie – po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myśl, Ŝe to czego mu brakowało, to Hal Mayne – ten nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunął od siebie tę odpowiedź. W głębi duszy zapragnął, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z nią o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kimś otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliŜsza zaufania. Minęło juŜ ponad pięć lat, od kiedy ją spotkał – trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z nią o tego rodzaju troskach – nawet nie po to, by dostać od niej jakąś pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porządkował chaos w swoim umyśle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukająca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak świadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych światów Zaprzyjaźnionych; mieszkańcy tej wcześnie zasiedlonej planety, po stuleciach wciąŜ niewiele posiadający, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniające się ani na jotę. PodąŜali własnymi ścieŜkami Do tej pory powinna juŜ wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyśleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnął rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogoś rozumiejącego, komu moŜna byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomyślał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, Ŝe będzie chciał podsunąć mu własne idee – naruszając tym samym swobodną pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszoną na nadgarstku bransoletę i wcisnął przycisk otwierający prywatne połączenie z Dahno. – Dahno? – Jego dźwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteś? – Pod tobą, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekaŜę jej teŜ, Ŝe chcesz jak najszybciej się z nią widzieć. – Czytasz moje myśli? – Czasami – odpowiedział Dahno – i powiem ci od razu, jeśli tylko pojawią się jakieś wiadomości na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłbyś się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeśli zszedłbyś do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura – odpowiedział Bleys. – Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapą podróŜy Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewająco przypomina mi to salon. Coś jeszcze?
– Nic – stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobą porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesująca poczta. I tak właśnie miałem przyjść z tym na górę, poniewaŜ jest jeszcze coś, o czym juŜ od jakiegoś czasu chciałem z tobą prywatnie porozmawiać. Masz coś przeciw temu, Ŝebym tam przyszedł? – Przyjdź. – W porządku. Muszę tylko skończyć pewną sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłączył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzący z dowolną wieścią czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu myślami galopującymi w pościgu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajął miejsce na jednym z wyściełanych foteli dryfowych, unoszącym się dostatecznie wysoko nad podłogą, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, Ŝe zrobiło to ciało. WciąŜ prawie boleśnie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł juŜ rzucił się ku rozwaŜaniom na temat moŜliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było waŜne. Ideę tę zawsze nazywał „Wzorem historycznym” i liczył na nią w swoich planach przekształcenia przyszłości rasy ludzkiej. W wyobraźni widział go zawsze jako jasną, wielokolorową wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, Ŝe ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatającym się, ciągłym wątkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób Ŝyjących w danej chwili, tak Ŝe pracując razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. JuŜ na początku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwą szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale równieŜ ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzący ze znacznie wcześniejszych czasów list Św. Pawła do Koryntian – pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanaście do trzydzieści jeden – fragment, w którym Paweł uŜył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Kościoła chrześcijańskiego. A nawet wcześniej, w pierwszym wieku przed naszą erą, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jesteś wreszcie – stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzącego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radośnie porzucając rozwaŜania nad „Wzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potęŜnym ciałem częściowo zasłaniając szeroką na całą ścianę mapę Mayne’a, o której wspominał wcześniej, z czerwoną linią wskazującą to, co wiedzieli jak dotąd o ruchach Hala Mayne’a między Młodszymi Światami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potęŜnie umięśniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Mayne’a, którą częściowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozciągała przez Nową Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili ślad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właścicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była moŜliwość podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnośnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych
miejscach pod róŜnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemoŜliwa do znalezienia. JuŜ od jakiegoś czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał konieczność odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwną historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgając głową prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa. – Poczta kosmiczna – odezwał się, siadając – prywatna, tajna wiadomość od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie naleŜący do Klubu Prezesów, przekazał jej, Ŝe Prezesi – musiało się to stać za zgodą Mistrzów Gildii – podpisali właśnie kontrakt na skalę planetarną z Cassidą i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów uŜywających lewitacji magnetycznej. – Ach – stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarną, wymuszający prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zacząć swoją pracę. Dobra wiadomość. Dahno leniwie rozciągnął swoje potęŜne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spiął się, nagle czujny. Siedzący przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowiący dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistą wolność. Nie bogactwo czy władzę – miał je – nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To właśnie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak Ŝe Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wcześniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostroŜnym, błyskotliwym umysłem skupiającym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, Ŝe nie wkroczy w Ŝadną pułapkę mogącą ograniczyć tę cenioną wolność i pozostający na wyciągnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogącej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynaście lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat później Bleys miał zaledwie jedenaście, kiedy bardziej świadomie i na zimno zaaranŜował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wątpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielącą ich róŜnicę. Wiedział, Ŝe sam nikogo nie mógł dotknąć. I nikt nie mógł dotknąć jego. Bleysowi zdawało się, Ŝe wciąŜ pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno odczuwać straty, kiedy później uświadomił sobie, Ŝe nie jest juŜ kochany; Ŝe był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jedną zabawką czy kawałkiem kosztownej biŜuterii. Nie chciał juŜ myśleć o matce ani poświęcać się rozwaŜaniom nad zagadnieniem istnienia, bądź nieistnienia miłości. Sama myśl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjące się za zasłoną półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, Ŝe istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwający wobec niego jakieś uczucia, ale odsunął od siebie tę myśl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdając się rozciągać i odpręŜać, nie wyglądał zachęcająco; podświadomy odruch ostrzegł go o nadchodzących, nieprzyjemnych wiadomościach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to
coś, czego się spodziewałeś? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej – odparł Bleys. – Chcę moŜliwie jak najlepszego klimatu społecznego na kaŜdym z Nowych Światów, jakie włączę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zacząć od Nowej Ziemi. Ta wiadomość czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcającego wraŜenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, Ŝe byłeś bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie – bez ogródek odezwał się Dahno. – Przypuszczam, Ŝe prędzej czy później musiało do tego dojść. Ale przyjrzyj się uwaŜnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, Ŝe to dobry znak, a nie tylko pretekst do czegoś, co i tak chciałeś zrobić. Jednak zmieniając temat – myślałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobą porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się właśnie jedne z drzwi prowadzących do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuŜ za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok – zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? – zapytała. – Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z roślinnością. – Nie, wejdź – zaprotestował Dahno. – Chciałbym, Ŝebyś to usłyszała. MoŜesz potwierdzić część z tego, co powiem. Spojrzała pytająco na Bleysa. – Tak – stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać ją o reakcję jej rodziny, ale na osobności. – Dołącz do nas, Toni. Uśmiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemoŜliwe było nie uśmiechnąć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jedną z jej zalet, docenioną przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, Ŝe mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlającej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewająco czarnymi włosami. Miała drobnokościstą, owalną twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wraŜenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Światów wywodzących swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglądu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeśli będziesz uwaŜała, Ŝe masz do powiedzenia coś za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć – stwierdził do niej Dahno. – JuŜ od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły juŜ cztery lata – zaczął – od kiedy zatrudniłeś mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich światach, gdzie mamy swoje oddziały. Najwyraźniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, Ŝe nie zdradzasz mi szczegółów, poniewaŜ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coś, co kiedyś powiedziałem, wróciło wymuszając na mnie zmianę planów. Bleys uśmiechnął się. – Wiem. Zdaje się, Ŝe obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzą do tego wszyscy pełniący funkcje publiczne – stwierdził Dahno. – Ale rzecz
w tym, Ŝe masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujących bez znajomości celu. Wszyscy myślą teraz, Ŝe zrobię z nich kogoś takiego jak ty – i wszyscy stawiają cię na piedestale. Spodziewają się, Ŝe okaŜesz się nowym Królem Arturem wszystkich światów – a oni staną się twoimi Rycerzami Okrągłego Stołu. – Właściwie – odpowiedział Bleys – nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osiągnąć. Jednak będzie to zaleŜało od tego, czy uda mi się najpierw osiągnąć kontrolę nad częścią Nowych Światów – a przynajmniej czy dość ludzi na wystarczającej liczbie planet zmieni swoje podejście i zacznie wierzyć w planowaną przyszłość. Jeśli będę mógł, chciałbym, Ŝeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Światach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjąć zadania, do których ich szkoliłeś. Nadal będę u władzy – to znaczy my będziemy – nasza trójka – wciąŜ będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie staną się przywódcami, na których skierują się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – MoŜe – powiedział Dahno. – Uściślij to. – Mówię – kontynuował Bleys – Ŝe chcę, by ludzie na Nowych Światach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczą mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na Ŝywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpośredni kontakt, jakiego pragnę. Będą mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypaść Innym, których wyszkoliłeś. – Hmm – wydobył z siebie Dahno. – Kiedy juŜ do tego dojdzie, nasi Inni będą mogli zająć pozycje – powiedział Bleys. – Będą pracować dla nas z rządami Nowych Światów będących pod naszą kontrolą, jak najmniej naruszając planetarną maszynerię. To oni będą widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu światów. Ale nie róŜni się to od tego, co sam robiłeś przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rządzących Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni – będziemy działać o krok z tyłu – to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił Ŝadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? – zapytał Bleys. – Chcę zmienić sposób myślenia ludzi, a sposób, w jaki Ŝyją – w kaŜdym razie, nie natychmiast. Aby to osiągnąć, muszę stać się raczej Ideą niŜ człowiekiem z krwi i kości, osobą widzianą tylko z dystansu – rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogą się stać. – Jesteś pewien, Ŝe wszystko pójdzie po twojej myśli? – wolno zapytał Dahno. – Tak – odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno. – Widziałeś, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. PrzewaŜająca większość ludzi na Nowych Światach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umoŜliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuścili Starą Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozwaŜać dokąd kierują się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak mają czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzą, Ŝe znaleźli juŜ swoją przyszłość i są z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych Światach sięgają ku czemuś, czego nie potrafią dotknąć ani opisać, ale wiedzą, Ŝe tego chcą – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, Ŝe nadejdzie kiedyś przyszłość, w której będzie moŜna posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będą szczęśliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłości i juŜ niedługo zauwaŜą,, Ŝe na ich planetach są ludzie kierujący ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglądał na mniej sceptycznego, ale wciąŜ nie do końca przekonanego.
Po chwili odezwał się powaŜnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem – to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałeś – powiedział. – Skończy się na tym, Ŝe nasza trójka będzie próbować kierować czymś w rodzaju tuzina róŜnych słoni połączonych jedną uprzęŜą. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracają się przeciw symbolom – a kiedy do tego dochodzi, niszczą je. W kaŜdym razie – skoro wiem, Ŝe nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia mają do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... – zaczął Bleys, ale w tej chwili zadźwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła ją do ust. – Tak? – zapytała. Słuchała przez chwilę, mając komunikator ustawiony na wyciszenie, tak Ŝe Bleys i Dahno słyszeli tylko jej część konwersacji. – Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykając równocześnie przełącznika wyciszającego mikrofon. – Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać – wyjaśniła. – Zdaje się, Ŝe bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właśnie wrócił z Harmonii. – Ja znam – stwierdził Dahno. – Och, to właśnie ta inna sprawa, o której chciałem z tobą rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoś czasu zajmuję się kontaktami z milicją na obu naszych światach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest uŜyteczny. I ambitny – chciał z tobą rozmawiać, a teraz ma wiadomość i jest przekonany, Ŝe będziesz chciał jej wysłuchać bezpośrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sądzi, Ŝe znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! – wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, Ŝe Harmonia była drugim z tak zwanych światów „Zaprzyjaźnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak – potwierdził Dahno – Barbage zdaje się sądzić, Ŝe Mayne jest tam juŜ od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliśmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, Ŝe sam go widziałeś – albo powinieneś zobaczyć – podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesiące temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz taką wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przyślą tego oficera – powiedział Bleys. – Choć wyglądasz, jakbyś nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie – stwierdził Dahno. – i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aŜ tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W kaŜdym razie, skoro wiadomość jest juŜ znana, moŜe masz rację. MoŜe lepiej będzie, jeśli sam z nim porozmawiasz i go osądzisz. Bleys skinął głową, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przyślijcie go na górę – powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbage’a, jest tu Hal Mayne? – zapytał.
– Najwyraźniej od kilku miesięcy – odpowiedział Dahno. – Oczywiście sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kątem oka nadal był w stanie widzieć mapę Mayne’a. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tą sprawą przez sprawdzanie, czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewności, na której z czarnych kropek oznaczających planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuŜsza niŜ ostatnim razem, kiedy się jej przyglądał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka – był bardziej pewien poprawności informacji Barbage’a, niŜ sugerował. – W kaŜdym razie – kontynuował Dahno – powinienem dostać odpowiedź w ciągu sześciu dni. Wysłałem list przez Favored of God – pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większość udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale są i inne statki lecące prosto tutaj, z których kaŜdy moŜe dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyśleniu pokiwał głową. Nie tylko pamiętał o Favored, całą swoją trasę przemówień chciał odbyć, uŜywając tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były waŜne – na tyle, Ŝe warto byłoby opóźnić trochę podróŜ, gdyby tylko miał się czegoś dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? – zapytał. – Osiem dni – odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinął. Z całą magią, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległości międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, Ŝe ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umoŜliwiającą mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyś o posiadanie sposobu na szybszą komunikację międzygwiezdną, dającego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozwaŜaniu moŜliwości. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposaŜonego statku z jednego miejsca do drugiego – słowo „ruszyć” nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijając ograniczenie prędkości światła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego środka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe połoŜenie celu. PodróŜowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiś błąd, wymagający ponownych obliczeń, do chwili aŜ cel był dość blisko, by moŜna było go osiągnąć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiś sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właściwie – wracając do rzeczywistości, Bleys usłyszał słowa Dahno – Barbage twierdzi, Ŝe cztery miesiące temu znajdowałeś się w jednym pokoju z Maynem. W kaŜdym razie Barbage juŜ tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – ZauwaŜyłem – powiedział Bleys. – Czemu? W swojej pracy lobbysty miałeś do czynienia z całkiem sporą liczbą Fanatyków – biskupów dzikich kościołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagając rządzić Zjednoczeniem. – To prawda – zgodził się Dahno. – Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noŜa, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoś chce. – A więc czego chce tym razem? – zapytał Bleys. – Spodziewa się, Ŝe udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań spośród własnych ludzi stąd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać
władzę, by uŜyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozciągając szerokie ramiona. Jego brązowe oczy z uwagą wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, Ŝe nie wyobraŜam sobie, jak moŜna by to zrobić – dodał – ale stwierdziłem, Ŝe porozmawiam najpierw z tobą. – Nie, nie chcę, Ŝeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy uŜywali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego świadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, Ŝe pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istnieją waŜne powody nie uŜywania tam milicji ze Zjednoczenia – mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliŜające się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będą wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejść, kapitanie – niezwykle ostro przerwała mu Toni. – Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył męŜczyznę, który musiał być Amythem Barbage’em, stojącego tuŜ za drzwiami windy łączącej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraźniej stał tam wystarczająco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet dość długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomą twarzą; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyŜszy niŜ przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjaźnionych Światach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauwaŜył, jak Toni uwaŜnie przyjrzała się podchodzącemu Barbage’owi. Był dość młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i dość niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanął wyprostowany niczym kij, wywołując w pierwszej chwili wraŜenie młodej i chudej osoby usilnie starającej się dobrze wyglądać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi coś więcej. On naprawdę robił wraŜenie. To był drapieŜnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbage’a była tak szczupła, Ŝe sprawiała wraŜenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogoloną, a cerę tak jasną, Ŝe wyglądała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbage’a płonęły słabym światłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostą linię, jakby wargi zostały mocno ściśnięte między wąskim nosem od góry i wąską, lecz kanciastą szczęką od dołu. Podszedł bezpośrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowały się Ŝadne uczucia, moŜe oprócz czegoś, co moŜna by określić jako agresywna grzeczność. Nie było to dalekie od pogardy. Bleys pomyślał, Ŝe rzeczywiście mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uwaŜał się za BoŜego Wybrańca – prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych. Oznaczało to, Ŝe wszyscy inni, automatycznie byli czymś gorszym od niego, niezaleŜnie od zajmowanych świeckich stanowisk, potęgi czy władzy. Zatrzymał się przed Bleysem. – Czynisz mi zaszczyt, udzielając widzenia, Nauczycielu – odezwał się. – Wydaje mi się, Ŝe widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys.
– Jesteś funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonię? – Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć swoje doświadczenie i uŜyteczność dla milicji i Boga. Twoja pamięć jest równie wspaniała jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałeś mnie zaledwie przez chwilę, kiedy doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeś do nich, a oni odeszli nie odrzucając juŜ Boga, lecz powracając na ścieŜkę prawości. Choć najwyraźniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandą przestępców w górach, gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów. – Tak – powiedział Bleys. – Nie jestem zaskoczony, Ŝe znalazłeś Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem. – Szatan ma go w swoich szponach – oświadczył Barbage. – Bez wątpienia – potwierdził Bleys. – Ale wracając do obecnej sytuacji. Wezwałem cię, bo chciałem się upewnić, Ŝe rozumiesz powody mojej decyzji. Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbage’a zdradziło, Ŝe zauwaŜył tę zmianę. Bleys mówił dalej. – Oczywiście spodziewałeś się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne i chcę, Ŝebyś właśnie tak zrobił. Na ile pewien jesteś, Ŝe rozpoznasz go, kiedy znów się z nim spotkasz? – Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widziałem go juŜ dwukrotnie – przerwał jedynie na chwilę. – Teraz zaś – kontynuował – mam dowody, Ŝe przebywa z częścią z tych Porzuconych przez Boga, określających się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji do Izby Rządzącej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez część ultrareligijnych ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast tego sprawiała, Ŝe zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w napręŜeniu przez jakieś wewnętrzne napięcie, tak Ŝe dźwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień. – Ale ty, Nauczycielu – podsumował – będziesz mi towarzyszył na Harmonii? – W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ – powiedział Bleys. – Pora przypływu stosownie schwytana, wiedzie do szczęścia... – Nauczycielu? – W oczach Barbage’a zapłonął nagle ogień. – Zacytowałeś nieznane mi pismo. Nie jest to takŜe znane przysłowie. – To nie biblia, Amyth – wyjaśnił Bleys. – To cytat ze świeckich pism niezwykłego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w starej angielszczyźnie, nie we współczesnym basicu. Oznaczają one, Ŝe nie polecę z tobą na Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobą list ode mnie do milicji z Harmonii, w którym napiszę, Ŝe przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu – to jest, oddziału bandytów – dołączył Hal Mayne? – Jeszcze nie, Nauczycielu – odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego stanu. – Ale znajdę kogoś, kto posiada tę wiedzę – a dokonałbym tego znacznie szybciej, mając własnych ludzi.
– Być moŜe – stwierdził Bleys – i myślę, Ŝe byłoby moŜliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeśli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zbliŜające się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rządzącym obiema naszymi planetami. Jednak jeśli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo, teraz albo nawet potem, obawiam się, Ŝe lokalni dowódcy milicji na Harmonii będą aŜ nadto chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będą ci pomagać. Chcę, Ŝeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Myślę Amyth, Ŝe na dłuŜszą metę zaoszczędzi nam to czasu, jeśli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyś mieć do dyspozycji własnych ludzi. Sądzę jednak, Ŝe w tym przypadku odpowiedź brzmi – nie. Twarz Barbage’a nie zdradzała Ŝadnych uczuć. – Jeśli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, Ŝe tyś jest władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji. Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. RównieŜ... Słowa Barbage’a zostały przerwane przez rozbrzmiewający w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. – O co chodzi? – zapytał Dahno. – Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry MacLean? – był to głos recepcjonisty siedzącego jakieś czterdzieści pięter niŜej, w budynku mieszczącym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjątkiem Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami. – Wuj Henry! – Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uświadomił sobie, Ŝe w jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właśnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry’ego w mieście. – Wyślij go na górę – zarządził Bleys. – Prywatną windą do mojego apartamentu. – JuŜ jedzie, Bleysie Ahrens – po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. – Dziękuję za wytyczne. Bleys zwrócił się do Dahno. – Wuj Henry! – powiedział. – Wiedziałeś, Ŝe wybiera się do miasta? – Nie. – Dahno potrząsnął głową. – Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał ze sobą rodzinę? – Recepcjonista nic o tym nic wspominał... Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszących zatrzymał się na równi z podłogą apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodząc do pomieszczenia z walizką w ręku. Drzwi znów się zamknęły. – Wujku! – wykrzyknął Bleys. – Jesteś sam? Gdzie jest rodzina? – Przywieźli mnie tu o świcie – odpowiedział Henry. – JuŜ od kilku godzin powinni być z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobą. – O świcie, wuju? – odezwał się Dahno. – Tu, do miasta? A ty zjawiasz się u nas dopiero teraz? – Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych – powiedział Henry. Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym oświadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niŜ ten zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swoją walizkę. – Ale widzę, Ŝe jesteście teraz zajęci? – Nie – zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli Barbage’a i stanęli na wyciągnięcie ręki od Henry’ego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ściskać ktokolwiek poza
wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali koło niego, emanował uczuciem. Jeśli chodzi o Henry’ego był całkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, Ŝe wcale nie musi patrzeć w górę na Bleysa i Dahno. – Nie – powiedział Bleys – a jeśli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co masz na myśli, wuju, mówiąc, Ŝe zamierzasz zostać? – Właśnie to – oświadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha Barbage’a. – Jesteście pewni, Ŝe nie macie Ŝadnych spraw z tą dwójką? – Interesy zostały juŜ załatwione – powiedział Bleys. – Nie spotkałeś jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka – albo lewa, jeśli zechcesz prawą nazwać Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejdź tutaj i usiądź. Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojąc w milczeniu nie dalej niŜ na wyciągnięcie ręki od Henry’ego, a Toni wciąŜ znajdowała się przy ściennej mapie. – Siedziałem większość ranka – powiedział Henry. – Po tym, jak Joshua z resztą przywieźli mnie tutaj... – Oni teŜ powinni byli zostać – stwierdził Bleys. – Joshua ma pracę na farmie – odpowiedział Henry – tak samo jak Ruth. Nawet dzieci mają swoje obowiązki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego chciał. – Oczywiście wujku – zgodził się Bleys. Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrząc na Henry’ego. – Powiedz nam, co cię tu sprowadza. – Przybyłem kierowany moją miłością do ciebie, Bleys – oświadczył Henry. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeś w ręce Szatana i być moŜe tylko ja mogę utrzymać cię przy Ŝyciu do chwili, kiedy się ockniesz. Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy. Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomyślał z gorzką ironią; ale nie wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za poraŜkę w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. – Wszyscy jesteśmy w rękach Szatana, wujku – powiedział zamiast tego na głos. – Nie – zaprzeczył Henry. – Ja nie jestem... Rzucił krótkie spojrzenie na Barbage’a, jakby to było wszystko, czego potrzebował. –...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu Boga. A ja... – Jak śmiesz! – eksplodował Barbage, robiąc krok naprzód. – Mówić, Ŝe Ja mylę się w oczach Boga – i Ŝe Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluźnierstwo! Wezmę cię... – Barbage – odezwał się Bleys. Nie musiał podnosić głosu. Trening prowadzony przez lata, wyostrzył jego naturalny talent wkładania pełnej mocy w słowa, bez podnoszenia głosu. Pokój rozbrzmiał nagle tą siłą, a Barbage zrobił krok wstecz, jakby dostał cios pięścią. Umilkł. – Jesteś w rękach Szatana – powtórzył Henry z przekonaniem, tym samym spokojnym głosem, jakim pierwszy raz wypowiedział te słowa. Poza tym jednym spojrzeniem, ignorował Barbage’a. Znów skierował wzrok na Bleysa. – Ale moŜe będę mógł ochronić cię przed nim do czasu, aŜ będziesz dość silny, by się uwolnić. Bleys rozwaŜył to spokojnie i do głębi; ale jego umysł pędził, zmieniając wszystkie plany. Na szczęście odezwał się Dahno.
– Co masz na myśli mówiąc o ochronie, wujku? – zapytał. – Myślę, Ŝe wuj Henry moŜe mieć na myśli stworzenie straŜy – odezwał się Bleys – prawdopodobnie z części tych przyjaciół, z którymi spotykał się tego ranka – i przy ich pomocy utrzymać mnie przy Ŝyciu dostatecznie długo, bym mógł zobaczyć błąd na mojej drodze. Mam rację, wuju? – Ale Nauczycielu! – wybuchł Barbage, wyrzucając z siebie słowa pomimo oczywistego pragnienia zachowania milczenia – nie potrzebujesz tego – tego starego proroka jako twojej ochrony. MoŜesz mieć tyle milicji, ile tylko zapragniesz. Przez cały czas moŜna cię otaczać milicją. Milicją, powiedziałem! A nie tym, co twój wuj jest w stanie zorganizować. Na te słowa Henry obrócił się w końcu w stronę Barbage’a, wciąŜ bez Ŝadnych emocji w głosie i postawie. – Nie będę protestował przeciw ludziom pragnącym z całej siły chronić osoby, które uwaŜają za zasługujące na ochronę – powiedział. – Ale walczyłem kiedyś z milicją i stwierdziłem, Ŝe wiele jej brakuje. Policzek nie mógłby zmienić wyrazu twarzy Barbage’a bardziej niŜ ostatnie słowa Henry’ego. Jego blada skóra stała się biała jak papier, jakby odpłynęła z niej ta odrobina krąŜącej tam jeszcze krwi. – Jeśli Ŝeś walczył z milicją, jesteś zbrodniarzem! – rzekł z płonącym wzrokiem. – Na tej podstawie aresztuję cię. Jesteś... Zrobił krok do przodu i uniósł rękę, by chwycić ramię Henry’ego. Jednak jego palce nie dotarły do celu. Zamiast tego Henry złapał jego przedramię w połowie ruchu i zatrzymał je. Barbage wbił w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym, choć jego ciało nie poruszyło się, widać było, Ŝe z całej siły próbuje się uwolnić. Nie tylko mu się to nie udało, ale nawet odrobinę nie poruszył ramieniem. Henry ze spokojem trzymał je w bezruchu. Barbage wciąŜ wbijał wzrok w starszego męŜczyznę. Był nieco wyŜszy od Henry’ego i choć ten mógł waŜyć kilka kilogramów więcej od oficera, była to jedyna widoczna róŜnica między nimi. A jednak wyglądało to tak, jakby ręka trzymająca go w uścisku naleŜała do Dahno. Bleys odchrząknął cicho ze swojego miejsca. – Nie prowadziłeś przez dwadzieścia lat farmy, kapitanie – powiedział. – W przeciwieństwie do wuja Henry’ego. Wujku, proszę, puść go. I kapitanie, nie chcę więcej słyszeć o aresztowaniu mojego wuja, a jeśli kiedykolwiek zostanie zaaresztowany, odpowiedzialność spadnie na ciebie. Henry zwolnił uścisk, a ramię Barbage’a opadło, jakby odpłynęły z niego wszystkie siły. – Tak, Nauczycielu – powiedział bez wyrazu. Ale jego oczy wciąŜ płonęły. – Myślę teŜ, Ŝe lepiej będzie, jeśli juŜ odejdziesz, kapitanie – stwierdził Bleys. – Wierzę, Ŝe odpowiedziałem na pytanie, które przyszedłeś mi zadać? – Tak, Nauczycielu. Barbage odwrócił się do drzwi w ścianie za sobą, które rozsunęły się przed nim. Przeszedł przez nie i zniknął. – Nie potępiaj go – odezwał się Henry do Bleysa. – Jest Fanatykiem i prawdopodobnie nigdy nie zostanie Prawdziwym Wiernym. Widać to w nim tak wyraźnie i jest to równie smutne, co prawdziwe. Jednak nawet jako fanatyk jest bliŜej do Boga – znacznie bliŜej – niŜ ty, czy Dahno byliście kiedykolwiek. W swojej pokrętnej wierze – w ramach jej ograniczeń – moŜe nawet być uczciwym człowiekiem. – Jak moŜesz tak duŜo wiedzieć na jego temat? – nieoczekiwanie zapytała Toni z drugiego końca pokoju. Henry spojrzał na nią.
– Wiele razy spotykałem jemu podobnych – odpowiedział. – Walczyłem z nimi, rozmawiałem i modliłem się. Wiem, Ŝe w pewnych sprawach, na swój własny sposób, podobnie jak inni milicjanci, z którymi walczyłem, zasługuje na szacunek. Jednak nie kocham jego, ani jego rodzaju, a walczę tylko za tych, których kocham. Toni najwyraźniej w ostatniej chwili powstrzymała się przed powiedzeniem czegoś więcej. Przyglądała się Henry’emu z wyrazem twarzy który, jak ocenił Bleys, mieścił się między zainteresowaniem a głębokim szokiem oraz czymś, co mogło być częściowym podziwem. Bleys nie był tego pewien. Wstał. – Wuju – powiedział – myślę, Ŝe wiem kogo chcesz rekrutować. Kiedyś, kuka lat temu, musiałem zinfiltrować Obrońców biskupa McKae. Jako ochroniarzy zatrudnił byłych śołnierzy Boga, doświadczonych w walkach między kościołami i przeciw milicji. Wiem, choć moŜe nie zdawać sobie z tego sprawy Amyth Barbage, Ŝe potrafią więcej niŜ milicja i cieszę się, mając cię przy sobie, z pomocą lub bez. Prawdą jest jednak, Ŝe moŜe nadejść chwila, kiedy będę potrzebował odpowiednika małego oddziału uderzeniowego. MoŜe Dahno znajdzie ci apartament? Zjemy potem razem obiad. Odwrócił się do Dahno, który wstał juŜ z fotela – i bez ostrzeŜenia odezwał się, jakby doszła do głosu jakaś jego wewnętrzna część, nad którą nie miał kontroli. – Poczekaj – usłyszał własne słowa, zwracając się z powrotem do Henry’ego. – Czy moŜesz zebrać wystarczającą, według twojej oceny, liczbę śołnierzy Boga w ciągu najbliŜszych dwu tygodni? Jego umysł eksplodował nagle nowymi moŜliwościami i planami. Słyszał swój głos, spokojnie mówiący dalej prawie bez pauzy. – Za kilka tygodni wybieram się z przemówieniami na inne Młodsze Światy. Czy będziesz w stanie zorganizować swoją grupę, jeśli wyruszymy tak prędko? Był świadom zwróconych na siebie ostrych spojrzeń Toni i Dahno, ale całą uwagę skupił na Henrym. – Nowa Ziemia? – zapytał Dahno. – Nowa Ziemia – potwierdził Bleys, wciąŜ patrząc na Henry’ego. – Tam wybieram się najpierw. Czy moŜesz to zrobić, wujku? – Dwa tygodnie? – cicho powiedział Henry, jakby Dahno wcale nie przerywał. – Tak. Obrócił się do Dahno. – Miałeś mi znaleźć pokój. – Apartament, wujku – poprawił Dahno. – Apartament. Chodź ze mną. Wyszli. – To cudowne. Dokładnie czegoś takiego potrzebowałem – stwierdził Bleys, patrząc za nimi. Odwrócił się do Toni i zauwaŜył, Ŝe wciąŜ patrzy w stronę drzwi, przez które wyszli dwaj męŜczyźni. Oczy miała jasne. Od chwili przybycia Henry’ego coś się w niej zmieniło. – Przykro mi, Ŝe wyskakuję z tą podróŜą na Nową Ziemię bez ostrzeŜenia ciebie i Dahno – powiedział Bleys, kiedy w końcu skierowała wzrok na niego. – Pojechałaś porozmawiać ze swoją rodziną... Stwierdził, Ŝe odczuwa dziwną, prawie przesądną niechęć przeciw dokończeniu tego zdania. – Och, tak – odpowiedziała. – Wszystko w porządku. Pojadę z tobą. – Słyszałaś. Polecę dalej niŜ na Nową Ziemię – bez ogródek powiedział Bleys. – Wszystko w porządku – stwierdziła. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się do niego. –
Gdziekolwiek chcesz. Rozdział 4 Bleys obudził się niczym dzikie zwierze reagujące na docierający do uszu nieznany, prawdopodobnie groźny dźwięk. Nagle siedział ze wszystkimi zmysłami w stanie gotowości. Ale sekundy mijały i nie pojawił się Ŝaden powód nagłego przebudzenia. W pierwszej chwili odniósł wraŜenie, Ŝe spał zaledwie kilka minut, ale rzut oka na zegar świecący między światełkami gwiazd na obrazie nieba zajmującym sufit, powiedział mu, Ŝe było to kilka godzin. Nie miał pojęcia, co go obudziło. Jednak kiedy tak siedział w łóŜku, zaczął rozpoznawać uczucie podniecenia, jakie kierowało nim wcześniej tego dnia – teraz jednak niemiło zmieszane z nieokreślonym niepokojem. Nie miał powodu do niepokoju. Wieczorna kolacja z Henrym była bardzo radosna. Myślał wtedy, Ŝe nie ma juŜ Ŝadnych spraw, które mogłyby opóźnić wyjazd. Henry powiedział, Ŝe do zapewnienia mu bezpieczeństwa potrzeba będzie pięćdziesięciu byłych śołnierzy Boga, ale nie powinien mieć problemu ze zgromadzeniem takich sił. Oczywiście nie rozmawiał z taką ich liczbą tego ranka. Zanim przybył do Bleysa i Dahno, spotkał się zaledwie z tuzinem. Ci jednak wiedzieli, jak skontaktować się z następnymi przez sieć weteranów. Za trzy lub cztery dni powinien mieć pełny skład. Nocna bryza przeszła przez otwarte drzwi balkonowe sypialni, chłodząc górną część ciała Bleysa, uniesioną nad polem siłowym pełniącym w kosztownym łóŜku funkcję zarówno materaca, jak i kołdry. Płynnym ruchem sturlał się z niego i stanął wyprostowany. Bryza poruszała cienkimi, białymi firankami przy drzwiach balkonowych. Ruchome powietrze chłodziło jego wilgotną skórę – pocił się przez sen – i czuł gęsią skórkę na całym ciele. Jak zwykle spał, mając na sobie tylko luźne szorty. Zanim opuścił matkę, jak wszystkie Exotikowe dzieci, spał całkowicie bez piŜamy, jednak kiedy został wysłany na farmę Henry’ego MacLeana, stwierdził Ŝe Zaprzyjaźnionych szokuje ten zwyczaj i oczekiwano od niego odziewania się w koszulę nocną. PoniewaŜ miał wtedy tylko jedenaście lat i tak bardzo chciał stać się częścią rodziny Henry’ego, dostosował się do poleceń. Podobnie jak większość ubrań otrzymanych na farmie Henry’ego, był to spadek po Joshui, najstarszym synu Henry’ego i nienawidził niewygodnych zwojów, w których plątały się nogi. Kiedy w końcu dorósł i został wygnany przez lokalną społeczność, a Henry wysłał go, by dołączył w Ekumenii do Dahno, Bleys wyrzucił koszulę nocną, odkrywając jednak, Ŝe śpiąc nago czuje się nieosłonięty. Rozwiązaniem stały się szorty. Nie krępowały mu ruchów przez sen i dobrze mu się w nich spało. Wróciło teraz do niego wraŜenie związane z nocną koszulą i wydało mu się, Ŝe nawet ta obszerna, luksusowa sypialnia usztywnia się i kurczy, zmieniając się w zamknięte pudło o wymiarach klatki. Przeszedł przez tańczące w powiewach wiatru delikatne, białe firanki i na wpół otwarte drzwi, wychodząc na balkon. Wyjście na powietrze było ulgą. Jednak tę ścianę budynku oświetlało róŜnokolorowe
światło z reklamy emitowanej w powietrze nad jednym z pobliskich hoteli. Trzydzieści siedem pięter niŜej, na poziomie ziemi, droga biegnąca przed budynkiem krzyŜowała się z innymi, tworząc siatkę jasnych linii, jak kraty w więziennej celi. Uniósł wzrok ku świecącym nad tym wszystkim gwiazdom. To właśnie w gwiazdach znalazł ukojenie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, Ŝe nie znajdzie u matki miłości, jakiej tam szukał. To, na co teraz patrzył, róŜniło się od obrazu, który odtworzył na suficie swojej sypialni. Miał przed sobą prawdziwe ciała niebieskie, a nie ich schwytany obraz. Przez atmosferę i lata świetlne patrzył na prawdziwe obiekty i zbudziło się w nim pragnienie sięgnięcia ku nim w poszukiwaniu pomocy w zrozumieniu odczuwanego niepokoju. Pod wpływem podniecenia i niepokoju opanował go jeden z jego rzadkich impulsów dzikości. Rozejrzał się. WzdłuŜ całego frontu budynku, tuŜ poniŜej balkonów, umieszczono ozdobny gzyms o szerokości dwudziestu centymetrów. Przyjrzał się temu tuŜ pod sobą. Był dostatecznie wysoki, by stając na gzymsie pod swoim balkonem i wyciągając ręce do góry, dosięgnąć gzymsu piętro wyŜej i posuwać się w ten sposób do miejsca, gdzie od gwiazd oddzielałoby go tylko powietrze i przestrzeń. Bleys podszedł do rogu po lewej stronie, gdzie balkon dochodził do ściany budynku. Musiałby posuwać się z plecami do ściany. Stanął w ten sposób i sięgając lewą ręką, bez problemu znalazł uchwyt na gzymsie piętro wyŜej. Zaciskając na nim palce, przełoŜył lewą nogę nad balustradą, znajdując gołą stopą podparcie na gzymsie. Przesunął lewą nogę i rękę wzdłuŜ oddzielnych krawędzi, prawą ręką wciąŜ trzymając się barierki. Potem i prawą dłonią chwycił górny gzyms, przeniósł na ręce masę ciała i przerzucił nad barierką prawą nogę, a kiedy umieścił ją juŜ pewnie na występie, równomiernie rozłoŜył masę na wszystkie kończyny, stojąc swobodnie, wolny od balkonu, podparty jedynie przez dwa gzymsy. Przez chwilę groziły mu zawroty głowy – ale przezwycięŜył je. Mając rozrzucone kończyny i plecy oparte o ścianę budynku, stał nad miastem wreszcie nieograniczony, patrząc na przestrzeń i gwiazdy. Patrzył na nie, ignorując docierające do niego z dołu słabe światło i dźwięki. Stopniowo zaczął zawęŜać swoją uwagę. Z doświadczeniem wynikającym z tysięcy godzin mentalnej samodyscypliny, zaczął odcinać świadomość istnienia czegokolwiek poza przestrzenią, gwiazdami i powierzchnią, na której się opierał. Rosło w nim podniecenie. Jestem Anteuszem, pomyślał – zapaśnikiem i synem antycznych greckich bogów: Posejdona, władcy mórz i Gai, bogini Ziemi. Zapaśnikiem Anteuszem, który odzyskiwał siły za kaŜdym razem, gdy dotykał swojej matki, Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do Anteusza, ja odzyskuję siły wciąŜ od nowa nie od dotyku ziemi pode mną, lecz za kaŜdym razem, gdy patrzę na gwiazdy. Gwiazdy i cała rasa ludzka odnawiają moje siły – wciąŜ na nowo i bez ograniczeń. Przypomniał sobie lata spędzone nad studiowaniem sztuk walki i ideę ki – ześrodkowanie całej świadomości w teoretycznym punkcie równowagi, dwa cale poniŜej pępka i cal w głąb ciała. Pamiętał, Ŝe kiedy osiągnął juŜ koncentrację, myślenie o ki sięgającej w dół, poniŜej powierzchni pod stopami czyniło go tak cięŜkim, Ŝe dwu lub trzech ludzi, którzy powinni móc bez problemu go unieść, nie było w stanie tego dokonać. Z głębin pamięci wydobył pochodzący z języka japońskiego termin na to zjawisko: kio-shizumeru. Tak, powiedziała w nim dzikość. Z wprawą wynikającą z długoletnich ćwiczeń, bez wysiłku skoncentrował swoją ki, jeszcze zanim przekroczył barierkę. Teraz zamknął oczy i pomyślał o rozciągnięciu jej – nie
w dół, a do tyłu, niczym szpilkę mocującą motyla do ścianki pudełka, z ciała głęboko w pionową ścianę budynku, by nie spaść. By zamiast stać na krawędzi, poczuć się jakby leŜał. Tak kładł się jako chłopiec na zboczu wzgórza, na farmie Henry’ego. Tkwił nieruchomo, ale stopniowo narastało w nim odczucie leŜenia na plecach, w miejsce stania przy pionowej ścianie. Urealniało się coraz bardziej i bardziej, aŜ stało się jedyną rzeczywistością. Nie myślał juŜ teraz – wiedział – Ŝe leŜy płasko, patrząc w górę. Z wolna rozluźnił silny uchwyt dłoni na gzymsie, pozwalając by trzymała go jedynie moc, jakby tylko dzięki wadze ciała na poziomej powierzchni. Powoli przez jego ciało przepłynęła fala rozluźnienia, posuwając się w dół przez jego ciało jak fala ciepła, aŜ dotarła w końcu do stóp i całkowicie go opanowała. Nie stał juŜ. LeŜał rozluźniony, samotny pod gwiazdami. Jednak nie do końca sam. Mgliście z początku i niewyraźnie, dostrzegł nabierającą stopniowo coraz bardziej realnych kształtów tęczową wstęgę, stanowiącą jego własny, mentalny obraz tysiącletniego gobelinu, tkanego przez nici sił historycznych, łączących początek czternastego wieku z chwilą obecną. Była to wstęga składająca się z niezliczonych, róŜnokolorowych wątków, reprezentujących siły, jakimi kaŜdy człowiek oddziaływał w ciągu Ŝycia na cały wzór rozwoju ludzkości. Wiele z tych wątków Ŝyło krótko i zanikało bez wpływu na cały wzór. Jednak kilka – bardzo niewiele – gromadziło inne wątki w kierunku ich własnej siły Ŝyciowej i wzór ulegał trwałej zmianie. Te rzadkie przypadki – zazwyczaj wielcy przywódcy religijni, wojskowi lub filozoficzni – znikali z późniejszej pamięci wstęgi – ale nie zanikał efekt ich istnienia. Jednak były tym wszystkie miliardy istnień, od czternastego wieku do teraz, i to właśnie połączona masa ich Ŝywotów determinowała obecny wzór i kierunek ruchu całej rasy tak, Ŝe Ŝycie kaŜdej pojedynczej osoby miało efekt i uŜyczało barwy wątkom wokół siebie – determinując kierunek innych wątków. Coś nowego mogło zostać zaproponowane i umrzeć z pomysłodawcą, by powrócić na powierzchnię i nabrać sił później. Tam, w szesnastym wieku wyobraźnia Bleysa mogła zobrazować wątek Ŝycia Delminio, pomysłodawcy Teatru Pamięci – pomysłu, który zdał się umrzeć wraz z bezowocnymi wysiłkami jego twórcy, lecz pojawił się ponownie w dwudziestym pierwszym wieku, stając się w końcu unikalnym satelitą orbitującym teraz wokół Starej Ziemi, znanym jako Encyklopedia Ostateczna. W dwudziestym wieku dokonano dwóch osiągnięć mających potęŜny, nagły wpływ na barwę i kierunek wstęgi. Pierwszym było wzniesienie się pierwszych ludzi poza atmosferę Starej Ziemi, wkraczając po raz pierwszy w historii w kosmos. Drugim – pojawianie się duŜych grup społecznych ostroŜnie rozwaŜających ideę, Ŝe kaŜdy człowiek posiada uniwersalną odpowiedzialność – nie tylko wobec innych ludzi, ale wobec całej planety. A jeszcze później, w dwudziestym pierwszym wieku pojawił się wątek Gildii Orędowników, która zrodziła społeczeństwo dwóch Nowych Światów – Mary i Kultis – Exotików. Spojrzał jeszcze dalej i, odszukał nić własną, Dahno i Toni, ciasno splecione, grubiejące juŜ i zaczynające rozprzestrzeniać swój kolor i kierunek na wszystko dookoła. Bleys skoncentrował się na wątku Henry’ego. Jego oddech nabrał nagle nieoczekiwanej siły i głębi. To, na co patrzył, było całkowicie subiektywne, zabarwione przez jego wierzenia i pragnienia. Jednak biorąca w tym udział część umysłu, szukając powodu nagłej, pozornie nieuzasadnionej euforii wymieszanej z niepokojem, nieoczekiwanie dostrzegła w wijącej się między gwiazdami wstędze moŜliwość
odpowiedzi. JuŜ wcześniej zdarzało się Bleysowi zerknąć na fragment wstęgi reprezentujący teraźniejszość i patrząc wtedy na linie – zamazane, ale rozpoznawalne w stosunku do siebie nawzajem – czasami był w stanie zauwaŜyć, jak będą wyglądać w najbliŜszej przyszłości. Widzenia te – trudno było nazwać je czymś więcej niŜ zgadywaniem – w najlepszym przypadku stanowiły efekt obliczeń jego podświadomości na temat tego, jak nici oddziałują na siebie, tkając wzór. Jednak pomagało mu to tworzyć plany na najbliŜszą przyszłość, podobnie jak pomocne bywa zobrazowanie danych w postaci wykresu. Mimo wszystko rodzaj pomocy przez nie ofiarowany miał zastosowanie wyłącznie wobec najbliŜszej przyszłości: na kilka dni, tydzień czy dwa – rzadko aŜ na miesiąc. Dzikość, jaka przywiodła go do tej dziwnej pozycji na ścianie budynku z pewnością wynikła z głęboko zakorzenionych , wewnętrznych powodów. Gdyby był w stanie zrobić w umyśle krok dalej i zobaczyć, co moŜe zwizualizować z moŜliwej, najbliŜszej przyszłości – moŜe podświadomość byłaby w stanie wyjaśnić mu powód niepokoju, będącego zapewne przyczyną jego przebudzenia się. Bleys wyobraził sobie siebie próbującego sięgnąć wzrokiem naprzód wzdłuŜ wstęgi, a wysiłek ten ukazał mu, Ŝe nić Henry’ego pozostawała silnie połączona z wątkiem jego, Toni i Dahno – cały czas pomagając, jak daleko był w stanie sięgnąć wzrokiem. Przyszła mu nagle do głowy jasna i wyraźna myśl, Ŝe próbuje zajrzeć darowanemu koniowi w zęby; podejrzliwy, bo dostał więcej, niŜ się spodziewał. Wraz z przybyciem Henry’ego poczuł, jak otwiera się przed nim wielka szansa i w wirze decyzji, zaczął działać. Zaś podświadomość zareagowała niepokojem, sceptyczna wobec nagłego przypływu szczęścia. Lata ostroŜnego planowania i upewniania się, Ŝe obejrzał miejsce lądowania przed skokiem, sprawiły, Ŝe stał się ostroŜny wobec wszystkiego, co przychodziło zbyt łatwo. Automatycznie zaczynał się martwić. Ten ciąg myśli sprawił, Ŝe odpręŜył się wreszcie i uspokoił. Zniknął niepokój. Razem z nim odeszła znaczna część podniecenia, które wygnało go na zewnątrz i uświadomił sobie teraz, Ŝe był to efekt przygotowywania się jego defensywnej natury w reakcji na niepokój za zasłoną w podświadomości. LeŜał uspokojony i zadowolony, patrząc na gwiazdy. Dźwięki ulicy, dryfujące gdzieś spod jego stóp, przywołały Bleysa z powrotem do świadomości swego ciała i jego połoŜenia. Jeszcze przez chwilę pozostawał bez zmian, na ścianie budynku, niechętny pomysłowi zostawienia tego, co odkrył patrząc na wszechświat. W końcu, powoli, zaczął odwracać swoje nastawienie. Zdawało się, Ŝe nie ruszając nawet palcem, obrócił się z pozycji poziomej do pionowej i znowu stał, całą masę ciała podtrzymując na bosych stopach opartych o gzyms, pomagając sobie w utrzymaniu pozycji, jedynie trzymając się gzymsu nad głową. Kiedy tego dokonał, uświadomił sobie, Ŝe mocno nasilił się hałas pod nim. Powoli, niemal obojętnie, spojrzał w dół i zauwaŜył, Ŝe przyciągnął tłum na chodniku pod sobą. Przy tej wysokości nie byliby w stanie go rozpoznać, jednak z pewnością myśleli, Ŝe jest samobójcą. Groziło mu odkrycie toŜsamości. Jeśli wróciłby teraz do swojego pokoju, ci w dole wiedzieliby zbyt wiele i powstałyby przynajmniej plotki. Nie mógł wrócić na własny balkon. Ale róg budynku był oddalony zaledwie o kilka metrów, gdzie nie było Ŝadnego innego balkonu. Za tym rogiem droga kończyła się, schodząc spiralą do innej, jednokierunkowej trasy, oddalającej się od jego budynku. Gdyby posuwając się po gzymsie udało mu się dotrzeć do rogu, zniknąłby z pola widzenia gapiów i nikt nie