chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony223 341
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań139 775

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 02 - Ostatni strażnik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :766.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 02 - Ostatni strażnik.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Gemmel,David - 4 cykle kpl Gemmell David - Opowieści Sipstrassi
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

David Gemmell Ostatni Strażnik (Last guardian) Opowieści Sipstrassi tom 3

Rozdział pierwszy NA POŁUDNIE OD ZIEM ZARAZY – ANNO DOMINI 2341 A jednak nie umarł. Ciało wokół rany po pocisku na jego biodrze zamarzło, gdy temperatura spadła do trzydziestu stopni poniżej zera. Na brodzie uformował się lód, a szron na ciężkim czarnym płaszczu połyskiwał bielą w poświacie księżyca. Odległe iglice Jeruzalem rozmyły się, przeistoczyły w sosnę okrytą całunem śniegu. Shannow kołysał się w siodle, próbując skupić wzrok na mieście, którego szukał tak długo, ale miasto przepadło. Musiał przytrzymać się łęku, gdy końskie kopyto omsknęło się na kamieniu, a wówczas ból w boku rozgorzał z nową siłą. Ściągnął wodze karego ogiera, kierując go w dolinę. W głowie wirowały mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebezpieczna podróż przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelanina, wojna i śmierć. Śnieżyca znów uderzyła z furią, niesione wiatrem drobiny zamarzniętego śniegu smagały bezlitośnie twarz Shannowa. Śnieg zalepiał mu oczy, umysł trawiła gorączka. Wiedział, że życie opuszcza jego ciało z każdą mijającą sekundą, lecz nie miał ani siły, ani chęci, by z tym walczyć. Wspominał farmę i Donnę, tak jak ujrzał japo raz pierwszy, stojącą w drzwiach ze starodawną kuszą w dłoniach. Wzięła go za zbójcę i lękała się o życie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie winił jej za tę pomyłkę. Wiedział, jak jawi się ludziom Człowiek Jeruzalem – wysoki, posępny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod którego wyzierają zimne, bardzo zimne oczy, które widziały zbyt wiele śmierci i rozpaczy. Zawsze było tak samo. Ludzie stali i gapili się na jego twarz pozbawioną wyrazu, a potem ich spojrzenia ześlizgiwały się w dół, na pistolety, przerażającą broń Gromowładcy. Donna Taybard była jednak inna. Przygarnęła Shannowa do swego domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, jałowych dziesięcioleci Człowiek Jeruzalem zaznał szczęścia. Ale później nadeszli zbójcy i ludzie niosący wojnę, a w końcu Piekielnicy. Shannow ruszył przeciw nim wszystkim dla kobiety, którą pokochał – tylko po to, by zobaczyć, jak ona wychodzi za innego. I znowu był sam, i umierał w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na żadną mapę. Co najdziwniejsze, wcale się tym nie przejmował. Wokół hulał wiatr. Zagubiony w syrenim śpiewie zawieruchy osunął się bezwładnie na kark ogiera. Wierzchowiec wychował się w górach; nie znosił wyjącego wichru i kąsającego śniegu. Skręcił między drzewa do skalnej rozpadliny i podążył jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydrążonego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj było nieco cieplej. Ogier wchodził coraz głębiej, czując na grzbiecie

bezwładny ciężar. To go niepokoiło, bo jeździec zawsze pewnie trzymał się w siodle i kierował nim lekkimi ruchami kolan i cugli. Szerokie chrapy ogiera rozdęły się, gdy z głębi tunelu napłynął zapach dymu. Zwierzę zatrzymało się u wejścia do jaskini i zatańczyło nerwowo, dzwoniąc podkowami o skaliste podłoże. Ku niemu ruszył mroczny cień... Przestraszony koń stanął dęba i Shannow bezwładnie osunął się z siodła. Zakończona szponami wielka dłoń chwyciła uzdę, tunel wypełnił się zapachem lwa. Ogier spróbował wyrwać się, uderzyć intruza podkutymi żelazem kopytami, lecz ręce mocno trzymały. Usłyszał cichy, niski szept, poczuł delikatne głaskanie po karku. Uspokojony, pozwolił poprowadzić się w głąb jaskini, gdzie płonęło ognisko otoczone płaskimi kamieniami. Stał cierpliwie, gdy obcy zarzucił wodze na wystający występ i odszedł. Przed jaskinią Shannow jęknął i spróbował przekręcić się na brzuch, ale poddał się bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchylił powieki, zobaczył przerażające oblicze. Ciemne włosy okalały zdeformowaną twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, płaskim nosem i ustami najeżonymi rzędem ostrych kłów. Shannow, niezdolny do wykonania ruchu, mógł tylko przyglądać się stworowi. Ręce uzbrojone w szpony wsunęły się pod jego ciało i uniosły je bez trudu. Shannow niczym dziecko został zaniesiony do jaskini i delikatnie ułożony blisko ognia. Stworzenie sięgnęło do zapięcia jego płaszcza, ale dłonie podobne zwierzęcym łapom nie poradziły sobie z zamarzniętymi węzłami. Szpony z sykiem rozcięły rzemienie i Shannow poczuł, jak zsuwa się z niego płaszcz. Powoli i ostrożnie stworzenie zdjęło zamarznięte ubranie i okryło go ciepłym kocem. Człowiek Jeruzalem zasnął – a jego sny pełne były bólu. Znowu walczył z przywódcą Strażników, Sarento, podczas gdy „Titanic” żeglował po widmowym morzu, a diabeł kroczył ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie mógł wygrać; walczył o życie, gdy morze wdzierało się do rozbitego statku. Słyszał krzyki tonących; mężczyzn, kobiet i dzieci, jednak nie był w stanie ich uratować. Przebudził się zlany potem i spróbował usiąść, ale ból wybuchnął w zranionym boku. Jęknął dojmująco i na powrót pogrążył się w gorączkowych majakach. Zmierzał w kierunku gór, kiedy usłyszał strzał; wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał ku zagrodzie. Trzech mężczyzn wywlekało z domostwa dwie kobiety. Wyciągnął pistolet i wbił obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwałował w ich kierunku. Na jego widok mężczyźni odepchnęli kobiety. Dwaj wyciągnęli muszkiety, trzeci rzucił się na niego z nożem. Shannow ściągnął wodze, ogier stanął dęba. Pierwszy strzał był celny i zbójca runął na ziemię. Przyskoczył ten z nożem, ale Shannow przekręcił się w siodle i strzelił z bliska: kula trafiła mężczyznę w czoło i wyszła tyłem głowy w fontannie krwi. Trzeci poderwał broń, pocisk odbił się rykoszetem od łęku siodła i przeszył biodro Shannowa. Człowiek Jeruzalem, nie zwracając uwagi na falę nagłego bólu, wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła zbójcę w bark, aż obrócił się

dokoła, druga strzaskała mu czaszkę. W raptownie zapadłej ciszy Shannow osadził ogiera, wpatrując się w kobiety. Starsza zbliżyła się do niego na tyle, że mógł dostrzec strach w jej oczach. Krew sączyła mu się z rany i skąpy wała na siodło, jednak siedział wyprostowany. – Czego od nas chcesz? – zapytała. – Nic, pani, przybyłem wam na ratunek. – To dobrze. – Jej oczy nadal były wrogie. – Uratowałeś nas, i dzięki ci za to. Cofnęła się, nie spuszczając z niego oczu. Był pewien, że widziała krew, ale nie mógł – nie chciał – prosić o pomoc. – Życzę dobrego dnia – rzucił na odjezdnym. Młodsza pobiegła za nim. Była ładną blondynką, z twarzą ogorzałą od słońca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wzniosła ku niemu duże błękitne oczy. – Wybacz, matka nie ufa mężczyznom Tak mi przykro. – Odsuń się od niego, dziewczyno! – krzyknęła starsza i dziewczyna cofnęła się posłusznie. Shannow pokiwał głową. – Zapewne nie bez powodu. Żałuję, że nie mogę zostać i pomóc wam pogrzebać tych drani. – Jesteś ranny. Pozwól, że ci pomogę. – Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma białe wieżyce i bramy płonące od złota. Tam się mną zajmą. – Tutaj nie ma żadnego miasta. – Znajdę je. – Trącił piętami boki ogiera i odjechał. Przebudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Zobaczył pochyloną nad sobą zwierzęcą twarz. – Jak się czujesz? – Głos był niewyraźny, słowa zlewały się z sobą. Shannow zrozumiał pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu. – Żyję, dzięki tobie. Kim jesteś? Stworzenie przekrzywiło wielką głowę. – Nieźle. Zwykle pytają, czym jestem. Nazywam się Shir-ran. Silny z ciebie człowiek, skoro jeszcze żyjesz z taką raną. – Kula przeszła na wylot. Pomożesz mi usiąść? – Nie. Leż tutaj. Zaszyłem ranę z przodu i z tyłu, ale moje palce nie są już takie jak kiedyś. Nie ruszaj się i wypoczywaj. Porozmawiamy rano. – Co z moim koniem? – Jest bezpieczny. Trochę się mnie przestraszył, ale szybko doszliśmy do porozumienia. Nakarmiłem go ziarnem, które miałeś w jukach. Śpij, człowieku. Shannow rozluźnił się. Wsunął rękę pod koc i sięgnął do rany na biodrze. Wyczuł gęste szwy

i niezdarne węzły. Rana nie krwawiła, ale bał się, że mogły ją zabrudzić włókna z płaszcza. One zabijały częściej niż kula, zatruwając krew i powodując gangrenę. – To dobra rana – rzekł cicho Shir-ran, jak gdyby czytając w jego myślach. – Wypływająca krew oczyściła ją, jak myślę. Tutaj w górach rany dobrze się goją. Powietrze jest czyste. Bakterie są zbyt delikatne, by przeżyć przy trzydziestu stopniach poniżej zera. – Bakterie? – wyszeptał Shannow, powoli opuszczając powieki. – Zarazki... brud, który sprawia, że rany się jątrzą. – Rozumiem. Dziękuję ci, Shir-ranie. I Shannow zapadł w sen bez snów. Człowiek Jeruzalem przebudził się głodny i podniósł się do pozycji siedzącej. W blasku płonącego ognia dostrzegł wielki stos drzewa leżący pod ścianą. Rozejrzał się po jaskini. Miała około pięćdziesięciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szczelinami, przez które leniwie ulatywał dym z ogniska. Obok jego koców leżał bukłak, oprawiona w skórę Biblia i pistolety, schowane w natłuszczonych, skórzanych olstrach. Shannow sięgnął po manierkę, wyciągnął oprawiony w mosiądz korek i napił się łapczywie. Później w świetle ogniska obejrzał ranę na biodrze. Skóra była posiniaczona i zaogniona, ale rana wyglądała na czystą i nie krwawiła. Wstał powoli i ostrożnie, szukając wzrokiem ubrania. Leżało suche i niedbale złożone na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschnięta krew wciąż plamiła białą wełnianą koszulę, ale odział się w nią i włożył czarne wełniane spodnie. Nie mógł zapiąć pasa, ponieważ skóra zbyt mocno wpijała się w ranę na biodrze. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się bardziej człowiekiem. Wciągnął skarpety, wzuł wysokie jeździeckie buty i ruszył do miejsca, gdzie stał ogier. Poklepał go po karku, a on pochylił łeb i przytulił chrapy do jego piersi. – Ostrożnie, przyjacielu, wciąż jestem bardzo słaby. – Zawiesił na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie było. W pobliżu stosu drewna stał rząd półek skleconych z nieheblowanych desek. Na niektórych leżały książki, na innych woreczki z solą, cukrem, suszonym mięsem i owocami. Shannow zjadł parę owoców i wrócił do ognia. W jaskini było gorąco. Położył się na kocach, wziął pistolety i wyczyścił je dokładnie. Oba były bronią Piekielników, odtylcową i wielolufową. Otworzył sakwę i sprawdził naboje. Miał ich jeszcze czterdzieści siedem, ale kiedy się skończą, ta cudownie wyważona broń stanie się bezużyteczna. Sięgnął głębiej do sakwy, znalazł własne pistolety kapiszonowe, które służyły mu tak dobrze przez dwadzieścia lat. Do tej pary mógł sam wyrabiać proch i odlewać kule. Po wyczyszczeniu owinął je w nasączoną oliwą skórę i ponownie schował głęboko w jukach. Dopiero wtedy sięgnął po Biblię. Była to księga o cienkich kartkach, złoconych na brzegach, ale sfatygowanych od częstego wertowania, w skórzanej oprawie, gładkiej jak jedwab. Shannow przysiadł przy ogniu i otworzył Biblię na Księdze Habakuka. Czytał głośno, a głos miał głęboki i dźwięczny.

Dokąd że, Panie, wzywać Cię będę – A Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda! – a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzyć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. Tak więc straciła Tora moc swoją, sprawiedliwego sądu już nie ma; bezbożny bowiem gnębi uczciwego, dlatego wyrok sądów ulega wypaczeniu. – I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? – zapytał Shir-ran. – W sposób sobie właściwy – odrzekł Shannow. – Skąd wiesz, jak się nazywam? Olbrzymie stworzenie zbliżyło się ociężale, gnąc szerokie ramiona pod ciężarem ogromnej głowy. Przysiadło na kamieniach przy ogniu. Shannow zwrócił uwagę, że oddycha urywanie, a z ucha sączy mu się strumyczek krwi, zlepiający włosy czarnej grzywy. – Jesteś ranny? – zapytał Shannow. – Nie. To tylko Przemiana. Znalazłeś jedzenie? – Tak. Trochę suszonych owoców w scukrzonym miodzie. Są bardzo dobre. – Weź je wszystkie. Mnie już nie smakują. Jak twoja rana? – Goi się dobrze, jak obiecałeś. Wydaje się, że cierpisz, Shir-ranie. Czy mógłbym jakoś ci pomóc? – Nie, Shannow. Możesz tylko przez jakiś czas dotrzymać mi towarzystwa. – To będzie przyjemność. Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedziałem przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, skąd mnie znasz? – Słyszałem o tobie, Shannow. Czarna Pani mówiła o tobie... i o twojej walce z Piekielnikami. Jesteś silnym człowiekiem. I prawym, wiernym przyjacielem, jak sądzę. – Kim jest Czarna Pani? – zapytał szybko Shannow, zmieszany komplementami. – Jest tym, kim jest: czarną jak heban pięknością. Pracuje wśród Dianae... mojego ludu... i wśród Wilczaków. Niedźwiedzie nie uznają jej, bowiem ich człowieczeństwo już przeminęło. Są zwierzętami... teraz i na zawsze. Jestem zmęczony, Shannow. Chcę odpocząć... spać. – Legł na brzuchu, wspierając głowę na szponiastych dłoniach. Bursztynowe oczy przymknęły się i ponownie otworzyły. – Jeśli... kiedy przestaniesz mnie rozumieć, osiodłaj ogiera i odjedź stąd. Pojmujesz? – Nie – odrzekł Shannow. – Zrozumiesz – odpowiedział Shir-ran. Shannow posilił się owocami i wrócił do czytania Biblii. Księga Habakuka od dawna była jego ulubioną. Jej słowa były krótkie i słodko-gorzkie, ale odbijały wątpliwości i lęki jego serca, a czyniąc to, pomniejszały je. Trzy dni Shannow spędził z Shir-ranem, lecz choć często rozmawiali, Człowiek Jeruzalem niewiele dowiedział się o Dianae. Ze skąpych informacji wynikało, że istnieje kraj, w którym ludzie powoli przeistaczają się w zwierzęta. Żyły tam ludy Lwa, Wilka i Niedźwiedzia.

Przemiana Niedźwiedzi została ukończona, ludzka spuścizna przepadła na zawsze. Wilczaki wymierały. Pozostali jedynie ludzie Lwa. Shir-ran mówił o pięknie życia, o jego udrękach i chwale, i Shannow zaczął rozumieć, że wielki stwór umiera. Nie rozmawiali o tym, ale z dnia na dzień ciało Shir-rana przemieniało się coraz bardziej, nabrzmiewało i wykręcało okropnie, aż w końcu nie mógł już stać wyprostowany. Krew lała mu się z uszu, a mowa była ledwo zrozumiała. Nocą powarkiwał przez sen. Czwartego dnia rano Shannow przebudził się, słysząc kwik przerażonego ogiera. Stoczył się z posłania i błyskawicznie sięgnął po pistolet. Shir-ran kucał przed koniem, kołysząc wielką głową. – Co się stało? – zawołał Shannow. Shir-ran poruszył się i Shannow stwierdził, że patrzy w bursztynowe ślepia olbrzymiego lwa. Zwierzę skoczyło ku niemu, więc rzucił się w bok i ciężko upadł na ziemię. Ból przeszył jego ciało, ale zdołał się przeturlać, gdy lew przypuścił atak. Jego ryk wypełnił jaskinię. – Shir-ran! – krzyknął Shannow. Lew przekręcił głowę i przez chwilę Shannow widział w jego oczach błysk zrozumienia... który zgasł bezpowrotnie. Zwierzę ponownie skoczyło. Strzał pistoletu przetoczył się po jaskini. Zwierzę, które kiedyś było Shir-ranem, padło na skaliste podłoże i przewaliło się na bok, wbijając ślepia w oczy Shannowa. Człowiek Jeruzalem przykląkł przy jego ciele, położył dłonie na czarnej grzywie. – Wybacz mi – wyszeptał. Oczy zwierzęcia zamknęły się, a oddech ustał. Shannow odłożył pistolet i wyciągnął Biblię. – Ocaliłeś moje życie, Shir-ranie, a ja zabrałem twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie miałem wyboru. Nie wiem, jak modlić się za ciebie, bo nie wiem, kim byłeś – człowiekiem czy zwierzęciem. Ale okazałeś mi dobroć i dlatego polecę twoją duszę Najwyższemu. – Otworzył Biblię. Trzymając lewą dłoń na ciele Shir-rana, czytał: – Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat i jego mieszkańcy... Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie w Jego świętym miejscu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu, który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przy sięgał fałszywie. Podszedł do drżącego ogiera i osiodłał go. Zabrał resztę żywności, skoczył na siodło i wyjechał z jaskini. Za nim ogień zamigotał... i zgasł.

Rozdział drugi MIASTO – 9364 rok p.n.e. Świątynia z białymi wieżycami i złotymi kopułami nadal była piękna, ale na niegdyś cichych dziedzińcach kłębiły się tłumy, wrzaskiem żądające krwawej ofiary. Biały namiot przy wejściu do Świętego Kręgu został usunięty, a jego miejsce zajął marmurowy posąg króla, władczy i potężny, z wyciągniętymi ramionami. Nu-Khasisatra stał w tłumie. Był roztrzęsiony. Trzy razy nachodziła go wizja i trzy razy odsuwał ją od siebie. – Nie mogę tego zrobić, Panie – szeptał – nie mam siły. Odwrócił się od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarę, i przepchnął się przez tłum. Usłyszał, jak nowy najwyższy kapłan rozpoczyna obrzęd, lecz nie obejrzał się za siebie. Łzy piekły go w oczy, gdy przemierzał ciągi marmurowych korytarzy. Wreszcie dotarł do Sadzawki Ciszy. Przysiadł na skraju; tutaj ryk tłumu był stłumiony, a jednak nadal słyszał bestialską radość, obwieszczającą śmierć kolejnej niewinnej ofiary. – Wybacz mi – wyszeptał. Wpatrując się w wodę widział pływające rybki, a ponad nimi własne odbicie. Twarz była silna, kanciasta, okolona brodą, oczy głęboko osadzone. Nigdy nie uważał jej za oblicze słabego człowieka. Wysunął rękę, zmącił taflę wody. Lśniące srebrem i czernią rybki rozpierzchły się, zabierając z sobą jego wizerunek. – Cóż może zrobić jeden człowiek, Panie? Widzisz ich? Król dał im dał bogactwo i pokój, powodzenie i długie życie. Rozszarpaliby mnie na kawałki. – Przytłoczyło go poczucie klęski. Od trzech miesięcy organizował tajne spotkania, wygłaszał kazania przeciwko królowi. Pomógł wyjętym spod prawa kapłanom Chronosa uciec przed Nożownikami, przeszmuglował ich poza miasto. Teraz jednak wzbraniał się przed ostatnim zobowiązaniem; był zawstydzony, że miłość do życia okazała się silniejsza od miłości do Boga. Jego spojrzenie straciło ostrość, niebo pociemniało i Nu-Khasisatra poczuł, że opuszcza ciało – wzniósł się w niebo i popłynął nad błyszczącym w dole miastem. W oddali gromadził się mrok, rozdarty przez jaskrawe światło. Uderzył silny wiatr i Nu zadygotał, gdy morze poderwało się na spotkanie nieba. Potężne miasto stało się zabawką na drodze oszalałego żywiołu, który z rykiem pochłaniał połacie lądu. Olbrzymie drzewa znikały pod falami niczym trawa w nurcie wylewającej rzeki. Nawet góry zniknęły pod wodą. Gwiazdy zawirowały na niebie, a słońce majestatycznie wzeszło na zachodzie. Patrząc w dół, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzegł jedynie głębokie, niebiesko-szare, gniewne morze. Jego duch opadł w toń, spływał coraz głębiej w mrok.

Sadzawka Ciszy była teraz zupełnie cicha, czarne ryby zniknęły. Wokół niego unosiły się ciała... mężczyzn, kobiet, maleńkich dzieci. Nu wrócił na plac w centrum miasta. Woda nie stawiała oporu. Wielki czarny rekin otarł się o posąg króla, wyciągnięte ramiona zadrżały. Statua powoli przewróciła się, uderzając w kolumnę. Głowa odpadła, tors podskoczył na mozaikowych płytach. – Nie! – wykrzyknął Nu. – Nie! Poczuł wstrząs i z powrotem znalazł się na brzegu sadzawki. Jasne słoneczne światło spływało na świątynię, a gołębie okrążały drewniane balustrady Wieży Lamentów. Nu wstał, zarzucił na ramiona płaszcz błękitny jak niebo i ruszył na dziedziniec Świętego Kręgu. Tłum rozchodził się, kapłani podnosili ciało ofiary z płaskiego, szarego kamienia. Krew brukająca jego powierzchnię spływała wyżłobieniami i znikała w złotych otworach. Nu-Khasisatra pokonał schody i ruszył do ofiarnego kamienia. Z początku nie próbowano mu przeszkodzić, ale kiedy zbliżył się zanadto, drogę zagrodził mu kapłan w czerwonej szacie. – Nie możesz zbliżać się do Świętego Miejsca. – Jakiego świętego miejsca? – zadrwił Nu – Splugawiłeś je. Odepchnął kapłana i podszedł do kamienia. Ci w tłumie, którzy zauważyli ten incydent, zaczęli szeptać. – Co on robi? – Widziałeś, jak odepchnął kapłana? – To jakiś szaleniec! Oczy obecnych skierowały się na brodatego mężczyznę przy na kamieniu. Gdy zdjął błękitny płaszcz, ukazały się białe szaty kapłana Chronosa. Świątynni strażnicy zgromadzili się u stóp schodów. Nie wiedzieli, co począć, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren Świętego Miejsca. Trzej kapłani zbliżyli się do człowieka stojącego przy świętym kamieniu. – Cóż to za szaleństwo? – zapytał jeden. – Dlaczego bezcześcisz świątynię? – Jak śmiesz mówić o bezczeszczeniu? – zdumiał się Nu-Khasisatra. – Ta świątynia poświęcona została Chronosowi, Panu Światła, Panu Życia. Nigdy nie składano tu krwawych ofiar. – Król jest żyjącym wizerunkiem Chronosa – dowodził kapłan. – Zdobywcą światów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to wątpią, są zdrajcami i heretykami. – Zatem zalicz mnie do nich – ryknął Nu. Zacisnął olbrzymie dłonie na kamieniu ofiarnym i wyrwał go z podpór, wzniósł wysoko nad głowę i cisnął na schody. Kamień roztrzaskał się na kawałki. Nad tłumem przetoczył się gniewny pomruk. Nu-Khasisatra wskoczył na podstawę ołtarza. – Ludzie małej wiary! – krzyknął. – Nadchodzi koniec waszych dni. Szydziliście ze Stwórcy, czeka was przerażające przeznaczenie. Morza uniosą się przeciwko wam i nie zostanie kamień na

kamieniu. Ciała wasze ciśnięte zostaną w głębiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadną w niepamięć. Słyszeliście, że król jest żyjącym bogiem. To bluźnierstwo! Kto przyniósł Kamienie Rolynda ze sklepienia niebios? Kto doprowadził lud wybrany do tego pięknego kraju? Kto zniweczył plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chronos, poprzez swych proroków. A gdzie był król? Nie było go! On jest człowiekiem, a jego zło jest niewymierne. On zniszczy świat. Macie żony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze słyszących te słowa nie dożyje końca roku! – Na dół go! – zawołał ktoś z tłumu. – Zabić go! – ryknął inny, a tłuszcza podjęła okrzyk. Świątynni strażnicy wyciągnęli miecze i ruszyli schodami. Między nimi błysnął piorun, przeskakując z miecza na miecz, i strażnicy, z ciałami poczerniałymi od żaru, upadli na kamienie. W tłumie zapadła cisza. Dym wzniósł się ze zwęglonych ciał, gdy Nu-Khasisatra wyciągnął ręce ku niebu. – Już nie ma odwrotu – oznajmił. – Stanie się tak, jak rzekłem. Słońce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetoczą się przez ziemię. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach... lękajcie się! Zszedł z ołtarza i powoli minął martwych strażników. Tłum rozstąpił się przed nim, gdy opuszczał świątynię. – Poznałem go – wykrzyknął jakiś mężczyzna. – To Nu-Khasisatra, budowniczy okrętów. Mieszka w południowej dzielnicy. Imię wędrowało z ust do ust na placu i poza bramami świątyni, aż dotarło do kobiety zwanej Sharazad. I rozpoczęło się polowanie.

Rozdział trzeci Shannow od trzech dni zmierzał na południe. Szlak wił się dnem długiej doliny wśród na wpół zamarzniętych strumieni i kęp wysokich sosen, rozległych łąk i niskich pagórków. Widywał niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotykał tropy jeleni i łosi. Codziennie przed południem zatrzymywał się w miejscu osłoniętym od wiatru i odgarniał śnieg z trawy, aby ogier mógł się nasycić. Sam siadał przy małym ognisku i czytał swoją Biblię albo rozmyślał o drodze, którą miał jeszcze przed sobą. Rany goiły się szybko; Shir-ran wykonał świetną robotę. Często myślał o tym dziwnym człowieku-zwierzęciu i wreszcie doszedł do wniosku, że Shir-ran pragnął jego towarzystwa żeby stało się to, co się stało. Człekozwierz opatrzył mu rany, potem zostawił mu broń pod ręką. A przecież w zaciszu jaskini broń nie była potrzebna. Skazane przez los stworzenie z własnej woli opowiedziało mu o Przemianie, wymazującej szybko wszelkie ślady człowieczeństwa. Oglądanie jej na własne oczy budziło grozę. Shannow nie miał pojęcia, co mogło spowodować taką transformację, ale w tym dziwnym świecie, który nastał po Armageddonie, istniało wiele tajemnic. Dwa lata wcześniej, kiedy ruszył na ratunek Samuelowi Archerowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, miał okazję po raz pierwszy zetknąć się z nową rasą zwaną Wilczakami, którzy po części byli ludźmi, po części zwierzętami. Archer mówił też o innych takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widział. Tutaj w dolinie było ciepło; w miarę, jak jechał coraz dalej na południe, pokrywa śnieżna stawała się coraz cieńsza, a wielkie łaty zielonej trawy lśniły na zboczach wzgórz. Każdego dnia uważnie przypatrywał się niebu, szukając znaków cudu. Ale niebiosa pozostawały błękitne i czyste. Czwartego dnia, gdy zapadał zmierzch, Shannow wprowadził ogiera do lasu, szukając miejsca na obóz. Między wysokimi drzewami migotało ognisko. – Hej tam, w obozie! – krzyknął. Za pierwszym razem nikt nie odpowiedział, później burkliwy głos zaprosił go do ognia. Shannow zwlekał przez chwilę. Wyjął z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsunął go za pas, ukrywając pod połą długiego płaszcza. Dopiero wtedy ruszył do obozowiska. Wokół ognia siedziało czterech mężczyzn, a przy rozciągniętej między drzewami lince stało pięć koni. Shannow zsunął się z siodła i przywiązał wodze ogiera do wystającego korzenia. Na trójnogu nad ogniem wisiał wielki czarny kocioł, z którego wznosił się aromat rosołu. Shannow niedbałym krokiem zbliżył się do ogniska i przykucnął, omiatając wzrokiem gospodarzy. Przez całe życie spotykał takich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie zatrzymało się na jedynym krępym, przygarbionym mężczyźnie z krótko przyciętą szpakowatą

brodą i oczyma ledwie widocznymi spod ciężkich powiek. Napięcie zawisło w powietrzu. Człowiek Jeruzalem, choć doskonale je wyczuwał, nie dał nic po sobie poznać. Wbił oczy w tego krzepkiego i czekał. – Jedz – odezwał się w końcu mężczyzna niskim głosem. – Po was – odparł Shannow. – Nie chciałbym być niegrzeczny. Mężczyzna pokazał w uśmiechu popsute zęby. – W dziczy nie ma miejsca na uprzejmości. – Nalał rosołu do metalowej miski. Pozostali poszli za jego przykładem. Gdy napięcie wzrosło, Shannow wziął miskę w lewą rękę i postawił ją przed ogniem. Potem, wciąż lewą dłonią, podniósł chochlę, napełnił miskę i przyciągnął ją do siebie. Najadł się i odsunął puste naczynie. – Dzięki – rzucił w ciszę. – To było miłe z waszej strony. – Weź dolewkę – zaproponował przywódca. – Nie, dziękuję. Zabrakłoby dla waszego zwiadowcy. Herszt odwrócił się. – Chodź tu, Zak, wieczerza czeka! Z krzaków po drugiej stronie ogniska wyłonił się młody mężczyzna z długą strzelbą. Powoli podszedł do ognia, unikając wzroku Shannowa. Nie odkładając broni, usadowił się obok przywódcy. Shannow podszedł do swojego ogiera, odpiął zwinięty koc i rozpostarł go, szykując sobie posłanie obok konia. Rozpiął popręg, zdjął siodło i położył je na ziemi; z juków wyciągnął szczotkę i wyczyścił zwierzęciu sierść gładkimi, równymi pociągnięciami. Nie patrzył na mężczyzn siedzących w milczeniu wokół ognia. Kusiło go, by odjechać zaraz po skończonym posiłku, aby uniknąć oczywistego niebezpieczeństwa, lecz wiedział, że takie posunięcie byłoby głupotą. Ci ludzie to zbójcy i mordercy – odjazd, jednoznaczny z okazaniem słabości, podziałałby na nich niczym zapach krwi na watahę wilków. Człowiek Jeruzalem poklepał ogiera po karku i wrócił do posłania. Nie odzywając się do siedzących przy ogniu, zdjął kapelusz, położył się, naciągnął koc i zamknął oczy. Przy ogniu młody mężczyzna sięgnął po strzelbę, ale przywódca złapał go za ramię i potrząsnął głową. Młodzieniec wyszarpnął rękę. – Co z tobą, do diabła? – wyszeptał. – Załatwmy go teraz. Ma wspaniałego konia, a jego pistolety... widziałeś jego pistolety? – Przyjrzałem im się – odrzekł przywódca – a także człowiekowi, który je nosi. Widziałeś, jak się zbliżał? Ostrożnie. Od razu cię zauważył i usiadł w miejscu, w którym nie mogłeś do niego strzelić. I przez cały czas jadł lewą ręką. Gdzie trzymał prawą? Powiem ci, gdzie. Pod tym długim płaszczem, i nie po to, by podrapać się po brzuchu. Daj spokój, chłopcze. Pomyślę nad

tym. O północy, gdy wszyscy spali owinięci w koce, młodzieniec wstał po cichu. Z nożem w garści zaczął się skradać do miejsca, gdzie spał Shannow. Nagle za nim wyrosła ciemna postać, pistolet zatoczył łuk i opadł na jego kark. Chłopak bezgłośnie osunął się na ziemię. Przywódca schował broń i zawlókł go z powrotem na posłanie. Dwadzieścia stóp dalej Shannow z uśmiechem wsunął broń do pochwy. Przywódca podszedł do niego. – Wiedziałem, że nie śpisz – powiedział. – Kim, do diabła, jesteś? Shannow usiadł. – Chłopaka będzie bolała głowa. Mam nadzieję, że starczy mu rozumu, by ci podziękować. – Nazywam się Lee Patterson. – Herszt wyciągnął prawą rękę. Shannow uśmiechnął się, ale zignorował wyciągniętą dłoń. – Jon Shannow. – Przenajświętszy Boże! Polujesz na nas? – Nie, jadę na południe. Lee wyszczerzył zęby. – Chcesz zobaczyć posągi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow? – Widziałeś je? – Coś ty, człowieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich osiedli, nie można tam wyżyć. Ale widziałem kogoś, kto twierdził, że stał pod nimi; mówił, że przyniosły mu wiarę. Ja tam nie potrzebuję żadnej religii. Jesteś pewien, że nie polujesz na nas? – Masz moje słowo. Czemu ocaliłeś tego chłopaka? – Człowiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Miałem trzech. Jeden zginął, kiedy straciłem swoją farmę. Drugi został postrzelony po tym jak... zabraliśmy się za trakty. Rana się zapaskudziła i musiałem odjąć mu nogę. Wyobrażasz sobie, Shannow, odcinanie nogi własnemu synowi? Mimo to umarł, zbyt długo się wahałem. To ciężkie życie, nie ma w nim miejsca na pomyłki. – A co się stało z twoją żoną? – Nie żyje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz kobietę, Shannow? – Nie, żadnej. – Pewnie dlatego jesteś taki niebezpieczny. – Chyba tak – zgodził się Shannow. Lee wstał i przeciągnął się. Popatrzył w dół. – Znalazłeś już Jeruzalem, Shannow? – Jeszcze nie. – Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego.

Rozdział czwarty Nu-Khasisatra wybiegł ze świątyni po szerokich schodach i wpadł w tłum rojący się na ulicach miasta. Odwaga opuściła go i teraz dygotał, próbując zgubić się wśród tysięcy, które oblegały uliczne kramy. – Jesteś kapłanem? – Jakiś przechodzień złapał go za rękaw. – Nie – warknął Nu. – Daj mi spokój! – Przecież nosisz szaty – naciskał mężczyzna. – Odczep się! – ryknął Nu, odtrącając rękę natręta. Znowu został wchłonięty przez tłum. Skręcił w węższą uliczkę i szybkim krokiem przemierzył Ulicę Kupców. Tam nabył ciężki płaszcz z głębokim kapturem, który naciągnął na ciemne włosy. Wstąpił do karczmy przy skrzyżowaniu i usiadł przy wschodnim oknie. Gapił się na ulicę, przytłoczony własnym postępkiem. Został zdrajcą i heretykiem. W cesarstwie nie było miejsca, w którym mógłby ukryć się przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie Nożownicy już na niego polowali. – Dlaczego ty? – zapytała zeszłej nocy Pashad. – Dlaczego twój bóg nie może posłużyć się kimś innym? Dlaczego ty musisz poświęcić swoje życie? – Nie wiem, Pashad, Cóż mam powiedzieć? – Możesz porzucić ten głupi pomysł. Możemy ruszyć do Balacris, uciec przed tymi bzdurami. – To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A złu czynionemu przez króla należy się przeciwstawić. – Skoro twój Chronos jest taki potężny, dlaczego nie unicestwi króla piorunem? Po co mu budowniczy statków? Nu wzruszył ramionami. – Nie mnie kwestionować Jego decyzje. Wszystko, co mam, należy do Niego. Cały świat jest Jego. Przez całe życie byłem uczniem w świątyni, nigdy dość dobrym, by zostać kapłanem. Złamałem wiele Jego praw. Ale nie mogę odmówić, gdy On mnie wzywa. Jakimż człowiekiem byłbym? Odpowiedz. – Żywym. – Po odejściu od Boga życie traci sens. – Dostrzegł świadomość klęski w jej ciemnych oczach, dostrzegł też wzbierające łzy, które zaczęły spływać po policzkach. – A co ze mną i z dziećmi? Żona zdrajcy cierpi za występek swego męża... pomyślałeś o tym? Chciałbyś zobaczyć swoje dzieci płonące na stosie? – Nie! – wykrzyknął w udręce. – Musisz stąd uciekać, umiłowana. Musisz! Rozmawiałem

z Balim dziś po południu. Powiedział, że możesz przyjść do niego jutro w nocy, obiecał, że coś wymyśli. Snuli plany przez ponad dwie godziny, a później Nu udał się do małej sali modłów, gdzie klęczał do samego rana. Błagał swego boga, by go uwolnił, ale kiedy świt rozjarzył niebo, wiedział, co musi uczynić... Udać się do świątyni i przemówić przeciwko królowi Zrobił to... i teraz czeka go śmierć. – Podać jadło czy napitek, wielmożny panie? – zapytał karczmarz. – Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz. – Ma się rozumieć, wielmożny panie. – Mężczyzna skłonił się i odszedł. Nu nie zauważył ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawionego na stole. Karczmarz chrząknął i Nu wzdrygnął się, potem sięgnął do sakiewki i rzucił wielką srebrną monetę w dłoń mężczyzny. Karczmarz odliczył resztę i położył ją na stole. Nu, nie bacząc na pieniądze, z roztargnieniem nalał sobie wina; pochodziło z południowego wschodu, miało bogaty bukiet i uderzało do głowy. Osuszył kubek i napełnił go ponownie. W polu widzenia za oknem pojawili się dwaj Nożownicy. Tłum rozstępował się, by ich przepuścić – ludzie popychali się i potrącali łokciami, byle tylko uniknąć kontaktu z gadami. Nu odwrócił wzrok i dolał sobie wina. Ktoś usiadł po drugiej stronie stołu. – Wiedza o przyszłości jest gwarancją fortuny – zagadnął przybysz, rozrzucając po stole kamyki. – Nie musisz czytać mi przyszłości – odparł Nu. Nie speszony wróżbita zgarnął dwie drobne srebrne monety z reszty, która nadal leżała na stole, i znów rozrzucił kamienie. – Wybierz trzy. Nu już miał mu kazać się wynieść, kiedy do karczmy weszli dwaj Nożownicy. Nu z trudem przełknął ślinę. – Co mówiłeś? – zapytał, odwracając się do intruza. – Wybierz trzy kamienie – powtórzył wróżbita. Nu posłuchał, przy okazji pochylając się tak nisko, że kaptur opadł mu na oczy. – Teraz podaj mi rękę – polecił mężczyzna. Palce nieznajomego były długie, smukłe i zimne niczym ostrza noży. – Jesteś silnym mężczyzną, lecz niepotrzebne są wyjątkowe umiejętności, aby to odgadnąć – uśmiechnął się. Był młodym człowiekiem o ostrych, jastrzębich rysach, z głęboko osadzonymi, brązowymi oczami. – Coś ci doskwiera. – Wcale nie – wyszeptał Nu. – A to ciekawe! Widzę podróż, ani wodą, ani też lądem. Widzę człowieka z błyskawicą

w dłoniach i śmiercią w ciemnych palcach. Widzę wodę... wzbiera... Nu wyrwał rękę. – Weź pieniądze – syknął. Spojrzał w oczy wróżbity i wyczytał w nich strach. – Jak można podróżować, nie poruszając się ani po lądzie, ani po wodzie? – zapytał, zmuszając się do uśmiechu. – Jaki z ciebie wróżbita? – Dobry – rzekł cicho mężczyzna. -I odpręż się, już odeszli. – Kto? – zapytał Nu, nie podnosząc wzroku. – Gady. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, przyjacielu. Śmierć podąża twoim śladem. – Śmierć kroczy za nami wszystkimi – odwzajemnił się Nu. – Nie ma człowieka, który by jej uniknął. – Jest w tym prawda. Nie wiem, dokąd się udasz... i nie chcę wiedzieć. Ale widzę obcy ląd i szarego jeźdźca. Jego ręce dzierżą wielką moc. On jest gromowładcą, on jest przeznaczeniem światów. Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jesteś z nim związany. Bądź ostrożny. – Na to już za późno – odpowiedział Nu. – Napijesz się ze mną? – Twoje towarzystwo jest... zbyt niebezpieczne. Zostań z Bogiem.

Rozdział piąty Beth McAdam zeskoczyła z wozu, kopnęła złamane koło i rzuciła długie, soczyste przekleństwo. Dwójka jej dzieci siedziała z tyłu wozu w pełnym rozbawienia milczeniu. – Nie jesteście ciekawi? – zapytała Beth. Drewniane koło pękło i wysunęło się z metalowej obręczy; kopnęła je jeszcze raz. Samuel przycisnął pięść do ust, próbując stłumić wzbierający śmiech. Gdy się nie udało, Beth jak burza rzuciła się ku niemu. Chłopak zwinnie niczym wiewiórka wspiął się na stos mebli, gdzie nie mogła go dosięgnąć. – Ty nieznośny pędraku! Mary też wybuchnęła śmiechem i Beth obróciła się w jej stronę. – Myślicie, że to zabawne? Zostaliśmy unieruchomieni pośród wilków... i ogromnych lwów! Twarzyczka Mary wydłużyła się i Beth nagle poczuła skruchę. – Przepraszam, słoneczko. Tu nie ma żadnych lwów. Tylko żartowałam. – Dajesz słowo? – zapytała dziewczynka, niespokojnie rozglądając się po równinie. – Tak. A nawet gdyby tu się znalazł jakiś lew, będzie na tyle mądry, żeby nie zbliżać się do twojej rozzłoszczonej mamy. A ty złaź stamtąd, Samuelu, bo pourywam ci łapska i rzucę je wilkom na pożarcie! Jasnowłosa głowa wysunęła się zza komody. – A nie przylejesz mi, mamo? – Nie przyleję ci, pędraku. Pomóż Mary wyładować naczynia. Rozbijemy obóz i zastanowimy się, jak naprawić wóz. Gdy dzieci krzątały się przy ognisku, Beth usiadła na kamieniu, ciężkim wzrokiem wpatrując się w puste koło. Będą musieli wszystko wyładować, potem podźwignąć pusty wóz, a wtedy ona założy zapasowe koło. Była pewna, że da sobie radę, ale czy dzieci zdołają podnieść wóz? Samuel był wyrośnięty, jak na siedem lat, jednak brakowało mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, zaś ośmioletnia Mary, chuda jak patyk, nie miała wystarczającej siły. Musiał jednak być jakiś sposób... zawsze jest jakiś sposób. Dziesięć lat wcześniej, gdy pijany ojciec zatłukł na śmierć jej matkę, dwunastoletnia Beth Newson wzięła kuchenny nóż i poderżnęła mu gardło. Zabrała siedem srebrnych monet Barty i wyruszyła do odległej o siedemnaście mil osady Seeka, gdzie opowiedziała wstrząsającą historię o zbójcach i mordercach, którzy napadli na farmę rodziców. Komitet kazał jej zamieszkać z Sethem Reidem i jego żoną, którzy przez trzy lata traktowali ją jak niewolnicę. Kiedy skończyła piętnaście lat, zagięła parol na potężnego drwala, Seana Mc Adama. Biedny facet nie miał szans w starciu z jej dużymi, błękitnymi oczami, długim blond włosami i ponętnym kołysaniem biodrami. Beth Newson nie była piękna, miała krzaczaste brwi i wielki nos, ale, na niebiosa, wiedziała, jak wykorzystać ofiarowane jej przez Boga wdzięki. Sean McAdam ugiął się

przed nimi niczym byk pod rzeźniczym toporem i trzy miesiące później byli już małżeństwem. Po siedmiu miesiącach urodziła się Mary, a rok później Samuel. Zeszłej jesieni Sean postanowił jechać z rodziną na południe. Kupili więc wóz od meneem Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadziejami. Niestety, w pierwszym napotkanym mieście szalała Czerwona Śmierć. Opuścili je pospiesznie, ale w ciągu paru dni wielkie ciało Seana pokryło się czerwonymi, cieknącymi wrzodami; gruczoły pod pachami nabrzmiały, a każdy ruch przyprawiał go o katusze. Rozbili obóz na górskiej łące. Beth opiekowała się nim dzień i noc, lecz mimo niewiarygodnej siły Sean Mc Adam przegrał walkę o życie i żona pochowała go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba złożyła Samuela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwała przy jego posłaniu, przykładając do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko przetrzymało i po dwóch tygodniach wrzody zniknęły bez śladu. Pozbawieni dobrodziejstwa siły Seana Mc Adama, niestrudzenie przedzierali się przez śnieg i lód, przez wezbrane wiosną potoki, a raz w górę stromego urwiska z groźbą lawiny nad głowami. Beth dwukrotnie przepędzała wilki od sześciu wołów, kładąc jednym strzałem z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dosłownie pękał z dumy, patrząc na jej wyczyny. Pięć dni wcześniej przytrafiła się jeszcze inna okazja podziwiania matki. Drogę zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mężczyźni o zarośniętych, posępnych obliczach. Beth odłożyła lejce i podniosła skałkowy pistolet. – Słuchajcie, szumowiny, nie wyglądacie zbyt bystro, więc będę mówiła powoli. Albo mnie przepuścicie, albo, na Boga, poślę wasze nędzne dusze prościutko do piekła! I posłuchali. Jeden nawet zerwał kapelusz w wymyślnym ukłonie, gdy ich mijała. Beth uśmiechnęła się na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili jej spojrzenie sposępniało, ponownie padając na koło. Miała podwójny problem: musiała znaleźć długi kawał drewna, który posłużyłby za lewar, i wymyślić, jak samodzielnie wykonać obie czynności – podnieść wóz i zmienić koło. Mary przyniosła zupę; była rzadka, ale pożywna. Samuel przygotował kubek ziołowej herbaty; wsypał za dużo cukru, ale podziękowała promiennym uśmiechem i zmierzwiła mu włosy. – Niezłe z was dzieciaki – powiedziała – jak na parę łobuziaków. – Mamo! Ktoś jedzie! – zawołała Mary. Beth wyciągnęła skałkowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwiodła kurki i schowała broń w fałdach długiej wełnianej spódnicy. Zmrużyła oczy na widok sześciu mężczyzn i westchnęła ciężko, postanawiając nie okazywać lęku. – Do wozu – przykazała dzieciom. – Ale już! Dzieci wskoczyły na wóz i ukryły się za skrzynią.

Beth ruszyła na spotkanie jeźdźców, przenosząc spojrzenie z jednego na drugiego, szukając przywódcy. Jechał pośrodku; wysoki chudzielec z krótko ostrzyżonymi szpakowatymi włosami i czerwoną blizną biegnącą od brwi po brodę. Beth uśmiechnęła się do niego. – Wstąpisz na chwilę, panie? Mężczyźni roześmieli się, ale ona zignorowała ich, wbijając oczy w człowieka z blizną. – Bardzo chętnie – powiedział. – Wstąpiłbym do samego piekła dla kobiety o takiej figurze. Przerzucił nogę nad łękiem, zsunął się z konia i podszedł do niej. Ona zrobiła szybki krok do przodu, objęła go lewą rękę i przyciągnęła jego głowę do namiętnego pocałunku. W tym samym czasie wsunęła prawą dłoń między ich ciała i przycisnęła zimne lufy skałkówki do jego pachwiny. Przesunęła głowę tak, że jej usta znalazły się przy jego uchu. – To, co czujesz, świński ryju, to pistolet – wyszeptała. – Każ swoim ludziom zmienić koło u wozu. I niech niczego nie dotykają. – Nie podzielisz się nią z nami, Harry? – krzyknął jeden z jeźdźców. Mężczyzna chciał sięgnąć po pistolet, ale spojrzał w zimne jak stal oczy Beth i szybko zmienił zdanie. – Pogadamy o tym później, Quint – powiedział. – Najpierw, chłopcy, zmieńcie koło. – Co takiego? Nie przyjechaliśmy tutaj, cholera, żeby zmieniać koło! – ryknął Quint. – Zrób to – syknął człowiek z blizną – albo wypruję ci flaki. Mężczyźni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali się do roboty. Czterech podniosło wóz, a piąty, Quint, wybił klin i zdjął zepsute koło. Beth poprowadziła swojego jeńca na skraj obozowiska, gdzie rozkazała mu usiąść na okrągłym kamieniu. Sama usadowiła się w taki sposób, żeby jego osoba odgradzała ją od pracujących kamratów; broń, niewidoczna dla nich, pozostała przyciśnięta do jego żeber. – Sprytna z ciebie suka – odezwał się mężczyzna – i, pomijając ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdę byś mnie zastrzeliła? – Szybciej niż splunąć. Słuchaj, kiedy twoi ludzie skończą pracę, odeślesz ich do waszego obozu. Wyrażam się wystarczająco jasno, palancie? – Zrobione, Harry. Teraz możemy się za nią zabrać? – zawołał Quint – Wracajcie do obozu. Zobaczymy się za parę godzin. – Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie ma mowy! Quint rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali nerwowo przestępowali z nogi na nogę. W końcu dwóch dosiadło koni, a reszta podążyła za nimi. – Cholera, Harry, to nie w porządku! – zaprotestował Quint, jednak też skoczył na wierzchowca. Po ich odjeździe Beth wyciągnęła ciężki pistolet z pochwy na biodrze człowieka z blizną i odsunęła się od niego. Dzieciaki wyskoczyły z wozu.

– Co teraz zrobisz, mamo? – zapytał Samuel. – Zabijesz go? Beth podała Mary broń zbójcy; był to pistolet kapiszonowy. – Weź szczypce i wyjmij z niego kapiszony. Mary zabrała pistolet, poszła do wozu i otworzyła skrzynię z narzędziami. Kolejno wyciągnęła mosiężne kapiszony i oddała broń matce. Beth rzuciła pistolet mężczyźnie, a ten złapał go zręcznie i schował do pochwy. – Co dalej? – zapytał. – Teraz trochę odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi. – Myślisz, że dam ci spokój? – Będzie ci to chodziło po głowie – przyznała. – Ale potem wyobrazisz sobie, jakim śmiechem rykną twoi kamraci, gdy opowiem im, że przycisnęłam broń do twoich klejnotów i zmusiłam cię do naprawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, że marna ze mnie baba i kazałeś mi ruszać w swoją drogę. – Wpadną w szał – powiedział i uśmiechnął się szeroko. – Słodki Jezu, dla ciebie warto oberwać po pysku! Dokąd jedziecie? – Do Doliny Pielgrzymiej. – Nie było sensu kłamać, bo wóz zostawiał wyraźne ślady. – Widzisz tamte szczyty? Skręć na prawo od nich. Jest tam trakt, stromy i wąski, ale skróci ci drogę o cztery dni. Nie możesz go ominąć. Dawno temu ktoś umieścił tam kamienną strzałę i wyciął znaki na drzewach. Kieruj się nimi, a dwa dni później znajdziesz się w Dolinie Pielgrzymiej. – Może posłucham twojej rady, Harry. Mary, zrób ziołowej herbaty dla naszego gościa. Ale nie podchodź zbyt blisko. W razie czego chcę mieć wolne pole do strzału. Mary dorzuciła do ognia i zagotowała garnek wody. Zapytała Harry’ego, czy chce cukru, wsypała trzy miarki i stanęła z parującym kubkiem sześć stóp od niego. – Postaw go na ziemi – przykazała Beth. Dziewczynka posłuchała. Harry ostrożnie przybliżył się do kubka i napił się powoli. – Gdybym kiedyś zawitał do Doliny Pielgrzymiej, miałabyś coś przeciwko, gdybym cię odwiedził? – Zapytaj mnie, kiedy już będę na miejscu. – O kogo mam pytać? – Beth McAdam. – To spotkanie było dla mnie wielką przyjemnością, szanowna pani. Nazywam się Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na północy. Dosiadł konia. Beth patrzyła, jak odjeżdża na wschód. Po chwili opuściła kurki skałkówki. Harry pokonał cztery mile dzielące go od obozowiska, z głową nabitą myślami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzegł ognisko i przyspieszył, przygotowując barwną opowieść

o zaspokojeniu pożądania. Przywiązał konia do rozpiętej liny i podszedł do ognia... Coś uderzyło go w plecy i usłyszał grzmot strzału. Odwrócił się, odciągając kurek pistoletu. Quint wychylił się zza krzaka i strzelił mu dwukrotnie w pierś. Harry podniósł broń, ale młoteczek kurka uderzył w rozbrojony kapiszon. Następne dwa strzały zwaliły go z nóg; upadł w ogień, który szybko ogarnął jego włosy. – Teraz – odezwał się Quint – teraz my się zabawimy.

Rozdział szósty Nu-Khasisatra wcisnął się w mroczną bramę, otulił się czarnym płaszczem i wstrzymał oddech. Narastał w nim strach, czuł wyraźnie serce tłukące się w piersiach. Chmura przysłoniła księżyc i krzepki budowniczy z ulgą powitał ciemność. Nożownicy patrolowali ulice i gdyby wpadł w ich łapy, zaciągnęliby go do więzienia w centrum miasta i tam poddali torturom Nie dożyłby świtu, a jego głowa tkwiłaby na drzewcu nad bramą. Nu zadrżał. Dudnienie odległego grzmotu przetoczyło się nad miastem Ad, a rozszczepiona błyskawica rzuciła migotliwe cienie na brukowaną ulicę. Nu odczekał kilka sekund, uspokajając się powoli. Dotychczas kierowała nim wiara, ale jego odwaga była na wyczerpaniu. – Nie opuszczaj mnie, Chronosie – modlił się. – Wzmocnij moje omdlałe członki. Wyszedł na ulicę, z natężeniem wsłuchując się w dźwięki, które mogłyby ostrzec go przed zbliżającymi się Nożownikami. Noc była cicha, w mieście obowiązywał zakaz wychodzenia na ulice po zmierzchu. Starając sienie czynić hałasu, dotarł do wysokiego domu Baliego. Brama była zamknięta, czekał więc w cieniu, obserwując księżyc wędrujący po niebie. O umówionej godzinie usłyszał zgrzyt przesuwanej zasuwy. Wszedł na podwórze i bez sił opadł na ławę, podczas gdy przyjaciel starannie zamykał bramę. Bali przyłożył palec do ust i poprowadził Nu do domu. Okiennice były zamknięte, a na dodatek okna przysłaniały szczelne kotary. Bali zapalił lampę i postawił ją na owalnym stole. – Pokój temu domowi – powiedział Nu. Niższy od niego Bali z uśmiechem pokiwał łysą głową. – A Pan niech pobłogosławi mojego gościa i przyjaciela. Usiedli przy stole i napili się wina, potem Bali wyprostował się i spojrzał na człowieka, z którym przyjaźnił się od dwudziestu lat. Nu-Khasisatra nie zmienił się w tym czasie. Brodę wciąż miał gęstą i czarną, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami nadal płonął młodzieńczy ogień. Obu udało się kupić kawałki Sipstrassi wystarczające co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia i młodości. Ale dla Baliego nastały ciężkie czasy, podupadł na zdrowiu, kiedy sztorm zabrał mu trzy statki z towarami, i wiek upomniał się o swoje prawa. Wyglądał na sześćdziesiąt parę lat, chociaż w rzeczywistości był o osiemdziesiąt lat starszy od Nu, który miał sto dziesięć. Nu próbował zdobyć więcej Sipstrassi, ale król zagarnął prawie wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawałek kosztowałby cały jego majątek. – Musisz opuścić miasto – Bali przerwał milczenie. – Król podpisał nakaz natychmiastowego aresztowania. – Wiem. Jawne występowanie przeciwko niemu w świątyni było głupotą, ale modliłem się żarliwie i wiem, że sam Najwyższy przemówił przeze mnie.

– Prawo Najwyższego nie jest już przestrzegane, przyjacielu. Synowie Beliala mają posłuchanie u króla. Co z Pashad? – Poleciłem jej zadenuncjować mnie tego ranka i wziąć rozwód. W ten sposób będzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie. – Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest obłąkany, zaczęła się rzeź... jak przepowiedziałeś. Na ulicach panuje szaleństwo, a ci Nożownicy napawają mnie przerażeniem. – Nadchodzi jeszcze gorsze – w głosie Nu brzmiał smutek. – W wizjach widziałem straszliwe znaki: trzy słońca na niebie, rozdarte niebiosa i morza podnoszące się ku chmurom. Wiem, że to nadchodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogę temu zapobiec. – Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadają złych dni. Nu potrząsnął głową. – Wiem. Ale moje sny jak na razie spełniają się. Pan Wszechrzeczy zsyła te wizje. Wiem, że to On rozkazał mi ostrzec ludzi, i wiem również, że oni zignorują ostrzeżenie. Ale nie do mnie należy kwestionowanie Jego zamierzeń. Bali nalał wina do kubków i popadł w milczenie. Nu-Khasisatra zawsze był człowiekiem żelaznych zasad i wiary, szczerym i prawym. Bali lubił go i szanował. Nie podzielał jego poglądów, ale poznał jego boga i już za sam ten dar oddałby życie za budowniczego statków. Otworzył ukrytą szufladę pod blatem stołu i wyjął małą sakiewkę z haftowanej jeleniej skóry. Trzymał ją przez chwilę, niechętny, by rozstać się z jej zawartością; potem uśmiechnął siei pchnął ją po stole. – Dla ciebie, przyjacielu. Nu podniósł sakiewkę i poczuł promieniujące z niej ciepło. Drżącymi palcami poluzował rzemyk i wyjął z wnętrza kamień. Nie był to fragment, ale cały kamień, okrągły, jak wypolerowany, złoty, z cienkimi czarnymi żyłkami. Zacisnął go w dłoni, czując przepływającą moc. Delikatnie położył go na blacie stołu i spojrzał na łysego, starszego mężczyznę. – Mógłbyś znów się odmłodzić, Bali. Mógłbyś żyć tysiące lat. Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go dać? – Ponieważ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, że nigdy wcześniej nie miałem przyjaciela. – Ale on jest wart dziesięciokroć tyle pieniędzy, ile jest w całym mieście. Nie mogę go przyjąć. – Musisz. To życie. Nożownicy szukają cię, a wiesz co to oznacza: tortury i śmierć. Zamknęli miasto, nie można uciec inaczej, jak wyprawiając się w podróż. Wewnątrz kamiennego kręgu jest brama, z której zwykli byli korzystać książęta, na północ od siódmej dzielnicy. Znasz to miejsce? Przy kryształowym jeziorze? To dobrze. Idź tam. Wypowiedz te słowa i unieś wysoko kamień. – Podsunął Nu mały prostokąt pergaminu. – Czar zabierze cię do Balacris. Tam już sam sobie poradzisz.

– Mam dobra w Balacris – powiedział Nu – ale Pan chce, żebym został i ostrzegał ludzi. – Przekazałeś mi tajemnicę Najwyższego, i pogodziłem się, że Jego wola przewyższa nasze pragnienia. Ty wykonałeś Jego polecenia. Ostrzegłeś ludzi, ale ich uszy były zamknięte na twoje słowa. Na dodatek, Nu, mój przyjacielu, modliłem się o sposób udzielenia ci pomocy i ten kamień wszedł w moje posiadanie. Tak, chciałem go zatrzymać, jednak Najwyższy natchnął mnie i przekazał wiadomość, że kamień jest dla ciebie. – Jak go zdobyłeś? – Pewien acheański kupiec przyniósł go do mojego sklepu. Myślał, że to złoty samorodek, i chciał wymienić go na gotówkę potrzebną na zakupienie nowego żagla. – Żagla? Za niego mógłby kupić tysiąc statków, albo i więcej. – Powiedziałem mu, że jest wart połowę ceny żagla, i sprzedał mi go za sześćdziesiąt sztuk srebra. – Bali wzruszył ramionami. – To dzięki takim sztuczkom zostałem bogaty. Musisz już iść. Nożownicy z pewnością wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi. – Choć ze mną, Bali – nalegał Nu. – Zabierzemy kamień na mój nowy statek. Pożeglujemy daleko, poza zasięg króla i jego Nożowników. – Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje życie jest tutaj. Moj a śmierć spotka mnie tutaj. – Bali wstał i powiódł gościa do bramy. – Jeszcze jedno – powiedział przyjacielowi, gdy przystanęli w świetle księżyca. – Ubiegłej nocy, gdy trzymałem kamień, miałem dziwną wizję. Ujrzałem człowieka w złotej zbroi. Przyszedł do mnie i usiadł obok. Przekazał mi wiadomość dla ciebie; powiedział, że musisz odszukać Miecz Boga. Czy to ci coś mówi? – Nic. Rozpoznałeś go? – Nie. Jego twarz błyszczała niczym słońce, nie mogłem na niego patrzeć. – Najwyższy oświeci mnie. – Nu otworzył ramiona, by objąć niższego mężczyznę. – I niechaj ma cię w opiece, Bali. – I ciebie, przyjacielu. Bali po cichu otworzył bramę i rozejrzał się bacznie. – Czysto – wyszeptał. – Idź szybko. Nu uściskał go raz jeszcze, potem wsunął się w cienie i zniknął. Bali zamknął bramę i wrócił do komnaty, gdzie usiadł w fotelu, próbując powstrzymać narastający żal. Z tym kamieniem mógłby odbudować swoje imperium i cieszyć się wieczną młodością. A bez niego? Czekała go nędza i śmierć. Poszedł do głównego budynku, przekraczając ciało acheańskiego żeglarza, który przyniósł mu kamień. Bali nie miał sześćdziesięciu sztuk srebra, ale miał nóż o wąskim ostrzu. Trzask drewna sprawił, że zawrócił w stronę ogrodu. Na miejscu zobaczył rozwaloną bramę i trzech Nożowników w ciemnych pancerzach, idących w jego kierunku. Ich gadzie oczy