Steven Erikson
Wicher śmierci:
Ekspedycja
Reaper’s Gale
Opowieść z Malazańskiej księgi poległych
Przełożył: Michał Jakuszewski
2007
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Reaper's Gale
Data wydania:
2007
Wydanie polskie
Data wydania:
2007
Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:
Irek Konior
Przełożył:
Michał Jakuszewski
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax(0-22)813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
ISBN 978-83-7480-070-9
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Glenowi Cookowi
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję czytelnikom wczesnej wersji: Rickowi, Chrisowi,
Markowi, Billowi, Hazel i Bowenowi. Wyrażam również
wdzięczność ludziom z Black Stilt Cafe, Ambiente Cafe oraz
Cafe Teatro w Victorii za stolik, kawę i dostęp do prądu. A za
wsparcie, które pomaga mi w pracy, dziękuję Clare i Simonowi
z Transworld, Howardowi i Patrickowi, przerażającej zgrai z
Malazanempire.com, Davidowi i Anne oraz Peterowi i Nicky
Crowtherom.
Dramatis personae
Letheryjczycy
Tehol Beddict: zubożały mieszkaniec
Bugg: lokaj Tehola
Shurq Elalle: wędrowna piratka
Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq
Ublala Pung: bezrobotny półkrwi Tarthenal
Ormly: członek Cechu Szczurołapów
Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów
Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny
Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa
Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności
Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautosa
Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium
Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza
Janall: obalona cesarzowa
Turudal Brizad: były konkubent
Janath Anar: więźniarka polityczna
Sirryn Kanar: strażnik pałacowy
Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego
Yedan Derryg (Wachta)
Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny
Letur Anict: faktor Drene
Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth
Tiste Edur
Rhulad: władca Nowego Imperium
Hannan Mosag: cesarski ceda
Uruth: matriarchini cesarza i żona Tomada Sengara
k’risnani: cesarscy czarnoksiężnicy
Bruthen Trana: Edur z pałacu
Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene
Przybywający z flotą Edur
Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii
Varat Taun: jej porucznik
Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych
Icarium: broń Taralacka
Hanradi Khalag: czarnoksiężnik Tiste Edur
Tomad Sengar: patriarcha cesarza
Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast
Karsa Orlong: wojownik Toblakai
taxilanin: tłumacz
Awl’dan
Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił
Masarch: wojownik z klanu Renfayarów
Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków
Sag’Churok: osobisty strażnik Czerwonej Maski
Gunth Mach: osobista strażniczka Czerwonej Maski
Nurt: miedzianolicy
Natarkas: miedzianolicy
Ścigani
Seren Pedac: letheryjska poręczycielka
Fear Sengar: Tiste Edur
Imbryk: letheryjska sierota
Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik
Wither: widmo cienia
Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii
Refugium
Ulshun Pral: Imass
Rud Elalle: adoptowany znajda
Hostille Rator: T’lan Imass
Til’Aras Benok: T’lan Imass
Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass
Malazańczycy
Łowcy Kości
Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości
Lostara Yil: zastępczyni Tavore
Keneb: pięść w Łowcach Kości
Blistig: pięść w Łowcach Kości
Faradan Sort: kapitan
Madan’tul Rada: porucznik służący pod rozkazami Faradan Sort
Pędrak: adoptowany syn Keneba
Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort
Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania
Czwarta Drużyna
Skrzypek: sierżant
Tarcz: kapral
Koryk: półkrwi Seti, piechota morska
Śmieszka: kobieta z Itko Kan, piechota morska
Mątwa: saper
Flaszka: mag drużyny
Corabb Bhilan Thenu’alas: żołnierz
Piąta Drużyna
Gesler: sierżant
Chmura: kapral
Piasek: piechota morska
Krótkonos: ciężka piechota
Mądrala: ciężka piechota
Uru Hela: ciężka piechota
Jętka: ciężka piechota
Siódma Drużyna
Gorąco pragniemy
zaprzeczyć bestii, która
przycupnęła w naszych duszach,
ale to czyste stworzenie
o nieśmiałym spojrzeniu
obserwuje nasze szalone zbrodnie,
kuląc się w klatce
naszego okrucieństwa.
Wezmę we własne ręce
dla siebie i twego losu
łaskę zwierzęcia,
które potrafi
naprawić zdruzgotane sny...
wolność spuszczona z łańcucha
do długiego biegu,
kiedy zabiję, to bestia będzie mordercą.
Jako rozgrzeszenie,
cała lista niezasłużonych wyróżnień
przypadła tym dłoniom,
wolność bez usprawiedliwienia,
zobacz jak czysta
jest ta krew w porównaniu z twoją,
śmiertelny uśmiech
szczerzącej kły bestii
kala czystość obrazu
Twojej twarzy.
To właśnie odróżnia od siebie
nasze dusze,
moją bestię z konieczności
łączy ze mną łańcuch.
A o to, kto prowadzi kogo,
nikt nigdy nie pyta
zauroczonych i niewinnych
Pies w zaułku
Wyznania
Tibal Feredict
Rozdział trzynasty
Gdy nasza banda łupieżców zgromadziła się pod wrakiem, została z
niego tylko stępka i połowa kadłuba o powyginanym żebrowaniu. Kiedy
właziliśmy do środka, pozostałość nocnego sztormu unosiła się w
powietrzu, ciężka niczym plwocina.
Słyszałem, że wielu mamrotało modlitwy i kreśliło w powietrzu znaki
odpowiadające potrzebom duszy każdego z osobna. Owa konwersacja ze
strachem z pewnością zaczyna się już w dzieciństwie i gdybym tylko
potrafił sobie przypomnieć swoją, z pewnością również zapragnąłbym
poszukać ucieczki przed przerażeniem.
Mogłem jednak co najwyżej spuścić wzrok i spojrzeć na zbiór
maleńkich szkielecików, ogoniastych chochlików o ludzkich twarzach. Ich
jastrzębie pazury i rozmaite dziwne ozdoby były doskonale widoczne w
koszmarnie jaskrawym świetle słońca.
Nic dziwnego, że owego dnia na zawsze porzuciłem morze. Sztorm i
rozbity statek przyniosły nam upiorny zastęp. Z pewnością wokół owej
przeklętej wyspy można ich było znaleźć znacznie więcej.
Tak się składa, że to ja wypowiedziałem wówczas szczególnie
niesmaczne słowa: „Wygląda na to, że nie wszystkie chochliki umieją
latać”.
Ale to jeszcze nie powód, żeby wyłupić mi oczy, prawda?
Ślepy Tobor z Rubieży.
– To ci dopiero piękna kobieta, przyjaciele.
– Jeśli takie właśnie lubisz.
– A czemu miałby nie lubić, cholerny kopaczu kurhanów? Kłopot tylko z tym, z czym
zawsze bywa kłopot. Tylko popatrz na tego beznadziejnego zbira, z którym jest. Mogłaby
mieć każdego mężczyznę tutaj. Mogłaby mieć nawet mnie. Ale nie, woli siedzieć z kulawym,
jednorękim, jednouchym, jednookim, beznosym psem pasterskim. I kto tu jest brzydki?
Trzeci mężczyzna, który do tej pory się nie odzywał, spojrzał na towarzysza z ukosa.
Zobaczył przypominające ptasie gniazdo włosy, wielkie jak wiosła odstające uszy, wyłupiaste
oczy oraz pokrywające przypominającą wyciśniętą tykwę twarz cętki – blizny po poparzeniu.
Rzezigardzioł odwrócił pośpiesznie wzrok. Ostatnie, czego by w tej chwili pragnął, to
wybuchnąć swym niesamowitym, piskliwym śmiechem, który zawsze wszystkich
paraliżował.
Nigdy przedtem tak się nie śmiałem. Ten cholerny pisk przeraża nawet mnie.
No cóż, nawdychał się oleistych płomieni, i to z pewnością nie pomogło jego tchawicy.
Uszkodzenia dawały o sobie znać tylko wtedy, gdy się śmiał, a przypominał sobie, że w ciągu
ostatnich miesięcy nie miał zbyt wielu powodów do wesołości.
Tyle się wydarzyło...
– Lezie ten oberżysta – zauważył Trupismród.
Łatwo im było rozmawiać o wszystkim, ponieważ nikt oprócz nich nie rozumiał tu po
malazańsku.
– On też stracił dla niej głowę – zauważył z szyderczym uśmieszkiem sierżant Balsam. –
A z kim ona siedzi? Niech mnie Kaptur weźmie, to nie ma sensu.
Trupismród pochylił się powoli nad blatem i ostrożnie napełnił kufel.
– Chodzi o dostarczenie tej beczułki. Dla Brullyga. Wygląda na to, że ładny chłopak i
martwa dziewczyna zgłosili się na ochotników.
Wyłupiaste oczy Balsama zrobiły się jeszcze większe.
– Ona nie jest martwa! Powiem ci, co jest martwe, Trupismród. Ten oszczany robak,
którego nosisz między nogami!
Rzezigardzioł popatrzył na kaprala.
– „Jeśli takie właśnie lubisz” – powtórzył. Z ust wyrwał mu się zdławiony dźwięk.
Obaj jego towarzysze wzdrygnęli się trwożnie.
– Z czego tu się śmiać, w imię Kaptura? – zapytał Balsam. – Nie śmiej się. To rozkaz.
Rzezigardzioł przygryzł mocno język. Oczy przesłoniły mu łzy. Ból miotał się wewnątrz
jego czaszki jak kamyk w pustym wiadrze. Potrząsnął głową.
Śmiać się? To nie ja.
Sierżant ponownie łypnął ze złością na Trupismroda.
– Martwa? Wcale nie wygląda na martwą.
– Zaufaj mi – odparł kapral, pociągnąwszy długi łyk. Beknął. – Muszę przyznać, że
dobrze to ukrywa, ale ta kobieta nie żyje już od dłuższego czasu.
Balsam zgarbił się nad stołem, pociągając za zwisające w strąkach włosy. Sypiące się z
nich drobiny pokryły ciemne drewno niczym plamki farby.
– Bogowie na dole – wyszeptał. – Może ktoś powinien... bo ja wiem... powiedzieć jej o
tym?
Trupismród uniósł niemal całkowicie bezwłose brwi.
– Wybacz, pani, ale za taką cerę, jak twoja, warto umrzeć, i coś mi się zdaje, że to
właśnie zrobiłaś.
Z ust Rzezigardzioła ponownie wyrwał się stłumiony pisk.
– Pani, czy to prawda, że świetnie uczesane włosy i kosztowny makijaż potrafią ukryć
wszystko? – ciągnął kapral.
Rzezigardzioł pisnął jeszcze głośniej. Głowy zwróciły się w ich stronę. Trupismród wypił
kolejny łyk. Temat wyraźnie go zafascynował.
– To zabawne, ale nie wyglądasz na martwą.
Przenikliwy śmiech wyrwał się na swobodę.
Kiedy umilkł, w całej gospodzie zapanowała cisza, mącona jedynie dźwiękiem toczącego
się kufla, który po chwili spadł ze stołu, odbijając się od podłogi.
Balsam przeszył Trupismroda wściekłym spojrzeniem.
– To twoja robota. Ciągle przebierasz miarkę. Jeszcze jedno słowo, kapralu, a będziesz
bardziej martwy niż ona.
– Co to za zapach? – zapytał Trupismród. – Aha, wonności zgniłości.
Balsam wydął policzki. Jego twarz przybrała dziwny, fioletowy odcień. Żółtawe oczy
wyglądały, jakby za chwilę miały wyskoczyć z czaszki i zwisnąć na szypułkach.
Rzezigardzioł spróbował zacisnąć powieki, ale obraz twarzy sierżanta przeniknął do jego
umysłu. Pisnął przeraźliwie, zasłaniając twarz dłońmi, po czym rozejrzał się wokół z
bezsilnym błaganiem.
Wszyscy już się na nich gapili. Nikt się nie odzywał. Nawet piękna kobieta towarzysząca
kalekiemu głąbowi i sam głąb, który zmarszczył głęboko czoło z błyskiem w jedynym oku,
zatrzymali się po obu stronach beczułki ale przyniesionej przez oberżystę. Właściciel lokalu
również wlepił wzrok w Rzezigardzioła, rozdziawiając szeroko usta.
– No cóż, właśnie straciliśmy opinię groźnych twardzieli – zauważył Trupismród. –
Gardzioł wydaje okrzyki godowe. Mam nadzieję, że na wyspie nie ma indyków. A ty,
sierżancie, wyglądasz, jakby głowa miała ci zaraz eksplodować niczym wstrząsacz.
– To twoja wina, skurwysynu! – wysyczał Balsam.
– Bynajmniej. Jak widzisz, jestem całkiem spokojny. Aczkolwiek trochę się wstydzę
towarzystwa, w którym przebywam.
– Świetnie, zmienimy cię. Kaptur wie, że Gilani jest znacznie ładniejsza niż...
– Aha, ale ona żyje, sierżancie. Nie jest w twoim typie.
– Nie wiedziałem o tym!
– To raczej żałosne wyznanie, nie sądzisz?
– Chwileczkę – wtrącił wreszcie Rzezigardzioł. – Ja też nic nie zauważyłem, Trupismród.
– Wyciągnął palec w stronę kaprala. – To kolejny dowód, że jesteś cholernym nekromantą.
Zapomnij o tej zszokowanej minie, nie damy się już więcej nabrać. Wiedziałeś, że nie żyje,
bo czujesz smród umarłych. Świadczy o tym twoje imię. Idę o zakład, że właśnie dlatego
Wyłam Ząb ci je nadał. Nic nie umknie jego uwagi, prawda?
Hałas w gospodzie wracał powoli do normalnego poziomu. Niektórzy wykonali gesty
chroniące przed złem, a parę krzeseł zadrapało brudną podłogę, gdy goście przesuwali je
bliżej drzwi, próbując wymknąć się niepostrzeżenie.
Trupismród pociągnął kolejny łyk ale. Nie odezwał się ani słowem.
Martwa kobieta i jej towarzysz opuścili gospodę. Mężczyzna utykał wyraźnie, balansując
beczułką na barku.
Balsam chrząknął.
– Poszli. Typowe, co? Akurat w chwili, gdy jesteśmy osłabieni.
– Nie przejmuj się, sierżancie – uspokoił go Trupismród. – Wszystko jest pod kontrolą.
Chociaż jeśli oberżysta spróbuje za nimi pójść...
Rzezigardzioł przerwał mu chrząknięciem.
– Jeśli to zrobi, pożałuje. – Wstał i poprawił mundurową pelerynę piechoty morskiej. –
Wy dwaj macie farta. Siedzicie tu sobie i tuczycie dupska. No wiecie, na dworze jest
cholernie zimno.
– Zakonotuję sobie twoją niesubordynację – zapowiedział Balsam. Postukał się palcem w
skroń. – O, tutaj.
– Ulżyło mi – odparł Rzezigardzioł i opuścił gospodę.
* * *
Shake Brullyg, tyran Drugiego Fortu Dziewiczego i kandydat na króla Wyspy, rozparł się
na krześle o wysokim oparciu, które ongiś należało do prefekta więzienia, łypiąc spod
krzaczastych brwi na dwóch cudzoziemców siedzących za stołem u drzwi komnaty. Oddawali
się jednej ze swoich cholernych gier. Kłykcie, podłużna, drewniana miska i rozszczepione
pióra wron.
– Dwa odbicia. To znaczy, że mam łuk – oznajmił jeden z nich, choć Brullyg nie był do
końca pewien, czy dobrze go zrozumiał.
Niełatwo było nauczyć się potajemnie obcej mowy, ale on zawsze miał talent do języków.
Shakański, letheryjski, język Tiste Edur, fentyjski, język handlowy i meckroski. A teraz także
odrobina tego... malazańskiego.
Wszystko zależało od wyboru odpowiedniej chwili. Wykorzystali to przeciwko niemu z
równą łatwością, z jaką odebrali mu nóż i topór wojenny. Do portu przybyli cudzoziemcy.
Nie było ich tak wielu, by dać mu powód do niepokoju. Tak przynajmniej wówczas sądził.
Poza tym miał pod dostatkiem innych kłopotów. Morze pokryły góry lodowe, które zmierzały
prosto ku wyspie. Wyglądały groźniej niż jakakolwiek flota czy armia. Goście zapewnili, że
poradzą sobie z tym problemem, a Brullyg był jak tonący, gotów złapać się każdej szansy.
Kandydat na króla Wyspy zmiażdżony przez nieczuły lód. Ta perspektywa była dla niego
jak smocze szpony przeszywające żagiel. Po wszystkim, co uczynił...
Wybór odpowiedniej chwili. Zaczął się zastanawiać, czy Malazańczycy przypadkiem nie
sprowadzili lodu ze sobą. Mogli wykorzystać typowe dla tej pory roku szybkie prądy morskie,
by przybyć tu przed górami lodowymi i zaproponować, że je powstrzymają. Brullyg
przypomniał sobie, że im wówczas nie uwierzył, ale desperacja przemówiła własnym głosem:
„Jeśli dokonacie tej sztuki, będziecie królewskimi gośćmi, jak długo zechcecie”. Uśmiechnęli
się, usłyszawszy tę ofertę.
Jestem głupcem. A nawet gorzej.
I teraz dwie nędzne drużyny trzymały w ręku nie tylko jego, lecz również wszystkich
mieszkańców wyspy, a on nie był w stanie nic na to poradzić.
Mogę co najwyżej ukrywać prawdę przed całą resztą, a i to z każdym dniem staje się
coraz trudniejsze.
– Łuk jest w korycie. Możesz najwyżej wybrać sobie knykieć – sprzeciwił się drugi
żołnierz.
Może i tak.
– Przesunął się, kiedy odetchnąłeś. Widziałem to. Oszukujesz!
– Nie odetchnąłem.
– Jesteś przeklętym przez Kaptura trupem, tak?
– Nie. Po prostu nie odetchnąłem w tamtej chwili. Popatrz, jest w korycie. Mam rację?
– Daj mi się przyjrzeć uważniej. Ha, nie jest!
– Westchnąłeś i przesunąłeś go, niech cię szlag!
– Nie westchnąłem.
– No jasne. Może jeszcze powiesz, że nie przegrywasz?
– Może i przegrywam, ale to wcale nie znaczy, że akurat w tej chwili westchnąłem.
Popatrz, nie jest w korycie.
– Daj mi odetchnąć...
– Wtedy ja westchnę!
– Oddychają zwycięzcy. Wzdychają pokonani. To znaczy, że wygrałem.
– Jasne, oszukiwanie jest dla ciebie równie naturalne jak oddychanie, tak?
Brullyg przesunął powoli wzrok z siedzącej u drzwi dwójki na ostatnią z żołnierzy w
komnacie. Na sprzysiężenie, była naprawdę piękna. Skóra o ciemnym, magicznym odcieniu i
lekko skośne oczy lśniące blaskiem słodkiego zaproszenia. Niech to szlag, w tych oczach
kryły się wszystkie tajemnice świata. I te usta! Te wargi! Gdyby tylko zdołał się jakoś pozbyć
tamtych dwóch i być może ukraść jej te straszliwe noże, odkryłby te tajemnice, jak tego z
pewnością pragnęła.
Jestem królem Wyspy. A przynajmniej wkrótce nim zostanę. Jeszcze tylko tydzień i jeśli
żadna z tych suk, córek zmarłej królowej, się nie pokaże, wszystko przejdzie na mnie. Jestem
królem Wyspy. Prawie. Z pewnością jestem już wystarczająco blisko, by móc używać tego
tytułu. Jakaż kobieta nie zamieniłaby ciężkiego, nędznego życia żołnierki na miękkie, ciepłe
łoże pierwszej konkubiny króla? Pewnie, że to letheryjski zwyczaj, ale jako król mogę go
wprowadzić i u nas. A jeśli zgromadzeniu to się nie spodoba, no cóż, zawsze są klify.
– Uważaj, Masan, on znowu zrobił tę minę – odezwał się jeden z Malazańczyków
siedzących przy stoliku.
Kobieta zwana Masan Gilani przeciągnęła się na krześle jak kotka i rozprostowała
gładkie, nienależące do chudych ramiona, w geście, od którego jej obfite piersi przybierały
kształt kul, rozciągając wytartą tkaninę koszuli.
– Dopóki myśli niewłaściwym mózgiem, Płatek, nic nam nie grozi – odparła, po czym
usiadła w poprzedniej pozycji, prostując wspaniałe nogi.
– Powinniśmy mu przyprowadzić kolejną kurwę – zasugerował mężczyzna zwany
Płatkiem. Zebrał kłykcie i wsypał je do małego, skórzanego mieszka.
– Nie – sprzeciwiła się Masan Gilani. – Trupismród ledwie zdołał przywrócić poprzednią
do życia.
Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? – pomyślał z uśmiechem Brullyg. Nie,
pragniesz mnie dla siebie. Poza tym, zwykle nie jestem taki. Chciałem tylko rozładować...
frustrację.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
Bardzo często używają rąk przy rozmowie. Znają mnóstwo gestów. Dziwni ludzie, ci
Malazańczycy.
Odchrząknął.
– Przydałby mi się kolejny spacer – zaczął. Mówił po letheryjsku powoli, bo wtedy lepiej
go rozumieli. – Muszę rozprostować nogi. – Mrugnął znacząco do Masan Gilani.
Odpowiedziała mu wymownym uśmiechem, który rozpalił go na dole tak bardzo, że aż
musiał przesunąć się na krześle. – Moi ludzie powinni mnie zobaczyć, rozumiecie? Jeśli
zaczną coś podejrzewać... no cóż, z pewnością nikt nie wie lepiej, jak wygląda areszt
domowy, niż obywatele Drugiego Fortu Dziewiczego.
– Dzisiaj mają ci przynieść ale, zgadza się? – zapytał Płatek, mówiąc po letheryjsku ze
straszliwym akcentem. – Lepiej, żebyś był przy tym. Wyprowadzimy cię na spacer nocą.
Jak paniusia z Powiernictwa Wolności pokojowego pieska? Czyż to nie miłe? A co
zrobisz, jeśli uniosę nogę i naszczam na ciebie, Płatek?
Nie tych żołnierzy się bał, ale tej drugiej drużyny, która nadał przebywała na Wyspie.
Była w niej ta chuda, niema dziewczynka, która potrafiła nagle zjawiać się, jakby znikąd. Z
rozbłysku światła. Zastanawiał się, co powiedziałyby o tej sztuczce shakańskie czarownice.
Płatek – albo Masan Gilani czy Galt – musiał tylko zawołać ją po imieniu.
Sinn.
Była naprawdę przerażająca, choć nie miała szponów. Podejrzewał, że potrzebowałby
całego sprzysiężenia, by się jej pozbyć. Nie miałby też nic przeciwko wielkim stratom.
Sprzysiężenie zawsze wtrącało się w sprawy wybranych władców Shake’ów.
Na pewno już tu pędzą, jak stado kruków do padliny, zaplute, chichoczące babska.
Oczywiście, nie potrafią latać. Nie umieją nawet pływać. Będą potrzebowały łodzi, żeby
przedostać się przed cieśninę, i to zakładając, że Rubieży nie pokryła masa lodu, na co z
pewnością wygląda.
Żołnierz imieniem Galt wstał z krzesła, krzywiąc się z powodu bólu w okolicy krzyża, i
podszedł nieśpiesznie do zajmującego całą ścianę gobelinu, który był najcenniejszym
przedmiotem należącym do prefekta. Wyblakł już ze starości, a w lewym dolnym rogu
splamiła go zakrzepła krew nieszczęsnego właściciela. Na tkaninie przedstawiono Pierwsze
Lądowanie letheryjskich kolonistów. W rzeczywistości wcale nie było ono pierwsze. Flota
zbliżyła się do brzegu gdzieś naprzeciwko Rubieży i czółna Fentów wypłynęły ku niej, by
nawiązać kontakt z obcymi. Wymiana darów zakończyła się kryzysem, który doprowadził do
wymordowania mężczyzn z wioski oraz obrócenia kobiet i dzieci w niewolników. Trzy
następne osady spotkał ten sam los. Kolejne cztery, położone nad brzegiem dalej na południe,
mieszkańcy opuścili w pośpiechu.
W końcu flota okrążyła półwysep Sadon na północnym brzegu Morza Zewnętrznego,
wpłynęła do Lenth, a potem do Zatoki Gedry. Miasto Gedry, położone u ujścia Letheru,
założono w miejscu Pierwszego Lądowania. Gobelin był tego dowodem. Miał co najmniej
tysiąc lat. W dzisiejszych czasach większość ludzi wierzyła, że lądowanie odbyło się tam,
gdzie dziś znajdowała się stolica, spory kawałek w górę rzeki. To dziwne, jak przerabiano
przeszłość, by dopasować ją do potrzeb teraźniejszości. Brullyg mógł wykorzystać ten
przykład, gdy już zostanie królem. Dzieje Shake’ów były historią porażek, nie znały niczego
poza tragedią i smutkiem. Byli strażnikami brzegu, ale nie potrafili go obronić przed
niestrudzoną żarłocznością morza. Wszystko to wymagało... rewizji.
Letheryjczycy poznali smak porażki. Wielokrotnie. Historia ich pobytu w tej krainie była
krwawa, mieli na sumieniu wiele zdrad, kłamstw i okrucieństw. Jednakże obecnie wszystkie
je uważali za heroiczne triumfy.
Tak właśnie lud powinien patrzeć na własne dzieje. Shake’owie muszą się tego nauczyć.
Oślepiające światło na mrocznym brzegu. Kiedy zostanę królem...
– Popatrz na to cholerstwo – odezwał się Galt. – Tutaj, na to pismo na brzegu. Wygląda
jak ehrlijskie.
– Ale nie jest ehrlijskie – mruknął Płatek.
Rozebrał na części jeden ze swych sztyletów. Na blacie przed nim leżała gałka, kilka
nitów i bolców, drewniana rączka opleciona skórą, wydrążona rękojeść i zakończona
trzpieniem głownia. Wyglądało na to, że żołnierz nie bardzo wie, jak teraz to wszystko
złożyć.
– Niektóre litery...
– Ehrlijski i letheryjski wywodzą się z tego samego języka – oznajmił Płatek.
– Skąd wiesz? – zapytał Galt, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem.
– Nie wiem, ty idioto. Tak mi tylko powiedziano.
– Kto ci tak powiedział?
– Chyba Ebron. Albo Odprysk. Co za różnica? Ktoś, kto się na tym zna i tyle. Kapturze,
mózg mnie przez ciebie boli. Tylko popatrz, co z niego zostało.
– To jest mój nóż?
– Był.
Płatek uniósł nagle głowę.
– Słyszę kroki na schodach.
Jego ręce poruszyły się błyskawicznie. Nim Galt zdążył dojść do drzwi, Płatek przykręcił
gałkę i rzucił mu sztylet. Żołnierz złapał nóż jedną ręką, nawet nie zwalniając kroku.
Brullyg usiadł z powrotem na krześle.
Masan Gilani wstała i poluzowała rękojeści obu straszliwych, długich noży, które nosiła u
pasa.
– Gdybym tylko miała tu swoją drużynę – mruknęła, zbliżając się o krok do Brullyga. –
Nie ruszaj się – wyszeptała do niego.
Skinął głową, czując suchość w gardle.
– Pewnie niosą ale – stwierdził Płatek, zatrzymując się z boku drzwi.
Galt uchylił je lekko, wyglądając przez szczelinę.
– Ehe, tyle że te kroki brzmią inaczej.
– To nie ten zapluty pierdziel i jego syn?
– Ktoś zupełnie inny.
– Dobra.
Płatek sięgnął pod stół i wydobył kuszę. Cudzoziemską broń o niezwykłej konstrukcji
wykonano niemal całkowicie z żelaza albo czegoś bardzo przypominającego letheryjską stal.
Cięciwa była gruba jak kciuk mężczyzny, a wyposażony w grot z nacięciem w kształcie litery
X bełt mógłby przebić letheryjską tarczę, jakby była zrobiona z kory brzozowej. Żołnierz
naciągnął kuszę i w jakiś sposób unieruchomił orzech, po czym przeszedł do końca pokoju.
Gdy kroki się zbliżyły, Galt odsunął się od drzwi, wykonując serię gestów. Masan Gilani
chrząknęła w odpowiedzi. Brullyg usłyszał za plecami trzask rozdzieranej tkaniny. Po chwili
sztych noża dotknął go między łopatkami. Przebił się przez cholerne oparcie. Kobieta
pochyliła się do jego ucha.
– Bądź grzeczny i głupi, Brullyg. Znamy tych dwoje i potrafimy się domyślić, po co
przyszli.
Galt obejrzał się na Masan Gilani i skinął krótko głową. Potem podszedł do drzwi i
otworzył je szeroko.
– No proszę – wycedził po letheryjsku ze swym koszmarnym akcentem. – Czyż to nie
pani kapitan i jej pierwszy oficer? Za szybko zabrakło wam pieniędzy? Co was skłoniło do
przyniesienia ale?
– Co on powiedział, kapitanie? – warknął ktoś za drzwiami.
– Nie wiem co, ale mówi kiepsko – odparł kobiecy głos.
Brullyg zmarszczył brwi. Słyszał go już wcześniej. Koniuszek noża wbił się głębiej w
jego plecy.
– Przynieśliśmy ale dla Shake’a Brullyga – ciągnęła kobieta.
– To bardzo miło – odparł Galt. – Dopilnujemy, żeby je dostał.
– Shake Brullyg to mój stary przyjaciel. Chcę się z nim zobaczyć.
– Jest zajęty.
– Czym?
– Myśleniem.
– Shake Brullyg? Bardzo w to wątpię. Kim jesteś, w imię Zbłąkanego? Na pewno nie
Letheryjczykiem, podobnie jak ci twoi kumple, którzy siedzą w gospodzie. Z pewnością też
nie byliście tu więźniami. Wypytałam ludzi i wiem, że przypłynęliście na tym dziwnym
statku, który kotwiczy w zatoce.
– Kapitanie, to bardzo proste. My żeśmy przyszli, to lód poszedł. Więc Brullyg nas
nagrodził. Goście. Królewscy goście. Teraz sobie z nim siedzimy. Uśmiecha się do nas miło.
Więc my też jesteśmy mili.
– Mili idioci – warknął mężczyzna za drzwiami, zapewne pierwszy oficer. – Ręka już mi
drętwieje. Odsuń się i daj mi wnieść to cholerstwo.
Galt obejrzał się przez ramię na Masan Gilani.
– Czemu się na mnie gapisz? – zapytała żołnierka po malazańsku. – Ja tu jestem tylko po
to, żeby kazać mu ruszać ozorem.
Brullyg zlizał pot z warg.
Dlaczego im się udaje, mimo że znam prawdę? Czy jestem aż taki głupi?
– Wpuść ich – powiedział cicho. – Uspokoję ich i odeślę z powrotem.
Galt ponownie obejrzał się na Masan Gilani. Choć kobieta nie odezwała się ani słowem,
musieli wymienić jakieś sygnały, gdyż Malazańczyk wzruszył ramionami i odsunął się.
– Idzie ale.
Do komnaty weszło dwoje ludzi. Pierwszym z nich był Skorgen Kaban Śliczny. A to
znaczyło... tak jest. Kandydat na króla uśmiechnął się szeroko.
– Shurq Elalle. Nie postarzałaś się nawet o jeden dzień, odkąd cię ostatnio widziałem.
Hej, Skorgen... postaw tę beczułkę, bo zwichniesz sobie bark i powiększysz listę swych
ułomności o koślawość. Otwórz to cholerstwo, żebyśmy mogli się napić. Aha – dodał,
zauważywszy, że dwoje piratów przygląda się żołnierzom – to troje z moich królewskich
gości. Ten pod drzwiami to Galt, ten w kącie nazywa się Płatek, a ta ślicznotka, która trzyma
rękę za oparciem mojego krzesła, zwie się Masan Gilani.
Shurq Elalle przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko Brullyga. Założyła nogę na
nogę i splotła dłonie na podołku.
– Brullyg, ty na wpół obłąkany, oszukańczy, skąpy skurwysynu. Gdybyśmy byli sami,
złapałabym cię za tę chudą szyję i udusiła.
– Nie mogę powiedzieć, by zaskoczyła mnie twoja wrogość – odparł Shake Brullyg.
Nagle ucieszył się, że ma malazańskich strażników. – Ale wiesz co? To nie było aż takie złe i
wstrętne, jak ci się zdaje. Nigdy nie dałaś mi szansy wytłumaczyć...
Shurq uśmiechnęła się pięknie i zarazem złowrogo.
– Ależ, Brullyg, ty nigdy nie miałeś zwyczaju się tłumaczyć.
– Ludzie się zmieniają.
– To byłby pierwszy taki przypadek.
Brullyg oparł się pokusie wzruszenia ramionami. To kosztowałoby go paskudną ranę na
plecach. Uniósł ręce przed siebie, wyciągając ku górze rozpostarte dłonie.
– Zapomnijmy o dawnych dziejach. Pozgonna Wdzięczność stoi bezpiecznie w moim
porcie. Wyładowałaś towar i napełniłaś sakiewkę. Pewnie z chęcią opuściłabyś już naszą
błogosławioną wyspę.
– Coś w tym rodzaju – przyznała. – Niestety, chyba mamy kłopoty z otrzymaniem, hmm,
pozwolenia. Wyjście z portu blokuje największy cholerny okręt, jaki w życiu widziałam, a do
głównego nabrzeża zmierza smukła galera wojenna. Wiesz co – dodała, znowu uśmiechając
się przelotnie – wszystko to zaczyna wyglądać jak coś w rodzaju... hmm... blokady.
Sztych sztyletu odsunął się od pleców Brullyga. Żołnierka schowała nóż i okrążyła stół.
Tym razem przemówiła w języku, którego Brullyg nigdy dotąd nie słyszał.
Płatek pochylił kuszę, celując w Brullyga, i odpowiedział jej.
Skorgen, który klęczał na podłodze i walił w szpunt kłębem dłoni, podniósł się nagle.
– Brullyg, co tu się dzieje, w imię Zbłąkanego?
– Tylko to, że twoja kapitan ma rację – dobiegł spod drzwi nowy głos. – Nasze
oczekiwanie dobiegło końca.
O framugę opierał się żołnierz zwany Rzezigardziołem. Skrzyżował ręce na piersi i
uśmiechał się do Masan Gilani.
– To dobre wieści, prawda? A teraz zabieraj stąd swoje rozkoszne wypukłości i zapychaj
tanecznym krokiem do portu. Jestem pewien, że Urb i cała reszta stęsknili się za twoim
widokiem.
Shurq Elalle, która nie ruszyła się z krzesła, westchnęła głośno.
– Śliczny, chyba przez pewien czas nie opuścimy tego pokoju. Znajdź jakieś kufle i nalej
nam, dobra?
– Jesteśmy zakładnikami?
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Gośćmi.
Masan Gilani opuściła komnatę, kołysząc biodrami znacznie wyraźniej niż to było
konieczne. Brullyg jęknął.
– Jak już mówiłam – wyszeptała Shurq – ludzie się nie zmieniają. Zwłaszcza mężczyźni.
– Obejrzała się na Galta, który przyciągnął sobie drugie krzesło. – Pewnie nie pozwolicie mi
udusić tego odrażającego robaka.
– Niestety, nie. – Uśmiechnął się. – Przynajmniej na razie.
– Kim są wasi przyjaciele w porcie?
Galt mrugnął do niej.
– Mamy tu do wykonania pewną robotę, kapitanie, i doszliśmy do wniosku, że ta wyspa
świetnie się nadaje na kwaterę główną.
– Mówisz teraz po letheryjsku znacznie lepiej.
– Z pewnością zawdzięczam to twojemu miłemu towarzystwu, kapitanie.
– Nie zawracaj sobie głowy – odezwał się stojący pod drzwiami Rzezigardzioł. –
Trupismród mówi, że ona stoi po niewłaściwej stronie bramy Kaptura, bez względu na to, co
widzisz, czy co wydaje ci się, że widzisz.
Galt pobladł.
– Nie jestem pewna, co to właściwie miało znaczyć – odparła Shurq Elalle, przeszywając
Galta zmysłowym spojrzeniem – ale moje pragnienia są tak samo żywotne jak zawsze.
– To... odrażające.
– Pewnie stąd wziął się ten pot na twoim obliczu.
Galt otarł pośpiesznie czoło.
– Jest jeszcze gorsza niż Masan Gilani – poskarżył się.
Brullyg poruszył się nerwowo na krześle. Odpowiednia chwila. Dla tych cholernych
Malazańczyków każda chwila była odpowiednia.
Wolność powinna była potrwać dłużej.
– Pośpiesz się z tym ale, Śliczny.
* * *
Został sam, odcięty od pozostałych, a niezadowolona armia szarpała się w jego dłoniach.
To był najgorszy koszmar każdego dowódcy.
A kiedy w takiej chwili zabierasz ludzi na bezkresny ocean, sytuacja staje się jeszcze
gorsza.
Przez pewien czas jednoczyła ich furia. Potem jednak prawda zaczęła powoli docierać do
nich niczym czerwie wgryzające się w skórę. Ojczyzna pragnęła śmierci ich wszystkich. Nie
wrócą do rodzin – do żon, mężów, matek, ojców. Nie będą huśtać dzieci na kolanach, licząc
w myślach miesiące i zastanawiając się, po którym z sąsiadów mają oczy. Nie przekroczą
przepaści i nie uleczą ran. Najbliżsi dla nich umarli.
W podobnej sytuacji armie stają się drażliwe. To prawie tak samo groźne jak brak łupów i
żołdu.
Byliśmy żołnierzami imperium. Nasze rodziny polegały na żołdzie, ulgach podatkowych,
odprawach i emeryturach. Było wśród nas wielu młodych ludzi, mogących jeszcze myśleć o
zakończeniu służby i rozpoczęciu nowego życia, które nie polegałoby na wymachiwaniu
mieczem i spoglądaniu w oczy jakiegoś warczącego zbira, który chce cię przeciąć wpół.
Niektórzy byli też cholernie zmęczeni.
Co więc trzymało nas razem?
No cóż, żaden okręt nie lubi żeglować samotnie, prawda?
Pięść Blistig wiedział jednak, że kryje się w tym coś więcej. Zakrzepła krew łączyła ludzi
niczym klej. Paląca blizna po zdradzie, ukąszenie furii. I głównodowodząca, która poświęciła
swą ukochaną, by uratować ich wszystkich.
Zbyt wiele dni i nocy spędził na Wilku Piany, stojąc nie więcej niż pięć kroków od
przybocznej, spoglądając na sztywne plecy wpatrzonej we wzburzone morze kobiety.
Niczego po sobie nie okazywała, ale pewnych spraw nie zdołałby ukryć żaden śmiertelnik.
Jedną z nich była żałoba. Patrząc na nią, cały czas zadawał sobie pytanie: „czy z tego
wyjdzie?”.
I wtedy ktoś – być może Keneb, który czasami, zdaje się, rozumiał Tavore lepiej niż
ktokolwiek inny, być może nawet ona sama, podjął brzemienną w skutki decyzję. Przyboczna
straciła w Malazie adiutantkę. Adiutantkę i kochankę. Być może w tej drugiej sprawie nic nie
można było poradzić, ale pozycja adiutanta była oficjalnie uznana. Potrzebował go każdy
dowódca. Rzecz jasna, nie mógł to być mężczyzna. W grę wchodziła wyłącznie kobieta.
Blistig przypomniał sobie tamtą noc. Na pokładzie zabrzmiał jedenasty dzwon. Flota
płynęła w nierównym szyku, a po obu flankach otaczały ją zgubańskie Trony Wojny.
Znajdowali się trzy dni drogi na wschód od Kartoolu i zaczęli zakręcać na północ, zataczając
łuk, który miał ich doprowadzić do burzliwych, śmiertelnie groźnych cieśnin dzielących
wyspę Malaz od brzegów Korelu. Przyboczna stała sama pod masztem na kasztelu
dziobowym. Wiatr targał gwałtownie jej peleryną. Przypominała Blistigowi wronę o
połamanych skrzydłach. Nagle pojawiła się druga postać, która przystanęła obok Tavore, na
lewo od niej.
Tam gdzie stanęłaby T’jantar. Gdzie powinien stać każdy adiutant.
Zaskoczona Tavore odwróciła głowę. Wymieniono słowa – za cicho, by Blistig mógł
cokolwiek usłyszeć. Potem nowo przybyła zasalutowała.
Przyboczna jest samotna, podobnie jak ta druga kobieta, która – choć z pozoru pogrążyła
się w równie głębokiej żałobie – ma w sobie gniew, ostry jak hartowana areńska stal. Brakuje
jej cierpliwości, ale być może tego właśnie tutaj potrzeba.
Steven Erikson Wicher śmierci: Ekspedycja Reaper’s Gale Opowieść z Malazańskiej księgi poległych Przełożył: Michał Jakuszewski 2007
Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: Reaper's Gale Data wydania: 2007 Wydanie polskie Data wydania: 2007 Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Przełożył: Michał Jakuszewski Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 978-83-7480-070-9 Wydanie elektroniczne Trident eBooks
Glenowi Cookowi
PODZIĘKOWANIA Dziękuję czytelnikom wczesnej wersji: Rickowi, Chrisowi, Markowi, Billowi, Hazel i Bowenowi. Wyrażam również wdzięczność ludziom z Black Stilt Cafe, Ambiente Cafe oraz Cafe Teatro w Victorii za stolik, kawę i dostęp do prądu. A za wsparcie, które pomaga mi w pracy, dziękuję Clare i Simonowi z Transworld, Howardowi i Patrickowi, przerażającej zgrai z Malazanempire.com, Davidowi i Anne oraz Peterowi i Nicky Crowtherom.
Dramatis personae Letheryjczycy Tehol Beddict: zubożały mieszkaniec Bugg: lokaj Tehola Shurq Elalle: wędrowna piratka Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq Ublala Pung: bezrobotny półkrwi Tarthenal Ormly: członek Cechu Szczurołapów Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautosa Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza Janall: obalona cesarzowa Turudal Brizad: były konkubent Janath Anar: więźniarka polityczna Sirryn Kanar: strażnik pałacowy Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego Yedan Derryg (Wachta) Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny Letur Anict: faktor Drene Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth Tiste Edur Rhulad: władca Nowego Imperium Hannan Mosag: cesarski ceda
Uruth: matriarchini cesarza i żona Tomada Sengara k’risnani: cesarscy czarnoksiężnicy Bruthen Trana: Edur z pałacu Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene Przybywający z flotą Edur Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii Varat Taun: jej porucznik Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych Icarium: broń Taralacka Hanradi Khalag: czarnoksiężnik Tiste Edur Tomad Sengar: patriarcha cesarza Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast Karsa Orlong: wojownik Toblakai taxilanin: tłumacz Awl’dan Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił Masarch: wojownik z klanu Renfayarów Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków Sag’Churok: osobisty strażnik Czerwonej Maski Gunth Mach: osobista strażniczka Czerwonej Maski Nurt: miedzianolicy Natarkas: miedzianolicy Ścigani Seren Pedac: letheryjska poręczycielka Fear Sengar: Tiste Edur Imbryk: letheryjska sierota Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik Wither: widmo cienia Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii Refugium Ulshun Pral: Imass
Rud Elalle: adoptowany znajda Hostille Rator: T’lan Imass Til’Aras Benok: T’lan Imass Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass Malazańczycy Łowcy Kości Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości Lostara Yil: zastępczyni Tavore Keneb: pięść w Łowcach Kości Blistig: pięść w Łowcach Kości Faradan Sort: kapitan Madan’tul Rada: porucznik służący pod rozkazami Faradan Sort Pędrak: adoptowany syn Keneba Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania Czwarta Drużyna Skrzypek: sierżant Tarcz: kapral Koryk: półkrwi Seti, piechota morska Śmieszka: kobieta z Itko Kan, piechota morska Mątwa: saper Flaszka: mag drużyny Corabb Bhilan Thenu’alas: żołnierz Piąta Drużyna Gesler: sierżant Chmura: kapral Piasek: piechota morska Krótkonos: ciężka piechota Mądrala: ciężka piechota Uru Hela: ciężka piechota Jętka: ciężka piechota Siódma Drużyna
Postronek: sierżant Odprysk: kapral Kulas: piechota morska Ebron: mag drużyny Okruch (Jamber Pień): saper Sinn: mag Ósma Drużyna Hellian: sierżant Obrażalski: kapral #1 Bezdech: kapral #2 Balgrid: mag drużyny Tavos Pond: piechota morska Możliwe: saper Lutnia: uzdrowiciel drużyny Dziewiąta Drużyna Balsam: sierżant Trupismród: kapral Rzezigardzioł: piechota morska Galt: piechota morska Płatek: piechota morska Opak: mag drużyny Dwunasta Drużyna Thom Tissy: sierżant Tulipan: kapral Rampa: ciężka piechota Jibb: średniozbrojna piechota Mewiślad: średniozbrojna piechota Bellig Harn: ciężka piechota Trzynasta Drużyna Urb: sierżant Reem: kapral Masan Gilani: piechota morska Micha: ciężka piechota Hanno: ciężka piechota
Solanka: ciężka piechota Nikły: ciężka piechota Ósmy Legion, Trzecia Kompania Czwarta Drużyna Pravalak Rim: kapral Miodzik: saper Strap Mull: saper Ławica: ciężka piechota Zerkacz: ciężka piechota Piąta Drużyna Badan Gruk: sierżant Kryza: piechota morska Zgarniaczka: piechota morska Nep Bruzda: mag Reliko: ciężka piechota Całkiem Nieprzytomny: ciężka piechota Dziesiąta Drużyna Porządnicki: sierżant Obława: kapral Mulvan Straszny: mag Neller: saper Czaszkośmierć: piechota morska Mieczobłysk: ciężka piechota Inni Banaschar: ostatni kapłan D’rek Withal: meckroski płatnerz Sandalath Drukorlat: Tiste Andii, żona Withala Nimander Golit: Tiste Andii, potomek Anomandera Rake’a Phaed: Tiste Andii, potomkini Anomandera Rake’a Serwatka: opętany szkielet gada Telorast: opętany szkielet gada Onrack: T’lan Imass, niezwiązany Trull Sengar: renegat Tiste Edur
Ben Adaephon Delat: czarodziej Menandore: jednopochwycona (Siostra Brzask) Sheltatha Lore: jednopochwycona (Siostra Zmierzch) Sukul Ankhadu: jednopochwycona (Siostra Cętka) Kilmandaros: pradawna bogini Klips: Tiste Andii Kotylion: Sznur, bóg patron skrytobójców Imroth: strzaskana, T’lan Imass Płot: duch Stary Garbus Arbat: Tarthenal Zwięzła: była oszustka Treściwa: była oszustka Pully: czarownica Shake’ów Skwish: czarownica Shake’ów
KSIĘGA TRZECIA KŁYKCIE DUSZY
Gorąco pragniemy zaprzeczyć bestii, która przycupnęła w naszych duszach, ale to czyste stworzenie o nieśmiałym spojrzeniu obserwuje nasze szalone zbrodnie, kuląc się w klatce naszego okrucieństwa. Wezmę we własne ręce dla siebie i twego losu łaskę zwierzęcia, które potrafi naprawić zdruzgotane sny... wolność spuszczona z łańcucha do długiego biegu, kiedy zabiję, to bestia będzie mordercą. Jako rozgrzeszenie, cała lista niezasłużonych wyróżnień przypadła tym dłoniom, wolność bez usprawiedliwienia, zobacz jak czysta jest ta krew w porównaniu z twoją, śmiertelny uśmiech szczerzącej kły bestii kala czystość obrazu Twojej twarzy. To właśnie odróżnia od siebie
nasze dusze, moją bestię z konieczności łączy ze mną łańcuch. A o to, kto prowadzi kogo, nikt nigdy nie pyta zauroczonych i niewinnych Pies w zaułku Wyznania Tibal Feredict
Rozdział trzynasty Gdy nasza banda łupieżców zgromadziła się pod wrakiem, została z niego tylko stępka i połowa kadłuba o powyginanym żebrowaniu. Kiedy właziliśmy do środka, pozostałość nocnego sztormu unosiła się w powietrzu, ciężka niczym plwocina. Słyszałem, że wielu mamrotało modlitwy i kreśliło w powietrzu znaki odpowiadające potrzebom duszy każdego z osobna. Owa konwersacja ze strachem z pewnością zaczyna się już w dzieciństwie i gdybym tylko potrafił sobie przypomnieć swoją, z pewnością również zapragnąłbym poszukać ucieczki przed przerażeniem. Mogłem jednak co najwyżej spuścić wzrok i spojrzeć na zbiór maleńkich szkielecików, ogoniastych chochlików o ludzkich twarzach. Ich jastrzębie pazury i rozmaite dziwne ozdoby były doskonale widoczne w koszmarnie jaskrawym świetle słońca. Nic dziwnego, że owego dnia na zawsze porzuciłem morze. Sztorm i rozbity statek przyniosły nam upiorny zastęp. Z pewnością wokół owej przeklętej wyspy można ich było znaleźć znacznie więcej. Tak się składa, że to ja wypowiedziałem wówczas szczególnie niesmaczne słowa: „Wygląda na to, że nie wszystkie chochliki umieją latać”. Ale to jeszcze nie powód, żeby wyłupić mi oczy, prawda? Ślepy Tobor z Rubieży. – To ci dopiero piękna kobieta, przyjaciele. – Jeśli takie właśnie lubisz. – A czemu miałby nie lubić, cholerny kopaczu kurhanów? Kłopot tylko z tym, z czym zawsze bywa kłopot. Tylko popatrz na tego beznadziejnego zbira, z którym jest. Mogłaby mieć każdego mężczyznę tutaj. Mogłaby mieć nawet mnie. Ale nie, woli siedzieć z kulawym, jednorękim, jednouchym, jednookim, beznosym psem pasterskim. I kto tu jest brzydki?
Trzeci mężczyzna, który do tej pory się nie odzywał, spojrzał na towarzysza z ukosa. Zobaczył przypominające ptasie gniazdo włosy, wielkie jak wiosła odstające uszy, wyłupiaste oczy oraz pokrywające przypominającą wyciśniętą tykwę twarz cętki – blizny po poparzeniu. Rzezigardzioł odwrócił pośpiesznie wzrok. Ostatnie, czego by w tej chwili pragnął, to wybuchnąć swym niesamowitym, piskliwym śmiechem, który zawsze wszystkich paraliżował. Nigdy przedtem tak się nie śmiałem. Ten cholerny pisk przeraża nawet mnie. No cóż, nawdychał się oleistych płomieni, i to z pewnością nie pomogło jego tchawicy. Uszkodzenia dawały o sobie znać tylko wtedy, gdy się śmiał, a przypominał sobie, że w ciągu ostatnich miesięcy nie miał zbyt wielu powodów do wesołości. Tyle się wydarzyło... – Lezie ten oberżysta – zauważył Trupismród. Łatwo im było rozmawiać o wszystkim, ponieważ nikt oprócz nich nie rozumiał tu po malazańsku. – On też stracił dla niej głowę – zauważył z szyderczym uśmieszkiem sierżant Balsam. – A z kim ona siedzi? Niech mnie Kaptur weźmie, to nie ma sensu. Trupismród pochylił się powoli nad blatem i ostrożnie napełnił kufel. – Chodzi o dostarczenie tej beczułki. Dla Brullyga. Wygląda na to, że ładny chłopak i martwa dziewczyna zgłosili się na ochotników. Wyłupiaste oczy Balsama zrobiły się jeszcze większe. – Ona nie jest martwa! Powiem ci, co jest martwe, Trupismród. Ten oszczany robak, którego nosisz między nogami! Rzezigardzioł popatrzył na kaprala. – „Jeśli takie właśnie lubisz” – powtórzył. Z ust wyrwał mu się zdławiony dźwięk. Obaj jego towarzysze wzdrygnęli się trwożnie. – Z czego tu się śmiać, w imię Kaptura? – zapytał Balsam. – Nie śmiej się. To rozkaz. Rzezigardzioł przygryzł mocno język. Oczy przesłoniły mu łzy. Ból miotał się wewnątrz jego czaszki jak kamyk w pustym wiadrze. Potrząsnął głową. Śmiać się? To nie ja. Sierżant ponownie łypnął ze złością na Trupismroda. – Martwa? Wcale nie wygląda na martwą. – Zaufaj mi – odparł kapral, pociągnąwszy długi łyk. Beknął. – Muszę przyznać, że dobrze to ukrywa, ale ta kobieta nie żyje już od dłuższego czasu. Balsam zgarbił się nad stołem, pociągając za zwisające w strąkach włosy. Sypiące się z nich drobiny pokryły ciemne drewno niczym plamki farby. – Bogowie na dole – wyszeptał. – Może ktoś powinien... bo ja wiem... powiedzieć jej o tym? Trupismród uniósł niemal całkowicie bezwłose brwi.
– Wybacz, pani, ale za taką cerę, jak twoja, warto umrzeć, i coś mi się zdaje, że to właśnie zrobiłaś. Z ust Rzezigardzioła ponownie wyrwał się stłumiony pisk. – Pani, czy to prawda, że świetnie uczesane włosy i kosztowny makijaż potrafią ukryć wszystko? – ciągnął kapral. Rzezigardzioł pisnął jeszcze głośniej. Głowy zwróciły się w ich stronę. Trupismród wypił kolejny łyk. Temat wyraźnie go zafascynował. – To zabawne, ale nie wyglądasz na martwą. Przenikliwy śmiech wyrwał się na swobodę. Kiedy umilkł, w całej gospodzie zapanowała cisza, mącona jedynie dźwiękiem toczącego się kufla, który po chwili spadł ze stołu, odbijając się od podłogi. Balsam przeszył Trupismroda wściekłym spojrzeniem. – To twoja robota. Ciągle przebierasz miarkę. Jeszcze jedno słowo, kapralu, a będziesz bardziej martwy niż ona. – Co to za zapach? – zapytał Trupismród. – Aha, wonności zgniłości. Balsam wydął policzki. Jego twarz przybrała dziwny, fioletowy odcień. Żółtawe oczy wyglądały, jakby za chwilę miały wyskoczyć z czaszki i zwisnąć na szypułkach. Rzezigardzioł spróbował zacisnąć powieki, ale obraz twarzy sierżanta przeniknął do jego umysłu. Pisnął przeraźliwie, zasłaniając twarz dłońmi, po czym rozejrzał się wokół z bezsilnym błaganiem. Wszyscy już się na nich gapili. Nikt się nie odzywał. Nawet piękna kobieta towarzysząca kalekiemu głąbowi i sam głąb, który zmarszczył głęboko czoło z błyskiem w jedynym oku, zatrzymali się po obu stronach beczułki ale przyniesionej przez oberżystę. Właściciel lokalu również wlepił wzrok w Rzezigardzioła, rozdziawiając szeroko usta. – No cóż, właśnie straciliśmy opinię groźnych twardzieli – zauważył Trupismród. – Gardzioł wydaje okrzyki godowe. Mam nadzieję, że na wyspie nie ma indyków. A ty, sierżancie, wyglądasz, jakby głowa miała ci zaraz eksplodować niczym wstrząsacz. – To twoja wina, skurwysynu! – wysyczał Balsam. – Bynajmniej. Jak widzisz, jestem całkiem spokojny. Aczkolwiek trochę się wstydzę towarzystwa, w którym przebywam. – Świetnie, zmienimy cię. Kaptur wie, że Gilani jest znacznie ładniejsza niż... – Aha, ale ona żyje, sierżancie. Nie jest w twoim typie. – Nie wiedziałem o tym! – To raczej żałosne wyznanie, nie sądzisz? – Chwileczkę – wtrącił wreszcie Rzezigardzioł. – Ja też nic nie zauważyłem, Trupismród. – Wyciągnął palec w stronę kaprala. – To kolejny dowód, że jesteś cholernym nekromantą. Zapomnij o tej zszokowanej minie, nie damy się już więcej nabrać. Wiedziałeś, że nie żyje,
bo czujesz smród umarłych. Świadczy o tym twoje imię. Idę o zakład, że właśnie dlatego Wyłam Ząb ci je nadał. Nic nie umknie jego uwagi, prawda? Hałas w gospodzie wracał powoli do normalnego poziomu. Niektórzy wykonali gesty chroniące przed złem, a parę krzeseł zadrapało brudną podłogę, gdy goście przesuwali je bliżej drzwi, próbując wymknąć się niepostrzeżenie. Trupismród pociągnął kolejny łyk ale. Nie odezwał się ani słowem. Martwa kobieta i jej towarzysz opuścili gospodę. Mężczyzna utykał wyraźnie, balansując beczułką na barku. Balsam chrząknął. – Poszli. Typowe, co? Akurat w chwili, gdy jesteśmy osłabieni. – Nie przejmuj się, sierżancie – uspokoił go Trupismród. – Wszystko jest pod kontrolą. Chociaż jeśli oberżysta spróbuje za nimi pójść... Rzezigardzioł przerwał mu chrząknięciem. – Jeśli to zrobi, pożałuje. – Wstał i poprawił mundurową pelerynę piechoty morskiej. – Wy dwaj macie farta. Siedzicie tu sobie i tuczycie dupska. No wiecie, na dworze jest cholernie zimno. – Zakonotuję sobie twoją niesubordynację – zapowiedział Balsam. Postukał się palcem w skroń. – O, tutaj. – Ulżyło mi – odparł Rzezigardzioł i opuścił gospodę. * * * Shake Brullyg, tyran Drugiego Fortu Dziewiczego i kandydat na króla Wyspy, rozparł się na krześle o wysokim oparciu, które ongiś należało do prefekta więzienia, łypiąc spod krzaczastych brwi na dwóch cudzoziemców siedzących za stołem u drzwi komnaty. Oddawali się jednej ze swoich cholernych gier. Kłykcie, podłużna, drewniana miska i rozszczepione pióra wron. – Dwa odbicia. To znaczy, że mam łuk – oznajmił jeden z nich, choć Brullyg nie był do końca pewien, czy dobrze go zrozumiał. Niełatwo było nauczyć się potajemnie obcej mowy, ale on zawsze miał talent do języków. Shakański, letheryjski, język Tiste Edur, fentyjski, język handlowy i meckroski. A teraz także odrobina tego... malazańskiego. Wszystko zależało od wyboru odpowiedniej chwili. Wykorzystali to przeciwko niemu z równą łatwością, z jaką odebrali mu nóż i topór wojenny. Do portu przybyli cudzoziemcy. Nie było ich tak wielu, by dać mu powód do niepokoju. Tak przynajmniej wówczas sądził. Poza tym miał pod dostatkiem innych kłopotów. Morze pokryły góry lodowe, które zmierzały prosto ku wyspie. Wyglądały groźniej niż jakakolwiek flota czy armia. Goście zapewnili, że poradzą sobie z tym problemem, a Brullyg był jak tonący, gotów złapać się każdej szansy.
Kandydat na króla Wyspy zmiażdżony przez nieczuły lód. Ta perspektywa była dla niego jak smocze szpony przeszywające żagiel. Po wszystkim, co uczynił... Wybór odpowiedniej chwili. Zaczął się zastanawiać, czy Malazańczycy przypadkiem nie sprowadzili lodu ze sobą. Mogli wykorzystać typowe dla tej pory roku szybkie prądy morskie, by przybyć tu przed górami lodowymi i zaproponować, że je powstrzymają. Brullyg przypomniał sobie, że im wówczas nie uwierzył, ale desperacja przemówiła własnym głosem: „Jeśli dokonacie tej sztuki, będziecie królewskimi gośćmi, jak długo zechcecie”. Uśmiechnęli się, usłyszawszy tę ofertę. Jestem głupcem. A nawet gorzej. I teraz dwie nędzne drużyny trzymały w ręku nie tylko jego, lecz również wszystkich mieszkańców wyspy, a on nie był w stanie nic na to poradzić. Mogę co najwyżej ukrywać prawdę przed całą resztą, a i to z każdym dniem staje się coraz trudniejsze. – Łuk jest w korycie. Możesz najwyżej wybrać sobie knykieć – sprzeciwił się drugi żołnierz. Może i tak. – Przesunął się, kiedy odetchnąłeś. Widziałem to. Oszukujesz! – Nie odetchnąłem. – Jesteś przeklętym przez Kaptura trupem, tak? – Nie. Po prostu nie odetchnąłem w tamtej chwili. Popatrz, jest w korycie. Mam rację? – Daj mi się przyjrzeć uważniej. Ha, nie jest! – Westchnąłeś i przesunąłeś go, niech cię szlag! – Nie westchnąłem. – No jasne. Może jeszcze powiesz, że nie przegrywasz? – Może i przegrywam, ale to wcale nie znaczy, że akurat w tej chwili westchnąłem. Popatrz, nie jest w korycie. – Daj mi odetchnąć... – Wtedy ja westchnę! – Oddychają zwycięzcy. Wzdychają pokonani. To znaczy, że wygrałem. – Jasne, oszukiwanie jest dla ciebie równie naturalne jak oddychanie, tak? Brullyg przesunął powoli wzrok z siedzącej u drzwi dwójki na ostatnią z żołnierzy w komnacie. Na sprzysiężenie, była naprawdę piękna. Skóra o ciemnym, magicznym odcieniu i lekko skośne oczy lśniące blaskiem słodkiego zaproszenia. Niech to szlag, w tych oczach kryły się wszystkie tajemnice świata. I te usta! Te wargi! Gdyby tylko zdołał się jakoś pozbyć tamtych dwóch i być może ukraść jej te straszliwe noże, odkryłby te tajemnice, jak tego z pewnością pragnęła. Jestem królem Wyspy. A przynajmniej wkrótce nim zostanę. Jeszcze tylko tydzień i jeśli żadna z tych suk, córek zmarłej królowej, się nie pokaże, wszystko przejdzie na mnie. Jestem
królem Wyspy. Prawie. Z pewnością jestem już wystarczająco blisko, by móc używać tego tytułu. Jakaż kobieta nie zamieniłaby ciężkiego, nędznego życia żołnierki na miękkie, ciepłe łoże pierwszej konkubiny króla? Pewnie, że to letheryjski zwyczaj, ale jako król mogę go wprowadzić i u nas. A jeśli zgromadzeniu to się nie spodoba, no cóż, zawsze są klify. – Uważaj, Masan, on znowu zrobił tę minę – odezwał się jeden z Malazańczyków siedzących przy stoliku. Kobieta zwana Masan Gilani przeciągnęła się na krześle jak kotka i rozprostowała gładkie, nienależące do chudych ramiona, w geście, od którego jej obfite piersi przybierały kształt kul, rozciągając wytartą tkaninę koszuli. – Dopóki myśli niewłaściwym mózgiem, Płatek, nic nam nie grozi – odparła, po czym usiadła w poprzedniej pozycji, prostując wspaniałe nogi. – Powinniśmy mu przyprowadzić kolejną kurwę – zasugerował mężczyzna zwany Płatkiem. Zebrał kłykcie i wsypał je do małego, skórzanego mieszka. – Nie – sprzeciwiła się Masan Gilani. – Trupismród ledwie zdołał przywrócić poprzednią do życia. Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? – pomyślał z uśmiechem Brullyg. Nie, pragniesz mnie dla siebie. Poza tym, zwykle nie jestem taki. Chciałem tylko rozładować... frustrację. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Bardzo często używają rąk przy rozmowie. Znają mnóstwo gestów. Dziwni ludzie, ci Malazańczycy. Odchrząknął. – Przydałby mi się kolejny spacer – zaczął. Mówił po letheryjsku powoli, bo wtedy lepiej go rozumieli. – Muszę rozprostować nogi. – Mrugnął znacząco do Masan Gilani. Odpowiedziała mu wymownym uśmiechem, który rozpalił go na dole tak bardzo, że aż musiał przesunąć się na krześle. – Moi ludzie powinni mnie zobaczyć, rozumiecie? Jeśli zaczną coś podejrzewać... no cóż, z pewnością nikt nie wie lepiej, jak wygląda areszt domowy, niż obywatele Drugiego Fortu Dziewiczego. – Dzisiaj mają ci przynieść ale, zgadza się? – zapytał Płatek, mówiąc po letheryjsku ze straszliwym akcentem. – Lepiej, żebyś był przy tym. Wyprowadzimy cię na spacer nocą. Jak paniusia z Powiernictwa Wolności pokojowego pieska? Czyż to nie miłe? A co zrobisz, jeśli uniosę nogę i naszczam na ciebie, Płatek? Nie tych żołnierzy się bał, ale tej drugiej drużyny, która nadał przebywała na Wyspie. Była w niej ta chuda, niema dziewczynka, która potrafiła nagle zjawiać się, jakby znikąd. Z rozbłysku światła. Zastanawiał się, co powiedziałyby o tej sztuczce shakańskie czarownice. Płatek – albo Masan Gilani czy Galt – musiał tylko zawołać ją po imieniu. Sinn.
Była naprawdę przerażająca, choć nie miała szponów. Podejrzewał, że potrzebowałby całego sprzysiężenia, by się jej pozbyć. Nie miałby też nic przeciwko wielkim stratom. Sprzysiężenie zawsze wtrącało się w sprawy wybranych władców Shake’ów. Na pewno już tu pędzą, jak stado kruków do padliny, zaplute, chichoczące babska. Oczywiście, nie potrafią latać. Nie umieją nawet pływać. Będą potrzebowały łodzi, żeby przedostać się przed cieśninę, i to zakładając, że Rubieży nie pokryła masa lodu, na co z pewnością wygląda. Żołnierz imieniem Galt wstał z krzesła, krzywiąc się z powodu bólu w okolicy krzyża, i podszedł nieśpiesznie do zajmującego całą ścianę gobelinu, który był najcenniejszym przedmiotem należącym do prefekta. Wyblakł już ze starości, a w lewym dolnym rogu splamiła go zakrzepła krew nieszczęsnego właściciela. Na tkaninie przedstawiono Pierwsze Lądowanie letheryjskich kolonistów. W rzeczywistości wcale nie było ono pierwsze. Flota zbliżyła się do brzegu gdzieś naprzeciwko Rubieży i czółna Fentów wypłynęły ku niej, by nawiązać kontakt z obcymi. Wymiana darów zakończyła się kryzysem, który doprowadził do wymordowania mężczyzn z wioski oraz obrócenia kobiet i dzieci w niewolników. Trzy następne osady spotkał ten sam los. Kolejne cztery, położone nad brzegiem dalej na południe, mieszkańcy opuścili w pośpiechu. W końcu flota okrążyła półwysep Sadon na północnym brzegu Morza Zewnętrznego, wpłynęła do Lenth, a potem do Zatoki Gedry. Miasto Gedry, położone u ujścia Letheru, założono w miejscu Pierwszego Lądowania. Gobelin był tego dowodem. Miał co najmniej tysiąc lat. W dzisiejszych czasach większość ludzi wierzyła, że lądowanie odbyło się tam, gdzie dziś znajdowała się stolica, spory kawałek w górę rzeki. To dziwne, jak przerabiano przeszłość, by dopasować ją do potrzeb teraźniejszości. Brullyg mógł wykorzystać ten przykład, gdy już zostanie królem. Dzieje Shake’ów były historią porażek, nie znały niczego poza tragedią i smutkiem. Byli strażnikami brzegu, ale nie potrafili go obronić przed niestrudzoną żarłocznością morza. Wszystko to wymagało... rewizji. Letheryjczycy poznali smak porażki. Wielokrotnie. Historia ich pobytu w tej krainie była krwawa, mieli na sumieniu wiele zdrad, kłamstw i okrucieństw. Jednakże obecnie wszystkie je uważali za heroiczne triumfy. Tak właśnie lud powinien patrzeć na własne dzieje. Shake’owie muszą się tego nauczyć. Oślepiające światło na mrocznym brzegu. Kiedy zostanę królem... – Popatrz na to cholerstwo – odezwał się Galt. – Tutaj, na to pismo na brzegu. Wygląda jak ehrlijskie. – Ale nie jest ehrlijskie – mruknął Płatek. Rozebrał na części jeden ze swych sztyletów. Na blacie przed nim leżała gałka, kilka nitów i bolców, drewniana rączka opleciona skórą, wydrążona rękojeść i zakończona trzpieniem głownia. Wyglądało na to, że żołnierz nie bardzo wie, jak teraz to wszystko złożyć.
– Niektóre litery... – Ehrlijski i letheryjski wywodzą się z tego samego języka – oznajmił Płatek. – Skąd wiesz? – zapytał Galt, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem. – Nie wiem, ty idioto. Tak mi tylko powiedziano. – Kto ci tak powiedział? – Chyba Ebron. Albo Odprysk. Co za różnica? Ktoś, kto się na tym zna i tyle. Kapturze, mózg mnie przez ciebie boli. Tylko popatrz, co z niego zostało. – To jest mój nóż? – Był. Płatek uniósł nagle głowę. – Słyszę kroki na schodach. Jego ręce poruszyły się błyskawicznie. Nim Galt zdążył dojść do drzwi, Płatek przykręcił gałkę i rzucił mu sztylet. Żołnierz złapał nóż jedną ręką, nawet nie zwalniając kroku. Brullyg usiadł z powrotem na krześle. Masan Gilani wstała i poluzowała rękojeści obu straszliwych, długich noży, które nosiła u pasa. – Gdybym tylko miała tu swoją drużynę – mruknęła, zbliżając się o krok do Brullyga. – Nie ruszaj się – wyszeptała do niego. Skinął głową, czując suchość w gardle. – Pewnie niosą ale – stwierdził Płatek, zatrzymując się z boku drzwi. Galt uchylił je lekko, wyglądając przez szczelinę. – Ehe, tyle że te kroki brzmią inaczej. – To nie ten zapluty pierdziel i jego syn? – Ktoś zupełnie inny. – Dobra. Płatek sięgnął pod stół i wydobył kuszę. Cudzoziemską broń o niezwykłej konstrukcji wykonano niemal całkowicie z żelaza albo czegoś bardzo przypominającego letheryjską stal. Cięciwa była gruba jak kciuk mężczyzny, a wyposażony w grot z nacięciem w kształcie litery X bełt mógłby przebić letheryjską tarczę, jakby była zrobiona z kory brzozowej. Żołnierz naciągnął kuszę i w jakiś sposób unieruchomił orzech, po czym przeszedł do końca pokoju. Gdy kroki się zbliżyły, Galt odsunął się od drzwi, wykonując serię gestów. Masan Gilani chrząknęła w odpowiedzi. Brullyg usłyszał za plecami trzask rozdzieranej tkaniny. Po chwili sztych noża dotknął go między łopatkami. Przebił się przez cholerne oparcie. Kobieta pochyliła się do jego ucha. – Bądź grzeczny i głupi, Brullyg. Znamy tych dwoje i potrafimy się domyślić, po co przyszli. Galt obejrzał się na Masan Gilani i skinął krótko głową. Potem podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
– No proszę – wycedził po letheryjsku ze swym koszmarnym akcentem. – Czyż to nie pani kapitan i jej pierwszy oficer? Za szybko zabrakło wam pieniędzy? Co was skłoniło do przyniesienia ale? – Co on powiedział, kapitanie? – warknął ktoś za drzwiami. – Nie wiem co, ale mówi kiepsko – odparł kobiecy głos. Brullyg zmarszczył brwi. Słyszał go już wcześniej. Koniuszek noża wbił się głębiej w jego plecy. – Przynieśliśmy ale dla Shake’a Brullyga – ciągnęła kobieta. – To bardzo miło – odparł Galt. – Dopilnujemy, żeby je dostał. – Shake Brullyg to mój stary przyjaciel. Chcę się z nim zobaczyć. – Jest zajęty. – Czym? – Myśleniem. – Shake Brullyg? Bardzo w to wątpię. Kim jesteś, w imię Zbłąkanego? Na pewno nie Letheryjczykiem, podobnie jak ci twoi kumple, którzy siedzą w gospodzie. Z pewnością też nie byliście tu więźniami. Wypytałam ludzi i wiem, że przypłynęliście na tym dziwnym statku, który kotwiczy w zatoce. – Kapitanie, to bardzo proste. My żeśmy przyszli, to lód poszedł. Więc Brullyg nas nagrodził. Goście. Królewscy goście. Teraz sobie z nim siedzimy. Uśmiecha się do nas miło. Więc my też jesteśmy mili. – Mili idioci – warknął mężczyzna za drzwiami, zapewne pierwszy oficer. – Ręka już mi drętwieje. Odsuń się i daj mi wnieść to cholerstwo. Galt obejrzał się przez ramię na Masan Gilani. – Czemu się na mnie gapisz? – zapytała żołnierka po malazańsku. – Ja tu jestem tylko po to, żeby kazać mu ruszać ozorem. Brullyg zlizał pot z warg. Dlaczego im się udaje, mimo że znam prawdę? Czy jestem aż taki głupi? – Wpuść ich – powiedział cicho. – Uspokoję ich i odeślę z powrotem. Galt ponownie obejrzał się na Masan Gilani. Choć kobieta nie odezwała się ani słowem, musieli wymienić jakieś sygnały, gdyż Malazańczyk wzruszył ramionami i odsunął się. – Idzie ale. Do komnaty weszło dwoje ludzi. Pierwszym z nich był Skorgen Kaban Śliczny. A to znaczyło... tak jest. Kandydat na króla uśmiechnął się szeroko. – Shurq Elalle. Nie postarzałaś się nawet o jeden dzień, odkąd cię ostatnio widziałem. Hej, Skorgen... postaw tę beczułkę, bo zwichniesz sobie bark i powiększysz listę swych ułomności o koślawość. Otwórz to cholerstwo, żebyśmy mogli się napić. Aha – dodał, zauważywszy, że dwoje piratów przygląda się żołnierzom – to troje z moich królewskich
gości. Ten pod drzwiami to Galt, ten w kącie nazywa się Płatek, a ta ślicznotka, która trzyma rękę za oparciem mojego krzesła, zwie się Masan Gilani. Shurq Elalle przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko Brullyga. Założyła nogę na nogę i splotła dłonie na podołku. – Brullyg, ty na wpół obłąkany, oszukańczy, skąpy skurwysynu. Gdybyśmy byli sami, złapałabym cię za tę chudą szyję i udusiła. – Nie mogę powiedzieć, by zaskoczyła mnie twoja wrogość – odparł Shake Brullyg. Nagle ucieszył się, że ma malazańskich strażników. – Ale wiesz co? To nie było aż takie złe i wstrętne, jak ci się zdaje. Nigdy nie dałaś mi szansy wytłumaczyć... Shurq uśmiechnęła się pięknie i zarazem złowrogo. – Ależ, Brullyg, ty nigdy nie miałeś zwyczaju się tłumaczyć. – Ludzie się zmieniają. – To byłby pierwszy taki przypadek. Brullyg oparł się pokusie wzruszenia ramionami. To kosztowałoby go paskudną ranę na plecach. Uniósł ręce przed siebie, wyciągając ku górze rozpostarte dłonie. – Zapomnijmy o dawnych dziejach. Pozgonna Wdzięczność stoi bezpiecznie w moim porcie. Wyładowałaś towar i napełniłaś sakiewkę. Pewnie z chęcią opuściłabyś już naszą błogosławioną wyspę. – Coś w tym rodzaju – przyznała. – Niestety, chyba mamy kłopoty z otrzymaniem, hmm, pozwolenia. Wyjście z portu blokuje największy cholerny okręt, jaki w życiu widziałam, a do głównego nabrzeża zmierza smukła galera wojenna. Wiesz co – dodała, znowu uśmiechając się przelotnie – wszystko to zaczyna wyglądać jak coś w rodzaju... hmm... blokady. Sztych sztyletu odsunął się od pleców Brullyga. Żołnierka schowała nóż i okrążyła stół. Tym razem przemówiła w języku, którego Brullyg nigdy dotąd nie słyszał. Płatek pochylił kuszę, celując w Brullyga, i odpowiedział jej. Skorgen, który klęczał na podłodze i walił w szpunt kłębem dłoni, podniósł się nagle. – Brullyg, co tu się dzieje, w imię Zbłąkanego? – Tylko to, że twoja kapitan ma rację – dobiegł spod drzwi nowy głos. – Nasze oczekiwanie dobiegło końca. O framugę opierał się żołnierz zwany Rzezigardziołem. Skrzyżował ręce na piersi i uśmiechał się do Masan Gilani. – To dobre wieści, prawda? A teraz zabieraj stąd swoje rozkoszne wypukłości i zapychaj tanecznym krokiem do portu. Jestem pewien, że Urb i cała reszta stęsknili się za twoim widokiem. Shurq Elalle, która nie ruszyła się z krzesła, westchnęła głośno. – Śliczny, chyba przez pewien czas nie opuścimy tego pokoju. Znajdź jakieś kufle i nalej nam, dobra? – Jesteśmy zakładnikami?
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Gośćmi. Masan Gilani opuściła komnatę, kołysząc biodrami znacznie wyraźniej niż to było konieczne. Brullyg jęknął. – Jak już mówiłam – wyszeptała Shurq – ludzie się nie zmieniają. Zwłaszcza mężczyźni. – Obejrzała się na Galta, który przyciągnął sobie drugie krzesło. – Pewnie nie pozwolicie mi udusić tego odrażającego robaka. – Niestety, nie. – Uśmiechnął się. – Przynajmniej na razie. – Kim są wasi przyjaciele w porcie? Galt mrugnął do niej. – Mamy tu do wykonania pewną robotę, kapitanie, i doszliśmy do wniosku, że ta wyspa świetnie się nadaje na kwaterę główną. – Mówisz teraz po letheryjsku znacznie lepiej. – Z pewnością zawdzięczam to twojemu miłemu towarzystwu, kapitanie. – Nie zawracaj sobie głowy – odezwał się stojący pod drzwiami Rzezigardzioł. – Trupismród mówi, że ona stoi po niewłaściwej stronie bramy Kaptura, bez względu na to, co widzisz, czy co wydaje ci się, że widzisz. Galt pobladł. – Nie jestem pewna, co to właściwie miało znaczyć – odparła Shurq Elalle, przeszywając Galta zmysłowym spojrzeniem – ale moje pragnienia są tak samo żywotne jak zawsze. – To... odrażające. – Pewnie stąd wziął się ten pot na twoim obliczu. Galt otarł pośpiesznie czoło. – Jest jeszcze gorsza niż Masan Gilani – poskarżył się. Brullyg poruszył się nerwowo na krześle. Odpowiednia chwila. Dla tych cholernych Malazańczyków każda chwila była odpowiednia. Wolność powinna była potrwać dłużej. – Pośpiesz się z tym ale, Śliczny. * * * Został sam, odcięty od pozostałych, a niezadowolona armia szarpała się w jego dłoniach. To był najgorszy koszmar każdego dowódcy. A kiedy w takiej chwili zabierasz ludzi na bezkresny ocean, sytuacja staje się jeszcze gorsza. Przez pewien czas jednoczyła ich furia. Potem jednak prawda zaczęła powoli docierać do nich niczym czerwie wgryzające się w skórę. Ojczyzna pragnęła śmierci ich wszystkich. Nie wrócą do rodzin – do żon, mężów, matek, ojców. Nie będą huśtać dzieci na kolanach, licząc
w myślach miesiące i zastanawiając się, po którym z sąsiadów mają oczy. Nie przekroczą przepaści i nie uleczą ran. Najbliżsi dla nich umarli. W podobnej sytuacji armie stają się drażliwe. To prawie tak samo groźne jak brak łupów i żołdu. Byliśmy żołnierzami imperium. Nasze rodziny polegały na żołdzie, ulgach podatkowych, odprawach i emeryturach. Było wśród nas wielu młodych ludzi, mogących jeszcze myśleć o zakończeniu służby i rozpoczęciu nowego życia, które nie polegałoby na wymachiwaniu mieczem i spoglądaniu w oczy jakiegoś warczącego zbira, który chce cię przeciąć wpół. Niektórzy byli też cholernie zmęczeni. Co więc trzymało nas razem? No cóż, żaden okręt nie lubi żeglować samotnie, prawda? Pięść Blistig wiedział jednak, że kryje się w tym coś więcej. Zakrzepła krew łączyła ludzi niczym klej. Paląca blizna po zdradzie, ukąszenie furii. I głównodowodząca, która poświęciła swą ukochaną, by uratować ich wszystkich. Zbyt wiele dni i nocy spędził na Wilku Piany, stojąc nie więcej niż pięć kroków od przybocznej, spoglądając na sztywne plecy wpatrzonej we wzburzone morze kobiety. Niczego po sobie nie okazywała, ale pewnych spraw nie zdołałby ukryć żaden śmiertelnik. Jedną z nich była żałoba. Patrząc na nią, cały czas zadawał sobie pytanie: „czy z tego wyjdzie?”. I wtedy ktoś – być może Keneb, który czasami, zdaje się, rozumiał Tavore lepiej niż ktokolwiek inny, być może nawet ona sama, podjął brzemienną w skutki decyzję. Przyboczna straciła w Malazie adiutantkę. Adiutantkę i kochankę. Być może w tej drugiej sprawie nic nie można było poradzić, ale pozycja adiutanta była oficjalnie uznana. Potrzebował go każdy dowódca. Rzecz jasna, nie mógł to być mężczyzna. W grę wchodziła wyłącznie kobieta. Blistig przypomniał sobie tamtą noc. Na pokładzie zabrzmiał jedenasty dzwon. Flota płynęła w nierównym szyku, a po obu flankach otaczały ją zgubańskie Trony Wojny. Znajdowali się trzy dni drogi na wschód od Kartoolu i zaczęli zakręcać na północ, zataczając łuk, który miał ich doprowadzić do burzliwych, śmiertelnie groźnych cieśnin dzielących wyspę Malaz od brzegów Korelu. Przyboczna stała sama pod masztem na kasztelu dziobowym. Wiatr targał gwałtownie jej peleryną. Przypominała Blistigowi wronę o połamanych skrzydłach. Nagle pojawiła się druga postać, która przystanęła obok Tavore, na lewo od niej. Tam gdzie stanęłaby T’jantar. Gdzie powinien stać każdy adiutant. Zaskoczona Tavore odwróciła głowę. Wymieniono słowa – za cicho, by Blistig mógł cokolwiek usłyszeć. Potem nowo przybyła zasalutowała. Przyboczna jest samotna, podobnie jak ta druga kobieta, która – choć z pozoru pogrążyła się w równie głębokiej żałobie – ma w sobie gniew, ostry jak hartowana areńska stal. Brakuje jej cierpliwości, ale być może tego właśnie tutaj potrzeba.