Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7
Druk i oprawa:
Zakłady Graficzne im. KEN S.A.
85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1
Wszystkim kotom, które kochałam.
Ursula K. Le G.
1
PANI JANE TABBY nie potrafiła wyja-
śnić, dlaczego cała czwórka jej dzieci ma
skrzydła.
-Pewnie ich ojciec był niebieskim
ptaszkiem - powiedział sąsiad i roześmiał
się nieprzyjemnie, przechodząc obok
śmietnika.
-MoŜe dlatego mają skrzydła, Ŝe
przed ich urodzeniem śniłam o przepro-
wadzce - rzekła pani Tabby. - Thelma,
ubrudziłaś sobie buzię, masz się umyć.
Roger, przestań bić Jamesa, a ty, Har-
riet, powinnaś przymykać oczy, kiedy
mruczysz, i delikatnie masować mnie
przednimi łapkami. Tak, teraz dobrze.
Jak smakuje mleczko?
-Jest pyszne. Dziękujemy - odpowie-
działy zadowolone dzieci.
Wszystkie były śliczne i dobrze
wychowane, ale pani Tabby martwiła
się o nie w głębi duszy.
Okolica, w której mieszkali, była
okropna, coraz gorsza. Koła
samochodów i cięŜarówek dudniły
po jezdni od rana do wieczora -
wszędzie pełno było brudui śmieci, a
poza tym krąŜyły stada głodnych
psów i mnóstwo butów, których
właściciele chodzili, biegali, tupali i
rozdawali kopniaki - ani trochę
spokoju i bezpieczeństwa, a na
dodatek z kaŜdym dniem
mniej jedzenia. Prawie wszystkie wróble juŜ
się stąd wyniosły, szczury były bezczelne i
niebezpieczne, a myszy nerwowe i
zabiedzone.
W tej sytuacji pani Tabby nie uwaŜała
skrzydeł kotków za swój największy kłopot.
Codziennie myła miękkie, jedwabiste
skrzydełka, podobnie jak bródki, łapki i
ogonki. Od czasu do czasu zastanawiała
się nad niezwykłością tych skrzydełek, ale na
ogół pracowała zbyt cięŜko, zdobywając
poŜywienie i wychowując dzieci, Ŝeby miała
jeszcze myśleć o rzeczach, których nie
rozumiała.
AŜ pewnego dnia ogromny pies
pogonił Harriet i szczerząc zęby, osaczył
ją w roguza śmietnikiem. Harriet
zamiauczała rozpaczliwie i pofrunęła na
dach, ponad głową psa, który skowycząc,
uciekł z podkulonym ogonem.
Wtedy pani Tabby pojęła w czym rzecz.
-Zejdź na dół, Harriet - powiedziała. -Dzieci,
proszę tutaj przyjść.
Cała rodzina zebrała się za śmietnikiem.
Harriet jeszcze drŜała ze strachu. Wszyscy
mruczeli, dopóki się nie uspokoiła.
-Dzieci - odezwała się pani Jane Tabby. - Zanim
przyszłyście na świat, miałamdziwny sen i dopiero
teraz rozumiem, o cow nim chodziło. To nie jest
dobra okolica,a wy macie skrzydła i moŜecie ją
opuścić.Chciałabym, Ŝeby się wam udało. Wiem, Ŝe
ćwiczyłyście. Widziałam, jak Jamesprzefruwał
wczoraj w nocy nad ulicą,a Roger trenował
pikowanie. Myślę, Ŝe je-steście gotowe. Chcę,
Ŝebyście zjadły dobry obiad i odleciały. Daleko
stąd.
- Ale, mamo...- zaczęła Thelma i wybuchnęła
płaczem.
-Ja nie zamierzam się wyprowadzać -ciągnęła pani
Tabby. - Mam tu pracę. Pan Tom Jones poprosił
mnie wczoraj o rękę i zamierzam przyjąć jego
oświadczyny. Nie chciałabym, Ŝebyście temu
przeszkodziły.
Dzieci płakały, ale miały świadomość, Ŝe tak
zawsze dzieje się w kocich rodzinach. Poza tym
były dumne, bo matka uznała, Ŝe same potrafią juŜ
zadbać o siebie. Razem zjedli więc dobry obiad z
resztek znalezionych w śmietniku przewróconym
przez psa, a później Thelma, Roger, James i Harriet
poŜegnali się z ukochaną mamą. RozłoŜywszy
skrzydła, odfrunęli nad ulicą i dachami domów.
-Te dzieci są wyjątkowe, Jane - odezwał się pan
Tom Jones głębokim, miękkim głosem.
- Nasze teŜ będą niezwykłe, Tom.
THELMA, JAMES, ROGER I HARRIET widzieli w dole
umykające dachy i ulice miasta. W pewnej chwili
przyfrunął do nich gołąb. Patrzył na nich niepewnie
okrągłymi, czerwonymi oczkami, aŜ w końcu zapytał:
- Właściwie jakimi wy jesteście ptakami?
- Gołębiami pasaŜerskimi - odpowiedział natychmiast
James, a Harriet rozmiauczała się ze śmiechu.
Gołąb podskoczył w powietrzu, gapił się chwilę na
Harriet, a potem zrobił zwrot, zataczając piękny łuk, i
odleciał.
- Chciałbym tak latać - westchnął Roger.
- Gołębie są głupie - wtrącił James.
- Bolą mnie skrzydła - poskarŜył się Roger.
-Mnie teŜ - dodała Thelma.
Wylądujmy gdzieś na chwilę.
Mała Harriet skierowała się na
pochyły dach kościoła. Oparłszy łapy
na wystających fragmentach dachu,
cała czwórka piła wodę z rynny.
- Wlazł kotek na płotek i fruwa... ! - zaśpiewała
Harriet uczepiona wieŜyczki.
- Z tamtej strony jest inaczej - powiedziała
Thelma, wskazując nosem zachód. - Jakoś
bardziej miękko.
Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku, ale koty
nie widzą dobrze na odległość.
- Trzeba to sprawdzić - oświadczył James i
znów poderwali się do lotu.
Brakowało im jednak tej lekkości w ruchach,
którą mają gołębie. Pani Tabby zawsze dobrze je
karmiła, więc byli pulchni i dlatego musieli mocno
machać skrzydłami, Ŝeby utrzymać się w powietrzu.
Wkrótce potrafili szybować, pozwalając, by wiatr
ich unosił, i dając odpocząć skrzydłom, ale dla
Harriet było to wciąŜ bardzo trudne i niebezpiecznie
kiwała się na boki.
Po godzinie wylądowali na dachu wielkiej
fabryki. ChociaŜ otaczał ich okropny zapach, ze
zmęczenia zasnęli tam, przytuleni do siebie,
tworząc jedną futrzaną kulę.
Obudzili się o zmroku bardzo głodni - nic tak nie
zaostrza apetytu jak latanie -i znów ruszyli w drogę.
Wkrótce zaszło słońce. W dole rozbłysły miejskie
latarnie, ciągnące się długimi rzędami w stronę
ciemnej połaci, ku której lecieli. W końcu, kiedy
poza jednym światełkiem na wzgórzu nastała
wokoło ciemność, powoli zniŜyli lot i wylądowali
na czymś dziwnie miękkim.
Przedtem znali tylko beton, asfalt i cement, a
teraz otaczało ich mnóstwo nowych rzeczy: piasek,
suche liście, trawa, gałązki, grzyby i róŜne
stworzonka. Czuli bardzo ciekawy zapach.
Niedaleko płynął potok. Usłyszeli jego szemrzący
śpiew i pobiegli się napić. Roger kucnął na brzegu i
wpatrywał się chwilę w wodę z nosem przy samej
powierzchni...
- Co tam jest? - wyszeptał.
Wszyscy zebrali się na brzegu. W blasku gwiazd
widzieli, Ŝe w wodzie coś się porusza, migocze jak
srebrzysta iskierka... Roger szybko wyciągnął
łapę...
- To chyba obiad - powiedział.
Po posiłku skulili się znowu razem pod
krzakiem i zasnęli. Co raz jedno z nich
budziło się i podnosiło głowę, nasłuchując i
wpatrując się w ciemność. Wiedzieli, Ŝe
przybyli do lepszego miejsca niŜ ulica, na
której mieszkali, ale przecieŜ Ŝadne miejsce
nie jest bezpieczne, czy to dla ryby, czy dla
kota, czy nawet kota ze skrzydłami.
-To NIESPRAWIEDLIWE! - zawołała pani
drozdowa.
-Niesłuszne! - poparła ją zięba.
- To nie do zniesienia! - krzyknęła sójka.
-Nie rozumiem dlaczego – odezwała się mysz. -
Wy zawsze miałyście skrzydła, teraz im teŜ
wyrosły. Co w tym złego?
Ryba w potoku nic nie mówiła, jak to ryba. Mało
kto wie, co myśli ryba o niesprawiedliwości albo o
czymkolwiek innym.
-Właśnie niosłam gałązkę do gniazda dziś rano,
kiedy kot sfrunął ze szczytu Domowego Dębu i
uśmiechnął się do mnie w locie - opowiadała pani
drozdowa.
Pozostałe ptaki znów podniosły krzyk.
-Oburzające!
-Niesłychane!
-Niedozwolone!
- Spróbujcie kopać tunele – doradziła mysz i
odeszła.
Ptaki musiały przyzwyczaić się do latających
kociąt. Obawy większości ptaków nie były
uzasadnione, bo latały duŜo lepiej niŜ Roger,
Thelma, Harriet i James. Ptakom nigdy nie zdarzało
się zaplątać w gałęziach sosny albo w roztargnieniu
wpaść na pień drzewa, a przestraszone potrafiły
raptownie przyspieszyć lot albo zrobić unik. Miały
jednak powody, aby obawiać się o swoje
potomstwo. Jajka były juŜ w gniazdach, a kiedy
wylęgną się pisklęta, nic ich nie uchroni przed
kotem, który pofrunie na drzewo i będzie czatował
na najwyŜszych gałęziach w gęstwinie liści.
Sowa dopiero po dłuŜszym czasie uprzytomniła
sobie, co grozi jej rodzinie. Sowy na ogół nie są
zbyt bystre - myślą długo. Pewnego wiosennego
wieczoru, kiedy czule patrzyła na dwójkę swych
piskląt, James przeleciał nieopodal, goniąc
nietoperze.
Tak być nie moŜe - pomyślała sowa.
Miękkim ruchem rozłoŜyła wielkie, szare
skrzydła i cicho poleciała za Jamesem,
wysuwając szpony do ataku.
TYMCZASEM LATAJĄCE KOTKI urządziły sobie
legowisko w dziupli wielkiego wiązu, tak wysoko,
aby nie dotarł tam lis czy kojot. Otwór był za mały,
Ŝeby mógł się tam wcisnąć szop pracz.
Tego wieczora Thelma i Harriet myły sobie
nawzajem szyje i gawędziły o minionych
wydarzeniach, kiedy usłyszały Ŝałosny pisk u
podnóŜa drzewa.
-James! - zawołała Harriet, gdy zobaczyła brata
czołgającego się pod krzakiem. Był podrapany,
zakrwawiony, jedno skrzydło ciągnął po ziemi.
-To sowa - powiedział, kiedy siostry pomogły
mu wdrapać się na drzewo. - Ledwo uciekłem.
Złapała mnie, ale zacząłem ją drapać i na chwilę
puściła...
Nie dokończył, poniewaŜ do dziupli wpadł
Roger. Jego oczy pociemniały i zaokrągliły się z
przeraŜenia.
- Sowa mnie goni! - wrzasnął.
Wszyscy zaczęli lizać rany Jamesa, aŜ w końcu
usnął.
- Teraz juŜ wiemy, co czują pisklęta -
powiedziała ponuro Thelma.
- Co się stanie z Jamesem? – spytała
Harriet. - Czy będzie znowu latał?
- Lepiej, Ŝeby tego nie robił – odezwał się
głęboki głos z zewnątrz.
Sowa siedziała na gałęzi obok dziupli.
Kocięta spojrzały po sobie i nie odezwały się juŜ
przez całą noc. O świcie Thelma ostroŜnie wyjrzała
na zewnątrz: sowy nie było.
- Pewnie wróci wieczorem - powiedziała.
Odtąd polowali za dnia, a noce spędzali w
dziupli. Sowa myśli bowiem powoli i długo.
James chorował przez wiele dni i nie mógł
polować. Kiedy w końcu doszedł do siebie, okazało
się, Ŝe bardzo wychudł i tylko na krótko moŜe
unieść się w powietrze. Jego lewe skrzydło było
sztywne i przekrzywione, ale James nigdy nie
narzekał. Spędzał teraz całe godziny nad potokiem i
łowił ryby, które teŜ nie narzekały, ale jak
wiadomo, im nigdy się to nie zdarza.
Pewnej nocy, wczesnym latem, kocięta
leŜały zwinięte w swojej dziupli, zmęczone i
zniechęcone. Rodzina szopów siedziała na
sąsiednim drzewie i głośno się kłóciła. Przez
cały dzień Thelma nie znalazła nic do
jedzenia oprócz ryjówki, która okazała się
cięŜkostrawna. Roger omal nie złapał
szczura, ale musiał uciekać przed
kojotem, a Jamesowi znów nie udały się
połowy. Na domiar złego sowa cicho
okrąŜała ich drzewo.
Dwa szopy siedzące w pobliŜu zaczęły się
bić i wyzywać, a wkrótce do walki dołączyły
inne, drapiąc pazurami, wrzeszcząc i
przeklinając.
- Zupełnie jakbyśmy byli na naszej ulicy -
zauwaŜył James.
Pamiętacie Buty? - spytała rozmarzonym głosem
Harriet, która wciąŜ wyglądała pulchnie, moŜe
dlatego, Ŝe była najmniejsza. Jej siostra i bracia byli
szczuplejsi i wyglądali bardziej dziko.
- Tak - powiedział James. - Raz któreś z nich
mnie goniły.
- A pamiętacie Ręce? - zapytał Roger.
-Pewnego razu podniosły mnie. Byłam jeszcze mała
- wspomniała Thelma.
- I co zrobiły?
- Mocno ścisnęły. Zabolało, a właścicielka rąk
zaczęła krzyczeć: Skrzydła! Skrzydła! Ten kot ma
skrzydła! Miała taki śmieszny głos i ściskała mnie.
- Jak sobie poradziłaś?
- Zaczęłam gryźć - powiedziała Thelma,
skrywając dumę. - Ugryzłam i Ręce mnie puściły, a
ja pobiegłam pod śmietnik do mamy. Wtedy jeszcze
nie umiałam latać.
- Widziałam coś dzisiaj - wtrąciła Harriet.
- Co? Rękę? But?
- Człapaka? - dopytywał się James.
- Człowieka? - poprawił go Roger.
- Tak. On teŜ mnie widział.
- Gonił cię?
- Kopnął?
- Rzucił czymś w ciebie?
- Nie, tylko stał i patrzył, jak latam. I oczy zrobiły
mu się takie okrągłe, prawie jak nasze.
- Mama zawsze mówiła - przypomniała sobie
Thelma - Ŝe jeśli znajdzie się właściwe Ręce,
juŜ nigdy więcej nie trzeba polować. Ale jeśli
trafisz w złe, to będzie gorzej, niŜ wpadłbyś w
łapy psa.
- Myślę, Ŝe te Ręce są dobre - powiedziała
Harriet.
- Skąd wiesz? - spytał Roger tonem
podobnym do głosu ich mamy.
- Bo pobiegły dokądś i wróciły z talerzem pełnym
jedzenia. Postawiły go na pieńku, na skraju pola,
gdzie ostatnio wystraszyliśmy krowy. A potem
odeszły i obserwowały mnie z daleka. Pofrunęłam
tam i zjadłam obiad. To było coś takiego, co
jedliśmy na naszej ulicy, ale świeŜsze.
Teraz Harriet przybrała ton głosu mamy.
- Zamierzam wrócić tam jutro, Ŝeby sprawdzić, co
będzie na pieńku.
- Tylko bądź ostroŜna, Harriet Tabby! powiedziała
Thelma tonem najbardziej przypominającym głos
ich matki.
NASTĘPNEGO DNIA na pieńku przy pastwisku
Harriet zastała blaszaną foremkę od ciasta pełną
kawałków mięsa i kociego pokarmu. Dziewczynka
z Farmy za Wzgórzem czekała na kotka, ale
siedziała nieruchomo w odległości kilku metrów od
pieńka. Nazywała się Susan Brown i miała osiem
lat. Obserwowała, jak Harriet wylatuje z lasu i
niczym tłuściutki koliberek okrąŜa pieniek, a potem
ląduje, składa skrzydła i zaczyna jeść. Susan Brown
wstrzymała oddech, a jej oczy zrobiły się okrągłe.
Następnego ranka, kiedy Harriet i Roger
ostroŜnie podfrunęli do pieńka, Susan siedziała
trochę bliŜej, a obok niej był jej dwunastoletni brat,
Hank. Oczywiście wcześniej nie uwierzył w
opowieść
o latającym kocie, a teraz z kolei on wstrzymał oddech i
otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Harriet i Roger zabrali się do jedzenia.
- Nie mówiłaś, Ŝe były dwa – szepnął Hank do siostry.
Kotki siedziały na pieńku, myjąc wąsy.
- Nie mówiłaś, Ŝe było ich dwoje - szepnął Roger do
siostry.
- Skąd miałam wiedzieć! - odpowiedziały obie siostry.
- Wczoraj było tylko jedno. Ale są milutkie, prawda?
NASTĘPNEGO DNIA Hank i Susan ustawili dwie
foremki na pieńku, odsunęli się trochę i czekali. Harriet
wyleciała spomiędzy drzew i wylądowała na pieńku.
Roger za nią. A potem...
- Och, patrz! Patrz! - wyszeptała Susan, kiedy powoli
i z wyraźną niechęcią nadleciała Thelma.
Wkrótce dołączył do nich James, który lecąc nisko, z
trudem wylądował na pień-
ku i zaczął jeść. Jadł, jadł i jadł, a raz nawet
prychnął na Thelmę, gdy chciała spróbować
coś z jego naczynia.
Dwoje dzieci obserwowało cztery
skrzydlate kotki.
Harriet umyła buzię po jedzeniu i spojrzała
na dzieci. Thelma zjadła ostatnią okruszynę
karmy dla kotów, wylizała lewą łapkę i
popatrzyła w tym samym kierunku. Nagle
poderwała się do lotu i skierowała prosto w
stronę dzieci. Zrobiła rundkę nad ich
pochylonymi głowami i wróciła na pieniek.
- Tylko sprawdzam - powiedziała do
rodzeństwa.
- Jeśli zrobi to jeszcze raz, nie próbuj go
łapać - ostrzegł Hank siostrę. - Spłoszysz go.
- Nie jestem taka głupia – mruknęła Susan.
Siedzieli nieruchomo. Koty teŜ się nie ruszały.
Krowy spokojnie przeŜuwały trawę. Słońce
przygrzewało.
- Kici, kici! - zawołała Susan wysokim, miękkim
głosem. - Kici, kici, koteczki, latające kotki,
kotolotki...
Harriet zeskoczyła z pieńka, zrobiła gwiazdę w
powietrzu i zatoczywszy pętlę, pofrunęła do Susan.
Wylądowała na jej ramieniu i zaczęła mruczeć
prosto do ucha.
Nigdy, przenigdy nie będę cię łapać ani wsadzać
do klatki, ani robić niczego, czego byś nie chciała.
Obiecuję. Ty teŜ obiecaj, Hank.
- Mrrr... - powiedziała Harriet.
- Obiecuję. I nigdy, przenigdy nie opowiemy o
was nikomu - dodał Hank z przejęciem. - Nigdy!
Wiesz, jacy są ludzie... jakby je zobaczyli...
- Obiecuję - powtórzyła Susan. Podali sobie z
Hankiem ręce.
Roger podleciał bliŜej i wylądował na ramieniu
chłopca.
- Mrrr... - powiedział.
- Mogą mieszkać w starej stodole -
zaproponowała Susan. - Nikt oprócz nas tam nie
zagląda. Ten gołębnik na strychu mógłby się nadać.
W ścianie są otwory, przez które gołębie wlatywały
do środka.
- Przyniesiemy tam siana i zrobimy im legowisko
- planował Hank.
- Mrrr... - powiedział Roger.
Powolutku i delikatnie Hank podniósł rękę i
pogłaskał Rogera między skrzydłami.
Aaach - westchnął James, patrząc na Rogera.
Zsunął się z pieńka i podbiegł do dzieci. Usiadł
przy nodze Susan, a ona powoli wyciągnęła rękę i
lekko podrapała go pod brodą i między uszami.
- Mrrr... - powiedział James i zaślinił jej but.
- No, dobrze - westchnęła Thelma, skończywszy
wyjadać resztki pieczeni.
Wzbiła się w powietrze, dostojnie skierowała w
stronę dzieci, usiadła wprost na kolanach Hanka i
złoŜywszy skrzydła, powiedziała:
- Mrrr, mrrr, mrrr...
- Och, Hank - wyszeptała Susan. – One mają
takie miękkie futerko na skrzydłach...
- Och, James - wyszeptała Harriet. - One
mają takie miłe ręce...
Ursula K. Le Guin KOTOLOTKI PrzełoŜyła Aleksandra Wierucka Ilustracje S. D. Schindler Prószyński i S-Ka Warszawa 2001 Tytuł oryginału CATWINGS Text copyright © 1988 by Ursula K. Le Guin Illustrations copyright © 1988 by S.D. Schindler Ali rights reserved including the right of reproduction in whole or in part by any form. This edition published by arrangement with Orchard Books Inc., New York Redakcja: Małgorzata Pogoda Redakcja techniczna: Jolanta Trzcińska Korekta: Krystyna Brzezińska Łamanie: Monika Lefler ISBN 83-7255-623-7
Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S.A. 85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1 Wszystkim kotom, które kochałam. Ursula K. Le G.
1 PANI JANE TABBY nie potrafiła wyja- śnić, dlaczego cała czwórka jej dzieci ma skrzydła. -Pewnie ich ojciec był niebieskim ptaszkiem - powiedział sąsiad i roześmiał się nieprzyjemnie, przechodząc obok śmietnika. -MoŜe dlatego mają skrzydła, Ŝe przed ich urodzeniem śniłam o przepro- wadzce - rzekła pani Tabby. - Thelma, ubrudziłaś sobie buzię, masz się umyć. Roger, przestań bić Jamesa, a ty, Har- riet, powinnaś przymykać oczy, kiedy mruczysz, i delikatnie masować mnie przednimi łapkami. Tak, teraz dobrze. Jak smakuje mleczko? -Jest pyszne. Dziękujemy - odpowie- działy zadowolone dzieci.
Wszystkie były śliczne i dobrze wychowane, ale pani Tabby martwiła się o nie w głębi duszy. Okolica, w której mieszkali, była okropna, coraz gorsza. Koła samochodów i cięŜarówek dudniły po jezdni od rana do wieczora - wszędzie pełno było brudui śmieci, a poza tym krąŜyły stada głodnych psów i mnóstwo butów, których właściciele chodzili, biegali, tupali i rozdawali kopniaki - ani trochę spokoju i bezpieczeństwa, a na dodatek z kaŜdym dniem mniej jedzenia. Prawie wszystkie wróble juŜ się stąd wyniosły, szczury były bezczelne i niebezpieczne, a myszy nerwowe i zabiedzone. W tej sytuacji pani Tabby nie uwaŜała skrzydeł kotków za swój największy kłopot. Codziennie myła miękkie, jedwabiste skrzydełka, podobnie jak bródki, łapki i ogonki. Od czasu do czasu zastanawiała się nad niezwykłością tych skrzydełek, ale na ogół pracowała zbyt cięŜko, zdobywając poŜywienie i wychowując dzieci, Ŝeby miała
jeszcze myśleć o rzeczach, których nie rozumiała. AŜ pewnego dnia ogromny pies pogonił Harriet i szczerząc zęby, osaczył ją w roguza śmietnikiem. Harriet zamiauczała rozpaczliwie i pofrunęła na dach, ponad głową psa, który skowycząc, uciekł z podkulonym ogonem. Wtedy pani Tabby pojęła w czym rzecz. -Zejdź na dół, Harriet - powiedziała. -Dzieci, proszę tutaj przyjść. Cała rodzina zebrała się za śmietnikiem. Harriet jeszcze drŜała ze strachu. Wszyscy mruczeli, dopóki się nie uspokoiła. -Dzieci - odezwała się pani Jane Tabby. - Zanim przyszłyście na świat, miałamdziwny sen i dopiero teraz rozumiem, o cow nim chodziło. To nie jest dobra okolica,a wy macie skrzydła i moŜecie ją opuścić.Chciałabym, Ŝeby się wam udało. Wiem, Ŝe ćwiczyłyście. Widziałam, jak Jamesprzefruwał wczoraj w nocy nad ulicą,a Roger trenował pikowanie. Myślę, Ŝe je-steście gotowe. Chcę, Ŝebyście zjadły dobry obiad i odleciały. Daleko stąd.
- Ale, mamo...- zaczęła Thelma i wybuchnęła płaczem. -Ja nie zamierzam się wyprowadzać -ciągnęła pani Tabby. - Mam tu pracę. Pan Tom Jones poprosił mnie wczoraj o rękę i zamierzam przyjąć jego oświadczyny. Nie chciałabym, Ŝebyście temu przeszkodziły. Dzieci płakały, ale miały świadomość, Ŝe tak zawsze dzieje się w kocich rodzinach. Poza tym były dumne, bo matka uznała, Ŝe same potrafią juŜ zadbać o siebie. Razem zjedli więc dobry obiad z resztek znalezionych w śmietniku przewróconym przez psa, a później Thelma, Roger, James i Harriet poŜegnali się z ukochaną mamą. RozłoŜywszy skrzydła, odfrunęli nad ulicą i dachami domów. -Te dzieci są wyjątkowe, Jane - odezwał się pan Tom Jones głębokim, miękkim głosem. - Nasze teŜ będą niezwykłe, Tom.
THELMA, JAMES, ROGER I HARRIET widzieli w dole umykające dachy i ulice miasta. W pewnej chwili przyfrunął do nich gołąb. Patrzył na nich niepewnie okrągłymi, czerwonymi oczkami, aŜ w końcu zapytał: - Właściwie jakimi wy jesteście ptakami? - Gołębiami pasaŜerskimi - odpowiedział natychmiast James, a Harriet rozmiauczała się ze śmiechu. Gołąb podskoczył w powietrzu, gapił się chwilę na Harriet, a potem zrobił zwrot, zataczając piękny łuk, i odleciał. - Chciałbym tak latać - westchnął Roger. - Gołębie są głupie - wtrącił James. - Bolą mnie skrzydła - poskarŜył się Roger.
-Mnie teŜ - dodała Thelma. Wylądujmy gdzieś na chwilę. Mała Harriet skierowała się na pochyły dach kościoła. Oparłszy łapy na wystających fragmentach dachu, cała czwórka piła wodę z rynny. - Wlazł kotek na płotek i fruwa... ! - zaśpiewała Harriet uczepiona wieŜyczki. - Z tamtej strony jest inaczej - powiedziała Thelma, wskazując nosem zachód. - Jakoś bardziej miękko. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku, ale koty nie widzą dobrze na odległość. - Trzeba to sprawdzić - oświadczył James i znów poderwali się do lotu. Brakowało im jednak tej lekkości w ruchach, którą mają gołębie. Pani Tabby zawsze dobrze je karmiła, więc byli pulchni i dlatego musieli mocno machać skrzydłami, Ŝeby utrzymać się w powietrzu. Wkrótce potrafili szybować, pozwalając, by wiatr ich unosił, i dając odpocząć skrzydłom, ale dla Harriet było to wciąŜ bardzo trudne i niebezpiecznie kiwała się na boki. Po godzinie wylądowali na dachu wielkiej fabryki. ChociaŜ otaczał ich okropny zapach, ze zmęczenia zasnęli tam, przytuleni do siebie,
tworząc jedną futrzaną kulę. Obudzili się o zmroku bardzo głodni - nic tak nie zaostrza apetytu jak latanie -i znów ruszyli w drogę. Wkrótce zaszło słońce. W dole rozbłysły miejskie latarnie, ciągnące się długimi rzędami w stronę ciemnej połaci, ku której lecieli. W końcu, kiedy poza jednym światełkiem na wzgórzu nastała wokoło ciemność, powoli zniŜyli lot i wylądowali na czymś dziwnie miękkim. Przedtem znali tylko beton, asfalt i cement, a teraz otaczało ich mnóstwo nowych rzeczy: piasek, suche liście, trawa, gałązki, grzyby i róŜne stworzonka. Czuli bardzo ciekawy zapach. Niedaleko płynął potok. Usłyszeli jego szemrzący śpiew i pobiegli się napić. Roger kucnął na brzegu i wpatrywał się chwilę w wodę z nosem przy samej powierzchni...
- Co tam jest? - wyszeptał. Wszyscy zebrali się na brzegu. W blasku gwiazd widzieli, Ŝe w wodzie coś się porusza, migocze jak srebrzysta iskierka... Roger szybko wyciągnął łapę... - To chyba obiad - powiedział. Po posiłku skulili się znowu razem pod krzakiem i zasnęli. Co raz jedno z nich budziło się i podnosiło głowę, nasłuchując i wpatrując się w ciemność. Wiedzieli, Ŝe przybyli do lepszego miejsca niŜ ulica, na której mieszkali, ale przecieŜ Ŝadne miejsce nie jest bezpieczne, czy to dla ryby, czy dla kota, czy nawet kota ze skrzydłami.
-To NIESPRAWIEDLIWE! - zawołała pani drozdowa. -Niesłuszne! - poparła ją zięba. - To nie do zniesienia! - krzyknęła sójka. -Nie rozumiem dlaczego – odezwała się mysz. - Wy zawsze miałyście skrzydła, teraz im teŜ wyrosły. Co w tym złego? Ryba w potoku nic nie mówiła, jak to ryba. Mało kto wie, co myśli ryba o niesprawiedliwości albo o czymkolwiek innym. -Właśnie niosłam gałązkę do gniazda dziś rano, kiedy kot sfrunął ze szczytu Domowego Dębu i uśmiechnął się do mnie w locie - opowiadała pani drozdowa. Pozostałe ptaki znów podniosły krzyk. -Oburzające! -Niesłychane! -Niedozwolone!
- Spróbujcie kopać tunele – doradziła mysz i odeszła. Ptaki musiały przyzwyczaić się do latających kociąt. Obawy większości ptaków nie były uzasadnione, bo latały duŜo lepiej niŜ Roger, Thelma, Harriet i James. Ptakom nigdy nie zdarzało się zaplątać w gałęziach sosny albo w roztargnieniu wpaść na pień drzewa, a przestraszone potrafiły raptownie przyspieszyć lot albo zrobić unik. Miały jednak powody, aby obawiać się o swoje potomstwo. Jajka były juŜ w gniazdach, a kiedy wylęgną się pisklęta, nic ich nie uchroni przed kotem, który pofrunie na drzewo i będzie czatował na najwyŜszych gałęziach w gęstwinie liści. Sowa dopiero po dłuŜszym czasie uprzytomniła sobie, co grozi jej rodzinie. Sowy na ogół nie są zbyt bystre - myślą długo. Pewnego wiosennego wieczoru, kiedy czule patrzyła na dwójkę swych piskląt, James przeleciał nieopodal, goniąc nietoperze. Tak być nie moŜe - pomyślała sowa. Miękkim ruchem rozłoŜyła wielkie, szare skrzydła i cicho poleciała za Jamesem, wysuwając szpony do ataku.
TYMCZASEM LATAJĄCE KOTKI urządziły sobie legowisko w dziupli wielkiego wiązu, tak wysoko, aby nie dotarł tam lis czy kojot. Otwór był za mały, Ŝeby mógł się tam wcisnąć szop pracz. Tego wieczora Thelma i Harriet myły sobie nawzajem szyje i gawędziły o minionych wydarzeniach, kiedy usłyszały Ŝałosny pisk u podnóŜa drzewa. -James! - zawołała Harriet, gdy zobaczyła brata czołgającego się pod krzakiem. Był podrapany, zakrwawiony, jedno skrzydło ciągnął po ziemi. -To sowa - powiedział, kiedy siostry pomogły mu wdrapać się na drzewo. - Ledwo uciekłem. Złapała mnie, ale zacząłem ją drapać i na chwilę puściła... Nie dokończył, poniewaŜ do dziupli wpadł Roger. Jego oczy pociemniały i zaokrągliły się z przeraŜenia. - Sowa mnie goni! - wrzasnął. Wszyscy zaczęli lizać rany Jamesa, aŜ w końcu usnął. - Teraz juŜ wiemy, co czują pisklęta - powiedziała ponuro Thelma. - Co się stanie z Jamesem? – spytała Harriet. - Czy będzie znowu latał? - Lepiej, Ŝeby tego nie robił – odezwał się głęboki głos z zewnątrz.
Sowa siedziała na gałęzi obok dziupli. Kocięta spojrzały po sobie i nie odezwały się juŜ przez całą noc. O świcie Thelma ostroŜnie wyjrzała na zewnątrz: sowy nie było. - Pewnie wróci wieczorem - powiedziała. Odtąd polowali za dnia, a noce spędzali w dziupli. Sowa myśli bowiem powoli i długo. James chorował przez wiele dni i nie mógł polować. Kiedy w końcu doszedł do siebie, okazało się, Ŝe bardzo wychudł i tylko na krótko moŜe unieść się w powietrze. Jego lewe skrzydło było sztywne i przekrzywione, ale James nigdy nie narzekał. Spędzał teraz całe godziny nad potokiem i łowił ryby, które teŜ nie narzekały, ale jak wiadomo, im nigdy się to nie zdarza. Pewnej nocy, wczesnym latem, kocięta leŜały zwinięte w swojej dziupli, zmęczone i zniechęcone. Rodzina szopów siedziała na sąsiednim drzewie i głośno się kłóciła. Przez cały dzień Thelma nie znalazła nic do jedzenia oprócz ryjówki, która okazała się cięŜkostrawna. Roger omal nie złapał szczura, ale musiał uciekać przed kojotem, a Jamesowi znów nie udały się połowy. Na domiar złego sowa cicho okrąŜała ich drzewo.
Dwa szopy siedzące w pobliŜu zaczęły się bić i wyzywać, a wkrótce do walki dołączyły inne, drapiąc pazurami, wrzeszcząc i przeklinając. - Zupełnie jakbyśmy byli na naszej ulicy - zauwaŜył James. Pamiętacie Buty? - spytała rozmarzonym głosem Harriet, która wciąŜ wyglądała pulchnie, moŜe dlatego, Ŝe była najmniejsza. Jej siostra i bracia byli szczuplejsi i wyglądali bardziej dziko. - Tak - powiedział James. - Raz któreś z nich mnie goniły. - A pamiętacie Ręce? - zapytał Roger. -Pewnego razu podniosły mnie. Byłam jeszcze mała - wspomniała Thelma. - I co zrobiły? - Mocno ścisnęły. Zabolało, a właścicielka rąk zaczęła krzyczeć: Skrzydła! Skrzydła! Ten kot ma skrzydła! Miała taki śmieszny głos i ściskała mnie. - Jak sobie poradziłaś? - Zaczęłam gryźć - powiedziała Thelma, skrywając dumę. - Ugryzłam i Ręce mnie puściły, a ja pobiegłam pod śmietnik do mamy. Wtedy jeszcze nie umiałam latać. - Widziałam coś dzisiaj - wtrąciła Harriet.
- Co? Rękę? But? - Człapaka? - dopytywał się James. - Człowieka? - poprawił go Roger. - Tak. On teŜ mnie widział. - Gonił cię? - Kopnął? - Rzucił czymś w ciebie? - Nie, tylko stał i patrzył, jak latam. I oczy zrobiły mu się takie okrągłe, prawie jak nasze. - Mama zawsze mówiła - przypomniała sobie Thelma - Ŝe jeśli znajdzie się właściwe Ręce, juŜ nigdy więcej nie trzeba polować. Ale jeśli trafisz w złe, to będzie gorzej, niŜ wpadłbyś w łapy psa. - Myślę, Ŝe te Ręce są dobre - powiedziała Harriet. - Skąd wiesz? - spytał Roger tonem podobnym do głosu ich mamy.
- Bo pobiegły dokądś i wróciły z talerzem pełnym jedzenia. Postawiły go na pieńku, na skraju pola, gdzie ostatnio wystraszyliśmy krowy. A potem odeszły i obserwowały mnie z daleka. Pofrunęłam tam i zjadłam obiad. To było coś takiego, co jedliśmy na naszej ulicy, ale świeŜsze. Teraz Harriet przybrała ton głosu mamy. - Zamierzam wrócić tam jutro, Ŝeby sprawdzić, co będzie na pieńku. - Tylko bądź ostroŜna, Harriet Tabby! powiedziała Thelma tonem najbardziej przypominającym głos ich matki.
NASTĘPNEGO DNIA na pieńku przy pastwisku Harriet zastała blaszaną foremkę od ciasta pełną kawałków mięsa i kociego pokarmu. Dziewczynka z Farmy za Wzgórzem czekała na kotka, ale siedziała nieruchomo w odległości kilku metrów od pieńka. Nazywała się Susan Brown i miała osiem lat. Obserwowała, jak Harriet wylatuje z lasu i niczym tłuściutki koliberek okrąŜa pieniek, a potem ląduje, składa skrzydła i zaczyna jeść. Susan Brown wstrzymała oddech, a jej oczy zrobiły się okrągłe. Następnego ranka, kiedy Harriet i Roger ostroŜnie podfrunęli do pieńka, Susan siedziała trochę bliŜej, a obok niej był jej dwunastoletni brat, Hank. Oczywiście wcześniej nie uwierzył w opowieść o latającym kocie, a teraz z kolei on wstrzymał oddech i otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Harriet i Roger zabrali się do jedzenia. - Nie mówiłaś, Ŝe były dwa – szepnął Hank do siostry. Kotki siedziały na pieńku, myjąc wąsy. - Nie mówiłaś, Ŝe było ich dwoje - szepnął Roger do siostry. - Skąd miałam wiedzieć! - odpowiedziały obie siostry. - Wczoraj było tylko jedno. Ale są milutkie, prawda? NASTĘPNEGO DNIA Hank i Susan ustawili dwie foremki na pieńku, odsunęli się trochę i czekali. Harriet wyleciała spomiędzy drzew i wylądowała na pieńku. Roger za nią. A potem... - Och, patrz! Patrz! - wyszeptała Susan, kiedy powoli i z wyraźną niechęcią nadleciała Thelma. Wkrótce dołączył do nich James, który lecąc nisko, z trudem wylądował na pień-
ku i zaczął jeść. Jadł, jadł i jadł, a raz nawet prychnął na Thelmę, gdy chciała spróbować coś z jego naczynia. Dwoje dzieci obserwowało cztery skrzydlate kotki. Harriet umyła buzię po jedzeniu i spojrzała na dzieci. Thelma zjadła ostatnią okruszynę karmy dla kotów, wylizała lewą łapkę i popatrzyła w tym samym kierunku. Nagle poderwała się do lotu i skierowała prosto w stronę dzieci. Zrobiła rundkę nad ich pochylonymi głowami i wróciła na pieniek.
- Tylko sprawdzam - powiedziała do rodzeństwa. - Jeśli zrobi to jeszcze raz, nie próbuj go łapać - ostrzegł Hank siostrę. - Spłoszysz go. - Nie jestem taka głupia – mruknęła Susan. Siedzieli nieruchomo. Koty teŜ się nie ruszały. Krowy spokojnie przeŜuwały trawę. Słońce przygrzewało. - Kici, kici! - zawołała Susan wysokim, miękkim głosem. - Kici, kici, koteczki, latające kotki, kotolotki... Harriet zeskoczyła z pieńka, zrobiła gwiazdę w powietrzu i zatoczywszy pętlę, pofrunęła do Susan. Wylądowała na jej ramieniu i zaczęła mruczeć prosto do ucha. Nigdy, przenigdy nie będę cię łapać ani wsadzać do klatki, ani robić niczego, czego byś nie chciała. Obiecuję. Ty teŜ obiecaj, Hank. - Mrrr... - powiedziała Harriet. - Obiecuję. I nigdy, przenigdy nie opowiemy o was nikomu - dodał Hank z przejęciem. - Nigdy! Wiesz, jacy są ludzie... jakby je zobaczyli... - Obiecuję - powtórzyła Susan. Podali sobie z Hankiem ręce. Roger podleciał bliŜej i wylądował na ramieniu chłopca. - Mrrr... - powiedział. - Mogą mieszkać w starej stodole - zaproponowała Susan. - Nikt oprócz nas tam nie zagląda. Ten gołębnik na strychu mógłby się nadać. W ścianie są otwory, przez które gołębie wlatywały do środka. - Przyniesiemy tam siana i zrobimy im legowisko - planował Hank. - Mrrr... - powiedział Roger.
Powolutku i delikatnie Hank podniósł rękę i pogłaskał Rogera między skrzydłami. Aaach - westchnął James, patrząc na Rogera. Zsunął się z pieńka i podbiegł do dzieci. Usiadł przy nodze Susan, a ona powoli wyciągnęła rękę i lekko podrapała go pod brodą i między uszami. - Mrrr... - powiedział James i zaślinił jej but. - No, dobrze - westchnęła Thelma, skończywszy wyjadać resztki pieczeni. Wzbiła się w powietrze, dostojnie skierowała w stronę dzieci, usiadła wprost na kolanach Hanka i złoŜywszy skrzydła, powiedziała: - Mrrr, mrrr, mrrr... - Och, Hank - wyszeptała Susan. – One mają takie miękkie futerko na skrzydłach... - Och, James - wyszeptała Harriet. - One mają takie miłe ręce...
KONIEC