chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 363
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 185

Harry Harrison - Stalowy Szczur 08 - Stalowy Szczur idzie do wojska

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Harry Harrison - Stalowy Szczur 08 - Stalowy Szczur idzie do wojska.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Harrison, Harry - 7 cykli kpl Harrison, Harry - Seria o Stalowym Szczurze kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

HARRY HARRISON Stalowy Szczur idzie do wojska Tom 8 (Przełożył: Jarosław Kotarski)

1 Byłem za młody, by umierać! Zazwyczaj nie umiera się, mając osiemnaście lat, ale niestety, to mi właśnie groziło. Palce słabły z sekundy na sekundę, a szyb windy pod moimi stopami miał chyba z kilometr głębokości. Jakby co, to nawet mokra plama nie zostanie. Rzadko poddaję się panice, ale tym razem nie widziałem żadnego wyjścia z sytuacji, w którą, co gorsza, sam się wpakowałem ignorując dobre rady, zarówno moje własne, jak i Hetmana. Może zresztą zasłużyłem sobie, by tak skończyć. Jeśli miałem naprawdę być Stalowym Szczurem, to w tak idiotycznej postaci, jak w tej chwili, nie miałem na to szans i skrócenie moich męczarni byłoby samarytańskim uczynkiem. Metalowa framuga pokryta była jakimś smarem i dłonie ślizgały się coraz bardziej, palcami stóp zaś ledwie sięgałem wąziutkiej półeczki. Ból mięśni nóg dołączał powoli do kilku innych dolegliwości, gnębiących mnie od dłuższej chwili. A przecież plan był taki prosty i logiczny zarazem, taki inteligentny! Teraz gotów byłem uznać go za szczyt idiotyzmu i to twierdzenie z pewnością było bliższe prawdy. Na dobitkę, z nieznanych zupełnie powodów przygryzłem sobie wargę, na co dopiero teraz zwróciłem uwagę. Czym prędzej wyplułem krew z ust, dzięki czemu prawa dłoń niemal omsknęła się z framugi. Adrenalina jednak czyni cuda; złapałem się ponownie, choć przed sekundą gotów byłem przysięgać, że nie dam rady ruszyć palcem. Czas płynął, adrenalina, z czystej złośliwości zapewne, przestała się wydzielać, a sytuacja pozostała bez zmian, jeśli nie liczyć postępującego wyczerpania. Zanosiło się na to, że pozostanę tu na wieczność, czyli dopóki nie odpadnę, zmęczony... Trzymałem się chyba tylko dzięki wbitemu mi do głowy przez Hetmana uporowi, by nigdy się nie poddawać. Nagle usłyszałem odległy, ale jakoś znajomy, drażniący ucho wizg. Dłuższą chwilę go ignorowałem, co można położyć na karb ogólnego otępienia. W szybie było ciemno, ale powoli odwróciłem głowę i spojrzałem w dół, gdzie coś najwyraźniej leciutko pobłyskiwało. Winda była w ruchu! I to w górę! Nie był to przesadny powód do radości, jeśli wziąć pod uwagę, że gmach miał dwieście trzydzieści trzy piętra i małe było prawdopodobieństwo, że winda zatrzyma się gdzieś blisko pode mną. Mogło również się zdarzyć, że pojedzie wyżej, zamieniając mnie po drodze w rozgniecioną pluskwę. Póki co, zbliżała się ze świstem wypychanego powietrza. Znieruchomiała pod moimi nogami, co zakrawało na cud. Usłyszałem jak otwierają się drzwi, a po chwili dotarła do mnie następująca wymiana poglądów:

- Będę cię osłaniał, ale lepiej odbezpiecz broń. - Serdeczne dzięki! Nie przypominam sobie, bym zgłosił się na ochotnika. - Ja cię zgłosiłem. Jestem starszy rangą i to załatwia sprawę, nie? Młodszy rangą wartownik wymruczał coś niepochlebnego i jak potrafił najciszej, ruszył ku drzwiom. Gdy jego cień zamajaczył w szparze, delikatnie postawiłem lewą nogę na dachu windy. Obaj wykonaliśmy swoje manewry równocześnie, toteż drugi wartownik niczego nie zauważył. Z prawą nogą poszło równie łatwo, problem jednak stanowiły kończyny górne: tak zawzięcie wczepiły się w futrynę, że palce nijak nie chciały się teraz rozprostować. - Korytarz pusty - dobiegło z pewnej odległości. - Sprawdź czujniki zbliżeniowe. Ten w korytarzu warknął coś niezrozumiale, a ja uwolniłem wreszcie prawą dłoń. - Jeśli nie liczyć mnie, to ostatnio był tu ktoś o osiemnastej, ale wtedy obsługa szła do domu. - No to mamy zagadkę - ucieszył się, zupełnie nie wiedzieć czemu, ten w windzie. - Odczyt wskazuje, że winda dotarła do tego piętra, a gdy ściągnęliśmy ją w dół, była pusta. A teraz ty twierdzisz, że nikt z niej nie wysiadał. Zastanawiające. - Nic dziwnego, zwykła awaria. Komputer zgłupiał i sam wydał sobie polecenie uruchomienia windy. - Z przykrością muszę przyznać ci rację. Wracamy do karciochów. Wartownik wszedł z powrotem, drzwi windy zamknęły się, a ja siadłem spokojnie na dachu i wszyscy razem ruszyliśmy w dół. Strażnicy wysiedli na poziomie więziennym, a ja zająłem się prostowaniem palców i rozmasowywaniem skurczów, które jeden po drugim pojawiały się w moim, zwykle odpornym, organizmie. Po odzyskaniu względnej kontroli nad własnym ciałem ostrożnie otworzyłem klapę, na której dotąd siedziałem, i opuściłem się do kabiny. Wartownicy rżnęli w karty w dyżurce, a zatem nie należało się ich tutaj spodziewać. W miarę spokojny wróciłem do celi tą samą drogą, którą wyszedłem. Drzwi na korytarz i do celi otworzyłem i zamknąłem za sobą wytrychem, który umieściłem w wypróbowanym schowku, jakim jest wydrążony obcas. Z westchnieniem ulgi, od którego aż echo poszło po miejscu mego uwięzienia, zwaliłem się na pryczę. Bałem się mówić głośno, ale w duchu skląłem się od ostatnich, i to całkiem zasłużenie. Zachowałem się jak skończony, patentowany kretyn, który tylko dzięki zbiegowi okoliczności nie powiększył grona aniołków. Drugi raz trudno byłoby liczyć na tyle szczęścia. Pośpiech wskazany jest na ogół jedynie przy łapaniu pcheł, przy ucieczce z więzienia zaś stać się może gwoździem do trumny. Pierwszą, pospieszną próbę miałem już za sobą, druga

musi zatem być dobrze zaplanowana i o wiele bardziej rozważna. Szczególnie że oficer Marynarki Ligi, który mnie aresztował, niejaki kapitan Warod, wiedział o moim wytrychu, a mimo to zostawił go na miejscu. Przyznał też, że nie lubi więzień, choć jest zwolennikiem przestrzegania prawa, wymiar kary zaś, który mógłby mnie spotkać na mojej rodzinnej planecie Rajski Zakątek, byłby znaczną przesadą. Osobiście miałem podobne zdanie, a ponieważ, jak wspomniałem, wiedział o wytrychu i słowa nie pisnął, nie musiałem się spieszyć. Łatwiej poza tym było planować ucieczkę nie z doskonale strzeżonego i pełnego cudów techniki więzienia leżącego na terenie bazy Ligi, ale w czasie transportu z planety Steren-Gwandra, którą znałem zresztą tylko z nazwy. Odpoczynek, regularne posiłki i święty spokój były miłą odmianą po trudach wojny na Spiovente. Należało korzystać z sytuacji i regenerować siły. Wszystko to wiedziałem już wcześniej, ale teoria z praktyką rozminęły się za sprawą pewnej dziewczyny, którą spotkałem przypadkiem i natychmiast rozpoznałem. Efektem tego zdarzenia była właśnie ta niemal fatalna w skutkach ucieczka, która o mało co nie zakończyła mojej tak wspaniale zapowiadającej się kariery przestępczej. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie... Sprawa wynikła bowiem podczas popołudniowego spaceru, czyli głównej atrakcji dnia polegającej na wypuszczeniu wszystkich z cel i zezwoleniu im na tupanie w kółko po żelbetowej płycie wewnętrznego dziedzińca, gdzie zażywać mogli łagodnego blasku obu słońc tutejszego systemu. Jak co dnia pałętałem się z wolna, starając się ignorować resztę towarzystwa, co nie było zresztą specjalnie trudne: obecna tu banda rzezimieszków (określenie ich przestępcami byłoby niezasłużonym komplementem) charakteryzowała się twarzyczkami nie skażonymi wręcz inteligencją. W pewnej chwili jednak coś tak ich ożywiło, że pognali całą gromadą do drucianej siatki przedzielającej podwórze. Coś takiego nigdy jeszcze się nie zdarzyło. Sytuację wyjaśniły rozmaite wulgarne propozycje i świńskie okrzyki, które zaczęli z siebie wydawać: po drugiej stronie były kobiety. One i alkohol stanowiły jedyne bodźce, mogące wyrwać na chwilę szare komórki moich kompanów z typowego dla nich otępienia. Na drugiej części dziedzińca faktycznie pojawiły się trzy nowe więźniarki, o czym przekonałem się naocznie, dawszy uprzednio w ucho pierwszemu byczemu karkowi, który zasłaniał mi widok. Właściciel karku nawet nie pisnął, tylko grzecznie osunął się na ziemię, a ja zobaczyłem, co chciałem. Na dwie spośród nich nie było zresztą sensu zwracać uwagi, jako że należały do tego samego podgatunku co moi towarzysze i równie żywo jak oni odpowiadały na zaczepki, uzupełniając słowa wymownymi gestami. Trzecia jednak była inna - szła spokojnie,

ponuro wpatrując się w ziemię i ignorując całe zamieszanie. Co zaś dziwniejsze, wydawało mi się, że gdzieś ją już widziałem. Interesujące, jeśli zważyć, że nie miałem dotąd bliższych kontaktów z płcią przeciwną, nigdy wcześniej nie słyszałem nawet o tej planecie, drogę z lądowiska do więzienia zaś przebyłem mało przytomny. Z tak niewielkiej odległości trudno jednak było się pomylić: panienka była znajoma, i to tak dalece, że pamiętałem nawet jej imię. Była to Bibs, szczególny załogant na statku niejakiego kapitana Gartha. Dla mnie przede wszystkim mogła okazać się cenna jako ślad prowadzący do dowódcy, z którym miałem rachunek do wyrównania. To on nas porzucił i sprzedał na Spiovente, on był przyczyną śmierci Hetmana. Musiałem zatem z nią porozmawiać, jako że odczuwałem nieodpartą chęć stania się przyczyną zejścia Gartha z tego padołu. To było właśnie powodem, iż pchany nieopanowanym entuzjazmem, wypuściłem się na ową nocną przechadzkę, która zakończyła się dobrze wyłącznie dlatego, że kompletni idioci miewają dubeltowe szczęście. Uczyniłem to nie myśląc i zakładając (naiwnie), że w całym tym ogromnym budynku środki bezpieczeństwa wyglądają wszędzie identycznie. Owszem, drzwi wyposażono w śmiesznie proste zamki bez alarmów, jednakże w innych częściach gmachu roiło się wprost od czujników. Winda była uprzejma poinformować strażników, że jedzie, a ledwie drzwi na najwyższym piętrze się otwarły, dostrzegłem detektor na korytarzu. Dlatego właśnie ewakuowałem się przez dach windy, chcąc dotrzeć do mechanizmu na szczycie szybu. Ale żadnego mechanizmu tam nie było. Znalazłem jedynie drzwi, które prowadziły na kondygnację nie uwzględnioną wśród przycisków windy. Właziłem właśnie na górę, gdy strażnicy ściągnęli windę w dół, zostawiając mnie na ścianie niczym małpę, pozbawionego możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu, poza zapoczątkowaniem swobodnego opadania, rzecz jasna; jednak ten wariant specjalnie mnie nie interesował. Musiałem powtórzyć sobie, że nie zawsze można liczyć na szczęście i że wskazane jest opracowanie rzetelnego planu. Odłożyłem zatem sprawę nieszczęsnej eskapady ad acta i zacząłem kombinować, jak by tu skontaktować się z dziewczyną. Zdumiałem się przy tym nieco, bowiem wyszło mi, że najprościej byłoby zrobić to uczciwie, chociaż samo to słowo brzmi tutaj cokolwiek osobliwie. - Klawisz! Pobudka! - ryknąłem, waląc pięściami w drzwi celi. - Przestać śnić o dupach i zaprowadzić mnie do kapitana Waroda. Klawisz! Natychmiast, albo jeszcze szybciej! Jak można było przewidzieć, najpierw przebudzili się współwięźniowie, wściekli za przerwanie im zasłużonego odpoczynku. Zorientowawszy się, komu zawdzięczają pobudkę, poczęstowali mnie piętrową, choć mało pomysłową litanią zawierającą groźby użycia przemocy fizycznej, na co odpowiedziałem ochoczo, inicjując w ten sposób piękną pyskówkę.

To dopiero sprowadziło wściekłego jak wszyscy diabli strażnika. - Cześć, słodziutki - przywitałem go radośnie. - Miło zobaczyć kogoś życzliwego. - Chcesz zarobić guza, dzieciaku? - spytał strażnik, nie odbiegając zbytnio poziomem od pozostałych obecnych. - Niespecjalnie, ale cię lubię, więc nie chcę, żebyś dostał po łbie. Masz mnie zaprowadzić natychmiast do kapitana Waroda, gdyż znajduję się w posiadaniu informacji tak ważnych, że aż strach o tym mówić. Jak wyjdzie, że przez ciebie nie dotarły na czas gdzie trzeba, to naprawdę ci nie zazdroszczę. Pogroziliśmy sobie jeszcze trochę, ale widać było, że moja kwestia dotarła do strażnika, który dobrze wiedział, iż najlepszym sposobem na spokojną służbę jest meldowanie o wszystkim przełożonym. Polazł zatem w końcu do telefonu. Efekt był piorunujący - już po kilku minutach zjawiła się para przerośniętych klawiszy-kulturystów. Otworzyli drzwi mojej celi, założyli mi kajdanki i pognali do windy. Nie minęło wiele czasu, a znaleźliśmy się w dość prymitywnie urządzonym pokoju, gdzie przykuli mnie do przyśrubowanego do podłogi krzesła i wyszli. Kilka minut później pojawił się niezbyt szczęśliwy i zasadniczo zaspany porucznik. - Chcę Waroda - oświadczyłem. - Nie rozmawiam z fagasami. - Zamknij się, diGriz, bo wpadniesz w jeszcze większe kłopoty. Kapitan jest w przestrzeni, więc nawet jakby chciał, to teraz się z tobą nie zobaczy. Jestem z jego departamentu i albo powiesz, o co chodzi, albo zaraz odeślę cię do celi. Propozycja godna była rozważenia. Zresztą nie miałem wyboru. - Słyszał pan kiedykolwiek o szwendającej się po kosmosie świni, rodem z Yenian, o nazwisku Garth? - Pewnie, że słyszałem - ziewnął przejmująco. - Śledziłem twoją sprawę na bieżąco. Czegóż to takiego nam jeszcze nie powiedziałeś, robaczku? - Mam dodatkowe informacje o tym przemytniku broni. Jak sądzę, nie zdołaliście jeszcze go przymknąć, co? - Od pytań to ja tu jestem. Taki zwyczaj... - warknął, ale przestał ziewać. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to Garth zdołał im ostatnio prysnąć. - Zobaczyłem dziś nową klientkę tego uzdrowiska - poinformowałem go w końcu. - Dziewczyna o imieniu Bibs. - Dobra. A może powiesz jeszcze, co mnie obchodzą twoje fantazje erotyczne? - Żadne fantazje. Ta panienka jest z załogi Gartha. Podziałało. Nie miał tyle doświadczenia co jego szef i nie potrafił ukryć wrażenia. - Jesteś pewien?

- Proszę sobie sprawdzić. W kartotece powinny być dane nowych. Siadł za metalowym biurkiem, odsłonił klawiaturę i zabrał się do roboty. Po paru sekundach spojrzał na mnie krzywo. - Dziś dostarczono tu trzy kobiety i żadna nie nazywa się Bibs. - Być nie może! Czyżby kryminaliści na tym zadupiu zaczęli używać pseudonimów? - zdziwiłem się, niezbyt starannie skrywając ironię. Zamiast odpowiedzi wcisnął coś tam i drukarka wypluła trzy podobizny. Bez chwili wahania wybrałem właściwą. Porucznik stuknął znów w klawiaturę. - To by się zgadzało - mruknął w końcu. - Marianney Giuffrida, lat dwadzieścia pięć, zawód elektrotechnik z doświadczeniem w przestrzeni. Aresztowana na podstawie anonimowego telefonu. Twierdzi, że ktoś ją wrobił... hmm... - Proszę ją spytać o Gartha, a przy odrobinie łagodnej perswazji powinna nieco powiedzieć... - Serdeczne dzięki za dobre rady. Podziękowanie za pomoc znajdzie się w twoich aktach, ale poza tym oglądałeś zbyt wiele filmów. Nie ma sposobu, by zmusić kogoś do współpracy, możemy ją tylko pytać i wyciągać wnioski. Ci dwaj odprowadzą cię do celi. - Dzięki za nic. Nie mógłbym się choć dowiedzieć, jak długo mnie tu potrzymacie? - Mógłbyś - zgodził się, wstając od klawiatury. - Opuścisz nas pojutrze. Zostaniesz załadowany na statek zatrzymujący się między innymi w miejscu zwanym Rajski Zakątek, gdzie najpewniej czeka cię proces i wyrok. - Teoria głosi, że do chwili ogłoszenia wyroku jestem niewinny - oświadczyłem z dumą, starając się ukryć radość. Dwa dni przeżyje, a potem będę wolny Podtrzymywany na duchu tą perspektywą, dałem się spokojnie odprowadzić do celi. Problemem nie było zatem wyjście na wolność, ale skłonienie Bibs do szczerości…

2 Podpisz tutaj. Podpisałem. Siwy strażnik z brodą podał mi przezroczysty woreczek z moim majątkiem ruchomym zabranym mi przy użyciu siły, gdy trafiłem do tego przybytku. Sięgnąłem łapczywie, ale gruby klawisz był jeszcze bardziej zachłanny. - Moje! - zaprotestowałem. - Nie szkodzi. Zostanie przekazane miejscowym władzom wraz z aresztantem - pouczył mnie, chowając torebkę do kieszeni. - Odzyskasz to ewentualnie, gdy będziesz już po wyroku. Gotowe, Rasco? - Nie nazywam się Rasco! - warknąłem. - Ale ja tak - odezwał się drugi strażnik. - A w ogóle, to się zamknij! Ponieważ był wyjątkowo muskularnie zbudowany i do tego paskudnej urody, a w dodatku moją lewą rękę łączył z jego prawą dłonią srebrzysty łańcuszek kajdanek, zaniechałem dalszych protestów. Dla dodania powagi swym słowom szarpnął za owo połączenie, dzięki czemu wystrzeliłem w jego stronę jak rakieta. - Będziesz robił, co każę, i żadnego gadania, jasne? - huknął. - Tak jest, sir. Przepraszam, sir - wypaliłem i spuściłem wzrok z pozornym posłuszeństwem. To ostatnie zrobiłem naturalnie po to, by lepiej przyjrzeć się kajdankom. Był to standardowy model zwany Chwyt Buldoga, dość popularny w całej znanej galaktyce i opat- rzony przez producenta gwarancją skuteczności. Producent mógł sobie gwarantować, ja otwierałem je niezawodnie w dwie sekundy. Grubas maszerował po mojej prawej, Rosco po lewej, a ja trzymałem tempo ciekaw, jak wygląda świat poza bazą Ligi. Przywieźli mnie tu ciupasem, niezbyt przytomnego i w opancerzonej furgonetce, dzięki czemu nie zobaczyłem niczego. Niemniej ta właśnie planeta miała na pewien czas zostać moim nowym domem, musiałem zatem nieco ją poznać. Opuszczenie budynku nie było wcale takie proste, gdyż wieżowiec przypominał raczej bunkier. Wcześniej powinienem się tego domyślić, ale cóż... Trzeba było przejść kolejno przez trzy bramy, hermetyczne niczym właz śluzy w statku kosmicznym, za każdym razem okazując to samo, czyli wsuwane do słota komputera przepustki, sprawdzane automatycznie odciski palców i dno oka. Po trzeciej kontroli znaleźliśmy się na stopniach schodów i wtedy stanąłem zdumiony niczym autentyczny parobek od gnoju, po raz pierwszy widzący miasto. Dobrze, że chociaż

zamknąłem gębę, ale to tylko przez przypadek. Wokół było ciepło, a do moich uszu docierała kakofonia dźwięków. Nigdy dotąd nie ujrzałem niczego podobnego, czemu zresztą trudno się dziwić - była to dopiero trzecia planeta, na jakiej się znalazłem, a harowanie na świńskiej farmie na Rajskim Zakątku czy taplanie się w bagnach na Spiovente trudno było uznać za szczególnie edukujące i przygotowujące na widok prawdziwej metropolii. Oprócz dziwnych dźwięków i nieznanych zapachów, zdumiały mnie tłumy ludzi, liczne pojazdy i czworonogi. Na jednym z nich mijał mnie właśnie z łoskotem jakiś facet, czworonóg zaś wyszczerzył ku mnie potężne żółte zębiska i wydał taki dźwięk, że aż się cofnąłem. Strażnicy zareagowali salwą śmiechu. - Spokojnie, spokojnie, obronimy cię przed marghiem. - I obaj ponownie się roześmiali. Może dla nich to był margh, dla mnie to był koń, tyle że po raz pierwszy widziany na żywo, a nie na filmie podczas szkolnej lekcji historii. Zwierzę to pomocne było niegdyś w rozwoju rolnictwa, również w początkach kolonizacji Rajskiego Zakątka, ale nie przetrwało konfrontacji z miejscową fauną. Ze wszystkich stworzeń przywiezionych przez ludzi przeżyły wyłącznie tuczniki, które dały początek późniejszym wielkim tuczarniom. Przyjrzałem się koniowi bliżej i naocznie przekonałem się, że faktycznie ma niegroźne w sumie zęby roślinożercy. Był jednak duży. Dwa kolejne zwierzęta przyciągnęły w nasze pobliże pudłopodobny pojazd na dużych kołach. Siedzący na wierzchu woźnica usłyszał gwizd Rasco i zatrzymał zaprzęg kombinacją okrzyków, jednocześnie ciągnąc za skórzane pasy łączące go z końmi. - Właź - polecił gruby, otwierając drzwiczki w boku pudła. Cofnąłem się, pełen obrzydzenia. - Tam jest brudno! Czy Marynarka Ligi nie potrafi zapewnić człowiekowi właściwych warunków nawet... - Właź i nie pyskuj! - Rasco poczęstował mnie solidnym szturchańcem w plecy, po którym bardziej wleciałem, niż wszedłem do środka. Obaj strażnicy wgramolili się za mną. - Zasadą Marynarki jest wykorzystywanie tubylczych środków transportu i surowców. Ponoć pomaga to miejscowym systemom ekonomicznym, zamknij się więc i podziwiaj. Zamknąłem się, ale nie podziwiałem. Wpatrywałem się nie widzącym wzrokiem w tłum na zewnątrz i zastanawiałem się, jak najlepiej będzie prysnąć, dokuczając przy tym nieco obstawie. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie po drodze, czyli zaraz, ich zaś trzeba pozbawić przytomności, żeby nie narobili wrzasku. Czym prędzej wprowadziłem zamiar w

czyn. Pochyliłem się gwałtownie i podrapałem po kostce. - Coś mnie ugryzło! - jęknąłem. - Tu się roi od robactwa! - Jak cię gryzie, to też gryź. - I oba sadystyczne wesołki znów zarechotały, dzięki czemu żaden nie zauważył, że mam już w dłoni wytrych. Miałem właśnie otworzyć kajdanki, gdy pojazd stanął z szarpnięciem, a gruby otworzył drzwi. - Wysiadaj - polecił. Rasco szarpnął łańcuszkiem, a ja ze zdumieniem przyjrzałem się marmurowej budowli, przed którą staliśmy. - To nie jest port kosmiczny! - stwierdziłem podejrzliwie. - Bystry chłopak - mruknął Rasco, ciągnąc mnie ku wejściu. - To tutejsza wersja dworca kolejowego. Idziemy. Iść nie miałem najmniejszej ochoty, ale nic innego mi nie pozostało, jak posłuchać i czekać na okazję. Pierwsza trafiła się, gdy przechodziliśmy obok również marmurowego przybytku z dumnym napisem PYCHER PYSA GORRYTH, którego to napisu nie pojąłem ni w ząb, ale wchodzili tam i wychodzili wyłącznie mężczyźni, zatem musiał to być męski wychodek. - Muszę tam! - oznajmiłem, pokazując palcem, aby nie było nieporozumień. - Nie ma mowy - parsknął Rasco. - Zabierz go - wsparł mnie niespodziewanie grubas. - To będzie długa podróż. Rasco mruknął coś niezbyt miłego, ale gruby musiał być wyższy stopniem. Nie zwlekając pchnął mnie w kierunku wychodka. Ubikacja była równie prymitywna co reszta metropolii - rowek pod ścianą, nad którym ustawiali się w rządku klienci. Skierowałem się ku wolnemu miejscu w rogu i zacząłem grzebać przy rozporku. Rasco obserwował mnie z wyraźnym obrzydzeniem. - Nic nie zrobię, jak będziesz się na mnie gapił - jęknąłem. Wzniósł oczy do nieba, i to było wszystko, czego potrzebowałem. Złapałem go dwoma palcami za splot słoneczny i ze sporą satysfakcją obserwowałem, jak osuwa się nieprzytomny na posadzkę. Łupnął w nią z łoskotem, ja zaś zająłem się moją częścią kajdanek. Ponieważ zaś nie miałem ochoty zostać bez grosza, udając, że badam strażnikowi puls, świsnąłem mu również portfel. Wstałem potem i obróciłem się. Wszyscy obecni wpatrywali się we mnie z uwagą wartą lepszej sprawy. - Zemdlał - oświadczyłem, ale nie doczekałem się żadnej reakcji publiczności. - Li svenas - dodałem jeszcze, pokazując na klawisza i na siebie. - Lecę po pomoc. Uważajcie na

niego. Zaraz będę z powrotem. Żaden nie poszedł za mną, czemu trudno zresztą się dziwić. Naturalnie w drzwiach wpadłem prosto w objęcia grubego, który wrzasnął i rzucił się na mnie, ale byłem szybszy. Prysnąłem na ulicę, aż się za mną kurzyło. Skręciłem w pierwszą boczną alejkę i wkrótce całe zamieszanie zostało daleko poza mną. Alejka wychodziła na kolejną ulicę, równie zatłoczoną. Bez pośpiechu dołączyłem do przechodniów i wolny, pogwizdując przyglądałem się okolicy i mijanym ludziom. Większość kobiet miała zasłonięte twarze, głowy mężczyzn zaś zdobiły turbany, ale na szczęście nie było to regułą. Obiektywnie rzecz biorąc, moja sytuacja nie była taka znowu wspaniała. Sam, na obcej planecie, bez znajomości języka, ścigany przez władze. Właściwie to nie miałem powodów do radości. Ledwie jednak minąłem róg ulicy, powód znalazł się sam. Stół, krzesła i bufet z interesującym zestawem napitków. Nad bufetem widniał napis SOSTEN HA GWYRAS, co naturalnie nic mi nie mówiło, szczęśliwie pod spodem doczytałem NI PAROLOS ESPERANTO, BONYENUU. Siadłem przy stoliku pod ścianą mając nadzieję, że lepiej tu mówią w esperanto, niż piszą, i pstryknąłem na wiekowego kelnera. - Dhe'th plegadow - oznajmił, podchodząc. - Plegadow jest dla innych - odparłem. - My pogadamy w esperanto. Co macie do picia, dziadku? - Piwo, wino, dowr-tam-yo. - Ciekawie brzmi, ale nie mam odpowiedniego nastroju. Duże jasne poproszę. Gdy kelner odszedł, wyjąłem portfel Rasco i sprawdziłem go dokładnie. Popieranie lokalnej ekonomii powinno wiązać się z posiadaniem przez członków Marynarki miejscowej waluty; faktycznie, w jednej z przegródek znajdowały się ciężkie metalowe monety. Wyjąłem jedną i obejrzałem: na awersie wybita była cyfra 2, a na rewersie widniał napis ARGHAN. - Należy się jeden arghan - oświadczył kelner, stawiając przede mną napełniony gliniany kufel. - Weź to sobie, dobry człowieku - podałem mu oglądaną właśnie monetę. - Reszta dla ciebie. - Wy, spoza planety, jesteś hojni - mruknął ten, sprawdzając metal zębami. - Tutejsi są głupi i złośliwi. Chcesz dziewczynę? Chłopca? Kewarghen? - Może później. Na razie wystarczy piwo. Jak będę coś chciał, dam ci znać. Odszedł, mamrocząc coś pod nosem, a ja pociągnąłem solidny łyk pienistego napoju, i natychmiast tego pożałowałem. Odruchowe przełknięcie było jeszcze większym błędem. Piwo składało się głównie z bąbelków, które dość gwałtownie zaprotestowały przeciwko uwięzieniu

ich w przełyku, skutkiem czego czknąłem, aż echo poszło. Zdecydowanie odstawiłem kufel. Wystarczy, pomyślałem. Uczciłem powrót na wolność, a teraz trzeba zastanowić się, co z nią zrobić. Chwilowo nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy, a szukanie natchnienia w obrzydliwie fałszowanym piwie byłoby zasadniczą pomyłką. Ponowne pojawienie się kelnera przyjąłem zatem z zadowoleniem. - Jest świeża dostawa kewarghen, prosto z pola - zameldował konspiracyjnym szeptem. - Jedna dawka starczy na wiele, wiele dni. Chcesz trochę? Nie? Szkoda. A panienkę z pejczem? Wężami? Skórzane pasy i gorące błoto... - Na razie dość mam używek - przerwałem mu, lekko zdegustowany. - Teraz chciałbym się dowiedzieć, jak dojść do ratusza. - Gdzie?! - Do dużego, wysokiego budynku, w którym mieszka masa przybyszów spoza planety. - Aaa... Chodzi ci o lys! Zaprowadzę cię tam za arghana. - Za arghana powiesz mi, jak tam trafić. Goście poumierają z pragnienia, jak zaczniesz mnie oprowadzać. Przyznał mi rację, a poza tym nic nie mógł poradzić na mój upór. Zapamiętałem jego wskazówki, dałem mu monetę i ledwie się oddalił, wyszedłem, mając w głowie już gotowy plan. Pomysł był prosty: należało dotrzeć do Bibs. Garth uciekł, ale mogła coś o nim wiedzieć. Zeznania przed urzędnikami Ligi to jedno, a normalna rozmowa to drugie. Jak się jednak do niej dostać? Oczywiście, mogłem podać się za krewnego, dajmy na to za Hasenpeffera Giuffrida; podrobienie tutejszych papierów nie powinno być problemem, jeśli jednak system identyfikacyjny gmachu weźmie mnie na celownik, to bez wątpienia rozpozna we mnie zbiegłego więźnia. Grubas zapewne zdążył wrócić już z przytomnym (albo i nie) Rasco i zameldował bez wątpienia o ucieczce. Pomysł był kuszący, ale ostatnimi czasy niezbyt lubiłem więzienia. Tak sobie rozmyślając, skręciłem w następną przecznicę i znalazłem się naprzeciw gigantycznej budowli, która była celem mojej wędrówki. Na tle reszty zabudowy przypominała raczej skałę i sprawiała należyte wrażenie. Przeszedłem wzdłuż stopni obserwując, jak wchodzi do środka jakiś tubylec. Przypominało to wpuszczanie do skarbca bankowego, chociaż było zapewne ciut mniej skomplikowane. No dobrze, wejść się da, ale wyjść... Zamyślony oparłem się o ceglany murek w pobliżu wejścia, co nie było akurat szczytem rozsądku, ostatecznie nadal miałem na sobie więzienny przyodziewek. Na moją

korzyść działał fakt, że tubylcy zwykli ubierać się na tyle rozmaicie, że nikt nie zwrócił dotąd na mnie najmniejszej uwagi. Zanim zgłodniałem, problem rozwiązało nie olśnienie (na które podświadomie czekałem), ale przypadek. Drzwi otworzyły się, wypuszczając trzy osoby. Dwóch klawiszów i dziewczynę przykutą do jednego z nich. To była Bibs. Spełnienie marzeń było tak nieoczekiwane, że zastygłem jak sparaliżowany. Zdążyli zejść na ulicę i zatrzymać lokalną taksówkę o czworonożnym silniku, a w zasadzie nawet dwóch silnikach, a ja nadal tkwiłem nieruchomo, niczym osobnik ociężały umysłowo. Bok pojazdu zasłonił mi widok, ale i tak wiedziałem, co się dzieje. Gdy strzelił bat woźnicy, ruszyłem wreszcie za pojazdem i nim ten się rozpędził, skoczyłem do drzwiczek. Stojąc na niskim stopniu, otworzyłem je szarpnięciem. - Won! - polecił bliżej siedzący strażnik, odwracając się w moim kierunku. - Ten pojazd jest zajęty... Zamilkł, jako że rozpoznaliśmy się w tym samym momencie. Miał dyżur tej nocy, gdy zachciało mi się rozmawiać w sprawie Bibs. Sięgnął ku mnie ze zdławionym okrzykiem, ale ja byłem szybszy - wylądowałem mu na karku. Był silny, ale nie dość zwinny. Kątem oka zarejestrowałem zdumioną minę dziewczyny, po czym skoncentrowałem się na tym, co miałem pod ręką i kantem dłoni zdzieliłem stróża porządku w kark. Ledwie osunął się bezwładnie, postanowiłem zająć się jego towarzyszem, który jednak, jak się okazało, miał już swoje kłopoty i wcale się mną nie interesował. Posługując się wolną ręką, Bibs robiła wszystko, aby go udusić i sądząc po odgłosach, niewiele dzieliło ją od sukcesu. - Poczekaj, zaraz skończę... - szepnęła. Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, że swojego unieszkodliwiłem tylko chwilowo, złapałem ją za łokieć i ścisnąłem, dzięki czemu straciła na moment władzę w ręce, a zanim zdążyła się odezwać, ogłuszyłem niedoszłego nieboszczyka i rozpiąłem kajdanki. - Pojęcia nie mam, skąd się wziąłeś, ale dzięki za pomoc - oznajmiła o wiele spokojniejszym głosem, niż można by oczekiwać, i przyjrzała mi się uważnie. - Przecież ja cię znam... Naturalnie, byłeś pasażerem na statku... Jimmy Jakiśtam. - Mniej więcej. Jim diGriz. Do usług. Roześmiała się radośnie, przeszukując jednocześnie strażników i przenosząc zawartość ich kieszeni do swoich. Nie należało przerywać tak pożytecznego zajęcia, toteż poczekałem, aż skończy i skułem obu kajdankami. - Lepiej ich załatwić - powiedziała. - Lepiej nie. Teraz jesteśmy oboje drobnymi złodziejaszkami, na których tak naprawdę

nikomu nie zależy. Jak utrupimy dwóch z Marynarki, to przenicują to zadupie, żeby nas znaleźć. - Też racja - zgodziła się po chwili namysłu, choć z niechęcią, i przyłożyła każdemu z nieprzytomnych po kopniaku. - Nic nie czują... - Ale poczują, jak się obudzą! Więc gdzie teraz, diGriz? - Gdzie poprowadzisz. Nie znam tej planety i absolutnie nic o niej nie wiem - przyznałem szczerze. - Ja wiem aż za dużo. - To prowadź. Kiedy tylko pojazd zaczął zwalniać, wymknęliśmy się spokojnie przez cicho uchylone drzwi i wmieszaliśmy się w tłum.

3 Bibs wzięła mnie pod rękę, a raczej doprowadziła do tego, że to ja ją wziąłem pod ramię, co było całkiem miłe, i poprowadziła ulicą. Podejrzewam, że wszędzie indziej nasze szare, workowate ubiory ozdobione szkarłatnymi strzałami wzbudziłyby zainteresowanie, o ile nie podejrzenia, ale pomiędzy tą gamą barw i materiałów, w których gustowali tubylcy, nasze stroje mogły uchodzić za nieprzesadnie efektowne. Mijały nas kobiety w różnokolorowych zwojach materii, wojownicy w skórach i stali, brodacze w skafandrach. Mijało nas wszystko, co można było sobie wyobrazić, i jeszcze trochę nadto. - Masz pieniądze? - spytała po chwili Bibs. - Jakieś drobne skonfiskowane strażnikowi. Uciekłem jakąś godzinę temu. Uniosła brwi (atrakcyjne, muszę przyznać, podobnie jak oczy). - To dlatego mi pomogłeś? Za co cię wsadzili? Wiem tylko, że ciebie i tego starszego faceta zostawiliśmy na Spiovente, a plotka głosiła, że Garth sprzedał was jako niewolników. - Sprzedał, przez co mój przyjaciel zginął. Lubiłem Hetmana, wiele mnie nauczył... pomagałem mu też, ale to już inna historia. Rodzinną planetę opuszczaliśmy w pewnym pośpiechu i może pamiętasz, że zapłaciliśmy Garthowi małą fortunę za przewiezienie nas w bezpieczne miejsce. To chamidło zaś uważało, że może zarobić na nas więcej sprzedając nas w niewolę, w wyniku czego Bishop zmarł. Jak możesz sobie chyba wyobrazić, nie ucieszyło mnie to, podobnie jak zresztą inne jeszcze rzeczy, które spotkałem na Spioyente, jednym wielkim, gównianym bagnie. Rozumiesz zatem, że żywię do Gartha głębokie i serdeczne uczucia i mam nieodpartą ochotę wyrównać nasze rachunki. Na dobitkę złapała mnie Marynarka Ligi i właśnie zamierzali odstawić mnie na moją planetę, żebym sobie stanął przed sądem. - Z powodu? - Napadu na bank, porwania, ucieczki z więzienia i paru podobnych drobiazgów. - Nieźle! - roześmiała się wesoło. - Pomagając mnie, pomogłeś sam sobie. Znam tę planetę, wiem skąd zdobyć pieniądze i komu zapłacić, by się stąd wydostać. Ty rąbniesz forsę, ja ją wydam i oboje na tym skorzystamy. - Całkiem do rzeczy pomysł - przyznałem. - Czy moglibyśmy porozmawiać o szczegółach przy jedzeniu? Od śniadania minęło już sporo czasu. - Naturalnie. Chodź! Restauracyjka była mała i spokojna, a miejscowy specjał - felyon ha kyk mogh - smakował znacznie lepiej, niż się nazywał. Uzupełniliśmy go dzbanem riith glvyn, co okazało się całkiem niezłym czerwonym winem. Najedzony podłubałem w zębach wykałaczką i

rozparłem się wygodnie na ławie. - Mogę cię o coś zapytać? Upiła łyk wina i kiwnęła przyzwalająco głową. - Wiesz już, czemu mnie przymknęli, ale czemu ty się tam znalazłaś? Bez obrazy, naturalnie. Odstawiła kubek z takim trzaskiem, aż pękł, czego nawet nie zauważyła. - Przez niego! Przez tego bękarta cfiulo! - warknęła, używając najgorszego przekleństwa istniejącego w esperanto. - Znaczy się, przez Gartha. Wiedział, że Marynarka jest cięta na przemytników, więc rozpuścił załogę. Następnego dnia zostałam aresztowana za posiadanie tutejszego procha, całkiem zresztą niezłego. Tyle że ja nie używam narkotyków, ktoś mi go podłożył, no i zjawili się u mnie na skutek anonimowego donosu. Proste, nie? Aresztowali mnie za handel narkotykami... Niech go dostanę w swoje łapy, a żywy nie wyjdzie! - Jesteś druga w kolejce - poinformowałem ją uprzejmie. - Ja chcę wyrównać rachunki za Hetmana. Ale czemu właściwie chciał, żeby cię aresztowano? - Z zemsty. Wykopałam go z wyra, bo nie lubię perwersyjnych zboczeńców. Akurat w tym momencie przełykałem, tylko cudem udało mi się nie udusić. Popracowawszy nieco przeponą, dostałem ataku kaszlu i uszedłem cało. Bibs nie zwróciła na to uwagi. - Zabiłabym to ścierwo z prawdziwą przyjemnością - powtórzyła, patrząc w przestrzeń. - Wiem, że to niemożliwe, ale załatwiłabym swołocz. - Dlaczego niemożliwe? - zainteresowałem się, odzyskawszy głos. - Co ty wiesz o tej planecie? - Nic, prócz nazwy Steren-Gwandra. - Co po tutejszemu oznacza „planeta". Tubylcy nie mają specjalnych talentów językowych ni jakichkolwiek innych. Przynajmniej ci tutaj, na Brastyr. Jak większość planet, nie mieli kontaktu z nikim od czasu Załamania. Brastyr, bo tak nazywa się kontynent, na którym jesteśmy, ma niewiele surowców, zatem w niecałe sto lat udało im się stracić większość zdobyczy techniki. Tak się cofnęli w rozwoju, że większość zapomniała nawet esperanto. Zanim ponownie udało im się nawiązać kontakt z galaktyką, stanęli na pseudofeudalizmie. - Jak Spiovente? - Nie całkiem. Poza tym kontynentem jest bowiem jeszcze wyspa zwana Nevenkebla, oddzielona od stałego lądu niezbyt szeroką cieśniną. Dziwnym zrządzeniem losu większość surowców tej półkuli znajduje się właśnie na tej wyspie. Dlatego została zasiedlona jako pierwsza, a dopiero druga fala kolonistów znalazła się na kontynencie. Ustalono, że domeną

wyspy będzie przemysł, a kontynentu rolnictwo, co było całkiem logicznym posunięciem. Potem jednak, gdy przyszły ciężkie czasy, kontakty pomiędzy obydwiema grupami uległy praktycznie zerwaniu. Obecnie żaden wyspiarz nie ma prawa wstępu na kontynent, tutejsi kupcy mogą przybijać jedynie do wyznaczonych przystani wyspy, a i to w umówionym czasie. Garth przebywa na wyspie i dlatego nie zdołamy go zabić. Nigdy tam nie dotrzemy. - Nadal nie bardzo rozumiałem. Garth, tak jak i ty, pochodzi z Yenianu, tak? Jest kapitanem veniańskiego statku, prawda? Z jakiej racji niby władze wyspy miałyby go chronić? - Bo nie jest Yenianinem. Wyspą rządzi wojsko, które kupiło statek, zostawiając go oficjalnie pod banderą Yenianu. Garth został mianowany jego dowódcą, reszty załogi nie ruszano. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, płacili doskonale, a dla Yenianina to bardzo istotne. Garth jest teraz tubylcem i to szychą w ich armii. Broń, którą przewoziliśmy, była tutejszej produkcji i operacje były całkiem zyskowne. Gdy Marynarka zaczęła się nami za bardzo interesować, zwinęli interes, zapłacili i szukaj wiatru w polu. Nie ma sposobu, aby utrupić go na tej wyspie. - Ja już znajdę sposób. - Mam nadzieję. Pomogę ci, na ile będę mogła, ale najpierw pomyślimy o najważniejszym. Musimy się gdzieś ukryć, bo na pewno będą nas szukać. Pewnie już zaczęli. A żeby się ukryć, potrzebujemy pieniędzy, dużo pieniędzy. Ile masz? Wysypaliśmy gotówkę na stół i przeliczyliśmy. - Mało - uznała Bibs. - Papiery, kryjówki, łapówki... to sporo kosztuje. Znam tu jednego takiego, który za odpowiednią opłatą załatwi nam schronienie... - Nie! - sprzeciwiłem się stanowczo. - Żadnych kontaktów z tutejszym marginesem. Tam zaczną węszyć za nami w pierwszym rzędzie. Ktoś nas sprzeda, ledwie ogłoszą wysokość nagrody, a uczynią to szybko, bo to sprawdzony sposób. Są tu jakieś hotele? Takie drogie i luksusowe. - Nie ma. Są jedynie ostele, w których zatrzymują się bogaci, ale nikt spoza planety w nich nie sypia. - Doskonale. Uda ci się udawać miejscową? - Bez trudu. Tobie też, przy pewnych staraniach. Tyle jest tu dialektów i akcentów, że nikt się nie połapie. - Dzięki. Musimy zatem postarać się o spory zapas gotówki, kupić drogie stroje i biżuterię, i stanąć w najlepszym ostelu w mieście. Zgoda? - Zgoda - roześmiała się. - Jesteś miłą odmianą na tym zadupiu. Podoba mi się twój styl, ale ostrzegam, że to pierwsze nie będzie takie łatwe. Oni nie mają tu banków, tylko sieć

kantorów obsługiwanych przez prywatnych właścicieli, zwanych hoghas. Mieszkają w małych fortecach, a ich domy są jednocześnie miejscem załatwiania interesów. Strażnicy wywodzą się z rodziny, co zmniejsza ryzyko przekupienia, a całość jest dość odporna na złodziei. - Zobaczymy. I tak trzeba będzie obejrzeć to na własne oczy. Potem wrócimy nocą i załatwimy sobie bezzwrotną pożyczkę. - Mówisz serio? - Nigdy nie mówiłem poważniej. - Nie spotkałam dotychczas nikogo takiego jak ty. Wyglądasz jak dzieciak, ale faktycznie potrafisz dbać o siebie. Nie bardzo przypadła mi do gustu ta uwaga, ale przezornie jej nie skomentowałem. - Spróbujemy wymienić część arghanów na walutę wyspy - zdecydowała Bibs. - To wymaga czasu, zdążysz zatem dobrze się rozejrzeć. Ja zagadam, ty będziesz robił za obstawę i trzymał gębę na kłódkę. Musisz tylko najpierw postarać się o solidną pałę, jaką noszą ochroniarze, i nikt nawet nie zwróci na ciebie specjalnej uwagi. - No to chodźmy poszukać sklepu z pałami - zaproponowałem, i wyszliśmy. Odnalezienie rzeczonego sklepu nie nastręczyło większych kłopotów. Praktycznie wszystkie wąskie uliczki były bazarami pełnymi straganów, sklepików i przekupniów oferują- cych niewyczerpane zasoby strojów, owoców, posiłków opakowanych w liście, noży, siodeł, namiotów no i, naturalnie, pałek. Kupiec, którego wybraliśmy, zachwalał towar dość niewyraźnie, a to z uwagi na spowijające mu szyję i brodę sploty tkaniny. Kolejno ważyłem argumenty w dłoni. Zdecydowałem się na metrowej długości pałkę z twardego drewna, wzmocnioną żelaznymi obręczami. - To będzie to - poinformowałem w końcu. Handlarz pokiwał głową, skasował należność i znów coś wymamrotał. - On twierdzi, że na każdą jest rok gwarancji i że musisz ją wypróbować. W razie reklamacji wymieni. Próbowanie odbywało się na solidnym pionowym złomie skalnym, któremu niegdyś nadano z grubsza ludzkie kształty, zostały one już jednak zatarte przez lata obijania. Twarzy brakowało nosa, głowie uszu i tak dalej. Zważyłem narzędzie w dłoni i machnąłem nim kilkakrotnie. Stałem plecami do rzeźby oddychając głęboko i koncentrując się. Dyszałem jak miech kowalski, ale warto było. Wszystko jest sprawą odpowiedniego zgrania w czasie oraz treningu. Wypuściłem w końcu z krzykiem powietrze i z półobrotu zdzieliłem posąg, wkładając w ten cios całą siłę i wszelkie umiejętności. Ostatnia z żelaznych obręczy trafiła w bok kamiennej głowy i rozległ

się trzask. Przez sekundę nic się nie działo, ale po chwili kawał kamienia z hukiem runął na posadzkę. Na żelazie zaś widniała jedynie mała szczerba. - To jest to - stwierdziłem nonszalancko. Oboje byli pod wrażeniem. Prawdę mówiąc, ja też; nie sądziłem, że stać mnie na aż tak dobry cios. - Często przytrafia ci się coś takiego? - spytała cicho Bibs. - Zawsze gdy nie mam innego wyjścia. Teraz zaprowadź mnie do tego całego hogh. Odpowiedni cel znaleźliśmy kilka przecznic dalej, poznając go po szkielecie tkwiącym w żelaznej klatce wiszącej nad ogromnym wejściem. - Ładny znak cechu - przyznałem. - I pomyśleć, że bardziej by pasował drewniany arghan. - To praktyczniejsze. Szczątki ostatniego złodzieja, którego złapali. - Mili ludzie. - To wszystko kwestia tradycji, osobiście nic do niego nie mieli - pocieszyła mnie Bibs. Ostatecznie to nie ona miała kraść. Niezbyt podniesiony na duchu ruszyłem za nią ku parze wyjątkowo mało urodziwych ciężarowców opartych o włócznie i osłaniających obitą żelazem furtkę. - Hogh - oświadczyła Bibs, spoglądając na nich nieżyczliwie. Odpowiedzieli podobnym stwierdzeniem i użyli kołatki. Furtka uchyliła się, ukazując następny zespół, tyle że dwakroć liczniejszy i z mieczami. Drzwi zostały zatrzaśnięte i zaryglowane, nas zaś poprowadzono przez mroczną sień na okolony wysokim murem podwórzec. Mur ten zwieńczały okazałe ostrza i ozdabiali kolejni wartownicy. Bliższe oględziny wykazały, że nie był to klasyczny mur, ale dachy budynków. Na środku podwórza siedział hogh we własnej osobie. Za siedzisko służyła mu podłużna skrzynia przykryta poduszkami, przed słońcem chronił go płócienny daszek, a przed wrogim światem następnych dwóch wartowników uzbrojonych w piki. - Założę się, że na niej śpi - mruknąłem cicho. - Wygrałeś. Szef całego interesu był tak nadskakujący i miły, że robiło mi się niedobrze. Widząc wyjętą przez Bibs gotówkę, kazał pomocnikom otworzyć skrzynię. Przyjrzałem się jej wnętrzu ze sporym zainteresowaniem, strażnicy zaś bliżej przyjrzeli się mojej osobie. Skrzynia podzielona była na kilka przegródek, a każdą z nich wypełniały skórzane worki i woreczki. Jeden z tych ostatnich został właśnie wyjęty, a skrzynia zamknięta i obłożona ponownie poduszkami. Z westchnieniem ulgi stary zasiadł znów na swoim miejscu i zaczęło się

targowanie. Ja natomiast, udając znudzenie, zlustrowałem otoczenie. Zdrętwiałem. Sytuacja nie wyglądała wesoło. Na noc zamykają z pewnością to wszystko na trzy spusty. Do wejścia przez mur zniechęcała konieczność przekradania się przez pordzewiałe żelastwo i liczna straż. Potem trzeba by zejść na dół, dać staremu w łeb, otworzyć skrzynię, zabrać worek albo i kilka, i prysnąć tą samą drogą. Przy tej okazji trzeba by się liczyć z możliwością zadźgania, pocięcia na plasterki, spałowania i czego tam jeszcze. Nie był to najlepszy z możliwych sposobów zwiększenia naszych funduszów. Konieczna była tu brutalna siła, a w tym nigdy nie czułem się specjalistą. Ponadto stara prawda głosiła, że i Herkules dupa, kiedy mieczy kupa, i z tym się zgadzałem. Potrzebny był zupełnie nowy plan. Łatwiej wyjść, niż wejść... Coś zaświtało mi w głowie. Żeby nie dać poznać po sobie, że intensywnie główkuję, wykrzywiłem się do najbliższego strażnika. Odpowiedział mi tym samym. Wyszło mi, że przy odrobinie szczęścia skok powinien się udać, co więcej, było to jedyne technicznie wykonalne rozwiązanie. Majtnąłem wiec zniecierpliwony pałką i zwróciłem się do Bibs. - Pospiesz się, panienko, bo będziemy tu nocować. - Co proszę? - Słyszałaś. Wynajęłaś mnie, obiecując dobrą płacę za niezbyt długą pracę. Praca dłuży się coraz bardziej, a płaca wygląda coraz mniej atrakcyjnie. Gdyby hogh nie znał esperanto, cały plan zapewne wziąłby w łeb, sądząc jednak po natężeniu z jakim przysłuchiwał się naszej rozmowie, musiał wszystko świetnie rozumieć. Pozostało zatem kontynuować z nadzieją, że nie przygotowana dziewczyna podejmie grę w ciemno. - Słuchaj no, ty przerośnięty cymbale. Za połowę ceny mogę mieć lepszych od ciebie - parsknęła, reagując jak należy. - Żaden taki z bicepsami zamiast mózgu nie będzie mi mówił, jak mam załatwiać interesy! - Tak? No to wymawiam posadę! - wrzasnąłem, celując w nią pałką. Drewno przeleciało milimetry od jej głowy, poprawiłem zatem rękojeścią w czoło. Straciła przytomność. Nie groziło jej nic poza guzem, którego miała poczuć dopiero po obudzeniu, wolałem jednak wyłączyć ją z samej sprawy kradzieży, która właśnie miała się rozpocząć. Kolejny cios przewrócił jeden z masztów, na których wspierał się daszek przeciwsłoneczny. Postąpiłem krok i pod osłoną zwojów płótna zdzieliłem hogha w ucho. Złapałem worek, zanim ten wysunął się z jego bezwładnych rąk, i wsadziłem za koszulę. Żeby tam wlazł, musiałem go nieco opróżnić, co dodało tylko kolorytu napaści - walające się monety

zawsze robią wówczas dobre wrażenie. Sądząc po wrzaskach i szarpaniu za materię, obstawa ocknęła się już z odrętwienia. Wyplątanie się spod baldachimu zajmie im jeszcze chwilkę. - Tylko durnie pracują dla kobiet! - rzuciłem przez ramię, odchodząc. - Poszukaj sobie innego strażnika. Wartownicy spoglądali to na mnie, to na dwóch swoich kompanów szarpiących się z materiałem. Wyraźnie nie wiedzieli, co robić. Problem rozwiązał się sam: jeden ze zbrojnych wyciągnął nieprzytomnego szefa i wrzasnął coś wściekle. Bez tłumacza zrozumiałem, o co chodzi, gdyż reszta rzuciła się na mnie. Zawróciłem więc w miejscu i pognałem w przeciwną stronę, oddalając się tym samym od jedynego wyjścia, ale zbliżając się do drewnianych schodów prowadzących na dach. Stojący na stopniach strażnik robił co mógł, by mnie nadziać na włócznię, ale odbiłem ją pałką, jego zaś kopnąłem w miejsce, w którym w przypadku mężczyzny cios daje zawsze największe efekty. Przeskoczyłem potem przez zwinięte z bólu ciało i pognałem po dwa schodki w górę. Na szczycie zjawił się następny wartownik, tym razem z mieczem, przeturlałem się zatem po deskach podcinając mu nogi i gubiąc przy tej szamotaninie nieco gotówki, zrzucając za to podciętego ze schodów prosto na gnającą już za mną pogoń. Trzej inni strażnicy rzucili się na mnie z wrzaskiem, ja zaś (bez wrzasku) skoczyłem ku krawędzi dachu. I zakląłem. Bruk ulicy był zbyt nisko, by skoczyć nie ryzykując połamania kości. Z półobrotu cisnąłem pałką w najbliższego strażnika. Dostał w głowę i runął jak długi, przewracając drugiego. Więcej nie widziałem, gdyż opuściłem się na rękach z krawędzi dachu. Gdy spojrzałem w górę, trzeci strażnik właśnie dobywał miecza, by obciąć mi dłonie. Puściłem się zatem, rąbnąłem o bruk, przetoczyłem się i pozbierałem na nogi. Czułem ból w kostce, ale specjalnie się tym nie przejmowałem; zbyt wiele spadało teraz na ulicę dzid, włóczni, pałek i innych narzędzi mordu. Pospiesznie pokuśtykałem za najbliższy róg ciesząc się, że strażnicy wyraźnie nie potrafią porządnie wycelować, a pokonanie zamków przy drzwiach musi zająć im parę chwil i uczynić pościg praktycznie daremnym. Uliczka wychodziła na jakieś targowisko, potem była jeszcze jedna, i jeszcze... W końcu przestałem się spieszyć. Wrzaski wartowników umilkły w oddali, a ja z ulgą opadłem na stołek w pierwszym napotkanym barze i z przyjemnością wypiłem kufel tutejszego, wyjątkowo obrzydliwego piwa.

4 Worek z gotówką wypychał mi więzienne wdzianko i dopiero ta niewygoda uświadomiła mi, że jestem patentowanym osłem, by nie użyć bardziej dosadnego określenia. Do tej pory mój rysopis powinien dotrzeć do innych hoghów, bo chociaż z pewnością nie tworzyli oni żadnej sieci na wzór konsorcjum banków, to pewnie przynajmniej połowa strażników przeszukiwała teraz miasto wypytując o faceta w szarym ubranku ozdobionym czerwonymi strzałami. A kogoś takiego raczej nie trudno zapamiętać… Najprościej byłoby wymienić gotówkę u kelnera, któremu na widok miejscowych pieniędzy zaświeciły się oczy. Naturalnie nie próbowałem wymienić u niego większej kwoty, ale i tak dostałem parę kilo arghanów. Nie ulegało wątpliwości że musiał mnie oszukać, niemniej tym razem nie robiło mi to różnicy.. Rozstaliśmy się zadowoleni, a ledwie zniknąłem mu z oczu, zająłem się uzupełnianiem garderoby. Kupowałem rzeczy pojedynczo, podobnie jak stopniowo pozbywałem się więziennych ciuchów i części wcześniejszych nabytków. Po przejściu przez kolejny bazar prezentowałem się już jak tubylec: skórzany kapelusz z piórem, szarawary, biała koszula, płaszcz-peleryna i skórzana torba na gotówkę. Zabrało mi to trochę czasu i miało się już ku wieczorowi, a w dodatku nieco pobłądziłem. Należało znaleźć budynek Ligi, który był jedynym znanym mi punktem orientacyjnym, i odszukać Bibs. Gdy dotarłem do restauracyjki, z której wyruszyliśmy po gotówkę, było już ciemno, a ja czułem się naprawdę zmęczony, Z prawdziwą ulgą przysiadłem na krześle z nadzieją, że Bibs także tu wróci, inaczej mogliśmy szukać się w tym mieście do uśmiechniętej śmierci. Zdjąłem kapelusz, gdy ktoś delikatnie objął moją szyję. - Zdrajca! - usłyszałem szept dziewczyny i prawie straciłem przytomność, zanim zwolniła uścisk. Druciana garotta opadła mi na kolana, a Bibs siadła na sąsiednim krześle i bez słowa podała mi chusteczkę. Następnie zajrzała do torby i nieco się rozchmurzyła. Miała podbite oko i rozciętą wargę, ale ogólnie wydawała się nie uszkodzona. - Miałam, ochotę cię zabić - oznajmiła rzeczowo. - Powstrzymał mnie tylko widok torby. Wtedy zrozumiałam, że wszystko zaplanowałeś i jesteś uczciwym wspólnikiem. Ponieważ jednak trochę mnie poobijali, postanowiałam wyrównać rachunki. Chcesz wina? - Chcesz... - wycharczałem i przeszedłem na normalniejszy ton. - Dałem ci w ucho, byś miała alibi. Widzę, że poskutkowało...

- Inaczej by mnie nie było. Mieli trochę pretensji, ale byli tak wstrząśnięci, że ulotniłam się w zamieszaniu. Łaziłam potem bez celu, zastanawiając się, co z tobą zrobię, gdy cię w końcu dopadnę, bo nie dość, że nie miałam pieniędzy, to jeszcze mam śliwkę na oku. Twoje szczęście, że nie skreśliłam cię całkowicie. - Serdeczne dzięki - stwierdziłem lekko obcym jeszcze głosem i czym prędzej opróżniłem kubek. Poskutkowało. - To była jedyna szansa na sukces. Obejrzałem sobie zabezpieczenia, gdy się targowałaś, i doszedłem do wniosku, że najtrudniej jest dostać się do środka. Byliśmy już wewnątrz, a zatem należało skorzystać z okazji. No i skorzystałem. - Wspaniale. Mogłeś mi powiedzieć. - Właśnie że nie mogłem. Stary znał esperanto. Pozostało ogłuszyć cię, by nie zaczęli czegoś podejrzewać. Przepraszam, ale naprawdę musiałem ci przyłożyć. Tego akurat nie można było zamarkować. Po raz pierwszy się uśmiechnęła. - Masz rację. Warto było za te parę sińców... Teraz zbierajmy się. Ty już się przebrałeś, teraz kolej na mnie. - A potem do najlepszego ostelu w mieście. - Ciepła kąpiel i uczciwy posiłek... idziemy! Ostel przypominał fortecę ukrytą za wysokim murem. Do pokoi, a raczej apartamentów, wchodziło się z zewnętrznego podwórca. Wzięliśmy najlepszy z numerów, przynajmniej jeśli brać pod uwagę ilość ukłonów, jaka towarzyszyła transakcji. Wszędzie panował miły chłód, pokoje były wyłożone miękkimi dywanami, tu i ówdzie stały tace z owocami, a w łazience, zamiast wanny, znaleźliśmy niewielki basen, który natychmiast zaanektowała Bibs. Wyszła po dłuższym czasie owinięta w puchaty ręcznik, do tego głodna jak stado wilków. Szczęśliwie nie zawracano tu sobie głowy takimi rzeczami jak restauracja. Służba sprawnie dostarczyła posiłek na tacach i zaraz dyskretnie zniknęła. Zjawili się potem na pierwszy dźwięk dzwonka i posprzątali. Gdy wyszedł ostatni, profilaktycznie zamknąłem drzwi na solidny skobel. Może i byli dobrze ułożeni, ale służący zawsze potrafią być również wścibscy, a tego nie tolerowałem od najmłodszych lat. Napełniłem kryształowy puchar winem i z lubością wyciągnąłem się na sofie. - To jest życie - stwierdziła spoczywająca na sąsiedniej leżance Bibs. - Jest - zgodziłem się. - Teraz dobrze byłoby jeszcze uczciwie się wyspać, by jutro poczuć się wreszcie jak człowiek. Przyjrzała mi się spod na wpół przymkniętych powiek, a raczej powieki - podbite oko

wolała trzymać zamknięte. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Jesteś niesamowity, Jimmy. Jako pierwszy w dziejach tej planety oskubałeś hogha i nie dałeś się złapać. - Szczęście - skwitowałem wyczyn, zadowolony z pochwały, ale nie zapomniałem jeszcze epitetu „dzieciak". - Wątpię. Poza tym uratowałeś mnie i ukradłeś dość, bym mogła opuścić tę planetę. Chciałabym ci podziękować. - Nie trzeba. Pomóż mi tylko odnaleźć Gartha i będziemy kwita - ziewnąłem. - Chcę się dowiedzieć o nim wszystkiego, co ty wiesz, ale do tego wrócimy rano. Teraz muszę się wyspać. - Powiedziałam, że chcę ci podziękować, Jimmy - uśmiechnęła się ponownie. - Na mój własny sposób. Niby przypadkiem ręcznik zsunął się na podłogę, odsłaniając jej wdzięki, a trzeba przyznać, że pomimo sinego oczodołu, robiła wciąż całkiem dobre wrażenie. I co niby można zrobić innego w takiej sytuacji? Po pierwsze, nie strzępić gęby. Takie sprawy należą do prywatnych elementów więzi łączącej dwie zainteresowane osoby i nikomu nic do tego. Wstałem dopiero przy popołudniowym słonku. Wykąpałem się, zjadłem śniadanie połączone z obiadem i czekałem na powrót Bibs. - Naprawdę nie odlecisz ze mną? - spytała, poruszając raz jeszcze wcześniej rozpoczęty temat. - Nie chcesz? - Pewnie, że chcę, ale dopiero, gdy wyrównam rachunki. - On znajdzie cię pierwszy. I zabije. - Jeśli znajdzie mnie pierwszy, to tylko zaoszczędzi mi wysiłku, a co do zabicia, to śmiem wątpić w jego talenty. Przekrzywiła wdzięcznie główkę i uśmiechnęła się. - Gdyby powiedział to ktoś inny, to uznałabym, że fantazjuje. Tobie może się udać, ale i tak się o tym nie dowiem. Zdecydowanie wolę przetrwanie od zemsty. Jak zacznę cokolwiek z nim wyrównywać, to będę miała małą szansę, by pożyć jeszcze trochę, zatem wolę spasować. Ciekawa jestem jednak wyniku rozgrywki. Kiedy wyjdziesz z tego, to daj mi znać, dobrze? Przekaż wiadomość na adres Yeniańskiego Związku Pilotów, a dotrze do mnie, choć może nie od razu. Tu jest wszystko, co jeszcze sobie przypomniałam, a czego jeszcze nie usłyszałeś. Głównie nazwiska i miejsca. Podała mi kartkę. - Generał - przeczytałem z lekkim obrzydzeniem. - Zennor lub Zennar... - Nie jestem pewna, nigdy nie widziałam tego na piśmie. Słyszałam tylko, jak jeden z

oficerów tak się do niego zwrócił, gdy myślał, że są sami... - Co to takiego Mortstertoro? - Wielka baza wojskowa, być może największa na wyspie. Z niej właśnie zabieraliśmy broń, ale nie wypuszczano nas ze statku, tylko po Gartha przyjeżdżała biała limuzyna z proporczykiem, na którym była masa gwiazdek. Wszyscy salutowali mu pierwsi. On tam faktycznie jest szychą i na pewno coś wiąże go z bazą. Przykro mi, ale nic więcej już nie wiem. - I tak wiele - schowałem kartkę. - I co dalej? - Dziś w nocy powinniśmy dostać papiery. Drogie, ale autentyczne, wystawione przez niewielkie księstwo w głębi kontynentu, które cierpi na chroniczny niedostatek obcej waluty. Dzięki nim mogę dostać bilet na każdy odlatujący statek, chyba żeby ktoś z pracowników Marynarki mnie rozpoznał. Zdołałam się wkupić w skład delegacji handlowej, która zarezerwowała miejsca już dość dawno, ale jeden z ważniaków nagle zachorował. - Kiedy odlatujesz? - O północy - odparła cicho. - Tak szybko? - Właśnie dlatego. Nie lubię długich związków, Jim. - Nie rozumiem... - To dobrze. Zniknę, zanim zrozumiesz. Poczułem się głupio. Muszę bowiem przyznać, że do poprzedniego wieczora moje kontakty z przeciwną płcią były, jak by to powiedzieć... dość sporadyczne i zdecydowanie mniej bliskie. Teraz nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, a nie przytrafia mi się to zbyt często. Bibs przyjęła to z całkowitym zrozumieniem. Dotarło do mnie, że jest cała masa spraw, dotyczących kontaktów z kobietami, o których nie mam pojęcia. I chyba nigdy nie będę miał. - Nie robiłem precyzyjnych planów... - zacząłem, ale uciszyła mnie, kładąc mi palec na ustach. - Robiłeś - sprzeciwiła się. - I nie będziesz musiał zmieniać ich z mojego powodu. Byłeś mocno zdeterminowany i dokładnie wiedziałeś, co zamierzasz. - I nadal jestem. Twój człowiek wziął łapówkę za przewiezienie mnie na Nevenkeblę? - Najpierw ją podwoił. Kiedy odkryją, że zniknąłeś z pokładu, stary Grbonja nigdy już nie uzyska zgody na wpłynięcie do ich portu, a to oznacza przymusową emeryturę. Ta kwota jest jedynie uzupełnieniem jego funduszu emerytalnego. - A czym zajmuje się poza tym? - Eksportuje owoce i warzywa. Popłyniesz z nim jako załogant. Nic mu nie zrobią, jeśli uciekniesz, ale zabiorą mu zezwolenie na zawijanie do portu. Z tym już się pogodził.