Steven Erikson
WICHER ŚMIERCI
Tom Pierwszy: Imperium
Opowieść z Malazańskiej Księgi Poległych
Dramatis personae
Leheryjczycy
Tehol Beddict: zuboŜały mieszkaniec
Bugg: lokaj Tehola
Shurq Elalle: wędrowna piratka
Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq
Ublala Pung: bezrobotny półkrwi
Tarthenal Ormly: członek Cechu Szczurołapów
Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów
Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny
Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa
Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności
Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautowa
Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium
Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza
Janall: obalona cesarzowa
Turudal Brizad: były konkubent
Janath Anar: więźniarka polityczna
Sirryn Kanar: straŜnik pałacowy
Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego
Yedan Derryg (Wachta)
Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny
Letur Anict: faktor Drene
Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth
Tiste Edur
Rhulad: władca Nowego Imperium
Hannan Mosag: cesarski ceda
Uruth: matriarchini cesarza i Ŝona Tomada Sengara
k’risnani: cesarscy czarnoksięŜnicy
Bruthen Trana: Edur z pałacu
Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene
Przybywający z flotą Edur
Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii
Varat Taun: jej porucznik
TaralackVeed: Gral, agent Bezimiennych
Icarium: broń Taralacka
Hanradi Khalag: czarnoksięŜnik Tiste Edur
Tomad Sengar: patriarcha cesarza
Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast
Karsa Orlong: wojownik Toblakai
taxilanin: tłumacz
Awl’dan
Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił
Masarch: wojownik z klanu Renfayarów
Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków
Sag’Churok: osobisty straŜnik Czerwonej Maski
Gunth Mach: osobista straŜniczka Czerwonej Maski
Nurt: miedzianolicy
Natarkas: miedzianolicy
Ścigani
Seren Pedac: letheryjska poręczycielka
Fear Sengar: Tiste Edur
Imbryk: letheryjska sierota
Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik
Wither: widmo cienia
Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii
Refugium
Ulshun Pral: Imass
Rud Elalle: adoptowany znajda
Hostille Rator: T’lan Imass
Til’Aras Benok: T’lan Imass
Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass
Malazańczycy
Łowcy Kosci
Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości
Lostara Yil: zastępczyni Tavore
Keneb: pięść w Łowcach Kości
Blistig: pięść w Łowcach Kości
Faradan Sort: kapitan
Madan’tul Rada: porucznik słuŜący pod rozkazami Faradan Sort
Pędrak: adoptowany syn Kenesa
Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort
Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania
Czwarta DruŜyna
Skrzypek: sierŜant
Tarcz: kapral
Koryk: półkrwi Seti, piechota morska
PROLOG
Pradawna grota Kurald Emurlahn
Wiek rozerwania
Rozdartą Ŝalem panoramę skalały trupy sześciu smoków leŜące na równinie w
nieuporządkowanym szeregu długości co najmniej tysiąca kroków. Z rozerwanych ciał sterczały
połamane kości; paszcze były otwarte, a oczy wyschnięte. Tam, gdzie krew wylała się na ziemię,
widma zleciały się do niej jak muchy do soku i wpadły w pułapkę. Gdy krew ciemniała, łącząc
się z martwą glebą, duchy miotały się i krzyczały słabymi, pełnymi rozpaczy głosikami. Kiedy
wreszcie stwardniała, przeistaczając się w szklisty kamień, zostały na wieki zamknięte w owym
mrocznym więzieniu.
Naga istota wędrująca ścieŜką utworzoną przez zabite smoki nie ustępowała im masą, ale nie
potrafiła się wzbić ponad ziemię. Poruszała się na dwóch krzywych nogach o udach grubych jak
tysiącletnie drzewa. Szerokość jej barów dorównywała wzrostowi Tartheno Toblakai, gruba szyja
kryła się pod grzywą czarnych, lśniących włosów, przednia część głowy – czoło, kości
policzkowe i szczęki – była wysunięta do przodu, w głęboko osadzonych oczach widniały zaś
czarne źrenice otoczone opalizującą bielą. PotęŜne ramiona były nieproporcjonalnie długie,
ogromne dłonie niemal sięgały ziemi. Wielkie, jasne piersi kołysały się miarowo. Stwór szedł
obok zmasakrowanych, gnijących trupów dziwnie płynnym krokiem, w którym nie było nic
ocięŜałego. We wszystkich kończynach miał dodatkowe stawy.
Skóra koloru wyblakłej na słońcu kości pociemniała na końcach rąk do barwy
poprzeszywanej Ŝyłkami czerwieni, wokół kostek dłoni widniały siniaki, a tu i ówdzie siateczka
pęknięć odsłaniała kości – dłonie istoty doznały uszkodzeń, z pewnością zadając potęŜne ciosy.
Stworzenie zatrzymało się i uniosło głowę, spoglądając na trzy smoki, które się unosiły
wysoko pośród skłębionych chmur, to pojawiając się, to znowu niknąc w obłokach dymu
wypełniającego umierające królestwo.
Dłonie chodzącej po ziemi istoty zadrŜały nerwowo. Z jej gardła wyrwało się niskie
warknięcie.
Po dłuŜszej chwili ruszyła w dalszą drogę.
Minąwszy ostatniego smoka, dotarła do miejsca, gdzie wznosił się szereg wzgórz.
Największe z nich było rozszczepione, jakby jakiś ogromny szpon wyszarpnął serce wzniesienia.
W owej rozpadlinie było widać rozdarcie, szczelinę w przestrzeni. Płynęły z niej strumienie
martwiczej energii, tak toksycznej, Ŝe strawiła boki pęknięcia, rozpuszczając niczym kwas skały i
głazy staroŜytnego wału.
Rozdarcie wkrótce się zasklepi. Ten, kto przez nie ostatnio przeszedł, pragnął zamknąć drzwi
za sobą. Podobne uzdrawianie nie mogło jednak dokonywać się w pośpiechu. Rana znowu
zacznie krwawić.
Istota podeszła bliŜej, ignorując emanującą z rozdarcia jadowitą moc. Na progu zatrzymała
się ponownie i spojrzała za siebie.
Smocza krew twardniała, zamieniając się w kamień. Jego poziome płyty oddzielały się juŜ
od ziemi, unosiły po bokach, przeradzając się w tworzące dziwną plątaninę ściany. Niektóre
zaczęły się zapadać, znikając z tego królestwa. Spadały przez kolejne światy, by wreszcie
pojawić się na nowo, solidne i nieprzepuszczalne, w innych królestwach, zgodnych z aspektem
krwi. Tych praw nie sposób było podwaŜyć. Starvald Demelain, krew smoków i śmierć krwi.
W dali za istotą Kurald Emurlahn, Królestwo Cieni, pierwsze, które zrodziło się ze związku
Ciemności i Światła, miotało się w śmiertelnych konwulsjach. Daleko stąd nadal trwały
bratobójcze wojny, natomiast w innych okolicach zaczęła się juŜ fragmentacja. PotęŜne odpryski
tkanki świata oderwały się od reszty, straciły z nią kontakt, przerodziły w niezaleŜne całości,
które albo się zagoją, albo zginą. A mimo to intruzi przybyli tutaj niczym padlinoŜercy
gromadzący się wokół martwego lewiatana. Próbowali wyrwać dla siebie fragmenty ginącego
królestwa, zabijając się nawzajem w zaciekłych walkach o ochłapy.
Nikt nawet sobie nie wyobraŜał, Ŝe całe królestwo moŜe zginąć w taki sposób. śe okrutne
czyny jego mieszkańców są w stanie wszystko zniszczyć. Światy Ŝyją dalej bez względu na
poczynania tych, którzy je zamieszkują. Wszyscy w to wierzyli. Przyjmowali takie załoŜenie.
Rany się goją, niebo rozpogadza, a z morskiego mułu wypełza coś nowego.
Ale nie tym razem.
Zbyt wiele mocy, za duŜo zdrad, nazbyt straszliwe, wszechpochłaniające zbrodnie.
Istota ponownie zwróciła się ku bramie.
Kilmandaros, pradawna bogini, przeszła na drugą stronę.
Ruiny domostwa K’Chain Che’Malle
Po upadku Silchasa Ruina
Drzewa pękały z trzaskiem od gwałtownego chłodu, który opadł niczym całun, niewidoczny,
lecz dotykalny, na spustoszony las.
Gothos podąŜał bez trudu za śladem bitwy, tropem kolejnych starć dwojga pradawnych
bogów z jednopochwyconym smokiem. Wędrującemu szlakiem zniszczenia Jaghutowi
towarzyszył poraŜający mróz Omtose Phellack, Groty Lodu.
Zachowałem wszystko, tak jak mnie prosiłeś, Maelu. Uwięziłem w tym miejscu prawdę, by
stała się czymś więcej niŜ tylko wspomnieniem. AŜ po dzień roztrzaskania samej Omtose
Phellack.
Gothos zastanowił się machinalnie, czy był kiedyś czas, gdy wierzył, Ŝe to się nigdy nie
stanie. śe Jaghuci, w całej swej wystudiowanej doskonałości, są wyjątkiem i ich triumfalna
dominacja będzie trwała wiecznie. śe ich cywilizacja jest nieśmiertelna, a tylko wszystkie inne
muszą kiedyś umrzeć.
No cóŜ, niewykluczone. W końcu niegdyś wierzył nawet w to, Ŝe nad całym bytem panuje
wszechmocna, dobroczynna istota. A świerszcze grają po to, by pomóc nam zasnąć. Nie sposób
odgadnąć, jakie jeszcze głupoty mogły się zakraść do jego młodej, naiwnej głowy przed tymi
wszystkimi tysiącleciami.
Rzecz jasna, nie ulegał juŜ podobnym złudzeniom. Wszystko się kończy. Gatunki
wymierają. Przekonanie, Ŝe jest inaczej, było tylko zarozumiałością, produktem wybujałego ego,
przekleństwem nadmiernego poczucia własnej wartości.
W co więc wierzę teraz?
Nie mógł sobie pozwolić, by odpowiedzieć na to pytanie melodramatycznym śmiechem. Jaki
byłby w tym sens? W pobliŜu nie było nikogo, kto doceniłby jego ironię. Wliczając jego samego.
Tak jest. Jestem skazany na Ŝycie we własnym towarzystwie.
To moja osobista klątwa.
Takie są najlepsze.
Wszedł na rozdarte, pęknięte wzgórze. Skała macierzysta uniosła się tu gwałtownie, tworząc
ogromną szczelinę. Gdy Gothos zatrzymał się nad nią i zajrzał do środka, pionowe ściany pokrył
juŜ szron. Gdzieś w mroku było słychać dwie kłócące się osoby.
Jaghut rozciągnął usta w uśmiechu.
Otworzył swoją grotę i zaczerpnął z niej ułamek mocy, by opaść powoli na dno rozpadliny.
Kiedy się zbliŜał, głosy umilkły. Ciszę mącił tylko ochrypły, syczący dźwięk, który pulsował
lekko – oddech wciągany w płuca pośród fal bólu. Słyszał teŜ, nieco z boku, zgrzyt łusek trących
o kamień.
Wylądował na stercie skalnych odłamków, kilka kroków od miejsca, w którym stał Mael.
Dziesięć kroków dalej majaczyła potęŜna sylwetka Kilmandaros. Od jej skóry biła lekka,
niezdrowa poświata. Bogini zaciskała dłonie w pięści, a jej zwierzęca twarz miała wojowniczy
wyraz.
Scabandariego, jednopochwyconego smoka, zapędzono w zagłębienie ściany urwiska. Tkwił
w nim teraz skulony, strzaskane Ŝebra z pewnością sprawiały, Ŝe kaŜdy oddech był męczarnią.
Jedno skrzydło się złamało, było w połowie oderwane. Tylną nogę równieŜ miał strzaskaną, z
ciała sterczały kości. To był koniec jego ucieczki. Dwoje pradawnych skierowało spojrzenia na
Gothosa.
– Zawsze mnie zachwyca, gdy zdrajca pada ofiarą zdrady – rzekł Jaghut, podchodząc bliŜej.
– W tym przypadku zdradziła go własna głupota, a to jest jeszcze lepsze.
– Rytuał... skończyłeś go, Gothosie? – zapytał Mael, pradawny bóg mórz.
– MoŜna tak powiedzieć. – Jaghut wbił wzrok w Kilmandaros. – Pradawna bogini, twoje
dzieci w tym królestwie zgubiły drogę.
PotęŜna, półzwierzęca kobieta wzruszyła ramionami.
– Zawsze ją gubią, Jaghucie – odparła cichym, melodyjnym głosem.
– To czemu czegoś z tym nie zrobisz?
– A ty?
Gothos uniósł cienką brew, a potem odsłonił kły w uśmiechu.
– Czy to zaproszenie, Kilmandaros?
Zerknęła na smoka.
– Nie mam na to czasu. Muszę wracać do Kurald Emurlahn. Zabiję go...
Podeszła bliŜej.
– Nie moŜesz tego zrobić – powstrzymał ją Mael.
Spojrzała na niego, otwierając i zaciskając potęŜne pięści.
– Ciągle mi to powtarzasz, ty gotowany krabie.
Bóg morza wzruszył ramionami, spoglądając na Gothosa.
– Wytłumacz jej to, proszę.
– Ile długów chcesz u mnie zaciągnąć? – zainteresował się Jaghut.
– Och, doprawdy, Gothosie!
– Proszę bardzo. Kilmandaros, wewnątrz rytuału, który opada teraz na tę okolicę, na pole
bitwy i te brzydkie lasy, sama śmierć nie ma mocy. Gdybyś zabiła tu Tiste Edur, jego dusza
uwolni się z ciała, ale pozostanie na miejscu, a jej moc zmniejszy się tylko nieznacznie.
– Zamierzam go zabić – upierała się Kilmandaros łagodnym tonem.
– W takim razie będziesz potrzebowała mojej pomocy – oznajmił Gothos, uśmiechając się
szerzej.
Mael prychnął pogardliwie.
– A do czego? – zapytała bogini.
Jaghut wzruszył ramionami.
– Trzeba przygotować Finnest. Dom, który uwięzi duszę jednopochwyconego.
– No to zrób to.
– Jako przysługę dla was dwojga? Nie sądzę, pradawna bogini. Niestety, podobnie jak Mael,
będziesz musiała uznać się za moją dłuŜniczkę.
– Mam lepszy pomysł – sprzeciwiła się Kilmandaros. – ZmiaŜdŜę twoją czaszkę między
kciukiem a palcem wskazującym, a potem wepchnę twe przemądrzałe ścierwo do gardła
Scabandariemu, Ŝeby się nim zadławił. To będzie odpowiedni kres dla was obu.
– Bogini, na starość zrobiłaś się zgorzkniała i gderliwa – odparł Gothos.
– I nic w tym dziwnego. Popełniłam błąd, próbując uratować Kurald Emurlahn.
– Po co się trudzić? – zainteresował się Mael.
Kilmandaros obnaŜyła wyszczerbione zęby.
– Ten precedens jest... niepoŜądany. MoŜesz z powrotem schować głowę w piasek, Maelu,
ale ostrzegam cię: śmierć jednego królestwa to zapowiedź takiego samego losu całej reszty.
– Skoro tak mówisz – rzekł po dłuŜszej chwili pradawny bóg. – Przyznaję, Ŝe taka
moŜliwość istnieje. Tak czy inaczej, Gothos domaga się zapłaty.
Kilmandaros rozluźniła pięści i znowu je zacisnęła.
– Zgoda. A teraz zrób ten Finnest, Jaghucie.
– To będzie w sam raz – oznajmił Gothos, wyciągając jakiś przedmiot z dziury w
wystrzępionej koszuli.
Dwoje pradawnych gapiło się przez chwilę na obiekt. Wreszcie Mael chrząknął.
– Tak, teraz rozumiem. To dość dziwny wybór, Gothosie.
– Nie zwykłem dokonywać innych. No dobra, Kilmandaros, zakończ w swój subtelny sposób
Ŝałosną egzystencję jednopochwyconego.
Smok syknął przeraźliwie z wściekłości i strachu, gdy pradawna bogini podeszła bliŜej.
Uderzyła pięścią w sam środek czaszki Scabandariego, tuŜ nad smoczymi oczami. Gruba
kość pękła z trzaskiem, który wypełnił rozpadlinę niczym tren. Z kostek dłoni bogini trysnęła
krew.
Smocza głowa uderzyła z cięŜkim łoskotem o spękaną skałę. Z bezwładnego ciała wyciekły
płyny.
Kilmandaros odwróciła się, spoglądając na Gothosa.
Jaghut skinął głową.
– Mam biednego skurczybyka.
Mael podszedł do niego i wyciągnął rękę.
– W takim razie wezmę Finnest...
– Nie.
Oboje pradawnych spojrzało na Gothosa, który uśmiechnął się po raz kolejny.
– To spłata długu. Dla was obojga. Zabieram Finnest z duszą Scabandariego. Nie jesteście
mi juŜ nic winni. Nie cieszycie się?
– Co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Mael.
– Jeszcze nie zdecydowałem, ale mogę cię zapewnić, Ŝe to będzie coś osobliwie
nieprzyjemnego.
Kilmandaros ponownie zacisnęła pięści, uniosła nieco ręce.
– Korci mnie, Ŝeby wysłać w pogoń za tobą moje dzieci, Jaghucie.
– Szkoda, Ŝe zgubiły drogę.
śadne z pradawnych nie odezwało się juŜ ani słowem. Gothos opuścił szczelinę. Zawsze
sprawiało mu przyjemność, gdy zdołał przechytrzyć takie zgrzybiałe wraki z całą ich staroŜytną,
bezlitosną mocą. Przynajmniej chwilową przyjemność.
Takie są najlepsze.
***
Gdy Kilmandaros opuściła szczelinę, czekała na nią inna postać. MęŜczyzna miał czarny
płaszcz i białe włosy, wpatrywał się w rozdarcie, z wyrazem Ŝartobliwej kontemplacji na twarzy.
Chciał wejść do bramy czy czekał na Kilmandaros? Skrzywiła się ze złością.
– Nie jesteś mile widziany w Kurald Emurlahn – oznajmiła.
Anomandaris Purake zatrzymał chłodne spojrzenie na monstrualnej istocie.
– Wydaje ci się, Ŝe zamierzam zagarnąć tron dla siebie?
– Nie byłbyś pierwszy.
Ponownie spojrzał na szczelinę.
– Wrogowie oblegają cię ze wszystkich stron, Kilmandaros. Oferuję ci pomoc.
– Niełatwo ci będzie zasłuŜyć na moje zaufanie, Tiste Andii.
– Jesteś niesprawiedliwa – odparł. – W przeciwieństwie do wielu swych pobratymców
uznaję fakt, Ŝe korzyści płynące ze zdrady nigdy nie równowaŜą jej kosztów. W Kurald
Emurlahn walczą teraz ze sobą nie tylko zdziczałe smoki, lecz równieŜ jednopochwyceni.
– Gdzie Osserc? – zapytała pradawna bogini. – Mael mówił mi, Ŝe on zamierza...
– Znowu wejść mi w drogę? Osserc wyobraŜał sobie, Ŝe wezmę udział w zabójstwie
Scabandariego. Po co miałbym to robić? Ty i Mael poradziliście sobie z łatwością. – Chrząknął.
– WyobraŜam go sobie, jak lata wkoło, Ŝeby mnie znaleźć. Idiota.
– Scabandari zdradził twojego brata. Nie pragniesz go pomścić?
Anomandaris zerknął na nią, a potem uśmiechnął się blado.
– Korzyści płynące ze zdrady. Dla Scabandariego koszty okazały się wysokie, nieprawdaŜ?
A jeśli chodzi o Silchasa, no cóŜ, nawet Azath nie trwa wiecznie. Niemal mu zazdroszczę izolacji
od wszystkiego, co czeka nas w następnych tysiącleciach.
– Zaiste. A czy zamierzasz podąŜyć za jego przykładem i skryć się w podobnym kurhanie?
– Nie sądzę.
– W takim razie podejrzewam, Ŝe Silchas Ruin raczej nie będzie skłonny wybaczyć ci
obojętności, gdy juŜ odzyska wolność.
– MoŜesz się zdziwić, Kilmandaros.
– Ty i twój rodzaj jesteście dla mnie tajemnicą, Anomandarisie Purake.
– Wiem o tym. A więc umowa stoi, bogini?
Uniosła głowę.
– Zamierzam przegnać pretendentów z królestwa. Jeśli Kurald Emurlahn musi umrzeć, niech
umrze w spokoju.
– Innymi słowy, chcesz, Ŝeby Tron Cieni pozostał pusty.
– Tak.
Po chwili zastanowienia skinął głową.
– Zgoda.
– Nie próbuj mnie oszukać, jednopochwycony.
– Nie zrobię tego. Jesteś gotowa, Kilmandaros?
– Zawrą przeciwko nam sojusze – zauwaŜyła. – Wyruszą na wojnę z nami.
Anomandaris wzruszył ramionami.
– Nie mam dziś nic lepszego do roboty.
Dwoje Ascendentów przeszło przez bramę i zamknęło za sobą rozdarcie. W końcu do
królestwa wiodły teŜ inne ścieŜki. ŚcieŜki, które nie były ranami.
Gdy znaleźli się w Kurald Emurlahn, ujrzeli przed sobą spustoszony świat.
I przystąpili do oczyszczania tego, co zeń zostało.
Awl’dan, w ostatnich dniach panowania króla Diskanara
Preda Bivatt, kapitan dreńskiego garnizonu, była daleko od domu. Dwadzieścia jeden dni
drogi wozem. Dowodziła ekspedycją złoŜoną z dwustu Ŝołnierzy z Armii Wystrzępionej
Chorągwi, trzydziestoosobowego oddziału lekkiej jazdy z Niebieskiej RóŜy oraz czterystu osób
obsługi, w tym równieŜ cywilów. Rozkazała rozbić obóz, zsunęła się z konia i ruszyła ku odległej
o pięćdziesiąt parę kroków krawędzi urwiska.
Gdy dotarła na skraj, wiatr uderzył ją w pierś z siłą młota, jakby chciał odrzucić ją do tyłu,
zerwać z tego ostatniego skrawka lądu. LeŜący w dole ocean był wizją zrodzoną w koszmarze
artysty: wzburzone, spienione morze, a nad nim cięŜkie chmury rozdzierane na strzępy przez
wicher. Woda była raczej biała niŜ niebieskozielona. Piana pokrywała grzbiety fal, tryskała
spomiędzy kamieni, kiedy bałwany tłukły o brzeg.
Uświadomiła sobie, Ŝe to właśnie to miejsce, i przeszył ją sięgający szpiku kości dreszcz.
Rybacka łódź, zniesiona daleko z kursu w śmiercionośną kipiel, jaką była ta część oceanu.
Nawet największe kupieckie statki nie zapuszczały się tu z własnej woli. Przed osiemdziesięciu
laty kipiel pochwyciła miasto Meckrosów i rozbiła je na kawałki, wciągając w odmęty co
najmniej dwadzieścia tysięcy mieszkańców pływającej osady.
Załoga łodzi przeŜyła jednak i zdołała dopłynąć na płyciznę, a potem dostać się na odległy o
jakieś trzydzieści kroków brzeg, brodząc w sięgającej pasa wodzie. Nieubłagane fale roztrzaskały
ich łódź na szczapy, ale czterej letheryjscy rozbitkowie wyszli bezpiecznie na suchy ląd.
I znaleźli tam... to.
Preda Bivatt zaciągnęła rzemień hełmu, Ŝeby wiatr nie zerwał go jej razem z głową. Nie
przestawała się przyglądać leŜącym na brzegu pozostałościom. Fale podmyły wzgórze na którym
stała. Trzy długości ciała męŜczyzny na dole znajdowała się biała, piaszczysta plaŜa zasłana
sznurami zeschłych wodorostów, wyrwanymi z korzeniami drzewami oraz szczątkami
meckroskiego miasta sprzed osiemdziesięciu lat. Było tam jednak coś więcej. Coś bardziej
niespodziewanego.
Czółna wojenne. Morskie łodzie, kaŜda długa jak wieloryb koralowy. Miały wysokie dzioby
i były dłuŜsze i szersze niŜ okręty Tiste Edur. Nie były to teŜ wyrzucone przez fale wraki. Nie
dostrzegała na nich Ŝadnych śladów uszkodzeń. Wyciągnięto je wysoko na brzeg i ułoŜono w
szeregi, choć łatwo było zauwaŜyć, Ŝe zdarzyło się to dość dawno temu – miesiące, być moŜe
lata.
Ktoś przystanął obok niej. Kupiec z Drene, który zaopatrzył ich wyprawę. Miał bladą cerę i
jasne, prawie białe włosy. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wiatru, preda widziała jednak, Ŝe
powiódł spojrzeniem bladoniebieskich oczu wzdłuŜ szeregu czółen, najpierw na zachód, a potem
na wschód.
– Mam odrobinę talentu! – pochwalił się, przekrzykując wichurę.
Bivatt milczała. Kupiec z pewnością potrafił rachować. MoŜna to było nazwać talentem, ale
jako oficer letheryjskiej armii potrafiła bez jego pomocy ocenić, ile osób mieściło się w kaŜdej z
ogromnych łodzi. Sto, z marginesem błędu wynoszącym dwadzieścia.
– Predo?
– Słucham?
Kupiec machnął bezradnie dłonią.
– Te czółna. – Wskazał ręką w jedną, a potem w drugą stronę. – Muszą być...
Zabrakło mu słów.
Ale i tak go zrozumiała.
Całe szeregi czółen wyciągniętych na niegościnny brzeg. Drene, najbliŜsze miasto w
królestwie leŜało trzy tygodnie drogi na południowy zachód stąd. Na południu ciągnęły się
ziemie Awl’danu, i trasy wędrówek plemion z ich ogromnymi stadami były bardzo dobrze znane.
W końcu Letheryjczycy właśnie podbijali te okolice. Nie dotarły do nich Ŝadne meldunki o
pojawieniu się obcych.
Przed dwoma, trzema laty do brzegu przybiła tu wielka flota. Przybysze wyszli na brzeg,
zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i zapewne ruszyli w głąb lądu.
Powinny być jakieś znaki, pogłoski, jakieś echa wśród plemion Awli. Powinniśmy coś o tym
usłyszeć.
Ale tak się nie stało. Nieznani intruzi po prostu... zniknęli.
To niemoŜliwe. Jak mogło do tego dojść?
Ponownie przesunęła wzrokiem wzdłuŜ szeregów łodzi, jakby miała nadzieję, Ŝe odkryje
jakiś szczegół o fundamentalnym znaczeniu, który uspokoi jej tłukące serce i zdejmie z kończyn
przeszywający chłodem cięŜar.
– Predo...
Tak jest. Po stu na czółno. A tu widzimy... po cztery, pięć w szeregu... ile? Cztery, moŜe pięć
tysięcy?
Niemal tak daleko, jak okiem sięgnąć na wschód i na zachód, północny brzeg pokrywała
gęsta masa wojennych czółen z szarego drewna. Wyciągnięto je tu na ląd i porzucono. LeŜały na
plaŜy jak zwalony las.
– Z górą pół miliona – odezwał się kupiec. – Według mojej oceny. Predo, gdzie oni wszyscy
się podziali, na Zbłąkanego?
Skrzywiła się.
– Kopnij to swoje gniazdo magów, Leturze Anict. Niech zarobią na swe wygórowane
wynagrodzenie. Król musi poznać prawdę. KaŜdy szczegół. Wszystko.
– JuŜ się robi – odparł męŜczyzna.
Ona uczyni to samo z ekipą akolitów cedy. Dublowanie się było w tym przypadku
konieczne. Gdyby nie obecność wybranych uczniów Kuru Qana, nigdy by się nie dowiedziała
wszystkiego, co Letur Anict zataił w ostatecznym raporcie, nie zdołałaby wydobyć prawdy z
szeregu półprawd i pełnych kłamstw. Na tym polegał uporczywy problem z prywatnymi
kontrahentami. Wszyscy kierowali się własnym interesem, a dla kreatur, takich jak Letur Anict,
nowy faktor Drene, lojalność wobec korony zawsze miała drugorzędne znaczenie.
Bivatt rozejrzała się w poszukiwaniu zejścia na plaŜę. Chciała lepiej się przyjrzeć tym
czółnom, zwłaszcza Ŝe wyglądało na to, Ŝe fragmenty ich dziobów zdemontowano. To wydawało
się dziwne, ale z taką tajemnicą jakoś sobie poradzi. PomoŜe jej ona zapomnieć o całej reszcie.
Z górą pół miliona.
Zbłąkany, błogosław, kto przybył pomiędzy nas?
Awl’dan, po podboju Letheru przez Edur
Wilki się zjawiły, a potem odeszły. W miejscach, gdzie wywlekły trupy z gęstego
kłębowiska na wzgórzu, na którym nieznani Ŝołnierze stoczyli swą ostatnią walkę, ślady ich
Ŝerowania były wyraźnie widoczne.
Ten szczegół przyciągnął uwagę samotnego jeźdźca, który prowadził konia pośród
nieruchomych ciał. To było... niespotykane. Rzecz jasna, zamieszkujące tę równinę wilki o
brązowym futrze nie gardziły padliną, podobnie jak wszystkie drapieŜniki w Awl’danie, ale od
dawna juŜ znały ludzi i powinny były uciec, gdy tylko poczuły ich kwaśną woń, nawet jeśli
mieszała się ona z zapachem krwi. Co więc zwabiło je na to milczące pole bitwy?
Samotny jeździec o twarzy zasłoniętej maską z karmazynowej łuski ściągnął wodze u
podstawy niskiego wzgórza. Jego wierzchowiec konał, targały nim drgawki. Nim słońce zajdzie,
męŜczyzna będzie musiał iść na piechotę. Gdy o świcie rozbijał obóz, skubiące kępę trawy na
skraju parowu zwierzę ukąsiła Ŝmija rogata. Jad działał powoli, lecz nieubłaganie. Nie mogły go
zneutralizować Ŝadne zioła ani lekarstwa, jakie wędrowiec miał ze sobą. Strata była bolesna, ale
nie katastrofalna. Nigdzie mu się nie śpieszyło.
W górze krąŜyły kruki, Ŝaden z nich jednak nie chciał wylądować. To nie jego przybycie je
spłoszyło. Wprost przeciwnie, widok kołujących nad wzgórzami ptaków przyciągnął go w to
miejsce. Krakały rzadko, a ich głosy brzmiały dziwnie cicho, nawet Ŝałośnie.
Dreńskie legiony zabrały własnych poległych, zostawiając tylko swe ofiary, by karmiły
trawę równin. Na pociemniałej po śmierci skórze było jeszcze widać błyszczące ślady porannego
szronu, ale wszystkie zaczęły juŜ topnieć. Wyglądało to tak, jakby z nieruchomych twarzy,
otwartych oczu i śmiertelnych ran zabitych Ŝołnierzy spływały łzy.
Stanął w strzemionach i powiódł wzrokiem po horyzoncie, wypatrując swych dwóch
towarzyszy. Straszliwe stworzenia nie wróciły jeszcze z łowów. Zastanawiał się, czy nie znalazły
gdzieś na zachodzie nowego, atrakcyjniejszego tropu. Letheryjskich Ŝołnierzy, którzy wracali do
Drene, triumfujący i syci. Jeśli tak, dzisiejszy dzień będzie dniem rzezi. Nie chodziło tu jednak o
Ŝądzę zemsty. Podobne sentymenty były obce jego towarzyszom. Sprawili wraŜenie, Ŝe zabijają
dla przyjemności. Zemsta jako powód zagłady Letheryjczyków istniała wyłącznie w jego umyśle.
To była istotna róŜnica.
Ale przyjemnie było o tym pomyśleć.
Ofiary, ci Ŝołnierze w szaro-czarnych mundurach, były tu jednak obce. Zabrano im broń i
zbroje, a takŜe chorągwie jako trofea. Mimo to ich obecność w Awl’danie – w samym sercu
ojczyzny jeźdźca – budziła niepokój.
Letheryjskich najeźdźców znał. Niezliczone legiony z ich dziwacznymi nazwami i zaciekłą
rywalizacją, a takŜe nieustraszoną konnicę z Niebieskiej RóŜy. Znał teŜ nadal wolne królestwa i
terytoria graniczące z Awl’danem: ich rywali, D’rhasilhani, Kerynów, królestwo Bolkando i
państwo Saphinand. Przed laty paktował albo krzyŜował miecze ze wszystkimi z nich i nikt tam
nie przypominał tych Ŝołnierzy.
Mieli jasną cerę, a włosy koloru słomy albo rdzy. Oczy niebieskie bądź szare. I... tak wiele
kobiet.
Zatrzymał spojrzenie na jednej z Ŝołnierek leŜącej pod szczytem wzgórza. Zmasakrowane
przez czary ciało stopiło się ze zbroją, na której nadal było widać znaki.
Zsiadł z konia i wszedł na wzgórze, omijając leŜące ciała. Jego mokasyny ślizgały się po
krwawym błocie. Po chwili przykucnął nad trupem kobiety.
Na poczernianej kolczudze z brązu wymalowano dwie wilcze głowy. Jeden wilk był biały i
jednooki, drugi srebrno-czarny. Nigdy dotąd nie widział takiego herbu.
To rzeczywiście byli obcy.
Cudzoziemcy. Tutaj, w kraju jego narodzin.
Wykrzywił skrytą pod maską twarz. Nie było go zbyt długo. Czy teraz to on stał się obcym?
Ziemia zadrŜała pod miarowym łoskotem kroków. Jego towarzysze wracali.
A więc nie było zemsty.
No cóŜ, przyjdzie jeszcze na nią czas.
Rankiem obudziło go Ŝałobne wycie wilków. To ich zew zwabił go w to miejsce, jakby
szukały świadka, jakby rzeczywiście go tu wezwały. Nie widział ich jednak od tej chwili. Nawet
jednego.
Niemniej nie ulegało wątpliwości, Ŝe rankiem wilki tu ucztowały. Wyciągały ciała ze stosu.
Schodząc w dół, z kaŜdą chwilą zwalniał kroku, aŜ wreszcie się zatrzymał, zaczerpnął tchu i
wstrzymał oddech. Przyjrzał się uwaŜniej otaczającym go ze wszystkich stron ciałom.
Wilki ucztowały... ale nie tak, jak zwykły to robić... nie w ten sposób.
Rozdarte klatki piersiowe, sterczące Ŝebra... poŜarły serca. Nic więcej. Tylko serca.
Tętent był coraz bliŜszy, było słychać świst przeszywających trawę szponów. Kruki
zakrzyknęły głośno i rozpierzchły się we wszystkie strony.
Księga
Pierwsza
Cesarz w złocie
Kłamstwo stoi samo, osamotnione oszustwo,
odwrócone do ciebie plecami, bez względu na to,
z której strony zbliŜasz się niechętnie, a z kaŜdym krokiem
twój cel się oddala, droga zatacza kręgi, zapętla się
i idziesz wciąŜ wkoło, aŜ wreszcie to, co stało przed tobą,
niepewne i zbłąkane, jak wypowiedziane mimo woli słowa,
odsłania legion swych dzieci, skłębiony tłum, który cię otacza,
aŜ nie moŜesz zaczerpnąć tchu, nie moŜesz się ruszyć.
Ty stworzyłeś ten świat, i pewnego dnia, mój przyjacielu,
zostaniesz sam pośród morza umarłych, efekt twoich słów
otoczy cię zewsząd i wiatr ze śmiechem skieruje cię
na ścieŜkę wiecznych męczarni –
osamotnione oszustwo, kłamstwo, które stoi samo,
sploty i węzły tłumu zacisną się w sprawiedliwym osądzie,
te same, którymi ongiś zadusiłeś wszystkich,
którzy ośmielali się mówić prawdę.
Ukój pragnienie moim współczuciem
i zdechnij wyschnięty na pustyni.
Fragment znaleziony dnia,
gdy Obrońcy Ojczyzny aresztowali
poetkę Tesorę Veddict
(sześć dni przed jej utopieniem)
Rozdział pierwszy
Dwie siły, ongiś toczące zaciekły bój, stały się nagle kochankami, choć Ŝadna nie potrafiła
zdecydować, która pierwsza rozłoŜyła nogi przed drugą. Proste fakty wyglądały tak: pierwotna
hierarchiczna struktura plemion Tiste Edur znakomicie pasowała do letheryjskiego systemu, w
którym źródłem władzy było bogactwo. Edur stali się koroną, spoczywającą swobodnie na
głowie opasłego cielska Letheru. Czy jednak korona posiada własną wolę? Czy ten, kto ją nosi,
ugina się pod jej cięŜarem? Spoglądając wstecz, dostrzeŜemy, Ŝe prawda jest oczywista. Choć
unia wydawała się całkowita, pod powierzchnią doszło do innego, znacznie groźniejszego
zespolenia. Wady obu systemów się połączyły, tworząc nadzwyczaj wybuchową mieszankę.
Dynastia Hirothów (Tom XVII)
Kolonia, historia Letheru
Dinith Arnara
– Skąd to pochodzi?
Tanal Yathvanar przyglądał się, jak inwigilator powoli obraca w pulchnych dłoniach
niezwykły przedmiot. Onyksy, wprawione w liczne pierścienie, które nosił na krótkich palcach,
błyszczały w snopach słonecznego światła wpadających do środka przez otwarte okno. Przedmiot
był dziwacznym zestawem powyginanych szpil z brązu splecionych w sztywną klatkę.
– Chyba z Niebieskiej RóŜy – odparł Tanal. – Robota Senorba. Przeciętny czas na
rozwiązanie łamigłówki to trzy dni, choć rekord wynosi nieco poniŜej dwóch...
– U kogo ją znaleziono? – zapytał siedzący za biurkiem Karos, unosząc wzrok.
– U półkrwi Tarthenala, jeśli potrafisz w to uwierzyć. Tutaj, w Letheras. Ponoć to przygłup,
ale ma wrodzony talent do łamigłówek.
– A zadanie polega na tym, Ŝeby ustawić szpilki tak, by wszystko się rozsypało?
– Tak jest. Cała klatka robi się płaska. Słyszałem, Ŝe liczba potrzebnych manipulacji
wynosi...
– Nie, Tanal, nie mów mi. Powinieneś juŜ się nauczyć. – Inwigilator, przełoŜony Obrońców
Ojczyzny, odłoŜył przedmiot na biurko. – Dziękuję za ten podarunek. – Uśmiechnął się. – A teraz
powiedz mi, czy uwaŜasz, Ŝe juŜ wystarczająco długo uprzykrzamy Ŝycie Bruthenowi Tranie?
Karos wstał, poprawił jedwabny, karmazynowy strój – jedyny kolor i materiał, jaki uznawał
– a potem wskazał na drzwi krótkim berłem, które uczynił symbolem swego urzędu. Wykonano
je z czarnego krwawego drewna z ojczyzny Edur, a w srebrne okucia wprawiono szlifowane
onyksy.
Tanal pokłonił się i pierwszy opuścił pomieszczenie. Potem ruszył szerokimi schodami na
parter i wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi na dziedziniec.
Pod jego zachodnią ścianą czekał w blasku słońca szereg więźniów. Wyprowadzono ich z
cel dzwon przed świtem, a niedawno minęło południe. Brak wody i Ŝywności, palący upał oraz
brutalne przesłuchiwania, jakim poddawano ich przez cały tydzień, sprawiły, Ŝe z górą połowa z
osiemnastu aresztowanych straciła przytomność.
Inwigilator zmarszczył brwi na widok nieruchomych, skutych łańcuchami ciał.
Łącznik z Tiste Edur, Bruthen Trana z plemienia Den-Rathów, stał bez słowa w cieniu
naprzeciwko więźniów. Wysoki męŜczyzna zwrócił się ku Tanalowi i Karosowi.
– Witam serdecznie, Bruthenie Trana – odezwał się Karos Invictad. – Dobrze się czujesz?
– Przejdźmy do rzeczy, inwigilatorze – rzekł szaroskóry wojownik.
– Proszę bardzo. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, sprawdzimy wszystkich tu obecnych
więźniów. Szczegóły...
– Nie mam zamiaru podchodzić do nich bliŜej – odparł Bruthen. – Pokrywają ich
nieczystości, a pogoda jest prawie bezwietrzna.
– Rozumiem, Bruthen – rzekł z uśmiechem Karos. Wsparł berło na ramieniu i spojrzał na
więźniów. – Nie musimy się do nich zbliŜać. Zacznę od tego na lewym końcu...
– Jest nieprzytomny czy martwy?
– Jak mam rozpoznać z tej odległości?
Tanal zauwaŜył, Ŝe Edur skrzywił się ze złością. Pokłonił się obu rozmówcom, podszedł do
oddalonego o piętnaście kroków więźnia, przykucnął obok niego i przyjrzał się mu uwaŜnie.
– śyje – oznajmił, prostując się.
– To go obudź! – rozkazał Karos.
Kiedy przemawiał głośniej, jego głos brzmiał piskliwie i ludzie nieraz się krzywili, gdy go
usłyszeli. Pozwolić, by inwigilator zauwaŜył tę instynktowną reakcję, było jednak głupotą. Tego
rodzaju błędy popełniało się tylko raz.
Ranal kopał więźnia, aŜ z ust ofiary wyrwało się suche, ochrypłe łkanie.
– Wstawaj, zdrajco – powiedział cicho. – Tak kazał inwigilator. Wstawaj, bo zacznę łamać
kości w tym twoim plugawym cielsku.
Więzień podźwignął się cięŜko.
– Wody...
– Zamknij się. Pora odpowiedzieć za zbrodnie. Jesteś Letheryjczykiem, tak? PokaŜ Edur,
który jest naszym gościem, co to oznacza.
Tanal wrócił do Karosa i Bruthena.
– ...przyznał się do związków z dysydentami z Kolegium Lekarzy – mówił inwigilator. –
ChociaŜ nie moŜna go oskarŜyć o Ŝadną konkretną zbrodnię, nie ulega wątpliwości...
– Następny – przerwał mu Bruthen Trana.
Karos zamknął usta, po czym uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów.
– Oczywiście. To poeta, który napisał i rozpowszechniał wezwanie do rewolucji. Niczemu
nie zaprzecza. Nawet z tej odległości widać jego stoicki spokój.
– A trzeci?
– Właściciel gospody, w której spotykały się niepoŜądane elementy. Niezadowoleni
Ŝołnierze. Dwóch z nich równieŜ jest wśród więźniów. O ich działalności poinformowała nas
czcigodna kurwa...
– Czcigodna kurwa, inwigilatorze? – zapytał z bladym uśmieszkiem Edur.
Karos zamrugał.
– Jak najbardziej, Bruthenie Trana.
– PoniewaŜ doniosła na oberŜystę.
– OberŜystę, który dopuścił się zdrady.
– Chyba raczej Ŝądał zbyt wysokiej działki. Przejdźmy do następnych, ale streszczaj się,
proszę.
– Oczywiście.
Karos Invictad stukał się miarowo berłem po pulchnym ramieniu, jakby odmierzał batutą
rytm powolnego marsza.
Tanal stał na baczność u boku szefa, gdy ten wyliczał zbrodnie, jakich dopuścili się zebrani
na dziedzińcu Letheryjczycy. Osiemnastu więźniów stanowiło reprezentacyjną próbkę z górą
trzystu, którzy siedzieli w lochach, zakuci w łańcuchy. Tanal pomyślał, Ŝe w tym tygodniu
aresztowali całkiem sporą grupę. Najgorszych zdrajców czekały topienia. Mniej więcej jedna
trzecia z trzystu dwudziestu zatrzymanych będzie musiała odbyć spacer po dnie kanału,
obciąŜona przygniatającym cięŜarem. Bukmacherzy skarŜyli się, Ŝe nikt juŜ nie wychodzi Ŝywy z
tej próby. Rzecz jasna, nie robili tego zbyt głośno, bo agitatorów równieŜ skazywano na topienia.
Wystarczyło kilka przykładów i szybko nauczyli się trzymać język za zębami.
Tanal potrafił docenić te metody. To było jedno ze sformułowanych przez Karosa Invictada
praw przymusu i panowania, wielokrotnie wymieniane w obszernym traktacie, jaki inwigilator
pisał na najbliŜszy swemu sercu temat.
„Weźmy dowolną grupę ludności, zdefiniujmy ściśle jej cechy charakterystyczne, a potem
zmuśmy ją do posłuszeństwa. Przekupmy słabych, by wydali nam silnych. Zabijmy silnych, a
reszta będzie naleŜała do nas. Przejdźmy do następnej grupy”.
Bukmacherzy byli łatwym celem, gdyŜ większość ludzi ich nie lubiła – szczególnie
niepoprawni hazardziści, a tych z kaŜdym dniem przybywało.
Karos Invictad zakończył swą litanię. Bruthen Trana skinął głową, odwrócił się i opuścił
dziedziniec.
Gdy tylko Edur zniknął, inwigilator spojrzał na Tanala.
– Ci nieprzytomni przynieśli nam wstyd.
– Tak jest.
– Trzeba zmienić głowy na zewnętrznym murze.
– JuŜ się robi.
– Najpierw musisz pójść ze mną, Tanalu Yathvanar. To potrwa tylko chwilkę. Potem
będziesz mógł wrócić do bieŜących zadań.
Wrócili do budynku. Inwigilator posuwał się naprzód maleńkimi kroczkami i Tanal musiał
co chwila zwalniać.
NajpotęŜniejszy po cesarzu człowiek w imperium zasiadł za biurkiem, wziął w rękę klatkę ze
szpilek i przesunął kilkanaście z nich szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Klatka zapadła się nagle.
Karos Invictad uśmiechnął się do Tanala i cisnął przedmiot na biurko.
– Wyślij pismo do Senorba w Niebieskiej RóŜy. Zawiadom go, ile czasu potrzebowałem,
Ŝeby rozwiązać łamigłówkę, a potem dodaj ode mnie, Ŝe chyba traci zdolności.
– Tak jest.
Karos Invictad sięgnął po zwój.
– Jaki procent miałem otrzymywać od mojej inwestycji w gospodę „Pod Zdechłym
WęŜem”?
– Rautos chyba wspominał o czterdziestu pięciu, inwigilatorze.
– Świetnie. Niemniej uwaŜam, Ŝe pora juŜ na spotkanie z przewodniczącym Powiernictwa
Wolności. MoŜe być pod koniec tygodnia. Pomimo naszych sukcesów, nadal w obiegu jest
dziwnie mało pieniędzy. Chcę się dowiedzieć dlaczego.
– Wiesz, co podejrzewa Rautos Hivanar, inwigilatorze.
– W przybliŜeniu. Z pewnością się ucieszy na wieść, Ŝe jestem gotowy wysłuchać tych
podejrzeń z większą uwagą. Masz więc dwa zadania. Ustal czas spotkania na jeden dzwon. Aha,
jeszcze jedno, Tanal.
– Słucham?
– Bruthen Trana. Te jego cotygodniowe wizyty. Chcę się dowiedzieć, czy przypadkiem nie
jest do nich zmuszany? Czy to jakaś typowa dla Tiste Edur kara albo sposób okazywania
cesarskiego niezadowolenia? A moŜe skurwysyny naprawdę interesują się, co tu robimy?
Bruthen nic nigdy nie mówi. Nawet nie pyta, jakie kary wymierzamy aresztowanym. Co więcej,
męczy mnie jego niecierpliwość i nieuprzejme zachowanie. MoŜe warto by było go sprawdzić.
– Sprawdzić Tiste Edur? – zapytał Tanal, unosząc brwi.
– Po cichu, rzecz jasna. Przyznaję, Ŝe przed nami demonstrują niezachwianą lojalność, ale
trudno nie zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście nie zdarzają się wśród nich buntownicze
wystąpienia.
– Z całym szacunkiem, inwigilatorze, nawet jeśli się zdarzają, czy Obrońcy Ojczyzny są
odpowiednią organizacją...
– Tanalu Yathvanar – przerwał mu Karos ostrym tonem. – Cesarz zlecił Obrońcom Ojczyzny
utrzymanie porządku w imperium. Nie jest naszym zadaniem dzielenie mieszkańców na Edur i
Letheryjczyków, tylko na lojalnych i nielojalnych.
– Tak jest.
– Mam wraŜenie, Ŝe czeka cię wiele zadań. Tanal Yathvanar pokłonił się i opuścił gabinet.
***
Posiadłość zajmowała znaczny fragment północnego brzegu Letheru, cztery przecznice na
zachód od Kanału Quillasa. Otaczające ją schodkowe mury zanurzały się w rzece, kończąc się z
górą dwie długości łodzi od brzegu. Wspierały je paliki łagodzące działanie prądu. Nieco dalej
wznosiły się dwa słupki cumownicze. Ostatnio zdarzyło się kilka powodzi. Przeglądając
Kompendium Posiadłości – tom rodzinnych notatek i map zdający sprawozdanie z ośmiuset lat
gospodarowania rodziny Hivanarów – Rautos Hivanar uświadomił sobie, Ŝe w minionym stuleciu
były one rzadkością. Zapadł w wyściełany fotel i dopił balatową herbatę, pogrąŜając się w
leniwej kontemplacji.
Zarządca domu i główny agent Rautosa, Venitt Sathad, podszedł do stolika mapowego i
umieścił kompendium z powrotem w drewnianej skrzyni z Ŝelaznymi okuciami, ukrytej pod
podłogą. Zasunął deski podłogowe i nakrył je dywanem, po czym wrócił na miejsce w pobliŜu
drzwi.
Rautos Hivanar był potęŜnie zbudowanym męŜczyzną o rumianej twarzy i grubych rysach.
Dominował nad kaŜdym pomieszczeniem, w którym się znalazł, nawet największym. W tej
chwili przebywał w bibliotece, gdzie wszystkie ściany aŜ po sufit zajmowały regały. Wszędzie
walały się zwoje, gliniane tabliczki i oprawne księgi, dzieła chyba z tysiąca uczonych. Wielu
nosiło nazwisko Hivanar.
Jako głowa rodziny i zarządca jej potęŜnego finansowego imperium Rautos miał wiele zajęć.
Od czasu podboju Letheru przez Tiste Edur musiał wytęŜać intelekt ze zdwojoną siłą. Powołano
wówczas do Ŝycia Powiernictwo Wolności, stowarzyszenie najbogatszych rodzin w Imperium
Letheryjskim. Rautos miałby trudności z wytłumaczeniem, dlaczego wszystko to wydaje mu się
teraz nudne i bezsensowne. Owo uczucie zawładnęło nim od chwili, gdy jego podejrzenia zaczęły
bardzo powoli przeradzać się w pewność. Gdzieś rzeczywiście ukrywał się wróg – albo
wrogowie – który postawił sobie za cel ekonomiczny sabotaŜ. Nie chodziło o zwykłe
malwersacje, które Rautos Hivanar znał doskonale, lecz o coś znacznie głębszego, zakrojonego
na szerszą skalę. Atak na wszystko, co stanowiło podstawę bytu Rautosa Hivanara i
Powiernictwa Wolności, którego był przewodniczącym, a nawet podstawę bytu samego
imperium – bez względu na to, Ŝe na jego tronie zasiadał najeźdźca, a najwyŜsze szczeble
hierarchii zajęli okropni barbarzyńcy, stroszący piórka niczym szare kawki przycupnięte na stosie
błyskotek.
W dawnych czasach Rautos Hivanar zareagowałby bardzo stanowczo. Natychmiast
wszcząłby intensywne poszukiwania winnego, a myśl, Ŝe ktoś stworzył tak diaboliczny – a
musiał przyznać, Ŝe równieŜ subtelny i genialny – plan, sprawiłaby, Ŝe pościg stałby się jego
obsesją.
Teraz jednak wolał studiować stare księgi w poszukiwaniu wzmianek o dawnych
powodziach. To była znacznie bardziej prozaiczna zagadka, z pewnością nie interesująca nikogo
poza garstką stetryczałych uczonych. Musiał przyznać, Ŝe zachowuje się dziwnie, ale obsesja
wciąŜ przybierała na sile. Nocami, gdy leŜał obok spoconego, tłustego cielska kobiety, która od
trzydziestu trzech lat była jego Ŝoną, rozmyślał nieustannie o cyklach czasu, starając się pojąć
sposób myślenia minionych epok. Szukał czegoś...
Odstawił z westchnieniem pustą filiŜankę i wstał z fotela.
Gdy podszedł do drzwi, Venitt Stahad, którego rodzina była zadłuŜona u Hivanarów juŜ od
sześciu pokoleń, wziął z blatu kruchą filiŜankę, a potem podąŜył za nim.
Wyszli na nadrzeczny dziedziniec, przecięli mozaikę przedstawiającą nadanie Skovalowi
Hivanarowi tytułu imperialnego cedy, co wydarzyło się przed trzema stuleciami, i zeszli po
niskich schodkach na dolny taras, gdzie w bardziej suchych czasach mieścił się ogród. Teraz
jednak zalała go rzeka i woda wypłukała glebę oraz rośliny, odsłaniając głazy ułoŜone w
niezwykły sposób, przywodzący na myśl brukowaną ulicę. Prostokątny placyk otaczała palisada,
z której zostały jedynie zbutwiałe kikuty, ledwie wystające nad powierzchnię wody.
Na brzegu górnego tarasu trudzili się robotnicy wznoszący na rozkaz Rautosa drewniane
umocnienie mające zapobiec podmyciu. Nieco z boku stała taczka wypełniona licznymi
osobliwymi przedmiotami znalezionymi na odsłoniętym przez powódź bruku.
Wszystko to było jedną wielką tajemnicą. Nie zachowały się Ŝadne zapiski świadczące, Ŝe
ogród na dolnym tarasie pełnił kiedyś inną funkcję. Z notatek projektanta, sporządzonych
wkrótce po zbudowaniu rezydencji, wynikało, Ŝe był tam zwykły, mulisty brzeg.
Glina dobrze konserwowała drewno, nie sposób więc było określić, z jak dawnych czasów
pochodzi niezwykła konstrukcja. Wszystkie znalezione na dziedzińcu przedmioty wykonano
jednak z brązu albo z miedzi, co sugerowało staroŜytne pochodzenie. Nie było wśród nich broni,
którą z reguły znajdowało się w kurhanach, a jeśli niektóre z obiektów były narzędziami, musiały
słuŜyć do jakichś dawno zapomnianych czynności. śaden z robotników, którym pokazywał je
Rautos, nie potrafił określić ich przeznaczenia. Nie przypominały znanych instrumentów
słuŜących do obróbki drewna bądź kamienia, ani przyborów kuchennych.
Wziął jedno ze znalezisk i przyjrzał się mu juŜ chyba po raz setny. Przedmiot odlany z brązu
w glinianej formie – wyraźnie widział ślady – był długi i okrągławy, ale zginał się pod niemal
prostym kątem. W miejscu zgięcia metal naznaczono krzyŜującymi się ze sobą nacięciami. Na
końcach nie było widać Ŝadnych połączeń, nie była to więc część jakiegoś większego
mechanizmu. Rautos podrzucił w ręce masywny przedmiot. Choć zagięcie umieszczono
pośrodku, wydawał się wyraźnie niewywaŜony. Rautos odłoŜył go i wziął okrągły płat
miedzianej blachy, cieńszej niŜ warstewka wosku pokrywająca tabliczkę skryby. Metal
poczerniał od kontaktu z gliną, ale na brzegach dopiero zaczynały się pojawiać pierwsze plamki
śniedzi. W blasze wybito niezliczone dziury. Wszystkie wyglądały tak samo – idealnie okrągłe i
pozbawione zadr umoŜliwiających odgadnięcie, z której strony je zrobiono. Mimo to nie układały
się w Ŝaden regularny wzór.
– Venitt – odezwał się kupiec. – Czy mamy mapę dziedzińca z zaznaczonymi miejscami, w
których znaleziono te przedmioty?
– Zaiste, panie. Jest tylko kilka wyjątków. Oglądałeś ją w zeszłym tygodniu.
– Naprawdę? Skoro tak mówisz. Po południu przynieś mi ją znowu do biblioteki.
Obaj męŜczyźni spojrzeli na odźwierną, która wyłoniła się z wąskiego przejścia biegnącego
po lewej stronie rezydencji. Kobieta przystanęła w odległości dziesięciu kroków od Rautosa i
pokłoniła się nisko.
– Panie, dostarczono wiadomość od inwigilatora Karosa Invictada.
– Znakomicie – odparł z roztargnieniem w głosie właściciel rezydencji. – Zaraz się tym
zajmę. Czy posłaniec czeka na odpowiedź?
– Tak, panie. Stoi na dziedzińcu.
– KaŜ go czymś poczęstować.
Odźwierna pokłoniła się i odeszła.
– Venitt, chyba czeka cię podróŜ.
– Słucham, panie?
– Inwigilator w końcu uświadomił sobie powagę groźby.
Venitt Sathad milczał.
– Pojedziesz do Drene – mówił Rautos, ponownie spoglądając na tajemniczą konstrukcję
zajmującą dolny taras. – Powiernictwo musi otrzymać szczegółowy raport o prowadzonych tam
przygotowaniach. Niestety, meldunki przysyłane przez faktora nie są satysfakcjonujące. Muszę
mieć pewność, co tam się dzieje, jeśli mam skupić uwagę na bliŜszym zagroŜeniu.
Venitt Sathad nadal się nie odzywał.
Rautos spojrzał na rzekę. W zatoce u drugiego brzegu zebrały się łodzie rybackie, a do
głównego portu zmierzały dwa kupieckie statki. Jeden, płynący pod flagą rodziny Esterrictów,
wyglądał na uszkodzony, być moŜe przez poŜar. Rautos strzepnął pył z dłoni, odwrócił się i
ruszył w stronę budynku. Sługa podąŜał krok za nim.
– Ciekawe, co się kryje pod tymi kamieniami?
– Panie?
– NiewaŜne, Venitt. Tylko głośno myślałem.
***
O świcie atri-preda Bivatt rzuciła na obóz Awli dwa plutony kawalerii z Niebieskiej RóŜy.
Dwustu świetnie wyszkolonych lansjerów wpadło między namioty z niewyprawionych skór.
Spanikowani ludzie wybiegli na zewnątrz. Chwilę przed jeźdźcami zjawiły się dreńskie psy
bojowe, które rzuciły się z wściekłością na awl’dańskie psy pasterskie i pociągowe. Trzy rasy
zwarły się ze sobą w zaciętym boju.
Wojownicy Awli dali się całkowicie zaskoczyć. Tylko nieliczni zdąŜyli chwycić za broń. Po
paru chwilach rzeź objęła równieŜ starców i dzieci. Większość kobiet walczyła u boku męŜczyzn
– Ŝony przelewały krew razem z męŜami, siostry z braćmi.
Walka między Letheryjczykami a Awlami trwała zaledwie dwieście uderzeń serca. Bój
toczony przez zwierzęta ciągnął się dłuŜej, jako Ŝe psy pasterskie – choć mniejsze i bardziej
krępe od napastników – były szybkie i zawzięte, a psy pociągowe, latem zaprzęgane do wozów, a
zimą do sań, nie ustępowały rozmiarami dreńskim mastifom. Cętkowane bestie szkolone do
zabijania wilków potrafiły sobie poradzić z bojowymi brytanami i fala bitwy odwróciłaby się,
gdyby się nie zjawili lansjerzy. Broniąca obozu sfora poszła w rozsypkę. Ocalałe zwierzęta
uciekły na wschód. Garstka dreńskich psów próbowała je ścigać, ale odwołali je treserzy.
Część lansjerów zsiadła z koni, Ŝeby się upewnić, Ŝe nikt z Awli nie ocalał, pozostali zaś
pojechali do sąsiedniej doliny, gdzie czekały stada myridów i rodar.
Atri-preda Bivatt miała kłopoty z zapanowaniem nad podekscytowanym intensywnym
odorem krwi ogierem. Brohl Handar, Tiste Edur niedawno mianowany nadzorcą miasta Drene,
zatrzymał się obok niej. Siedział niezgrabnie na końskim grzbiecie, nie czując się pewnie w
siodle, do którego nie był przyzwyczajony. Brohl obserwował, jak Letheryjczycy systematycznie
plądrują obozowisko. Gdy juŜ rozebrali zwłoki do naga, wyciągnęli noŜe. Awle wplatali biŜuterię
– przewaŜnie złotą – głęboko w warkocze i zwycięzcy byli zmuszeni wycinać fragmenty
skalpów, Ŝeby zdobyć łup. Rzecz jasna, okaleczanie zwłok słuŜyło teŜ innym celom.
Letheryjczycy zbierali równieŜ fragmenty skóry, ozdobione charakterystycznymi dla Awli
tatuaŜami – wielobarwnymi i często wyszywanymi złotą nicią. Wielu lansjerów zdobiło tymi
trofeami swe okrągłe tarcze.
Zdobyte w bitwie stada stanowiły teraz własność faktora Drene, Letura Anicta. Zza wzgórza
wyłoniły się setki myridów. Czarne, wełniste okrycia nadawały im wygląd staczających się ze
stoku głazów. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe bogactwo faktora wyraźnie wzrosło. Dalej szły wyŜsze
od myridów rodary o niebieskawych grzbietach i długich szyjach. Zwierzęta zamiatały trwoŜnie
długimi ogonami, gdy psy bojowe zaganiały stado, pozorując ataki z flank.
Atri-preda wypuściła z sykiem powietrze przez zęby.
– Gdzie się podział człowiek faktora? Te cholerne rodary zaraz wpadną w panikę.
Poruczniku! KaŜ treserom odwołać psy! Szybko! – Kobieta zdjęła hełm i zawiesiła go na kuli
siodła. – Sam widzisz, nadzorco.
– A więc to są Awle.
Odwróciła wzrok z gniewnym grymasem.
– To był mały obóz. Tylko siedemdziesięciu paru dorosłych.
– Ale stada mieli wielkie.
Grymas się pogłębił.
– Kiedyś były większe, nadzorco. Znacznie większe.
– To znaczy, Ŝe twoja kampania zakończyła się powodzeniem. Udało się przegnać intruzów.
– To nie jest moja kampania. – Nagle najwyraźniej wyczytała coś z twarzy Tiste Edur. –
Oczywiście, nadzorco. Ja dowodzę korpusem ekspedycyjnym, ale rozkazy wydaje mi faktor.
Ściśle mówiąc, Awle nie są teŜ intruzami.
– Faktor jest innego zdania.
– Letur Anict to wpływowy członek Powiernictwa Wolności.
Przez chwilę Brohl Handar przyglądał się z uwagą kobiecie.
– Nie wszystkie wojny toczy się o ziemię i bogactwa, atri-predo – stwierdził wreszcie.
– Nie mogę się z tobą zgodzić, nadzorco. CzyŜ inwazja Tiste Edur nie miała charakteru
prewencyjnego? Czy nie obawialiście się utraty ziem i zasobów? Kulturowej asymilacji, końca
niezaleŜności. Nie mam wątpliwości, Ŝe faktycznie zamierzaliśmy unicestwić waszą cywilizację,
jak zrobiliśmy to juŜ z Tarthenalami i z wieloma innymi ludami. To była wojna toczona z
przyczyn ekonomicznych.
– Nie dziwi mnie, Ŝe twoi rodacy tak na to patrzą, atri-predo. Nie wątpię teŜ, Ŝe król-
czarnoksięŜnik brał pod uwagę te wszystkie czynniki. Czy podbiliśmy was tylko po to, by
przetrwać? Być moŜe.
Brohl chciał jeszcze coś dodać, ale tylko pokręcił głową, obserwując, jak cztery dreńskie
brytany otoczyły rannego psa pasterskiego. Okulawione zwierzę próbowało się bronić, ale
wkrótce napastnicy obalili je na ziemię i rozerwali mu brzuch.
– Czy zadajesz sobie czasem pytanie, kto naprawdę wygrał tę wojnę? – zainteresowała się
atri-preda.
Obrzucił ją złowrogim spojrzeniem.
– Nie zadaję. Jak rozumiem, twoi zwiadowcy nie znaleźli w tej okolicy innych śladów
obecności Awli. Czy faktor zamierza utrwalić letheryjskie panowanie w zwyczajowy sposób?
Siknęła głową.
– Placówki, forty, biegnące na podwyŜszeniu trakty. Potem nadejdą osadnicy.
– A faktor przeniesie swe chciwe spojrzenie dalej na wschód.
– W rzeczy samej, nadzorco. Z pewnością jednak rozumiesz, Ŝe Tiste Edur równieŜ na tym
skorzystają. Imperium się powiększy. Jestem pewna, Ŝe cesarz się ucieszy.
Brohl Handar został gubernatorem Drene dopiero w zeszłym tygodniu. W tym odległym
zakątku imperium Rhulada mieszkało niewielu Tiste Edur, w sumie niespełna setka, a tylko trzej
członkowie sztabu Brohla pochodzili z jego plemienia, Arapayów. Aneksja Awl’danu, której
towarzyszyła niemal całkowita eksterminacja jego mieszkańców, rozpoczęła się przed wielu laty,
na długo przed podbojem Letheru przez Edur. Dla toczonej tu militarnej kampanii nie miało
wielkiego znaczenia, kto sprawuje rządy w odległym Letheras. Brohl Handar, patriarcha klanu
utrzymującego się z polowań na długozębe foki, nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, co
właściwie tu robi.
Tytularna ranga nadzorcy wymagała od niego właściwie tylko obserwacji. Faktyczną władzę
sprawował Letur Anict, faktor Drene, „wpływowy członek Powiernictwa Wolności”. Brohl
słyszał, Ŝe to coś w rodzaju gildii kupieckiej, nie miał jednak pojęcia, co właściwie ta tajemnicza
organizacja ma wspólnego z wolnością. Chyba Ŝe chodziło o to, Ŝe jej członkom wszystko było
wolno, rzecz jasna. Nawet wykorzystywać cesarskie armie dla pomnoŜenia osobistych bogactw.
– Atri-predo?
– Słucham, nadzorco.
– Czy Awle stawiają jakiś opór? Nie taki jak dzisiaj. Czy dokonują wypadów na terytorium
imperium? Gromadzą wojowników przed otwartą wojną?
– Nadzorco, ta kwestia ma dwa... hmm, poziomy – odparła z wyraźnie zakłopotaną miną
Bevitt.
– Poziomy? Nie rozumiem.
– Oficjalny i... nieoficjalny. Wszystko zaleŜy od punktu widzenia.
– Wyjaśnij mi to.
– Szarzy obywatele dali się przekonać imperialnym agentom, Ŝe Awle sprzymierzyli się z
mieszkającymi na południu Ak’rynami, a takŜe z D’rhasilhani i z dwoma królestwami, Bolkando
oraz Saphinandem. Krótko mówiąc, wszystkie graniczące z Imperium Letheryjskim ludy
stworzyły razem wojowniczy, agresywny i potencjalnie bardzo potęŜny związek zwany
SprzysięŜeniem Bolkandyjskim, który moŜe zagrozić wschodnim terytoriom Letheru. Jest tylko
kwestią czasu, nim horda zbierze swe siły i pomaszeruje na nas. Dlatego kaŜda akcja
letheryjskich wojsk, która zmniejsza liczebność Awli, jest dla nas uŜyteczna, a utrata stad
dodatkowo osłabia dzikusów. Głód moŜe osiągnąć to, czego nie mogły zdziałać miecze.
Doprowadzić do zagłady całego ludu.
– Rozumiem. A jak brzmi nieoficjalna wersja?
Spojrzała na niego.
– Nie ma Ŝadnego sprzysięŜenia, nadzorco. śadnego sojuszu. Prawda wygląda tak, Ŝe Awle
nie przestają walczyć między sobą. W końcu obszary ich pastwisk wciąŜ się zmniejszają. Co
więcej, wszyscy nienawidzą Ak’rynów i D’rhasilhani, a ludzi z Bolkando czy Saphinandu
zapewne nigdy nawet nie widzieli. – Zawahała się. – Przed dwoma miesiącami starliśmy się z
jakąś kompanią najemników. Przypuszczam, Ŝe właśnie ta katastrofalna bitwa stała się przyczyną
twojej nominacji. Było ich moŜe z siedmiuset. Po kilku potyczkach wyruszyłam w pościg za nimi
z sześcioma tysiącami letheryjskich Ŝołnierzy. Nadzorco, ta ostatnia bitwa kosztowała nas prawie
trzy tysiące ofiar. Gdyby nie nasi magowie... – Potrząsnęła głową. – I nadal nie mamy pojęcia,
kim byli ci ludzie.
Brohl przyjrzał się uwaŜnie kobiecie. Nigdy dotąd nie słyszał o tej bitwie. Czy rzeczywiście
przyczyniła się do jego nominacji? Niewykluczone.
– Ta oficjalna wersja, o której mówiłaś przedtem, to kłamstwo, usprawiedliwia rzeź Awli w
oczach plebsu i słuŜy faktorowi, który pragnie stać się jeszcze bogatszy. Powiedz mi, atri-predo,
po co faktorowi tyle złota? Co zamierza z nim zrobić?
Steven Erikson WICHER ŚMIERCI Tom Pierwszy: Imperium Opowieść z Malazańskiej Księgi Poległych
Dramatis personae Leheryjczycy Tehol Beddict: zuboŜały mieszkaniec Bugg: lokaj Tehola Shurq Elalle: wędrowna piratka Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq Ublala Pung: bezrobotny półkrwi Tarthenal Ormly: członek Cechu Szczurołapów Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautowa Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza Janall: obalona cesarzowa Turudal Brizad: były konkubent Janath Anar: więźniarka polityczna Sirryn Kanar: straŜnik pałacowy Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego Yedan Derryg (Wachta) Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny Letur Anict: faktor Drene Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth Tiste Edur Rhulad: władca Nowego Imperium Hannan Mosag: cesarski ceda Uruth: matriarchini cesarza i Ŝona Tomada Sengara k’risnani: cesarscy czarnoksięŜnicy Bruthen Trana: Edur z pałacu Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene Przybywający z flotą Edur Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii Varat Taun: jej porucznik TaralackVeed: Gral, agent Bezimiennych Icarium: broń Taralacka Hanradi Khalag: czarnoksięŜnik Tiste Edur Tomad Sengar: patriarcha cesarza Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast Karsa Orlong: wojownik Toblakai
taxilanin: tłumacz Awl’dan Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił Masarch: wojownik z klanu Renfayarów Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków Sag’Churok: osobisty straŜnik Czerwonej Maski Gunth Mach: osobista straŜniczka Czerwonej Maski Nurt: miedzianolicy Natarkas: miedzianolicy Ścigani Seren Pedac: letheryjska poręczycielka Fear Sengar: Tiste Edur Imbryk: letheryjska sierota Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik Wither: widmo cienia Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii Refugium Ulshun Pral: Imass Rud Elalle: adoptowany znajda Hostille Rator: T’lan Imass Til’Aras Benok: T’lan Imass Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass Malazańczycy Łowcy Kosci Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości Lostara Yil: zastępczyni Tavore Keneb: pięść w Łowcach Kości Blistig: pięść w Łowcach Kości Faradan Sort: kapitan Madan’tul Rada: porucznik słuŜący pod rozkazami Faradan Sort Pędrak: adoptowany syn Kenesa Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania Czwarta DruŜyna Skrzypek: sierŜant Tarcz: kapral Koryk: półkrwi Seti, piechota morska
Śmieszka: kobieta z Itko Kan, piechota morska Mątwa: saper Flaszka: mag druŜyny Corabb Bhilan Thenu’alas: Ŝołnierz Piąta DruŜyna Gesler: sierŜant Chmura: kapral Piasek: piechota morska Krótkonos: cięŜka piechota Mądrala: cięŜka piechota Uru Hela: cięŜka piechota Jętka: cięŜka piechota Siódma DruŜyna Postronek: sierŜant Odprysk: kapral Kulas: piechota morska Ebron: mag druŜyny Okruch (Jamber Pień): saper Sinn: mag Ósma DruŜyna Hellian: sierŜant ObraŜalski: kapral # I Bezdech: kapral # 2 Balgrid: mag druŜyny Tavos Pond: piechota morska MoŜliwe: saper Lutnia: uzdrowiciel druŜyny Dziewiąta DruŜyna Balsam: sierŜant Trupismród: kapral Rzezigardzioł: piechota morska Galt: piechota morska Płatek: piechota morska Opak: mag druŜyny Dwunasta DruŜyna Thom Tissy: sierŜant Tulipan: kapral Rampa: cięŜka piechota Jibb: średniozbrojna piechota Mewiślad: średniozbrojna piechota Bellig Harn: cięŜka piechota
Trzynasta DruŜyna Urb: sierŜant Reem: kapral Masan Gilani: piechota morska Micha: cięŜka piechota Hanno: cięŜka piechota Solanka: cięŜka piechota Nikły: cięŜka piechota Óstmy Legion, Trzecia Kompania Czwarta DruŜyna Pravalak Rim: kapral Miodzik: saper Strap Mull: saper Ławica: cięŜka piechota Zerkacz: cięŜka piechota Piąta DruŜyna Badan Gruk: sierŜant Kryza: piechota morska Zgarniaczka: piechota morska Nep Bruzda: mag Reliko: cięŜka piechota Całkiem Nieprzytomny: cięŜka piechota Dziesiąta DruŜyna Porządnicki: sierŜant Obława: kapral Mulvan Straszny: mag Neller: saper Czaszkośmierć: piechota morska Mieczobłysk: cięŜka piechota Inni Banaschar: ostatni kapłan D’rek Withal: meckroski płatnerz Sandalath Drukorlat: Tiste Andii, Ŝona Withala Nimander Golit: Tiste Andii, potomek Anomandera Rake’a Phaed: Tiste Andii, potomkini Anomandera Rake’a Serwatka: opętany szkielet gada Telorast: opętany szkielet gada Onrack: T’lan Imass, niezwiązany Trull Sengar: renegat Tiste Edur Ben Adaephon Delat: czarodziej
Menandore: jednopochwycona (Siostra Brzask) Sheltatha Lore: jednotochwycona (Siostra Zmierzch) Sukul Ankhadu: jednopochwycona (Siostra Cętka) Kilmandaros: pradawna bogini Klips: Tiste Andii Kotylion: Sznur, bóg patron skrytobójców Imroth: strzaskana, T’lan Imass Płot: duch Stary Garbus Arbat: Tarthenal Zwięzła: była oszustka Treściwa: była oszustka Pully: czarownica Shake’ów Skwish: czarownica Shake’ów
PROLOG Pradawna grota Kurald Emurlahn Wiek rozerwania Rozdartą Ŝalem panoramę skalały trupy sześciu smoków leŜące na równinie w nieuporządkowanym szeregu długości co najmniej tysiąca kroków. Z rozerwanych ciał sterczały połamane kości; paszcze były otwarte, a oczy wyschnięte. Tam, gdzie krew wylała się na ziemię, widma zleciały się do niej jak muchy do soku i wpadły w pułapkę. Gdy krew ciemniała, łącząc się z martwą glebą, duchy miotały się i krzyczały słabymi, pełnymi rozpaczy głosikami. Kiedy wreszcie stwardniała, przeistaczając się w szklisty kamień, zostały na wieki zamknięte w owym mrocznym więzieniu. Naga istota wędrująca ścieŜką utworzoną przez zabite smoki nie ustępowała im masą, ale nie potrafiła się wzbić ponad ziemię. Poruszała się na dwóch krzywych nogach o udach grubych jak tysiącletnie drzewa. Szerokość jej barów dorównywała wzrostowi Tartheno Toblakai, gruba szyja kryła się pod grzywą czarnych, lśniących włosów, przednia część głowy – czoło, kości policzkowe i szczęki – była wysunięta do przodu, w głęboko osadzonych oczach widniały zaś czarne źrenice otoczone opalizującą bielą. PotęŜne ramiona były nieproporcjonalnie długie, ogromne dłonie niemal sięgały ziemi. Wielkie, jasne piersi kołysały się miarowo. Stwór szedł obok zmasakrowanych, gnijących trupów dziwnie płynnym krokiem, w którym nie było nic ocięŜałego. We wszystkich kończynach miał dodatkowe stawy. Skóra koloru wyblakłej na słońcu kości pociemniała na końcach rąk do barwy poprzeszywanej Ŝyłkami czerwieni, wokół kostek dłoni widniały siniaki, a tu i ówdzie siateczka pęknięć odsłaniała kości – dłonie istoty doznały uszkodzeń, z pewnością zadając potęŜne ciosy. Stworzenie zatrzymało się i uniosło głowę, spoglądając na trzy smoki, które się unosiły wysoko pośród skłębionych chmur, to pojawiając się, to znowu niknąc w obłokach dymu wypełniającego umierające królestwo. Dłonie chodzącej po ziemi istoty zadrŜały nerwowo. Z jej gardła wyrwało się niskie warknięcie. Po dłuŜszej chwili ruszyła w dalszą drogę. Minąwszy ostatniego smoka, dotarła do miejsca, gdzie wznosił się szereg wzgórz. Największe z nich było rozszczepione, jakby jakiś ogromny szpon wyszarpnął serce wzniesienia. W owej rozpadlinie było widać rozdarcie, szczelinę w przestrzeni. Płynęły z niej strumienie martwiczej energii, tak toksycznej, Ŝe strawiła boki pęknięcia, rozpuszczając niczym kwas skały i głazy staroŜytnego wału. Rozdarcie wkrótce się zasklepi. Ten, kto przez nie ostatnio przeszedł, pragnął zamknąć drzwi za sobą. Podobne uzdrawianie nie mogło jednak dokonywać się w pośpiechu. Rana znowu zacznie krwawić. Istota podeszła bliŜej, ignorując emanującą z rozdarcia jadowitą moc. Na progu zatrzymała się ponownie i spojrzała za siebie. Smocza krew twardniała, zamieniając się w kamień. Jego poziome płyty oddzielały się juŜ od ziemi, unosiły po bokach, przeradzając się w tworzące dziwną plątaninę ściany. Niektóre zaczęły się zapadać, znikając z tego królestwa. Spadały przez kolejne światy, by wreszcie pojawić się na nowo, solidne i nieprzepuszczalne, w innych królestwach, zgodnych z aspektem krwi. Tych praw nie sposób było podwaŜyć. Starvald Demelain, krew smoków i śmierć krwi. W dali za istotą Kurald Emurlahn, Królestwo Cieni, pierwsze, które zrodziło się ze związku
Ciemności i Światła, miotało się w śmiertelnych konwulsjach. Daleko stąd nadal trwały bratobójcze wojny, natomiast w innych okolicach zaczęła się juŜ fragmentacja. PotęŜne odpryski tkanki świata oderwały się od reszty, straciły z nią kontakt, przerodziły w niezaleŜne całości, które albo się zagoją, albo zginą. A mimo to intruzi przybyli tutaj niczym padlinoŜercy gromadzący się wokół martwego lewiatana. Próbowali wyrwać dla siebie fragmenty ginącego królestwa, zabijając się nawzajem w zaciekłych walkach o ochłapy. Nikt nawet sobie nie wyobraŜał, Ŝe całe królestwo moŜe zginąć w taki sposób. śe okrutne czyny jego mieszkańców są w stanie wszystko zniszczyć. Światy Ŝyją dalej bez względu na poczynania tych, którzy je zamieszkują. Wszyscy w to wierzyli. Przyjmowali takie załoŜenie. Rany się goją, niebo rozpogadza, a z morskiego mułu wypełza coś nowego. Ale nie tym razem. Zbyt wiele mocy, za duŜo zdrad, nazbyt straszliwe, wszechpochłaniające zbrodnie. Istota ponownie zwróciła się ku bramie. Kilmandaros, pradawna bogini, przeszła na drugą stronę. Ruiny domostwa K’Chain Che’Malle Po upadku Silchasa Ruina Drzewa pękały z trzaskiem od gwałtownego chłodu, który opadł niczym całun, niewidoczny, lecz dotykalny, na spustoszony las. Gothos podąŜał bez trudu za śladem bitwy, tropem kolejnych starć dwojga pradawnych bogów z jednopochwyconym smokiem. Wędrującemu szlakiem zniszczenia Jaghutowi towarzyszył poraŜający mróz Omtose Phellack, Groty Lodu. Zachowałem wszystko, tak jak mnie prosiłeś, Maelu. Uwięziłem w tym miejscu prawdę, by stała się czymś więcej niŜ tylko wspomnieniem. AŜ po dzień roztrzaskania samej Omtose Phellack. Gothos zastanowił się machinalnie, czy był kiedyś czas, gdy wierzył, Ŝe to się nigdy nie stanie. śe Jaghuci, w całej swej wystudiowanej doskonałości, są wyjątkiem i ich triumfalna dominacja będzie trwała wiecznie. śe ich cywilizacja jest nieśmiertelna, a tylko wszystkie inne muszą kiedyś umrzeć. No cóŜ, niewykluczone. W końcu niegdyś wierzył nawet w to, Ŝe nad całym bytem panuje wszechmocna, dobroczynna istota. A świerszcze grają po to, by pomóc nam zasnąć. Nie sposób odgadnąć, jakie jeszcze głupoty mogły się zakraść do jego młodej, naiwnej głowy przed tymi wszystkimi tysiącleciami. Rzecz jasna, nie ulegał juŜ podobnym złudzeniom. Wszystko się kończy. Gatunki wymierają. Przekonanie, Ŝe jest inaczej, było tylko zarozumiałością, produktem wybujałego ego, przekleństwem nadmiernego poczucia własnej wartości. W co więc wierzę teraz? Nie mógł sobie pozwolić, by odpowiedzieć na to pytanie melodramatycznym śmiechem. Jaki byłby w tym sens? W pobliŜu nie było nikogo, kto doceniłby jego ironię. Wliczając jego samego. Tak jest. Jestem skazany na Ŝycie we własnym towarzystwie. To moja osobista klątwa. Takie są najlepsze. Wszedł na rozdarte, pęknięte wzgórze. Skała macierzysta uniosła się tu gwałtownie, tworząc ogromną szczelinę. Gdy Gothos zatrzymał się nad nią i zajrzał do środka, pionowe ściany pokrył juŜ szron. Gdzieś w mroku było słychać dwie kłócące się osoby. Jaghut rozciągnął usta w uśmiechu. Otworzył swoją grotę i zaczerpnął z niej ułamek mocy, by opaść powoli na dno rozpadliny.
Kiedy się zbliŜał, głosy umilkły. Ciszę mącił tylko ochrypły, syczący dźwięk, który pulsował lekko – oddech wciągany w płuca pośród fal bólu. Słyszał teŜ, nieco z boku, zgrzyt łusek trących o kamień. Wylądował na stercie skalnych odłamków, kilka kroków od miejsca, w którym stał Mael. Dziesięć kroków dalej majaczyła potęŜna sylwetka Kilmandaros. Od jej skóry biła lekka, niezdrowa poświata. Bogini zaciskała dłonie w pięści, a jej zwierzęca twarz miała wojowniczy wyraz. Scabandariego, jednopochwyconego smoka, zapędzono w zagłębienie ściany urwiska. Tkwił w nim teraz skulony, strzaskane Ŝebra z pewnością sprawiały, Ŝe kaŜdy oddech był męczarnią. Jedno skrzydło się złamało, było w połowie oderwane. Tylną nogę równieŜ miał strzaskaną, z ciała sterczały kości. To był koniec jego ucieczki. Dwoje pradawnych skierowało spojrzenia na Gothosa. – Zawsze mnie zachwyca, gdy zdrajca pada ofiarą zdrady – rzekł Jaghut, podchodząc bliŜej. – W tym przypadku zdradziła go własna głupota, a to jest jeszcze lepsze. – Rytuał... skończyłeś go, Gothosie? – zapytał Mael, pradawny bóg mórz. – MoŜna tak powiedzieć. – Jaghut wbił wzrok w Kilmandaros. – Pradawna bogini, twoje dzieci w tym królestwie zgubiły drogę. PotęŜna, półzwierzęca kobieta wzruszyła ramionami. – Zawsze ją gubią, Jaghucie – odparła cichym, melodyjnym głosem. – To czemu czegoś z tym nie zrobisz? – A ty? Gothos uniósł cienką brew, a potem odsłonił kły w uśmiechu. – Czy to zaproszenie, Kilmandaros? Zerknęła na smoka. – Nie mam na to czasu. Muszę wracać do Kurald Emurlahn. Zabiję go... Podeszła bliŜej. – Nie moŜesz tego zrobić – powstrzymał ją Mael. Spojrzała na niego, otwierając i zaciskając potęŜne pięści. – Ciągle mi to powtarzasz, ty gotowany krabie. Bóg morza wzruszył ramionami, spoglądając na Gothosa. – Wytłumacz jej to, proszę. – Ile długów chcesz u mnie zaciągnąć? – zainteresował się Jaghut. – Och, doprawdy, Gothosie! – Proszę bardzo. Kilmandaros, wewnątrz rytuału, który opada teraz na tę okolicę, na pole bitwy i te brzydkie lasy, sama śmierć nie ma mocy. Gdybyś zabiła tu Tiste Edur, jego dusza uwolni się z ciała, ale pozostanie na miejscu, a jej moc zmniejszy się tylko nieznacznie. – Zamierzam go zabić – upierała się Kilmandaros łagodnym tonem. – W takim razie będziesz potrzebowała mojej pomocy – oznajmił Gothos, uśmiechając się szerzej. Mael prychnął pogardliwie. – A do czego? – zapytała bogini. Jaghut wzruszył ramionami. – Trzeba przygotować Finnest. Dom, który uwięzi duszę jednopochwyconego. – No to zrób to. – Jako przysługę dla was dwojga? Nie sądzę, pradawna bogini. Niestety, podobnie jak Mael, będziesz musiała uznać się za moją dłuŜniczkę. – Mam lepszy pomysł – sprzeciwiła się Kilmandaros. – ZmiaŜdŜę twoją czaszkę między
kciukiem a palcem wskazującym, a potem wepchnę twe przemądrzałe ścierwo do gardła Scabandariemu, Ŝeby się nim zadławił. To będzie odpowiedni kres dla was obu. – Bogini, na starość zrobiłaś się zgorzkniała i gderliwa – odparł Gothos. – I nic w tym dziwnego. Popełniłam błąd, próbując uratować Kurald Emurlahn. – Po co się trudzić? – zainteresował się Mael. Kilmandaros obnaŜyła wyszczerbione zęby. – Ten precedens jest... niepoŜądany. MoŜesz z powrotem schować głowę w piasek, Maelu, ale ostrzegam cię: śmierć jednego królestwa to zapowiedź takiego samego losu całej reszty. – Skoro tak mówisz – rzekł po dłuŜszej chwili pradawny bóg. – Przyznaję, Ŝe taka moŜliwość istnieje. Tak czy inaczej, Gothos domaga się zapłaty. Kilmandaros rozluźniła pięści i znowu je zacisnęła. – Zgoda. A teraz zrób ten Finnest, Jaghucie. – To będzie w sam raz – oznajmił Gothos, wyciągając jakiś przedmiot z dziury w wystrzępionej koszuli. Dwoje pradawnych gapiło się przez chwilę na obiekt. Wreszcie Mael chrząknął. – Tak, teraz rozumiem. To dość dziwny wybór, Gothosie. – Nie zwykłem dokonywać innych. No dobra, Kilmandaros, zakończ w swój subtelny sposób Ŝałosną egzystencję jednopochwyconego. Smok syknął przeraźliwie z wściekłości i strachu, gdy pradawna bogini podeszła bliŜej. Uderzyła pięścią w sam środek czaszki Scabandariego, tuŜ nad smoczymi oczami. Gruba kość pękła z trzaskiem, który wypełnił rozpadlinę niczym tren. Z kostek dłoni bogini trysnęła krew. Smocza głowa uderzyła z cięŜkim łoskotem o spękaną skałę. Z bezwładnego ciała wyciekły płyny. Kilmandaros odwróciła się, spoglądając na Gothosa. Jaghut skinął głową. – Mam biednego skurczybyka. Mael podszedł do niego i wyciągnął rękę. – W takim razie wezmę Finnest... – Nie. Oboje pradawnych spojrzało na Gothosa, który uśmiechnął się po raz kolejny. – To spłata długu. Dla was obojga. Zabieram Finnest z duszą Scabandariego. Nie jesteście mi juŜ nic winni. Nie cieszycie się? – Co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Mael. – Jeszcze nie zdecydowałem, ale mogę cię zapewnić, Ŝe to będzie coś osobliwie nieprzyjemnego. Kilmandaros ponownie zacisnęła pięści, uniosła nieco ręce. – Korci mnie, Ŝeby wysłać w pogoń za tobą moje dzieci, Jaghucie. – Szkoda, Ŝe zgubiły drogę. śadne z pradawnych nie odezwało się juŜ ani słowem. Gothos opuścił szczelinę. Zawsze sprawiało mu przyjemność, gdy zdołał przechytrzyć takie zgrzybiałe wraki z całą ich staroŜytną, bezlitosną mocą. Przynajmniej chwilową przyjemność. Takie są najlepsze. *** Gdy Kilmandaros opuściła szczelinę, czekała na nią inna postać. MęŜczyzna miał czarny
płaszcz i białe włosy, wpatrywał się w rozdarcie, z wyrazem Ŝartobliwej kontemplacji na twarzy. Chciał wejść do bramy czy czekał na Kilmandaros? Skrzywiła się ze złością. – Nie jesteś mile widziany w Kurald Emurlahn – oznajmiła. Anomandaris Purake zatrzymał chłodne spojrzenie na monstrualnej istocie. – Wydaje ci się, Ŝe zamierzam zagarnąć tron dla siebie? – Nie byłbyś pierwszy. Ponownie spojrzał na szczelinę. – Wrogowie oblegają cię ze wszystkich stron, Kilmandaros. Oferuję ci pomoc. – Niełatwo ci będzie zasłuŜyć na moje zaufanie, Tiste Andii. – Jesteś niesprawiedliwa – odparł. – W przeciwieństwie do wielu swych pobratymców uznaję fakt, Ŝe korzyści płynące ze zdrady nigdy nie równowaŜą jej kosztów. W Kurald Emurlahn walczą teraz ze sobą nie tylko zdziczałe smoki, lecz równieŜ jednopochwyceni. – Gdzie Osserc? – zapytała pradawna bogini. – Mael mówił mi, Ŝe on zamierza... – Znowu wejść mi w drogę? Osserc wyobraŜał sobie, Ŝe wezmę udział w zabójstwie Scabandariego. Po co miałbym to robić? Ty i Mael poradziliście sobie z łatwością. – Chrząknął. – WyobraŜam go sobie, jak lata wkoło, Ŝeby mnie znaleźć. Idiota. – Scabandari zdradził twojego brata. Nie pragniesz go pomścić? Anomandaris zerknął na nią, a potem uśmiechnął się blado. – Korzyści płynące ze zdrady. Dla Scabandariego koszty okazały się wysokie, nieprawdaŜ? A jeśli chodzi o Silchasa, no cóŜ, nawet Azath nie trwa wiecznie. Niemal mu zazdroszczę izolacji od wszystkiego, co czeka nas w następnych tysiącleciach. – Zaiste. A czy zamierzasz podąŜyć za jego przykładem i skryć się w podobnym kurhanie? – Nie sądzę. – W takim razie podejrzewam, Ŝe Silchas Ruin raczej nie będzie skłonny wybaczyć ci obojętności, gdy juŜ odzyska wolność. – MoŜesz się zdziwić, Kilmandaros. – Ty i twój rodzaj jesteście dla mnie tajemnicą, Anomandarisie Purake. – Wiem o tym. A więc umowa stoi, bogini? Uniosła głowę. – Zamierzam przegnać pretendentów z królestwa. Jeśli Kurald Emurlahn musi umrzeć, niech umrze w spokoju. – Innymi słowy, chcesz, Ŝeby Tron Cieni pozostał pusty. – Tak. Po chwili zastanowienia skinął głową. – Zgoda. – Nie próbuj mnie oszukać, jednopochwycony. – Nie zrobię tego. Jesteś gotowa, Kilmandaros? – Zawrą przeciwko nam sojusze – zauwaŜyła. – Wyruszą na wojnę z nami. Anomandaris wzruszył ramionami. – Nie mam dziś nic lepszego do roboty. Dwoje Ascendentów przeszło przez bramę i zamknęło za sobą rozdarcie. W końcu do królestwa wiodły teŜ inne ścieŜki. ŚcieŜki, które nie były ranami. Gdy znaleźli się w Kurald Emurlahn, ujrzeli przed sobą spustoszony świat. I przystąpili do oczyszczania tego, co zeń zostało. Awl’dan, w ostatnich dniach panowania króla Diskanara Preda Bivatt, kapitan dreńskiego garnizonu, była daleko od domu. Dwadzieścia jeden dni
drogi wozem. Dowodziła ekspedycją złoŜoną z dwustu Ŝołnierzy z Armii Wystrzępionej Chorągwi, trzydziestoosobowego oddziału lekkiej jazdy z Niebieskiej RóŜy oraz czterystu osób obsługi, w tym równieŜ cywilów. Rozkazała rozbić obóz, zsunęła się z konia i ruszyła ku odległej o pięćdziesiąt parę kroków krawędzi urwiska. Gdy dotarła na skraj, wiatr uderzył ją w pierś z siłą młota, jakby chciał odrzucić ją do tyłu, zerwać z tego ostatniego skrawka lądu. LeŜący w dole ocean był wizją zrodzoną w koszmarze artysty: wzburzone, spienione morze, a nad nim cięŜkie chmury rozdzierane na strzępy przez wicher. Woda była raczej biała niŜ niebieskozielona. Piana pokrywała grzbiety fal, tryskała spomiędzy kamieni, kiedy bałwany tłukły o brzeg. Uświadomiła sobie, Ŝe to właśnie to miejsce, i przeszył ją sięgający szpiku kości dreszcz. Rybacka łódź, zniesiona daleko z kursu w śmiercionośną kipiel, jaką była ta część oceanu. Nawet największe kupieckie statki nie zapuszczały się tu z własnej woli. Przed osiemdziesięciu laty kipiel pochwyciła miasto Meckrosów i rozbiła je na kawałki, wciągając w odmęty co najmniej dwadzieścia tysięcy mieszkańców pływającej osady. Załoga łodzi przeŜyła jednak i zdołała dopłynąć na płyciznę, a potem dostać się na odległy o jakieś trzydzieści kroków brzeg, brodząc w sięgającej pasa wodzie. Nieubłagane fale roztrzaskały ich łódź na szczapy, ale czterej letheryjscy rozbitkowie wyszli bezpiecznie na suchy ląd. I znaleźli tam... to. Preda Bivatt zaciągnęła rzemień hełmu, Ŝeby wiatr nie zerwał go jej razem z głową. Nie przestawała się przyglądać leŜącym na brzegu pozostałościom. Fale podmyły wzgórze na którym stała. Trzy długości ciała męŜczyzny na dole znajdowała się biała, piaszczysta plaŜa zasłana sznurami zeschłych wodorostów, wyrwanymi z korzeniami drzewami oraz szczątkami meckroskiego miasta sprzed osiemdziesięciu lat. Było tam jednak coś więcej. Coś bardziej niespodziewanego. Czółna wojenne. Morskie łodzie, kaŜda długa jak wieloryb koralowy. Miały wysokie dzioby i były dłuŜsze i szersze niŜ okręty Tiste Edur. Nie były to teŜ wyrzucone przez fale wraki. Nie dostrzegała na nich Ŝadnych śladów uszkodzeń. Wyciągnięto je wysoko na brzeg i ułoŜono w szeregi, choć łatwo było zauwaŜyć, Ŝe zdarzyło się to dość dawno temu – miesiące, być moŜe lata. Ktoś przystanął obok niej. Kupiec z Drene, który zaopatrzył ich wyprawę. Miał bladą cerę i jasne, prawie białe włosy. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wiatru, preda widziała jednak, Ŝe powiódł spojrzeniem bladoniebieskich oczu wzdłuŜ szeregu czółen, najpierw na zachód, a potem na wschód. – Mam odrobinę talentu! – pochwalił się, przekrzykując wichurę. Bivatt milczała. Kupiec z pewnością potrafił rachować. MoŜna to było nazwać talentem, ale jako oficer letheryjskiej armii potrafiła bez jego pomocy ocenić, ile osób mieściło się w kaŜdej z ogromnych łodzi. Sto, z marginesem błędu wynoszącym dwadzieścia. – Predo? – Słucham? Kupiec machnął bezradnie dłonią. – Te czółna. – Wskazał ręką w jedną, a potem w drugą stronę. – Muszą być... Zabrakło mu słów. Ale i tak go zrozumiała. Całe szeregi czółen wyciągniętych na niegościnny brzeg. Drene, najbliŜsze miasto w królestwie leŜało trzy tygodnie drogi na południowy zachód stąd. Na południu ciągnęły się ziemie Awl’danu, i trasy wędrówek plemion z ich ogromnymi stadami były bardzo dobrze znane. W końcu Letheryjczycy właśnie podbijali te okolice. Nie dotarły do nich Ŝadne meldunki o
pojawieniu się obcych. Przed dwoma, trzema laty do brzegu przybiła tu wielka flota. Przybysze wyszli na brzeg, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i zapewne ruszyli w głąb lądu. Powinny być jakieś znaki, pogłoski, jakieś echa wśród plemion Awli. Powinniśmy coś o tym usłyszeć. Ale tak się nie stało. Nieznani intruzi po prostu... zniknęli. To niemoŜliwe. Jak mogło do tego dojść? Ponownie przesunęła wzrokiem wzdłuŜ szeregów łodzi, jakby miała nadzieję, Ŝe odkryje jakiś szczegół o fundamentalnym znaczeniu, który uspokoi jej tłukące serce i zdejmie z kończyn przeszywający chłodem cięŜar. – Predo... Tak jest. Po stu na czółno. A tu widzimy... po cztery, pięć w szeregu... ile? Cztery, moŜe pięć tysięcy? Niemal tak daleko, jak okiem sięgnąć na wschód i na zachód, północny brzeg pokrywała gęsta masa wojennych czółen z szarego drewna. Wyciągnięto je tu na ląd i porzucono. LeŜały na plaŜy jak zwalony las. – Z górą pół miliona – odezwał się kupiec. – Według mojej oceny. Predo, gdzie oni wszyscy się podziali, na Zbłąkanego? Skrzywiła się. – Kopnij to swoje gniazdo magów, Leturze Anict. Niech zarobią na swe wygórowane wynagrodzenie. Król musi poznać prawdę. KaŜdy szczegół. Wszystko. – JuŜ się robi – odparł męŜczyzna. Ona uczyni to samo z ekipą akolitów cedy. Dublowanie się było w tym przypadku konieczne. Gdyby nie obecność wybranych uczniów Kuru Qana, nigdy by się nie dowiedziała wszystkiego, co Letur Anict zataił w ostatecznym raporcie, nie zdołałaby wydobyć prawdy z szeregu półprawd i pełnych kłamstw. Na tym polegał uporczywy problem z prywatnymi kontrahentami. Wszyscy kierowali się własnym interesem, a dla kreatur, takich jak Letur Anict, nowy faktor Drene, lojalność wobec korony zawsze miała drugorzędne znaczenie. Bivatt rozejrzała się w poszukiwaniu zejścia na plaŜę. Chciała lepiej się przyjrzeć tym czółnom, zwłaszcza Ŝe wyglądało na to, Ŝe fragmenty ich dziobów zdemontowano. To wydawało się dziwne, ale z taką tajemnicą jakoś sobie poradzi. PomoŜe jej ona zapomnieć o całej reszcie. Z górą pół miliona. Zbłąkany, błogosław, kto przybył pomiędzy nas? Awl’dan, po podboju Letheru przez Edur Wilki się zjawiły, a potem odeszły. W miejscach, gdzie wywlekły trupy z gęstego kłębowiska na wzgórzu, na którym nieznani Ŝołnierze stoczyli swą ostatnią walkę, ślady ich Ŝerowania były wyraźnie widoczne. Ten szczegół przyciągnął uwagę samotnego jeźdźca, który prowadził konia pośród nieruchomych ciał. To było... niespotykane. Rzecz jasna, zamieszkujące tę równinę wilki o brązowym futrze nie gardziły padliną, podobnie jak wszystkie drapieŜniki w Awl’danie, ale od dawna juŜ znały ludzi i powinny były uciec, gdy tylko poczuły ich kwaśną woń, nawet jeśli mieszała się ona z zapachem krwi. Co więc zwabiło je na to milczące pole bitwy? Samotny jeździec o twarzy zasłoniętej maską z karmazynowej łuski ściągnął wodze u podstawy niskiego wzgórza. Jego wierzchowiec konał, targały nim drgawki. Nim słońce zajdzie, męŜczyzna będzie musiał iść na piechotę. Gdy o świcie rozbijał obóz, skubiące kępę trawy na skraju parowu zwierzę ukąsiła Ŝmija rogata. Jad działał powoli, lecz nieubłaganie. Nie mogły go
zneutralizować Ŝadne zioła ani lekarstwa, jakie wędrowiec miał ze sobą. Strata była bolesna, ale nie katastrofalna. Nigdzie mu się nie śpieszyło. W górze krąŜyły kruki, Ŝaden z nich jednak nie chciał wylądować. To nie jego przybycie je spłoszyło. Wprost przeciwnie, widok kołujących nad wzgórzami ptaków przyciągnął go w to miejsce. Krakały rzadko, a ich głosy brzmiały dziwnie cicho, nawet Ŝałośnie. Dreńskie legiony zabrały własnych poległych, zostawiając tylko swe ofiary, by karmiły trawę równin. Na pociemniałej po śmierci skórze było jeszcze widać błyszczące ślady porannego szronu, ale wszystkie zaczęły juŜ topnieć. Wyglądało to tak, jakby z nieruchomych twarzy, otwartych oczu i śmiertelnych ran zabitych Ŝołnierzy spływały łzy. Stanął w strzemionach i powiódł wzrokiem po horyzoncie, wypatrując swych dwóch towarzyszy. Straszliwe stworzenia nie wróciły jeszcze z łowów. Zastanawiał się, czy nie znalazły gdzieś na zachodzie nowego, atrakcyjniejszego tropu. Letheryjskich Ŝołnierzy, którzy wracali do Drene, triumfujący i syci. Jeśli tak, dzisiejszy dzień będzie dniem rzezi. Nie chodziło tu jednak o Ŝądzę zemsty. Podobne sentymenty były obce jego towarzyszom. Sprawili wraŜenie, Ŝe zabijają dla przyjemności. Zemsta jako powód zagłady Letheryjczyków istniała wyłącznie w jego umyśle. To była istotna róŜnica. Ale przyjemnie było o tym pomyśleć. Ofiary, ci Ŝołnierze w szaro-czarnych mundurach, były tu jednak obce. Zabrano im broń i zbroje, a takŜe chorągwie jako trofea. Mimo to ich obecność w Awl’danie – w samym sercu ojczyzny jeźdźca – budziła niepokój. Letheryjskich najeźdźców znał. Niezliczone legiony z ich dziwacznymi nazwami i zaciekłą rywalizacją, a takŜe nieustraszoną konnicę z Niebieskiej RóŜy. Znał teŜ nadal wolne królestwa i terytoria graniczące z Awl’danem: ich rywali, D’rhasilhani, Kerynów, królestwo Bolkando i państwo Saphinand. Przed laty paktował albo krzyŜował miecze ze wszystkimi z nich i nikt tam nie przypominał tych Ŝołnierzy. Mieli jasną cerę, a włosy koloru słomy albo rdzy. Oczy niebieskie bądź szare. I... tak wiele kobiet. Zatrzymał spojrzenie na jednej z Ŝołnierek leŜącej pod szczytem wzgórza. Zmasakrowane przez czary ciało stopiło się ze zbroją, na której nadal było widać znaki. Zsiadł z konia i wszedł na wzgórze, omijając leŜące ciała. Jego mokasyny ślizgały się po krwawym błocie. Po chwili przykucnął nad trupem kobiety. Na poczernianej kolczudze z brązu wymalowano dwie wilcze głowy. Jeden wilk był biały i jednooki, drugi srebrno-czarny. Nigdy dotąd nie widział takiego herbu. To rzeczywiście byli obcy. Cudzoziemcy. Tutaj, w kraju jego narodzin. Wykrzywił skrytą pod maską twarz. Nie było go zbyt długo. Czy teraz to on stał się obcym? Ziemia zadrŜała pod miarowym łoskotem kroków. Jego towarzysze wracali. A więc nie było zemsty. No cóŜ, przyjdzie jeszcze na nią czas. Rankiem obudziło go Ŝałobne wycie wilków. To ich zew zwabił go w to miejsce, jakby szukały świadka, jakby rzeczywiście go tu wezwały. Nie widział ich jednak od tej chwili. Nawet jednego. Niemniej nie ulegało wątpliwości, Ŝe rankiem wilki tu ucztowały. Wyciągały ciała ze stosu. Schodząc w dół, z kaŜdą chwilą zwalniał kroku, aŜ wreszcie się zatrzymał, zaczerpnął tchu i wstrzymał oddech. Przyjrzał się uwaŜniej otaczającym go ze wszystkich stron ciałom. Wilki ucztowały... ale nie tak, jak zwykły to robić... nie w ten sposób. Rozdarte klatki piersiowe, sterczące Ŝebra... poŜarły serca. Nic więcej. Tylko serca.
Tętent był coraz bliŜszy, było słychać świst przeszywających trawę szponów. Kruki zakrzyknęły głośno i rozpierzchły się we wszystkie strony.
Księga Pierwsza Cesarz w złocie
Kłamstwo stoi samo, osamotnione oszustwo, odwrócone do ciebie plecami, bez względu na to, z której strony zbliŜasz się niechętnie, a z kaŜdym krokiem twój cel się oddala, droga zatacza kręgi, zapętla się i idziesz wciąŜ wkoło, aŜ wreszcie to, co stało przed tobą, niepewne i zbłąkane, jak wypowiedziane mimo woli słowa, odsłania legion swych dzieci, skłębiony tłum, który cię otacza, aŜ nie moŜesz zaczerpnąć tchu, nie moŜesz się ruszyć. Ty stworzyłeś ten świat, i pewnego dnia, mój przyjacielu, zostaniesz sam pośród morza umarłych, efekt twoich słów otoczy cię zewsząd i wiatr ze śmiechem skieruje cię na ścieŜkę wiecznych męczarni – osamotnione oszustwo, kłamstwo, które stoi samo, sploty i węzły tłumu zacisną się w sprawiedliwym osądzie, te same, którymi ongiś zadusiłeś wszystkich, którzy ośmielali się mówić prawdę. Ukój pragnienie moim współczuciem i zdechnij wyschnięty na pustyni. Fragment znaleziony dnia, gdy Obrońcy Ojczyzny aresztowali poetkę Tesorę Veddict (sześć dni przed jej utopieniem)
Rozdział pierwszy Dwie siły, ongiś toczące zaciekły bój, stały się nagle kochankami, choć Ŝadna nie potrafiła zdecydować, która pierwsza rozłoŜyła nogi przed drugą. Proste fakty wyglądały tak: pierwotna hierarchiczna struktura plemion Tiste Edur znakomicie pasowała do letheryjskiego systemu, w którym źródłem władzy było bogactwo. Edur stali się koroną, spoczywającą swobodnie na głowie opasłego cielska Letheru. Czy jednak korona posiada własną wolę? Czy ten, kto ją nosi, ugina się pod jej cięŜarem? Spoglądając wstecz, dostrzeŜemy, Ŝe prawda jest oczywista. Choć unia wydawała się całkowita, pod powierzchnią doszło do innego, znacznie groźniejszego zespolenia. Wady obu systemów się połączyły, tworząc nadzwyczaj wybuchową mieszankę. Dynastia Hirothów (Tom XVII) Kolonia, historia Letheru Dinith Arnara – Skąd to pochodzi? Tanal Yathvanar przyglądał się, jak inwigilator powoli obraca w pulchnych dłoniach niezwykły przedmiot. Onyksy, wprawione w liczne pierścienie, które nosił na krótkich palcach, błyszczały w snopach słonecznego światła wpadających do środka przez otwarte okno. Przedmiot był dziwacznym zestawem powyginanych szpil z brązu splecionych w sztywną klatkę. – Chyba z Niebieskiej RóŜy – odparł Tanal. – Robota Senorba. Przeciętny czas na rozwiązanie łamigłówki to trzy dni, choć rekord wynosi nieco poniŜej dwóch... – U kogo ją znaleziono? – zapytał siedzący za biurkiem Karos, unosząc wzrok. – U półkrwi Tarthenala, jeśli potrafisz w to uwierzyć. Tutaj, w Letheras. Ponoć to przygłup, ale ma wrodzony talent do łamigłówek. – A zadanie polega na tym, Ŝeby ustawić szpilki tak, by wszystko się rozsypało? – Tak jest. Cała klatka robi się płaska. Słyszałem, Ŝe liczba potrzebnych manipulacji wynosi... – Nie, Tanal, nie mów mi. Powinieneś juŜ się nauczyć. – Inwigilator, przełoŜony Obrońców Ojczyzny, odłoŜył przedmiot na biurko. – Dziękuję za ten podarunek. – Uśmiechnął się. – A teraz powiedz mi, czy uwaŜasz, Ŝe juŜ wystarczająco długo uprzykrzamy Ŝycie Bruthenowi Tranie? Karos wstał, poprawił jedwabny, karmazynowy strój – jedyny kolor i materiał, jaki uznawał – a potem wskazał na drzwi krótkim berłem, które uczynił symbolem swego urzędu. Wykonano je z czarnego krwawego drewna z ojczyzny Edur, a w srebrne okucia wprawiono szlifowane onyksy. Tanal pokłonił się i pierwszy opuścił pomieszczenie. Potem ruszył szerokimi schodami na parter i wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi na dziedziniec. Pod jego zachodnią ścianą czekał w blasku słońca szereg więźniów. Wyprowadzono ich z cel dzwon przed świtem, a niedawno minęło południe. Brak wody i Ŝywności, palący upał oraz brutalne przesłuchiwania, jakim poddawano ich przez cały tydzień, sprawiły, Ŝe z górą połowa z osiemnastu aresztowanych straciła przytomność. Inwigilator zmarszczył brwi na widok nieruchomych, skutych łańcuchami ciał. Łącznik z Tiste Edur, Bruthen Trana z plemienia Den-Rathów, stał bez słowa w cieniu naprzeciwko więźniów. Wysoki męŜczyzna zwrócił się ku Tanalowi i Karosowi. – Witam serdecznie, Bruthenie Trana – odezwał się Karos Invictad. – Dobrze się czujesz? – Przejdźmy do rzeczy, inwigilatorze – rzekł szaroskóry wojownik. – Proszę bardzo. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, sprawdzimy wszystkich tu obecnych
więźniów. Szczegóły... – Nie mam zamiaru podchodzić do nich bliŜej – odparł Bruthen. – Pokrywają ich nieczystości, a pogoda jest prawie bezwietrzna. – Rozumiem, Bruthen – rzekł z uśmiechem Karos. Wsparł berło na ramieniu i spojrzał na więźniów. – Nie musimy się do nich zbliŜać. Zacznę od tego na lewym końcu... – Jest nieprzytomny czy martwy? – Jak mam rozpoznać z tej odległości? Tanal zauwaŜył, Ŝe Edur skrzywił się ze złością. Pokłonił się obu rozmówcom, podszedł do oddalonego o piętnaście kroków więźnia, przykucnął obok niego i przyjrzał się mu uwaŜnie. – śyje – oznajmił, prostując się. – To go obudź! – rozkazał Karos. Kiedy przemawiał głośniej, jego głos brzmiał piskliwie i ludzie nieraz się krzywili, gdy go usłyszeli. Pozwolić, by inwigilator zauwaŜył tę instynktowną reakcję, było jednak głupotą. Tego rodzaju błędy popełniało się tylko raz. Ranal kopał więźnia, aŜ z ust ofiary wyrwało się suche, ochrypłe łkanie. – Wstawaj, zdrajco – powiedział cicho. – Tak kazał inwigilator. Wstawaj, bo zacznę łamać kości w tym twoim plugawym cielsku. Więzień podźwignął się cięŜko. – Wody... – Zamknij się. Pora odpowiedzieć za zbrodnie. Jesteś Letheryjczykiem, tak? PokaŜ Edur, który jest naszym gościem, co to oznacza. Tanal wrócił do Karosa i Bruthena. – ...przyznał się do związków z dysydentami z Kolegium Lekarzy – mówił inwigilator. – ChociaŜ nie moŜna go oskarŜyć o Ŝadną konkretną zbrodnię, nie ulega wątpliwości... – Następny – przerwał mu Bruthen Trana. Karos zamknął usta, po czym uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów. – Oczywiście. To poeta, który napisał i rozpowszechniał wezwanie do rewolucji. Niczemu nie zaprzecza. Nawet z tej odległości widać jego stoicki spokój. – A trzeci? – Właściciel gospody, w której spotykały się niepoŜądane elementy. Niezadowoleni Ŝołnierze. Dwóch z nich równieŜ jest wśród więźniów. O ich działalności poinformowała nas czcigodna kurwa... – Czcigodna kurwa, inwigilatorze? – zapytał z bladym uśmieszkiem Edur. Karos zamrugał. – Jak najbardziej, Bruthenie Trana. – PoniewaŜ doniosła na oberŜystę. – OberŜystę, który dopuścił się zdrady. – Chyba raczej Ŝądał zbyt wysokiej działki. Przejdźmy do następnych, ale streszczaj się, proszę. – Oczywiście. Karos Invictad stukał się miarowo berłem po pulchnym ramieniu, jakby odmierzał batutą rytm powolnego marsza. Tanal stał na baczność u boku szefa, gdy ten wyliczał zbrodnie, jakich dopuścili się zebrani na dziedzińcu Letheryjczycy. Osiemnastu więźniów stanowiło reprezentacyjną próbkę z górą trzystu, którzy siedzieli w lochach, zakuci w łańcuchy. Tanal pomyślał, Ŝe w tym tygodniu aresztowali całkiem sporą grupę. Najgorszych zdrajców czekały topienia. Mniej więcej jedna trzecia z trzystu dwudziestu zatrzymanych będzie musiała odbyć spacer po dnie kanału,
obciąŜona przygniatającym cięŜarem. Bukmacherzy skarŜyli się, Ŝe nikt juŜ nie wychodzi Ŝywy z tej próby. Rzecz jasna, nie robili tego zbyt głośno, bo agitatorów równieŜ skazywano na topienia. Wystarczyło kilka przykładów i szybko nauczyli się trzymać język za zębami. Tanal potrafił docenić te metody. To było jedno ze sformułowanych przez Karosa Invictada praw przymusu i panowania, wielokrotnie wymieniane w obszernym traktacie, jaki inwigilator pisał na najbliŜszy swemu sercu temat. „Weźmy dowolną grupę ludności, zdefiniujmy ściśle jej cechy charakterystyczne, a potem zmuśmy ją do posłuszeństwa. Przekupmy słabych, by wydali nam silnych. Zabijmy silnych, a reszta będzie naleŜała do nas. Przejdźmy do następnej grupy”. Bukmacherzy byli łatwym celem, gdyŜ większość ludzi ich nie lubiła – szczególnie niepoprawni hazardziści, a tych z kaŜdym dniem przybywało. Karos Invictad zakończył swą litanię. Bruthen Trana skinął głową, odwrócił się i opuścił dziedziniec. Gdy tylko Edur zniknął, inwigilator spojrzał na Tanala. – Ci nieprzytomni przynieśli nam wstyd. – Tak jest. – Trzeba zmienić głowy na zewnętrznym murze. – JuŜ się robi. – Najpierw musisz pójść ze mną, Tanalu Yathvanar. To potrwa tylko chwilkę. Potem będziesz mógł wrócić do bieŜących zadań. Wrócili do budynku. Inwigilator posuwał się naprzód maleńkimi kroczkami i Tanal musiał co chwila zwalniać. NajpotęŜniejszy po cesarzu człowiek w imperium zasiadł za biurkiem, wziął w rękę klatkę ze szpilek i przesunął kilkanaście z nich szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Klatka zapadła się nagle. Karos Invictad uśmiechnął się do Tanala i cisnął przedmiot na biurko. – Wyślij pismo do Senorba w Niebieskiej RóŜy. Zawiadom go, ile czasu potrzebowałem, Ŝeby rozwiązać łamigłówkę, a potem dodaj ode mnie, Ŝe chyba traci zdolności. – Tak jest. Karos Invictad sięgnął po zwój. – Jaki procent miałem otrzymywać od mojej inwestycji w gospodę „Pod Zdechłym WęŜem”? – Rautos chyba wspominał o czterdziestu pięciu, inwigilatorze. – Świetnie. Niemniej uwaŜam, Ŝe pora juŜ na spotkanie z przewodniczącym Powiernictwa Wolności. MoŜe być pod koniec tygodnia. Pomimo naszych sukcesów, nadal w obiegu jest dziwnie mało pieniędzy. Chcę się dowiedzieć dlaczego. – Wiesz, co podejrzewa Rautos Hivanar, inwigilatorze. – W przybliŜeniu. Z pewnością się ucieszy na wieść, Ŝe jestem gotowy wysłuchać tych podejrzeń z większą uwagą. Masz więc dwa zadania. Ustal czas spotkania na jeden dzwon. Aha, jeszcze jedno, Tanal. – Słucham? – Bruthen Trana. Te jego cotygodniowe wizyty. Chcę się dowiedzieć, czy przypadkiem nie jest do nich zmuszany? Czy to jakaś typowa dla Tiste Edur kara albo sposób okazywania cesarskiego niezadowolenia? A moŜe skurwysyny naprawdę interesują się, co tu robimy? Bruthen nic nigdy nie mówi. Nawet nie pyta, jakie kary wymierzamy aresztowanym. Co więcej, męczy mnie jego niecierpliwość i nieuprzejme zachowanie. MoŜe warto by było go sprawdzić. – Sprawdzić Tiste Edur? – zapytał Tanal, unosząc brwi. – Po cichu, rzecz jasna. Przyznaję, Ŝe przed nami demonstrują niezachwianą lojalność, ale
trudno nie zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście nie zdarzają się wśród nich buntownicze wystąpienia. – Z całym szacunkiem, inwigilatorze, nawet jeśli się zdarzają, czy Obrońcy Ojczyzny są odpowiednią organizacją... – Tanalu Yathvanar – przerwał mu Karos ostrym tonem. – Cesarz zlecił Obrońcom Ojczyzny utrzymanie porządku w imperium. Nie jest naszym zadaniem dzielenie mieszkańców na Edur i Letheryjczyków, tylko na lojalnych i nielojalnych. – Tak jest. – Mam wraŜenie, Ŝe czeka cię wiele zadań. Tanal Yathvanar pokłonił się i opuścił gabinet. *** Posiadłość zajmowała znaczny fragment północnego brzegu Letheru, cztery przecznice na zachód od Kanału Quillasa. Otaczające ją schodkowe mury zanurzały się w rzece, kończąc się z górą dwie długości łodzi od brzegu. Wspierały je paliki łagodzące działanie prądu. Nieco dalej wznosiły się dwa słupki cumownicze. Ostatnio zdarzyło się kilka powodzi. Przeglądając Kompendium Posiadłości – tom rodzinnych notatek i map zdający sprawozdanie z ośmiuset lat gospodarowania rodziny Hivanarów – Rautos Hivanar uświadomił sobie, Ŝe w minionym stuleciu były one rzadkością. Zapadł w wyściełany fotel i dopił balatową herbatę, pogrąŜając się w leniwej kontemplacji. Zarządca domu i główny agent Rautosa, Venitt Sathad, podszedł do stolika mapowego i umieścił kompendium z powrotem w drewnianej skrzyni z Ŝelaznymi okuciami, ukrytej pod podłogą. Zasunął deski podłogowe i nakrył je dywanem, po czym wrócił na miejsce w pobliŜu drzwi. Rautos Hivanar był potęŜnie zbudowanym męŜczyzną o rumianej twarzy i grubych rysach. Dominował nad kaŜdym pomieszczeniem, w którym się znalazł, nawet największym. W tej chwili przebywał w bibliotece, gdzie wszystkie ściany aŜ po sufit zajmowały regały. Wszędzie walały się zwoje, gliniane tabliczki i oprawne księgi, dzieła chyba z tysiąca uczonych. Wielu nosiło nazwisko Hivanar. Jako głowa rodziny i zarządca jej potęŜnego finansowego imperium Rautos miał wiele zajęć. Od czasu podboju Letheru przez Tiste Edur musiał wytęŜać intelekt ze zdwojoną siłą. Powołano wówczas do Ŝycia Powiernictwo Wolności, stowarzyszenie najbogatszych rodzin w Imperium Letheryjskim. Rautos miałby trudności z wytłumaczeniem, dlaczego wszystko to wydaje mu się teraz nudne i bezsensowne. Owo uczucie zawładnęło nim od chwili, gdy jego podejrzenia zaczęły bardzo powoli przeradzać się w pewność. Gdzieś rzeczywiście ukrywał się wróg – albo wrogowie – który postawił sobie za cel ekonomiczny sabotaŜ. Nie chodziło o zwykłe malwersacje, które Rautos Hivanar znał doskonale, lecz o coś znacznie głębszego, zakrojonego na szerszą skalę. Atak na wszystko, co stanowiło podstawę bytu Rautosa Hivanara i Powiernictwa Wolności, którego był przewodniczącym, a nawet podstawę bytu samego imperium – bez względu na to, Ŝe na jego tronie zasiadał najeźdźca, a najwyŜsze szczeble hierarchii zajęli okropni barbarzyńcy, stroszący piórka niczym szare kawki przycupnięte na stosie błyskotek. W dawnych czasach Rautos Hivanar zareagowałby bardzo stanowczo. Natychmiast wszcząłby intensywne poszukiwania winnego, a myśl, Ŝe ktoś stworzył tak diaboliczny – a musiał przyznać, Ŝe równieŜ subtelny i genialny – plan, sprawiłaby, Ŝe pościg stałby się jego obsesją. Teraz jednak wolał studiować stare księgi w poszukiwaniu wzmianek o dawnych
powodziach. To była znacznie bardziej prozaiczna zagadka, z pewnością nie interesująca nikogo poza garstką stetryczałych uczonych. Musiał przyznać, Ŝe zachowuje się dziwnie, ale obsesja wciąŜ przybierała na sile. Nocami, gdy leŜał obok spoconego, tłustego cielska kobiety, która od trzydziestu trzech lat była jego Ŝoną, rozmyślał nieustannie o cyklach czasu, starając się pojąć sposób myślenia minionych epok. Szukał czegoś... Odstawił z westchnieniem pustą filiŜankę i wstał z fotela. Gdy podszedł do drzwi, Venitt Stahad, którego rodzina była zadłuŜona u Hivanarów juŜ od sześciu pokoleń, wziął z blatu kruchą filiŜankę, a potem podąŜył za nim. Wyszli na nadrzeczny dziedziniec, przecięli mozaikę przedstawiającą nadanie Skovalowi Hivanarowi tytułu imperialnego cedy, co wydarzyło się przed trzema stuleciami, i zeszli po niskich schodkach na dolny taras, gdzie w bardziej suchych czasach mieścił się ogród. Teraz jednak zalała go rzeka i woda wypłukała glebę oraz rośliny, odsłaniając głazy ułoŜone w niezwykły sposób, przywodzący na myśl brukowaną ulicę. Prostokątny placyk otaczała palisada, z której zostały jedynie zbutwiałe kikuty, ledwie wystające nad powierzchnię wody. Na brzegu górnego tarasu trudzili się robotnicy wznoszący na rozkaz Rautosa drewniane umocnienie mające zapobiec podmyciu. Nieco z boku stała taczka wypełniona licznymi osobliwymi przedmiotami znalezionymi na odsłoniętym przez powódź bruku. Wszystko to było jedną wielką tajemnicą. Nie zachowały się Ŝadne zapiski świadczące, Ŝe ogród na dolnym tarasie pełnił kiedyś inną funkcję. Z notatek projektanta, sporządzonych wkrótce po zbudowaniu rezydencji, wynikało, Ŝe był tam zwykły, mulisty brzeg. Glina dobrze konserwowała drewno, nie sposób więc było określić, z jak dawnych czasów pochodzi niezwykła konstrukcja. Wszystkie znalezione na dziedzińcu przedmioty wykonano jednak z brązu albo z miedzi, co sugerowało staroŜytne pochodzenie. Nie było wśród nich broni, którą z reguły znajdowało się w kurhanach, a jeśli niektóre z obiektów były narzędziami, musiały słuŜyć do jakichś dawno zapomnianych czynności. śaden z robotników, którym pokazywał je Rautos, nie potrafił określić ich przeznaczenia. Nie przypominały znanych instrumentów słuŜących do obróbki drewna bądź kamienia, ani przyborów kuchennych. Wziął jedno ze znalezisk i przyjrzał się mu juŜ chyba po raz setny. Przedmiot odlany z brązu w glinianej formie – wyraźnie widział ślady – był długi i okrągławy, ale zginał się pod niemal prostym kątem. W miejscu zgięcia metal naznaczono krzyŜującymi się ze sobą nacięciami. Na końcach nie było widać Ŝadnych połączeń, nie była to więc część jakiegoś większego mechanizmu. Rautos podrzucił w ręce masywny przedmiot. Choć zagięcie umieszczono pośrodku, wydawał się wyraźnie niewywaŜony. Rautos odłoŜył go i wziął okrągły płat miedzianej blachy, cieńszej niŜ warstewka wosku pokrywająca tabliczkę skryby. Metal poczerniał od kontaktu z gliną, ale na brzegach dopiero zaczynały się pojawiać pierwsze plamki śniedzi. W blasze wybito niezliczone dziury. Wszystkie wyglądały tak samo – idealnie okrągłe i pozbawione zadr umoŜliwiających odgadnięcie, z której strony je zrobiono. Mimo to nie układały się w Ŝaden regularny wzór. – Venitt – odezwał się kupiec. – Czy mamy mapę dziedzińca z zaznaczonymi miejscami, w których znaleziono te przedmioty? – Zaiste, panie. Jest tylko kilka wyjątków. Oglądałeś ją w zeszłym tygodniu. – Naprawdę? Skoro tak mówisz. Po południu przynieś mi ją znowu do biblioteki. Obaj męŜczyźni spojrzeli na odźwierną, która wyłoniła się z wąskiego przejścia biegnącego po lewej stronie rezydencji. Kobieta przystanęła w odległości dziesięciu kroków od Rautosa i pokłoniła się nisko. – Panie, dostarczono wiadomość od inwigilatora Karosa Invictada. – Znakomicie – odparł z roztargnieniem w głosie właściciel rezydencji. – Zaraz się tym
zajmę. Czy posłaniec czeka na odpowiedź? – Tak, panie. Stoi na dziedzińcu. – KaŜ go czymś poczęstować. Odźwierna pokłoniła się i odeszła. – Venitt, chyba czeka cię podróŜ. – Słucham, panie? – Inwigilator w końcu uświadomił sobie powagę groźby. Venitt Sathad milczał. – Pojedziesz do Drene – mówił Rautos, ponownie spoglądając na tajemniczą konstrukcję zajmującą dolny taras. – Powiernictwo musi otrzymać szczegółowy raport o prowadzonych tam przygotowaniach. Niestety, meldunki przysyłane przez faktora nie są satysfakcjonujące. Muszę mieć pewność, co tam się dzieje, jeśli mam skupić uwagę na bliŜszym zagroŜeniu. Venitt Sathad nadal się nie odzywał. Rautos spojrzał na rzekę. W zatoce u drugiego brzegu zebrały się łodzie rybackie, a do głównego portu zmierzały dwa kupieckie statki. Jeden, płynący pod flagą rodziny Esterrictów, wyglądał na uszkodzony, być moŜe przez poŜar. Rautos strzepnął pył z dłoni, odwrócił się i ruszył w stronę budynku. Sługa podąŜał krok za nim. – Ciekawe, co się kryje pod tymi kamieniami? – Panie? – NiewaŜne, Venitt. Tylko głośno myślałem. *** O świcie atri-preda Bivatt rzuciła na obóz Awli dwa plutony kawalerii z Niebieskiej RóŜy. Dwustu świetnie wyszkolonych lansjerów wpadło między namioty z niewyprawionych skór. Spanikowani ludzie wybiegli na zewnątrz. Chwilę przed jeźdźcami zjawiły się dreńskie psy bojowe, które rzuciły się z wściekłością na awl’dańskie psy pasterskie i pociągowe. Trzy rasy zwarły się ze sobą w zaciętym boju. Wojownicy Awli dali się całkowicie zaskoczyć. Tylko nieliczni zdąŜyli chwycić za broń. Po paru chwilach rzeź objęła równieŜ starców i dzieci. Większość kobiet walczyła u boku męŜczyzn – Ŝony przelewały krew razem z męŜami, siostry z braćmi. Walka między Letheryjczykami a Awlami trwała zaledwie dwieście uderzeń serca. Bój toczony przez zwierzęta ciągnął się dłuŜej, jako Ŝe psy pasterskie – choć mniejsze i bardziej krępe od napastników – były szybkie i zawzięte, a psy pociągowe, latem zaprzęgane do wozów, a zimą do sań, nie ustępowały rozmiarami dreńskim mastifom. Cętkowane bestie szkolone do zabijania wilków potrafiły sobie poradzić z bojowymi brytanami i fala bitwy odwróciłaby się, gdyby się nie zjawili lansjerzy. Broniąca obozu sfora poszła w rozsypkę. Ocalałe zwierzęta uciekły na wschód. Garstka dreńskich psów próbowała je ścigać, ale odwołali je treserzy. Część lansjerów zsiadła z koni, Ŝeby się upewnić, Ŝe nikt z Awli nie ocalał, pozostali zaś pojechali do sąsiedniej doliny, gdzie czekały stada myridów i rodar. Atri-preda Bivatt miała kłopoty z zapanowaniem nad podekscytowanym intensywnym odorem krwi ogierem. Brohl Handar, Tiste Edur niedawno mianowany nadzorcą miasta Drene, zatrzymał się obok niej. Siedział niezgrabnie na końskim grzbiecie, nie czując się pewnie w siodle, do którego nie był przyzwyczajony. Brohl obserwował, jak Letheryjczycy systematycznie plądrują obozowisko. Gdy juŜ rozebrali zwłoki do naga, wyciągnęli noŜe. Awle wplatali biŜuterię – przewaŜnie złotą – głęboko w warkocze i zwycięzcy byli zmuszeni wycinać fragmenty skalpów, Ŝeby zdobyć łup. Rzecz jasna, okaleczanie zwłok słuŜyło teŜ innym celom.
Letheryjczycy zbierali równieŜ fragmenty skóry, ozdobione charakterystycznymi dla Awli tatuaŜami – wielobarwnymi i często wyszywanymi złotą nicią. Wielu lansjerów zdobiło tymi trofeami swe okrągłe tarcze. Zdobyte w bitwie stada stanowiły teraz własność faktora Drene, Letura Anicta. Zza wzgórza wyłoniły się setki myridów. Czarne, wełniste okrycia nadawały im wygląd staczających się ze stoku głazów. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe bogactwo faktora wyraźnie wzrosło. Dalej szły wyŜsze od myridów rodary o niebieskawych grzbietach i długich szyjach. Zwierzęta zamiatały trwoŜnie długimi ogonami, gdy psy bojowe zaganiały stado, pozorując ataki z flank. Atri-preda wypuściła z sykiem powietrze przez zęby. – Gdzie się podział człowiek faktora? Te cholerne rodary zaraz wpadną w panikę. Poruczniku! KaŜ treserom odwołać psy! Szybko! – Kobieta zdjęła hełm i zawiesiła go na kuli siodła. – Sam widzisz, nadzorco. – A więc to są Awle. Odwróciła wzrok z gniewnym grymasem. – To był mały obóz. Tylko siedemdziesięciu paru dorosłych. – Ale stada mieli wielkie. Grymas się pogłębił. – Kiedyś były większe, nadzorco. Znacznie większe. – To znaczy, Ŝe twoja kampania zakończyła się powodzeniem. Udało się przegnać intruzów. – To nie jest moja kampania. – Nagle najwyraźniej wyczytała coś z twarzy Tiste Edur. – Oczywiście, nadzorco. Ja dowodzę korpusem ekspedycyjnym, ale rozkazy wydaje mi faktor. Ściśle mówiąc, Awle nie są teŜ intruzami. – Faktor jest innego zdania. – Letur Anict to wpływowy członek Powiernictwa Wolności. Przez chwilę Brohl Handar przyglądał się z uwagą kobiecie. – Nie wszystkie wojny toczy się o ziemię i bogactwa, atri-predo – stwierdził wreszcie. – Nie mogę się z tobą zgodzić, nadzorco. CzyŜ inwazja Tiste Edur nie miała charakteru prewencyjnego? Czy nie obawialiście się utraty ziem i zasobów? Kulturowej asymilacji, końca niezaleŜności. Nie mam wątpliwości, Ŝe faktycznie zamierzaliśmy unicestwić waszą cywilizację, jak zrobiliśmy to juŜ z Tarthenalami i z wieloma innymi ludami. To była wojna toczona z przyczyn ekonomicznych. – Nie dziwi mnie, Ŝe twoi rodacy tak na to patrzą, atri-predo. Nie wątpię teŜ, Ŝe król- czarnoksięŜnik brał pod uwagę te wszystkie czynniki. Czy podbiliśmy was tylko po to, by przetrwać? Być moŜe. Brohl chciał jeszcze coś dodać, ale tylko pokręcił głową, obserwując, jak cztery dreńskie brytany otoczyły rannego psa pasterskiego. Okulawione zwierzę próbowało się bronić, ale wkrótce napastnicy obalili je na ziemię i rozerwali mu brzuch. – Czy zadajesz sobie czasem pytanie, kto naprawdę wygrał tę wojnę? – zainteresowała się atri-preda. Obrzucił ją złowrogim spojrzeniem. – Nie zadaję. Jak rozumiem, twoi zwiadowcy nie znaleźli w tej okolicy innych śladów obecności Awli. Czy faktor zamierza utrwalić letheryjskie panowanie w zwyczajowy sposób? Siknęła głową. – Placówki, forty, biegnące na podwyŜszeniu trakty. Potem nadejdą osadnicy. – A faktor przeniesie swe chciwe spojrzenie dalej na wschód. – W rzeczy samej, nadzorco. Z pewnością jednak rozumiesz, Ŝe Tiste Edur równieŜ na tym skorzystają. Imperium się powiększy. Jestem pewna, Ŝe cesarz się ucieszy.
Brohl Handar został gubernatorem Drene dopiero w zeszłym tygodniu. W tym odległym zakątku imperium Rhulada mieszkało niewielu Tiste Edur, w sumie niespełna setka, a tylko trzej członkowie sztabu Brohla pochodzili z jego plemienia, Arapayów. Aneksja Awl’danu, której towarzyszyła niemal całkowita eksterminacja jego mieszkańców, rozpoczęła się przed wielu laty, na długo przed podbojem Letheru przez Edur. Dla toczonej tu militarnej kampanii nie miało wielkiego znaczenia, kto sprawuje rządy w odległym Letheras. Brohl Handar, patriarcha klanu utrzymującego się z polowań na długozębe foki, nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, co właściwie tu robi. Tytularna ranga nadzorcy wymagała od niego właściwie tylko obserwacji. Faktyczną władzę sprawował Letur Anict, faktor Drene, „wpływowy członek Powiernictwa Wolności”. Brohl słyszał, Ŝe to coś w rodzaju gildii kupieckiej, nie miał jednak pojęcia, co właściwie ta tajemnicza organizacja ma wspólnego z wolnością. Chyba Ŝe chodziło o to, Ŝe jej członkom wszystko było wolno, rzecz jasna. Nawet wykorzystywać cesarskie armie dla pomnoŜenia osobistych bogactw. – Atri-predo? – Słucham, nadzorco. – Czy Awle stawiają jakiś opór? Nie taki jak dzisiaj. Czy dokonują wypadów na terytorium imperium? Gromadzą wojowników przed otwartą wojną? – Nadzorco, ta kwestia ma dwa... hmm, poziomy – odparła z wyraźnie zakłopotaną miną Bevitt. – Poziomy? Nie rozumiem. – Oficjalny i... nieoficjalny. Wszystko zaleŜy od punktu widzenia. – Wyjaśnij mi to. – Szarzy obywatele dali się przekonać imperialnym agentom, Ŝe Awle sprzymierzyli się z mieszkającymi na południu Ak’rynami, a takŜe z D’rhasilhani i z dwoma królestwami, Bolkando oraz Saphinandem. Krótko mówiąc, wszystkie graniczące z Imperium Letheryjskim ludy stworzyły razem wojowniczy, agresywny i potencjalnie bardzo potęŜny związek zwany SprzysięŜeniem Bolkandyjskim, który moŜe zagrozić wschodnim terytoriom Letheru. Jest tylko kwestią czasu, nim horda zbierze swe siły i pomaszeruje na nas. Dlatego kaŜda akcja letheryjskich wojsk, która zmniejsza liczebność Awli, jest dla nas uŜyteczna, a utrata stad dodatkowo osłabia dzikusów. Głód moŜe osiągnąć to, czego nie mogły zdziałać miecze. Doprowadzić do zagłady całego ludu. – Rozumiem. A jak brzmi nieoficjalna wersja? Spojrzała na niego. – Nie ma Ŝadnego sprzysięŜenia, nadzorco. śadnego sojuszu. Prawda wygląda tak, Ŝe Awle nie przestają walczyć między sobą. W końcu obszary ich pastwisk wciąŜ się zmniejszają. Co więcej, wszyscy nienawidzą Ak’rynów i D’rhasilhani, a ludzi z Bolkando czy Saphinandu zapewne nigdy nawet nie widzieli. – Zawahała się. – Przed dwoma miesiącami starliśmy się z jakąś kompanią najemników. Przypuszczam, Ŝe właśnie ta katastrofalna bitwa stała się przyczyną twojej nominacji. Było ich moŜe z siedmiuset. Po kilku potyczkach wyruszyłam w pościg za nimi z sześcioma tysiącami letheryjskich Ŝołnierzy. Nadzorco, ta ostatnia bitwa kosztowała nas prawie trzy tysiące ofiar. Gdyby nie nasi magowie... – Potrząsnęła głową. – I nadal nie mamy pojęcia, kim byli ci ludzie. Brohl przyjrzał się uwaŜnie kobiecie. Nigdy dotąd nie słyszał o tej bitwie. Czy rzeczywiście przyczyniła się do jego nominacji? Niewykluczone. – Ta oficjalna wersja, o której mówiłaś przedtem, to kłamstwo, usprawiedliwia rzeź Awli w oczach plebsu i słuŜy faktorowi, który pragnie stać się jeszcze bogatszy. Powiedz mi, atri-predo, po co faktorowi tyle złota? Co zamierza z nim zrobić?