chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 945
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 783

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 02 Ostatni strażnik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :711.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 02 Ostatni strażnik.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Gemmel,David - 4 cykle kpl Gemmell David - Opowieści Sipstrassi
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

5 Rozdzia³ pierwszy NA PO£UDNIE OD ZIEM ZARAZY – ANNO DOMINI 2341 Ajednak nie umar³. Cia³o wokó³ rany po pocisku na jego biodrze  zamarz³o, gdy temperatura spad³a do trzydziestu stopni poni¿ej zera. Na brodzie uformowa³ siê lód, a szron na ciê¿kim czarnym p³asz- czu po³yskiwa³ biel¹ w poœwiacie ksiê¿yca. Odleg³e iglice Jeruzalem rozmy³y siê, przeistoczy³y w sosnê okryt¹ ca³unem œniegu. Shannow ko³ysa³ siê w siodle, próbuj¹c skupiæ wzrok na mieœcie, którego szu- ka³ tak d³ugo, ale miasto przepad³o. Musia³ przytrzymaæ siê ³êku, gdy koñskie kopyto omsknê³o siê na kamieniu, a wówczas ból w bo- ku rozgorza³ z now¹ si³¹. Œci¹gn¹³ wodze karego ogiera, kieruj¹c go w dolinê. W g³owie wirowa³y mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebez- pieczna podró¿ przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelani- na, wojna i œmieræ. Œnie¿yca znów uderzy³a z furi¹, niesione wiatrem drobiny za- marzniêtego œniegu smaga³y bezlitoœnie twarz Shannowa. Œnieg za- lepia³ mu oczy, umys³ trawi³a gor¹czka. Wiedzia³, ¿e ¿ycie opuszcza jego cia³o z ka¿d¹ mijaj¹c¹ sekund¹, lecz nie mia³ ani si³y, ani chêci, by z tym walczyæ. Wspomina³ farmê i Donnê, tak jak ujrza³ j¹ po raz pierwszy, sto- j¹c¹ w drzwiach ze starodawn¹ kusz¹ w d³oniach. Wziê³a go za zbójcê i lêka³a siê o ¿ycie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie wini³ jej za tê pomy³kê. Wiedzia³, jak jawi siê ludziom Cz³owiek Jeruzalem – wysoki, posêpny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod

6 którego wyzieraj¹ zimne, bardzo zimne oczy, które widzia³y zbyt wiele œmierci i rozpaczy. Zawsze by³o tak samo. Ludzie stali i gapili siê na jego twarz pozbawion¹ wyrazu, a potem ich spojrzenia zeœlizgi- wa³y siê w dó³, na pistolety, przera¿aj¹c¹ broñ Gromow³adcy. Donna Taybard by³a jednak inna. Przygarnê³a Shannowa do swe- go domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, ja³owych dziesiêcioleci Cz³owiek Jeruzalem zazna³ szczêœcia. Ale póŸniej nadeszli zbójcy i ludzie nios¹cy wojnê, a w koñcu Piekielnicy. Shannow ruszy³ przeciw nim wszystkim dla kobiety, któr¹ pokocha³ – tylko po to, by zobaczyæ, jak ona wychodzi za innego. I znowu by³ sam, i umiera³ w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na ¿adn¹ mapê. Co najdziwniejsze, wcale siê tym nie przejmowa³. Wokó³ hula³ wiatr. Zagubiony w syrenim œpiewie za- wieruchy osun¹³ siê bezw³adnie na kark ogiera. Wierzchowiec wy- chowa³ siê w górach; nie znosi³ wyj¹cego wichru i k¹saj¹cego œnie- gu. Skrêci³ miêdzy drzewa do skalnej rozpadliny i pod¹¿y³ jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydr¹¿onego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj by³o nieco cieplej. Ogier wchodzi³ coraz g³ê- biej, czuj¹c na grzbiecie bezw³adny ciê¿ar. To go niepokoi³o, bo jeŸ- dziec zawsze pewnie trzyma³ siê w siodle i kierowa³ nim lekkimi ru- chami kolan i cugli. Szerokie chrapy ogiera rozdê³y siê, gdy z g³êbi tunelu nap³yn¹³ zapach dymu. Zwierzê zatrzyma³o siê u wejœcia do jaskini i zatañ- czy³o nerwowo, dzwoni¹c podkowami o skaliste pod³o¿e. Ku niemu ruszy³ mroczny cieñ… Przestraszony koñ stan¹³ dêba i Shannow bez- w³adnie osun¹³ siê z siod³a. Zakoñczona szponami wielka d³oñ chwy- ci³a uzdê, tunel wype³ni³ siê zapachem lwa. Ogier spróbowa³ wyrwaæ siê, uderzyæ intruza podkutymi ¿elazem kopytami, lecz rêce mocno trzyma³y. Us³ysza³ cichy, niski szept, poczu³ delikatne g³askanie po karku. Uspokojony, pozwoli³ poprowadziæ siê w g³¹b jaskini, gdzie p³onê³o ognisko otoczone p³askimi kamieniami. Sta³ cierpliwie, gdy obcy zarzuci³ wodze na wystaj¹cy wystêp i odszed³. Przed jaskini¹ Shannow jêkn¹³ i spróbowa³ przekrêciæ siê na brzuch, ale podda³ siê bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchyli³ powieki, zobaczy³ przera¿aj¹ce oblicze. Ciemne w³osy oka- la³y zdeformowan¹ twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, p³a- skim nosem i ustami naje¿onymi rzêdem ostrych k³ów. Shannow, nie- zdolny do wykonania ruchu, móg³ tylko przygl¹daæ siê stworowi. Rêce uzbrojone w szpony wsunê³y siê pod jego cia³o i unios³y je bez trudu. Shannow niczym dziecko zosta³ zaniesiony do jaskini i de-

7 likatnie u³o¿ony blisko ognia. Stworzenie siêgnê³o do zapiêcia jego p³aszcza, ale d³onie podobne zwierzêcym ³apom nie poradzi³y sobie z zamarzniêtymi wêz³ami. Szpony z sykiem rozciê³y rzemienie i Shan- now poczu³, jak zsuwa siê z niego p³aszcz. Powoli i ostro¿nie stwo- rzenie zdjê³o zamarzniête ubranie i okry³o go ciep³ym kocem. Cz³o- wiek Jeruzalem zasn¹³ – a jego sny pe³ne by³y bólu. Znowu walczy³ z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento, podczas gdy „Titanic” ¿eglowa³ po widmowym morzu, a diabe³ kroczy³ ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie móg³ wygraæ; walczy³ o ¿ycie, gdy morze wdziera³o siê do rozbitego statku. S³ysza³ krzyki ton¹- cych; mê¿czyzn, kobiet i dzieci, jednak nie by³ w stanie ich urato- waæ. Przebudzi³ siê zlany potem i spróbowa³ usi¹œæ, ale ból wybuch- n¹³ w zranionym boku. Jêkn¹³ dojmuj¹co i na powrót pogr¹¿y³ siê w gor¹czkowych majakach. Zmierza³ w kierunku gór, kiedy us³ysza³ strza³; wjecha³ na szczyt wzgórza i spojrza³ ku zagrodzie. Trzech mê¿czyzn wywleka³o z do- mostwa dwie kobiety. Wyci¹gn¹³ pistolet i wbi³ obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwa³owa³ w ich kierunku. Na jego widok mê¿- czyŸni odepchnêli kobiety. Dwaj wyci¹gnêli muszkiety, trzeci rzuci³ siê na niego z no¿em. Shannow œci¹gn¹³ wodze, ogier stan¹³ dêba. Pierwszy strza³ by³ celny i zbójca run¹³ na ziemiê. Przyskoczy³ ten z no¿em, ale Shannow przekrêci³ siê w siodle i strzeli³ z bliska: kula trafi³amê¿czyznêw czo³oi wysz³aty³emg³owyw fontanniekrwi.Trze- ci poderwa³ broñ, pocisk odbi³ siê rykoszetem od ³êku siod³a i prze- szy³ biodro Shannowa. Cz³owiek Jeruzalem, nie zwracaj¹c uwagi na falê nag³ego bólu, wystrzeli³ dwukrotnie. Pierwsza kula trafi³a zbójcê w bark, a¿ obróci³ siê doko³a, druga strzaska³a mu czaszkê. W raptownie zapad³ej ciszy Shannow osadzi³ ogiera, wpatruj¹c siê w kobiety. Starsza zbli¿y³a siê do niego na tyle, ¿e móg³ dostrzec strach w jej oczach. Krew s¹czy³a mu siê z rany i skapywa³a na sio- d³o, jednak siedzia³ wyprostowany. – Czego od nas chcesz? – zapyta³a. – Nic, pani, przyby³em wam na ratunek. – To dobrze. – Jej oczy nadal by³y wrogie. – Uratowa³eœ nas, i dziêki ci za to. Cofnê³a siê, nie spuszczaj¹c z niego oczu. By³ pewien, ¿e wi- dzia³a krew, ale nie móg³ – nie chcia³ – prosiæ o pomoc. – ¯yczê dobrego dnia – rzuci³ na odjezdnym.

8 M³odsza pobieg³a za nim. By³a ³adn¹ blondynk¹, z twarz¹ ogo- rza³¹ od s³oñca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wznios³a ku niemu du¿e b³êkitne oczy. – Wybacz, matka nie ufa mê¿czyznom Tak mi przykro. – Odsuñ siê od niego, dziewczyno! – krzyknê³a starsza i dziew- czyna cofnê³a siê pos³usznie. Shannow pokiwa³ g³ow¹. – Zapewne nie bez powodu. ¯a³ujê, ¿e nie mogê zostaæ i pomóc wam pogrzebaæ tych drani. – Jesteœ ranny. Pozwól, ¿e ci pomogê. – Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma bia³e wie¿yce i bramy p³on¹ce od z³ota. Tam siê mn¹ zajm¹. – Tutaj nie ma ¿adnego miasta. – Znajdê je. – Tr¹ci³ piêtami boki ogiera i odjecha³. Przebudzi³o go dotkniêcie czyjejœ rêki. Zobaczy³ pochylon¹ nad sob¹ zwierzêc¹ twarz. – Jak siê czujesz? – G³os by³ niewyraŸny, s³owa zlewa³y siê z so- b¹. Shannow zrozumia³ pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu. – ¯yjê, dziêki tobie. Kim jesteœ? Stworzenie przekrzywi³o wielk¹ g³owê. – NieŸle. Zwykle pytaj¹, czym jestem. Nazywam siê Shir-ran. Silny z ciebie cz³owiek, skoro jeszcze ¿yjesz z tak¹ ran¹. – Kula przesz³a na wylot. Pomo¿esz mi usi¹œæ? – Nie. Le¿ tutaj. Zaszy³em ranê z przodu i z ty³u, ale moje palce nie s¹ ju¿ takie jak kiedyœ. Nie ruszaj siê i wypoczywaj. Porozma- wiamy rano. – Co z moim koniem? – Jest bezpieczny. Trochê siê mnie przestraszy³, ale szybko do- szliœmy do porozumienia. Nakarmi³em go ziarnem, które mia³eœ w ju- kach. Œpij, cz³owieku. Shannow rozluŸni³ siê. Wsun¹³ rêkê pod koc i siêgn¹³ do rany na biodrze. Wyczu³ gêste szwy i niezdarne wêz³y. Rana nie krwawi³a, ale ba³ siê, ¿e mog³y j¹ zabrudziæ w³ókna z p³aszcza. One zabija³y czêœciej ni¿ kula, zatruwaj¹c krew i powoduj¹c gangrenê. – To dobra rana – rzek³ cicho Shir-ran, jak gdyby czytaj¹c w je- go myœlach. – Wyp³ywaj¹ca krew oczyœci³a j¹, jak myœlê. Tutaj w gó- rach rany dobrze siê goj¹. Powietrze jest czyste. Bakterie s¹ zbyt delikatne, by prze¿yæ przy trzydziestu stopniach poni¿ej zera.

9 – Bakterie? – wyszepta³ Shannow, powoli opuszczaj¹c powieki. – Zarazki… brud, który sprawia, ¿e rany siê j¹trz¹. – Rozumiem. Dziêkujê ci, Shir-ranie. I Shannow zapad³ w sen bez snów. Cz³owiek Jeruzalem przebudzi³ siê g³odny i podniós³ siê do po- zycji siedz¹cej. W blasku p³on¹cego ognia dostrzeg³ wielki stos drze- wa le¿¹cy pod œcian¹. Rozejrza³ siê po jaskini. Mia³a oko³o piêædzie- siêciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szcze- linami, przez które leniwie ulatywa³ dym z ogniska. Obok jego koców le¿a³ buk³ak, oprawiona w skórê Biblia i pistolety, schowane w na- t³uszczonych, skórzanych olstrach. Shannow siêgn¹³ po manierkê, wyci¹gn¹³ oprawiony w mosi¹dz korek i napi³ siê ³apczywie. PóŸ- niej w œwietle ogniska obejrza³ ranê na biodrze. Skóra by³a posinia- czona i zaogniona, ale rana wygl¹da³a na czyst¹ i nie krwawi³a. Wsta³ powoli i ostro¿nie, szukaj¹c wzrokiem ubrania. Le¿a³o suche i nied- bale z³o¿one na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschniêta krew wci¹¿ plami³a bia³¹ we³nian¹ koszulê, ale odzia³ siê w ni¹ i w³o- ¿y³ czarne we³niane spodnie. Nie móg³ zapi¹æ pasa, poniewa¿ skóra zbyt mocno wpija³a siê w ranê na biodrze. Mimo wszystko w ubra- niu poczu³ siê bardziej cz³owiekiem. Wci¹gn¹³ skarpety, wzu³ wyso- kie jeŸdzieckie buty i ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ ogier. Poklepa³ go po karku, a on pochyli³ ³eb i przytuli³ chrapy do jego piersi. – Ostro¿nie, przyjacielu, wci¹¿ jestem bardzo s³aby. – Zawiesi³ na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie by³o. W pobli¿u stosu drewna sta³ rz¹d pó³ek skleconych z nieheblowa- nych desek. Na niektórych le¿a³y ksi¹¿ki, na innych woreczki z sol¹, cukrem, suszonym miêsem i owocami. Shannow zjad³ parê owoców i wróci³ do ognia. W jaskini by³o gor¹co. Po³o¿y³ siê na kocach, wzi¹³ pistolety i wyczyœci³ je dok³adnie. Oba by³y broni¹ Piekielników, od- tylcow¹ i wielolufow¹. Otworzy³ sakwê i sprawdzi³ naboje. Mia³ ich jeszcze czterdzieœci siedem, ale kiedy siê skoñcz¹, ta cudownie wywa- ¿ona broñ stanie siê bezu¿yteczna. Siêgn¹³ g³êbiej do sakwy, znalaz³ w³asne pistolety kapiszonowe, które s³u¿y³y mu tak dobrze przez dwa- dzieœcia lat. Do tej pary móg³ sam wyrabiaæ proch i odlewaæ kule. Po wyczyszczeniu owin¹³ je w nas¹czon¹ oliw¹ skórê i ponownie scho- wa³ g³êboko w jukach. Dopiero wtedy siêgn¹³ po Bibliê. By³a to ksiêga o cienkich kartkach, z³oconych na brzegach, ale sfatygowanych od czêstego wertowania, w skórzanej oprawie, g³adkiej

10 jak jedwab. Shannow przysiad³ przy ogniu i otworzy³ Bibliê na Ksiê- dze Habakuka. Czyta³ g³oœno, a g³os mia³ g³êboki i dŸwiêczny. Dok¹d ¿e, Panie, wzywaæ Ciê bêdꠖ A Ty nie wys³uchujesz? Wo- ³aæ bêdê ku Tobie: Krzywda! – a Ty nie pomagasz? Czemu ka¿esz mi patrzyænanieprawoœæi naz³ospogl¹daszbezczynnie?Otouciski prze- moc przede mn¹, powstaj¹ spory, wybuchaj¹ waœnie. Tak wiêc straci- ³a Tora moc swoj¹, sprawiedliwego s¹du ju¿ nie ma; bezbo¿ny bo- wiem gnêbi uczciwego, dlatego wyrok s¹dów ulega wypaczeniu. – I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? – zapyta³ Shir-ran. – W sposób sobie w³aœciwy – odrzek³ Shannow. – Sk¹d wiesz, jak siê nazywam? Olbrzymie stworzenie zbli¿y³o siê ociê¿ale, gn¹c szerokie ra- miona pod ciê¿arem ogromnej g³owy. Przysiad³o na kamieniach przy ogniu. Shannow zwróci³ uwagê, ¿e oddycha urywanie, a z ucha s¹- czy mu siê strumyczek krwi, zlepiaj¹cy w³osy czarnej grzywy. – Jesteœ ranny? – zapyta³ Shannow. – Nie. To tylko Przemiana. Znalaz³eœ jedzenie? – Tak. Trochê suszonych owoców w scukrzonym miodzie. S¹ bardzo dobre. – WeŸ je wszystkie. Mnie ju¿ nie smakuj¹. Jak twoja rana? – Goi siê dobrze, jak obieca³eœ. Wydaje siê, ¿e cierpisz, Shir- ranie. Czy móg³bym jakoœ ci pomóc? – Nie, Shannow. Mo¿esz tylko przez jakiœ czas dotrzymaæ mi towarzystwa. – To bêdzie przyjemnoœæ. Minê³o wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedzia³em przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, sk¹d mnie znasz? – S³ysza³em o tobie, Shannow. Czarna Pani mówi³a o tobie… i o twojej walce z Piekielnikami. Jesteœ silnym cz³owiekiem. I pra- wym, wiernym przyjacielem, jak s¹dzê. – Kim jest Czarna Pani? – zapyta³ szybko Shannow, zmieszany komplementami. – Jest tym, kim jest: czarn¹ jak heban piêknoœci¹. Pracuje wœród Dianae… mojego ludu… i wœród Wilczaków. NiedŸwiedzie nie uzna- j¹ jej, bowiem ich cz³owieczeñstwo ju¿ przeminê³o. S¹ zwierzêta- mi… teraz i na zawsze. Jestem zmêczony, Shannow. Chcê odpocz¹æ… spaæ. – Leg³ na brzuchu, wspieraj¹c g³owê na szponiastych d³oniach. Bursztynowe oczy przymknê³y siê i ponownie otworzy³y. – Jeœli… kiedy przestaniesz mnie rozumieæ, osiod³aj ogiera i odjedŸ st¹d. Poj- mujesz?

11 – Nie – odrzek³ Shannow. – Zrozumiesz – odpowiedzia³ Shir-ran. Shannow posili³ siê owocami i wróci³ do czytania Biblii. Ksiêga Habakuka od dawna by³a jego ulubion¹. Jej s³owa by³y krótkie i s³od- ko-gorzkie, ale odbija³y w¹tpliwoœci i lêki jego serca, a czyni¹c to, pomniejsza³y je. Trzy dni Shannow spêdzi³ z Shir-ranem, lecz choæ czêsto roz- mawiali, Cz³owiek Jeruzalem niewiele dowiedzia³ siê o Dianae. Ze sk¹pych informacji wynika³o, ¿e istnieje kraj, w którym ludzie po- woli przeistaczaj¹ siê w zwierzêta. ¯y³y tam ludy Lwa, Wilka i Nie- dŸwiedzia. Przemiana NiedŸwiedzi zosta³a ukoñczona, ludzka spu- œcizna przepad³a na zawsze. Wilczaki wymiera³y. Pozostali jedynie ludzie Lwa. Shir-ran mówi³ o piêknie ¿ycia, o jego udrêkach i chwa- le, i Shannow zacz¹³ rozumieæ, ¿e wielki stwór umiera. Nie rozma- wiali o tym, ale z dnia na dzieñ cia³o Shir-rana przemienia³o siê co- raz bardziej, nabrzmiewa³o i wykrêca³o okropnie, a¿ w koñcu nie móg³ ju¿ staæ wyprostowany. Krew la³a mu siê z uszu, a mowa by³a ledwo zrozumia³a. Noc¹ powarkiwa³ przez sen. Czwartego dnia rano Shannow przebudzi³ siê, s³ysz¹c kwik prze- ra¿onego ogiera. Stoczy³ siê z pos³ania i b³yskawicznie siêgn¹³ po pistolet. Shir-ran kuca³ przed koniem, ko³ysz¹c wielk¹ g³ow¹. – Co siê sta³o? – zawo³a³ Shannow. Shir-ran poruszy³ siê i Shannow stwierdzi³, ¿e patrzy w burszty- nowe œlepia olbrzymiego lwa. Zwierzê skoczy³o ku niemu, wiêc rzu- ci³ siê w bok i ciê¿ko upad³ na ziemiê. Ból przeszy³ jego cia³o, ale zdo³a³ siê przeturlaæ, gdy lew przypuœci³ atak. Jego ryk wype³ni³ ja- skiniê. – Shir-ran! – krzykn¹³ Shannow. Lew przekrêci³ g³owê i przez chwilê Shannow widzia³ w jego oczach b³ysk zrozumienia… który zgas³ bezpowrotnie. Zwierzê po- nownie skoczy³o. Strza³ pistoletu przetoczy³ siê po jaskini. Zwierzê, które kiedyœ by³o Shir-ranem, pad³o na skaliste pod³o- ¿e i przewali³o siê na bok, wbijaj¹c œlepia w oczy Shannowa. Cz³o- wiek Jeruzalem przykl¹k³ przy jego ciele, po³o¿y³ d³onie na czarnej grzywie. – Wybacz mi – wyszepta³. Oczy zwierzêcia zamknê³y siê, a oddech usta³. Shannow od³o¿y³ pistolet i wyci¹gn¹³ Bibliê. – Ocali³eœ moje ¿ycie, Shir-ranie, a ja zabra³em twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie mia³em wyboru. Nie wiem, jak modliæ

12 siê za ciebie, bo nie wiem, kim by³eœ – cz³owiekiem czy zwierzê- ciem. Ale okaza³eœ mi dobroæ i dlatego polecê twoj¹ duszê Najwy¿- szemu. – Otworzy³ Bibliê. Trzymaj¹c lew¹ d³oñ na ciele Shir-rana, czyta³: – Do Pana nale¿y ziemia i to, co j¹ nape³nia, œwiat i jego miesz- kañcy… Kto wst¹pi na górê Pana, kto stanie w Jego œwiêtym miej- scu? Cz³owiek o rêkach nieskalanych i o czystym sercu, który nie sk³oni³ swej duszy ku marnoœciom i nie przysiêga³ fa³szywie.* Podszed³ do dr¿¹cego ogiera i osiod³a³ go. Zabra³ resztê ¿ywno- œci, skoczy³ na siod³o i wyjecha³ z jaskini. Za nim ogieñ zamigota³… i zgas³. Rozdzia³ drugi MIASTO – 9364 rok p.n.e. Œwi¹tynia z bia³ymi wie¿ycami i z³otymi kopu³ami nadal by³a piêk- na, ale na niegdyœ cichych dziedziñcach k³êbi³y siê t³umy, wrza- skiem ¿¹daj¹ce krwawej ofiary. Bia³y namiot przy wejœciu do Œwiê- tego Krêgu zosta³ usuniêty, a jego miejsce zaj¹³ marmurowy pos¹g króla, w³adczy i potê¿ny, z wyci¹gniêtymi ramionami. Nu-Khasisatra sta³ w t³umie. By³ roztrzêsiony. Trzy razy nacho- dzi³a go wizja i trzy razy odsuwa³ j¹ od siebie. – Nie mogê tego zrobiæ, Panie – szepta³ – nie mam si³y. Odwróci³ siê od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarê, i przepchn¹³ siê przez t³um. Us³ysza³, jak nowy najwy¿szy kap³an rozpoczyna obrzêd, lecz nie obejrza³ siê za siebie. £zy piek³y go w oczy, gdy przemierza³ ci¹gi marmurowych korytarzy. Wreszcie dotar³ do Sadzawki Ciszy. Przysiad³ na skraju; tutaj ryk t³umu by³ st³umiony, a jednak nadal s³ysza³ bestialsk¹ radoœæ, obwieszczaj¹c¹ œmieræ kolejnej niewinnej ofiary. – Wybacz mi – wyszepta³. Wpatruj¹c siê w wodê widzia³ p³ywaj¹ce rybki, a ponad nimi w³asne odbicie. Twarz by³a silna, kanciasta, okolona brod¹, oczy g³ê- * Wszystkie cytaty z Pisma Œwiêtego pochodz¹ z Biblii Tysi¹clecia, wydanie trzecie poprawione, Poznañ-Warszawa 1990 (przyp. t³um.).

13 boko osadzone. Nigdy nie uwa¿a³ jej za oblicze s³abego cz³owieka. Wysun¹³ rêkê, zm¹ci³ taflê wody. Lœni¹ce srebrem i czerni¹ rybki rozpierzch³y siê, zabieraj¹c z sob¹ jego wizerunek. – Có¿ mo¿e zrobiæ jeden cz³owiek, Panie? Widzisz ich? Król da³ im da³ bogactwo i pokój, powodzenie i d³ugie ¿ycie. Rozszarpa- liby mnie na kawa³ki. – Przyt³oczy³o go poczucie klêski. Od trzech miesiêcy organizowa³ tajne spotkania, wyg³asza³ kazania przeciwko królowi. Pomóg³ wyjêtym spod prawa kap³anom Chronosa uciec przed No¿ownikami, przeszmuglowa³ ich poza miasto. Teraz jednak wzbra- nia³ siê przed ostatnim zobowi¹zaniem; by³ zawstydzony, ¿e mi³oœæ do ¿ycia okaza³a siê silniejsza od mi³oœci do Boga. Jego spojrzenie straci³o ostroœæ, niebo pociemnia³o i Nu-Khasisa- trapoczu³,¿eopuszczacia³o –wzniós³siêw nieboi pop³yn¹³nadb³ysz- cz¹cym w dole miastem. W oddali gromadzi³ siê mrok, rozdarty przez jaskrawe œwiat³o. Uderzy³ silny wiatr i Nu zadygota³, gdy morze pode- rwa³o siê na spotkanie nieba. Potê¿ne miasto sta³o siê zabawk¹ na dro- dze oszala³ego ¿ywio³u, który z rykiem poch³ania³ po³acie l¹du. Ol- brzymie drzewa znika³y pod falami niczym trawa w nurcie wylewaj¹- cej rzeki. Nawet góry zniknê³y pod wod¹. Gwiazdy zawirowa³y na niebie, a s³oñce majestatycznie wzesz³o na zachodzie. Patrz¹c w dó³, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzeg³ jedynieg³êbokie,niebiesko-szare,gniewnemorze.Jegoduchopad³w toñ, sp³ywa³ coraz g³êbiej w mrok. Sadzawka Ciszy by³a teraz zupe³nie ci- cha, czarne ryby zniknê³y. Wokó³ niego unosi³y siê cia³a… mê¿czyzn, kobiet,maleñkichdzieci.Nuwróci³naplacw centrummiasta.Wodanie stawia³a oporu. Wielki czarny rekin otar³ siê o pos¹g króla, wyci¹gniête ramiona zadr¿a³y. Statua powoli przewróci³a siê, uderzaj¹c w kolumnê. G³owa odpad³a, tors podskoczy³ na mozaikowych p³ytach. – Nie! – wykrzykn¹³ Nu. – Nie! Poczu³ wstrz¹s i z powrotem znalaz³ siê na brzegu sadzawki. Jasne s³oneczne œwiat³o sp³ywa³o na œwi¹tyniê, a go³êbie okr¹¿a³y drewniane balustrady Wie¿y Lamentów. Nu wsta³, zarzuci³ na ra- miona p³aszcz b³êkitny jak niebo i ruszy³ na dziedziniec Œwiêtego Krêgu. T³um rozchodzi³ siê, kap³ani podnosili cia³o ofiary z p³askie- go, szarego kamienia. Krew brukaj¹ca jego powierzchniê sp³ywa³a wy¿³obieniami i znika³a w z³otych otworach. Nu-Khasisatra pokona³ schody i ruszy³ do ofiarnego kamienia. Z pocz¹tku nie próbowano mu przeszkodziæ, ale kiedy zbli¿y³ siê zanadto, drogê zagrodzi³ mu kap³an w czerwonej szacie. – Nie mo¿esz zbli¿aæ siê do Œwiêtego Miejsca.

14 – Jakiego œwiêtego miejsca? – zadrwi³ Nu – Splugawi³eœ je. Odepchn¹³ kap³ana i podszed³ do kamienia. Ci w t³umie, którzy zauwa¿yli ten incydent, zaczêli szeptaæ. – Co on robi? – Widzia³eœ, jak odepchn¹³ kap³ana? – To jakiœ szaleniec! Oczy obecnych skierowa³y siê na brodatego mê¿czyznê przy na kamieniu. Gdy zdj¹³ b³êkitny p³aszcz, ukaza³y siê bia³e szaty kap³ana Chronosa. Œwi¹tynni stra¿nicy zgromadzili siê u stóp schodów. Nie wiedzieli, co pocz¹æ, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren Œwiêtego Miejsca. Trzej kap³ani zbli¿yli siê do cz³owieka stoj¹cego przy œwiêtym kamieniu. – Có¿ to za szaleñstwo? – zapyta³ jeden. – Dlaczego bezcze- œcisz œwi¹tyniê? – Jak œmiesz mówiæ o bezczeszczeniu? – zdumia³ siê Nu-Kha- sisatra. – Ta œwi¹tynia poœwiêcona zosta³a Chronosowi, Panu Œwia- t³a, Panu ¯ycia. Nigdy nie sk³adano tu krwawych ofiar. – Król jest ¿yj¹cym wizerunkiem Chronosa – dowodzi³ kap³an. – Zdobywc¹ œwiatów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to w¹tpi¹, s¹ zdrajcami i heretykami. – Zatem zalicz mnie do nich – rykn¹³ Nu. Zacisn¹³ olbrzymie d³onie na kamieniu ofiarnym i wyrwa³ go z podpór, wzniós³ wysoko nad g³owê i cisn¹³ na schody. Kamieñ roztrzaska³ siê na kawa³ki. Nad t³umem przetoczy³ siê gniewny pomruk. Nu-Khasisatra wskoczy³ na podstawê o³tarza. – Ludzie ma³ej wiary! – krzykn¹³. – Nadchodzi koniec waszych dni. Szydziliœcie ze Stwórcy, czeka was przera¿aj¹ce przeznaczenie. Morza unios¹ siê przeciwko wam i nie zostanie kamieñ na kamieniu. Cia³a wasze ciœniête zostan¹ w g³êbiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadn¹ w niepamiêæ. S³yszeliœcie, ¿e król jest ¿yj¹cym bo- giem. To bluŸnierstwo! Kto przyniós³ Kamienie Rolynda ze sklepie- nia niebios? Kto doprowadzi³ lud wybrany do tego piêknego kraju? Kto zniweczy³ plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro- nos, poprzez swych proroków. A gdzie by³ król? Nie by³o go! On jest cz³owiekiem, a jego z³o jest niewymierne. On zniszczy œwiat. Macie ¿ony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze s³ysz¹- cych te s³owa nie do¿yje koñca roku! – Na dó³ go! – zawo³a³ ktoœ z t³umu. – Zabiæ go! – rykn¹³ inny, a t³uszcza podjê³a okrzyk.

15 Œwi¹tynni stra¿nicy wyci¹gnêli miecze i ruszyli schodami. Miê- dzy nimi b³ysn¹³ piorun, przeskakuj¹c z miecza na miecz, i stra¿ni- cy, z cia³ami poczernia³ymi od ¿aru, upadli na kamienie. W t³umie zapad³a cisza. Dym wzniós³ siê ze zwêglonych cia³, gdy Nu-Khasisatra wyci¹- gn¹³ rêce ku niebu. – Ju¿ nie ma odwrotu – oznajmi³. – Stanie siê tak, jak rzek³em. S³oñce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetocz¹ siê przez ziemiê. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach… lêkajcie siê! Zszed³ z o³tarza i powoli min¹³ martwych stra¿ników. T³um roz- st¹pi³ siê przed nim, gdy opuszcza³ œwi¹tyniê. – Pozna³em go – wykrzykn¹³ jakiœ mê¿czyzna. – To Nu-Khasi- satra, budowniczy okrêtów. Mieszka w po³udniowej dzielnicy. Imiê wêdrowa³o z ust do ust na placu i poza bramami œwi¹tyni, a¿ dotar³o do kobiety zwanej Sharazad. I rozpoczê³o siê polowanie. Rozdzia³ trzeci Shannow od trzech dni zmierza³ na po³udnie. Szlak wi³ siê dnem d³ugiej doliny wœród na wpó³ zamarzniêtych strumieni i kêp wy- sokich sosen, rozleg³ych ³¹k i niskich pagórków. Widywa³ niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotyka³ tropy jeleni i ³osi. Codziennie przed po³udniem zatrzymywa³ siê w miejscu os³oniêtym od wiatru i odgarnia³ œnieg z trawy, aby ogier móg³ siê nasyciæ. Sam siada³ przy ma³ym ognisku i czyta³ swoj¹ Bibliê albo rozmyœla³ o drodze, któr¹ mia³ jeszcze przed sob¹. Rany goi³y siê szybko; Shir-ran wykona³ œwietn¹ robotê. Czêsto myœla³ o tym dziwnym cz³owieku-zwierzêciu i wreszcie doszed³ do wniosku, ¿e Shir-ran pragn¹³ jego towarzystwa ¿eby sta³o siê to, co siê sta³o. Cz³ekozwierz opatrzy³ mu rany, potem zostawi³ mu broñ pod rêk¹. A przecie¿ w zaciszu jaskini broñ nie by³a potrzebna. Ska- zane przez los stworzenie z w³asnej woli opowiedzia³o mu o Prze- mianie, wymazuj¹cej szybko wszelkie œlady cz³owieczeñstwa. Ogl¹- danie jej na w³asne oczy budzi³o grozê. Shannow nie mia³ pojêcia, co mog³o spowodowaæ tak¹ transformacjê, ale w tym dziwnym œwie- cie, który nasta³ po Armageddonie, istnia³o wiele tajemnic.

16 Dwa lata wczeœniej, kiedy ruszy³ na ratunek Samuelowi Arche- rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, mia³ okazjê po raz pierwszy zetkn¹æ siê z now¹ ras¹ zwan¹ Wilczakami, którzy po czê- œci byli ludŸmi, po czêœci zwierzêtami. Archer mówi³ te¿ o innych takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widzia³. Tutaj w dolinie by³o ciep³o; w miarê, jak jecha³ coraz dalej na po³udnie, pokrywa œnie¿na stawa³a siê coraz cieñsza, a wielkie ³aty zielonej trawy lœni³y na zboczach wzgórz. Ka¿dego dnia uwa¿nie przypatrywa³ siê niebu, szukaj¹c znaków cudu. Ale niebiosa pozo- stawa³y b³êkitne i czyste. Czwartego dnia, gdy zapada³ zmierzch, Shannow wprowadzi³ ogiera do lasu, szukaj¹c miejsca na obóz. Miêdzy wysokimi drzewa- mi migota³o ognisko. – Hej tam, w obozie! – krzykn¹³. Za pierwszym razem nikt nie odpowiedzia³, póŸniej burkliwy g³os zaprosi³ go do ognia. Shannow zwleka³ przez chwilê. Wyj¹³ z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsun¹³ go za pas, ukrywaj¹c pod po³¹ d³ugiego p³aszcza. Dopiero wtedy ruszy³ do obozowiska. Wokó³ ognia siedzia³o czterech mê¿czyzn, a przy rozci¹gniêtej miêdzy drzewami lince sta³o piêæ koni. Shannow zsun¹³ siê z siod³a i przywi¹za³ wodze ogiera do wystaj¹cego korzenia. Na trójnogu nad ogniem wisia³ wielki czarny kocio³, z którego wznosi³ siê aromat ro- so³u. Shannow niedba³ym krokiem zbli¿y³ siê do ogniska i przykuc- n¹³, omiataj¹c wzrokiem gospodarzy. Przez ca³e ¿ycie spotyka³ ta- kich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie zatrzyma³o siê na jedynym krêpym, przygarbionym mê¿czyŸnie z krótko przyciêt¹ szpakowat¹ brod¹ i oczyma ledwie widocznymi spod ciê¿kich powiek. Napiêcie zawis³o w powietrzu. Cz³owiek Jeruzalem, choæ do- skonale je wyczuwa³, nie da³ nic po sobie poznaæ. Wbi³ oczy w tego krzepkiego i czeka³. – Jedz – odezwa³ siê w koñcu mê¿czyzna niskim g³osem. – Po was – odpar³ Shannow. – Nie chcia³bym byæ niegrzeczny. Mê¿czyzna pokaza³ w uœmiechu popsute zêby. – W dziczy nie ma miejsca na uprzejmoœci. – Nala³ roso³u do metalowej miski. Pozostali poszli za jego przyk³adem. Gdynapiêciewzros³o,Shannowwzi¹³miskêw lew¹rêkêi postawi³ j¹ przed ogniem. Potem, wci¹¿ lew¹ d³oni¹, podniós³ chochlê, nape³ni³ miskê i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Najad³ siê i odsun¹³ puste naczynie. – Dziêki – rzuci³ w ciszê. – To by³o mi³e z waszej strony.

17 – WeŸ dolewkꠖ zaproponowa³ przywódca. – Nie, dziêkujê. Zabrak³oby dla waszego zwiadowcy. Herszt odwróci³ siê. – ChodŸ tu, Zak, wieczerza czeka! Z krzaków po drugiej stronie ogniska wy³oni³ siê m³ody mê¿- czyzna z d³ug¹ strzelb¹. Powoli podszed³ do ognia, unikaj¹c wzroku Shannowa. Nie odk³adaj¹c broni, usadowi³ siê obok przywódcy. Shannow podszed³ do swojego ogiera, odpi¹³ zwiniêty koc i roz- postar³ go, szykuj¹c sobie pos³anie obok konia. Rozpi¹³ poprêg, zdj¹³ siod³o i po³o¿y³ je na ziemi; z juków wyci¹gn¹³ szczotkê i wyczyœci³ zwierzêciu sierœæ g³adkimi, równymi poci¹gniêciami. Nie patrzy³ na mê¿czyzn siedz¹cych w milczeniu wokó³ ognia. Kusi³o go, by odje- chaæ zaraz po skoñczonym posi³ku, aby unikn¹æ oczywistego nie- bezpieczeñstwa, lecz wiedzia³, ¿e takie posuniêcie by³oby g³upot¹. Ci ludzie to zbójcy i mordercy – odjazd, jednoznaczny z okazaniem s³aboœci, podzia³a³by na nich niczym zapach krwi na watahê wilków. Cz³owiek Jeruzalem poklepa³ ogiera po karku i wróci³ do pos³ania. Nie odzywaj¹c siê do siedz¹cych przy ogniu, zdj¹³ kapelusz, po³o¿y³ siê, naci¹gn¹³ koc i zamkn¹³ oczy. Przy ogniu m³ody mê¿czyzna siêgn¹³ po strzelbê, ale przywódca z³apa³ go za ramiê i potrz¹sn¹³ g³ow¹. M³odzieniec wyszarpn¹³ rêkê. – Co z tob¹, do diab³a? – wyszepta³. – Za³atwmy go teraz. Ma wspania³ego konia, a jego pistolety… widzia³eœ jego pistolety? – Przyjrza³em im siꠖ odrzek³ przywódca – a tak¿e cz³owieko- wi, który je nosi. Widzia³eœ, jak siê zbli¿a³? Ostro¿nie. Od razu ciê zauwa¿y³ i usiad³ w miejscu, w którym nie mog³eœ do niego strzeliæ. I przez ca³y czas jad³ lew¹ rêk¹. Gdzie trzyma³ praw¹? Powiem ci, gdzie. Pod tym d³ugim p³aszczem, i nie po to, by podrapaæ siê po brzuchu. Daj spokój, ch³opcze. Pomyœlê nad tym. O pó³nocy, gdy wszyscy spali owiniêci w koce, m³odzieniec wsta³ po cichu. Z no¿em w garœci zacz¹³ siê skradaæ do miejsca, gdzie spa³ Shannow. Nagle za nim wyros³a ciemna postaæ, pistolet zatoczy³ ³uk i opad³ na jego kark. Ch³opak bezg³oœnie osun¹³ siê na ziemiê. Przy- wódca schowa³ broñ i zawlók³ go z powrotem na pos³anie. Dwadzieœcia stóp dalej Shannow z uœmiechem wsun¹³ broñ do pochwy. Przywódca podszed³ do niego. – Wiedzia³em, ¿e nie œpisz – powiedzia³. – Kim, do diab³a, jesteœ? Shannow usiad³. 2 – Ostatni stra¿nik

18 – Ch³opaka bêdzie bola³a g³owa. Mam nadziejê, ¿e starczy mu rozumu, by ci podziêkowaæ. – Nazywam siê Lee Patterson. – Herszt wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê. Shannow uœmiechn¹³ siê, ale zignorowa³ wyci¹gniêt¹ d³oñ. – Jon Shannow. – Przenajœwiêtszy Bo¿e! Polujesz na nas? – Nie, jadê na po³udnie. Lee wyszczerzy³ zêby. – Chcesz zobaczyæ pos¹gi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow? – Widzia³eœ je? – Coœ ty, cz³owieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich osiedli, nie mo¿na tam wy¿yæ. Ale widzia³em kogoœ, kto twierdzi³, ¿e sta³ pod nimi; mówi³, ¿e przynios³y mu wiarê. Ja tam nie potrze- bujê ¿adnej religii. Jesteœ pewien, ¿e nie polujesz na nas? – Masz moje s³owo. Czemu ocali³eœ tego ch³opaka? – Cz³owiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Mia³em trzech. Jeden zgin¹³, kiedy straci³em swoj¹ farmê. Drugi zosta³ postrzelony po tym jak… zabraliœmy siê za trakty. Rana siê zapaskudzi³a i musia- ³em odj¹æ mu nogê. Wyobra¿asz sobie, Shannow, odcinanie nogi w³asnemu synowi? Mimo to umar³, zbyt d³ugo siê waha³em. To ciê¿- kie ¿ycie, nie ma w nim miejsca na pomy³ki. – A co siê sta³o z twoj¹ ¿on¹? – Nie ¿yje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz ko- bietê, Shannow? – Nie, ¿adnej. – Pewnie dlatego jesteœ taki niebezpieczny. – Chyba tak – zgodzi³ siê Shannow. Lee wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. Popatrzy³ w dó³. – Znalaz³eœ ju¿ Jeruzalem, Shannow? – Jeszcze nie. – Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego. Rozdzia³ czwarty Nu-Khasisatra wybieg³ ze œwi¹tyni po szerokich schodach i wpad³ w t³um roj¹cy siê na ulicach miasta. Odwaga opuœci³a

19 go i teraz dygota³, próbuj¹c zgubiæ siê wœród tysiêcy, które oblega- ³y uliczne kramy. – Jesteœ kap³anem? – Jakiœ przechodzieñ z³apa³ go za rêkaw. – Nie – warkn¹³ Nu. – Daj mi spokój! – Przecie¿ nosisz szaty – naciska³ mê¿czyzna. – Odczep siê! – rykn¹³ Nu, odtr¹caj¹c rêkê natrêta. Znowu zosta³ wch³oniêty przez t³um. Skrêci³ w wê¿sz¹ uliczkê i szybkim krokiem przemierzy³ Ulicê Kupców. Tam naby³ ciê¿ki p³aszcz z g³êbokim kapturem, który naci¹gn¹³ na ciemne w³osy. Wst¹pi³ do karczmy przy skrzy¿owaniu i usiad³ przy wschod- nim oknie. Gapi³ siê na ulicê, przyt³oczony w³asnym postêpkiem. Zosta³ zdrajc¹ i heretykiem. W cesarstwie nie by³o miejsca, w któ- rym móg³by ukryæ siê przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie No¿ownicy ju¿ na niego polowali. – Dlaczego ty? – zapyta³a zesz³ej nocy Pashad. – Dlaczego twój bóg nie mo¿e pos³u¿yæ siê kimœ innym? Dlaczego ty musisz poœwiê- ciæ swoje ¿ycie? – Nie wiem, Pashad, Có¿ mam powiedzieæ? – Mo¿esz porzuciæ ten g³upi pomys³. Mo¿emy ruszyæ do Bala- cris, uciec przed tymi bzdurami. – To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A z³u czynionemu przez króla nale¿y siê przeciwstawiæ. – Skoro twój Chronos jest taki potê¿ny, dlaczego nie unicestwi króla piorunem? Po co mu budowniczy statków? Nu wzruszy³ ramionami. – Nie mnie kwestionowaæ Jego decyzje. Wszystko, co mam, nale¿y do Niego. Ca³y œwiat jest Jego. Przez ca³e ¿ycie by³em uczniem w œwi¹tyni, nigdy doœæ dobrym, by zostaæ kap³anem. Z³ama³em wie- le Jego praw. Ale nie mogê odmówiæ, gdy On mnie wzywa. Jakim¿ cz³owiekiem by³bym? Odpowiedz. – ¯ywym. – Po odejœciu od Boga ¿ycie traci sens. – Dostrzeg³ œwiadomoœæ klêski w jej ciemnych oczach, dostrzeg³ te¿ wzbieraj¹ce ³zy, które zaczê³y sp³ywaæ po policzkach. – A co ze mn¹ i z dzieæmi? ¯ona zdrajcy cierpi za wystêpek swego mê¿a… pomyœla³eœ o tym? Chcia³byœ zobaczyæ swoje dzieci p³on¹ce na stosie? – Nie! – wykrzykn¹³ w udrêce. – Musisz st¹d uciekaæ, umi³o- wana. Musisz! Rozmawia³em z Balim dziœ po po³udniu. Powiedzia³, ¿e mo¿esz przyjœæ do niego jutro w nocy, obieca³, ¿e coœ wymyœli.

20 Snuli plany przez ponad dwie godziny, a póŸniej Nu uda³ siê do ma³ej sali mod³ów, gdzie klêcza³ do samego rana. B³aga³ swego boga, by go uwolni³, ale kiedy œwit rozjarzy³ niebo, wiedzia³, co musi uczy- niæ… Udaæ siê do œwi¹tyni i przemówiæ przeciwko królowi Zrobi³ to… i teraz czeka go œmieræ. – Podaæ jad³o czy napitek, wielmo¿ny panie? – zapyta³ karcz- marz. – Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz. – Ma siê rozumieæ, wielmo¿ny panie. – Mê¿czyzna sk³oni³ siê i odszed³. Nu nie zauwa¿y³ ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawio- nego na stole. Karczmarz chrz¹kn¹³ i Nu wzdrygn¹³ siê, potem siê- gn¹³ do sakiewki i rzuci³ wielk¹ srebrn¹ monetê w d³oñ mê¿czyzny. Karczmarz odliczy³ resztê i po³o¿y³ j¹ na stole. Nu, nie bacz¹c na pieni¹dze, z roztargnieniem nala³ sobie wina; pochodzi³o z po³udnio- wego wschodu, mia³o bogaty bukiet i uderza³o do g³owy. Osuszy³ kubek i nape³ni³ go ponownie. W polu widzenia za oknem pojawili siê dwaj No¿ownicy. T³um rozstêpowa³ siê, by ich przepuœci栖 ludzie popychali siê i potr¹cali ³okciami, byle tylko unikn¹æ kontaktu z gadami. Nu odwróci³ wzrok i dola³ sobie wina. Ktoœ usiad³ po drugiej stronie sto³u. – Wiedza o przysz³oœci jest gwarancj¹ fortuny – zagadn¹³ przy- bysz, rozrzucaj¹c po stole kamyki. – Nie musisz czytaæ mi przysz³oœci – odpar³ Nu. Nie speszony wró¿bita zgarn¹³ dwie drobne srebrne monety z reszty, która nadal le¿a³a na stole, i znów rozrzuci³ kamienie. – Wybierz trzy. Nu ju¿ mia³ mu kazaæ siê wynieœæ, kiedy do karczmy weszli dwaj No¿ownicy. Nu z trudem prze³kn¹³ œlinê. – Co mówi³eœ? – zapyta³, odwracaj¹c siê do intruza. – Wybierz trzy kamienie – powtórzy³ wró¿bita. Nu pos³ucha³, przy okazji pochylaj¹c siê tak nisko, ¿e kaptur opad³ mu na oczy. – Teraz podaj mi rêkꠖ poleci³ mê¿czyzna. Palce nieznajomego by³y d³ugie, smuk³e i zimne niczym ostrza no¿y. – Jesteœ silnym mê¿czyzn¹, lecz niepotrzebne s¹ wyj¹tkowe umiejêtnoœci, aby to odgadn¹æ – uœmiechn¹³ siê. By³ m³odym cz³o-

21 wiekiem o ostrych, jastrzêbich rysach, z g³êboko osadzonymi, br¹- zowymi oczami. – Coœ ci doskwiera. – Wcale nie – wyszepta³ Nu. – A to ciekawe! Widzê podró¿, ani wod¹, ani te¿ l¹dem. Widzê cz³owieka z b³yskawic¹ w d³oniach i œmierci¹ w ciemnych palcach. Widzê wodê… wzbiera… Nu wyrwa³ rêkê. – WeŸ pieni¹dze – sykn¹³. Spojrza³ w oczy wró¿bity i wyczyta³ w nich strach. – Jak mo¿na podró¿owaæ, nie poruszaj¹c siê ani po l¹dzie, ani po wodzie? – zapyta³, zmuszaj¹c siê do uœmiechu. – Jaki z ciebie wró¿bita? – Dobry – rzek³ cicho mê¿czyzna. – I odprê¿ siê, ju¿ odeszli. – Kto? – zapyta³ Nu, nie podnosz¹c wzroku. – Gady. Jesteœ w wielkim niebezpieczeñstwie, przyjacielu. Œmieræ pod¹¿a twoim œladem. – Œmieræ kroczy za nami wszystkimi – odwzajemni³ siê Nu. – Nie ma cz³owieka, który by jej unikn¹³. – Jest w tym prawda. Nie wiem, dok¹d siê udasz… i nie chcê wiedzieæ. Ale widzê obcy l¹d i szarego jeŸdŸca. Jego rêce dzier¿¹ wielk¹ moc. On jest gromow³adc¹, on jest przeznaczeniem œwiatów. Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jesteœ z nim zwi¹zany. B¹dŸ ostro¿ny. – Na to ju¿ za póŸno – odpowiedzia³ Nu. – Napijesz siê ze mn¹? – Twoje towarzystwo jest… zbyt niebezpieczne. Zostañ z Bo- giem. Rozdzia³ pi¹ty Beth McAdam zeskoczy³a z wozu, kopnê³a z³amane ko³o i rzuci- ³a d³ugie, soczyste przekleñstwo. Dwójka jej dzieci siedzia³a z ty- ³u wozu w pe³nym rozbawienia milczeniu. – Nie jesteœcie ciekawi? – zapyta³a Beth. Drewniane ko³o pêk³o i wysunê³o siê z metalowej obrêczy; kop- nê³a je jeszcze raz. Samuel przycisn¹³ piêœæ do ust, próbuj¹c st³umiæ wzbieraj¹cy œmiech. Gdy siê nie uda³o, Beth jak burza rzuci³a siê ku niemu. Ch³opak zwinnie niczym wiewiórka wspi¹³ siê na stos mebli, gdzie nie mog³a go dosiêgn¹æ.

22 – Ty nieznoœny pêdraku! Mary te¿ wybuchnê³a œmiechem i Beth obróci³a siê w jej stronê. – Myœlicie, ¿e to zabawne? Zostaliœmy unieruchomieni poœród wilków… i ogromnych lwów! Twarzyczka Mary wyd³u¿y³a siê i Beth nagle poczu³a skruchê. – Przepraszam, s³oneczko. Tu nie ma ¿adnych lwów. Tylko ¿ar- towa³am. – Dajesz s³owo? – zapyta³a dziewczynka, niespokojnie rozgl¹- daj¹c siê po równinie. – Tak. A nawet gdyby tu siê znalaz³ jakiœ lew, bêdzie na tyle m¹dry, ¿eby nie zbli¿aæ siê do twojej rozz³oszczonej mamy. A ty z³aŸ stamt¹d, Samuelu, bo pourywam ci ³apska i rzucê je wilkom na po- ¿arcie! Jasnow³osa g³owa wysunê³a siê zza komody. – A nie przylejesz mi, mamo? – Nie przylejê ci, pêdraku. Pomó¿ Mary wy³adowaæ naczynia. Rozbijemy obóz i zastanowimy siê, jak naprawiæ wóz. Gdy dzieci krz¹ta³y siê przy ognisku, Beth usiad³a na kamieniu, ciê¿kim wzrokiem wpatruj¹c siê w puste ko³o. Bêd¹ musieli wszyst- ko wy³adowaæ, potem podŸwign¹æ pusty wóz, a wtedy ona za³o¿y zapasowe ko³o. By³a pewna, ¿e da sobie radê, ale czy dzieci zdo³aj¹ podnieœæ wóz? Samuel by³ wyroœniêty, jak na siedem lat, jednak bra- kowa³o mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, zaœ oœmioletnia Mary, chuda jak patyk, nie mia³a wystarczaj¹cej si³y. Musia³ jednak byæ jakiœ sposób… zawsze jest jakiœ sposób. Dziesiêæ lat wczeœniej, gdy pijany ojciec zat³uk³ na œmieræ jej matkê, dwunastoletnia Beth Newson wziê³a kuchenny nó¿ i poder¿- nê³a mu gard³o. Zabra³a siedem srebrnych monet Barty i wyruszy³a do odleg³ej o siedemnaœcie mil osady Seeka, gdzie opowiedzia³a wstrz¹saj¹c¹ historiê o zbójcach i mordercach, którzy napadli na farmê rodziców. Komitet kaza³ jej zamieszkaæ z Sethem Reidem i jego ¿on¹, którzy przez trzy lata traktowali j¹ jak niewolnicê. Kiedy skoñczy³a piêtnaœcie lat, zagiê³a parol na potê¿nego drwala, Seana McAdama. Biedny facet nie mia³ szans w starciu z jej du¿ymi, b³ê- kitnymi oczami, d³ugim blond w³osami i ponêtnym ko³ysaniem bio- drami. Beth Newson nie by³a piêkna, mia³a krzaczaste brwi i wielki nos, ale, na niebiosa, wiedzia³a, jak wykorzystaæ ofiarowane jej przez Boga wdziêki. Sean McAdam ugi¹³ siê przed nimi niczym byk pod rzeŸniczym toporem i trzy miesi¹ce póŸniej byli ju¿ ma³¿eñstwem. Po siedmiu miesi¹cach urodzi³a siê Mary, a rok póŸniej Samuel. Zesz³ej

23 jesieni Sean postanowi³ jechaæ z rodzin¹ na po³udnie. Kupili wiêc wóz od meneera Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadzieja- mi. Niestety, w pierwszym napotkanym mieœcie szala³a Czerwona Œmieræ. Opuœcili je pospiesznie, ale w ci¹gu paru dni wielkie cia³o Seana pokry³o siê czerwonymi, ciekn¹cymi wrzodami; gruczo³y pod pachami nabrzmia³y, a ka¿dy ruch przyprawia³ go o katusze. Rozbili obóz na górskiej ³¹ce. Beth opiekowa³a siê nim dzieñ i noc, lecz mimo niewiarygodnej si³y Sean McAdam przegra³ walkê o ¿ycie i ¿ona pochowa³a go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba z³o¿y³a Samu- ela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwa³a przy jego pos³aniu, przyk³adaj¹c do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko przetrzyma³o i po dwóch tygodniach wrzody zniknê³y bez œladu. Pozbawieni dobrodziejstwa si³y Seana McAdama, niestrudzenie przedzierali siê przez œnieg i lód, przez wezbrane wiosn¹ potoki, a raz w górê stromego urwiska z groŸb¹ lawiny nad g³owami. Beth dwu- krotnie przepêdza³a wilki od szeœciu wo³ów, k³ad¹c jednym strza³em z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dos³ownie pêka³ z du- my, patrz¹c na jej wyczyny. Piêæ dni wczeœniej przytrafi³a siê jeszcze inna okazja podziwia- nia matki. Drogê zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mê¿czyŸni o zaroœniêtych, posêpnych obliczach. Beth od³o¿y³a lejce i podnio- s³a ska³kowy pistolet. – S³uchajcie, szumowiny, nie wygl¹dacie zbyt bystro, wiêc bêdê mówi³a powoli. Albo mnie przepuœcicie, albo, na Boga, poœlê wasze nêdzne dusze proœciutko do piek³a! I pos³uchali. Jeden nawet zerwa³ kapelusz w wymyœlnym uk³o- nie, gdy ich mija³a. Beth uœmiechnê³a siê na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili jej spojrzenie sposêpnia³o, ponownie padaj¹c na ko³o. Mia³a podwój- ny problem: musia³a znaleŸæ d³ugi kawa³ drewna, który pos³u¿y³by za lewar, i wymyœliæ, jak samodzielnie wykonaæ obie czynnoœci – podnieœæ wóz i zmieniæ ko³o. Mary przynios³a zupê; by³a rzadka, ale po¿ywna. Samuel przy- gotowa³ kubek zio³owej herbaty; wsypa³ za du¿o cukru, ale podziê- kowa³a promiennym uœmiechem i zmierzwi³a mu w³osy. – Niez³e z was dzieciaki – powiedzia³a – jak na parê ³obuzia- ków. – Mamo! Ktoœ jedzie! – zawo³a³a Mary. Beth wyci¹gnê³a ska³kowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwio- d³a kurki i schowa³a broñ w fa³dach d³ugiej we³nianej spódnicy.

24 Zmru¿y³a oczy na widok szeœciu mê¿czyzn i westchnê³a ciê¿ko, po- stanawiaj¹c nie okazywaæ lêku. – Do wozu – przykaza³a dzieciom. – Ale ju¿! Dzieci wskoczy³y na wóz i ukry³y siê za skrzyni¹. Beth ruszy³a na spotkanie jeŸdŸców, przenosz¹c spojrzenie z jed- nego na drugiego, szukaj¹c przywódcy. Jecha³ poœrodku; wysoki chu- dzielec z krótko ostrzy¿onymi szpakowatymi w³osami i czerwon¹ blizn¹ biegn¹c¹ od brwi po brodê. Beth uœmiechnê³a siê do niego. – Wst¹pisz na chwilê, panie? Mê¿czyŸni rozeœmieli siê, ale ona zignorowa³a ich, wbijaj¹c oczy w cz³owieka z blizn¹. – Bardzo chêtnie – powiedzia³. – Wst¹pi³bym do samego pie- k³a dla kobiety o takiej figurze. Przerzuci³ nogê nad ³êkiem, zsun¹³ siê z konia i podszed³ do niej. Ona zrobi³a szybki krok do przodu, objê³a go lew¹ rêkê i przyci¹- gnê³a jego g³owê do namiêtnego poca³unku. W tym samym czasie wsunê³a praw¹ d³oñ miêdzy ich cia³a i przycisnê³a zimne lufy ska- ³kówki do jego pachwiny. Przesunê³a g³owê tak, ¿e jej usta znalaz³y siê przy jego uchu. – To, co czujesz, œwiñski ryju, to pistolet – wyszepta³a. – Ka¿ swoim ludziom zmieniæ ko³o u wozu. I niech niczego nie dotykaj¹. – Niepodzieliszsiêni¹z nami,Harry? –krzykn¹³jedenz jeŸdŸców. Mê¿czyzna chcia³ siêgn¹æ po pistolet, ale spojrza³ w zimne jak stal oczy Beth i szybko zmieni³ zdanie. – Pogadamy o tym póŸniej, Quint – powiedzia³. – Najpierw, ch³opcy, zmieñcie ko³o. – Co takiego? Nie przyjechaliœmy tutaj, cholera, ¿eby zmieniaæ ko³o! – rykn¹³ Quint. – Zrób to – sykn¹³ cz³owiek z blizn¹ – albo wyprujê ci flaki. Mê¿czyŸni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali siê do roboty. Czterech podnios³o wóz, a pi¹ty, Quint, wybi³ klin i zdj¹³ zepsute ko³o. Beth poprowadzi³a swojego jeñca na skraj obozowiska, gdzie rozkaza³a mu usi¹œæ na okr¹g³ym kamieniu. Sama usadowi³a siê w taki sposób, ¿eby jego osoba odgradza³a j¹ od pracuj¹cych kamratów; broñ, niewidoczna dla nich, pozosta³a przyciœniêta do jego ¿eber. – Sprytna z ciebie suka – odezwa³ siê mê¿czyzna – i, pomijaj¹c ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdê byœ mnie zastrzeli³a? – Szybciej ni¿ splun¹æ. S³uchaj, kiedy twoi ludzie skoñcz¹ pra- cê, odeœlesz ich do waszego obozu. Wyra¿am siê wystarczaj¹co ja- sno, palancie?

25 – Zrobione, Harry. Teraz mo¿emy siê za ni¹ zabraæ? – zawo³a³ Quint – Wracajcie do obozu. Zobaczymy siê za parê godzin. – Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie ma mowy! Quint rozejrza³ siê w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali ner- wowo przestêpowali z nogi na nogê. W koñcu dwóch dosiad³o koni, a reszta pod¹¿y³a za nimi. – Cholera, Harry, to nie w porz¹dku! – zaprotestowa³ Quint, jed- nak te¿ skoczy³ na wierzchoca. Po ich odjeŸdzie Beth wyci¹gnê³a ciê¿ki pistolet z pochwy na biodrze cz³owieka z blizn¹ i odsunê³a siê od niego. Dzieciaki wy- skoczy³y z wozu. – Co teraz zrobisz, mamo? – zapyta³ Samuel. – Zabijesz go? Beth poda³a Mary broñ zbójcy; by³ to pistolet kapiszonowy. – WeŸ szczypce i wyjmij z niego kapiszony. Mary zabra³a pistolet, posz³a do wozu i otworzy³a skrzyniê z na- rzêdziami. Kolejno wyci¹gnê³a mosiê¿ne kapiszony i odda³a broñ matce. Beth rzuci³a pistolet mê¿czyŸnie, a ten z³apa³ go zrêcznie i schowa³ do pochwy. – Co dalej? – zapyta³. – Teraz trochê odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi. – Myœlisz, ¿e dam ci spokój? – Bêdzie ci to chodzi³o po g³owie – przyzna³a. – Ale potem wyobrazisz sobie, jakim œmiechem rykn¹ twoi kamraci, gdy opowiem im, ¿e przycisnê³am broñ do twoich klejnotów i zmusi³am ciê do na- prawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, ¿e marna ze mnie baba i kaza³eœ mi ruszaæ w swoj¹ drogê. – Wpadn¹ w sza³ – powiedzia³ i uœmiechn¹³ siê szeroko. – S³odki Jezu, dla ciebie warto oberwaæ po pysku! Dok¹d jedziecie? – Do Doliny Pielgrzymiej. – Nie by³o sensu k³amaæ, bo wóz zostawia³ wyraŸne œlady. – Widzisz tamte szczyty? Skrêæ na prawo od nich. Jest tam trakt, stromy i w¹ski, ale skróci ci drogê o cztery dni. Nie mo¿esz go omi- n¹æ. Dawno temu ktoœ umieœci³ tam kamienn¹ strza³ê i wyci¹³ znaki na drzewach. Kieruj siê nimi, a dwa dni póŸniej znajdziesz siê w Do- linie Pielgrzymiej. – Mo¿e pos³ucham twojej rady, Harry. Mary, zrób zio³owej her- baty dla naszego goœcia. Ale nie podchodŸ zbyt blisko. W razie cze- go chcê mieæ wolne pole do strza³u.

26 Mary dorzuci³a do ognia i zagotowa³a garnek wody. Zapyta³a Harry’ego, czy chce cukru, wsypa³a trzy miarki i stanê³a z paruj¹- cym kubkiem szeœæ stóp od niego. – Postaw go na ziemi – przykaza³a Beth. Dziewczynka pos³ucha³a. Harry ostro¿nie przybli¿y³ siê do kub- ka i napi³ siê powoli. – Gdybym kiedyœ zawita³ do Doliny Pielgrzymiej, mia³abyœ coœ przeciwko, gdybym ciê odwiedzi³? – Zapytaj mnie, kiedy ju¿ bêdê na miejscu. – O kogo mam pytaæ? – Beth McAdam. – Tospotkanieby³odlamniewielk¹przyjemnoœci¹,szanownapani. Nazywam siê Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na pó³nocy. Dosiad³ konia. Beth patrzy³a, jak odje¿d¿a na wschód. Po chwili opuœci³a kurki ska³kówki. Harry pokona³ cztery mile dziel¹ce go od obozowiska, z g³ow¹ nabit¹ myœlami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzeg³ ognisko i przy- spieszy³, przygotowuj¹c barwn¹ opowieœæ o zaspokojeniu po¿¹da- nia. Przywi¹za³ konia do rozpiêtej liny i podszed³ do ognia… Coœ uderzy³o go w plecy i us³ysza³ grzmot strza³u. Odwróci³ siê, odci¹gaj¹c kurek pistoletu. Quint wychyli³ siê zza krzaka i strzeli³ mu dwukrotnie w pierœ. Harry podniós³ broñ, ale m³oteczek kurka uderzy³ w rozbrojony kapiszon. Nastêpne dwa strza³y zwali³y go z nóg; upad³ w ogieñ, który szybko ogarn¹³ jego w³osy. – Teraz – odezwa³ siê Quint – teraz my siê zabawimy. Rozdzia³ szósty Nu-Khasisatra wcisn¹³ siê w mroczn¹ bramê, otuli³ siê czarnym p³aszczem i wstrzyma³ oddech. Narasta³ w nim strach, czu³ wy- raŸnie serce t³uk¹ce siê w piersiach. Chmura przys³oni³a ksiê¿yc i krzepki budowniczy z ulg¹ powita³ ciemnoœæ. No¿ownicy patrolo- wali ulice i gdyby wpad³ w ich ³apy, zaci¹gnêliby go do wiêzienia w centrum miasta i tam poddali torturom Nie do¿y³by œwitu, a jego g³owa tkwi³aby na drzewcu nad bram¹. Nu zadr¿a³. Dudnienie odle- g³ego grzmotu przetoczy³o siê nad miastem Ad, a rozszczepiona b³y- skawica rzuci³a migotliwe cienie na brukowan¹ ulicê.

27 Nu odczeka³ kilka sekund, uspokajaj¹c siê powoli. Dotychczas kierowa³a nim wiara, ale jego odwaga by³a na wyczerpaniu. – Nie opuszczaj mnie, Chronosie – modli³ siê. – Wzmocnij moje omdla³e cz³onki. Wyszed³ na ulicê, z natê¿eniem ws³uchuj¹c siê w dŸwiêki, które mog³yby ostrzec go przed zbli¿aj¹cymi siê No¿ownikami. Noc by³a cicha, w mieœcie obowi¹zywa³ zakaz wychodzenia na ulice po zmierz- chu. Staraj¹c siê nie czyniæ ha³asu, dotar³ do wysokiego domu Balie- go. Brama by³a zamkniêta, czeka³ wiêc w cieniu, obserwuj¹c ksiê¿yc wêdruj¹cy po niebie. O umówionej godzinie us³ysza³ zgrzyt przesu- wanej zasuwy. Wszed³ na podwórze i bez si³ opad³ na ³awê, podczas gdy przyjaciel starannie zamyka³ bramê. Bali przy³o¿y³ palec do ust i poprowadzi³ Nu do domu. Okienni- ce by³y zamkniête, a na dodatek okna przys³ania³y szczelne kotary. Bali zapali³ lampê i postawi³ j¹ na owalnym stole. – Pokój temu domowi – powiedzia³ Nu. Ni¿szy od niego Bali z uœmiechem pokiwa³ ³ys¹ g³ow¹. – A Pan niech pob³ogos³awi mojego goœcia i przyjaciela. Usiedli przy stole i napili siê wina, potem Bali wyprostowa³ siê i spojrza³ na cz³owieka, z którym przyjaŸni³ siê od dwudziestu lat. Nu-Khasisatra nie zmieni³ siê w tym czasie. Brodê wci¹¿ mia³ gêst¹ i czarn¹, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami na- dal p³on¹³ m³odzieñczy ogieñ. Obu uda³o siê kupiæ kawa³ki Sipstras- si wystarczaj¹ce co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia i m³odoœci. Ale dla Baliego nasta³y ciê¿kie czasy, podupad³ na zdro- wiu, kiedy sztorm zabra³ mu trzy statki z towarami, i wiek upomnia³ siê o swoje prawa. Wygl¹da³ na szeœædziesi¹t parê lat, chocia¿ w rze- czywistoœci by³ o osiemdziesi¹t lat starszy od Nu, który mia³ sto dzie- siêæ. Nu próbowa³ zdobyæ wiêcej Sipstrassi, ale król zagarn¹³ prawie wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawa³ek kosztowa³by ca³y jego maj¹tek. – Musisz opuœciæ miasto – Bali przerwa³ milczenie. – Król pod- pisa³ nakaz natychmiastowego aresztowania. – Wiem. Jawne wystêpowanie przeciwko niemu w œwi¹tyni by³o g³upot¹, ale modli³em siê ¿arliwie i wiem, ¿e sam Najwy¿szy prze- mówi³ przeze mnie. – Prawo Najwy¿szego nie jest ju¿ przestrzegane, przyjacielu. Synowie Beliala maj¹ pos³uchanie u króla. Co z Pashad? – Poleci³em jej zadenuncjowaæ mnie tego ranka i wzi¹æ rozwód. W ten sposób bêdzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.

28 – Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest ob³¹kany, zaczê³a siê rzeŸ… jak przepowiedzia³eœ. Na ulicach panuje szaleñstwo, a ci No¿ownicy napawaj¹ mnie przera¿eniem. – Nadchodzi jeszcze gorsze – w g³osie Nu brzmia³ smutek. – W wizjach widzia³em straszliwe znaki: trzy s³oñca na niebie, rozdar- te niebiosa i morza podnosz¹ce siê ku chmurom. Wiem, ¿e to nad- chodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogê temu zapobiec. – Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadaj¹ z³ych dni. Nu potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Wiem. Ale moje sny jak na razie spe³niaj¹ siê. Pan Wszech- rzeczy zsy³a te wizje. Wiem, ¿e to On rozkaza³ mi ostrzec ludzi, i wiem równie¿, ¿e oni zignoruj¹ ostrze¿enie. Ale nie do mnie nale¿y kwe- stionowanie Jego zamierzeñ. Bali nala³ wina do kubków i popad³ w milczenie. Nu-Khasisatra zawsze by³ cz³owiekiem ¿elaznych zasad i wiary, szczerym i prawym. Bali lubi³ go i szanowa³. Nie podziela³ jego pogl¹dów, ale pozna³ jego boga i ju¿ za sam ten dar odda³by ¿ycie za budowniczego statków. Otworzy³ ukryt¹ szufladê pod blatem sto³u i wyj¹³ ma³¹ sakiewkê z haftowanej jeleniej skóry. Trzyma³ j¹ przez chwilê, niechêtny, by rozstaæ siê z jej zawartoœci¹; potem uœmiechn¹³ siê i pchn¹³ j¹ po stole. – Dla ciebie, przyjacielu. Nu podniós³ sakiewkê i poczu³ promieniuj¹ce z niej ciep³o. Dr¿¹- cymi palcami poluzowa³ rzemyk i wyj¹³ z wnêtrza kamieñ. Nie by³ to fragment, ale ca³y kamieñ, okr¹g³y, jak wypolerowany, z³oty, z cien- kimi czarnymi ¿y³kami. Zacisn¹³ go w d³oni, czuj¹c przep³ywaj¹c¹ moc. Delikatnie po³o¿y³ go na blacie sto³u i spojrza³ na ³ysego, star- szego mê¿czyznê. – Móg³byœ znów siê odm³odziæ, Bali. Móg³byœ ¿yæ tysi¹ce lat. Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go daæ? – Poniewa¿ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, ¿e nigdy wcze- œniej nie mia³em przyjaciela. – Ale on jest wart dziesiêciokroæ tyle pieniêdzy, ile jest w ca- ³ym mieœcie. Nie mogê go przyj¹æ. – Musisz. To ¿ycie. No¿ownicy szukaj¹ ciê, a wiesz co to ozna- cza: tortury i œmieræ. Zamknêli miasto, nie mo¿na uciec inaczej, jak wyprawiaj¹c siê w podró¿. Wewn¹trz kamiennego krêgu jest brama, z której zwykli byli korzystaæ ksi¹¿êta, na pó³noc od siódmej dziel- nicy. Znasz to miejsce? Przy kryszta³owym jeziorze? To dobrze. IdŸ tam. Wypowiedz te s³owa i unieœ wysoko kamieñ. – Podsun¹³ Nu

29 ma³y prostok¹t pergaminu. – Czar zabierze ciê do Balacris. Tam ju¿ sam sobie poradzisz. – Mam dobra w Balacris – powiedzia³ Nu – ale Pan chce, ¿e- bym zosta³ i ostrzega³ ludzi. – Przekaza³eœ mi tajemnicê Najwy¿szego, i pogodzi³em siê, ¿e Jego wola przewy¿sza nasze pragnienia. Ty wykona³eœ Jego polece- nia. Ostrzeg³eœ ludzi, ale ich uszy by³y zamkniête na twoje s³owa. Na dodatek, Nu, mój przyjacielu, modli³em siê o sposób udzielenia ci pomocy i ten kamieñ wszed³ w moje posiadanie. Tak, chcia³em go zatrzymaæ, jednak Najwy¿szy natchn¹³ mnie i przekaza³ wiadomoœæ, ¿e kamieñ jest dla ciebie. – Jak go zdoby³eœ? – Pewien acheañski kupiec przyniós³ go do mojego sklepu. Myœla³, ¿e to z³oty samorodek, i chcia³ wymieniæ go na gotówkê po- trzebn¹ na zakupienie nowego ¿agla. – ¯agla? Za niego móg³by kupiæ tysi¹c statków, albo i wiêcej. – Powiedzia³em mu, ¿e jest wart po³owê ceny ¿agla, i sprzeda³ mi go za szeœædziesi¹t sztuk srebra. – Bali wzruszy³ ramionami. – To dziêki takim sztuczkom zosta³em bogaty. Musisz ju¿ iœæ. No¿ownicy z pewnoœci¹ wiedz¹, ¿e jesteœmy przyjació³mi. – Choæzemn¹,Bali –nalega³Nu. –Zabierzemykamieñnamójnowy statek. Po¿eglujemy daleko, poza zasiêg króla i jego No¿owników. – Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje ¿ycie jest tutaj. Moja œmieræ spotka mnie tutaj. – Bali wsta³ i powiód³ goœcia do bramy. – Jeszcze jedno – powiedzia³ przyjacielowi, gdy przystanêli w œwietle ksiê¿yca. – Ubieg³ej nocy, gdy trzyma³em kamieñ, mia³em dziwn¹ wizjê. Ujrza³em cz³owieka w z³otej zbroi. Przyszed³ do mnie i usiad³ obok. Przekaza³ mi wiadomoœæ dla ciebie; powiedzia³, ¿e musisz odszukaæ Miecz Boga. Czy to ci coœ mówi? – Nic. Rozpozna³eœ go? – Nie. Jego twarz b³yszcza³a niczym s³oñce, nie mog³em na nie- go patrzeæ. – Najwy¿szy oœwieci mnie. – Nu otworzy³ ramiona, by obj¹æ ni¿szego mê¿czyznê. – I niechaj ma ciê w opiece, Bali. – I ciebie, przyjacielu. Bali po cichu otworzy³ bramê i rozejrza³ siê bacznie. – Czysto – wyszepta³. – IdŸ szybko. Nu uœciska³ go raz jeszcze, potem wsun¹³ siê w cienie i znikn¹³. Bali zamkn¹³ bramê i wróci³ do komnaty, gdzie usiad³ w fotelu, próbu- j¹cpowstrzymaænarastaj¹cy¿al.Z tymkamieniemmóg³byodbudowaæ