Ulice Aszkelonu — (The Streets of
Ashkelon)
Ponad wieczn ˛a osłon ˛a chmur ´Swiata Weskera dał si˛e słysze´c narastaj ˛acy, przy-
tłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał si˛e raptownie, pozwalaj ˛ac butom za-
gł˛ebi´c si˛e w błotnistej mazi, i przyło˙zył dło´n do ucha. Zniekształcony przez g˛est ˛a
atmosfer˛e grzmot był coraz gło´sniejszy.
— To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — po-
wiedział Itin przetrawiaj ˛ac powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszel-
kich zasad tutejszej logiki przeanalizowa´c dokładnie ka˙zdy z osobna. — Ale prze-
cie˙z twój statek stoi wci ˛a˙z tam, gdzie wyl ˛adowałe´s, i chocia˙z w tej chwili go nie
widzimy, musi tam sta´c, jeste´s bowiem jedyn ˛a osob ˛a, która potrafi go obsługiwa´c.
Nawet gdyby kto´s jeszcze to umiał, słyszeliby´smy najpierw odgłosy jego startu.
Poniewa˙z tak nie było, a ten hałas jest niew ˛atpliwie wydawany przez pojazd ko-
smiczny, zatem musi to by´c...
— ...jaki´s inny statek — uci ˛ał Garth, zbyt zaj˛ety własnymi my´slami, by cier-
pliwie czeka´c, a˙z Itin dobrnie do ko´nca ła´ncucha logicznego. Z cał ˛a pewno´sci ˛a
był to jaki´s inny go´s´c z przestrzeni, kieruj ˛acy si˛e, podobnie jak on przedtem, na
sygnał radaru S.S. Pojawienie si˛e kogo´s takiego było tylko kwesti ˛a czasu. Nowo
przybyły niew ˛atpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara si˛e
wyl ˛adowa´c jak najbli˙zej.
— Lepiej si˛e pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do
wioski wod ˛a. Powiedz wszystkim, by schowali si˛e w bagnie, byle dalej od stałego
l ˛adu. Urz ˛adzenia tego statku wytwarzaj ˛a podczas l ˛adowania tak wysok ˛a tempe-
ratur˛e, ˙ze ka˙zdy, kto znajdzie si˛e w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie
ugotowany.
Była to gro´zba, któr ˛a niewielki, ziemnowodny mieszkaniec ´Swiata Weskera
zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth sko´nczył mówi´c, Itin zwin ˛ał ˙zebrowa-
ne uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału.
Garth ruszył dalej przez hamuj ˛ac ˛a kroki ma´z, docieraj ˛ac do skraju wioski w chwi-
li, gdy łoskot przeszedł w ogłuszaj ˛acy ryk, a statek kosmiczny wyłonił si˛e spo´sród
nisko zalegaj ˛acych chmur. Przesłoniwszy oczy dłoni ˛a, by nie da´c si˛e o´slepi´c dłu-
3
giemu j˛ezykowi tryskaj ˛acego z dysz ognia, przygl ˛adał si˛e z mieszanymi uczucia-
mi szaro-czarnej sylwetce pojazdu.
Po sp˛edzeniu na ´Swiecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak
towarzystwa innych ludzi zaczynał powa˙znie mu doskwiera´c. Niemniej, podczas
gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał si˛e swoich
praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek te˙z mógł nale˙ze´c
do jakiego´s handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z t ˛a planet ˛a.
Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to by´c ktokolwiek inny. Pomy´slaw-
szy to, Garth schronił si˛e pod gigantyczn ˛a paproci ˛a i poluzował tkwi ˛ac ˛a w kaburze
bro´n. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów,
a˙z w ko´ncu silniki umilkły, a stopy wsporników zagł˛ebiły si˛e z trzaskiem w pop˛e-
kany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadaj ˛ac w miejscu, gdy chmura dymu
powoli rozpływała si˛e w wilgotnym powietrzu.
— Garth... ty szanta˙zysto, szczekaj ˛acy po tutejszemu... gdzie jeste´s? — za-
grzmiał gło´snik statku. Sylwetka pojazdu wygl ˛adała tylko nieco znajomo, ale
brzmienie głosu nie pozostawiało ˙zadnych w ˛atpliwo´sci. Garth u´smiechn ˛ał si˛e
krzywo wychodz ˛ac na otwart ˛a przestrze´n i zagwizdał na palcach. Kierunkowy
mikrofon na stateczniku obrócił si˛e w jego stron˛e.
— Co ty tu robisz, Singh? — krzykn ˛ał do mikrofonu. — Zamiast znale´z´c wła-
sn ˛a planet˛e, wolisz okrada´c innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podst˛epny
kr˛etacz?
— Uczciwych! — rykn ˛ał wzmocniony głos. — I kto to mówi? Człowiek, któ-
ry poznał wi˛ecej wi˛ezie´n ni˙z burdeli, a tych ostatnich, słowo daj˛e, jest niemało.
Przykro mi, kompanie z dzieci´nstwa, ale nie mo˙zesz liczy´c na moj ˛a pomoc w ob-
rabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej ´smierdz ˛acy ´swiat,
gdzie zbij˛e fortun˛e. Zatrzymałem si˛e tu tylko na chwil˛e, bo trafiła si˛e okazja, by
zarobi´c uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówk˛e. Przywiozłem ci towa-
rzystwo, idealne wr˛ecz dla ciebie. Facet nijak nie jest zwi ˛azany z twoim fachem,
ale mo˙ze ci si˛e przyda´c. Wyszedłbym sam, aby ci˛e przywita´c, gdyby nie te testy
i szczepienia. Wypuszczam pasa˙zera przez ´sluz˛e i mam nadziej˛e, ˙ze pomo˙zesz mu
z baga˙zem.
Przynajmniej nie b˛edzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby
pasa˙zer zechciał odby´c podró˙z w jedn ˛a stron˛e na tak zacofan ˛a planet˛e? Co takiego
kryło si˛e w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znale´z´c
si˛e naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił si˛e przez luk towaro-
wy, z trudem taszcz ˛ac wielk ˛a pak˛e. Ten obrócił si˛e, ukazuj ˛ac co´s jakby biał ˛a psi ˛a
obro˙z˛e, oznaczaj ˛ac ˛a duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca
stał si˛e oczywisty.
— Co pan tu robi? — spytał szorstko Garth pomimo stara´n, by nada´c głoso-
wi jak najłagodniejsze brzmienie. Je´sli nawet tamten to zauwa˙zył, to zignorował
4
form˛e powitania, u´smiechał si˛e bowiem nadal i schodz ˛ac po rampie wyci ˛agn ˛ał
dło´n.
— Jestem ojciec Marek — powiedział. — Z Misyjnego Towarzystwa Braci.
Miło mi spotka´c...
— Pytałem, po co pan tu przybył. — Garth panował ju˙z nad sob ˛a, a jego głos
był cichy i wr˛ecz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobi´c, i to jak najszybciej, je´sli
miała istnie´c jeszcze jaka´s szansa.
— To chyba oczywiste — powiedział ojciec Marek, wci ˛a˙z pełen dobrego sa-
mopoczucia. — Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych
emisariuszy na obce ´swiaty. Miałem to szcz˛e´scie...
— Zabieraj pan t˛e walizk˛e i wracaj zaraz na statek. Nie jeste´s tu potrzebny,
nikt ci˛e nie zapraszał. B˛edziesz tu tylko ci˛e˙zarem dla wszystkich, ˙zaden tubylec
nie b˛edzie nawet chciał z tob ˛a gada´c.
— Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie — powiedział ksi ˛adz,
wci ˛a˙z spokojny, ale ju˙z bez u´smiechu. — Zapoznałem si˛e dobrze z prawem ga-
laktycznym, podobnie jak i z histori ˛a tej planety. Nie ma tu ˙zadnych chorób ani
niebezpiecznych zwierz ˛at. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna
nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywa´c na jej powierzchni, jak
pan.
Facet miał racj˛e, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyzna´c. Ble-
fował, maj ˛ac nadziej˛e, ˙ze ksi ˛adz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał.
Pozostał tylko jeden sposób, by go zawróci´c, póki jeszcze mo˙zna to zrobi´c.
— Wracaj na statek! — krzykn ˛ał, nie skrywaj ˛ac zło´sci. Płynnym ruchem wy-
ci ˛agn ˛ał bro´n i z odległo´sci kilku cali wymierzył czarn ˛a luf˛e w ˙zoł ˛adek ksi˛edza,
który zbladł, ale si˛e nie ruszył.
— Co ty wyrabiasz, Garth?! — krzykn ˛ał przez gło´snik przera˙zony Singh. —
Ten facet zapłacił pełn ˛a taks˛e za przejazd i nie masz prawa wyrzuca´c go z planety.
— Mam prawo — powiedział Garth, mierz ˛ac dla odmiany mi˛edzy oczy ka-
płana. — Daj˛e mu trzydzie´sci sekund na zawrócenie, potem poci ˛agn˛e za spust.
— Có˙z, wygl ˛ada na to, ˙ze albo oszalałe´s, albo zebrało ci si˛e na ˙zarty. Je´sli to
dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.
Umieszczona w boku statku wie˙zyczka z czterema działkami obróciła si˛e z po-
st˛ekiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.
— A teraz odłó˙z pukawk˛e i pomó˙z ojcu Markowi przenie´s´c baga˙z — rokazał
Singh, jakby lekko rozbawiony. — Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mo-
g˛e. Mam wra˙zenie, ˙ze jednak nale˙zy da´c ci szans˛e zamienienia paru słów z ojcem.
Wiesz, ostatecznie poznałem go troch˛e w drodze z Ziemi.
Garth wcisn ˛ał bro´n do kabury. Czuł, ˙ze przegrał. Ojciec Marek u´smiechn ˛ał si˛e
triumfuj ˛aco i wyci ˛agn ˛ał z kieszeni Bibli˛e.
— Mój synu...
5
— Nie jestem twoim synem — wykrztusił Garth, wci ˛a˙z prze˙zywaj ˛ac gorycz
pora˙zki. Zamierzył si˛e w gniewie pi˛e´sci ˛a, ale ostatecznie uderzył intruza otwart ˛a
dłoni ˛a. Starczyło, by ksi ˛adz upadł na ziemi˛e, a białe kartki ksi ˛a˙zki splamiło błoto.
Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznami˛etnie. Garth nie zamierzał
niczego im wyja´snia´c. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił si˛e,
ujrzał, ˙ze nadal stoj ˛a bez ruchu.
— Przybył jeszcze jeden człowiek — powiedział. — Trzeba mu pomóc wyła-
dowa´c jego baga˙ze. Je´sli nie b˛edzie miał ich gdzie schowa´c, mo˙zecie wpakowa´c
je do du˙zego magazynu, a˙z znajdzie sobie jakie´s miejsce.
Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem pod ˛a˙zaj ˛a w kierunku statku, a po-
tem wszedł do siebie i z niejak ˛a satysfakcj ˛a trzasn ˛ał drzwiami tak mocno, a˙z p˛ekła
jedna z szyb. Istotn ˛a ulg˛e przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozosta-
łych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, któr ˛a trzymał na specjalne okazje. Có˙z, ta
okazja była wystarczaj ˛aco szczególna, chocia˙z nie taka, jakiej Garth by pragn ˛ał.
Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu
si˛e udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robi ˛ac z siebie dupka. Singh
odpalił silniki bez jakichkolwiek po˙zegna´n. Trudno było powiedzie´c, co sobie
o tym pomy´slał, ale na pewno po powrocie chlapnie co´s niestworzonego w klu-
bie cechu. Nic, tym b˛edzie si˛e martwi´c, gdy zajrzy tam nast˛epnym razem. Teraz
trzeba uło˙zy´c jako´s sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył,
jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała za´s ludno´s´c wioski stoi
w szeregu i przygl ˛ada si˛e. Oczywi´scie, nikt nie zaproponował pomocy.
Do czasu, gdy namiot ju˙z stan ˛ał, a wszystkie paczki i pudełka znalazły si˛e
w ´srodku, deszcz przestał pada´c, a poziom napoju w butelce znacznie si˛e obni-
˙zył. Garth czuł si˛e o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu
go´sciowi. W gruncie rzeczy pragn ˛ał nawet z nim porozmawia´c, zapominaj ˛ac na
chwil˛e o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa... W ta-
kiej sytuacji ka˙zdy kompan mógł by´c mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie
na obiad? John Garth, napisał na odwrocie starej faktury. A mo˙ze za bardzo go
przestraszył i duchowny nie zechce przyj´s´c? Nie, tak si˛e nie zawiera znajomo-
´sci. Wygrzebał spod pryczy pudełko do´s´c du˙ze, by pomie´sciło pistolet. Itin czekał
oczywi´scie za drzwiami, jako ˙ze akurat teraz wypadała jego kolej jako dy˙zurnego
Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartk˛e.
— Zaniesiesz to do tego nowego człowieka — powiedział.
— Czy ten nowy człowiek nazywa si˛e Nowy Człowiek? — spytał Itin.
— Nie! — warkn ˛ał Garth. — Nazywa si˛e Marek. Ale prosz˛e ci˛e tylko, by´s mu
to oddał, a nie ˙zeby´s wdawał si˛e z nim w pogaw˛edki.
— Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał — powiedział wolno Itin. — Ale
on mo˙ze o to poprosi´c. A inni spytaj ˛a.o jego imi˛e, i gdybym go nie znał... —
dalszy ci ˛ag zgin ˛ał w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił
zimn ˛a krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców,
6
tubylcy wygrywali rund˛e. Trza´sniecie drzwiami było pół´srodkiem, przy nast˛ep-
nym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzie´n, za tydzie´n czy za miesi ˛ac,
Itin gotów był wznowi´c monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym
przerwał. Garth zakl ˛ał pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowa´n
najlepszego w smaku koncentratu.
— Wej´s´c — powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksi ˛adz pojawił
si˛e w progu z pudełkiem.
— Zwracam i dzi˛ekuj˛e, panie Garth. Doceniam pa´nski gest. Nie mam poj˛ecia,
co spowodowało ten ˙załosny incydent na l ˛adowisku, ale chyba najlepiej b˛edzie
o tym zapomnie´c, je´sli mamy razem mieszka´c na tej planecie przez jaki´s czas.
— Drinka? — spytał Garth, bior ˛ac pudełko i wskazuj ˛ac na stoj ˛ac ˛a na stole bu-
telk˛e. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wr˛eczył jedn ˛a ksi˛edzu. — Te˙z tak my´sl˛e,
ale jestem jeszcze chyba winien par˛e wyja´snie´n. — Spojrzał ponuro na szkło, po-
tem uniósł naczynie w kierunku kapłana. — Wszech´swiat jest du˙zy i powinni´smy
umie´c jak najlepiej si˛e w nim znale´z´c. Za Rozum!
— Bóg z tob ˛a — powiedział ojciec Marek i równie˙z uniósł szklaneczk˛e.
— Ani nie ze mn ˛a, ani z t ˛a planet ˛a — powiedział zdecydowanie Garth. —
I w tym jest wła´snie główny szkopuł. — Opró˙znił szklaneczk˛e do połowy i wes-
tchn ˛ał.
— Czy chcesz mn ˛a wstrz ˛asn ˛a´c? — spytał kapłan z u´smiechem. — Zapewniam
ci˛e, ˙ze to nie wystarcza.
— Nie chodzi o wstrz ˛asy, ale o fakty. Ja sam jestem kim´s, kogo wy nazywa-
cie ateist ˛a, a zatem mało obchodz ˛a mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkol-
wiek religii. Co za´s si˛e tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwi ˛a oni jeszcze
w epoce kamienia łupanego. Udało im si˛e jednak doj´s´c do tego miejsca w historii
bez przes ˛adów czy nawet ´sladów oddawania czci bogom. Miałem nadziej˛e, ˙ze uda
im si˛e uchroni´c przed tym jeszcze dłu˙zej.
— Co mówisz? — kapłan zmarszczył brwi. — Chcesz powiedzie´c, ˙ze oni nie
maj ˛a bogów, w nic nie wierz ˛a? Przecie˙z musz ˛a umiera´c...?
— Owszem, umieraj ˛a i obracaj ˛a si˛e w proch. Jak wszystkie ˙zywe stworzenia.
Znaj ˛a zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wod˛e, nie czcz ˛a jednak błyskawic,
duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bo˙zków, ani ˙zadnego
tabu, ani kl ˛atw, które zatruwałyby im ˙zycie. To jedyne prymitywne społecze´nstwo,
jakie poznałem, wolne całkowicie od przes ˛adów i dzi˛eki temu o wiele szcz˛e´sliw-
sze i rozs ˛adniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchroni´c ich przed
tego rodzaju wpływami.
— Chciałe´s pozbawi´c ich Boga, odebra´c im zbawienie? — Oczy ksi˛edza roz-
szerzyły si˛e, a on sam a˙z si˛e cofn ˛ał.
— Nie. Chciałem uchroni´c ich od przes ˛adów do czasu, a˙z dorosn ˛a nieco i za-
czn ˛a patrze´c na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie b˛edzie ju˙z grozi´c im zagła-
da za spraw ˛a tego wszystkiego...
7
— Ubli˙zasz Ko´sciołowi, panie, równaj ˛ac wiar˛e z przes ˛adami...
— Prosz˛e — powiedział Garth, podnosz ˛ac r˛ek˛e. — ˙Zadnych sporów teolo-
gicznych. Nie s ˛adz˛e, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, by´s mnie
nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomo´sci fakt, ˙ze przez długie lata dochodzi-
łem do mojego obecnego ´swiatopogl ˛adu i ˙zadna podejrzana metafizyka tego nie
zmieni. Obiecuj˛e ci, ˙ze nie b˛ed˛e próbował zawraca´c ciebie ze złej drogi, o ile ty
obiecasz mi to samo.
— Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, ˙ze moj ˛a misj ˛a jest troska o te du-
sze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, ˙ze a˙z chciał powstrzy-
ma´c mnie pan przed zej´sciem na ten l ˛ad? Groził mi pan nawet broni ˛a i... —
ksi ˛adz urwał i spojrzał na szklank˛e.
— I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mog˛e
jedynie przeprosi´c. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie.
Prosz˛e po˙zy´c tu troch˛e, a i ksi ˛adz nie b˛edzie lepszy. — Garth spojrzał ponuro na
swe wielkie, zło˙zone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ´slady
zadrapa´n. — Powiedzmy, ˙ze to frustracja, poniewa˙z ten ´swiat jest taki, jaki jest.
W swoim fachu musi ksi ˛adz mie´c mas˛e sposobno´sci, by zagl ˛ada´c w mroczne
zak ˛atki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach post˛epowania
i o szcz˛e´sciu. Byłem zawsze zbyt zaj˛ety, by pomy´sle´c o osiedleniu si˛e gdzie´s,
o zało˙zeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zreszt ˛a tego nie brakowało, zacz ˛ałem
jednak my´sle´c o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych
dzieciach. Czuj˛e si˛e do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny.
— Wszyscy jeste´smy dzie´cmi Boga — powiedział cicho ojciec Marek.
— Niech i tak b˛edzie, ale wówczas mamy tu gromadk˛e Jego dzieci, które na-
wet nie potrafi ˛a wyobrazi´c sobie Jego istnienia — warkn ˛ał Garth, zły nagle na
samego siebie za chwil˛e słabo´sci. Zaraz jednak dał si˛e ponie´s´c emocjom. — Czy
nie rozumie ksi ˛adz, jakie to wa˙zne? Prosz˛e po˙zy´c troch˛e z nimi, a odkryje ksi ˛adz,
jak prosta i szcz˛e´sliwa jest ich egzystencja w porównaniu z ˙zyciem w stanie łaski,
o której tyle mówicie. Czerpi ˛a przyjemno´s´c ze swego ˙zycia i nie zadaj ˛a cierpienia.
Dzi˛eki zbiegowi okoliczno´sci s ˛a produktem swoistej ewolucji w ´swiecie niemal
zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyj´s´c poza kultur˛e wieku
kamienia. Umysłowo jednak mog ˛a si˛e równa´c z nami, mo˙ze nawet s ˛a lepsi. Wszy-
scy nauczyli si˛e mojej mowy, bym mógł im wyja´snia´c wszystko, co chc ˛a wiedzie´c.
Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziw ˛a satysfakcj˛e. Wydaj ˛a si˛e niezno-
´sni, ka˙zdy nowy fakt musi bowiem przez nich zosta´c umiejscowiony w znanej ju˙z
strukturze rzeczy, ale im wi˛ecej si˛e dowiaduj ˛a, tym pr˛edzej ten proces przebiega.
Którego´s dnia stan ˛a si˛e pod ka˙zdym wzgl˛edem równi człowiekowi, pewnie nawet
nas przerosn ˛a. Czy zechciałby mi ksi ˛adz wy´swiadczy´c pewn ˛a uprzejmo´s´c?
— Je´sli tylko b˛ed˛e w stanie.
— Prosz˛e ich zostawi´c w spokoju. Albo naucza´c ich, skoro ju˙z ksi ˛adz musi,
historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomo˙ze im stawi´c czoło realiom tego
8
wielkiego wszech´swiata, którego istnienia nawet nie podejrzewaj ˛a. Ale prosz˛e nie
miesza´c im w głowach wasz ˛a nienawi´sci ˛a, cierpieniem, poczuciem winy i obsesj ˛a
grzechu i kary. Kto wie, co złego mo˙ze z tego wynikn ˛a´c...
— To zniewaga, sir! — powiedział kapłan, zrywaj ˛ac si˛e na nogi. Ledwo si˛egał
handlarzowi do brody, ale zachowywał si˛e tak odwa˙znie, jak kto´s prze´swiadczony
o słuszno´sci swoich racji. Garth te˙z wstał, trac ˛ac cierpliwo´s´c. Stan˛eli naprzeciwko
siebie, mierz ˛ac si˛e gniewnymi spojrzeniami, gotowi broni´c własnych pogl ˛adów.
— To ty jeste´s obraz ˛a rodzaju ludzkiego! — krzykn ˛ał Garth. — Ten wasz nie-
wiarygodny egotyzm ka˙ze wam wierzy´c, ˙ze wasza mała mitologia, niewiele ró˙z-
ni ˛aca si˛e od tysi˛ecy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczyni´c cokolwiek
wi˛ecej, ni˙z tylko zamroczy´c nie zm ˛acone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, ˙ze
oni wierz ˛a w prawd˛e i nigdy nie słyszeli o czym´s takim, jak kłamstwo? Nie s ˛a
przygotowani, by zrozumie´c umysły pod ˛a˙zaj ˛ace innymi ´scie˙zkami. Nie oszcz˛e-
dzisz im tego...?
— B˛ed˛e czynił moj ˛a powinno´s´c, gdy˙z taka jest wola boska, panie Garth. Oto
s ˛a bo˙ze istoty, które maj ˛a dusze. Nie mog˛e poniecha´c ich, nie mog˛e pozbawi´c ich
Słowa, które mo˙ze otworzy´c im wrota do Królestwa Niebieskiego.
Gdy ksi ˛adz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan znikn ˛ał w deszczo-
wej ciemno´sci, a krople wody zacz˛eły wpada´c do ´srodka. Buty Gartha zostawiały
na podłodze błotniste ´slady, gdy ich wła´sciciel podszedł, by zamkn ˛a´c drzwi i od-
izolowa´c si˛e od siedz ˛acego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym
nie zra˙zony tubylec dalej czekał na chwil˛e, gdy Garth znów dopu´sci go do tej
wiedzy, której przywiózł ze sob ˛a tak wiele.
* * *
Na mocy milcz ˛acego porozumienia zarówno Garth, jak i ksi ˛adz postanowili
nigdy nie wraca´c do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni
odosobnienia pogorszyło jeszcze spraw˛e, obaj bowiem przez cały czas mieli wza-
jemn ˛a ´swiadomo´s´c swojej obecno´sci. Zacz˛eli zatem rozmawia´c ze sob ˛a, staraj ˛ac
si˛e pozosta´c w obr˛ebie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towa-
ry, ale nie wspominał gło´sno o tym, ˙ze jego praca dobiegła ju˙z ko´nca i w ka˙zdej
wła´sciwie chwili mógłby odlecie´c. Zebrał do´s´c interesuj ˛acych okazów botanicz-
nych i potencjalnych lekarstw, by uzyska´c za nie dobr ˛a cen˛e i sporo namiesza´c na
galaktycznym rynku.
Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwini˛ete i ogranicza-
ły si˛e głównie do mozolnego rze´zbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie.
Dopiero on dostarczył narz˛edzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów,
w sumie zreszt ˛a niezbyt wiele. Nim upłyn˛eło kilka miesi˛ecy, tubylcy nie tylko
nauczyli si˛e robi´c u˙zytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponowa´c ludzkie
9
wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem pi˛ek-
ne. Pozostało tylko wprowadzi´c ich dzieła na rynek, stworzy´c zapotrzebowanie
i wróci´c po wi˛ecej. Tubylcy ˙z ˛adali w zamian jedynie narz˛edzi, ksi ˛a˙zek i wiedzy.
Garth był pewien, ˙ze post˛epuj ˛ac w ten sposób, z łatwo´sci ˛a zapewni ˛a sobie miejsce
w galaktycznej wspólnocie.
Tak ˛a przynajmniej miał nadziej˛e. Teraz jednak w małej osadzie, która wyro-
sła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Ju˙z nie on był w centrum uwagi
wioski. U´smiechał si˛e, ile razy pomy´slał o utracie swej pozycji, ale był to krzy-
wy u´smiech. Pełni powagi i uwa˙zni tubylcy przybywali wci ˛a˙z, by pełni´c dy˙zury
na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, b˛ed ˛ace reje-
stracj ˛a faktów, ani umywały si˛e do huraganu intelektualnego, który szalał wokół
osoby ksi˛edza.
Podczas gdy Garth kazał im odpracowywa´c ka˙zd ˛a ksi ˛a˙zk˛e czy maszyn˛e,
ksi ˛adz rozdawał je za darmo. Garth starał si˛e stopniowa´c dost˛ep do wiedzy, trak-
tuj ˛ac tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczy´c je chodzi´c,
krok po kroku, nim zaczn ˛a, biega´c.
Ojciec Marek zacz ˛ał od razu wykłada´c im wszystkie zasady chrze´scija´nstwa.
Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa ko´scioła, miejsca kultu i nauki.
Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze wi˛ecej tubylców
i w ci ˛agu paru dni stan ˛ał dach wsparty na palach. Ka˙zdego ranka kongregacja
pracowała troch˛e nad ´scianami, a potem rzucała si˛e do nauki wszystko wyja´snia-
j ˛acych, wszystko obiecuj ˛acych i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów
o wszech´swiecie.
Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co s ˛adzi o ich nowych zainteresowa-
niach. Głównie dlatego, ˙ze wcale go o to nie pytali, poczucie honoru za´s nie po-
zwalało mu na urz ˛adzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszyst-
kich swych ˙zalów. Mo˙ze byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał si˛e na dy˙zurach, ale
w dzie´n po przybyciu ksi˛edza przysłano kogo´s innego i Garth nie miał wi˛ecej
okazji z nim porozmawia´c.
Zdziwił si˛e zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłu˙z-
szych od ziemskich, zaraz po ´sniadaniu pojawiła si˛e na jego progu delegacja,
której przewodził wła´snie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak po-
zostali, ukazuj ˛ac podwójny rz ˛ad ostrych z˛ebów i purpurowo-czarne podniebienie.
Ten znak u´swiadomił Garthowi, ˙ze delegacja przybywa w powa˙znym celu, otwar-
cie ust bowiem, jak pami˛etał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje —
szcz˛e´scie, smutek, zło´s´c. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubyl-
cy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by
móc ustali´c przyczyn˛e.
— Pomo˙zesz nam, Garth? — spytał Itin. — Mamy pytanie.
— Odpowiem na ka˙zde — powiedział lekko zaniepokojony Garth. — W czym
rzecz?
10
— Czy jest Bóg?
— Co rozumiecie przez okre´slenie „Bóg”? — odpowiedział pytaniem Garth.
No bo i co miał im powiedzie´c? Có˙z takiego mogło l˛egn ˛a´c si˛e im w głowach,
skoro a˙z przyszli do niego z takim pytaniem?
— Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do
którego modlimy si˛e o pomoc, a je´sli dost ˛apimy zbawienia, to wówczas u Jego
boku...
— Starczy — przerwał Garth. — Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spoj-
rzeli na Gartha, jakby chc ˛ac przemy´sle´c jego odpowied´z. Gdyby nie znał ich tak
dobrze, widok ostrych z˛ebów mógłby go przerazi´c. Przez chwil˛e zastanowił si˛e,
czy ulegli ju˙z indoktrynacji, i czy nie spogl ˛adali na niego jak na heretyka, ale
odsun ˛ał t˛e my´sl.
— Dzi˛ekujemy — powiedział Itin i cała gromadka odeszła.
Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił si˛e jak
mysz.
Nie musiał długo czeka´c na ci ˛ag dalszy. Itin wrócił ju˙z po południu.
— Przyjdziesz do ko´scioła? — spytał. — Wiele skomplikowanych spraw
obecnie poznajemy, ale ˙zadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta wła´snie.
Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłysze´c ciebie i ojca Marka mówi ˛acych
razem w jednym miejscu, poniewa˙z on naucza, ˙ze co´s jest prawd ˛a, a ty twierdzisz,
˙ze prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mog ˛a jednocze´snie by´c wiarygod-
ne. Musimy dowiedzie´c si˛e, która jest słuszna.
— Przyjd˛e, oczywi´scie — powiedział Garth, staraj ˛ac si˛e ukry´c nagłe podnie-
cenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wci ˛a˙z jeszcze mo˙zna było
mie´c nadziej˛e, ˙ze pozostan ˛a wolni.
W ko´sciele było gor ˛aco i Garth a˙z zdumiał si˛e liczb ˛a zgromadzonych tam
Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu miało otwarte usta.
Ojciec Marek siedział przy zarzuconym ksi ˛a˙zkami stole i wygl ˛adał do´s´c nieszcz˛e-
´sliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do ´srodka.
— Wiesz chyba, ˙ze to był ich pomysł — odezwał si˛e handlarz. — Sami przy-
szli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał.
— Wiem — powiedział ksi ˛adz z rezygnacj ˛a w głosie. — Czasami to trudni
wychowankowie. Ale ucz ˛a si˛e, chc ˛a wierzy´c, a to najwa˙zniejsze.
— Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy — powie-
dział Itin. — Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc
nam poj ˛a´c religie, co nie jest rzecz ˛a prost ˛a. — Garth chciał co´s powiedzie´c, ale
zmienił zamiar. — Przeczytali´smy Bibli˛e i wszystkie ksi ˛a˙zki, które dał nam oj-
ciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowali´smy to i wszyscy si˛e
zgodzili. Były to inne ksi ˛a˙zki ni˙z te, które dostali´smy od kupca Gartha. Tamte
opisywały wszech´swiat, którego nie znamy, który obywa si˛e bez Boga, nigdzie
nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdzili´smy. W ksi ˛a˙zkach ojca
11
Marka On jest wsz˛edzie i nic nie dzieje si˛e bez Niego. Jedno z tych podej´s´c musi
zatem by´c fałszywe. Nie wiemy, jak to mo˙zliwe, ale gdy ustalimy, kto ma racj˛e,
wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Je´sli Boga nie ma...
— Ale˙z oczywi´scie, moje dzieci, ˙ze On istnieje — wtr ˛acił pełnym ˙zarliwo´sci
głosem ojciec Marek. — Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył...
— Kto stworzył Boga? — spytał Itin, a po ko´sciele przeszedł pomruk ´swiad-
cz ˛acy o tym, ˙ze innych te˙z to interesuje. Wszyscy wpatrzyli si˛e z przej˛eciem w oj-
ca Marka, który zmieszał si˛e nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak od-
rzekł z u´smiechem:
— Nikt, skoro to On jest Twórc ˛a. Zawsze był...
— Je´sli istniał zawsze, to czemu wszech´swiat nie mo˙ze istnie´c zawsze bez
twórcy? — przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista.
Ksi ˛adz zacz ˛ał cierpliwie udziela´c odpowiedzi.
— Gdyby to było takie proste, moje dzieci... Ale nawet naukowcy nie s ˛a
zgodni w kwestii stworzenia wszech´swiata. Podczas gdy oni w ˛atpi ˛a i bł ˛adz ˛a, my
znamy ´swiatło prawdziwej wiedzy. Wsz˛edzie w koło dostrzegamy cuda stworze-
nia. A jak mo˙ze istnie´c jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz
Bóg w Niebiesiech. Wiem, ˙ze targaj ˛a wami w ˛atpliwo´sci, a to dlatego, ˙ze dusze
wasze obdarzone s ˛a woln ˛a wol ˛a. Niemniej odpowied´z jest prosta. Miejcie wiar˛e,
tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie.
— Jak mo˙zna uwierzy´c bez dowodu?
— Je´sli nie dostrzegasz, ˙ze sam ten ´swiat jest dowodem na Jego istnienie,
wówczas powiem ci, ˙ze nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy!
Podniósł si˛e gwar i coraz wi˛ecej tubylców otwierało usta, jakby chc ˛ac przebi´c
si˛e my´slami przez gmatwanin˛e słów i wybra´c z tego prawdziwy sens.
— Czy mo˙zesz nam to wytłumaczy´c, Garth? — odezwał si˛e Itin, uciszaj ˛ac
swym pytaniem ci˙zb˛e.
— Mog˛e podpowiedzie´c wam jedynie, ˙ze nale˙zy si˛egn ˛a´c po naukow ˛a analiz˛e,
która weryfikuje wszystkie rzeczy, z sam ˛a sob ˛a ł ˛acznie, i znajduje odpowied´z
dowodz ˛ac ˛a prawdy lub fałszu ka˙zdego twierdzenia.
— To wła´snie musimy uczyni´c. Tak˙ze doszli´smy do tego wniosku. — Uniósł
grub ˛a ksi˛eg˛e, a wielu obecnych mu przytakn˛eło. — Studiowali´smy Bibli˛e tak, jak
uczył nas tego ojciec Marek, i znale´zli´smy odpowied´z. Bóg uczyni dla nas cud, by
dowie´s´c, i˙z nas obserwuje. Dzi˛eki temu znakowi poznamy, ˙ze istnieje, i pójdziemy
za Nim.
— To oznaka fałszywej dumy — powiedział ojciec Marek. — Bóg nie potrze-
buje cudów, by dowie´s´c swego istnienia.
— Ale my potrzebujemy cudu! — krzykn ˛ał Itin, i chocia˙z nie był on czło-
wiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. — Czytali´smy tu
o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, w˛e˙zach, które miały miejsce
z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobi´c, to uczyni´c cud,
12
a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy ´swiat padł
u Jego tronu, jak nas uczyłe´s, ojcze Marku. Sam powiedziałe´s nam, jakie to istot-
ne. Przedyskutowali´smy spraw˛e i wiemy ju˙z, ˙ze jest tylko jeden cud najlepszy na
tak ˛a okazj˛e.
Całe znudzenie t ˛a teologiczn ˛a imprez ˛a opu´sciło Gartha w mgnieniu oka. Nie
dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzega´c, do czego to wszystko pro-
wadzi. Lekko tylko odwróciwszy głow˛e ujrzał ilustracj˛e, na której Itin otworzył
Bibli˛e. Z góry zreszt ˛a wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby si˛e przeci ˛a-
gał, i zwrócił si˛e do ksi˛edza.
— Przygotuj si˛e! — wyszeptał. — Uciekaj st ˛ad i schowaj si˛e w statku. Ja ich
tu zatrzymam. Nie s ˛adz˛e, by zrobili mi krzywd˛e...
— O co ci chodzi? — spytał ksi ˛adz, mrugaj ˛ac pełnymi zdumienia oczami.
— Zmykaj st ˛ad, głupcze! — sykn ˛ał Garth. — Jak s ˛adzisz, jaki cud ich zado-
woli? Jaki to cud uznaje chrze´scija´nstwo za sw ˛a podstaw˛e?
— Nie — powiedział ojciec Marek. — To niemo˙zliwe. To po prostu niemo˙z-
liwe...
— Ruszaj st ˛ad! — krzykn ˛ał Garth, ´sci ˛agaj ˛ac ksi˛edza z krzesła i pchaj ˛ac go
ku tylnej ´scianie, ale ten zatrzymał si˛e i odwrócił. Garth chciał go chwyci´c, ale
było ju˙z za pó´zno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich du˙zo. Garth zdzielił Itina,
wpychaj ˛ac go z powrotem w tłum, ale gdy on bił si˛e z jednymi, inni zaj˛eli si˛e
ksi˛edzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachn ˛ace pi˙zmem ciała
zakryły misjonarza. Szarpał si˛e, a˙z go zwi ˛azali i tak przyło˙zyli w łeb, ˙ze znieru-
chomiał. Wyci ˛agn˛eli go potem na zewn ˛atrz, gdzie pozostało mu jedynie le˙ze´c na
deszczu, przeklina´c i patrze´c.
Weskersi byli wspaniałymi rzemie´slnikami i wszystko, co zrobili, do ostatnie-
go detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzy˙z ustawiono na szczycie niewiel-
kiego wzgórza, metalowe gwo´zdzie l´sniły, obok le˙zał młot. Ojciec Marek został
rozebrany i przystrojony w starannie zawi ˛azan ˛a przepask˛e biodrow ˛a. Wyprowa-
dzili go z ko´scioła. Na widok krzy˙za omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł
wysoko głow˛e zdecydowany umrze´c tak, jak ˙zył, z wiar ˛a.
Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola
widza. Modli´c si˛e przed krucyfiksem, na którym widnieje rze´zba i mówi´c o ukrzy-
˙zowaniu to jedno, całkiem za´s czym´s innym jest widzie´c nagiego m˛e˙zczyzn˛e, któ-
remu liny wpijaj ˛a si˛e w skór˛e i który zwisa z drewnianego krzy˙za. I widzie´c te˙z
ostry gwó´zd´z przystawiany z namysłem do mi˛ekkiej powierzchni jego dłoni, wi-
dzie´c młot przymierzaj ˛acy si˛e do ciosu, słysze´c jego uderzenia i to, jak metal
rozdziera ciało.
I jeszcze krzyk!
Niewielu rodzi si˛e m˛eczennikami. Ojciec Marek nie nale˙zał do tej garstki.
Przy pierwszych uderzeniach krew popłyn˛eła mu z kurczowo zaci´sni˛etych ust.
Potem otworzył je szeroko i m˛e˙zny duch go opu´scił. Krzykn ˛ał gardłowo, w prze-
13
ra˙zeniu, zagłuszaj ˛ac szmer padaj ˛acego deszczu. Krzyk odbił si˛e echem od szere-
gów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg
za szeregiem popadał w epileptyczne pl ˛asy, na´sladuj ˛ac cierpienie ukrzy˙zowanego
kapłana.
Zemdlał, zanim wbito ostatni ´cwiek. Krew spływała ze ´swie˙zych ran i miesza-
j ˛ac si˛e z deszczem spływała lekko ró˙zow ˛a pian ˛a z jego stóp. Z ksi˛edza uchodziło
˙zycie. W tej wła´snie chwili ot˛epiały od ciosów w głow˛e, szarpi ˛acy si˛e w wi˛ezach
i szlochaj ˛acy Garth stracił przytomno´s´c.
Obudził si˛e w swoim magazynie. Było ciemno. Kto´s rozcinał plecione liny,
którymi go zwi ˛azano. Na zewn ˛atrz wci ˛a˙z szumiał deszcz.
— Itin — powiedział, jako ˙ze nie mógł to by´c nikt inny.
— Tak — odszepn ˛ał tubylec. — Pozostali naradzaj ˛a si˛e w ko´sciele. Lin zmarł
niedługo po tym, jak uderzyłe´s go w głow˛e, a Inon jest ci˛e˙zko ranny. Niektórzy
mówi ˛a, ˙ze ciebie te˙z nale˙zy ukrzy˙zowa´c, i obawiam si˛e, ˙ze w ko´ncu do tego doj-
dzie. Lub te˙z zabij ˛a ci˛e w ten sam sposób, jak ty zabiłe´s Lina. Znale´zli w Biblii
takie miejsce...
— Znam to — przerwał mu Garth zm˛eczonym głosem. — Oko za oko. Wiele
jeszcze tam znajdziecie, je´sli b˛edziecie tak szuka´c.
— Musisz odej´s´c i dosta´c si˛e do statku tak, ˙zeby nikt ci˛e nie zauwa˙zył. Do´s´c
ju˙z zabijania. — Głos Itina tak˙ze pobrzmiewał zm˛eczeniem.
Garth wstał ostro˙znie. Przycisn ˛ał głow˛e do szorstkiej ´sciany i poczekał, a˙z
min ˛a nudno´sci.
— Nie ˙zyje — stwierdził raczej, ni˙z spytał.
— Tak, zmarł jaki´s czas temu. Inaczej nie mógłbym przyj´s´c do ciebie.
— I został pogrzebany. Gdyby tak si˛e nie stało, nie pomy´sleliby, ˙zeby teraz
zabra´c si˛e za mnie.
— I pogrzebany! — W głosie Itina pojawiła si˛e osobliwa emocja, echo słów
martwego ju˙z ksi˛edza. — Pogrzebano go i zmartwychwstanie. Tak jest napisane
w ksi˛edze i tak si˛e stanie. Ojciec Marek b˛edzie szcz˛e´sliwy, ˙ze sprawy uło˙zyły si˛e
po jego my´sli. — Wydawało si˛e, ˙ze słycha´c w tym ludzki płacz, ale to niemo˙zliwe,
przecie˙z Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłu˙z ´sciany do
drzwi, gdzie oparł si˛e, by nie upa´s´c.
— Dobrze zrobili´smy, prawda? — spytał Itin, ale nie doczekał si˛e odpowie-
dzi. — Zmartwychwstanie, Garth, prawda?
A˙z tutaj dochodziło nieco blasku z rz˛esi´scie o´swietlonego ko´scioła. Garth doj-
rzał swe zakrwawione dłonie zaci´sni˛ete na framudze. Twarz Itina była tu˙z obok.
Kupiec poczuł drobne, zako´nczone pazurkami dłonie, wpijaj ˛ace si˛e w jego ubra-
nie.
— Zmartwychwstanie, prawda, Garth?
— Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowali´scie. Nic si˛e nie zdarzy, bo
jest martwy i takim pozostanie.
14
Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku,
gotów zm ˛aci´c oboj˛etn ˛a cisz˛e nocy. Całym wysiłkiem zmusił si˛e jednak do wypo-
wiedzenia kilku słów, wyra˙zaj ˛ac swe obce my´sli w obcej, tubylczej mowie.
— A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy si˛e bezgrzeszni?
— Byli´scie czy´sci — powiedział Garth, na poły ´smiej ˛ac si˛e i płacz ˛ac. — I to
jest wła´snie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byli´scie nieskalani, bez grze-
chu, a teraz jeste´scie...
— Mordercami — powiedział Itin, a woda ´sciekała po jego opuszczonej nisko
głowie i odpływała w ciemno´s´c.
Sklep z zabawkami — (Toy Shop)
Poniewa˙z w tłumie było niewielu dorosłych, a pułkownik Biff Hawton mierzył
ponad sze´s´c stóp, dobrze widział ka˙zdy szczegół pokazu. Dzieci, podobnie zreszt ˛a
jak i wi˛ekszo´s´c rodziców, szeroko otwierały zdziwione oczy, on jednak nie dawał
si˛e nabra´c tak łatwo. Przystan ˛ał tylko po to, by wy´sledzi´c, jaka to sztuczka wpra-
wia zabawk˛e w ruch.
— Wszystko zostało wyja´snione w instrukcji — powiedział demonstrator, po-
kazuj ˛ac wysoko jaskraw ˛a broszurk˛e otwart ˛a na diagramie w czterech kolorach. —
Wszyscy wiecie, jak magnes przyci ˛aga ró˙zne rzeczy i gotów jestem si˛e zało˙zy´c, i˙z
wiecie tak˙ze, ˙ze Ziemia jest jednym wielkim magnesem. Dzi˛eki temu wła´snie igły
kompasów wskazuj ˛a zawsze północ. Otó˙z... Cudowny Atomowy Falowiec Ko-
smiczny wykorzystuje te niewidoczne fale, które nawet teraz nas przenikaj ˛a. To
magnetyczne fale Ziemi. Atomowy Falowiec porusza si˛e na nich tak, jak statek
˙zegluje po falach oceanu. Teraz prosz˛e popatrze´c...
Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy poło˙zył model rakiety na stole
i cofn ˛ał si˛e o krok. Model wykonany był z tłoczonej blachy i zdawał si˛e równie
zdolny do lotu, jak puszka szynki, któr ˛a zreszt ˛a nachalnie przypominał. ˙Zadne
skrzydła, ´smigła czy dysze nie wystawały ponad polakierowan ˛a powierzchni˛e.
Cało´s´c spoczywała na trzech gumowych kółkach, spod spodu za´s wychodziły
dwa cienkie zwoje izolowanego drutu w białym kolorze, biegn ˛acego nast˛epnie
po czarnym stole do pudełeczka, które m˛e˙zczyzna trzymał w r˛eku. Urz ˛adzenie do
zdalnego sterowania wyposa˙zone było jedynie w lampk˛e i przeł ˛acznik.
— Przekr˛ecam kontakt, posyłaj ˛ac pr ˛ad do receptorów fal — powiedział.
Wł ˛acznik pstrykn ˛ał, a ´swiatełko zacz˛eło mruga´c rytmicznie. Demonstrator zacz ˛ał
powoli przekr˛eca´c gałk˛e dalej. — Z generatorem fal nale˙zy post˛epowa´c ostro˙znie,
mamy bowiem do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej...
Zgodne aaaa przebiegło przez tłumek, gdy Atomowy Falowiec Kosmiczny
drgn ˛ał, a potem uniósł si˛e w powietrze. Prezenter cofn ˛ał si˛e, a zabawka wzleciała
jeszcze wy˙zej, kołysz ˛ac si˛e lekko na niewidocznych falach pola magnetycznego.
M˛e˙zczyzna równie powoli wył ˛aczył pr ˛ad i model osiadł z powrotem na stole.
16
— Tylko siedemna´scie dolarów i dziewi˛e´cdziesi ˛at pi˛e´c centów — powiedział
młody człowiek, stawiaj ˛ac na stole du˙z ˛a kartk˛e z cen ˛a. — Za cały zestaw Atomo-
wego Falowca z urz ˛adzeniem do zdalnego sterowania, bateri˛e i instrukcj˛e...
Na widok kartki tłum zacz ˛ał si˛e rozchodzi´c hała´sliwie, a dzieci pobiegły ogl ˛a-
da´c je˙zd˙z ˛ace akurat modele poci ˛agów. Słowa sprzedawcy zgin˛eły w hałasie, za-
milkł zatem z ponur ˛a min ˛a. Odło˙zył pudełko, ziewn ˛ał i przysiadł na brzegu stołu.
Jedynie pułkownik Hawton nie ruszył si˛e z miejsca.
— Czy mógłby mi pan powiedzie´c, jak to działa? — spytał, podchodz ˛ac do
stołu. M˛e˙zczyzna rozchmurzył si˛e i wzi ˛ał do r˛eki jedn ˛a z zabawek.
— Je´sli spojrzy pan tutaj... — otworzył ruchom ˛a gór˛e rakiety — ...zobaczy
pan zwoje receptorów fal kosmicznych rozmieszczone na obu ko´ncach statku. —
Wskazał ołówkiem osobliwe, plastikowe cz˛e´sci o calowej mniej wi˛ecej ´srednicy,
owini˛ete parokrotnie do´s´c niedbale miedzianym drutem. Poza nimi wn˛etrze mode-
lu było puste. Zwoje były poł ˛aczone ze sob ˛a, inny za´s jeszcze przewód prowadził
przez dziur˛e w podłodze pojazdu do pudełka ze sterownikami. Biff Hawton spoj-
rzał krytycznie najpierw na zabawk˛e, potem na młodego człowieka, który jednak
całkowicie zignorował ów wyraz niedowierzania.
— Wewn ˛atrz tego pudełka jest bateria — powiedział młodzieniec, otwiera-
j ˛ac je i pokazuj ˛ac zwykł ˛a bateryjk˛e do latarki. — Pr ˛ad płynie przez wył ˛acznik
i ´swiatełko do generatora fal...
— Rozumiem z pa´nskich słów — przerwał mu Biff- ˙ze pr ˛ad z tej bateryjki
za pi˛etna´scie centów płynie najpierw do tego tandetnego reostatu, potem do b˛ed ˛a-
cych wył ˛acznie dekoracj ˛a cewek w modelu i nic, absolutnie nic z tego nie wynika.
A teraz prosz˛e mi zdradzi´c, na jakiej wła´sciwie zasadzie to lata. Je´sli mam wy-
rzuci´c osiemna´scie dolców na kawał blachy wart co najwy˙zej sze´s´c, to musz˛e
przynajmniej wiedzie´c, co kupuj˛e.
Młodzieniec spłon ˛ał rumie´ncem.
— Przepraszam pana — wyj ˛akał. — Nie próbuj˛e niczego ukrywa´c. Podobnie
jak w przypadku ka˙zdej magicznej sztuczki, tak i tutaj wyja´sniam wszystko jedy-
nie nabywcom. — Pochylił si˛e i wyszeptał konfidencjonalnie: — Powiem panu,
co o tym my´sl˛e. To cudo jest za drogie i w ogóle nie ma zbytu. Szef powiedział,
˙ze mog˛e je sprzedawa´c i po trzy dolary za sztuk˛e, je´sli w ogóle znajd˛e ch˛etnych.
Je´sli pan...
— Sprzedane, chłopcze — stwierdził pułkownik, kład ˛ac na stole trzy bank-
noty. — Tyle mog˛e da´c niezale˙znie od tego, jak to działa. Chłopcom z pracy na
pewno si˛e spodoba. — Poklepał wizerunek uskrzydlonej rakiety, który miał przy-
pi˛ety na piersi. — A teraz powa˙znie, co to za sztuczka?
Sprzedawca rozejrzał si˛e wokół ostro˙znie i wskazał palcem.
— Sznurek! — powiedział. — A wła´sciwie gruba nitka. Biegnie od pokrywy
modelu, potem przez kółko przymocowane na suficie i dalej do mojej r˛eki, gdzie
17
przywi ˛azana jest do obr ˛aczki na palcu. Gdy si˛e cofam, statek idzie w gór˛e. To
bardzo proste.
— Wszystkie dobre sztuczki s ˛a proste — mrukn ˛ał pułkownik, ´sledz ˛ac okiem
czarn ˛a nitk˛e. — Wystarczy tylko odpowiednio czarowa´c dla odwrócenia uwagi
widzów.
— Je´sli nie ma pan czarnego stołu, wystarczy czarny koc — doradził mło-
dzieniec. — Mo˙zna te˙z wykorzysta´c framug˛e drzwi, trzeba tylko dopilnowa´c, by
pokój za plecami był ciemny.
— Zapakuj to, chłopcze. Nie jestem ˙zółtodziobem. Takie sztuczki mam w ma-
łym palcu.
* * *
Biff Hawton poczekał na czwartkowy wieczór, gdy paczka zebrała si˛e na po-
kera. Wszyscy byli specjalistami od rakiet i pocisków rakietowych, i nader ˙zywo
zareagowali na wyst˛ep pułkownika.
— Daj mi to przerysowa´c, Biff. Wykorzystam te magnetyczne fale w naszym
nowym ptaszku!
— Te bateryjki s ˛a tanie jak barszcz. Oto przyszło´sciowe ´zródło energii!
Tylko Teddy Kaner nie dał si˛e nabra´c. Sam te˙z bawił si˛e w podobne sztuczki
i od razu poj ˛ał sedno sprawy. Siedział jednak cicho, by nie psu´c koledze po fachu
efektu, i u´smiechał si˛e tylko ironicznie, gdy reszta milkła kolejno. Pułkownik był
dobrym demonstratorem i idealnie wszystko przygotował. Zanim sko´nczył, nie-
mal uwierzyli w Atomowy Falowiec. Ostatecznie model wyl ˛adował, a wszyscy
stłoczyli si˛e wokół stołu.
— Nitka! — krzykn ˛ał jeden z in˙zynierów jakby z ulg ˛a i wszyscy wybuchn˛eli
´smiechem.
— Szkoda — powiedział szef fizyków. — Miałem nadziej˛e, ˙ze Atomowy Fa-
lowiec pomo˙ze nam w paru sprawach. Daj si˛e przelecie´c.
— Teddy Kaner ma pierwsze´nstwo — o´swiadczył Biff. — Zorientował si˛e
ju˙z wtedy, gdy wy wszyscy wpatrywali´scie si˛e w ´swiatełko jak sroki w gnat, tylko
milczał, by nie psu´c zabawy.
Kaner nasun ˛ał obr ˛aczk˛e z nitk ˛a na palec i zacz ˛ał si˛e cofa´c.
— Najpierw musisz przekr˛eci´c kontakt — powiedział Biff.
— Wiem — u´smiechn ˛ał si˛e Kaner. — Ale to ma tylko odwróci´c uwag˛e. Naj-
pierw spróbuj˛e tylko poruszy´c r˛ek ˛a, a gdy wyjdzie, to powtórz˛e cał ˛a sztuczk˛e.
Przesun ˛ał dło´n płynnie, niczym zawodowy prestidigitator. Model uniósł si˛e ze
stołu i spadł z hukiem.
— Nitka si˛e zerwała — powiedział Kaner.
— Pewnie szarpn ˛ałe´s, zamiast poci ˛agn ˛a´c łagodnie — mrukn ˛ał Biff i zwi ˛azał
ko´nce. — Daj, poka˙z˛e ci, jak to si˛e robi.
18
Nitka jednak znów si˛e zerwała. Widzowie ponownie si˛e roze´smiali, a pułkow-
nik jakby lekko si˛e spocił. Kto´s zaproponował pokera.
Tego jednak wieczoru sko´nczyło si˛e na propozycji. Tak jak nigdy, zapomniano
rychło o pokerze, okazało si˛e bowiem, ˙ze nitka jest w stanie unie´s´c model tylko
wówczas, gdy kontakt jest wł ˛aczony, a pr ˛ad z półwoltowej bateryjki przepływa
przez uzwojenia. Wystarczyło go wył ˛aczy´c, a model robił si˛e zbyt ci˛e˙zki i za
ka˙zdym razem nitka si˛e rwała.
* * *
— Wci ˛a˙z mi si˛e wydaje, ˙ze to wariacki pomysł — powiedział młodzieniec. —
Cały tydzie´n dorabiałem si˛e garbu pokazuj ˛ac te zabawki ka˙zdemu bachorowi
w promieniu tysi ˛aca mil i potem sprzedaj ˛ac je po trzy dolce, chocia˙z ka˙zda kosz-
towała nas przynajmniej sto dolarów.
— Ale dziesi˛e´c z nich sprzedałe´s ludziom, którzy mog ˛a si˛e nimi zaintereso-
wa´c? — spytał starszy.
— Chyba tak. Dorwałem kilku oficerów lotnictwa i jednego pułkownika wojsk
rakietowych. Potem był jeszcze jeden urz˛ednik, którego pami˛etam z Biura Paten-
towego. Szcz˛e´sliwie mnie nie poznał. No i ty zauwa˙zyłe´s jeszcze dwóch profeso-
rów z uniwersytetu.
— A zatem teraz niech oni si˛e martwi ˛a, co dalej. Nam pozostaje usi ˛a´s´c i po-
czeka´c na wyniki ich prac.
— Jakie wyniki?! Ci sami ludzie nie byli w ogóle zainteresowani spraw ˛a,
gdy dobijali´smy si˛e do ich drzwi z dowodami w r˛eku. Opatentowali´smy zwoje
i mo˙zemy udowodni´c ka˙zdemu, ˙ze podł ˛aczone do pr ˛adu powoduj ˛a redukcj˛e wagi.
— Ale bardzo mał ˛a, a my nie wiemy czemu. Taki drobiazg nikogo nie zain-
teresuje. Cz˛e´sciowa redukcja ci˛e˙zaru topornego modelu. Za mała, by unie´s´c sam
generator. Nikt, kto na co dzie´n ma do czynienia z tonami frachtu, pochłaniaj ˛a-
cymi drugie tyle paliwa, nie zwróci najmniejszej uwagi na jakiego´s pomyle´nca,
któremu wydaje si˛e, ˙ze znalazł luk˛e w jednej z zasad Newtona.
— My´slisz, ˙ze teraz zwróc ˛a uwag˛e? — spytał młodzieniec, nerwowo wyła-
muj ˛ac palce.
— Na pewno. Wytrzymało´s´c nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu
i p˛eknie, ile razy b˛edzie chciało si˛e go podnie´s´c. Owszem, mo˙zna to zrobi´c, ale
dopiero po zredukowaniu jego wagi przez wł ˛aczenie pr ˛adu. To zabije im ´cwieka.
Nikt im nie b˛edzie kazał rozwi ˛azywa´c tego problemu czy zajmowa´c si˛e nim, ale
b˛edzie ich to dr˛eczyło, bo zgodnie z ich wiedz ˛a co´s takiego nie ma prawa si˛e
zdarzy´c. Od razu pojm ˛a, ˙ze teoria fal magnetycznych to nonsens. A mo˙ze i nie?
Nie wiadomo. Tak czy inaczej, b˛ed ˛a mieli si˛e nad czym zastanawia´c, b˛edzie ich
to gryzło. Niektórzy zaczn ˛a przeprowadza´c eksperymenty w piwnicy, ot tak, dla
19
rozrywki, aby znale´z´c ´zródło bł˛edu. Który´s odkryje ostatecznie, co sprawia, ˙ze
zwoje działaj ˛a, a mo˙ze nawet je udoskonali!
— A my mamy na to patenty...
— Słusznie. B˛ed ˛a prowadzi´c badania, które zako´ncz ˛a si˛e zastosowaniem na-
szego wynalazku najpierw w masowym przewozie ładunków, a ostatecznie w lo-
tach kosmicznych.
— I nie b˛ed ˛a mieli przy tym poj˛ecia, ˙ze pracuj ˛a na nasze bogactwo. Gdy tylko
zacznie si˛e produkcja... — stwierdził cynicznie młodzieniec.
— Wszyscy b˛edziemy bogaci, synu — powiedział starszy, poklepuj ˛ac młod-
szego po ramieniu. — Wierz mi, ˙ze za dziesi˛e´c lat ten ´swiat zmieni si˛e nie do
poznania.
Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me,
Not Amos Cabot!)
Poranna poczta przyszła, gdy Amos Cabot był na zakupach. Znalazł j ˛a le-
˙z ˛ac ˛a na stoliku w hallu i przerzucił pospiesznie wiedz ˛ac, ˙ze i tak nie ma cze-
go dzi´s oczekiwa´c. Czek z ubezpieczalni przychodził trzynastego, czek federalny
dwudziestego czwartego i to było wszystko, gdyby nie bra´c pod uwag˛e malej ˛acej
z ka˙zdym rokiem liczby kart ´swi ˛atecznych.
Wielka niebieska koperta tkwiła przyci´sni˛eta do lustra i nie mógł odczyta´c
nazwiska adresata. Przekl ˛ał sk ˛ap ˛a pani ˛a Peavey, wkr˛ecaj ˛ac ˛a gdzie si˛e da pi˛etna-
stowatowe ˙zarówki. Pochylił si˛e i zamrugał raz, potem drugi. Na Boga, to był
list do niego! Niew ˛atpliwie! Gruba koperta mogła zawiera´c jaki´s magazyn lub
katalog; ale jaki, no i kto mógł mu to wysła´c? Przyciskaj ˛ac do piersi niezgrabn ˛a
i poznaczon ˛a plamami w ˛atrobianymi dło´n zacz ˛ał mozoln ˛a wspinaczk˛e na trzecie
pi˛etro do swego pokoju. Wrzucił do spi˙zarki siatk˛e z dwiema puszkami fasolki
i bochenkiem chleba drugiej ´swie˙zo´sci i opadł ci˛e˙zko na krzesło przy oknie. Roz-
darł kopert˛e i ujrzał gruby, l´sni ˛acy magazyn z upiorn ˛a okładk ˛a. Poło˙zył go sobie
na kolanach i wpatrzył si˛e we´n z przera˙zeniem.
Na zielono-szarym tle widniał czarny, wydrukowany gotykiem tytuł ˙ZYCIE
POZAGROBOWE, poni˙zej za´s podtytuł Magazyn dla szykuj ˛acych si˛e na tamten
´swiat. Reszt˛e okładki wypełniała gł˛eboka czer´n, któr ˛a m ˛aciła jedynie fotografia
przyci˛eta w formie nagrobka, przedstawiaj ˛aca pogodny i radosny widok cmenta-
rza pełnego kwitn ˛acych kwiatków, umajonych grobów i pełnych powagi sarkofa-
gów. Co to niby miało by´c? Głupi ˙zart? Ale im dłu˙zej kartkował magazyn, tym
mniej kojarzyło mu si˛e to z ˙zartem. Kolejne rubryki i reklamy dotyczyły trumien,
urn na prochy oraz działek cmentarnych. Gdy z prychni˛eciem obrzydzenia rzu-
cił magazyn na stół, spomi˛edzy kartek wysun ˛ał si˛e list i spłyn ˛ał na podłog˛e. Był
zaadresowany do niego, napisany na papierze firmowym magazynu, a zatem nie
mogło by´c mowy o ˙zadnej pomyłce.
SZANOWNY PANIE!
Witamy pana w szcz˛e´sliwych szeregach czytelników naszego cza-
sopisma ˙Zycie Pozagrobowe — magazyn dla szykuj ˛acych si˛e na tam-
21
ten ´swiat. Pozdrawiamy was, którzy zamierzacie rychło umrze´c! Ma-
cie za sob ˛a długie i szcz˛e´sliwe ˙zycie, a przed wami stoj ˛a ju˙z otworem
Bramy Wieczno´sci, obiecuj ˛ac wam ponowne zł ˛aczenie z tymi, któ-
rych kochali´scie, a którzy odeszli wcze´sniej. Teraz, w tej ostatniej
godzinie, stoimy przy was jak przyjaciele gotowi pomóc w ostatniej
drodze. Czy spisali´scie ju˙z testament? Na pewno o tym zapomnieli-
´scie, ale obecnie to ˙zaden problem. Wystarczy zajrze´c na stron˛e 109,
przeczyta´c porywaj ˛acy artykuł Gdzie jest ostatnia wola? i wzi ˛a´c so-
bie do serca zamieszczone tam rady. Potem nale˙zy wyrwa´c stron˛e 114
(wzdłu˙z linii perforacji), która jest gotowym formularzem testamen-
tu. Wypełniwszy stosowne rubryki trzeba tylko si˛e podpisa´c i zanie´s´c
do wła´sciwego dla dzielnicy notariusza publicznego. Nie zwlekajcie!
A czy my´sleli´scie o kremacji swych szcz ˛atków? Proponujemy wam
wspaniał ˛a relacj˛e doktora Philipa Musgrove z Ko´sciółka Na Rogu,
który odwiedził dla was krematorium. Pocz ˛atek na stronie...
Amos rzucił magazyn dr˙z ˛acymi dło´nmi w drugi koniec pokoju. Potem pod-
szedł, schylił si˛e i rozdarł go jeszcze na dwoje, co poprawiło mu nieco samopo-
czucie.
— Co to ma znaczy´c? ˙Ze niby mam umrze´c? Ale po co o tym pisa´c? — krzyk-
n ˛ał, ale zaraz ucichł, gdy mieszkaj ˛acy w pokoju obok Antonelli zastukał w ´scia-
n˛e. — Co to za pomysł, by wysyła´c ludziom takie ´swi´nstwa? O co tu chodzi?
Podniósł obie połówki magazynu i wyprostował je na stole. Egzemplarz był
starannie wydany i z pewno´sci ˛a zbyt kosztowny, by uzna´c go za ˙zart. To było co´s
powa˙znego. Po niewielkich poszukiwaniach odnalazł stopk˛e redakcyjn ˛a I zagł˛ebił
si˛e w lektur˛e drobnego druku. Ledwo mógł odczyta´c ten maczek, trafił jednak
w ko´ncu na wydawc˛e: Saxon-Morris Publishers, Inc. Musiała to by´c bogata firma,
jej siedziba mie´sciła si˛e bowiem w budynku przy Park Avenue. Znał go, owszem:
bryła pokryta nowymi granitowymi płytami.
To si˛e tak nie sko´nczy! W chudej piersi Amosa Cabota rozgorzała iskra gnie-
wu. Kiedy´s ju˙z zmusił towarzystwo przewozowe z Pi ˛atej Alei do wysłania mu
uprzejmego listu z przeprosinami za zachowanie kierowcy, który zam˛eczał go ga-
daniem o Dniu ´Swi˛etego Patryka. Z kolei Triborough Automatic Drink Company
od automatów z napitkami musiało zwróci´c mu pi˛e´cdziesi ˛at centów, które ich
maszyna połkn˛eła, nie daj ˛ac nic w zamian. Saxon-Morris odpokutuje jeszcze za
swoje!
Na dworze było gor ˛aco, ale poniewa˙z w marcu nigdy nie mo˙zna by´c pewnym
pogody, Amos wzi ˛ał gruby, wełniany szalik. Zza puszki z cukrem wyci ˛agn ˛ał dwa
banknoty. Kilka dolarów powinno wystarczy´c na tak ˛a wycieczk˛e, bior ˛ac pod uwa-
g˛e cen˛e biletów autobusowych i fili˙zanki herbaty z automatu. Miej si˛e lepiej na
baczno´sci, Saxon-Morris.
22
Jednak spotkanie z kimkolwiek z wydawnictwa bez uprzedniego uzgodnienia
terminu wydawało si˛e nader trudne. Dziewczyna z zaczesanymi do góry rudymi
włosami i makija˙zem jak tapeta nie była nawet pewna, czy wydaj ˛a tu w ogóle co´s
takiego, jak ˙Zycie Pozagrobowe. Na ´scianie za szkarłatnym, wygi˛etym w kształt
nerki biurkiem wisiała lista wszystkich publikacji Saxon-Morrisa, ale złote liter-
ki na ciemnozielonym tle były w tym o´swietleniu zbyt małe dla starych oczu.
Gdy Amos nie ust˛epował, panienka poszperała w notatniku z numerami telefo-
nów i ostatecznie zgodziła si˛e, ˙ze wydaj ˛a taki tytuł, chocia˙z uczyniła to nader
niech˛etnie.
— Chc˛e si˛e widzie´c z redaktorem.
— Z którym mianowicie redaktorem?
— Którymkolwiek, do cholery. — To ostatnie jeszcze bardziej zraziło sekre-
tark˛e, o ile w ogóle to było jeszcze mo˙zliwe.
— Czy mog˛e spyta´c, w jakiej sprawie?
— W mojej sprawie. Gdzie redaktor?
Trwało ponad godzin˛e, nim znalazła kogo´s, kto gotów był si˛e z nim spotka´c,
albo po prostu upierdliwy go´s´c zacz ˛ał j ˛a denerwowa´c. Wykonawszy kilka mam-
rotliwych rozmów telefonicznych, odło˙zyła wreszcie słuchawk˛e.
— Prosto tymi drzwiami, potem w prawo i na półpi˛etro, dalej czwarte drzwi
na lewo. Pan Mercer czeka na pana w pokoju siedemset osiemdziesi ˛at dwa.
Amos błyskawicznie zgubił si˛e w labiryncie przej´s´c i korytarzy pełnych sza-
rych drzwi. Gdy po raz drugi trafił do pokoju pocztowego, jaki´s znudzony mło-
dzieniec zaprowadził go przed drzwi opatrzone napisem 782. Otworzył je bez
pukania.
— Pan jest Mercer, redaktor ˙Zycia Pozagrobowego!
— Owszem, nazywam si˛e Mercer, ale nie jestem redaktorem. — Był to pulch-
ny m˛e˙zczyzna z okr ˛agł ˛a twarz ˛a i takimi˙z okularami na nosie, wpasowany za biur-
ko wypełniaj ˛ace koniec male´nkiej i pozbawionej okien pakamery. — Zajmuj˛e
si˛e dystrybucj ˛a, a nie wydawaniem. Sekretarka powiedziała, ˙ze ma pan problemy
z prenumerat ˛a.
— Owszem, to jest problem. Czemu przysyłacie wasz cholerny magazyn, cho-
cia˙z wcale o to nie prosiłem?
— Có˙z, je´sli o to chodzi, to mo˙ze b˛ed˛e w stanie panu pomóc. O jakie czaso-
pismo konkretnie chodzi?
— O ˙Zycie Pozagrobowe.
— Tak, jest w moim referacie. — Mercer przeszukał dwie szuflady pełne pa-
pierów, zanim trafił na wła´sciw ˛a. Przekopał si˛e przez ni ˛a, a˙z w ko´ncu wyci ˛agn ˛ał
jaki´s dokument. — Obawiam si˛e, panie Cabot, ˙ze nic panu nie poradz˛e. Wychodzi
na to, ˙ze ma pan darmow ˛a subskrypcj˛e, której nie mo˙zemy uniewa˙zni´c. Przykro
mi.
23
— Przykro to panu dopiero b˛edzie! Nie chc˛e dostawa´c tych ´swi´nstw i nie
˙zycz˛e sobie, by´scie dalej mi je wysyłali!
Mercer nadal próbował zachowa´c przyjacielski ton rozmowy, zdołał nawet
przywoła´c na twarz nieszczery u´smiech.
— Prosz˛e by´c rozs ˛adnym, panie Cabot, to magazyn redagowany ma wysokim
poziomie, a pan otrzymuje go za frajer. Normalnie prenumerata kosztuje dzie-
si˛e´c dolarów rocznie! Je´sli miał ju˙z pan to szcz˛e´scie, ˙ze pana wybrano, to po co
narze...
— Kto niby mnie wybrał? Nie wysyłałem ˙zadnego kuponu ani zgłoszenia.
— Nie, nie musiał pan wysyła´c. Pa´nskie nazwisko zostało zapewne wybrane
z list ubezpieczalni czy szpitali, czy jakich´s innych. ˙Zycie Pozagrobowe jest jed-
nym z tych magazynów, które maj ˛a du˙z ˛a pul˛e gratisów. Oczywi´scie, nie rozrzuca-
my ich gdzie popadnie, wr˛ecz przeciwnie, zawsze starannie dobieramy subskry-
bentów. Prenumerata nie pokrywa nawet kosztów wydawnictw, te utrzymuj ˛a si˛e
z reklam. W pewnym stopniu finansuj ˛a je wymienione instytucje, a zatem mo˙zna
je nazwa´c wydawnictwami o wy˙zszej u˙zyteczno´sci społecznej. Młodym matkom,
których wykazy otrzymujemy ze szpitali, wysyłamy na przykład przez sze´s´c mie-
si˛ecy Twoje Dziecko z naprawd˛e cennymi radami i artykułami oraz z reklamami,
które same w sobie s ˛a pouczaj ˛ace...
— Ale ja nie jestem młod ˛a matk ˛a. Czemu wysłali´scie mi ten szmatławiec?
— ˙Zycie Pozagrobowe jest troch˛e innym rodzajem magazynu ni˙z Twoje Dziec-
ko, ale ma podobny charakter. To kwestia statystyki, szanowny panie. Ka˙zdego
dnia umiera wielu ludzi. W ró˙znym wieku, z ró˙znych ´srodowisk. Firmy ubezpie-
czeniowe, a konkretnie ich rzeczoznawcy, odnotowuj ˛a to wszystko, wyrysowuj ˛ac
potem mas˛e tabel i wykresów. Podobno bardzo rzetelnych. Ze zwykłej statystyki
zrobili prawdziw ˛a sztuk˛e. Bior ˛a, powiedzmy, takiego człowieka jak pan, w pew-
nym wieku. Ustalaj ˛a jego ´srodowisko społeczne, stan zdrowia i warunki fizyczne,
i tak dalej, otrzymuj ˛ac w rezultacie dat˛e jego przewidywanej ´smierci. Nie z do-
kładno´sci ˛a do dnia I godziny, rzecz jasna, chocia˙z pewnie i to by mogli zrobi´c,
gdyby chcieli, ale dla naszych celów starcza prognoza z dwuletnim marginesem
bł˛edu. Mo˙zemy na tej podstawie okre´sli´c liczb˛e potrzebnych egzemplarzy, jak
i sumy, które wpłyn ˛a z reklam. ´Smier´c subskrybenta zwykle potwierdza prognoz˛e
fachowców.
— Przepowiada mi pan, ˙ze umr˛e w przeci ˛agu dwóch najbli˙zszych lat? —
krzykn ˛ał chrapliwie Amos, purpurowy z gniewu.
— Nie, ja niczego panu nie przepowiadam, absolutnie! — Mercer odsun ˛ał
si˛e nieco i otarł chusteczk ˛a szkła okularów z drobin ´sliny starszego pana. — To
sprawa fachowców od statystyki. Ich komputer wyłonił pana nazwisko i przesłał
do mnie z informacj ˛a, ˙ze umrze pan w przeci ˛agu dwóch lat. Ja za´s, jako urz˛ed-
nik wypełniaj ˛acy swój obowi ˛azek wobec społecze´nstwa, wysłałem panu stosowny
magazyn. To moja praca, tylko tyle.
24
HARRY HARRISON ZŁOTE LATA STALOWEGO SZCZURA Copyright 1993 by Harry Harrison Copyright 1994 Wydawnictwo Amber
SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Ulice Aszkelonu — (The Streets of Ashkelon) . . . . . . . . . . . . 3 Sklep z zabawkami — (Toy Shop) . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me, Not Amos Cabot!) . . . . . . . . 21 Pancernik w rezerwie — (The Mothballed Spaceship) . . . . . . . . . 28 Akcja specjalna — (Commando Raid) . . . . . . . . . . . . . . . 43 Konserwator — (The Repairman) . . . . . . . . . . . . . . . . . 51 Nowy wspaniały ´swiat — (Brave Never World) . . . . . . . . . . . 60 Tajemnica Stonehenge — (The Secret of Stonehenge) . . . . . . . . . 91 Operacja ratunkowa — (Rescue Operation) . . . . . . . . . . . . . 95 Autoportret — (Portrait of the Artist) . . . . . . . . . . . . . . . 107 Zacofana planeta — (Survival Planet) . . . . . . . . . . . . . . . 114 Współmieszka´ncy — (Roommates) . . . . . . . . . . . . . . . . 125 Złote lata Stalowego Szczura — (The Golden Years of the Stainless Steel Rat). . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 145
Ulice Aszkelonu — (The Streets of Ashkelon) Ponad wieczn ˛a osłon ˛a chmur ´Swiata Weskera dał si˛e słysze´c narastaj ˛acy, przy- tłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał si˛e raptownie, pozwalaj ˛ac butom za- gł˛ebi´c si˛e w błotnistej mazi, i przyło˙zył dło´n do ucha. Zniekształcony przez g˛est ˛a atmosfer˛e grzmot był coraz gło´sniejszy. — To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — po- wiedział Itin przetrawiaj ˛ac powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszel- kich zasad tutejszej logiki przeanalizowa´c dokładnie ka˙zdy z osobna. — Ale prze- cie˙z twój statek stoi wci ˛a˙z tam, gdzie wyl ˛adowałe´s, i chocia˙z w tej chwili go nie widzimy, musi tam sta´c, jeste´s bowiem jedyn ˛a osob ˛a, która potrafi go obsługiwa´c. Nawet gdyby kto´s jeszcze to umiał, słyszeliby´smy najpierw odgłosy jego startu. Poniewa˙z tak nie było, a ten hałas jest niew ˛atpliwie wydawany przez pojazd ko- smiczny, zatem musi to by´c... — ...jaki´s inny statek — uci ˛ał Garth, zbyt zaj˛ety własnymi my´slami, by cier- pliwie czeka´c, a˙z Itin dobrnie do ko´nca ła´ncucha logicznego. Z cał ˛a pewno´sci ˛a był to jaki´s inny go´s´c z przestrzeni, kieruj ˛acy si˛e, podobnie jak on przedtem, na sygnał radaru S.S. Pojawienie si˛e kogo´s takiego było tylko kwesti ˛a czasu. Nowo przybyły niew ˛atpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara si˛e wyl ˛adowa´c jak najbli˙zej. — Lepiej si˛e pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do wioski wod ˛a. Powiedz wszystkim, by schowali si˛e w bagnie, byle dalej od stałego l ˛adu. Urz ˛adzenia tego statku wytwarzaj ˛a podczas l ˛adowania tak wysok ˛a tempe- ratur˛e, ˙ze ka˙zdy, kto znajdzie si˛e w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie ugotowany. Była to gro´zba, któr ˛a niewielki, ziemnowodny mieszkaniec ´Swiata Weskera zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth sko´nczył mówi´c, Itin zwin ˛ał ˙zebrowa- ne uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału. Garth ruszył dalej przez hamuj ˛ac ˛a kroki ma´z, docieraj ˛ac do skraju wioski w chwi- li, gdy łoskot przeszedł w ogłuszaj ˛acy ryk, a statek kosmiczny wyłonił si˛e spo´sród nisko zalegaj ˛acych chmur. Przesłoniwszy oczy dłoni ˛a, by nie da´c si˛e o´slepi´c dłu- 3
giemu j˛ezykowi tryskaj ˛acego z dysz ognia, przygl ˛adał si˛e z mieszanymi uczucia- mi szaro-czarnej sylwetce pojazdu. Po sp˛edzeniu na ´Swiecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak towarzystwa innych ludzi zaczynał powa˙znie mu doskwiera´c. Niemniej, podczas gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał si˛e swoich praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek te˙z mógł nale˙ze´c do jakiego´s handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z t ˛a planet ˛a. Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to by´c ktokolwiek inny. Pomy´slaw- szy to, Garth schronił si˛e pod gigantyczn ˛a paproci ˛a i poluzował tkwi ˛ac ˛a w kaburze bro´n. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów, a˙z w ko´ncu silniki umilkły, a stopy wsporników zagł˛ebiły si˛e z trzaskiem w pop˛e- kany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadaj ˛ac w miejscu, gdy chmura dymu powoli rozpływała si˛e w wilgotnym powietrzu. — Garth... ty szanta˙zysto, szczekaj ˛acy po tutejszemu... gdzie jeste´s? — za- grzmiał gło´snik statku. Sylwetka pojazdu wygl ˛adała tylko nieco znajomo, ale brzmienie głosu nie pozostawiało ˙zadnych w ˛atpliwo´sci. Garth u´smiechn ˛ał si˛e krzywo wychodz ˛ac na otwart ˛a przestrze´n i zagwizdał na palcach. Kierunkowy mikrofon na stateczniku obrócił si˛e w jego stron˛e. — Co ty tu robisz, Singh? — krzykn ˛ał do mikrofonu. — Zamiast znale´z´c wła- sn ˛a planet˛e, wolisz okrada´c innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podst˛epny kr˛etacz? — Uczciwych! — rykn ˛ał wzmocniony głos. — I kto to mówi? Człowiek, któ- ry poznał wi˛ecej wi˛ezie´n ni˙z burdeli, a tych ostatnich, słowo daj˛e, jest niemało. Przykro mi, kompanie z dzieci´nstwa, ale nie mo˙zesz liczy´c na moj ˛a pomoc w ob- rabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej ´smierdz ˛acy ´swiat, gdzie zbij˛e fortun˛e. Zatrzymałem si˛e tu tylko na chwil˛e, bo trafiła si˛e okazja, by zarobi´c uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówk˛e. Przywiozłem ci towa- rzystwo, idealne wr˛ecz dla ciebie. Facet nijak nie jest zwi ˛azany z twoim fachem, ale mo˙ze ci si˛e przyda´c. Wyszedłbym sam, aby ci˛e przywita´c, gdyby nie te testy i szczepienia. Wypuszczam pasa˙zera przez ´sluz˛e i mam nadziej˛e, ˙ze pomo˙zesz mu z baga˙zem. Przynajmniej nie b˛edzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby pasa˙zer zechciał odby´c podró˙z w jedn ˛a stron˛e na tak zacofan ˛a planet˛e? Co takiego kryło si˛e w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znale´z´c si˛e naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił si˛e przez luk towaro- wy, z trudem taszcz ˛ac wielk ˛a pak˛e. Ten obrócił si˛e, ukazuj ˛ac co´s jakby biał ˛a psi ˛a obro˙z˛e, oznaczaj ˛ac ˛a duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca stał si˛e oczywisty. — Co pan tu robi? — spytał szorstko Garth pomimo stara´n, by nada´c głoso- wi jak najłagodniejsze brzmienie. Je´sli nawet tamten to zauwa˙zył, to zignorował 4
form˛e powitania, u´smiechał si˛e bowiem nadal i schodz ˛ac po rampie wyci ˛agn ˛ał dło´n. — Jestem ojciec Marek — powiedział. — Z Misyjnego Towarzystwa Braci. Miło mi spotka´c... — Pytałem, po co pan tu przybył. — Garth panował ju˙z nad sob ˛a, a jego głos był cichy i wr˛ecz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobi´c, i to jak najszybciej, je´sli miała istnie´c jeszcze jaka´s szansa. — To chyba oczywiste — powiedział ojciec Marek, wci ˛a˙z pełen dobrego sa- mopoczucia. — Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych emisariuszy na obce ´swiaty. Miałem to szcz˛e´scie... — Zabieraj pan t˛e walizk˛e i wracaj zaraz na statek. Nie jeste´s tu potrzebny, nikt ci˛e nie zapraszał. B˛edziesz tu tylko ci˛e˙zarem dla wszystkich, ˙zaden tubylec nie b˛edzie nawet chciał z tob ˛a gada´c. — Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie — powiedział ksi ˛adz, wci ˛a˙z spokojny, ale ju˙z bez u´smiechu. — Zapoznałem si˛e dobrze z prawem ga- laktycznym, podobnie jak i z histori ˛a tej planety. Nie ma tu ˙zadnych chorób ani niebezpiecznych zwierz ˛at. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywa´c na jej powierzchni, jak pan. Facet miał racj˛e, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyzna´c. Ble- fował, maj ˛ac nadziej˛e, ˙ze ksi ˛adz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał. Pozostał tylko jeden sposób, by go zawróci´c, póki jeszcze mo˙zna to zrobi´c. — Wracaj na statek! — krzykn ˛ał, nie skrywaj ˛ac zło´sci. Płynnym ruchem wy- ci ˛agn ˛ał bro´n i z odległo´sci kilku cali wymierzył czarn ˛a luf˛e w ˙zoł ˛adek ksi˛edza, który zbladł, ale si˛e nie ruszył. — Co ty wyrabiasz, Garth?! — krzykn ˛ał przez gło´snik przera˙zony Singh. — Ten facet zapłacił pełn ˛a taks˛e za przejazd i nie masz prawa wyrzuca´c go z planety. — Mam prawo — powiedział Garth, mierz ˛ac dla odmiany mi˛edzy oczy ka- płana. — Daj˛e mu trzydzie´sci sekund na zawrócenie, potem poci ˛agn˛e za spust. — Có˙z, wygl ˛ada na to, ˙ze albo oszalałe´s, albo zebrało ci si˛e na ˙zarty. Je´sli to dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy. Umieszczona w boku statku wie˙zyczka z czterema działkami obróciła si˛e z po- st˛ekiwaniem i wycelowała lufy w Gartha. — A teraz odłó˙z pukawk˛e i pomó˙z ojcu Markowi przenie´s´c baga˙z — rokazał Singh, jakby lekko rozbawiony. — Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mo- g˛e. Mam wra˙zenie, ˙ze jednak nale˙zy da´c ci szans˛e zamienienia paru słów z ojcem. Wiesz, ostatecznie poznałem go troch˛e w drodze z Ziemi. Garth wcisn ˛ał bro´n do kabury. Czuł, ˙ze przegrał. Ojciec Marek u´smiechn ˛ał si˛e triumfuj ˛aco i wyci ˛agn ˛ał z kieszeni Bibli˛e. — Mój synu... 5
— Nie jestem twoim synem — wykrztusił Garth, wci ˛a˙z prze˙zywaj ˛ac gorycz pora˙zki. Zamierzył si˛e w gniewie pi˛e´sci ˛a, ale ostatecznie uderzył intruza otwart ˛a dłoni ˛a. Starczyło, by ksi ˛adz upadł na ziemi˛e, a białe kartki ksi ˛a˙zki splamiło błoto. Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznami˛etnie. Garth nie zamierzał niczego im wyja´snia´c. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił si˛e, ujrzał, ˙ze nadal stoj ˛a bez ruchu. — Przybył jeszcze jeden człowiek — powiedział. — Trzeba mu pomóc wyła- dowa´c jego baga˙ze. Je´sli nie b˛edzie miał ich gdzie schowa´c, mo˙zecie wpakowa´c je do du˙zego magazynu, a˙z znajdzie sobie jakie´s miejsce. Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem pod ˛a˙zaj ˛a w kierunku statku, a po- tem wszedł do siebie i z niejak ˛a satysfakcj ˛a trzasn ˛ał drzwiami tak mocno, a˙z p˛ekła jedna z szyb. Istotn ˛a ulg˛e przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozosta- łych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, któr ˛a trzymał na specjalne okazje. Có˙z, ta okazja była wystarczaj ˛aco szczególna, chocia˙z nie taka, jakiej Garth by pragn ˛ał. Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu si˛e udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robi ˛ac z siebie dupka. Singh odpalił silniki bez jakichkolwiek po˙zegna´n. Trudno było powiedzie´c, co sobie o tym pomy´slał, ale na pewno po powrocie chlapnie co´s niestworzonego w klu- bie cechu. Nic, tym b˛edzie si˛e martwi´c, gdy zajrzy tam nast˛epnym razem. Teraz trzeba uło˙zy´c jako´s sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył, jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała za´s ludno´s´c wioski stoi w szeregu i przygl ˛ada si˛e. Oczywi´scie, nikt nie zaproponował pomocy. Do czasu, gdy namiot ju˙z stan ˛ał, a wszystkie paczki i pudełka znalazły si˛e w ´srodku, deszcz przestał pada´c, a poziom napoju w butelce znacznie si˛e obni- ˙zył. Garth czuł si˛e o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu go´sciowi. W gruncie rzeczy pragn ˛ał nawet z nim porozmawia´c, zapominaj ˛ac na chwil˛e o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa... W ta- kiej sytuacji ka˙zdy kompan mógł by´c mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie na obiad? John Garth, napisał na odwrocie starej faktury. A mo˙ze za bardzo go przestraszył i duchowny nie zechce przyj´s´c? Nie, tak si˛e nie zawiera znajomo- ´sci. Wygrzebał spod pryczy pudełko do´s´c du˙ze, by pomie´sciło pistolet. Itin czekał oczywi´scie za drzwiami, jako ˙ze akurat teraz wypadała jego kolej jako dy˙zurnego Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartk˛e. — Zaniesiesz to do tego nowego człowieka — powiedział. — Czy ten nowy człowiek nazywa si˛e Nowy Człowiek? — spytał Itin. — Nie! — warkn ˛ał Garth. — Nazywa si˛e Marek. Ale prosz˛e ci˛e tylko, by´s mu to oddał, a nie ˙zeby´s wdawał si˛e z nim w pogaw˛edki. — Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał — powiedział wolno Itin. — Ale on mo˙ze o to poprosi´c. A inni spytaj ˛a.o jego imi˛e, i gdybym go nie znał... — dalszy ci ˛ag zgin ˛ał w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił zimn ˛a krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców, 6
tubylcy wygrywali rund˛e. Trza´sniecie drzwiami było pół´srodkiem, przy nast˛ep- nym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzie´n, za tydzie´n czy za miesi ˛ac, Itin gotów był wznowi´c monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwał. Garth zakl ˛ał pod nosem i dolał wody do dwóch ostatnich opakowa´n najlepszego w smaku koncentratu. — Wej´s´c — powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksi ˛adz pojawił si˛e w progu z pudełkiem. — Zwracam i dzi˛ekuj˛e, panie Garth. Doceniam pa´nski gest. Nie mam poj˛ecia, co spowodowało ten ˙załosny incydent na l ˛adowisku, ale chyba najlepiej b˛edzie o tym zapomnie´c, je´sli mamy razem mieszka´c na tej planecie przez jaki´s czas. — Drinka? — spytał Garth, bior ˛ac pudełko i wskazuj ˛ac na stoj ˛ac ˛a na stole bu- telk˛e. Nalał do pełna dwie szklaneczki I wr˛eczył jedn ˛a ksi˛edzu. — Te˙z tak my´sl˛e, ale jestem jeszcze chyba winien par˛e wyja´snie´n. — Spojrzał ponuro na szkło, po- tem uniósł naczynie w kierunku kapłana. — Wszech´swiat jest du˙zy i powinni´smy umie´c jak najlepiej si˛e w nim znale´z´c. Za Rozum! — Bóg z tob ˛a — powiedział ojciec Marek i równie˙z uniósł szklaneczk˛e. — Ani nie ze mn ˛a, ani z t ˛a planet ˛a — powiedział zdecydowanie Garth. — I w tym jest wła´snie główny szkopuł. — Opró˙znił szklaneczk˛e do połowy i wes- tchn ˛ał. — Czy chcesz mn ˛a wstrz ˛asn ˛a´c? — spytał kapłan z u´smiechem. — Zapewniam ci˛e, ˙ze to nie wystarcza. — Nie chodzi o wstrz ˛asy, ale o fakty. Ja sam jestem kim´s, kogo wy nazywa- cie ateist ˛a, a zatem mało obchodz ˛a mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkol- wiek religii. Co za´s si˛e tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwi ˛a oni jeszcze w epoce kamienia łupanego. Udało im si˛e jednak doj´s´c do tego miejsca w historii bez przes ˛adów czy nawet ´sladów oddawania czci bogom. Miałem nadziej˛e, ˙ze uda im si˛e uchroni´c przed tym jeszcze dłu˙zej. — Co mówisz? — kapłan zmarszczył brwi. — Chcesz powiedzie´c, ˙ze oni nie maj ˛a bogów, w nic nie wierz ˛a? Przecie˙z musz ˛a umiera´c...? — Owszem, umieraj ˛a i obracaj ˛a si˛e w proch. Jak wszystkie ˙zywe stworzenia. Znaj ˛a zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wod˛e, nie czcz ˛a jednak błyskawic, duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bo˙zków, ani ˙zadnego tabu, ani kl ˛atw, które zatruwałyby im ˙zycie. To jedyne prymitywne społecze´nstwo, jakie poznałem, wolne całkowicie od przes ˛adów i dzi˛eki temu o wiele szcz˛e´sliw- sze i rozs ˛adniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchroni´c ich przed tego rodzaju wpływami. — Chciałe´s pozbawi´c ich Boga, odebra´c im zbawienie? — Oczy ksi˛edza roz- szerzyły si˛e, a on sam a˙z si˛e cofn ˛ał. — Nie. Chciałem uchroni´c ich od przes ˛adów do czasu, a˙z dorosn ˛a nieco i za- czn ˛a patrze´c na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie b˛edzie ju˙z grozi´c im zagła- da za spraw ˛a tego wszystkiego... 7
— Ubli˙zasz Ko´sciołowi, panie, równaj ˛ac wiar˛e z przes ˛adami... — Prosz˛e — powiedział Garth, podnosz ˛ac r˛ek˛e. — ˙Zadnych sporów teolo- gicznych. Nie s ˛adz˛e, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, by´s mnie nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomo´sci fakt, ˙ze przez długie lata dochodzi- łem do mojego obecnego ´swiatopogl ˛adu i ˙zadna podejrzana metafizyka tego nie zmieni. Obiecuj˛e ci, ˙ze nie b˛ed˛e próbował zawraca´c ciebie ze złej drogi, o ile ty obiecasz mi to samo. — Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, ˙ze moj ˛a misj ˛a jest troska o te du- sze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, ˙ze a˙z chciał powstrzy- ma´c mnie pan przed zej´sciem na ten l ˛ad? Groził mi pan nawet broni ˛a i... — ksi ˛adz urwał i spojrzał na szklank˛e. — I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mog˛e jedynie przeprosi´c. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie. Prosz˛e po˙zy´c tu troch˛e, a i ksi ˛adz nie b˛edzie lepszy. — Garth spojrzał ponuro na swe wielkie, zło˙zone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ´slady zadrapa´n. — Powiedzmy, ˙ze to frustracja, poniewa˙z ten ´swiat jest taki, jaki jest. W swoim fachu musi ksi ˛adz mie´c mas˛e sposobno´sci, by zagl ˛ada´c w mroczne zak ˛atki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach post˛epowania i o szcz˛e´sciu. Byłem zawsze zbyt zaj˛ety, by pomy´sle´c o osiedleniu si˛e gdzie´s, o zało˙zeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zreszt ˛a tego nie brakowało, zacz ˛ałem jednak my´sle´c o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych dzieciach. Czuj˛e si˛e do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny. — Wszyscy jeste´smy dzie´cmi Boga — powiedział cicho ojciec Marek. — Niech i tak b˛edzie, ale wówczas mamy tu gromadk˛e Jego dzieci, które na- wet nie potrafi ˛a wyobrazi´c sobie Jego istnienia — warkn ˛ał Garth, zły nagle na samego siebie za chwil˛e słabo´sci. Zaraz jednak dał si˛e ponie´s´c emocjom. — Czy nie rozumie ksi ˛adz, jakie to wa˙zne? Prosz˛e po˙zy´c troch˛e z nimi, a odkryje ksi ˛adz, jak prosta i szcz˛e´sliwa jest ich egzystencja w porównaniu z ˙zyciem w stanie łaski, o której tyle mówicie. Czerpi ˛a przyjemno´s´c ze swego ˙zycia i nie zadaj ˛a cierpienia. Dzi˛eki zbiegowi okoliczno´sci s ˛a produktem swoistej ewolucji w ´swiecie niemal zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyj´s´c poza kultur˛e wieku kamienia. Umysłowo jednak mog ˛a si˛e równa´c z nami, mo˙ze nawet s ˛a lepsi. Wszy- scy nauczyli si˛e mojej mowy, bym mógł im wyja´snia´c wszystko, co chc ˛a wiedzie´c. Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziw ˛a satysfakcj˛e. Wydaj ˛a si˛e niezno- ´sni, ka˙zdy nowy fakt musi bowiem przez nich zosta´c umiejscowiony w znanej ju˙z strukturze rzeczy, ale im wi˛ecej si˛e dowiaduj ˛a, tym pr˛edzej ten proces przebiega. Którego´s dnia stan ˛a si˛e pod ka˙zdym wzgl˛edem równi człowiekowi, pewnie nawet nas przerosn ˛a. Czy zechciałby mi ksi ˛adz wy´swiadczy´c pewn ˛a uprzejmo´s´c? — Je´sli tylko b˛ed˛e w stanie. — Prosz˛e ich zostawi´c w spokoju. Albo naucza´c ich, skoro ju˙z ksi ˛adz musi, historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomo˙ze im stawi´c czoło realiom tego 8
wielkiego wszech´swiata, którego istnienia nawet nie podejrzewaj ˛a. Ale prosz˛e nie miesza´c im w głowach wasz ˛a nienawi´sci ˛a, cierpieniem, poczuciem winy i obsesj ˛a grzechu i kary. Kto wie, co złego mo˙ze z tego wynikn ˛a´c... — To zniewaga, sir! — powiedział kapłan, zrywaj ˛ac si˛e na nogi. Ledwo si˛egał handlarzowi do brody, ale zachowywał si˛e tak odwa˙znie, jak kto´s prze´swiadczony o słuszno´sci swoich racji. Garth te˙z wstał, trac ˛ac cierpliwo´s´c. Stan˛eli naprzeciwko siebie, mierz ˛ac si˛e gniewnymi spojrzeniami, gotowi broni´c własnych pogl ˛adów. — To ty jeste´s obraz ˛a rodzaju ludzkiego! — krzykn ˛ał Garth. — Ten wasz nie- wiarygodny egotyzm ka˙ze wam wierzy´c, ˙ze wasza mała mitologia, niewiele ró˙z- ni ˛aca si˛e od tysi˛ecy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczyni´c cokolwiek wi˛ecej, ni˙z tylko zamroczy´c nie zm ˛acone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, ˙ze oni wierz ˛a w prawd˛e i nigdy nie słyszeli o czym´s takim, jak kłamstwo? Nie s ˛a przygotowani, by zrozumie´c umysły pod ˛a˙zaj ˛ace innymi ´scie˙zkami. Nie oszcz˛e- dzisz im tego...? — B˛ed˛e czynił moj ˛a powinno´s´c, gdy˙z taka jest wola boska, panie Garth. Oto s ˛a bo˙ze istoty, które maj ˛a dusze. Nie mog˛e poniecha´c ich, nie mog˛e pozbawi´c ich Słowa, które mo˙ze otworzy´c im wrota do Królestwa Niebieskiego. Gdy ksi ˛adz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan znikn ˛ał w deszczo- wej ciemno´sci, a krople wody zacz˛eły wpada´c do ´srodka. Buty Gartha zostawiały na podłodze błotniste ´slady, gdy ich wła´sciciel podszedł, by zamkn ˛a´c drzwi i od- izolowa´c si˛e od siedz ˛acego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym nie zra˙zony tubylec dalej czekał na chwil˛e, gdy Garth znów dopu´sci go do tej wiedzy, której przywiózł ze sob ˛a tak wiele. * * * Na mocy milcz ˛acego porozumienia zarówno Garth, jak i ksi ˛adz postanowili nigdy nie wraca´c do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni odosobnienia pogorszyło jeszcze spraw˛e, obaj bowiem przez cały czas mieli wza- jemn ˛a ´swiadomo´s´c swojej obecno´sci. Zacz˛eli zatem rozmawia´c ze sob ˛a, staraj ˛ac si˛e pozosta´c w obr˛ebie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towa- ry, ale nie wspominał gło´sno o tym, ˙ze jego praca dobiegła ju˙z ko´nca i w ka˙zdej wła´sciwie chwili mógłby odlecie´c. Zebrał do´s´c interesuj ˛acych okazów botanicz- nych i potencjalnych lekarstw, by uzyska´c za nie dobr ˛a cen˛e i sporo namiesza´c na galaktycznym rynku. Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwini˛ete i ogranicza- ły si˛e głównie do mozolnego rze´zbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie. Dopiero on dostarczył narz˛edzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów, w sumie zreszt ˛a niezbyt wiele. Nim upłyn˛eło kilka miesi˛ecy, tubylcy nie tylko nauczyli si˛e robi´c u˙zytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponowa´c ludzkie 9
wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem pi˛ek- ne. Pozostało tylko wprowadzi´c ich dzieła na rynek, stworzy´c zapotrzebowanie i wróci´c po wi˛ecej. Tubylcy ˙z ˛adali w zamian jedynie narz˛edzi, ksi ˛a˙zek i wiedzy. Garth był pewien, ˙ze post˛epuj ˛ac w ten sposób, z łatwo´sci ˛a zapewni ˛a sobie miejsce w galaktycznej wspólnocie. Tak ˛a przynajmniej miał nadziej˛e. Teraz jednak w małej osadzie, która wyro- sła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Ju˙z nie on był w centrum uwagi wioski. U´smiechał si˛e, ile razy pomy´slał o utracie swej pozycji, ale był to krzy- wy u´smiech. Pełni powagi i uwa˙zni tubylcy przybywali wci ˛a˙z, by pełni´c dy˙zury na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, b˛ed ˛ace reje- stracj ˛a faktów, ani umywały si˛e do huraganu intelektualnego, który szalał wokół osoby ksi˛edza. Podczas gdy Garth kazał im odpracowywa´c ka˙zd ˛a ksi ˛a˙zk˛e czy maszyn˛e, ksi ˛adz rozdawał je za darmo. Garth starał si˛e stopniowa´c dost˛ep do wiedzy, trak- tuj ˛ac tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczy´c je chodzi´c, krok po kroku, nim zaczn ˛a, biega´c. Ojciec Marek zacz ˛ał od razu wykłada´c im wszystkie zasady chrze´scija´nstwa. Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa ko´scioła, miejsca kultu i nauki. Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze wi˛ecej tubylców i w ci ˛agu paru dni stan ˛ał dach wsparty na palach. Ka˙zdego ranka kongregacja pracowała troch˛e nad ´scianami, a potem rzucała si˛e do nauki wszystko wyja´snia- j ˛acych, wszystko obiecuj ˛acych i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów o wszech´swiecie. Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co s ˛adzi o ich nowych zainteresowa- niach. Głównie dlatego, ˙ze wcale go o to nie pytali, poczucie honoru za´s nie po- zwalało mu na urz ˛adzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszyst- kich swych ˙zalów. Mo˙ze byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał si˛e na dy˙zurach, ale w dzie´n po przybyciu ksi˛edza przysłano kogo´s innego i Garth nie miał wi˛ecej okazji z nim porozmawia´c. Zdziwił si˛e zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłu˙z- szych od ziemskich, zaraz po ´sniadaniu pojawiła si˛e na jego progu delegacja, której przewodził wła´snie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak po- zostali, ukazuj ˛ac podwójny rz ˛ad ostrych z˛ebów i purpurowo-czarne podniebienie. Ten znak u´swiadomił Garthowi, ˙ze delegacja przybywa w powa˙znym celu, otwar- cie ust bowiem, jak pami˛etał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje — szcz˛e´scie, smutek, zło´s´c. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubyl- cy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by móc ustali´c przyczyn˛e. — Pomo˙zesz nam, Garth? — spytał Itin. — Mamy pytanie. — Odpowiem na ka˙zde — powiedział lekko zaniepokojony Garth. — W czym rzecz? 10
— Czy jest Bóg? — Co rozumiecie przez okre´slenie „Bóg”? — odpowiedział pytaniem Garth. No bo i co miał im powiedzie´c? Có˙z takiego mogło l˛egn ˛a´c si˛e im w głowach, skoro a˙z przyszli do niego z takim pytaniem? — Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do którego modlimy si˛e o pomoc, a je´sli dost ˛apimy zbawienia, to wówczas u Jego boku... — Starczy — przerwał Garth. — Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spoj- rzeli na Gartha, jakby chc ˛ac przemy´sle´c jego odpowied´z. Gdyby nie znał ich tak dobrze, widok ostrych z˛ebów mógłby go przerazi´c. Przez chwil˛e zastanowił si˛e, czy ulegli ju˙z indoktrynacji, i czy nie spogl ˛adali na niego jak na heretyka, ale odsun ˛ał t˛e my´sl. — Dzi˛ekujemy — powiedział Itin i cała gromadka odeszła. Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił si˛e jak mysz. Nie musiał długo czeka´c na ci ˛ag dalszy. Itin wrócił ju˙z po południu. — Przyjdziesz do ko´scioła? — spytał. — Wiele skomplikowanych spraw obecnie poznajemy, ale ˙zadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta wła´snie. Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłysze´c ciebie i ojca Marka mówi ˛acych razem w jednym miejscu, poniewa˙z on naucza, ˙ze co´s jest prawd ˛a, a ty twierdzisz, ˙ze prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mog ˛a jednocze´snie by´c wiarygod- ne. Musimy dowiedzie´c si˛e, która jest słuszna. — Przyjd˛e, oczywi´scie — powiedział Garth, staraj ˛ac si˛e ukry´c nagłe podnie- cenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wci ˛a˙z jeszcze mo˙zna było mie´c nadziej˛e, ˙ze pozostan ˛a wolni. W ko´sciele było gor ˛aco i Garth a˙z zdumiał si˛e liczb ˛a zgromadzonych tam Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu miało otwarte usta. Ojciec Marek siedział przy zarzuconym ksi ˛a˙zkami stole i wygl ˛adał do´s´c nieszcz˛e- ´sliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do ´srodka. — Wiesz chyba, ˙ze to był ich pomysł — odezwał si˛e handlarz. — Sami przy- szli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał. — Wiem — powiedział ksi ˛adz z rezygnacj ˛a w głosie. — Czasami to trudni wychowankowie. Ale ucz ˛a si˛e, chc ˛a wierzy´c, a to najwa˙zniejsze. — Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy — powie- dział Itin. — Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc nam poj ˛a´c religie, co nie jest rzecz ˛a prost ˛a. — Garth chciał co´s powiedzie´c, ale zmienił zamiar. — Przeczytali´smy Bibli˛e i wszystkie ksi ˛a˙zki, które dał nam oj- ciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowali´smy to i wszyscy si˛e zgodzili. Były to inne ksi ˛a˙zki ni˙z te, które dostali´smy od kupca Gartha. Tamte opisywały wszech´swiat, którego nie znamy, który obywa si˛e bez Boga, nigdzie nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdzili´smy. W ksi ˛a˙zkach ojca 11
Marka On jest wsz˛edzie i nic nie dzieje si˛e bez Niego. Jedno z tych podej´s´c musi zatem by´c fałszywe. Nie wiemy, jak to mo˙zliwe, ale gdy ustalimy, kto ma racj˛e, wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Je´sli Boga nie ma... — Ale˙z oczywi´scie, moje dzieci, ˙ze On istnieje — wtr ˛acił pełnym ˙zarliwo´sci głosem ojciec Marek. — Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył... — Kto stworzył Boga? — spytał Itin, a po ko´sciele przeszedł pomruk ´swiad- cz ˛acy o tym, ˙ze innych te˙z to interesuje. Wszyscy wpatrzyli si˛e z przej˛eciem w oj- ca Marka, który zmieszał si˛e nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak od- rzekł z u´smiechem: — Nikt, skoro to On jest Twórc ˛a. Zawsze był... — Je´sli istniał zawsze, to czemu wszech´swiat nie mo˙ze istnie´c zawsze bez twórcy? — przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista. Ksi ˛adz zacz ˛ał cierpliwie udziela´c odpowiedzi. — Gdyby to było takie proste, moje dzieci... Ale nawet naukowcy nie s ˛a zgodni w kwestii stworzenia wszech´swiata. Podczas gdy oni w ˛atpi ˛a i bł ˛adz ˛a, my znamy ´swiatło prawdziwej wiedzy. Wsz˛edzie w koło dostrzegamy cuda stworze- nia. A jak mo˙ze istnie´c jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz Bóg w Niebiesiech. Wiem, ˙ze targaj ˛a wami w ˛atpliwo´sci, a to dlatego, ˙ze dusze wasze obdarzone s ˛a woln ˛a wol ˛a. Niemniej odpowied´z jest prosta. Miejcie wiar˛e, tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie. — Jak mo˙zna uwierzy´c bez dowodu? — Je´sli nie dostrzegasz, ˙ze sam ten ´swiat jest dowodem na Jego istnienie, wówczas powiem ci, ˙ze nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy! Podniósł si˛e gwar i coraz wi˛ecej tubylców otwierało usta, jakby chc ˛ac przebi´c si˛e my´slami przez gmatwanin˛e słów i wybra´c z tego prawdziwy sens. — Czy mo˙zesz nam to wytłumaczy´c, Garth? — odezwał si˛e Itin, uciszaj ˛ac swym pytaniem ci˙zb˛e. — Mog˛e podpowiedzie´c wam jedynie, ˙ze nale˙zy si˛egn ˛a´c po naukow ˛a analiz˛e, która weryfikuje wszystkie rzeczy, z sam ˛a sob ˛a ł ˛acznie, i znajduje odpowied´z dowodz ˛ac ˛a prawdy lub fałszu ka˙zdego twierdzenia. — To wła´snie musimy uczyni´c. Tak˙ze doszli´smy do tego wniosku. — Uniósł grub ˛a ksi˛eg˛e, a wielu obecnych mu przytakn˛eło. — Studiowali´smy Bibli˛e tak, jak uczył nas tego ojciec Marek, i znale´zli´smy odpowied´z. Bóg uczyni dla nas cud, by dowie´s´c, i˙z nas obserwuje. Dzi˛eki temu znakowi poznamy, ˙ze istnieje, i pójdziemy za Nim. — To oznaka fałszywej dumy — powiedział ojciec Marek. — Bóg nie potrze- buje cudów, by dowie´s´c swego istnienia. — Ale my potrzebujemy cudu! — krzykn ˛ał Itin, i chocia˙z nie był on czło- wiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. — Czytali´smy tu o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, w˛e˙zach, które miały miejsce z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobi´c, to uczyni´c cud, 12
a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy ´swiat padł u Jego tronu, jak nas uczyłe´s, ojcze Marku. Sam powiedziałe´s nam, jakie to istot- ne. Przedyskutowali´smy spraw˛e i wiemy ju˙z, ˙ze jest tylko jeden cud najlepszy na tak ˛a okazj˛e. Całe znudzenie t ˛a teologiczn ˛a imprez ˛a opu´sciło Gartha w mgnieniu oka. Nie dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzega´c, do czego to wszystko pro- wadzi. Lekko tylko odwróciwszy głow˛e ujrzał ilustracj˛e, na której Itin otworzył Bibli˛e. Z góry zreszt ˛a wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby si˛e przeci ˛a- gał, i zwrócił si˛e do ksi˛edza. — Przygotuj si˛e! — wyszeptał. — Uciekaj st ˛ad i schowaj si˛e w statku. Ja ich tu zatrzymam. Nie s ˛adz˛e, by zrobili mi krzywd˛e... — O co ci chodzi? — spytał ksi ˛adz, mrugaj ˛ac pełnymi zdumienia oczami. — Zmykaj st ˛ad, głupcze! — sykn ˛ał Garth. — Jak s ˛adzisz, jaki cud ich zado- woli? Jaki to cud uznaje chrze´scija´nstwo za sw ˛a podstaw˛e? — Nie — powiedział ojciec Marek. — To niemo˙zliwe. To po prostu niemo˙z- liwe... — Ruszaj st ˛ad! — krzykn ˛ał Garth, ´sci ˛agaj ˛ac ksi˛edza z krzesła i pchaj ˛ac go ku tylnej ´scianie, ale ten zatrzymał si˛e i odwrócił. Garth chciał go chwyci´c, ale było ju˙z za pó´zno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich du˙zo. Garth zdzielił Itina, wpychaj ˛ac go z powrotem w tłum, ale gdy on bił si˛e z jednymi, inni zaj˛eli si˛e ksi˛edzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachn ˛ace pi˙zmem ciała zakryły misjonarza. Szarpał si˛e, a˙z go zwi ˛azali i tak przyło˙zyli w łeb, ˙ze znieru- chomiał. Wyci ˛agn˛eli go potem na zewn ˛atrz, gdzie pozostało mu jedynie le˙ze´c na deszczu, przeklina´c i patrze´c. Weskersi byli wspaniałymi rzemie´slnikami i wszystko, co zrobili, do ostatnie- go detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzy˙z ustawiono na szczycie niewiel- kiego wzgórza, metalowe gwo´zdzie l´sniły, obok le˙zał młot. Ojciec Marek został rozebrany i przystrojony w starannie zawi ˛azan ˛a przepask˛e biodrow ˛a. Wyprowa- dzili go z ko´scioła. Na widok krzy˙za omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł wysoko głow˛e zdecydowany umrze´c tak, jak ˙zył, z wiar ˛a. Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola widza. Modli´c si˛e przed krucyfiksem, na którym widnieje rze´zba i mówi´c o ukrzy- ˙zowaniu to jedno, całkiem za´s czym´s innym jest widzie´c nagiego m˛e˙zczyzn˛e, któ- remu liny wpijaj ˛a si˛e w skór˛e i który zwisa z drewnianego krzy˙za. I widzie´c te˙z ostry gwó´zd´z przystawiany z namysłem do mi˛ekkiej powierzchni jego dłoni, wi- dzie´c młot przymierzaj ˛acy si˛e do ciosu, słysze´c jego uderzenia i to, jak metal rozdziera ciało. I jeszcze krzyk! Niewielu rodzi si˛e m˛eczennikami. Ojciec Marek nie nale˙zał do tej garstki. Przy pierwszych uderzeniach krew popłyn˛eła mu z kurczowo zaci´sni˛etych ust. Potem otworzył je szeroko i m˛e˙zny duch go opu´scił. Krzykn ˛ał gardłowo, w prze- 13
ra˙zeniu, zagłuszaj ˛ac szmer padaj ˛acego deszczu. Krzyk odbił si˛e echem od szere- gów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg za szeregiem popadał w epileptyczne pl ˛asy, na´sladuj ˛ac cierpienie ukrzy˙zowanego kapłana. Zemdlał, zanim wbito ostatni ´cwiek. Krew spływała ze ´swie˙zych ran i miesza- j ˛ac si˛e z deszczem spływała lekko ró˙zow ˛a pian ˛a z jego stóp. Z ksi˛edza uchodziło ˙zycie. W tej wła´snie chwili ot˛epiały od ciosów w głow˛e, szarpi ˛acy si˛e w wi˛ezach i szlochaj ˛acy Garth stracił przytomno´s´c. Obudził si˛e w swoim magazynie. Było ciemno. Kto´s rozcinał plecione liny, którymi go zwi ˛azano. Na zewn ˛atrz wci ˛a˙z szumiał deszcz. — Itin — powiedział, jako ˙ze nie mógł to by´c nikt inny. — Tak — odszepn ˛ał tubylec. — Pozostali naradzaj ˛a si˛e w ko´sciele. Lin zmarł niedługo po tym, jak uderzyłe´s go w głow˛e, a Inon jest ci˛e˙zko ranny. Niektórzy mówi ˛a, ˙ze ciebie te˙z nale˙zy ukrzy˙zowa´c, i obawiam si˛e, ˙ze w ko´ncu do tego doj- dzie. Lub te˙z zabij ˛a ci˛e w ten sam sposób, jak ty zabiłe´s Lina. Znale´zli w Biblii takie miejsce... — Znam to — przerwał mu Garth zm˛eczonym głosem. — Oko za oko. Wiele jeszcze tam znajdziecie, je´sli b˛edziecie tak szuka´c. — Musisz odej´s´c i dosta´c si˛e do statku tak, ˙zeby nikt ci˛e nie zauwa˙zył. Do´s´c ju˙z zabijania. — Głos Itina tak˙ze pobrzmiewał zm˛eczeniem. Garth wstał ostro˙znie. Przycisn ˛ał głow˛e do szorstkiej ´sciany i poczekał, a˙z min ˛a nudno´sci. — Nie ˙zyje — stwierdził raczej, ni˙z spytał. — Tak, zmarł jaki´s czas temu. Inaczej nie mógłbym przyj´s´c do ciebie. — I został pogrzebany. Gdyby tak si˛e nie stało, nie pomy´sleliby, ˙zeby teraz zabra´c si˛e za mnie. — I pogrzebany! — W głosie Itina pojawiła si˛e osobliwa emocja, echo słów martwego ju˙z ksi˛edza. — Pogrzebano go i zmartwychwstanie. Tak jest napisane w ksi˛edze i tak si˛e stanie. Ojciec Marek b˛edzie szcz˛e´sliwy, ˙ze sprawy uło˙zyły si˛e po jego my´sli. — Wydawało si˛e, ˙ze słycha´c w tym ludzki płacz, ale to niemo˙zliwe, przecie˙z Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłu˙z ´sciany do drzwi, gdzie oparł si˛e, by nie upa´s´c. — Dobrze zrobili´smy, prawda? — spytał Itin, ale nie doczekał si˛e odpowie- dzi. — Zmartwychwstanie, Garth, prawda? A˙z tutaj dochodziło nieco blasku z rz˛esi´scie o´swietlonego ko´scioła. Garth doj- rzał swe zakrwawione dłonie zaci´sni˛ete na framudze. Twarz Itina była tu˙z obok. Kupiec poczuł drobne, zako´nczone pazurkami dłonie, wpijaj ˛ace si˛e w jego ubra- nie. — Zmartwychwstanie, prawda, Garth? — Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowali´scie. Nic si˛e nie zdarzy, bo jest martwy i takim pozostanie. 14
Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku, gotów zm ˛aci´c oboj˛etn ˛a cisz˛e nocy. Całym wysiłkiem zmusił si˛e jednak do wypo- wiedzenia kilku słów, wyra˙zaj ˛ac swe obce my´sli w obcej, tubylczej mowie. — A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy si˛e bezgrzeszni? — Byli´scie czy´sci — powiedział Garth, na poły ´smiej ˛ac si˛e i płacz ˛ac. — I to jest wła´snie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byli´scie nieskalani, bez grze- chu, a teraz jeste´scie... — Mordercami — powiedział Itin, a woda ´sciekała po jego opuszczonej nisko głowie i odpływała w ciemno´s´c.
Sklep z zabawkami — (Toy Shop) Poniewa˙z w tłumie było niewielu dorosłych, a pułkownik Biff Hawton mierzył ponad sze´s´c stóp, dobrze widział ka˙zdy szczegół pokazu. Dzieci, podobnie zreszt ˛a jak i wi˛ekszo´s´c rodziców, szeroko otwierały zdziwione oczy, on jednak nie dawał si˛e nabra´c tak łatwo. Przystan ˛ał tylko po to, by wy´sledzi´c, jaka to sztuczka wpra- wia zabawk˛e w ruch. — Wszystko zostało wyja´snione w instrukcji — powiedział demonstrator, po- kazuj ˛ac wysoko jaskraw ˛a broszurk˛e otwart ˛a na diagramie w czterech kolorach. — Wszyscy wiecie, jak magnes przyci ˛aga ró˙zne rzeczy i gotów jestem si˛e zało˙zy´c, i˙z wiecie tak˙ze, ˙ze Ziemia jest jednym wielkim magnesem. Dzi˛eki temu wła´snie igły kompasów wskazuj ˛a zawsze północ. Otó˙z... Cudowny Atomowy Falowiec Ko- smiczny wykorzystuje te niewidoczne fale, które nawet teraz nas przenikaj ˛a. To magnetyczne fale Ziemi. Atomowy Falowiec porusza si˛e na nich tak, jak statek ˙zegluje po falach oceanu. Teraz prosz˛e popatrze´c... Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy poło˙zył model rakiety na stole i cofn ˛ał si˛e o krok. Model wykonany był z tłoczonej blachy i zdawał si˛e równie zdolny do lotu, jak puszka szynki, któr ˛a zreszt ˛a nachalnie przypominał. ˙Zadne skrzydła, ´smigła czy dysze nie wystawały ponad polakierowan ˛a powierzchni˛e. Cało´s´c spoczywała na trzech gumowych kółkach, spod spodu za´s wychodziły dwa cienkie zwoje izolowanego drutu w białym kolorze, biegn ˛acego nast˛epnie po czarnym stole do pudełeczka, które m˛e˙zczyzna trzymał w r˛eku. Urz ˛adzenie do zdalnego sterowania wyposa˙zone było jedynie w lampk˛e i przeł ˛acznik. — Przekr˛ecam kontakt, posyłaj ˛ac pr ˛ad do receptorów fal — powiedział. Wł ˛acznik pstrykn ˛ał, a ´swiatełko zacz˛eło mruga´c rytmicznie. Demonstrator zacz ˛ał powoli przekr˛eca´c gałk˛e dalej. — Z generatorem fal nale˙zy post˛epowa´c ostro˙znie, mamy bowiem do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej... Zgodne aaaa przebiegło przez tłumek, gdy Atomowy Falowiec Kosmiczny drgn ˛ał, a potem uniósł si˛e w powietrze. Prezenter cofn ˛ał si˛e, a zabawka wzleciała jeszcze wy˙zej, kołysz ˛ac si˛e lekko na niewidocznych falach pola magnetycznego. M˛e˙zczyzna równie powoli wył ˛aczył pr ˛ad i model osiadł z powrotem na stole. 16
— Tylko siedemna´scie dolarów i dziewi˛e´cdziesi ˛at pi˛e´c centów — powiedział młody człowiek, stawiaj ˛ac na stole du˙z ˛a kartk˛e z cen ˛a. — Za cały zestaw Atomo- wego Falowca z urz ˛adzeniem do zdalnego sterowania, bateri˛e i instrukcj˛e... Na widok kartki tłum zacz ˛ał si˛e rozchodzi´c hała´sliwie, a dzieci pobiegły ogl ˛a- da´c je˙zd˙z ˛ace akurat modele poci ˛agów. Słowa sprzedawcy zgin˛eły w hałasie, za- milkł zatem z ponur ˛a min ˛a. Odło˙zył pudełko, ziewn ˛ał i przysiadł na brzegu stołu. Jedynie pułkownik Hawton nie ruszył si˛e z miejsca. — Czy mógłby mi pan powiedzie´c, jak to działa? — spytał, podchodz ˛ac do stołu. M˛e˙zczyzna rozchmurzył si˛e i wzi ˛ał do r˛eki jedn ˛a z zabawek. — Je´sli spojrzy pan tutaj... — otworzył ruchom ˛a gór˛e rakiety — ...zobaczy pan zwoje receptorów fal kosmicznych rozmieszczone na obu ko´ncach statku. — Wskazał ołówkiem osobliwe, plastikowe cz˛e´sci o calowej mniej wi˛ecej ´srednicy, owini˛ete parokrotnie do´s´c niedbale miedzianym drutem. Poza nimi wn˛etrze mode- lu było puste. Zwoje były poł ˛aczone ze sob ˛a, inny za´s jeszcze przewód prowadził przez dziur˛e w podłodze pojazdu do pudełka ze sterownikami. Biff Hawton spoj- rzał krytycznie najpierw na zabawk˛e, potem na młodego człowieka, który jednak całkowicie zignorował ów wyraz niedowierzania. — Wewn ˛atrz tego pudełka jest bateria — powiedział młodzieniec, otwiera- j ˛ac je i pokazuj ˛ac zwykł ˛a bateryjk˛e do latarki. — Pr ˛ad płynie przez wył ˛acznik i ´swiatełko do generatora fal... — Rozumiem z pa´nskich słów — przerwał mu Biff- ˙ze pr ˛ad z tej bateryjki za pi˛etna´scie centów płynie najpierw do tego tandetnego reostatu, potem do b˛ed ˛a- cych wył ˛acznie dekoracj ˛a cewek w modelu i nic, absolutnie nic z tego nie wynika. A teraz prosz˛e mi zdradzi´c, na jakiej wła´sciwie zasadzie to lata. Je´sli mam wy- rzuci´c osiemna´scie dolców na kawał blachy wart co najwy˙zej sze´s´c, to musz˛e przynajmniej wiedzie´c, co kupuj˛e. Młodzieniec spłon ˛ał rumie´ncem. — Przepraszam pana — wyj ˛akał. — Nie próbuj˛e niczego ukrywa´c. Podobnie jak w przypadku ka˙zdej magicznej sztuczki, tak i tutaj wyja´sniam wszystko jedy- nie nabywcom. — Pochylił si˛e i wyszeptał konfidencjonalnie: — Powiem panu, co o tym my´sl˛e. To cudo jest za drogie i w ogóle nie ma zbytu. Szef powiedział, ˙ze mog˛e je sprzedawa´c i po trzy dolary za sztuk˛e, je´sli w ogóle znajd˛e ch˛etnych. Je´sli pan... — Sprzedane, chłopcze — stwierdził pułkownik, kład ˛ac na stole trzy bank- noty. — Tyle mog˛e da´c niezale˙znie od tego, jak to działa. Chłopcom z pracy na pewno si˛e spodoba. — Poklepał wizerunek uskrzydlonej rakiety, który miał przy- pi˛ety na piersi. — A teraz powa˙znie, co to za sztuczka? Sprzedawca rozejrzał si˛e wokół ostro˙znie i wskazał palcem. — Sznurek! — powiedział. — A wła´sciwie gruba nitka. Biegnie od pokrywy modelu, potem przez kółko przymocowane na suficie i dalej do mojej r˛eki, gdzie 17
przywi ˛azana jest do obr ˛aczki na palcu. Gdy si˛e cofam, statek idzie w gór˛e. To bardzo proste. — Wszystkie dobre sztuczki s ˛a proste — mrukn ˛ał pułkownik, ´sledz ˛ac okiem czarn ˛a nitk˛e. — Wystarczy tylko odpowiednio czarowa´c dla odwrócenia uwagi widzów. — Je´sli nie ma pan czarnego stołu, wystarczy czarny koc — doradził mło- dzieniec. — Mo˙zna te˙z wykorzysta´c framug˛e drzwi, trzeba tylko dopilnowa´c, by pokój za plecami był ciemny. — Zapakuj to, chłopcze. Nie jestem ˙zółtodziobem. Takie sztuczki mam w ma- łym palcu. * * * Biff Hawton poczekał na czwartkowy wieczór, gdy paczka zebrała si˛e na po- kera. Wszyscy byli specjalistami od rakiet i pocisków rakietowych, i nader ˙zywo zareagowali na wyst˛ep pułkownika. — Daj mi to przerysowa´c, Biff. Wykorzystam te magnetyczne fale w naszym nowym ptaszku! — Te bateryjki s ˛a tanie jak barszcz. Oto przyszło´sciowe ´zródło energii! Tylko Teddy Kaner nie dał si˛e nabra´c. Sam te˙z bawił si˛e w podobne sztuczki i od razu poj ˛ał sedno sprawy. Siedział jednak cicho, by nie psu´c koledze po fachu efektu, i u´smiechał si˛e tylko ironicznie, gdy reszta milkła kolejno. Pułkownik był dobrym demonstratorem i idealnie wszystko przygotował. Zanim sko´nczył, nie- mal uwierzyli w Atomowy Falowiec. Ostatecznie model wyl ˛adował, a wszyscy stłoczyli si˛e wokół stołu. — Nitka! — krzykn ˛ał jeden z in˙zynierów jakby z ulg ˛a i wszyscy wybuchn˛eli ´smiechem. — Szkoda — powiedział szef fizyków. — Miałem nadziej˛e, ˙ze Atomowy Fa- lowiec pomo˙ze nam w paru sprawach. Daj si˛e przelecie´c. — Teddy Kaner ma pierwsze´nstwo — o´swiadczył Biff. — Zorientował si˛e ju˙z wtedy, gdy wy wszyscy wpatrywali´scie si˛e w ´swiatełko jak sroki w gnat, tylko milczał, by nie psu´c zabawy. Kaner nasun ˛ał obr ˛aczk˛e z nitk ˛a na palec i zacz ˛ał si˛e cofa´c. — Najpierw musisz przekr˛eci´c kontakt — powiedział Biff. — Wiem — u´smiechn ˛ał si˛e Kaner. — Ale to ma tylko odwróci´c uwag˛e. Naj- pierw spróbuj˛e tylko poruszy´c r˛ek ˛a, a gdy wyjdzie, to powtórz˛e cał ˛a sztuczk˛e. Przesun ˛ał dło´n płynnie, niczym zawodowy prestidigitator. Model uniósł si˛e ze stołu i spadł z hukiem. — Nitka si˛e zerwała — powiedział Kaner. — Pewnie szarpn ˛ałe´s, zamiast poci ˛agn ˛a´c łagodnie — mrukn ˛ał Biff i zwi ˛azał ko´nce. — Daj, poka˙z˛e ci, jak to si˛e robi. 18
Nitka jednak znów si˛e zerwała. Widzowie ponownie si˛e roze´smiali, a pułkow- nik jakby lekko si˛e spocił. Kto´s zaproponował pokera. Tego jednak wieczoru sko´nczyło si˛e na propozycji. Tak jak nigdy, zapomniano rychło o pokerze, okazało si˛e bowiem, ˙ze nitka jest w stanie unie´s´c model tylko wówczas, gdy kontakt jest wł ˛aczony, a pr ˛ad z półwoltowej bateryjki przepływa przez uzwojenia. Wystarczyło go wył ˛aczy´c, a model robił si˛e zbyt ci˛e˙zki i za ka˙zdym razem nitka si˛e rwała. * * * — Wci ˛a˙z mi si˛e wydaje, ˙ze to wariacki pomysł — powiedział młodzieniec. — Cały tydzie´n dorabiałem si˛e garbu pokazuj ˛ac te zabawki ka˙zdemu bachorowi w promieniu tysi ˛aca mil i potem sprzedaj ˛ac je po trzy dolce, chocia˙z ka˙zda kosz- towała nas przynajmniej sto dolarów. — Ale dziesi˛e´c z nich sprzedałe´s ludziom, którzy mog ˛a si˛e nimi zaintereso- wa´c? — spytał starszy. — Chyba tak. Dorwałem kilku oficerów lotnictwa i jednego pułkownika wojsk rakietowych. Potem był jeszcze jeden urz˛ednik, którego pami˛etam z Biura Paten- towego. Szcz˛e´sliwie mnie nie poznał. No i ty zauwa˙zyłe´s jeszcze dwóch profeso- rów z uniwersytetu. — A zatem teraz niech oni si˛e martwi ˛a, co dalej. Nam pozostaje usi ˛a´s´c i po- czeka´c na wyniki ich prac. — Jakie wyniki?! Ci sami ludzie nie byli w ogóle zainteresowani spraw ˛a, gdy dobijali´smy si˛e do ich drzwi z dowodami w r˛eku. Opatentowali´smy zwoje i mo˙zemy udowodni´c ka˙zdemu, ˙ze podł ˛aczone do pr ˛adu powoduj ˛a redukcj˛e wagi. — Ale bardzo mał ˛a, a my nie wiemy czemu. Taki drobiazg nikogo nie zain- teresuje. Cz˛e´sciowa redukcja ci˛e˙zaru topornego modelu. Za mała, by unie´s´c sam generator. Nikt, kto na co dzie´n ma do czynienia z tonami frachtu, pochłaniaj ˛a- cymi drugie tyle paliwa, nie zwróci najmniejszej uwagi na jakiego´s pomyle´nca, któremu wydaje si˛e, ˙ze znalazł luk˛e w jednej z zasad Newtona. — My´slisz, ˙ze teraz zwróc ˛a uwag˛e? — spytał młodzieniec, nerwowo wyła- muj ˛ac palce. — Na pewno. Wytrzymało´s´c nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu i p˛eknie, ile razy b˛edzie chciało si˛e go podnie´s´c. Owszem, mo˙zna to zrobi´c, ale dopiero po zredukowaniu jego wagi przez wł ˛aczenie pr ˛adu. To zabije im ´cwieka. Nikt im nie b˛edzie kazał rozwi ˛azywa´c tego problemu czy zajmowa´c si˛e nim, ale b˛edzie ich to dr˛eczyło, bo zgodnie z ich wiedz ˛a co´s takiego nie ma prawa si˛e zdarzy´c. Od razu pojm ˛a, ˙ze teoria fal magnetycznych to nonsens. A mo˙ze i nie? Nie wiadomo. Tak czy inaczej, b˛ed ˛a mieli si˛e nad czym zastanawia´c, b˛edzie ich to gryzło. Niektórzy zaczn ˛a przeprowadza´c eksperymenty w piwnicy, ot tak, dla 19
rozrywki, aby znale´z´c ´zródło bł˛edu. Który´s odkryje ostatecznie, co sprawia, ˙ze zwoje działaj ˛a, a mo˙ze nawet je udoskonali! — A my mamy na to patenty... — Słusznie. B˛ed ˛a prowadzi´c badania, które zako´ncz ˛a si˛e zastosowaniem na- szego wynalazku najpierw w masowym przewozie ładunków, a ostatecznie w lo- tach kosmicznych. — I nie b˛ed ˛a mieli przy tym poj˛ecia, ˙ze pracuj ˛a na nasze bogactwo. Gdy tylko zacznie si˛e produkcja... — stwierdził cynicznie młodzieniec. — Wszyscy b˛edziemy bogaci, synu — powiedział starszy, poklepuj ˛ac młod- szego po ramieniu. — Wierz mi, ˙ze za dziesi˛e´c lat ten ´swiat zmieni si˛e nie do poznania.
Nie ja, nie Amos Cabot! — (Not Me, Not Amos Cabot!) Poranna poczta przyszła, gdy Amos Cabot był na zakupach. Znalazł j ˛a le- ˙z ˛ac ˛a na stoliku w hallu i przerzucił pospiesznie wiedz ˛ac, ˙ze i tak nie ma cze- go dzi´s oczekiwa´c. Czek z ubezpieczalni przychodził trzynastego, czek federalny dwudziestego czwartego i to było wszystko, gdyby nie bra´c pod uwag˛e malej ˛acej z ka˙zdym rokiem liczby kart ´swi ˛atecznych. Wielka niebieska koperta tkwiła przyci´sni˛eta do lustra i nie mógł odczyta´c nazwiska adresata. Przekl ˛ał sk ˛ap ˛a pani ˛a Peavey, wkr˛ecaj ˛ac ˛a gdzie si˛e da pi˛etna- stowatowe ˙zarówki. Pochylił si˛e i zamrugał raz, potem drugi. Na Boga, to był list do niego! Niew ˛atpliwie! Gruba koperta mogła zawiera´c jaki´s magazyn lub katalog; ale jaki, no i kto mógł mu to wysła´c? Przyciskaj ˛ac do piersi niezgrabn ˛a i poznaczon ˛a plamami w ˛atrobianymi dło´n zacz ˛ał mozoln ˛a wspinaczk˛e na trzecie pi˛etro do swego pokoju. Wrzucił do spi˙zarki siatk˛e z dwiema puszkami fasolki i bochenkiem chleba drugiej ´swie˙zo´sci i opadł ci˛e˙zko na krzesło przy oknie. Roz- darł kopert˛e i ujrzał gruby, l´sni ˛acy magazyn z upiorn ˛a okładk ˛a. Poło˙zył go sobie na kolanach i wpatrzył si˛e we´n z przera˙zeniem. Na zielono-szarym tle widniał czarny, wydrukowany gotykiem tytuł ˙ZYCIE POZAGROBOWE, poni˙zej za´s podtytuł Magazyn dla szykuj ˛acych si˛e na tamten ´swiat. Reszt˛e okładki wypełniała gł˛eboka czer´n, któr ˛a m ˛aciła jedynie fotografia przyci˛eta w formie nagrobka, przedstawiaj ˛aca pogodny i radosny widok cmenta- rza pełnego kwitn ˛acych kwiatków, umajonych grobów i pełnych powagi sarkofa- gów. Co to niby miało by´c? Głupi ˙zart? Ale im dłu˙zej kartkował magazyn, tym mniej kojarzyło mu si˛e to z ˙zartem. Kolejne rubryki i reklamy dotyczyły trumien, urn na prochy oraz działek cmentarnych. Gdy z prychni˛eciem obrzydzenia rzu- cił magazyn na stół, spomi˛edzy kartek wysun ˛ał si˛e list i spłyn ˛ał na podłog˛e. Był zaadresowany do niego, napisany na papierze firmowym magazynu, a zatem nie mogło by´c mowy o ˙zadnej pomyłce. SZANOWNY PANIE! Witamy pana w szcz˛e´sliwych szeregach czytelników naszego cza- sopisma ˙Zycie Pozagrobowe — magazyn dla szykuj ˛acych si˛e na tam- 21
ten ´swiat. Pozdrawiamy was, którzy zamierzacie rychło umrze´c! Ma- cie za sob ˛a długie i szcz˛e´sliwe ˙zycie, a przed wami stoj ˛a ju˙z otworem Bramy Wieczno´sci, obiecuj ˛ac wam ponowne zł ˛aczenie z tymi, któ- rych kochali´scie, a którzy odeszli wcze´sniej. Teraz, w tej ostatniej godzinie, stoimy przy was jak przyjaciele gotowi pomóc w ostatniej drodze. Czy spisali´scie ju˙z testament? Na pewno o tym zapomnieli- ´scie, ale obecnie to ˙zaden problem. Wystarczy zajrze´c na stron˛e 109, przeczyta´c porywaj ˛acy artykuł Gdzie jest ostatnia wola? i wzi ˛a´c so- bie do serca zamieszczone tam rady. Potem nale˙zy wyrwa´c stron˛e 114 (wzdłu˙z linii perforacji), która jest gotowym formularzem testamen- tu. Wypełniwszy stosowne rubryki trzeba tylko si˛e podpisa´c i zanie´s´c do wła´sciwego dla dzielnicy notariusza publicznego. Nie zwlekajcie! A czy my´sleli´scie o kremacji swych szcz ˛atków? Proponujemy wam wspaniał ˛a relacj˛e doktora Philipa Musgrove z Ko´sciółka Na Rogu, który odwiedził dla was krematorium. Pocz ˛atek na stronie... Amos rzucił magazyn dr˙z ˛acymi dło´nmi w drugi koniec pokoju. Potem pod- szedł, schylił si˛e i rozdarł go jeszcze na dwoje, co poprawiło mu nieco samopo- czucie. — Co to ma znaczy´c? ˙Ze niby mam umrze´c? Ale po co o tym pisa´c? — krzyk- n ˛ał, ale zaraz ucichł, gdy mieszkaj ˛acy w pokoju obok Antonelli zastukał w ´scia- n˛e. — Co to za pomysł, by wysyła´c ludziom takie ´swi´nstwa? O co tu chodzi? Podniósł obie połówki magazynu i wyprostował je na stole. Egzemplarz był starannie wydany i z pewno´sci ˛a zbyt kosztowny, by uzna´c go za ˙zart. To było co´s powa˙znego. Po niewielkich poszukiwaniach odnalazł stopk˛e redakcyjn ˛a I zagł˛ebił si˛e w lektur˛e drobnego druku. Ledwo mógł odczyta´c ten maczek, trafił jednak w ko´ncu na wydawc˛e: Saxon-Morris Publishers, Inc. Musiała to by´c bogata firma, jej siedziba mie´sciła si˛e bowiem w budynku przy Park Avenue. Znał go, owszem: bryła pokryta nowymi granitowymi płytami. To si˛e tak nie sko´nczy! W chudej piersi Amosa Cabota rozgorzała iskra gnie- wu. Kiedy´s ju˙z zmusił towarzystwo przewozowe z Pi ˛atej Alei do wysłania mu uprzejmego listu z przeprosinami za zachowanie kierowcy, który zam˛eczał go ga- daniem o Dniu ´Swi˛etego Patryka. Z kolei Triborough Automatic Drink Company od automatów z napitkami musiało zwróci´c mu pi˛e´cdziesi ˛at centów, które ich maszyna połkn˛eła, nie daj ˛ac nic w zamian. Saxon-Morris odpokutuje jeszcze za swoje! Na dworze było gor ˛aco, ale poniewa˙z w marcu nigdy nie mo˙zna by´c pewnym pogody, Amos wzi ˛ał gruby, wełniany szalik. Zza puszki z cukrem wyci ˛agn ˛ał dwa banknoty. Kilka dolarów powinno wystarczy´c na tak ˛a wycieczk˛e, bior ˛ac pod uwa- g˛e cen˛e biletów autobusowych i fili˙zanki herbaty z automatu. Miej si˛e lepiej na baczno´sci, Saxon-Morris. 22
Jednak spotkanie z kimkolwiek z wydawnictwa bez uprzedniego uzgodnienia terminu wydawało si˛e nader trudne. Dziewczyna z zaczesanymi do góry rudymi włosami i makija˙zem jak tapeta nie była nawet pewna, czy wydaj ˛a tu w ogóle co´s takiego, jak ˙Zycie Pozagrobowe. Na ´scianie za szkarłatnym, wygi˛etym w kształt nerki biurkiem wisiała lista wszystkich publikacji Saxon-Morrisa, ale złote liter- ki na ciemnozielonym tle były w tym o´swietleniu zbyt małe dla starych oczu. Gdy Amos nie ust˛epował, panienka poszperała w notatniku z numerami telefo- nów i ostatecznie zgodziła si˛e, ˙ze wydaj ˛a taki tytuł, chocia˙z uczyniła to nader niech˛etnie. — Chc˛e si˛e widzie´c z redaktorem. — Z którym mianowicie redaktorem? — Którymkolwiek, do cholery. — To ostatnie jeszcze bardziej zraziło sekre- tark˛e, o ile w ogóle to było jeszcze mo˙zliwe. — Czy mog˛e spyta´c, w jakiej sprawie? — W mojej sprawie. Gdzie redaktor? Trwało ponad godzin˛e, nim znalazła kogo´s, kto gotów był si˛e z nim spotka´c, albo po prostu upierdliwy go´s´c zacz ˛ał j ˛a denerwowa´c. Wykonawszy kilka mam- rotliwych rozmów telefonicznych, odło˙zyła wreszcie słuchawk˛e. — Prosto tymi drzwiami, potem w prawo i na półpi˛etro, dalej czwarte drzwi na lewo. Pan Mercer czeka na pana w pokoju siedemset osiemdziesi ˛at dwa. Amos błyskawicznie zgubił si˛e w labiryncie przej´s´c i korytarzy pełnych sza- rych drzwi. Gdy po raz drugi trafił do pokoju pocztowego, jaki´s znudzony mło- dzieniec zaprowadził go przed drzwi opatrzone napisem 782. Otworzył je bez pukania. — Pan jest Mercer, redaktor ˙Zycia Pozagrobowego! — Owszem, nazywam si˛e Mercer, ale nie jestem redaktorem. — Był to pulch- ny m˛e˙zczyzna z okr ˛agł ˛a twarz ˛a i takimi˙z okularami na nosie, wpasowany za biur- ko wypełniaj ˛ace koniec male´nkiej i pozbawionej okien pakamery. — Zajmuj˛e si˛e dystrybucj ˛a, a nie wydawaniem. Sekretarka powiedziała, ˙ze ma pan problemy z prenumerat ˛a. — Owszem, to jest problem. Czemu przysyłacie wasz cholerny magazyn, cho- cia˙z wcale o to nie prosiłem? — Có˙z, je´sli o to chodzi, to mo˙ze b˛ed˛e w stanie panu pomóc. O jakie czaso- pismo konkretnie chodzi? — O ˙Zycie Pozagrobowe. — Tak, jest w moim referacie. — Mercer przeszukał dwie szuflady pełne pa- pierów, zanim trafił na wła´sciw ˛a. Przekopał si˛e przez ni ˛a, a˙z w ko´ncu wyci ˛agn ˛ał jaki´s dokument. — Obawiam si˛e, panie Cabot, ˙ze nic panu nie poradz˛e. Wychodzi na to, ˙ze ma pan darmow ˛a subskrypcj˛e, której nie mo˙zemy uniewa˙zni´c. Przykro mi. 23
— Przykro to panu dopiero b˛edzie! Nie chc˛e dostawa´c tych ´swi´nstw i nie ˙zycz˛e sobie, by´scie dalej mi je wysyłali! Mercer nadal próbował zachowa´c przyjacielski ton rozmowy, zdołał nawet przywoła´c na twarz nieszczery u´smiech. — Prosz˛e by´c rozs ˛adnym, panie Cabot, to magazyn redagowany ma wysokim poziomie, a pan otrzymuje go za frajer. Normalnie prenumerata kosztuje dzie- si˛e´c dolarów rocznie! Je´sli miał ju˙z pan to szcz˛e´scie, ˙ze pana wybrano, to po co narze... — Kto niby mnie wybrał? Nie wysyłałem ˙zadnego kuponu ani zgłoszenia. — Nie, nie musiał pan wysyła´c. Pa´nskie nazwisko zostało zapewne wybrane z list ubezpieczalni czy szpitali, czy jakich´s innych. ˙Zycie Pozagrobowe jest jed- nym z tych magazynów, które maj ˛a du˙z ˛a pul˛e gratisów. Oczywi´scie, nie rozrzuca- my ich gdzie popadnie, wr˛ecz przeciwnie, zawsze starannie dobieramy subskry- bentów. Prenumerata nie pokrywa nawet kosztów wydawnictw, te utrzymuj ˛a si˛e z reklam. W pewnym stopniu finansuj ˛a je wymienione instytucje, a zatem mo˙zna je nazwa´c wydawnictwami o wy˙zszej u˙zyteczno´sci społecznej. Młodym matkom, których wykazy otrzymujemy ze szpitali, wysyłamy na przykład przez sze´s´c mie- si˛ecy Twoje Dziecko z naprawd˛e cennymi radami i artykułami oraz z reklamami, które same w sobie s ˛a pouczaj ˛ace... — Ale ja nie jestem młod ˛a matk ˛a. Czemu wysłali´scie mi ten szmatławiec? — ˙Zycie Pozagrobowe jest troch˛e innym rodzajem magazynu ni˙z Twoje Dziec- ko, ale ma podobny charakter. To kwestia statystyki, szanowny panie. Ka˙zdego dnia umiera wielu ludzi. W ró˙znym wieku, z ró˙znych ´srodowisk. Firmy ubezpie- czeniowe, a konkretnie ich rzeczoznawcy, odnotowuj ˛a to wszystko, wyrysowuj ˛ac potem mas˛e tabel i wykresów. Podobno bardzo rzetelnych. Ze zwykłej statystyki zrobili prawdziw ˛a sztuk˛e. Bior ˛a, powiedzmy, takiego człowieka jak pan, w pew- nym wieku. Ustalaj ˛a jego ´srodowisko społeczne, stan zdrowia i warunki fizyczne, i tak dalej, otrzymuj ˛ac w rezultacie dat˛e jego przewidywanej ´smierci. Nie z do- kładno´sci ˛a do dnia I godziny, rzecz jasna, chocia˙z pewnie i to by mogli zrobi´c, gdyby chcieli, ale dla naszych celów starcza prognoza z dwuletnim marginesem bł˛edu. Mo˙zemy na tej podstawie okre´sli´c liczb˛e potrzebnych egzemplarzy, jak i sumy, które wpłyn ˛a z reklam. ´Smier´c subskrybenta zwykle potwierdza prognoz˛e fachowców. — Przepowiada mi pan, ˙ze umr˛e w przeci ˛agu dwóch najbli˙zszych lat? — krzykn ˛ał chrapliwie Amos, purpurowy z gniewu. — Nie, ja niczego panu nie przepowiadam, absolutnie! — Mercer odsun ˛ał si˛e nieco i otarł chusteczk ˛a szkła okularów z drobin ´sliny starszego pana. — To sprawa fachowców od statystyki. Ich komputer wyłonił pana nazwisko i przesłał do mnie z informacj ˛a, ˙ze umrze pan w przeci ˛agu dwóch lat. Ja za´s, jako urz˛ed- nik wypełniaj ˛acy swój obowi ˛azek wobec społecze´nstwa, wysłałem panu stosowny magazyn. To moja praca, tylko tyle. 24