5
Rozdzia³ pierwszy
NA PO£UDNIE OD ZIEM ZARAZY ANNO DOMINI 2341
Ajednak nie umar³. Cia³o wokó³ rany po pocisku na jego biodrze
zamarz³o, gdy temperatura spad³a do trzydziestu stopni poni¿ej
zera. Na brodzie uformowa³ siê lód, a szron na ciê¿kim czarnym p³asz-
czu po³yskiwa³ biel¹ w powiacie ksiê¿yca. Odleg³e iglice Jeruzalem
rozmy³y siê, przeistoczy³y w sosnê okryt¹ ca³unem niegu. Shannow
ko³ysa³ siê w siodle, próbuj¹c skupiæ wzrok na miecie, którego szu-
ka³ tak d³ugo, ale miasto przepad³o. Musia³ przytrzymaæ siê ³êku,
gdy koñskie kopyto omsknê³o siê na kamieniu, a wówczas ból w bo-
ku rozgorza³ z now¹ si³¹.
ci¹gn¹³ wodze karego ogiera, kieruj¹c go w dolinê.
W g³owie wirowa³y mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebez-
pieczna podró¿ przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak
olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelani-
na, wojna i mieræ.
nie¿yca znów uderzy³a z furi¹, niesione wiatrem drobiny za-
marzniêtego niegu smaga³y bezlitonie twarz Shannowa. nieg za-
lepia³ mu oczy, umys³ trawi³a gor¹czka. Wiedzia³, ¿e ¿ycie opuszcza
jego cia³o z ka¿d¹ mijaj¹c¹ sekund¹, lecz nie mia³ ani si³y, ani chêci,
by z tym walczyæ.
Wspomina³ farmê i Donnê, tak jak ujrza³ j¹ po raz pierwszy, sto-
j¹c¹ w drzwiach ze starodawn¹ kusz¹ w d³oniach. Wziê³a go za zbójcê
i lêka³a siê o ¿ycie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie wini³ jej
za tê pomy³kê. Wiedzia³, jak jawi siê ludziom Cz³owiek Jeruzalem
wysoki, posêpny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod
6
którego wyzieraj¹ zimne, bardzo zimne oczy, które widzia³y zbyt wiele
mierci i rozpaczy. Zawsze by³o tak samo. Ludzie stali i gapili siê
na jego twarz pozbawion¹ wyrazu, a potem ich spojrzenia zelizgi-
wa³y siê w dó³, na pistolety, przera¿aj¹c¹ broñ Gromow³adcy.
Donna Taybard by³a jednak inna. Przygarnê³a Shannowa do swe-
go domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych,
ja³owych dziesiêcioleci Cz³owiek Jeruzalem zazna³ szczêcia.
Ale póniej nadeszli zbójcy i ludzie nios¹cy wojnê, a w koñcu
Piekielnicy. Shannow ruszy³ przeciw nim wszystkim dla kobiety, któr¹
pokocha³ tylko po to, by zobaczyæ, jak ona wychodzi za innego.
I znowu by³ sam, i umiera³ w skutych lodem górach, w dziczy
nie naniesionej na ¿adn¹ mapê. Co najdziwniejsze, wcale siê tym nie
przejmowa³. Wokó³ hula³ wiatr. Zagubiony w syrenim piewie za-
wieruchy osun¹³ siê bezw³adnie na kark ogiera. Wierzchowiec wy-
chowa³ siê w górach; nie znosi³ wyj¹cego wichru i k¹saj¹cego nie-
gu. Skrêci³ miêdzy drzewa do skalnej rozpadliny i pod¹¿y³ jelenim
szlakiem do gardzieli tunelu, wydr¹¿onego w lawie starego grzbietu
wulkanicznego. Tutaj by³o nieco cieplej. Ogier wchodzi³ coraz g³ê-
biej, czuj¹c na grzbiecie bezw³adny ciê¿ar. To go niepokoi³o, bo je-
dziec zawsze pewnie trzyma³ siê w siodle i kierowa³ nim lekkimi ru-
chami kolan i cugli.
Szerokie chrapy ogiera rozdê³y siê, gdy z g³êbi tunelu nap³yn¹³
zapach dymu. Zwierzê zatrzyma³o siê u wejcia do jaskini i zatañ-
czy³o nerwowo, dzwoni¹c podkowami o skaliste pod³o¿e. Ku niemu
ruszy³ mroczny cieñ Przestraszony koñ stan¹³ dêba i Shannow bez-
w³adnie osun¹³ siê z siod³a. Zakoñczona szponami wielka d³oñ chwy-
ci³a uzdê, tunel wype³ni³ siê zapachem lwa. Ogier spróbowa³ wyrwaæ
siê, uderzyæ intruza podkutymi ¿elazem kopytami, lecz rêce mocno
trzyma³y. Us³ysza³ cichy, niski szept, poczu³ delikatne g³askanie po
karku. Uspokojony, pozwoli³ poprowadziæ siê w g³¹b jaskini, gdzie
p³onê³o ognisko otoczone p³askimi kamieniami. Sta³ cierpliwie, gdy
obcy zarzuci³ wodze na wystaj¹cy wystêp i odszed³.
Przed jaskini¹ Shannow jêkn¹³ i spróbowa³ przekrêciæ siê na
brzuch, ale podda³ siê bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem
uchyli³ powieki, zobaczy³ przera¿aj¹ce oblicze. Ciemne w³osy oka-
la³y zdeformowan¹ twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, p³a-
skim nosem i ustami naje¿onymi rzêdem ostrych k³ów. Shannow, nie-
zdolny do wykonania ruchu, móg³ tylko przygl¹daæ siê stworowi.
Rêce uzbrojone w szpony wsunê³y siê pod jego cia³o i unios³y je
bez trudu. Shannow niczym dziecko zosta³ zaniesiony do jaskini i de-
7
likatnie u³o¿ony blisko ognia. Stworzenie siêgnê³o do zapiêcia jego
p³aszcza, ale d³onie podobne zwierzêcym ³apom nie poradzi³y sobie
z zamarzniêtymi wêz³ami. Szpony z sykiem rozciê³y rzemienie i Shan-
now poczu³, jak zsuwa siê z niego p³aszcz. Powoli i ostro¿nie stwo-
rzenie zdjê³o zamarzniête ubranie i okry³o go ciep³ym kocem. Cz³o-
wiek Jeruzalem zasn¹³ a jego sny pe³ne by³y bólu.
Znowu walczy³ z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento, podczas gdy
Titanic ¿eglowa³ po widmowym morzu, a diabe³ kroczy³ ulicami
Babilonu. Tym razem Shannow nie móg³ wygraæ; walczy³ o ¿ycie,
gdy morze wdziera³o siê do rozbitego statku. S³ysza³ krzyki ton¹-
cych; mê¿czyzn, kobiet i dzieci, jednak nie by³ w stanie ich urato-
waæ. Przebudzi³ siê zlany potem i spróbowa³ usi¹æ, ale ból wybuch-
n¹³ w zranionym boku. Jêkn¹³ dojmuj¹co i na powrót pogr¹¿y³ siê
w gor¹czkowych majakach.
Zmierza³ w kierunku gór, kiedy us³ysza³ strza³; wjecha³ na szczyt
wzgórza i spojrza³ ku zagrodzie. Trzech mê¿czyzn wywleka³o z do-
mostwa dwie kobiety. Wyci¹gn¹³ pistolet i wbi³ obcasy w boki ogiera,
który niczym grom pocwa³owa³ w ich kierunku. Na jego widok mê¿-
czyni odepchnêli kobiety. Dwaj wyci¹gnêli muszkiety, trzeci rzuci³
siê na niego z no¿em. Shannow ci¹gn¹³ wodze, ogier stan¹³ dêba.
Pierwszy strza³ by³ celny i zbójca run¹³ na ziemiê. Przyskoczy³ ten
z no¿em, ale Shannow przekrêci³ siê w siodle i strzeli³ z bliska: kula
trafi³amê¿czyznêw czo³oi wysz³aty³emg³owyw fontanniekrwi.Trze-
ci poderwa³ broñ, pocisk odbi³ siê rykoszetem od ³êku siod³a i prze-
szy³ biodro Shannowa. Cz³owiek Jeruzalem, nie zwracaj¹c uwagi na
falê nag³ego bólu, wystrzeli³ dwukrotnie. Pierwsza kula trafi³a zbójcê
w bark, a¿ obróci³ siê doko³a, druga strzaska³a mu czaszkê.
W raptownie zapad³ej ciszy Shannow osadzi³ ogiera, wpatruj¹c
siê w kobiety. Starsza zbli¿y³a siê do niego na tyle, ¿e móg³ dostrzec
strach w jej oczach. Krew s¹czy³a mu siê z rany i skapywa³a na sio-
d³o, jednak siedzia³ wyprostowany.
Czego od nas chcesz? zapyta³a.
Nic, pani, przyby³em wam na ratunek.
To dobrze. Jej oczy nadal by³y wrogie. Uratowa³e nas,
i dziêki ci za to.
Cofnê³a siê, nie spuszczaj¹c z niego oczu. By³ pewien, ¿e wi-
dzia³a krew, ale nie móg³ nie chcia³ prosiæ o pomoc.
¯yczê dobrego dnia rzuci³ na odjezdnym.
8
M³odsza pobieg³a za nim. By³a ³adn¹ blondynk¹, z twarz¹ ogo-
rza³¹ od s³oñca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wznios³a ku
niemu du¿e b³êkitne oczy.
Wybacz, matka nie ufa mê¿czyznom Tak mi przykro.
Odsuñ siê od niego, dziewczyno! krzyknê³a starsza i dziew-
czyna cofnê³a siê pos³usznie.
Shannow pokiwa³ g³ow¹.
Zapewne nie bez powodu. ¯a³ujê, ¿e nie mogê zostaæ i pomóc
wam pogrzebaæ tych drani.
Jeste ranny. Pozwól, ¿e ci pomogê.
Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma bia³e wie¿yce
i bramy p³on¹ce od z³ota. Tam siê mn¹ zajm¹.
Tutaj nie ma ¿adnego miasta.
Znajdê je. Tr¹ci³ piêtami boki ogiera i odjecha³.
Przebudzi³o go dotkniêcie czyjej rêki. Zobaczy³ pochylon¹ nad
sob¹ zwierzêc¹ twarz.
Jak siê czujesz? G³os by³ niewyrany, s³owa zlewa³y siê z so-
b¹. Shannow zrozumia³ pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.
¯yjê, dziêki tobie. Kim jeste?
Stworzenie przekrzywi³o wielk¹ g³owê.
Niele. Zwykle pytaj¹, czym jestem. Nazywam siê Shir-ran.
Silny z ciebie cz³owiek, skoro jeszcze ¿yjesz z tak¹ ran¹.
Kula przesz³a na wylot. Pomo¿esz mi usi¹æ?
Nie. Le¿ tutaj. Zaszy³em ranê z przodu i z ty³u, ale moje palce
nie s¹ ju¿ takie jak kiedy. Nie ruszaj siê i wypoczywaj. Porozma-
wiamy rano.
Co z moim koniem?
Jest bezpieczny. Trochê siê mnie przestraszy³, ale szybko do-
szlimy do porozumienia. Nakarmi³em go ziarnem, które mia³e w ju-
kach. pij, cz³owieku.
Shannow rozluni³ siê. Wsun¹³ rêkê pod koc i siêgn¹³ do rany na
biodrze. Wyczu³ gêste szwy i niezdarne wêz³y. Rana nie krwawi³a,
ale ba³ siê, ¿e mog³y j¹ zabrudziæ w³ókna z p³aszcza. One zabija³y
czêciej ni¿ kula, zatruwaj¹c krew i powoduj¹c gangrenê.
To dobra rana rzek³ cicho Shir-ran, jak gdyby czytaj¹c w je-
go mylach. Wyp³ywaj¹ca krew oczyci³a j¹, jak mylê. Tutaj w gó-
rach rany dobrze siê goj¹. Powietrze jest czyste. Bakterie s¹ zbyt
delikatne, by prze¿yæ przy trzydziestu stopniach poni¿ej zera.
9
Bakterie? wyszepta³ Shannow, powoli opuszczaj¹c powieki.
Zarazki brud, który sprawia, ¿e rany siê j¹trz¹.
Rozumiem. Dziêkujê ci, Shir-ranie.
I Shannow zapad³ w sen bez snów.
Cz³owiek Jeruzalem przebudzi³ siê g³odny i podniós³ siê do po-
zycji siedz¹cej. W blasku p³on¹cego ognia dostrzeg³ wielki stos drze-
wa le¿¹cy pod cian¹. Rozejrza³ siê po jaskini. Mia³a oko³o piêædzie-
siêciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szcze-
linami, przez które leniwie ulatywa³ dym z ogniska. Obok jego koców
le¿a³ buk³ak, oprawiona w skórê Biblia i pistolety, schowane w na-
t³uszczonych, skórzanych olstrach. Shannow siêgn¹³ po manierkê,
wyci¹gn¹³ oprawiony w mosi¹dz korek i napi³ siê ³apczywie. Pó-
niej w wietle ogniska obejrza³ ranê na biodrze. Skóra by³a posinia-
czona i zaogniona, ale rana wygl¹da³a na czyst¹ i nie krwawi³a. Wsta³
powoli i ostro¿nie, szukaj¹c wzrokiem ubrania. Le¿a³o suche i nied-
bale z³o¿one na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschniêta
krew wci¹¿ plami³a bia³¹ we³nian¹ koszulê, ale odzia³ siê w ni¹ i w³o-
¿y³ czarne we³niane spodnie. Nie móg³ zapi¹æ pasa, poniewa¿ skóra
zbyt mocno wpija³a siê w ranê na biodrze. Mimo wszystko w ubra-
niu poczu³ siê bardziej cz³owiekiem. Wci¹gn¹³ skarpety, wzu³ wyso-
kie jedzieckie buty i ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ ogier. Poklepa³ go
po karku, a on pochyli³ ³eb i przytuli³ chrapy do jego piersi.
Ostro¿nie, przyjacielu, wci¹¿ jestem bardzo s³aby. Zawiesi³
na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie by³o.
W pobli¿u stosu drewna sta³ rz¹d pó³ek skleconych z nieheblowa-
nych desek. Na niektórych le¿a³y ksi¹¿ki, na innych woreczki z sol¹,
cukrem, suszonym miêsem i owocami. Shannow zjad³ parê owoców
i wróci³ do ognia. W jaskini by³o gor¹co. Po³o¿y³ siê na kocach, wzi¹³
pistolety i wyczyci³ je dok³adnie. Oba by³y broni¹ Piekielników, od-
tylcow¹ i wielolufow¹. Otworzy³ sakwê i sprawdzi³ naboje. Mia³ ich
jeszcze czterdzieci siedem, ale kiedy siê skoñcz¹, ta cudownie wywa-
¿ona broñ stanie siê bezu¿yteczna. Siêgn¹³ g³êbiej do sakwy, znalaz³
w³asne pistolety kapiszonowe, które s³u¿y³y mu tak dobrze przez dwa-
dziecia lat. Do tej pary móg³ sam wyrabiaæ proch i odlewaæ kule. Po
wyczyszczeniu owin¹³ je w nas¹czon¹ oliw¹ skórê i ponownie scho-
wa³ g³êboko w jukach. Dopiero wtedy siêgn¹³ po Bibliê.
By³a to ksiêga o cienkich kartkach, z³oconych na brzegach, ale
sfatygowanych od czêstego wertowania, w skórzanej oprawie, g³adkiej
10
jak jedwab. Shannow przysiad³ przy ogniu i otworzy³ Bibliê na Ksiê-
dze Habakuka. Czyta³ g³ono, a g³os mia³ g³êboki i dwiêczny.
Dok¹d ¿e, Panie, wzywaæ Ciê bêdê A Ty nie wys³uchujesz? Wo-
³aæ bêdê ku Tobie: Krzywda! a Ty nie pomagasz? Czemu ka¿esz mi
patrzyænanieprawoæi naz³ospogl¹daszbezczynnie?Otouciski prze-
moc przede mn¹, powstaj¹ spory, wybuchaj¹ wanie. Tak wiêc straci-
³a Tora moc swoj¹, sprawiedliwego s¹du ju¿ nie ma; bezbo¿ny bo-
wiem gnêbi uczciwego, dlatego wyrok s¹dów ulega wypaczeniu.
I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? zapyta³ Shir-ran.
W sposób sobie w³aciwy odrzek³ Shannow. Sk¹d wiesz,
jak siê nazywam?
Olbrzymie stworzenie zbli¿y³o siê ociê¿ale, gn¹c szerokie ra-
miona pod ciê¿arem ogromnej g³owy. Przysiad³o na kamieniach przy
ogniu. Shannow zwróci³ uwagê, ¿e oddycha urywanie, a z ucha s¹-
czy mu siê strumyczek krwi, zlepiaj¹cy w³osy czarnej grzywy.
Jeste ranny? zapyta³ Shannow.
Nie. To tylko Przemiana. Znalaz³e jedzenie?
Tak. Trochê suszonych owoców w scukrzonym miodzie. S¹
bardzo dobre.
We je wszystkie. Mnie ju¿ nie smakuj¹. Jak twoja rana?
Goi siê dobrze, jak obieca³e. Wydaje siê, ¿e cierpisz, Shir-
ranie. Czy móg³bym jako ci pomóc?
Nie, Shannow. Mo¿esz tylko przez jaki czas dotrzymaæ mi
towarzystwa.
To bêdzie przyjemnoæ. Minê³o wiele czasu, od kiedy po raz
ostatni siedzia³em przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, sk¹d
mnie znasz?
S³ysza³em o tobie, Shannow. Czarna Pani mówi³a o tobie
i o twojej walce z Piekielnikami. Jeste silnym cz³owiekiem. I pra-
wym, wiernym przyjacielem, jak s¹dzê.
Kim jest Czarna Pani? zapyta³ szybko Shannow, zmieszany
komplementami.
Jest tym, kim jest: czarn¹ jak heban piêknoci¹. Pracuje wród
Dianae mojego ludu i wród Wilczaków. Niedwiedzie nie uzna-
j¹ jej, bowiem ich cz³owieczeñstwo ju¿ przeminê³o. S¹ zwierzêta-
mi teraz i na zawsze. Jestem zmêczony, Shannow. Chcê odpocz¹æ
spaæ. Leg³ na brzuchu, wspieraj¹c g³owê na szponiastych d³oniach.
Bursztynowe oczy przymknê³y siê i ponownie otworzy³y. Jeli
kiedy przestaniesz mnie rozumieæ, osiod³aj ogiera i odjed st¹d. Poj-
mujesz?
11
Nie odrzek³ Shannow.
Zrozumiesz odpowiedzia³ Shir-ran.
Shannow posili³ siê owocami i wróci³ do czytania Biblii. Ksiêga
Habakuka od dawna by³a jego ulubion¹. Jej s³owa by³y krótkie i s³od-
ko-gorzkie, ale odbija³y w¹tpliwoci i lêki jego serca, a czyni¹c to,
pomniejsza³y je.
Trzy dni Shannow spêdzi³ z Shir-ranem, lecz choæ czêsto roz-
mawiali, Cz³owiek Jeruzalem niewiele dowiedzia³ siê o Dianae. Ze
sk¹pych informacji wynika³o, ¿e istnieje kraj, w którym ludzie po-
woli przeistaczaj¹ siê w zwierzêta. ¯y³y tam ludy Lwa, Wilka i Nie-
dwiedzia. Przemiana Niedwiedzi zosta³a ukoñczona, ludzka spu-
cizna przepad³a na zawsze. Wilczaki wymiera³y. Pozostali jedynie
ludzie Lwa. Shir-ran mówi³ o piêknie ¿ycia, o jego udrêkach i chwa-
le, i Shannow zacz¹³ rozumieæ, ¿e wielki stwór umiera. Nie rozma-
wiali o tym, ale z dnia na dzieñ cia³o Shir-rana przemienia³o siê co-
raz bardziej, nabrzmiewa³o i wykrêca³o okropnie, a¿ w koñcu nie móg³
ju¿ staæ wyprostowany. Krew la³a mu siê z uszu, a mowa by³a ledwo
zrozumia³a. Noc¹ powarkiwa³ przez sen.
Czwartego dnia rano Shannow przebudzi³ siê, s³ysz¹c kwik prze-
ra¿onego ogiera. Stoczy³ siê z pos³ania i b³yskawicznie siêgn¹³ po
pistolet. Shir-ran kuca³ przed koniem, ko³ysz¹c wielk¹ g³ow¹.
Co siê sta³o? zawo³a³ Shannow.
Shir-ran poruszy³ siê i Shannow stwierdzi³, ¿e patrzy w burszty-
nowe lepia olbrzymiego lwa. Zwierzê skoczy³o ku niemu, wiêc rzu-
ci³ siê w bok i ciê¿ko upad³ na ziemiê. Ból przeszy³ jego cia³o, ale
zdo³a³ siê przeturlaæ, gdy lew przypuci³ atak. Jego ryk wype³ni³ ja-
skiniê.
Shir-ran! krzykn¹³ Shannow.
Lew przekrêci³ g³owê i przez chwilê Shannow widzia³ w jego
oczach b³ysk zrozumienia który zgas³ bezpowrotnie. Zwierzê po-
nownie skoczy³o. Strza³ pistoletu przetoczy³ siê po jaskini.
Zwierzê, które kiedy by³o Shir-ranem, pad³o na skaliste pod³o-
¿e i przewali³o siê na bok, wbijaj¹c lepia w oczy Shannowa. Cz³o-
wiek Jeruzalem przykl¹k³ przy jego ciele, po³o¿y³ d³onie na czarnej
grzywie.
Wybacz mi wyszepta³.
Oczy zwierzêcia zamknê³y siê, a oddech usta³.
Shannow od³o¿y³ pistolet i wyci¹gn¹³ Bibliê.
Ocali³e moje ¿ycie, Shir-ranie, a ja zabra³em twoje. To nie
jest sprawiedliwe, a jednak nie mia³em wyboru. Nie wiem, jak modliæ
12
siê za ciebie, bo nie wiem, kim by³e cz³owiekiem czy zwierzê-
ciem. Ale okaza³e mi dobroæ i dlatego polecê twoj¹ duszê Najwy¿-
szemu. Otworzy³ Bibliê.
Trzymaj¹c lew¹ d³oñ na ciele Shir-rana, czyta³:
Do Pana nale¿y ziemia i to, co j¹ nape³nia, wiat i jego miesz-
kañcy Kto wst¹pi na górê Pana, kto stanie w Jego wiêtym miej-
scu? Cz³owiek o rêkach nieskalanych i o czystym sercu, który nie
sk³oni³ swej duszy ku marnociom i nie przysiêga³ fa³szywie.*
Podszed³ do dr¿¹cego ogiera i osiod³a³ go. Zabra³ resztê ¿ywno-
ci, skoczy³ na siod³o i wyjecha³ z jaskini.
Za nim ogieñ zamigota³ i zgas³.
Rozdzia³ drugi
MIASTO 9364 rok p.n.e.
wi¹tynia z bia³ymi wie¿ycami i z³otymi kopu³ami nadal by³a piêk-
na, ale na niegdy cichych dziedziñcach k³êbi³y siê t³umy, wrza-
skiem ¿¹daj¹ce krwawej ofiary. Bia³y namiot przy wejciu do wiê-
tego Krêgu zosta³ usuniêty, a jego miejsce zaj¹³ marmurowy pos¹g
króla, w³adczy i potê¿ny, z wyci¹gniêtymi ramionami.
Nu-Khasisatra sta³ w t³umie. By³ roztrzêsiony. Trzy razy nacho-
dzi³a go wizja i trzy razy odsuwa³ j¹ od siebie.
Nie mogê tego zrobiæ, Panie szepta³ nie mam si³y.
Odwróci³ siê od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarê,
i przepchn¹³ siê przez t³um. Us³ysza³, jak nowy najwy¿szy kap³an
rozpoczyna obrzêd, lecz nie obejrza³ siê za siebie. £zy piek³y go
w oczy, gdy przemierza³ ci¹gi marmurowych korytarzy. Wreszcie
dotar³ do Sadzawki Ciszy. Przysiad³ na skraju; tutaj ryk t³umu by³
st³umiony, a jednak nadal s³ysza³ bestialsk¹ radoæ, obwieszczaj¹c¹
mieræ kolejnej niewinnej ofiary.
Wybacz mi wyszepta³.
Wpatruj¹c siê w wodê widzia³ p³ywaj¹ce rybki, a ponad nimi
w³asne odbicie. Twarz by³a silna, kanciasta, okolona brod¹, oczy g³ê-
* Wszystkie cytaty z Pisma wiêtego pochodz¹ z Biblii Tysi¹clecia, wydanie
trzecie poprawione, Poznañ-Warszawa 1990 (przyp. t³um.).
13
boko osadzone. Nigdy nie uwa¿a³ jej za oblicze s³abego cz³owieka.
Wysun¹³ rêkê, zm¹ci³ taflê wody. Lni¹ce srebrem i czerni¹ rybki
rozpierzch³y siê, zabieraj¹c z sob¹ jego wizerunek.
Có¿ mo¿e zrobiæ jeden cz³owiek, Panie? Widzisz ich? Król
da³ im da³ bogactwo i pokój, powodzenie i d³ugie ¿ycie. Rozszarpa-
liby mnie na kawa³ki. Przyt³oczy³o go poczucie klêski. Od trzech
miesiêcy organizowa³ tajne spotkania, wyg³asza³ kazania przeciwko
królowi. Pomóg³ wyjêtym spod prawa kap³anom Chronosa uciec przed
No¿ownikami, przeszmuglowa³ ich poza miasto. Teraz jednak wzbra-
nia³ siê przed ostatnim zobowi¹zaniem; by³ zawstydzony, ¿e mi³oæ
do ¿ycia okaza³a siê silniejsza od mi³oci do Boga.
Jego spojrzenie straci³o ostroæ, niebo pociemnia³o i Nu-Khasisa-
trapoczu³,¿eopuszczacia³o wzniós³siêw nieboi pop³yn¹³nadb³ysz-
cz¹cym w dole miastem. W oddali gromadzi³ siê mrok, rozdarty przez
jaskrawe wiat³o. Uderzy³ silny wiatr i Nu zadygota³, gdy morze pode-
rwa³o siê na spotkanie nieba. Potê¿ne miasto sta³o siê zabawk¹ na dro-
dze oszala³ego ¿ywio³u, który z rykiem poch³ania³ po³acie l¹du. Ol-
brzymie drzewa znika³y pod falami niczym trawa w nurcie wylewaj¹-
cej rzeki. Nawet góry zniknê³y pod wod¹. Gwiazdy zawirowa³y na
niebie, a s³oñce majestatycznie wzesz³o na zachodzie.
Patrz¹c w dó³, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzeg³
jedynieg³êbokie,niebiesko-szare,gniewnemorze.Jegoduchopad³w toñ,
sp³ywa³ coraz g³êbiej w mrok. Sadzawka Ciszy by³a teraz zupe³nie ci-
cha, czarne ryby zniknê³y. Wokó³ niego unosi³y siê cia³a mê¿czyzn,
kobiet,maleñkichdzieci.Nuwróci³naplacw centrummiasta.Wodanie
stawia³a oporu. Wielki czarny rekin otar³ siê o pos¹g króla, wyci¹gniête
ramiona zadr¿a³y. Statua powoli przewróci³a siê, uderzaj¹c w kolumnê.
G³owa odpad³a, tors podskoczy³ na mozaikowych p³ytach.
Nie! wykrzykn¹³ Nu. Nie!
Poczu³ wstrz¹s i z powrotem znalaz³ siê na brzegu sadzawki.
Jasne s³oneczne wiat³o sp³ywa³o na wi¹tyniê, a go³êbie okr¹¿a³y
drewniane balustrady Wie¿y Lamentów. Nu wsta³, zarzuci³ na ra-
miona p³aszcz b³êkitny jak niebo i ruszy³ na dziedziniec wiêtego
Krêgu. T³um rozchodzi³ siê, kap³ani podnosili cia³o ofiary z p³askie-
go, szarego kamienia. Krew brukaj¹ca jego powierzchniê sp³ywa³a
wy¿³obieniami i znika³a w z³otych otworach.
Nu-Khasisatra pokona³ schody i ruszy³ do ofiarnego kamienia.
Z pocz¹tku nie próbowano mu przeszkodziæ, ale kiedy zbli¿y³ siê
zanadto, drogê zagrodzi³ mu kap³an w czerwonej szacie.
Nie mo¿esz zbli¿aæ siê do wiêtego Miejsca.
14
Jakiego wiêtego miejsca? zadrwi³ Nu Splugawi³e je.
Odepchn¹³ kap³ana i podszed³ do kamienia. Ci w t³umie, którzy
zauwa¿yli ten incydent, zaczêli szeptaæ.
Co on robi?
Widzia³e, jak odepchn¹³ kap³ana?
To jaki szaleniec!
Oczy obecnych skierowa³y siê na brodatego mê¿czyznê przy na
kamieniu. Gdy zdj¹³ b³êkitny p³aszcz, ukaza³y siê bia³e szaty kap³ana
Chronosa. wi¹tynni stra¿nicy zgromadzili siê u stóp schodów. Nie
wiedzieli, co pocz¹æ, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na
teren wiêtego Miejsca.
Trzej kap³ani zbli¿yli siê do cz³owieka stoj¹cego przy wiêtym
kamieniu.
Có¿ to za szaleñstwo? zapyta³ jeden. Dlaczego bezcze-
cisz wi¹tyniê?
Jak miesz mówiæ o bezczeszczeniu? zdumia³ siê Nu-Kha-
sisatra. Ta wi¹tynia powiêcona zosta³a Chronosowi, Panu wia-
t³a, Panu ¯ycia. Nigdy nie sk³adano tu krwawych ofiar.
Król jest ¿yj¹cym wizerunkiem Chronosa dowodzi³ kap³an.
Zdobywc¹ wiatów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to w¹tpi¹, s¹
zdrajcami i heretykami.
Zatem zalicz mnie do nich rykn¹³ Nu. Zacisn¹³ olbrzymie
d³onie na kamieniu ofiarnym i wyrwa³ go z podpór, wzniós³ wysoko
nad g³owê i cisn¹³ na schody. Kamieñ roztrzaska³ siê na kawa³ki. Nad
t³umem przetoczy³ siê gniewny pomruk.
Nu-Khasisatra wskoczy³ na podstawê o³tarza.
Ludzie ma³ej wiary! krzykn¹³. Nadchodzi koniec waszych
dni. Szydzilicie ze Stwórcy, czeka was przera¿aj¹ce przeznaczenie.
Morza unios¹ siê przeciwko wam i nie zostanie kamieñ na kamieniu.
Cia³a wasze ciniête zostan¹ w g³êbiny, a marzenia wasze, tak jak wy
sami, popadn¹ w niepamiêæ. S³yszelicie, ¿e król jest ¿yj¹cym bo-
giem. To blunierstwo! Kto przyniós³ Kamienie Rolynda ze sklepie-
nia niebios? Kto doprowadzi³ lud wybrany do tego piêknego kraju?
Kto zniweczy³ plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro-
nos, poprzez swych proroków. A gdzie by³ król? Nie by³o go! On jest
cz³owiekiem, a jego z³o jest niewymierne. On zniszczy wiat. Macie
¿ony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze s³ysz¹-
cych te s³owa nie do¿yje koñca roku!
Na dó³ go! zawo³a³ kto z t³umu.
Zabiæ go! rykn¹³ inny, a t³uszcza podjê³a okrzyk.
15
wi¹tynni stra¿nicy wyci¹gnêli miecze i ruszyli schodami. Miê-
dzy nimi b³ysn¹³ piorun, przeskakuj¹c z miecza na miecz, i stra¿ni-
cy, z cia³ami poczernia³ymi od ¿aru, upadli na kamienie. W t³umie
zapad³a cisza.
Dym wzniós³ siê ze zwêglonych cia³, gdy Nu-Khasisatra wyci¹-
gn¹³ rêce ku niebu.
Ju¿ nie ma odwrotu oznajmi³. Stanie siê tak, jak rzek³em.
S³oñce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetocz¹ siê
przez ziemiê. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach lêkajcie siê!
Zszed³ z o³tarza i powoli min¹³ martwych stra¿ników. T³um roz-
st¹pi³ siê przed nim, gdy opuszcza³ wi¹tyniê.
Pozna³em go wykrzykn¹³ jaki mê¿czyzna. To Nu-Khasi-
satra, budowniczy okrêtów. Mieszka w po³udniowej dzielnicy.
Imiê wêdrowa³o z ust do ust na placu i poza bramami wi¹tyni,
a¿ dotar³o do kobiety zwanej Sharazad.
I rozpoczê³o siê polowanie.
Rozdzia³ trzeci
Shannow od trzech dni zmierza³ na po³udnie. Szlak wi³ siê dnem
d³ugiej doliny wród na wpó³ zamarzniêtych strumieni i kêp wy-
sokich sosen, rozleg³ych ³¹k i niskich pagórków. Widywa³ niewiele
zwierzyny, ale tu i ówdzie spotyka³ tropy jeleni i ³osi. Codziennie
przed po³udniem zatrzymywa³ siê w miejscu os³oniêtym od wiatru
i odgarnia³ nieg z trawy, aby ogier móg³ siê nasyciæ. Sam siada³ przy
ma³ym ognisku i czyta³ swoj¹ Bibliê albo rozmyla³ o drodze, któr¹
mia³ jeszcze przed sob¹.
Rany goi³y siê szybko; Shir-ran wykona³ wietn¹ robotê. Czêsto
myla³ o tym dziwnym cz³owieku-zwierzêciu i wreszcie doszed³ do
wniosku, ¿e Shir-ran pragn¹³ jego towarzystwa ¿eby sta³o siê to, co
siê sta³o. Cz³ekozwierz opatrzy³ mu rany, potem zostawi³ mu broñ
pod rêk¹. A przecie¿ w zaciszu jaskini broñ nie by³a potrzebna. Ska-
zane przez los stworzenie z w³asnej woli opowiedzia³o mu o Prze-
mianie, wymazuj¹cej szybko wszelkie lady cz³owieczeñstwa. Ogl¹-
danie jej na w³asne oczy budzi³o grozê. Shannow nie mia³ pojêcia,
co mog³o spowodowaæ tak¹ transformacjê, ale w tym dziwnym wie-
cie, który nasta³ po Armageddonie, istnia³o wiele tajemnic.
16
Dwa lata wczeniej, kiedy ruszy³ na ratunek Samuelowi Arche-
rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, mia³ okazjê po raz
pierwszy zetkn¹æ siê z now¹ ras¹ zwan¹ Wilczakami, którzy po czê-
ci byli ludmi, po czêci zwierzêtami. Archer mówi³ te¿ o innych
takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widzia³.
Tutaj w dolinie by³o ciep³o; w miarê, jak jecha³ coraz dalej na
po³udnie, pokrywa nie¿na stawa³a siê coraz cieñsza, a wielkie ³aty
zielonej trawy lni³y na zboczach wzgórz. Ka¿dego dnia uwa¿nie
przypatrywa³ siê niebu, szukaj¹c znaków cudu. Ale niebiosa pozo-
stawa³y b³êkitne i czyste.
Czwartego dnia, gdy zapada³ zmierzch, Shannow wprowadzi³
ogiera do lasu, szukaj¹c miejsca na obóz. Miêdzy wysokimi drzewa-
mi migota³o ognisko.
Hej tam, w obozie! krzykn¹³.
Za pierwszym razem nikt nie odpowiedzia³, póniej burkliwy g³os
zaprosi³ go do ognia. Shannow zwleka³ przez chwilê. Wyj¹³ z juków
kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsun¹³ go za pas, ukrywaj¹c
pod po³¹ d³ugiego p³aszcza. Dopiero wtedy ruszy³ do obozowiska.
Wokó³ ognia siedzia³o czterech mê¿czyzn, a przy rozci¹gniêtej
miêdzy drzewami lince sta³o piêæ koni. Shannow zsun¹³ siê z siod³a
i przywi¹za³ wodze ogiera do wystaj¹cego korzenia. Na trójnogu nad
ogniem wisia³ wielki czarny kocio³, z którego wznosi³ siê aromat ro-
so³u. Shannow niedba³ym krokiem zbli¿y³ siê do ogniska i przykuc-
n¹³, omiataj¹c wzrokiem gospodarzy. Przez ca³e ¿ycie spotyka³ ta-
kich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie
zatrzyma³o siê na jedynym krêpym, przygarbionym mê¿czynie
z krótko przyciêt¹ szpakowat¹ brod¹ i oczyma ledwie widocznymi
spod ciê¿kich powiek.
Napiêcie zawis³o w powietrzu. Cz³owiek Jeruzalem, choæ do-
skonale je wyczuwa³, nie da³ nic po sobie poznaæ. Wbi³ oczy w tego
krzepkiego i czeka³.
Jedz odezwa³ siê w koñcu mê¿czyzna niskim g³osem.
Po was odpar³ Shannow. Nie chcia³bym byæ niegrzeczny.
Mê¿czyzna pokaza³ w umiechu popsute zêby.
W dziczy nie ma miejsca na uprzejmoci. Nala³ roso³u do
metalowej miski. Pozostali poszli za jego przyk³adem.
Gdynapiêciewzros³o,Shannowwzi¹³miskêw lew¹rêkêi postawi³
j¹ przed ogniem. Potem, wci¹¿ lew¹ d³oni¹, podniós³ chochlê, nape³ni³
miskê i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Najad³ siê i odsun¹³ puste naczynie.
Dziêki rzuci³ w ciszê. To by³o mi³e z waszej strony.
17
We dolewkê zaproponowa³ przywódca.
Nie, dziêkujê. Zabrak³oby dla waszego zwiadowcy.
Herszt odwróci³ siê.
Chod tu, Zak, wieczerza czeka!
Z krzaków po drugiej stronie ogniska wy³oni³ siê m³ody mê¿-
czyzna z d³ug¹ strzelb¹. Powoli podszed³ do ognia, unikaj¹c wzroku
Shannowa. Nie odk³adaj¹c broni, usadowi³ siê obok przywódcy.
Shannow podszed³ do swojego ogiera, odpi¹³ zwiniêty koc i roz-
postar³ go, szykuj¹c sobie pos³anie obok konia. Rozpi¹³ poprêg, zdj¹³
siod³o i po³o¿y³ je na ziemi; z juków wyci¹gn¹³ szczotkê i wyczyci³
zwierzêciu sieræ g³adkimi, równymi poci¹gniêciami. Nie patrzy³ na
mê¿czyzn siedz¹cych w milczeniu wokó³ ognia. Kusi³o go, by odje-
chaæ zaraz po skoñczonym posi³ku, aby unikn¹æ oczywistego nie-
bezpieczeñstwa, lecz wiedzia³, ¿e takie posuniêcie by³oby g³upot¹.
Ci ludzie to zbójcy i mordercy odjazd, jednoznaczny z okazaniem
s³aboci, podzia³a³by na nich niczym zapach krwi na watahê wilków.
Cz³owiek Jeruzalem poklepa³ ogiera po karku i wróci³ do pos³ania.
Nie odzywaj¹c siê do siedz¹cych przy ogniu, zdj¹³ kapelusz, po³o¿y³
siê, naci¹gn¹³ koc i zamkn¹³ oczy.
Przy ogniu m³ody mê¿czyzna siêgn¹³ po strzelbê, ale przywódca
z³apa³ go za ramiê i potrz¹sn¹³ g³ow¹.
M³odzieniec wyszarpn¹³ rêkê.
Co z tob¹, do diab³a? wyszepta³. Za³atwmy go teraz. Ma
wspania³ego konia, a jego pistolety widzia³e jego pistolety?
Przyjrza³em im siê odrzek³ przywódca a tak¿e cz³owieko-
wi, który je nosi. Widzia³e, jak siê zbli¿a³? Ostro¿nie. Od razu ciê
zauwa¿y³ i usiad³ w miejscu, w którym nie mog³e do niego strzeliæ.
I przez ca³y czas jad³ lew¹ rêk¹. Gdzie trzyma³ praw¹? Powiem ci,
gdzie. Pod tym d³ugim p³aszczem, i nie po to, by podrapaæ siê po
brzuchu. Daj spokój, ch³opcze. Pomylê nad tym.
O pó³nocy, gdy wszyscy spali owiniêci w koce, m³odzieniec wsta³
po cichu. Z no¿em w garci zacz¹³ siê skradaæ do miejsca, gdzie spa³
Shannow. Nagle za nim wyros³a ciemna postaæ, pistolet zatoczy³ ³uk
i opad³ na jego kark. Ch³opak bezg³onie osun¹³ siê na ziemiê. Przy-
wódca schowa³ broñ i zawlók³ go z powrotem na pos³anie.
Dwadziecia stóp dalej Shannow z umiechem wsun¹³ broñ do
pochwy.
Przywódca podszed³ do niego.
Wiedzia³em, ¿e nie pisz powiedzia³. Kim, do diab³a, jeste?
Shannow usiad³.
2 Ostatni stra¿nik
18
Ch³opaka bêdzie bola³a g³owa. Mam nadziejê, ¿e starczy mu
rozumu, by ci podziêkowaæ.
Nazywam siê Lee Patterson. Herszt wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê.
Shannow umiechn¹³ siê, ale zignorowa³ wyci¹gniêt¹ d³oñ.
Jon Shannow.
Przenajwiêtszy Bo¿e! Polujesz na nas?
Nie, jadê na po³udnie.
Lee wyszczerzy³ zêby.
Chcesz zobaczyæ pos¹gi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow?
Widzia³e je?
Co ty, cz³owieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich
osiedli, nie mo¿na tam wy¿yæ. Ale widzia³em kogo, kto twierdzi³,
¿e sta³ pod nimi; mówi³, ¿e przynios³y mu wiarê. Ja tam nie potrze-
bujê ¿adnej religii. Jeste pewien, ¿e nie polujesz na nas?
Masz moje s³owo. Czemu ocali³e tego ch³opaka?
Cz³owiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Mia³em trzech.
Jeden zgin¹³, kiedy straci³em swoj¹ farmê. Drugi zosta³ postrzelony
po tym jak zabralimy siê za trakty. Rana siê zapaskudzi³a i musia-
³em odj¹æ mu nogê. Wyobra¿asz sobie, Shannow, odcinanie nogi
w³asnemu synowi? Mimo to umar³, zbyt d³ugo siê waha³em. To ciê¿-
kie ¿ycie, nie ma w nim miejsca na pomy³ki.
A co siê sta³o z twoj¹ ¿on¹?
Nie ¿yje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz ko-
bietê, Shannow?
Nie, ¿adnej.
Pewnie dlatego jeste taki niebezpieczny.
Chyba tak zgodzi³ siê Shannow.
Lee wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. Popatrzy³ w dó³.
Znalaz³e ju¿ Jeruzalem, Shannow?
Jeszcze nie.
Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj
Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego.
Rozdzia³ czwarty
Nu-Khasisatra wybieg³ ze wi¹tyni po szerokich schodach
i wpad³ w t³um roj¹cy siê na ulicach miasta. Odwaga opuci³a
19
go i teraz dygota³, próbuj¹c zgubiæ siê wród tysiêcy, które oblega-
³y uliczne kramy.
Jeste kap³anem? Jaki przechodzieñ z³apa³ go za rêkaw.
Nie warkn¹³ Nu. Daj mi spokój!
Przecie¿ nosisz szaty naciska³ mê¿czyzna.
Odczep siê! rykn¹³ Nu, odtr¹caj¹c rêkê natrêta.
Znowu zosta³ wch³oniêty przez t³um. Skrêci³ w wê¿sz¹ uliczkê
i szybkim krokiem przemierzy³ Ulicê Kupców. Tam naby³ ciê¿ki
p³aszcz z g³êbokim kapturem, który naci¹gn¹³ na ciemne w³osy.
Wst¹pi³ do karczmy przy skrzy¿owaniu i usiad³ przy wschod-
nim oknie. Gapi³ siê na ulicê, przyt³oczony w³asnym postêpkiem.
Zosta³ zdrajc¹ i heretykiem. W cesarstwie nie by³o miejsca, w któ-
rym móg³by ukryæ siê przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie
No¿ownicy ju¿ na niego polowali.
Dlaczego ty? zapyta³a zesz³ej nocy Pashad. Dlaczego twój
bóg nie mo¿e pos³u¿yæ siê kim innym? Dlaczego ty musisz powiê-
ciæ swoje ¿ycie?
Nie wiem, Pashad, Có¿ mam powiedzieæ?
Mo¿esz porzuciæ ten g³upi pomys³. Mo¿emy ruszyæ do Bala-
cris, uciec przed tymi bzdurami.
To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A z³u czynionemu
przez króla nale¿y siê przeciwstawiæ.
Skoro twój Chronos jest taki potê¿ny, dlaczego nie unicestwi
króla piorunem? Po co mu budowniczy statków?
Nu wzruszy³ ramionami.
Nie mnie kwestionowaæ Jego decyzje. Wszystko, co mam,
nale¿y do Niego. Ca³y wiat jest Jego. Przez ca³e ¿ycie by³em uczniem
w wi¹tyni, nigdy doæ dobrym, by zostaæ kap³anem. Z³ama³em wie-
le Jego praw. Ale nie mogê odmówiæ, gdy On mnie wzywa. Jakim¿
cz³owiekiem by³bym? Odpowiedz.
¯ywym.
Po odejciu od Boga ¿ycie traci sens. Dostrzeg³ wiadomoæ
klêski w jej ciemnych oczach, dostrzeg³ te¿ wzbieraj¹ce ³zy, które
zaczê³y sp³ywaæ po policzkach.
A co ze mn¹ i z dzieæmi? ¯ona zdrajcy cierpi za wystêpek
swego mê¿a pomyla³e o tym? Chcia³by zobaczyæ swoje dzieci
p³on¹ce na stosie?
Nie! wykrzykn¹³ w udrêce. Musisz st¹d uciekaæ, umi³o-
wana. Musisz! Rozmawia³em z Balim dzi po po³udniu. Powiedzia³,
¿e mo¿esz przyjæ do niego jutro w nocy, obieca³, ¿e co wymyli.
20
Snuli plany przez ponad dwie godziny, a póniej Nu uda³ siê do
ma³ej sali mod³ów, gdzie klêcza³ do samego rana. B³aga³ swego boga,
by go uwolni³, ale kiedy wit rozjarzy³ niebo, wiedzia³, co musi uczy-
niæ
Udaæ siê do wi¹tyni i przemówiæ przeciwko królowi
Zrobi³ to i teraz czeka go mieræ.
Podaæ jad³o czy napitek, wielmo¿ny panie? zapyta³ karcz-
marz.
Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz.
Ma siê rozumieæ, wielmo¿ny panie. Mê¿czyzna sk³oni³ siê
i odszed³.
Nu nie zauwa¿y³ ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawio-
nego na stole. Karczmarz chrz¹kn¹³ i Nu wzdrygn¹³ siê, potem siê-
gn¹³ do sakiewki i rzuci³ wielk¹ srebrn¹ monetê w d³oñ mê¿czyzny.
Karczmarz odliczy³ resztê i po³o¿y³ j¹ na stole. Nu, nie bacz¹c na
pieni¹dze, z roztargnieniem nala³ sobie wina; pochodzi³o z po³udnio-
wego wschodu, mia³o bogaty bukiet i uderza³o do g³owy. Osuszy³
kubek i nape³ni³ go ponownie.
W polu widzenia za oknem pojawili siê dwaj No¿ownicy. T³um
rozstêpowa³ siê, by ich przepuciæ ludzie popychali siê i potr¹cali
³okciami, byle tylko unikn¹æ kontaktu z gadami.
Nu odwróci³ wzrok i dola³ sobie wina.
Kto usiad³ po drugiej stronie sto³u.
Wiedza o przysz³oci jest gwarancj¹ fortuny zagadn¹³ przy-
bysz, rozrzucaj¹c po stole kamyki.
Nie musisz czytaæ mi przysz³oci odpar³ Nu.
Nie speszony wró¿bita zgarn¹³ dwie drobne srebrne monety
z reszty, która nadal le¿a³a na stole, i znów rozrzuci³ kamienie.
Wybierz trzy.
Nu ju¿ mia³ mu kazaæ siê wynieæ, kiedy do karczmy weszli dwaj
No¿ownicy. Nu z trudem prze³kn¹³ linê.
Co mówi³e? zapyta³, odwracaj¹c siê do intruza.
Wybierz trzy kamienie powtórzy³ wró¿bita.
Nu pos³ucha³, przy okazji pochylaj¹c siê tak nisko, ¿e kaptur
opad³ mu na oczy.
Teraz podaj mi rêkê poleci³ mê¿czyzna.
Palce nieznajomego by³y d³ugie, smuk³e i zimne niczym ostrza
no¿y.
Jeste silnym mê¿czyzn¹, lecz niepotrzebne s¹ wyj¹tkowe
umiejêtnoci, aby to odgadn¹æ umiechn¹³ siê. By³ m³odym cz³o-
21
wiekiem o ostrych, jastrzêbich rysach, z g³êboko osadzonymi, br¹-
zowymi oczami. Co ci doskwiera.
Wcale nie wyszepta³ Nu.
A to ciekawe! Widzê podró¿, ani wod¹, ani te¿ l¹dem. Widzê
cz³owieka z b³yskawic¹ w d³oniach i mierci¹ w ciemnych palcach.
Widzê wodê wzbiera
Nu wyrwa³ rêkê.
We pieni¹dze sykn¹³. Spojrza³ w oczy wró¿bity i wyczyta³
w nich strach. Jak mo¿na podró¿owaæ, nie poruszaj¹c siê ani po
l¹dzie, ani po wodzie? zapyta³, zmuszaj¹c siê do umiechu. Jaki
z ciebie wró¿bita?
Dobry rzek³ cicho mê¿czyzna. I odprê¿ siê, ju¿ odeszli.
Kto? zapyta³ Nu, nie podnosz¹c wzroku.
Gady. Jeste w wielkim niebezpieczeñstwie, przyjacielu.
mieræ pod¹¿a twoim ladem.
mieræ kroczy za nami wszystkimi odwzajemni³ siê Nu.
Nie ma cz³owieka, który by jej unikn¹³.
Jest w tym prawda. Nie wiem, dok¹d siê udasz i nie chcê
wiedzieæ. Ale widzê obcy l¹d i szarego jedca. Jego rêce dzier¿¹
wielk¹ moc. On jest gromow³adc¹, on jest przeznaczeniem wiatów.
Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jeste z nim zwi¹zany.
B¹d ostro¿ny.
Na to ju¿ za póno odpowiedzia³ Nu. Napijesz siê ze mn¹?
Twoje towarzystwo jest zbyt niebezpieczne. Zostañ z Bo-
giem.
Rozdzia³ pi¹ty
Beth McAdam zeskoczy³a z wozu, kopnê³a z³amane ko³o i rzuci-
³a d³ugie, soczyste przekleñstwo. Dwójka jej dzieci siedzia³a z ty-
³u wozu w pe³nym rozbawienia milczeniu.
Nie jestecie ciekawi? zapyta³a Beth.
Drewniane ko³o pêk³o i wysunê³o siê z metalowej obrêczy; kop-
nê³a je jeszcze raz. Samuel przycisn¹³ piêæ do ust, próbuj¹c st³umiæ
wzbieraj¹cy miech. Gdy siê nie uda³o, Beth jak burza rzuci³a siê ku
niemu. Ch³opak zwinnie niczym wiewiórka wspi¹³ siê na stos mebli,
gdzie nie mog³a go dosiêgn¹æ.
22
Ty nieznony pêdraku!
Mary te¿ wybuchnê³a miechem i Beth obróci³a siê w jej stronê.
Mylicie, ¿e to zabawne? Zostalimy unieruchomieni poród
wilków i ogromnych lwów!
Twarzyczka Mary wyd³u¿y³a siê i Beth nagle poczu³a skruchê.
Przepraszam, s³oneczko. Tu nie ma ¿adnych lwów. Tylko ¿ar-
towa³am.
Dajesz s³owo? zapyta³a dziewczynka, niespokojnie rozgl¹-
daj¹c siê po równinie.
Tak. A nawet gdyby tu siê znalaz³ jaki lew, bêdzie na tyle
m¹dry, ¿eby nie zbli¿aæ siê do twojej rozz³oszczonej mamy. A ty z³a
stamt¹d, Samuelu, bo pourywam ci ³apska i rzucê je wilkom na po-
¿arcie!
Jasnow³osa g³owa wysunê³a siê zza komody.
A nie przylejesz mi, mamo?
Nie przylejê ci, pêdraku. Pomó¿ Mary wy³adowaæ naczynia.
Rozbijemy obóz i zastanowimy siê, jak naprawiæ wóz.
Gdy dzieci krz¹ta³y siê przy ognisku, Beth usiad³a na kamieniu,
ciê¿kim wzrokiem wpatruj¹c siê w puste ko³o. Bêd¹ musieli wszyst-
ko wy³adowaæ, potem podwign¹æ pusty wóz, a wtedy ona za³o¿y
zapasowe ko³o. By³a pewna, ¿e da sobie radê, ale czy dzieci zdo³aj¹
podnieæ wóz? Samuel by³ wyroniêty, jak na siedem lat, jednak bra-
kowa³o mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, za omioletnia
Mary, chuda jak patyk, nie mia³a wystarczaj¹cej si³y. Musia³ jednak
byæ jaki sposób zawsze jest jaki sposób.
Dziesiêæ lat wczeniej, gdy pijany ojciec zat³uk³ na mieræ jej
matkê, dwunastoletnia Beth Newson wziê³a kuchenny nó¿ i poder¿-
nê³a mu gard³o. Zabra³a siedem srebrnych monet Barty i wyruszy³a
do odleg³ej o siedemnacie mil osady Seeka, gdzie opowiedzia³a
wstrz¹saj¹c¹ historiê o zbójcach i mordercach, którzy napadli na
farmê rodziców. Komitet kaza³ jej zamieszkaæ z Sethem Reidem
i jego ¿on¹, którzy przez trzy lata traktowali j¹ jak niewolnicê. Kiedy
skoñczy³a piêtnacie lat, zagiê³a parol na potê¿nego drwala, Seana
McAdama. Biedny facet nie mia³ szans w starciu z jej du¿ymi, b³ê-
kitnymi oczami, d³ugim blond w³osami i ponêtnym ko³ysaniem bio-
drami. Beth Newson nie by³a piêkna, mia³a krzaczaste brwi i wielki
nos, ale, na niebiosa, wiedzia³a, jak wykorzystaæ ofiarowane jej przez
Boga wdziêki. Sean McAdam ugi¹³ siê przed nimi niczym byk pod
rzeniczym toporem i trzy miesi¹ce póniej byli ju¿ ma³¿eñstwem. Po
siedmiu miesi¹cach urodzi³a siê Mary, a rok póniej Samuel. Zesz³ej
23
jesieni Sean postanowi³ jechaæ z rodzin¹ na po³udnie. Kupili wiêc
wóz od meneera Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadzieja-
mi. Niestety, w pierwszym napotkanym miecie szala³a Czerwona
mieræ. Opucili je pospiesznie, ale w ci¹gu paru dni wielkie cia³o
Seana pokry³o siê czerwonymi, ciekn¹cymi wrzodami; gruczo³y pod
pachami nabrzmia³y, a ka¿dy ruch przyprawia³ go o katusze. Rozbili
obóz na górskiej ³¹ce. Beth opiekowa³a siê nim dzieñ i noc, lecz mimo
niewiarygodnej si³y Sean McAdam przegra³ walkê o ¿ycie i ¿ona
pochowa³a go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba z³o¿y³a Samu-
ela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwa³a przy jego pos³aniu,
przyk³adaj¹c do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko
przetrzyma³o i po dwóch tygodniach wrzody zniknê³y bez ladu.
Pozbawieni dobrodziejstwa si³y Seana McAdama, niestrudzenie
przedzierali siê przez nieg i lód, przez wezbrane wiosn¹ potoki, a raz
w górê stromego urwiska z grob¹ lawiny nad g³owami. Beth dwu-
krotnie przepêdza³a wilki od szeciu wo³ów, k³ad¹c jednym strza³em
z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dos³ownie pêka³ z du-
my, patrz¹c na jej wyczyny.
Piêæ dni wczeniej przytrafi³a siê jeszcze inna okazja podziwia-
nia matki. Drogê zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mê¿czyni
o zaroniêtych, posêpnych obliczach. Beth od³o¿y³a lejce i podnio-
s³a ska³kowy pistolet.
S³uchajcie, szumowiny, nie wygl¹dacie zbyt bystro, wiêc bêdê
mówi³a powoli. Albo mnie przepucicie, albo, na Boga, polê wasze
nêdzne dusze prociutko do piek³a!
I pos³uchali. Jeden nawet zerwa³ kapelusz w wymylnym uk³o-
nie, gdy ich mija³a.
Beth umiechnê³a siê na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili
jej spojrzenie sposêpnia³o, ponownie padaj¹c na ko³o. Mia³a podwój-
ny problem: musia³a znaleæ d³ugi kawa³ drewna, który pos³u¿y³by
za lewar, i wymyliæ, jak samodzielnie wykonaæ obie czynnoci
podnieæ wóz i zmieniæ ko³o.
Mary przynios³a zupê; by³a rzadka, ale po¿ywna. Samuel przy-
gotowa³ kubek zio³owej herbaty; wsypa³ za du¿o cukru, ale podziê-
kowa³a promiennym umiechem i zmierzwi³a mu w³osy.
Niez³e z was dzieciaki powiedzia³a jak na parê ³obuzia-
ków.
Mamo! Kto jedzie! zawo³a³a Mary.
Beth wyci¹gnê³a ska³kowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwio-
d³a kurki i schowa³a broñ w fa³dach d³ugiej we³nianej spódnicy.
24
Zmru¿y³a oczy na widok szeciu mê¿czyzn i westchnê³a ciê¿ko, po-
stanawiaj¹c nie okazywaæ lêku.
Do wozu przykaza³a dzieciom. Ale ju¿!
Dzieci wskoczy³y na wóz i ukry³y siê za skrzyni¹.
Beth ruszy³a na spotkanie jedców, przenosz¹c spojrzenie z jed-
nego na drugiego, szukaj¹c przywódcy. Jecha³ porodku; wysoki chu-
dzielec z krótko ostrzy¿onymi szpakowatymi w³osami i czerwon¹
blizn¹ biegn¹c¹ od brwi po brodê. Beth umiechnê³a siê do niego.
Wst¹pisz na chwilê, panie?
Mê¿czyni rozemieli siê, ale ona zignorowa³a ich, wbijaj¹c oczy
w cz³owieka z blizn¹.
Bardzo chêtnie powiedzia³. Wst¹pi³bym do samego pie-
k³a dla kobiety o takiej figurze.
Przerzuci³ nogê nad ³êkiem, zsun¹³ siê z konia i podszed³ do niej.
Ona zrobi³a szybki krok do przodu, objê³a go lew¹ rêkê i przyci¹-
gnê³a jego g³owê do namiêtnego poca³unku. W tym samym czasie
wsunê³a praw¹ d³oñ miêdzy ich cia³a i przycisnê³a zimne lufy ska-
³kówki do jego pachwiny. Przesunê³a g³owê tak, ¿e jej usta znalaz³y
siê przy jego uchu.
To, co czujesz, wiñski ryju, to pistolet wyszepta³a. Ka¿
swoim ludziom zmieniæ ko³o u wozu. I niech niczego nie dotykaj¹.
Niepodzieliszsiêni¹z nami,Harry? krzykn¹³jedenz jedców.
Mê¿czyzna chcia³ siêgn¹æ po pistolet, ale spojrza³ w zimne jak
stal oczy Beth i szybko zmieni³ zdanie.
Pogadamy o tym póniej, Quint powiedzia³. Najpierw,
ch³opcy, zmieñcie ko³o.
Co takiego? Nie przyjechalimy tutaj, cholera, ¿eby zmieniaæ
ko³o! rykn¹³ Quint.
Zrób to sykn¹³ cz³owiek z blizn¹ albo wyprujê ci flaki.
Mê¿czyni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali siê do roboty.
Czterech podnios³o wóz, a pi¹ty, Quint, wybi³ klin i zdj¹³ zepsute
ko³o. Beth poprowadzi³a swojego jeñca na skraj obozowiska, gdzie
rozkaza³a mu usi¹æ na okr¹g³ym kamieniu. Sama usadowi³a siê w taki
sposób, ¿eby jego osoba odgradza³a j¹ od pracuj¹cych kamratów;
broñ, niewidoczna dla nich, pozosta³a przyciniêta do jego ¿eber.
Sprytna z ciebie suka odezwa³ siê mê¿czyzna i, pomijaj¹c
ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdê by mnie zastrzeli³a?
Szybciej ni¿ splun¹æ. S³uchaj, kiedy twoi ludzie skoñcz¹ pra-
cê, odelesz ich do waszego obozu. Wyra¿am siê wystarczaj¹co ja-
sno, palancie?
25
Zrobione, Harry. Teraz mo¿emy siê za ni¹ zabraæ? zawo³a³
Quint
Wracajcie do obozu. Zobaczymy siê za parê godzin.
Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie
ma mowy!
Quint rozejrza³ siê w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali ner-
wowo przestêpowali z nogi na nogê. W koñcu dwóch dosiad³o koni,
a reszta pod¹¿y³a za nimi.
Cholera, Harry, to nie w porz¹dku! zaprotestowa³ Quint, jed-
nak te¿ skoczy³ na wierzchoca.
Po ich odjedzie Beth wyci¹gnê³a ciê¿ki pistolet z pochwy na
biodrze cz³owieka z blizn¹ i odsunê³a siê od niego. Dzieciaki wy-
skoczy³y z wozu.
Co teraz zrobisz, mamo? zapyta³ Samuel. Zabijesz go?
Beth poda³a Mary broñ zbójcy; by³ to pistolet kapiszonowy.
We szczypce i wyjmij z niego kapiszony.
Mary zabra³a pistolet, posz³a do wozu i otworzy³a skrzyniê z na-
rzêdziami. Kolejno wyci¹gnê³a mosiê¿ne kapiszony i odda³a broñ
matce. Beth rzuci³a pistolet mê¿czynie, a ten z³apa³ go zrêcznie
i schowa³ do pochwy.
Co dalej? zapyta³.
Teraz trochê odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi.
Mylisz, ¿e dam ci spokój?
Bêdzie ci to chodzi³o po g³owie przyzna³a. Ale potem
wyobrazisz sobie, jakim miechem rykn¹ twoi kamraci, gdy opowiem
im, ¿e przycisnê³am broñ do twoich klejnotów i zmusi³am ciê do na-
prawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, ¿e marna ze mnie baba i kaza³e
mi ruszaæ w swoj¹ drogê.
Wpadn¹ w sza³ powiedzia³ i umiechn¹³ siê szeroko. S³odki
Jezu, dla ciebie warto oberwaæ po pysku! Dok¹d jedziecie?
Do Doliny Pielgrzymiej. Nie by³o sensu k³amaæ, bo wóz
zostawia³ wyrane lady.
Widzisz tamte szczyty? Skrêæ na prawo od nich. Jest tam trakt,
stromy i w¹ski, ale skróci ci drogê o cztery dni. Nie mo¿esz go omi-
n¹æ. Dawno temu kto umieci³ tam kamienn¹ strza³ê i wyci¹³ znaki
na drzewach. Kieruj siê nimi, a dwa dni póniej znajdziesz siê w Do-
linie Pielgrzymiej.
Mo¿e pos³ucham twojej rady, Harry. Mary, zrób zio³owej her-
baty dla naszego gocia. Ale nie podchod zbyt blisko. W razie cze-
go chcê mieæ wolne pole do strza³u.
26
Mary dorzuci³a do ognia i zagotowa³a garnek wody. Zapyta³a
Harryego, czy chce cukru, wsypa³a trzy miarki i stanê³a z paruj¹-
cym kubkiem szeæ stóp od niego.
Postaw go na ziemi przykaza³a Beth.
Dziewczynka pos³ucha³a. Harry ostro¿nie przybli¿y³ siê do kub-
ka i napi³ siê powoli.
Gdybym kiedy zawita³ do Doliny Pielgrzymiej, mia³aby co
przeciwko, gdybym ciê odwiedzi³?
Zapytaj mnie, kiedy ju¿ bêdê na miejscu.
O kogo mam pytaæ?
Beth McAdam.
Tospotkanieby³odlamniewielk¹przyjemnoci¹,szanownapani.
Nazywam siê Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na pó³nocy.
Dosiad³ konia. Beth patrzy³a, jak odje¿d¿a na wschód. Po chwili
opuci³a kurki ska³kówki.
Harry pokona³ cztery mile dziel¹ce go od obozowiska, z g³ow¹
nabit¹ mylami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzeg³ ognisko i przy-
spieszy³, przygotowuj¹c barwn¹ opowieæ o zaspokojeniu po¿¹da-
nia. Przywi¹za³ konia do rozpiêtej liny i podszed³ do ognia
Co uderzy³o go w plecy i us³ysza³ grzmot strza³u. Odwróci³ siê,
odci¹gaj¹c kurek pistoletu. Quint wychyli³ siê zza krzaka i strzeli³
mu dwukrotnie w pier. Harry podniós³ broñ, ale m³oteczek kurka
uderzy³ w rozbrojony kapiszon. Nastêpne dwa strza³y zwali³y go
z nóg; upad³ w ogieñ, który szybko ogarn¹³ jego w³osy.
Teraz odezwa³ siê Quint teraz my siê zabawimy.
Rozdzia³ szósty
Nu-Khasisatra wcisn¹³ siê w mroczn¹ bramê, otuli³ siê czarnym
p³aszczem i wstrzyma³ oddech. Narasta³ w nim strach, czu³ wy-
ranie serce t³uk¹ce siê w piersiach. Chmura przys³oni³a ksiê¿yc
i krzepki budowniczy z ulg¹ powita³ ciemnoæ. No¿ownicy patrolo-
wali ulice i gdyby wpad³ w ich ³apy, zaci¹gnêliby go do wiêzienia
w centrum miasta i tam poddali torturom Nie do¿y³by witu, a jego
g³owa tkwi³aby na drzewcu nad bram¹. Nu zadr¿a³. Dudnienie odle-
g³ego grzmotu przetoczy³o siê nad miastem Ad, a rozszczepiona b³y-
skawica rzuci³a migotliwe cienie na brukowan¹ ulicê.
27
Nu odczeka³ kilka sekund, uspokajaj¹c siê powoli. Dotychczas
kierowa³a nim wiara, ale jego odwaga by³a na wyczerpaniu.
Nie opuszczaj mnie, Chronosie modli³ siê. Wzmocnij moje
omdla³e cz³onki.
Wyszed³ na ulicê, z natê¿eniem ws³uchuj¹c siê w dwiêki, które
mog³yby ostrzec go przed zbli¿aj¹cymi siê No¿ownikami. Noc by³a
cicha, w miecie obowi¹zywa³ zakaz wychodzenia na ulice po zmierz-
chu. Staraj¹c siê nie czyniæ ha³asu, dotar³ do wysokiego domu Balie-
go. Brama by³a zamkniêta, czeka³ wiêc w cieniu, obserwuj¹c ksiê¿yc
wêdruj¹cy po niebie. O umówionej godzinie us³ysza³ zgrzyt przesu-
wanej zasuwy. Wszed³ na podwórze i bez si³ opad³ na ³awê, podczas
gdy przyjaciel starannie zamyka³ bramê.
Bali przy³o¿y³ palec do ust i poprowadzi³ Nu do domu. Okienni-
ce by³y zamkniête, a na dodatek okna przys³ania³y szczelne kotary.
Bali zapali³ lampê i postawi³ j¹ na owalnym stole.
Pokój temu domowi powiedzia³ Nu.
Ni¿szy od niego Bali z umiechem pokiwa³ ³ys¹ g³ow¹.
A Pan niech pob³ogos³awi mojego gocia i przyjaciela.
Usiedli przy stole i napili siê wina, potem Bali wyprostowa³ siê
i spojrza³ na cz³owieka, z którym przyjani³ siê od dwudziestu lat.
Nu-Khasisatra nie zmieni³ siê w tym czasie. Brodê wci¹¿ mia³ gêst¹
i czarn¹, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami na-
dal p³on¹³ m³odzieñczy ogieñ. Obu uda³o siê kupiæ kawa³ki Sipstras-
si wystarczaj¹ce co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia
i m³odoci. Ale dla Baliego nasta³y ciê¿kie czasy, podupad³ na zdro-
wiu, kiedy sztorm zabra³ mu trzy statki z towarami, i wiek upomnia³
siê o swoje prawa. Wygl¹da³ na szeædziesi¹t parê lat, chocia¿ w rze-
czywistoci by³ o osiemdziesi¹t lat starszy od Nu, który mia³ sto dzie-
siêæ. Nu próbowa³ zdobyæ wiêcej Sipstrassi, ale król zagarn¹³ prawie
wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawa³ek kosztowa³by
ca³y jego maj¹tek.
Musisz opuciæ miasto Bali przerwa³ milczenie. Król pod-
pisa³ nakaz natychmiastowego aresztowania.
Wiem. Jawne wystêpowanie przeciwko niemu w wi¹tyni by³o
g³upot¹, ale modli³em siê ¿arliwie i wiem, ¿e sam Najwy¿szy prze-
mówi³ przeze mnie.
Prawo Najwy¿szego nie jest ju¿ przestrzegane, przyjacielu.
Synowie Beliala maj¹ pos³uchanie u króla. Co z Pashad?
Poleci³em jej zadenuncjowaæ mnie tego ranka i wzi¹æ rozwód.
W ten sposób bêdzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.
28
Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest ob³¹kany, zaczê³a
siê rze jak przepowiedzia³e. Na ulicach panuje szaleñstwo, a ci
No¿ownicy napawaj¹ mnie przera¿eniem.
Nadchodzi jeszcze gorsze w g³osie Nu brzmia³ smutek.
W wizjach widzia³em straszliwe znaki: trzy s³oñca na niebie, rozdar-
te niebiosa i morza podnosz¹ce siê ku chmurom. Wiem, ¿e to nad-
chodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogê temu zapobiec.
Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadaj¹
z³ych dni.
Nu potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Wiem. Ale moje sny jak na razie spe³niaj¹ siê. Pan Wszech-
rzeczy zsy³a te wizje. Wiem, ¿e to On rozkaza³ mi ostrzec ludzi, i wiem
równie¿, ¿e oni zignoruj¹ ostrze¿enie. Ale nie do mnie nale¿y kwe-
stionowanie Jego zamierzeñ.
Bali nala³ wina do kubków i popad³ w milczenie. Nu-Khasisatra
zawsze by³ cz³owiekiem ¿elaznych zasad i wiary, szczerym i prawym.
Bali lubi³ go i szanowa³. Nie podziela³ jego pogl¹dów, ale pozna³ jego
boga i ju¿ za sam ten dar odda³by ¿ycie za budowniczego statków.
Otworzy³ ukryt¹ szufladê pod blatem sto³u i wyj¹³ ma³¹ sakiewkê
z haftowanej jeleniej skóry. Trzyma³ j¹ przez chwilê, niechêtny, by
rozstaæ siê z jej zawartoci¹; potem umiechn¹³ siê i pchn¹³ j¹ po stole.
Dla ciebie, przyjacielu.
Nu podniós³ sakiewkê i poczu³ promieniuj¹ce z niej ciep³o. Dr¿¹-
cymi palcami poluzowa³ rzemyk i wyj¹³ z wnêtrza kamieñ. Nie by³
to fragment, ale ca³y kamieñ, okr¹g³y, jak wypolerowany, z³oty, z cien-
kimi czarnymi ¿y³kami. Zacisn¹³ go w d³oni, czuj¹c przep³ywaj¹c¹
moc. Delikatnie po³o¿y³ go na blacie sto³u i spojrza³ na ³ysego, star-
szego mê¿czyznê.
Móg³by znów siê odm³odziæ, Bali. Móg³by ¿yæ tysi¹ce lat.
Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go daæ?
Poniewa¿ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, ¿e nigdy wcze-
niej nie mia³em przyjaciela.
Ale on jest wart dziesiêciokroæ tyle pieniêdzy, ile jest w ca-
³ym miecie. Nie mogê go przyj¹æ.
Musisz. To ¿ycie. No¿ownicy szukaj¹ ciê, a wiesz co to ozna-
cza: tortury i mieræ. Zamknêli miasto, nie mo¿na uciec inaczej, jak
wyprawiaj¹c siê w podró¿. Wewn¹trz kamiennego krêgu jest brama,
z której zwykli byli korzystaæ ksi¹¿êta, na pó³noc od siódmej dziel-
nicy. Znasz to miejsce? Przy kryszta³owym jeziorze? To dobrze. Id
tam. Wypowiedz te s³owa i unie wysoko kamieñ. Podsun¹³ Nu
29
ma³y prostok¹t pergaminu. Czar zabierze ciê do Balacris. Tam ju¿
sam sobie poradzisz.
Mam dobra w Balacris powiedzia³ Nu ale Pan chce, ¿e-
bym zosta³ i ostrzega³ ludzi.
Przekaza³e mi tajemnicê Najwy¿szego, i pogodzi³em siê, ¿e
Jego wola przewy¿sza nasze pragnienia. Ty wykona³e Jego polece-
nia. Ostrzeg³e ludzi, ale ich uszy by³y zamkniête na twoje s³owa. Na
dodatek, Nu, mój przyjacielu, modli³em siê o sposób udzielenia ci
pomocy i ten kamieñ wszed³ w moje posiadanie. Tak, chcia³em go
zatrzymaæ, jednak Najwy¿szy natchn¹³ mnie i przekaza³ wiadomoæ,
¿e kamieñ jest dla ciebie.
Jak go zdoby³e?
Pewien acheañski kupiec przyniós³ go do mojego sklepu.
Myla³, ¿e to z³oty samorodek, i chcia³ wymieniæ go na gotówkê po-
trzebn¹ na zakupienie nowego ¿agla.
¯agla? Za niego móg³by kupiæ tysi¹c statków, albo i wiêcej.
Powiedzia³em mu, ¿e jest wart po³owê ceny ¿agla, i sprzeda³
mi go za szeædziesi¹t sztuk srebra. Bali wzruszy³ ramionami. To
dziêki takim sztuczkom zosta³em bogaty. Musisz ju¿ iæ. No¿ownicy
z pewnoci¹ wiedz¹, ¿e jestemy przyjació³mi.
Choæzemn¹,Bali nalega³Nu. Zabierzemykamieñnamójnowy
statek. Po¿eglujemy daleko, poza zasiêg króla i jego No¿owników.
Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje ¿ycie jest tutaj. Moja mieræ
spotka mnie tutaj. Bali wsta³ i powiód³ gocia do bramy.
Jeszcze jedno powiedzia³ przyjacielowi, gdy przystanêli
w wietle ksiê¿yca. Ubieg³ej nocy, gdy trzyma³em kamieñ, mia³em
dziwn¹ wizjê. Ujrza³em cz³owieka w z³otej zbroi. Przyszed³ do mnie
i usiad³ obok. Przekaza³ mi wiadomoæ dla ciebie; powiedzia³, ¿e
musisz odszukaæ Miecz Boga. Czy to ci co mówi?
Nic. Rozpozna³e go?
Nie. Jego twarz b³yszcza³a niczym s³oñce, nie mog³em na nie-
go patrzeæ.
Najwy¿szy owieci mnie. Nu otworzy³ ramiona, by obj¹æ
ni¿szego mê¿czyznê. I niechaj ma ciê w opiece, Bali.
I ciebie, przyjacielu.
Bali po cichu otworzy³ bramê i rozejrza³ siê bacznie.
Czysto wyszepta³. Id szybko.
Nu uciska³ go raz jeszcze, potem wsun¹³ siê w cienie i znikn¹³.
Bali zamkn¹³ bramê i wróci³ do komnaty, gdzie usiad³ w fotelu, próbu-
j¹cpowstrzymaænarastaj¹cy¿al.Z tymkamieniemmóg³byodbudowaæ
5 Rozdzia³ pierwszy NA PO£UDNIE OD ZIEM ZARAZY ANNO DOMINI 2341 Ajednak nie umar³. Cia³o wokó³ rany po pocisku na jego biodrze zamarz³o, gdy temperatura spad³a do trzydziestu stopni poni¿ej zera. Na brodzie uformowa³ siê lód, a szron na ciê¿kim czarnym p³asz- czu po³yskiwa³ biel¹ w powiacie ksiê¿yca. Odleg³e iglice Jeruzalem rozmy³y siê, przeistoczy³y w sosnê okryt¹ ca³unem niegu. Shannow ko³ysa³ siê w siodle, próbuj¹c skupiæ wzrok na miecie, którego szu- ka³ tak d³ugo, ale miasto przepad³o. Musia³ przytrzymaæ siê ³êku, gdy koñskie kopyto omsknê³o siê na kamieniu, a wówczas ból w bo- ku rozgorza³ z now¹ si³¹. ci¹gn¹³ wodze karego ogiera, kieruj¹c go w dolinê. W g³owie wirowa³y mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebez- pieczna podró¿ przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelani- na, wojna i mieræ. nie¿yca znów uderzy³a z furi¹, niesione wiatrem drobiny za- marzniêtego niegu smaga³y bezlitonie twarz Shannowa. nieg za- lepia³ mu oczy, umys³ trawi³a gor¹czka. Wiedzia³, ¿e ¿ycie opuszcza jego cia³o z ka¿d¹ mijaj¹c¹ sekund¹, lecz nie mia³ ani si³y, ani chêci, by z tym walczyæ. Wspomina³ farmê i Donnê, tak jak ujrza³ j¹ po raz pierwszy, sto- j¹c¹ w drzwiach ze starodawn¹ kusz¹ w d³oniach. Wziê³a go za zbójcê i lêka³a siê o ¿ycie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie wini³ jej za tê pomy³kê. Wiedzia³, jak jawi siê ludziom Cz³owiek Jeruzalem wysoki, posêpny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod
6 którego wyzieraj¹ zimne, bardzo zimne oczy, które widzia³y zbyt wiele mierci i rozpaczy. Zawsze by³o tak samo. Ludzie stali i gapili siê na jego twarz pozbawion¹ wyrazu, a potem ich spojrzenia zelizgi- wa³y siê w dó³, na pistolety, przera¿aj¹c¹ broñ Gromow³adcy. Donna Taybard by³a jednak inna. Przygarnê³a Shannowa do swe- go domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, ja³owych dziesiêcioleci Cz³owiek Jeruzalem zazna³ szczêcia. Ale póniej nadeszli zbójcy i ludzie nios¹cy wojnê, a w koñcu Piekielnicy. Shannow ruszy³ przeciw nim wszystkim dla kobiety, któr¹ pokocha³ tylko po to, by zobaczyæ, jak ona wychodzi za innego. I znowu by³ sam, i umiera³ w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na ¿adn¹ mapê. Co najdziwniejsze, wcale siê tym nie przejmowa³. Wokó³ hula³ wiatr. Zagubiony w syrenim piewie za- wieruchy osun¹³ siê bezw³adnie na kark ogiera. Wierzchowiec wy- chowa³ siê w górach; nie znosi³ wyj¹cego wichru i k¹saj¹cego nie- gu. Skrêci³ miêdzy drzewa do skalnej rozpadliny i pod¹¿y³ jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydr¹¿onego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj by³o nieco cieplej. Ogier wchodzi³ coraz g³ê- biej, czuj¹c na grzbiecie bezw³adny ciê¿ar. To go niepokoi³o, bo je- dziec zawsze pewnie trzyma³ siê w siodle i kierowa³ nim lekkimi ru- chami kolan i cugli. Szerokie chrapy ogiera rozdê³y siê, gdy z g³êbi tunelu nap³yn¹³ zapach dymu. Zwierzê zatrzyma³o siê u wejcia do jaskini i zatañ- czy³o nerwowo, dzwoni¹c podkowami o skaliste pod³o¿e. Ku niemu ruszy³ mroczny cieñ Przestraszony koñ stan¹³ dêba i Shannow bez- w³adnie osun¹³ siê z siod³a. Zakoñczona szponami wielka d³oñ chwy- ci³a uzdê, tunel wype³ni³ siê zapachem lwa. Ogier spróbowa³ wyrwaæ siê, uderzyæ intruza podkutymi ¿elazem kopytami, lecz rêce mocno trzyma³y. Us³ysza³ cichy, niski szept, poczu³ delikatne g³askanie po karku. Uspokojony, pozwoli³ poprowadziæ siê w g³¹b jaskini, gdzie p³onê³o ognisko otoczone p³askimi kamieniami. Sta³ cierpliwie, gdy obcy zarzuci³ wodze na wystaj¹cy wystêp i odszed³. Przed jaskini¹ Shannow jêkn¹³ i spróbowa³ przekrêciæ siê na brzuch, ale podda³ siê bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchyli³ powieki, zobaczy³ przera¿aj¹ce oblicze. Ciemne w³osy oka- la³y zdeformowan¹ twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, p³a- skim nosem i ustami naje¿onymi rzêdem ostrych k³ów. Shannow, nie- zdolny do wykonania ruchu, móg³ tylko przygl¹daæ siê stworowi. Rêce uzbrojone w szpony wsunê³y siê pod jego cia³o i unios³y je bez trudu. Shannow niczym dziecko zosta³ zaniesiony do jaskini i de-
7 likatnie u³o¿ony blisko ognia. Stworzenie siêgnê³o do zapiêcia jego p³aszcza, ale d³onie podobne zwierzêcym ³apom nie poradzi³y sobie z zamarzniêtymi wêz³ami. Szpony z sykiem rozciê³y rzemienie i Shan- now poczu³, jak zsuwa siê z niego p³aszcz. Powoli i ostro¿nie stwo- rzenie zdjê³o zamarzniête ubranie i okry³o go ciep³ym kocem. Cz³o- wiek Jeruzalem zasn¹³ a jego sny pe³ne by³y bólu. Znowu walczy³ z przywódc¹ Stra¿ników, Sarento, podczas gdy Titanic ¿eglowa³ po widmowym morzu, a diabe³ kroczy³ ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie móg³ wygraæ; walczy³ o ¿ycie, gdy morze wdziera³o siê do rozbitego statku. S³ysza³ krzyki ton¹- cych; mê¿czyzn, kobiet i dzieci, jednak nie by³ w stanie ich urato- waæ. Przebudzi³ siê zlany potem i spróbowa³ usi¹æ, ale ból wybuch- n¹³ w zranionym boku. Jêkn¹³ dojmuj¹co i na powrót pogr¹¿y³ siê w gor¹czkowych majakach. Zmierza³ w kierunku gór, kiedy us³ysza³ strza³; wjecha³ na szczyt wzgórza i spojrza³ ku zagrodzie. Trzech mê¿czyzn wywleka³o z do- mostwa dwie kobiety. Wyci¹gn¹³ pistolet i wbi³ obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwa³owa³ w ich kierunku. Na jego widok mê¿- czyni odepchnêli kobiety. Dwaj wyci¹gnêli muszkiety, trzeci rzuci³ siê na niego z no¿em. Shannow ci¹gn¹³ wodze, ogier stan¹³ dêba. Pierwszy strza³ by³ celny i zbójca run¹³ na ziemiê. Przyskoczy³ ten z no¿em, ale Shannow przekrêci³ siê w siodle i strzeli³ z bliska: kula trafi³amê¿czyznêw czo³oi wysz³aty³emg³owyw fontanniekrwi.Trze- ci poderwa³ broñ, pocisk odbi³ siê rykoszetem od ³êku siod³a i prze- szy³ biodro Shannowa. Cz³owiek Jeruzalem, nie zwracaj¹c uwagi na falê nag³ego bólu, wystrzeli³ dwukrotnie. Pierwsza kula trafi³a zbójcê w bark, a¿ obróci³ siê doko³a, druga strzaska³a mu czaszkê. W raptownie zapad³ej ciszy Shannow osadzi³ ogiera, wpatruj¹c siê w kobiety. Starsza zbli¿y³a siê do niego na tyle, ¿e móg³ dostrzec strach w jej oczach. Krew s¹czy³a mu siê z rany i skapywa³a na sio- d³o, jednak siedzia³ wyprostowany. Czego od nas chcesz? zapyta³a. Nic, pani, przyby³em wam na ratunek. To dobrze. Jej oczy nadal by³y wrogie. Uratowa³e nas, i dziêki ci za to. Cofnê³a siê, nie spuszczaj¹c z niego oczu. By³ pewien, ¿e wi- dzia³a krew, ale nie móg³ nie chcia³ prosiæ o pomoc. ¯yczê dobrego dnia rzuci³ na odjezdnym.
8 M³odsza pobieg³a za nim. By³a ³adn¹ blondynk¹, z twarz¹ ogo- rza³¹ od s³oñca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wznios³a ku niemu du¿e b³êkitne oczy. Wybacz, matka nie ufa mê¿czyznom Tak mi przykro. Odsuñ siê od niego, dziewczyno! krzyknê³a starsza i dziew- czyna cofnê³a siê pos³usznie. Shannow pokiwa³ g³ow¹. Zapewne nie bez powodu. ¯a³ujê, ¿e nie mogê zostaæ i pomóc wam pogrzebaæ tych drani. Jeste ranny. Pozwól, ¿e ci pomogê. Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma bia³e wie¿yce i bramy p³on¹ce od z³ota. Tam siê mn¹ zajm¹. Tutaj nie ma ¿adnego miasta. Znajdê je. Tr¹ci³ piêtami boki ogiera i odjecha³. Przebudzi³o go dotkniêcie czyjej rêki. Zobaczy³ pochylon¹ nad sob¹ zwierzêc¹ twarz. Jak siê czujesz? G³os by³ niewyrany, s³owa zlewa³y siê z so- b¹. Shannow zrozumia³ pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu. ¯yjê, dziêki tobie. Kim jeste? Stworzenie przekrzywi³o wielk¹ g³owê. Niele. Zwykle pytaj¹, czym jestem. Nazywam siê Shir-ran. Silny z ciebie cz³owiek, skoro jeszcze ¿yjesz z tak¹ ran¹. Kula przesz³a na wylot. Pomo¿esz mi usi¹æ? Nie. Le¿ tutaj. Zaszy³em ranê z przodu i z ty³u, ale moje palce nie s¹ ju¿ takie jak kiedy. Nie ruszaj siê i wypoczywaj. Porozma- wiamy rano. Co z moim koniem? Jest bezpieczny. Trochê siê mnie przestraszy³, ale szybko do- szlimy do porozumienia. Nakarmi³em go ziarnem, które mia³e w ju- kach. pij, cz³owieku. Shannow rozluni³ siê. Wsun¹³ rêkê pod koc i siêgn¹³ do rany na biodrze. Wyczu³ gêste szwy i niezdarne wêz³y. Rana nie krwawi³a, ale ba³ siê, ¿e mog³y j¹ zabrudziæ w³ókna z p³aszcza. One zabija³y czêciej ni¿ kula, zatruwaj¹c krew i powoduj¹c gangrenê. To dobra rana rzek³ cicho Shir-ran, jak gdyby czytaj¹c w je- go mylach. Wyp³ywaj¹ca krew oczyci³a j¹, jak mylê. Tutaj w gó- rach rany dobrze siê goj¹. Powietrze jest czyste. Bakterie s¹ zbyt delikatne, by prze¿yæ przy trzydziestu stopniach poni¿ej zera.
9 Bakterie? wyszepta³ Shannow, powoli opuszczaj¹c powieki. Zarazki brud, który sprawia, ¿e rany siê j¹trz¹. Rozumiem. Dziêkujê ci, Shir-ranie. I Shannow zapad³ w sen bez snów. Cz³owiek Jeruzalem przebudzi³ siê g³odny i podniós³ siê do po- zycji siedz¹cej. W blasku p³on¹cego ognia dostrzeg³ wielki stos drze- wa le¿¹cy pod cian¹. Rozejrza³ siê po jaskini. Mia³a oko³o piêædzie- siêciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szcze- linami, przez które leniwie ulatywa³ dym z ogniska. Obok jego koców le¿a³ buk³ak, oprawiona w skórê Biblia i pistolety, schowane w na- t³uszczonych, skórzanych olstrach. Shannow siêgn¹³ po manierkê, wyci¹gn¹³ oprawiony w mosi¹dz korek i napi³ siê ³apczywie. Pó- niej w wietle ogniska obejrza³ ranê na biodrze. Skóra by³a posinia- czona i zaogniona, ale rana wygl¹da³a na czyst¹ i nie krwawi³a. Wsta³ powoli i ostro¿nie, szukaj¹c wzrokiem ubrania. Le¿a³o suche i nied- bale z³o¿one na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschniêta krew wci¹¿ plami³a bia³¹ we³nian¹ koszulê, ale odzia³ siê w ni¹ i w³o- ¿y³ czarne we³niane spodnie. Nie móg³ zapi¹æ pasa, poniewa¿ skóra zbyt mocno wpija³a siê w ranê na biodrze. Mimo wszystko w ubra- niu poczu³ siê bardziej cz³owiekiem. Wci¹gn¹³ skarpety, wzu³ wyso- kie jedzieckie buty i ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ ogier. Poklepa³ go po karku, a on pochyli³ ³eb i przytuli³ chrapy do jego piersi. Ostro¿nie, przyjacielu, wci¹¿ jestem bardzo s³aby. Zawiesi³ na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie by³o. W pobli¿u stosu drewna sta³ rz¹d pó³ek skleconych z nieheblowa- nych desek. Na niektórych le¿a³y ksi¹¿ki, na innych woreczki z sol¹, cukrem, suszonym miêsem i owocami. Shannow zjad³ parê owoców i wróci³ do ognia. W jaskini by³o gor¹co. Po³o¿y³ siê na kocach, wzi¹³ pistolety i wyczyci³ je dok³adnie. Oba by³y broni¹ Piekielników, od- tylcow¹ i wielolufow¹. Otworzy³ sakwê i sprawdzi³ naboje. Mia³ ich jeszcze czterdzieci siedem, ale kiedy siê skoñcz¹, ta cudownie wywa- ¿ona broñ stanie siê bezu¿yteczna. Siêgn¹³ g³êbiej do sakwy, znalaz³ w³asne pistolety kapiszonowe, które s³u¿y³y mu tak dobrze przez dwa- dziecia lat. Do tej pary móg³ sam wyrabiaæ proch i odlewaæ kule. Po wyczyszczeniu owin¹³ je w nas¹czon¹ oliw¹ skórê i ponownie scho- wa³ g³êboko w jukach. Dopiero wtedy siêgn¹³ po Bibliê. By³a to ksiêga o cienkich kartkach, z³oconych na brzegach, ale sfatygowanych od czêstego wertowania, w skórzanej oprawie, g³adkiej
10 jak jedwab. Shannow przysiad³ przy ogniu i otworzy³ Bibliê na Ksiê- dze Habakuka. Czyta³ g³ono, a g³os mia³ g³êboki i dwiêczny. Dok¹d ¿e, Panie, wzywaæ Ciê bêdê A Ty nie wys³uchujesz? Wo- ³aæ bêdê ku Tobie: Krzywda! a Ty nie pomagasz? Czemu ka¿esz mi patrzyænanieprawoæi naz³ospogl¹daszbezczynnie?Otouciski prze- moc przede mn¹, powstaj¹ spory, wybuchaj¹ wanie. Tak wiêc straci- ³a Tora moc swoj¹, sprawiedliwego s¹du ju¿ nie ma; bezbo¿ny bo- wiem gnêbi uczciwego, dlatego wyrok s¹dów ulega wypaczeniu. I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? zapyta³ Shir-ran. W sposób sobie w³aciwy odrzek³ Shannow. Sk¹d wiesz, jak siê nazywam? Olbrzymie stworzenie zbli¿y³o siê ociê¿ale, gn¹c szerokie ra- miona pod ciê¿arem ogromnej g³owy. Przysiad³o na kamieniach przy ogniu. Shannow zwróci³ uwagê, ¿e oddycha urywanie, a z ucha s¹- czy mu siê strumyczek krwi, zlepiaj¹cy w³osy czarnej grzywy. Jeste ranny? zapyta³ Shannow. Nie. To tylko Przemiana. Znalaz³e jedzenie? Tak. Trochê suszonych owoców w scukrzonym miodzie. S¹ bardzo dobre. We je wszystkie. Mnie ju¿ nie smakuj¹. Jak twoja rana? Goi siê dobrze, jak obieca³e. Wydaje siê, ¿e cierpisz, Shir- ranie. Czy móg³bym jako ci pomóc? Nie, Shannow. Mo¿esz tylko przez jaki czas dotrzymaæ mi towarzystwa. To bêdzie przyjemnoæ. Minê³o wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedzia³em przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, sk¹d mnie znasz? S³ysza³em o tobie, Shannow. Czarna Pani mówi³a o tobie i o twojej walce z Piekielnikami. Jeste silnym cz³owiekiem. I pra- wym, wiernym przyjacielem, jak s¹dzê. Kim jest Czarna Pani? zapyta³ szybko Shannow, zmieszany komplementami. Jest tym, kim jest: czarn¹ jak heban piêknoci¹. Pracuje wród Dianae mojego ludu i wród Wilczaków. Niedwiedzie nie uzna- j¹ jej, bowiem ich cz³owieczeñstwo ju¿ przeminê³o. S¹ zwierzêta- mi teraz i na zawsze. Jestem zmêczony, Shannow. Chcê odpocz¹æ spaæ. Leg³ na brzuchu, wspieraj¹c g³owê na szponiastych d³oniach. Bursztynowe oczy przymknê³y siê i ponownie otworzy³y. Jeli kiedy przestaniesz mnie rozumieæ, osiod³aj ogiera i odjed st¹d. Poj- mujesz?
11 Nie odrzek³ Shannow. Zrozumiesz odpowiedzia³ Shir-ran. Shannow posili³ siê owocami i wróci³ do czytania Biblii. Ksiêga Habakuka od dawna by³a jego ulubion¹. Jej s³owa by³y krótkie i s³od- ko-gorzkie, ale odbija³y w¹tpliwoci i lêki jego serca, a czyni¹c to, pomniejsza³y je. Trzy dni Shannow spêdzi³ z Shir-ranem, lecz choæ czêsto roz- mawiali, Cz³owiek Jeruzalem niewiele dowiedzia³ siê o Dianae. Ze sk¹pych informacji wynika³o, ¿e istnieje kraj, w którym ludzie po- woli przeistaczaj¹ siê w zwierzêta. ¯y³y tam ludy Lwa, Wilka i Nie- dwiedzia. Przemiana Niedwiedzi zosta³a ukoñczona, ludzka spu- cizna przepad³a na zawsze. Wilczaki wymiera³y. Pozostali jedynie ludzie Lwa. Shir-ran mówi³ o piêknie ¿ycia, o jego udrêkach i chwa- le, i Shannow zacz¹³ rozumieæ, ¿e wielki stwór umiera. Nie rozma- wiali o tym, ale z dnia na dzieñ cia³o Shir-rana przemienia³o siê co- raz bardziej, nabrzmiewa³o i wykrêca³o okropnie, a¿ w koñcu nie móg³ ju¿ staæ wyprostowany. Krew la³a mu siê z uszu, a mowa by³a ledwo zrozumia³a. Noc¹ powarkiwa³ przez sen. Czwartego dnia rano Shannow przebudzi³ siê, s³ysz¹c kwik prze- ra¿onego ogiera. Stoczy³ siê z pos³ania i b³yskawicznie siêgn¹³ po pistolet. Shir-ran kuca³ przed koniem, ko³ysz¹c wielk¹ g³ow¹. Co siê sta³o? zawo³a³ Shannow. Shir-ran poruszy³ siê i Shannow stwierdzi³, ¿e patrzy w burszty- nowe lepia olbrzymiego lwa. Zwierzê skoczy³o ku niemu, wiêc rzu- ci³ siê w bok i ciê¿ko upad³ na ziemiê. Ból przeszy³ jego cia³o, ale zdo³a³ siê przeturlaæ, gdy lew przypuci³ atak. Jego ryk wype³ni³ ja- skiniê. Shir-ran! krzykn¹³ Shannow. Lew przekrêci³ g³owê i przez chwilê Shannow widzia³ w jego oczach b³ysk zrozumienia który zgas³ bezpowrotnie. Zwierzê po- nownie skoczy³o. Strza³ pistoletu przetoczy³ siê po jaskini. Zwierzê, które kiedy by³o Shir-ranem, pad³o na skaliste pod³o- ¿e i przewali³o siê na bok, wbijaj¹c lepia w oczy Shannowa. Cz³o- wiek Jeruzalem przykl¹k³ przy jego ciele, po³o¿y³ d³onie na czarnej grzywie. Wybacz mi wyszepta³. Oczy zwierzêcia zamknê³y siê, a oddech usta³. Shannow od³o¿y³ pistolet i wyci¹gn¹³ Bibliê. Ocali³e moje ¿ycie, Shir-ranie, a ja zabra³em twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie mia³em wyboru. Nie wiem, jak modliæ
12 siê za ciebie, bo nie wiem, kim by³e cz³owiekiem czy zwierzê- ciem. Ale okaza³e mi dobroæ i dlatego polecê twoj¹ duszê Najwy¿- szemu. Otworzy³ Bibliê. Trzymaj¹c lew¹ d³oñ na ciele Shir-rana, czyta³: Do Pana nale¿y ziemia i to, co j¹ nape³nia, wiat i jego miesz- kañcy Kto wst¹pi na górê Pana, kto stanie w Jego wiêtym miej- scu? Cz³owiek o rêkach nieskalanych i o czystym sercu, który nie sk³oni³ swej duszy ku marnociom i nie przysiêga³ fa³szywie.* Podszed³ do dr¿¹cego ogiera i osiod³a³ go. Zabra³ resztê ¿ywno- ci, skoczy³ na siod³o i wyjecha³ z jaskini. Za nim ogieñ zamigota³ i zgas³. Rozdzia³ drugi MIASTO 9364 rok p.n.e. wi¹tynia z bia³ymi wie¿ycami i z³otymi kopu³ami nadal by³a piêk- na, ale na niegdy cichych dziedziñcach k³êbi³y siê t³umy, wrza- skiem ¿¹daj¹ce krwawej ofiary. Bia³y namiot przy wejciu do wiê- tego Krêgu zosta³ usuniêty, a jego miejsce zaj¹³ marmurowy pos¹g króla, w³adczy i potê¿ny, z wyci¹gniêtymi ramionami. Nu-Khasisatra sta³ w t³umie. By³ roztrzêsiony. Trzy razy nacho- dzi³a go wizja i trzy razy odsuwa³ j¹ od siebie. Nie mogê tego zrobiæ, Panie szepta³ nie mam si³y. Odwróci³ siê od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarê, i przepchn¹³ siê przez t³um. Us³ysza³, jak nowy najwy¿szy kap³an rozpoczyna obrzêd, lecz nie obejrza³ siê za siebie. £zy piek³y go w oczy, gdy przemierza³ ci¹gi marmurowych korytarzy. Wreszcie dotar³ do Sadzawki Ciszy. Przysiad³ na skraju; tutaj ryk t³umu by³ st³umiony, a jednak nadal s³ysza³ bestialsk¹ radoæ, obwieszczaj¹c¹ mieræ kolejnej niewinnej ofiary. Wybacz mi wyszepta³. Wpatruj¹c siê w wodê widzia³ p³ywaj¹ce rybki, a ponad nimi w³asne odbicie. Twarz by³a silna, kanciasta, okolona brod¹, oczy g³ê- * Wszystkie cytaty z Pisma wiêtego pochodz¹ z Biblii Tysi¹clecia, wydanie trzecie poprawione, Poznañ-Warszawa 1990 (przyp. t³um.).
13 boko osadzone. Nigdy nie uwa¿a³ jej za oblicze s³abego cz³owieka. Wysun¹³ rêkê, zm¹ci³ taflê wody. Lni¹ce srebrem i czerni¹ rybki rozpierzch³y siê, zabieraj¹c z sob¹ jego wizerunek. Có¿ mo¿e zrobiæ jeden cz³owiek, Panie? Widzisz ich? Król da³ im da³ bogactwo i pokój, powodzenie i d³ugie ¿ycie. Rozszarpa- liby mnie na kawa³ki. Przyt³oczy³o go poczucie klêski. Od trzech miesiêcy organizowa³ tajne spotkania, wyg³asza³ kazania przeciwko królowi. Pomóg³ wyjêtym spod prawa kap³anom Chronosa uciec przed No¿ownikami, przeszmuglowa³ ich poza miasto. Teraz jednak wzbra- nia³ siê przed ostatnim zobowi¹zaniem; by³ zawstydzony, ¿e mi³oæ do ¿ycia okaza³a siê silniejsza od mi³oci do Boga. Jego spojrzenie straci³o ostroæ, niebo pociemnia³o i Nu-Khasisa- trapoczu³,¿eopuszczacia³o wzniós³siêw nieboi pop³yn¹³nadb³ysz- cz¹cym w dole miastem. W oddali gromadzi³ siê mrok, rozdarty przez jaskrawe wiat³o. Uderzy³ silny wiatr i Nu zadygota³, gdy morze pode- rwa³o siê na spotkanie nieba. Potê¿ne miasto sta³o siê zabawk¹ na dro- dze oszala³ego ¿ywio³u, który z rykiem poch³ania³ po³acie l¹du. Ol- brzymie drzewa znika³y pod falami niczym trawa w nurcie wylewaj¹- cej rzeki. Nawet góry zniknê³y pod wod¹. Gwiazdy zawirowa³y na niebie, a s³oñce majestatycznie wzesz³o na zachodzie. Patrz¹c w dó³, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzeg³ jedynieg³êbokie,niebiesko-szare,gniewnemorze.Jegoduchopad³w toñ, sp³ywa³ coraz g³êbiej w mrok. Sadzawka Ciszy by³a teraz zupe³nie ci- cha, czarne ryby zniknê³y. Wokó³ niego unosi³y siê cia³a mê¿czyzn, kobiet,maleñkichdzieci.Nuwróci³naplacw centrummiasta.Wodanie stawia³a oporu. Wielki czarny rekin otar³ siê o pos¹g króla, wyci¹gniête ramiona zadr¿a³y. Statua powoli przewróci³a siê, uderzaj¹c w kolumnê. G³owa odpad³a, tors podskoczy³ na mozaikowych p³ytach. Nie! wykrzykn¹³ Nu. Nie! Poczu³ wstrz¹s i z powrotem znalaz³ siê na brzegu sadzawki. Jasne s³oneczne wiat³o sp³ywa³o na wi¹tyniê, a go³êbie okr¹¿a³y drewniane balustrady Wie¿y Lamentów. Nu wsta³, zarzuci³ na ra- miona p³aszcz b³êkitny jak niebo i ruszy³ na dziedziniec wiêtego Krêgu. T³um rozchodzi³ siê, kap³ani podnosili cia³o ofiary z p³askie- go, szarego kamienia. Krew brukaj¹ca jego powierzchniê sp³ywa³a wy¿³obieniami i znika³a w z³otych otworach. Nu-Khasisatra pokona³ schody i ruszy³ do ofiarnego kamienia. Z pocz¹tku nie próbowano mu przeszkodziæ, ale kiedy zbli¿y³ siê zanadto, drogê zagrodzi³ mu kap³an w czerwonej szacie. Nie mo¿esz zbli¿aæ siê do wiêtego Miejsca.
14 Jakiego wiêtego miejsca? zadrwi³ Nu Splugawi³e je. Odepchn¹³ kap³ana i podszed³ do kamienia. Ci w t³umie, którzy zauwa¿yli ten incydent, zaczêli szeptaæ. Co on robi? Widzia³e, jak odepchn¹³ kap³ana? To jaki szaleniec! Oczy obecnych skierowa³y siê na brodatego mê¿czyznê przy na kamieniu. Gdy zdj¹³ b³êkitny p³aszcz, ukaza³y siê bia³e szaty kap³ana Chronosa. wi¹tynni stra¿nicy zgromadzili siê u stóp schodów. Nie wiedzieli, co pocz¹æ, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren wiêtego Miejsca. Trzej kap³ani zbli¿yli siê do cz³owieka stoj¹cego przy wiêtym kamieniu. Có¿ to za szaleñstwo? zapyta³ jeden. Dlaczego bezcze- cisz wi¹tyniê? Jak miesz mówiæ o bezczeszczeniu? zdumia³ siê Nu-Kha- sisatra. Ta wi¹tynia powiêcona zosta³a Chronosowi, Panu wia- t³a, Panu ¯ycia. Nigdy nie sk³adano tu krwawych ofiar. Król jest ¿yj¹cym wizerunkiem Chronosa dowodzi³ kap³an. Zdobywc¹ wiatów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to w¹tpi¹, s¹ zdrajcami i heretykami. Zatem zalicz mnie do nich rykn¹³ Nu. Zacisn¹³ olbrzymie d³onie na kamieniu ofiarnym i wyrwa³ go z podpór, wzniós³ wysoko nad g³owê i cisn¹³ na schody. Kamieñ roztrzaska³ siê na kawa³ki. Nad t³umem przetoczy³ siê gniewny pomruk. Nu-Khasisatra wskoczy³ na podstawê o³tarza. Ludzie ma³ej wiary! krzykn¹³. Nadchodzi koniec waszych dni. Szydzilicie ze Stwórcy, czeka was przera¿aj¹ce przeznaczenie. Morza unios¹ siê przeciwko wam i nie zostanie kamieñ na kamieniu. Cia³a wasze ciniête zostan¹ w g³êbiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadn¹ w niepamiêæ. S³yszelicie, ¿e król jest ¿yj¹cym bo- giem. To blunierstwo! Kto przyniós³ Kamienie Rolynda ze sklepie- nia niebios? Kto doprowadzi³ lud wybrany do tego piêknego kraju? Kto zniweczy³ plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro- nos, poprzez swych proroków. A gdzie by³ król? Nie by³o go! On jest cz³owiekiem, a jego z³o jest niewymierne. On zniszczy wiat. Macie ¿ony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze s³ysz¹- cych te s³owa nie do¿yje koñca roku! Na dó³ go! zawo³a³ kto z t³umu. Zabiæ go! rykn¹³ inny, a t³uszcza podjê³a okrzyk.
15 wi¹tynni stra¿nicy wyci¹gnêli miecze i ruszyli schodami. Miê- dzy nimi b³ysn¹³ piorun, przeskakuj¹c z miecza na miecz, i stra¿ni- cy, z cia³ami poczernia³ymi od ¿aru, upadli na kamienie. W t³umie zapad³a cisza. Dym wzniós³ siê ze zwêglonych cia³, gdy Nu-Khasisatra wyci¹- gn¹³ rêce ku niebu. Ju¿ nie ma odwrotu oznajmi³. Stanie siê tak, jak rzek³em. S³oñce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetocz¹ siê przez ziemiê. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach lêkajcie siê! Zszed³ z o³tarza i powoli min¹³ martwych stra¿ników. T³um roz- st¹pi³ siê przed nim, gdy opuszcza³ wi¹tyniê. Pozna³em go wykrzykn¹³ jaki mê¿czyzna. To Nu-Khasi- satra, budowniczy okrêtów. Mieszka w po³udniowej dzielnicy. Imiê wêdrowa³o z ust do ust na placu i poza bramami wi¹tyni, a¿ dotar³o do kobiety zwanej Sharazad. I rozpoczê³o siê polowanie. Rozdzia³ trzeci Shannow od trzech dni zmierza³ na po³udnie. Szlak wi³ siê dnem d³ugiej doliny wród na wpó³ zamarzniêtych strumieni i kêp wy- sokich sosen, rozleg³ych ³¹k i niskich pagórków. Widywa³ niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotyka³ tropy jeleni i ³osi. Codziennie przed po³udniem zatrzymywa³ siê w miejscu os³oniêtym od wiatru i odgarnia³ nieg z trawy, aby ogier móg³ siê nasyciæ. Sam siada³ przy ma³ym ognisku i czyta³ swoj¹ Bibliê albo rozmyla³ o drodze, któr¹ mia³ jeszcze przed sob¹. Rany goi³y siê szybko; Shir-ran wykona³ wietn¹ robotê. Czêsto myla³ o tym dziwnym cz³owieku-zwierzêciu i wreszcie doszed³ do wniosku, ¿e Shir-ran pragn¹³ jego towarzystwa ¿eby sta³o siê to, co siê sta³o. Cz³ekozwierz opatrzy³ mu rany, potem zostawi³ mu broñ pod rêk¹. A przecie¿ w zaciszu jaskini broñ nie by³a potrzebna. Ska- zane przez los stworzenie z w³asnej woli opowiedzia³o mu o Prze- mianie, wymazuj¹cej szybko wszelkie lady cz³owieczeñstwa. Ogl¹- danie jej na w³asne oczy budzi³o grozê. Shannow nie mia³ pojêcia, co mog³o spowodowaæ tak¹ transformacjê, ale w tym dziwnym wie- cie, który nasta³ po Armageddonie, istnia³o wiele tajemnic.
16 Dwa lata wczeniej, kiedy ruszy³ na ratunek Samuelowi Arche- rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, mia³ okazjê po raz pierwszy zetkn¹æ siê z now¹ ras¹ zwan¹ Wilczakami, którzy po czê- ci byli ludmi, po czêci zwierzêtami. Archer mówi³ te¿ o innych takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widzia³. Tutaj w dolinie by³o ciep³o; w miarê, jak jecha³ coraz dalej na po³udnie, pokrywa nie¿na stawa³a siê coraz cieñsza, a wielkie ³aty zielonej trawy lni³y na zboczach wzgórz. Ka¿dego dnia uwa¿nie przypatrywa³ siê niebu, szukaj¹c znaków cudu. Ale niebiosa pozo- stawa³y b³êkitne i czyste. Czwartego dnia, gdy zapada³ zmierzch, Shannow wprowadzi³ ogiera do lasu, szukaj¹c miejsca na obóz. Miêdzy wysokimi drzewa- mi migota³o ognisko. Hej tam, w obozie! krzykn¹³. Za pierwszym razem nikt nie odpowiedzia³, póniej burkliwy g³os zaprosi³ go do ognia. Shannow zwleka³ przez chwilê. Wyj¹³ z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsun¹³ go za pas, ukrywaj¹c pod po³¹ d³ugiego p³aszcza. Dopiero wtedy ruszy³ do obozowiska. Wokó³ ognia siedzia³o czterech mê¿czyzn, a przy rozci¹gniêtej miêdzy drzewami lince sta³o piêæ koni. Shannow zsun¹³ siê z siod³a i przywi¹za³ wodze ogiera do wystaj¹cego korzenia. Na trójnogu nad ogniem wisia³ wielki czarny kocio³, z którego wznosi³ siê aromat ro- so³u. Shannow niedba³ym krokiem zbli¿y³ siê do ogniska i przykuc- n¹³, omiataj¹c wzrokiem gospodarzy. Przez ca³e ¿ycie spotyka³ ta- kich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie zatrzyma³o siê na jedynym krêpym, przygarbionym mê¿czynie z krótko przyciêt¹ szpakowat¹ brod¹ i oczyma ledwie widocznymi spod ciê¿kich powiek. Napiêcie zawis³o w powietrzu. Cz³owiek Jeruzalem, choæ do- skonale je wyczuwa³, nie da³ nic po sobie poznaæ. Wbi³ oczy w tego krzepkiego i czeka³. Jedz odezwa³ siê w koñcu mê¿czyzna niskim g³osem. Po was odpar³ Shannow. Nie chcia³bym byæ niegrzeczny. Mê¿czyzna pokaza³ w umiechu popsute zêby. W dziczy nie ma miejsca na uprzejmoci. Nala³ roso³u do metalowej miski. Pozostali poszli za jego przyk³adem. Gdynapiêciewzros³o,Shannowwzi¹³miskêw lew¹rêkêi postawi³ j¹ przed ogniem. Potem, wci¹¿ lew¹ d³oni¹, podniós³ chochlê, nape³ni³ miskê i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Najad³ siê i odsun¹³ puste naczynie. Dziêki rzuci³ w ciszê. To by³o mi³e z waszej strony.
17 We dolewkê zaproponowa³ przywódca. Nie, dziêkujê. Zabrak³oby dla waszego zwiadowcy. Herszt odwróci³ siê. Chod tu, Zak, wieczerza czeka! Z krzaków po drugiej stronie ogniska wy³oni³ siê m³ody mê¿- czyzna z d³ug¹ strzelb¹. Powoli podszed³ do ognia, unikaj¹c wzroku Shannowa. Nie odk³adaj¹c broni, usadowi³ siê obok przywódcy. Shannow podszed³ do swojego ogiera, odpi¹³ zwiniêty koc i roz- postar³ go, szykuj¹c sobie pos³anie obok konia. Rozpi¹³ poprêg, zdj¹³ siod³o i po³o¿y³ je na ziemi; z juków wyci¹gn¹³ szczotkê i wyczyci³ zwierzêciu sieræ g³adkimi, równymi poci¹gniêciami. Nie patrzy³ na mê¿czyzn siedz¹cych w milczeniu wokó³ ognia. Kusi³o go, by odje- chaæ zaraz po skoñczonym posi³ku, aby unikn¹æ oczywistego nie- bezpieczeñstwa, lecz wiedzia³, ¿e takie posuniêcie by³oby g³upot¹. Ci ludzie to zbójcy i mordercy odjazd, jednoznaczny z okazaniem s³aboci, podzia³a³by na nich niczym zapach krwi na watahê wilków. Cz³owiek Jeruzalem poklepa³ ogiera po karku i wróci³ do pos³ania. Nie odzywaj¹c siê do siedz¹cych przy ogniu, zdj¹³ kapelusz, po³o¿y³ siê, naci¹gn¹³ koc i zamkn¹³ oczy. Przy ogniu m³ody mê¿czyzna siêgn¹³ po strzelbê, ale przywódca z³apa³ go za ramiê i potrz¹sn¹³ g³ow¹. M³odzieniec wyszarpn¹³ rêkê. Co z tob¹, do diab³a? wyszepta³. Za³atwmy go teraz. Ma wspania³ego konia, a jego pistolety widzia³e jego pistolety? Przyjrza³em im siê odrzek³ przywódca a tak¿e cz³owieko- wi, który je nosi. Widzia³e, jak siê zbli¿a³? Ostro¿nie. Od razu ciê zauwa¿y³ i usiad³ w miejscu, w którym nie mog³e do niego strzeliæ. I przez ca³y czas jad³ lew¹ rêk¹. Gdzie trzyma³ praw¹? Powiem ci, gdzie. Pod tym d³ugim p³aszczem, i nie po to, by podrapaæ siê po brzuchu. Daj spokój, ch³opcze. Pomylê nad tym. O pó³nocy, gdy wszyscy spali owiniêci w koce, m³odzieniec wsta³ po cichu. Z no¿em w garci zacz¹³ siê skradaæ do miejsca, gdzie spa³ Shannow. Nagle za nim wyros³a ciemna postaæ, pistolet zatoczy³ ³uk i opad³ na jego kark. Ch³opak bezg³onie osun¹³ siê na ziemiê. Przy- wódca schowa³ broñ i zawlók³ go z powrotem na pos³anie. Dwadziecia stóp dalej Shannow z umiechem wsun¹³ broñ do pochwy. Przywódca podszed³ do niego. Wiedzia³em, ¿e nie pisz powiedzia³. Kim, do diab³a, jeste? Shannow usiad³. 2 Ostatni stra¿nik
18 Ch³opaka bêdzie bola³a g³owa. Mam nadziejê, ¿e starczy mu rozumu, by ci podziêkowaæ. Nazywam siê Lee Patterson. Herszt wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê. Shannow umiechn¹³ siê, ale zignorowa³ wyci¹gniêt¹ d³oñ. Jon Shannow. Przenajwiêtszy Bo¿e! Polujesz na nas? Nie, jadê na po³udnie. Lee wyszczerzy³ zêby. Chcesz zobaczyæ pos¹gi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow? Widzia³e je? Co ty, cz³owieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich osiedli, nie mo¿na tam wy¿yæ. Ale widzia³em kogo, kto twierdzi³, ¿e sta³ pod nimi; mówi³, ¿e przynios³y mu wiarê. Ja tam nie potrze- bujê ¿adnej religii. Jeste pewien, ¿e nie polujesz na nas? Masz moje s³owo. Czemu ocali³e tego ch³opaka? Cz³owiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Mia³em trzech. Jeden zgin¹³, kiedy straci³em swoj¹ farmê. Drugi zosta³ postrzelony po tym jak zabralimy siê za trakty. Rana siê zapaskudzi³a i musia- ³em odj¹æ mu nogê. Wyobra¿asz sobie, Shannow, odcinanie nogi w³asnemu synowi? Mimo to umar³, zbyt d³ugo siê waha³em. To ciê¿- kie ¿ycie, nie ma w nim miejsca na pomy³ki. A co siê sta³o z twoj¹ ¿on¹? Nie ¿yje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz ko- bietê, Shannow? Nie, ¿adnej. Pewnie dlatego jeste taki niebezpieczny. Chyba tak zgodzi³ siê Shannow. Lee wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. Popatrzy³ w dó³. Znalaz³e ju¿ Jeruzalem, Shannow? Jeszcze nie. Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego. Rozdzia³ czwarty Nu-Khasisatra wybieg³ ze wi¹tyni po szerokich schodach i wpad³ w t³um roj¹cy siê na ulicach miasta. Odwaga opuci³a
19 go i teraz dygota³, próbuj¹c zgubiæ siê wród tysiêcy, które oblega- ³y uliczne kramy. Jeste kap³anem? Jaki przechodzieñ z³apa³ go za rêkaw. Nie warkn¹³ Nu. Daj mi spokój! Przecie¿ nosisz szaty naciska³ mê¿czyzna. Odczep siê! rykn¹³ Nu, odtr¹caj¹c rêkê natrêta. Znowu zosta³ wch³oniêty przez t³um. Skrêci³ w wê¿sz¹ uliczkê i szybkim krokiem przemierzy³ Ulicê Kupców. Tam naby³ ciê¿ki p³aszcz z g³êbokim kapturem, który naci¹gn¹³ na ciemne w³osy. Wst¹pi³ do karczmy przy skrzy¿owaniu i usiad³ przy wschod- nim oknie. Gapi³ siê na ulicê, przyt³oczony w³asnym postêpkiem. Zosta³ zdrajc¹ i heretykiem. W cesarstwie nie by³o miejsca, w któ- rym móg³by ukryæ siê przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie No¿ownicy ju¿ na niego polowali. Dlaczego ty? zapyta³a zesz³ej nocy Pashad. Dlaczego twój bóg nie mo¿e pos³u¿yæ siê kim innym? Dlaczego ty musisz powiê- ciæ swoje ¿ycie? Nie wiem, Pashad, Có¿ mam powiedzieæ? Mo¿esz porzuciæ ten g³upi pomys³. Mo¿emy ruszyæ do Bala- cris, uciec przed tymi bzdurami. To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A z³u czynionemu przez króla nale¿y siê przeciwstawiæ. Skoro twój Chronos jest taki potê¿ny, dlaczego nie unicestwi króla piorunem? Po co mu budowniczy statków? Nu wzruszy³ ramionami. Nie mnie kwestionowaæ Jego decyzje. Wszystko, co mam, nale¿y do Niego. Ca³y wiat jest Jego. Przez ca³e ¿ycie by³em uczniem w wi¹tyni, nigdy doæ dobrym, by zostaæ kap³anem. Z³ama³em wie- le Jego praw. Ale nie mogê odmówiæ, gdy On mnie wzywa. Jakim¿ cz³owiekiem by³bym? Odpowiedz. ¯ywym. Po odejciu od Boga ¿ycie traci sens. Dostrzeg³ wiadomoæ klêski w jej ciemnych oczach, dostrzeg³ te¿ wzbieraj¹ce ³zy, które zaczê³y sp³ywaæ po policzkach. A co ze mn¹ i z dzieæmi? ¯ona zdrajcy cierpi za wystêpek swego mê¿a pomyla³e o tym? Chcia³by zobaczyæ swoje dzieci p³on¹ce na stosie? Nie! wykrzykn¹³ w udrêce. Musisz st¹d uciekaæ, umi³o- wana. Musisz! Rozmawia³em z Balim dzi po po³udniu. Powiedzia³, ¿e mo¿esz przyjæ do niego jutro w nocy, obieca³, ¿e co wymyli.
20 Snuli plany przez ponad dwie godziny, a póniej Nu uda³ siê do ma³ej sali mod³ów, gdzie klêcza³ do samego rana. B³aga³ swego boga, by go uwolni³, ale kiedy wit rozjarzy³ niebo, wiedzia³, co musi uczy- niæ Udaæ siê do wi¹tyni i przemówiæ przeciwko królowi Zrobi³ to i teraz czeka go mieræ. Podaæ jad³o czy napitek, wielmo¿ny panie? zapyta³ karcz- marz. Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz. Ma siê rozumieæ, wielmo¿ny panie. Mê¿czyzna sk³oni³ siê i odszed³. Nu nie zauwa¿y³ ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawio- nego na stole. Karczmarz chrz¹kn¹³ i Nu wzdrygn¹³ siê, potem siê- gn¹³ do sakiewki i rzuci³ wielk¹ srebrn¹ monetê w d³oñ mê¿czyzny. Karczmarz odliczy³ resztê i po³o¿y³ j¹ na stole. Nu, nie bacz¹c na pieni¹dze, z roztargnieniem nala³ sobie wina; pochodzi³o z po³udnio- wego wschodu, mia³o bogaty bukiet i uderza³o do g³owy. Osuszy³ kubek i nape³ni³ go ponownie. W polu widzenia za oknem pojawili siê dwaj No¿ownicy. T³um rozstêpowa³ siê, by ich przepuciæ ludzie popychali siê i potr¹cali ³okciami, byle tylko unikn¹æ kontaktu z gadami. Nu odwróci³ wzrok i dola³ sobie wina. Kto usiad³ po drugiej stronie sto³u. Wiedza o przysz³oci jest gwarancj¹ fortuny zagadn¹³ przy- bysz, rozrzucaj¹c po stole kamyki. Nie musisz czytaæ mi przysz³oci odpar³ Nu. Nie speszony wró¿bita zgarn¹³ dwie drobne srebrne monety z reszty, która nadal le¿a³a na stole, i znów rozrzuci³ kamienie. Wybierz trzy. Nu ju¿ mia³ mu kazaæ siê wynieæ, kiedy do karczmy weszli dwaj No¿ownicy. Nu z trudem prze³kn¹³ linê. Co mówi³e? zapyta³, odwracaj¹c siê do intruza. Wybierz trzy kamienie powtórzy³ wró¿bita. Nu pos³ucha³, przy okazji pochylaj¹c siê tak nisko, ¿e kaptur opad³ mu na oczy. Teraz podaj mi rêkê poleci³ mê¿czyzna. Palce nieznajomego by³y d³ugie, smuk³e i zimne niczym ostrza no¿y. Jeste silnym mê¿czyzn¹, lecz niepotrzebne s¹ wyj¹tkowe umiejêtnoci, aby to odgadn¹æ umiechn¹³ siê. By³ m³odym cz³o-
21 wiekiem o ostrych, jastrzêbich rysach, z g³êboko osadzonymi, br¹- zowymi oczami. Co ci doskwiera. Wcale nie wyszepta³ Nu. A to ciekawe! Widzê podró¿, ani wod¹, ani te¿ l¹dem. Widzê cz³owieka z b³yskawic¹ w d³oniach i mierci¹ w ciemnych palcach. Widzê wodê wzbiera Nu wyrwa³ rêkê. We pieni¹dze sykn¹³. Spojrza³ w oczy wró¿bity i wyczyta³ w nich strach. Jak mo¿na podró¿owaæ, nie poruszaj¹c siê ani po l¹dzie, ani po wodzie? zapyta³, zmuszaj¹c siê do umiechu. Jaki z ciebie wró¿bita? Dobry rzek³ cicho mê¿czyzna. I odprê¿ siê, ju¿ odeszli. Kto? zapyta³ Nu, nie podnosz¹c wzroku. Gady. Jeste w wielkim niebezpieczeñstwie, przyjacielu. mieræ pod¹¿a twoim ladem. mieræ kroczy za nami wszystkimi odwzajemni³ siê Nu. Nie ma cz³owieka, który by jej unikn¹³. Jest w tym prawda. Nie wiem, dok¹d siê udasz i nie chcê wiedzieæ. Ale widzê obcy l¹d i szarego jedca. Jego rêce dzier¿¹ wielk¹ moc. On jest gromow³adc¹, on jest przeznaczeniem wiatów. Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jeste z nim zwi¹zany. B¹d ostro¿ny. Na to ju¿ za póno odpowiedzia³ Nu. Napijesz siê ze mn¹? Twoje towarzystwo jest zbyt niebezpieczne. Zostañ z Bo- giem. Rozdzia³ pi¹ty Beth McAdam zeskoczy³a z wozu, kopnê³a z³amane ko³o i rzuci- ³a d³ugie, soczyste przekleñstwo. Dwójka jej dzieci siedzia³a z ty- ³u wozu w pe³nym rozbawienia milczeniu. Nie jestecie ciekawi? zapyta³a Beth. Drewniane ko³o pêk³o i wysunê³o siê z metalowej obrêczy; kop- nê³a je jeszcze raz. Samuel przycisn¹³ piêæ do ust, próbuj¹c st³umiæ wzbieraj¹cy miech. Gdy siê nie uda³o, Beth jak burza rzuci³a siê ku niemu. Ch³opak zwinnie niczym wiewiórka wspi¹³ siê na stos mebli, gdzie nie mog³a go dosiêgn¹æ.
22 Ty nieznony pêdraku! Mary te¿ wybuchnê³a miechem i Beth obróci³a siê w jej stronê. Mylicie, ¿e to zabawne? Zostalimy unieruchomieni poród wilków i ogromnych lwów! Twarzyczka Mary wyd³u¿y³a siê i Beth nagle poczu³a skruchê. Przepraszam, s³oneczko. Tu nie ma ¿adnych lwów. Tylko ¿ar- towa³am. Dajesz s³owo? zapyta³a dziewczynka, niespokojnie rozgl¹- daj¹c siê po równinie. Tak. A nawet gdyby tu siê znalaz³ jaki lew, bêdzie na tyle m¹dry, ¿eby nie zbli¿aæ siê do twojej rozz³oszczonej mamy. A ty z³a stamt¹d, Samuelu, bo pourywam ci ³apska i rzucê je wilkom na po- ¿arcie! Jasnow³osa g³owa wysunê³a siê zza komody. A nie przylejesz mi, mamo? Nie przylejê ci, pêdraku. Pomó¿ Mary wy³adowaæ naczynia. Rozbijemy obóz i zastanowimy siê, jak naprawiæ wóz. Gdy dzieci krz¹ta³y siê przy ognisku, Beth usiad³a na kamieniu, ciê¿kim wzrokiem wpatruj¹c siê w puste ko³o. Bêd¹ musieli wszyst- ko wy³adowaæ, potem podwign¹æ pusty wóz, a wtedy ona za³o¿y zapasowe ko³o. By³a pewna, ¿e da sobie radê, ale czy dzieci zdo³aj¹ podnieæ wóz? Samuel by³ wyroniêty, jak na siedem lat, jednak bra- kowa³o mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, za omioletnia Mary, chuda jak patyk, nie mia³a wystarczaj¹cej si³y. Musia³ jednak byæ jaki sposób zawsze jest jaki sposób. Dziesiêæ lat wczeniej, gdy pijany ojciec zat³uk³ na mieræ jej matkê, dwunastoletnia Beth Newson wziê³a kuchenny nó¿ i poder¿- nê³a mu gard³o. Zabra³a siedem srebrnych monet Barty i wyruszy³a do odleg³ej o siedemnacie mil osady Seeka, gdzie opowiedzia³a wstrz¹saj¹c¹ historiê o zbójcach i mordercach, którzy napadli na farmê rodziców. Komitet kaza³ jej zamieszkaæ z Sethem Reidem i jego ¿on¹, którzy przez trzy lata traktowali j¹ jak niewolnicê. Kiedy skoñczy³a piêtnacie lat, zagiê³a parol na potê¿nego drwala, Seana McAdama. Biedny facet nie mia³ szans w starciu z jej du¿ymi, b³ê- kitnymi oczami, d³ugim blond w³osami i ponêtnym ko³ysaniem bio- drami. Beth Newson nie by³a piêkna, mia³a krzaczaste brwi i wielki nos, ale, na niebiosa, wiedzia³a, jak wykorzystaæ ofiarowane jej przez Boga wdziêki. Sean McAdam ugi¹³ siê przed nimi niczym byk pod rzeniczym toporem i trzy miesi¹ce póniej byli ju¿ ma³¿eñstwem. Po siedmiu miesi¹cach urodzi³a siê Mary, a rok póniej Samuel. Zesz³ej
23 jesieni Sean postanowi³ jechaæ z rodzin¹ na po³udnie. Kupili wiêc wóz od meneera Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadzieja- mi. Niestety, w pierwszym napotkanym miecie szala³a Czerwona mieræ. Opucili je pospiesznie, ale w ci¹gu paru dni wielkie cia³o Seana pokry³o siê czerwonymi, ciekn¹cymi wrzodami; gruczo³y pod pachami nabrzmia³y, a ka¿dy ruch przyprawia³ go o katusze. Rozbili obóz na górskiej ³¹ce. Beth opiekowa³a siê nim dzieñ i noc, lecz mimo niewiarygodnej si³y Sean McAdam przegra³ walkê o ¿ycie i ¿ona pochowa³a go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba z³o¿y³a Samu- ela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwa³a przy jego pos³aniu, przyk³adaj¹c do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko przetrzyma³o i po dwóch tygodniach wrzody zniknê³y bez ladu. Pozbawieni dobrodziejstwa si³y Seana McAdama, niestrudzenie przedzierali siê przez nieg i lód, przez wezbrane wiosn¹ potoki, a raz w górê stromego urwiska z grob¹ lawiny nad g³owami. Beth dwu- krotnie przepêdza³a wilki od szeciu wo³ów, k³ad¹c jednym strza³em z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dos³ownie pêka³ z du- my, patrz¹c na jej wyczyny. Piêæ dni wczeniej przytrafi³a siê jeszcze inna okazja podziwia- nia matki. Drogê zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mê¿czyni o zaroniêtych, posêpnych obliczach. Beth od³o¿y³a lejce i podnio- s³a ska³kowy pistolet. S³uchajcie, szumowiny, nie wygl¹dacie zbyt bystro, wiêc bêdê mówi³a powoli. Albo mnie przepucicie, albo, na Boga, polê wasze nêdzne dusze prociutko do piek³a! I pos³uchali. Jeden nawet zerwa³ kapelusz w wymylnym uk³o- nie, gdy ich mija³a. Beth umiechnê³a siê na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili jej spojrzenie sposêpnia³o, ponownie padaj¹c na ko³o. Mia³a podwój- ny problem: musia³a znaleæ d³ugi kawa³ drewna, który pos³u¿y³by za lewar, i wymyliæ, jak samodzielnie wykonaæ obie czynnoci podnieæ wóz i zmieniæ ko³o. Mary przynios³a zupê; by³a rzadka, ale po¿ywna. Samuel przy- gotowa³ kubek zio³owej herbaty; wsypa³ za du¿o cukru, ale podziê- kowa³a promiennym umiechem i zmierzwi³a mu w³osy. Niez³e z was dzieciaki powiedzia³a jak na parê ³obuzia- ków. Mamo! Kto jedzie! zawo³a³a Mary. Beth wyci¹gnê³a ska³kowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwio- d³a kurki i schowa³a broñ w fa³dach d³ugiej we³nianej spódnicy.
24 Zmru¿y³a oczy na widok szeciu mê¿czyzn i westchnê³a ciê¿ko, po- stanawiaj¹c nie okazywaæ lêku. Do wozu przykaza³a dzieciom. Ale ju¿! Dzieci wskoczy³y na wóz i ukry³y siê za skrzyni¹. Beth ruszy³a na spotkanie jedców, przenosz¹c spojrzenie z jed- nego na drugiego, szukaj¹c przywódcy. Jecha³ porodku; wysoki chu- dzielec z krótko ostrzy¿onymi szpakowatymi w³osami i czerwon¹ blizn¹ biegn¹c¹ od brwi po brodê. Beth umiechnê³a siê do niego. Wst¹pisz na chwilê, panie? Mê¿czyni rozemieli siê, ale ona zignorowa³a ich, wbijaj¹c oczy w cz³owieka z blizn¹. Bardzo chêtnie powiedzia³. Wst¹pi³bym do samego pie- k³a dla kobiety o takiej figurze. Przerzuci³ nogê nad ³êkiem, zsun¹³ siê z konia i podszed³ do niej. Ona zrobi³a szybki krok do przodu, objê³a go lew¹ rêkê i przyci¹- gnê³a jego g³owê do namiêtnego poca³unku. W tym samym czasie wsunê³a praw¹ d³oñ miêdzy ich cia³a i przycisnê³a zimne lufy ska- ³kówki do jego pachwiny. Przesunê³a g³owê tak, ¿e jej usta znalaz³y siê przy jego uchu. To, co czujesz, wiñski ryju, to pistolet wyszepta³a. Ka¿ swoim ludziom zmieniæ ko³o u wozu. I niech niczego nie dotykaj¹. Niepodzieliszsiêni¹z nami,Harry? krzykn¹³jedenz jedców. Mê¿czyzna chcia³ siêgn¹æ po pistolet, ale spojrza³ w zimne jak stal oczy Beth i szybko zmieni³ zdanie. Pogadamy o tym póniej, Quint powiedzia³. Najpierw, ch³opcy, zmieñcie ko³o. Co takiego? Nie przyjechalimy tutaj, cholera, ¿eby zmieniaæ ko³o! rykn¹³ Quint. Zrób to sykn¹³ cz³owiek z blizn¹ albo wyprujê ci flaki. Mê¿czyni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali siê do roboty. Czterech podnios³o wóz, a pi¹ty, Quint, wybi³ klin i zdj¹³ zepsute ko³o. Beth poprowadzi³a swojego jeñca na skraj obozowiska, gdzie rozkaza³a mu usi¹æ na okr¹g³ym kamieniu. Sama usadowi³a siê w taki sposób, ¿eby jego osoba odgradza³a j¹ od pracuj¹cych kamratów; broñ, niewidoczna dla nich, pozosta³a przyciniêta do jego ¿eber. Sprytna z ciebie suka odezwa³ siê mê¿czyzna i, pomijaj¹c ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdê by mnie zastrzeli³a? Szybciej ni¿ splun¹æ. S³uchaj, kiedy twoi ludzie skoñcz¹ pra- cê, odelesz ich do waszego obozu. Wyra¿am siê wystarczaj¹co ja- sno, palancie?
25 Zrobione, Harry. Teraz mo¿emy siê za ni¹ zabraæ? zawo³a³ Quint Wracajcie do obozu. Zobaczymy siê za parê godzin. Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie ma mowy! Quint rozejrza³ siê w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali ner- wowo przestêpowali z nogi na nogê. W koñcu dwóch dosiad³o koni, a reszta pod¹¿y³a za nimi. Cholera, Harry, to nie w porz¹dku! zaprotestowa³ Quint, jed- nak te¿ skoczy³ na wierzchoca. Po ich odjedzie Beth wyci¹gnê³a ciê¿ki pistolet z pochwy na biodrze cz³owieka z blizn¹ i odsunê³a siê od niego. Dzieciaki wy- skoczy³y z wozu. Co teraz zrobisz, mamo? zapyta³ Samuel. Zabijesz go? Beth poda³a Mary broñ zbójcy; by³ to pistolet kapiszonowy. We szczypce i wyjmij z niego kapiszony. Mary zabra³a pistolet, posz³a do wozu i otworzy³a skrzyniê z na- rzêdziami. Kolejno wyci¹gnê³a mosiê¿ne kapiszony i odda³a broñ matce. Beth rzuci³a pistolet mê¿czynie, a ten z³apa³ go zrêcznie i schowa³ do pochwy. Co dalej? zapyta³. Teraz trochê odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi. Mylisz, ¿e dam ci spokój? Bêdzie ci to chodzi³o po g³owie przyzna³a. Ale potem wyobrazisz sobie, jakim miechem rykn¹ twoi kamraci, gdy opowiem im, ¿e przycisnê³am broñ do twoich klejnotów i zmusi³am ciê do na- prawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, ¿e marna ze mnie baba i kaza³e mi ruszaæ w swoj¹ drogê. Wpadn¹ w sza³ powiedzia³ i umiechn¹³ siê szeroko. S³odki Jezu, dla ciebie warto oberwaæ po pysku! Dok¹d jedziecie? Do Doliny Pielgrzymiej. Nie by³o sensu k³amaæ, bo wóz zostawia³ wyrane lady. Widzisz tamte szczyty? Skrêæ na prawo od nich. Jest tam trakt, stromy i w¹ski, ale skróci ci drogê o cztery dni. Nie mo¿esz go omi- n¹æ. Dawno temu kto umieci³ tam kamienn¹ strza³ê i wyci¹³ znaki na drzewach. Kieruj siê nimi, a dwa dni póniej znajdziesz siê w Do- linie Pielgrzymiej. Mo¿e pos³ucham twojej rady, Harry. Mary, zrób zio³owej her- baty dla naszego gocia. Ale nie podchod zbyt blisko. W razie cze- go chcê mieæ wolne pole do strza³u.
26 Mary dorzuci³a do ognia i zagotowa³a garnek wody. Zapyta³a Harryego, czy chce cukru, wsypa³a trzy miarki i stanê³a z paruj¹- cym kubkiem szeæ stóp od niego. Postaw go na ziemi przykaza³a Beth. Dziewczynka pos³ucha³a. Harry ostro¿nie przybli¿y³ siê do kub- ka i napi³ siê powoli. Gdybym kiedy zawita³ do Doliny Pielgrzymiej, mia³aby co przeciwko, gdybym ciê odwiedzi³? Zapytaj mnie, kiedy ju¿ bêdê na miejscu. O kogo mam pytaæ? Beth McAdam. Tospotkanieby³odlamniewielk¹przyjemnoci¹,szanownapani. Nazywam siê Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na pó³nocy. Dosiad³ konia. Beth patrzy³a, jak odje¿d¿a na wschód. Po chwili opuci³a kurki ska³kówki. Harry pokona³ cztery mile dziel¹ce go od obozowiska, z g³ow¹ nabit¹ mylami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzeg³ ognisko i przy- spieszy³, przygotowuj¹c barwn¹ opowieæ o zaspokojeniu po¿¹da- nia. Przywi¹za³ konia do rozpiêtej liny i podszed³ do ognia Co uderzy³o go w plecy i us³ysza³ grzmot strza³u. Odwróci³ siê, odci¹gaj¹c kurek pistoletu. Quint wychyli³ siê zza krzaka i strzeli³ mu dwukrotnie w pier. Harry podniós³ broñ, ale m³oteczek kurka uderzy³ w rozbrojony kapiszon. Nastêpne dwa strza³y zwali³y go z nóg; upad³ w ogieñ, który szybko ogarn¹³ jego w³osy. Teraz odezwa³ siê Quint teraz my siê zabawimy. Rozdzia³ szósty Nu-Khasisatra wcisn¹³ siê w mroczn¹ bramê, otuli³ siê czarnym p³aszczem i wstrzyma³ oddech. Narasta³ w nim strach, czu³ wy- ranie serce t³uk¹ce siê w piersiach. Chmura przys³oni³a ksiê¿yc i krzepki budowniczy z ulg¹ powita³ ciemnoæ. No¿ownicy patrolo- wali ulice i gdyby wpad³ w ich ³apy, zaci¹gnêliby go do wiêzienia w centrum miasta i tam poddali torturom Nie do¿y³by witu, a jego g³owa tkwi³aby na drzewcu nad bram¹. Nu zadr¿a³. Dudnienie odle- g³ego grzmotu przetoczy³o siê nad miastem Ad, a rozszczepiona b³y- skawica rzuci³a migotliwe cienie na brukowan¹ ulicê.
27 Nu odczeka³ kilka sekund, uspokajaj¹c siê powoli. Dotychczas kierowa³a nim wiara, ale jego odwaga by³a na wyczerpaniu. Nie opuszczaj mnie, Chronosie modli³ siê. Wzmocnij moje omdla³e cz³onki. Wyszed³ na ulicê, z natê¿eniem ws³uchuj¹c siê w dwiêki, które mog³yby ostrzec go przed zbli¿aj¹cymi siê No¿ownikami. Noc by³a cicha, w miecie obowi¹zywa³ zakaz wychodzenia na ulice po zmierz- chu. Staraj¹c siê nie czyniæ ha³asu, dotar³ do wysokiego domu Balie- go. Brama by³a zamkniêta, czeka³ wiêc w cieniu, obserwuj¹c ksiê¿yc wêdruj¹cy po niebie. O umówionej godzinie us³ysza³ zgrzyt przesu- wanej zasuwy. Wszed³ na podwórze i bez si³ opad³ na ³awê, podczas gdy przyjaciel starannie zamyka³ bramê. Bali przy³o¿y³ palec do ust i poprowadzi³ Nu do domu. Okienni- ce by³y zamkniête, a na dodatek okna przys³ania³y szczelne kotary. Bali zapali³ lampê i postawi³ j¹ na owalnym stole. Pokój temu domowi powiedzia³ Nu. Ni¿szy od niego Bali z umiechem pokiwa³ ³ys¹ g³ow¹. A Pan niech pob³ogos³awi mojego gocia i przyjaciela. Usiedli przy stole i napili siê wina, potem Bali wyprostowa³ siê i spojrza³ na cz³owieka, z którym przyjani³ siê od dwudziestu lat. Nu-Khasisatra nie zmieni³ siê w tym czasie. Brodê wci¹¿ mia³ gêst¹ i czarn¹, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami na- dal p³on¹³ m³odzieñczy ogieñ. Obu uda³o siê kupiæ kawa³ki Sipstras- si wystarczaj¹ce co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia i m³odoci. Ale dla Baliego nasta³y ciê¿kie czasy, podupad³ na zdro- wiu, kiedy sztorm zabra³ mu trzy statki z towarami, i wiek upomnia³ siê o swoje prawa. Wygl¹da³ na szeædziesi¹t parê lat, chocia¿ w rze- czywistoci by³ o osiemdziesi¹t lat starszy od Nu, który mia³ sto dzie- siêæ. Nu próbowa³ zdobyæ wiêcej Sipstrassi, ale król zagarn¹³ prawie wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawa³ek kosztowa³by ca³y jego maj¹tek. Musisz opuciæ miasto Bali przerwa³ milczenie. Król pod- pisa³ nakaz natychmiastowego aresztowania. Wiem. Jawne wystêpowanie przeciwko niemu w wi¹tyni by³o g³upot¹, ale modli³em siê ¿arliwie i wiem, ¿e sam Najwy¿szy prze- mówi³ przeze mnie. Prawo Najwy¿szego nie jest ju¿ przestrzegane, przyjacielu. Synowie Beliala maj¹ pos³uchanie u króla. Co z Pashad? Poleci³em jej zadenuncjowaæ mnie tego ranka i wzi¹æ rozwód. W ten sposób bêdzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.
28 Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest ob³¹kany, zaczê³a siê rze jak przepowiedzia³e. Na ulicach panuje szaleñstwo, a ci No¿ownicy napawaj¹ mnie przera¿eniem. Nadchodzi jeszcze gorsze w g³osie Nu brzmia³ smutek. W wizjach widzia³em straszliwe znaki: trzy s³oñca na niebie, rozdar- te niebiosa i morza podnosz¹ce siê ku chmurom. Wiem, ¿e to nad- chodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogê temu zapobiec. Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadaj¹ z³ych dni. Nu potrz¹sn¹³ g³ow¹. Wiem. Ale moje sny jak na razie spe³niaj¹ siê. Pan Wszech- rzeczy zsy³a te wizje. Wiem, ¿e to On rozkaza³ mi ostrzec ludzi, i wiem równie¿, ¿e oni zignoruj¹ ostrze¿enie. Ale nie do mnie nale¿y kwe- stionowanie Jego zamierzeñ. Bali nala³ wina do kubków i popad³ w milczenie. Nu-Khasisatra zawsze by³ cz³owiekiem ¿elaznych zasad i wiary, szczerym i prawym. Bali lubi³ go i szanowa³. Nie podziela³ jego pogl¹dów, ale pozna³ jego boga i ju¿ za sam ten dar odda³by ¿ycie za budowniczego statków. Otworzy³ ukryt¹ szufladê pod blatem sto³u i wyj¹³ ma³¹ sakiewkê z haftowanej jeleniej skóry. Trzyma³ j¹ przez chwilê, niechêtny, by rozstaæ siê z jej zawartoci¹; potem umiechn¹³ siê i pchn¹³ j¹ po stole. Dla ciebie, przyjacielu. Nu podniós³ sakiewkê i poczu³ promieniuj¹ce z niej ciep³o. Dr¿¹- cymi palcami poluzowa³ rzemyk i wyj¹³ z wnêtrza kamieñ. Nie by³ to fragment, ale ca³y kamieñ, okr¹g³y, jak wypolerowany, z³oty, z cien- kimi czarnymi ¿y³kami. Zacisn¹³ go w d³oni, czuj¹c przep³ywaj¹c¹ moc. Delikatnie po³o¿y³ go na blacie sto³u i spojrza³ na ³ysego, star- szego mê¿czyznê. Móg³by znów siê odm³odziæ, Bali. Móg³by ¿yæ tysi¹ce lat. Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go daæ? Poniewa¿ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, ¿e nigdy wcze- niej nie mia³em przyjaciela. Ale on jest wart dziesiêciokroæ tyle pieniêdzy, ile jest w ca- ³ym miecie. Nie mogê go przyj¹æ. Musisz. To ¿ycie. No¿ownicy szukaj¹ ciê, a wiesz co to ozna- cza: tortury i mieræ. Zamknêli miasto, nie mo¿na uciec inaczej, jak wyprawiaj¹c siê w podró¿. Wewn¹trz kamiennego krêgu jest brama, z której zwykli byli korzystaæ ksi¹¿êta, na pó³noc od siódmej dziel- nicy. Znasz to miejsce? Przy kryszta³owym jeziorze? To dobrze. Id tam. Wypowiedz te s³owa i unie wysoko kamieñ. Podsun¹³ Nu
29 ma³y prostok¹t pergaminu. Czar zabierze ciê do Balacris. Tam ju¿ sam sobie poradzisz. Mam dobra w Balacris powiedzia³ Nu ale Pan chce, ¿e- bym zosta³ i ostrzega³ ludzi. Przekaza³e mi tajemnicê Najwy¿szego, i pogodzi³em siê, ¿e Jego wola przewy¿sza nasze pragnienia. Ty wykona³e Jego polece- nia. Ostrzeg³e ludzi, ale ich uszy by³y zamkniête na twoje s³owa. Na dodatek, Nu, mój przyjacielu, modli³em siê o sposób udzielenia ci pomocy i ten kamieñ wszed³ w moje posiadanie. Tak, chcia³em go zatrzymaæ, jednak Najwy¿szy natchn¹³ mnie i przekaza³ wiadomoæ, ¿e kamieñ jest dla ciebie. Jak go zdoby³e? Pewien acheañski kupiec przyniós³ go do mojego sklepu. Myla³, ¿e to z³oty samorodek, i chcia³ wymieniæ go na gotówkê po- trzebn¹ na zakupienie nowego ¿agla. ¯agla? Za niego móg³by kupiæ tysi¹c statków, albo i wiêcej. Powiedzia³em mu, ¿e jest wart po³owê ceny ¿agla, i sprzeda³ mi go za szeædziesi¹t sztuk srebra. Bali wzruszy³ ramionami. To dziêki takim sztuczkom zosta³em bogaty. Musisz ju¿ iæ. No¿ownicy z pewnoci¹ wiedz¹, ¿e jestemy przyjació³mi. Choæzemn¹,Bali nalega³Nu. Zabierzemykamieñnamójnowy statek. Po¿eglujemy daleko, poza zasiêg króla i jego No¿owników. Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje ¿ycie jest tutaj. Moja mieræ spotka mnie tutaj. Bali wsta³ i powiód³ gocia do bramy. Jeszcze jedno powiedzia³ przyjacielowi, gdy przystanêli w wietle ksiê¿yca. Ubieg³ej nocy, gdy trzyma³em kamieñ, mia³em dziwn¹ wizjê. Ujrza³em cz³owieka w z³otej zbroi. Przyszed³ do mnie i usiad³ obok. Przekaza³ mi wiadomoæ dla ciebie; powiedzia³, ¿e musisz odszukaæ Miecz Boga. Czy to ci co mówi? Nic. Rozpozna³e go? Nie. Jego twarz b³yszcza³a niczym s³oñce, nie mog³em na nie- go patrzeæ. Najwy¿szy owieci mnie. Nu otworzy³ ramiona, by obj¹æ ni¿szego mê¿czyznê. I niechaj ma ciê w opiece, Bali. I ciebie, przyjacielu. Bali po cichu otworzy³ bramê i rozejrza³ siê bacznie. Czysto wyszepta³. Id szybko. Nu uciska³ go raz jeszcze, potem wsun¹³ siê w cienie i znikn¹³. Bali zamkn¹³ bramê i wróci³ do komnaty, gdzie usiad³ w fotelu, próbu- j¹cpowstrzymaænarastaj¹cy¿al.Z tymkamieniemmóg³byodbudowaæ