chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 466
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 539

Marcin Wolski - Z Przymrużeniem Ucha

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :890.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Marcin Wolski - Z Przymrużeniem Ucha.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Wolski Marcin
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 174 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

MARCIN WOLSKI Z PRZYMRUŻENIEM UCHA TOMIK Z WOLSZCZYZNĄ

PRZEDSŁOWIE Układając niniejszą książkę pod koniec listopada 1981 roku nie przypuszczałem nawet, że stanie się ona podsumowaniem mojej trzynastoletniej przygody z Radiem. Ale jest! Co zresztą w żaden sposób nie wpływa na jej zawartość. Starałem się po prostu zgromadzić trochę utworów reprezentatywnych dla różnych lat i różnych okresów mojej twórczości. Od podminowanego studenckim historyzmem „Teatrzyku Apokryf” po opowiadania i stałe odcinki dłuższych całości z ostatnich magazynów „60 minut na godzinę”. Część tekstów zaadaptowałem z formy radiowej na druk, parę pozostawiłem w kształcie pierwotnym. Całość dedykuję moim Przyjaciołom po obu stronach Eteru. Marcin Wolski

WIECZÓR AUTORSKI Są czasy, w które człowiek wchodzi, nie mogąc wprost wyjść ze zdziwienia, Z uczuciem, jakby się narodził lub jakby minął smugę cienia. Gdy czas przepływał wielką falą, to dostrzegaliśmy na nowo: od monologu lepszy dialog, a od milczenia lepsze słowo. Potrzeba nowych kategorii: lęk przeplatany z euforią, wciąż idą ludzie niepokorni autorski wieczór mieć z historią. I jak w tym wszystkim się nie zgubić, i jak w tym wszystkim nie zwariować, huśtawki okres nazbyt długi, gdy raz przymrozek, raz odnowa. Znowu się trzeba uczyć chodzić, by w przód iść, nie na pokuszenie. Przed nami ciągle strome schody i wciąż nieznane zakończenie. Lecz jest ta sprawa pospolita, by wyjść naprzeciw przyszłym latom i odpowiedzieć, gdy syn spyta, a gdzie ty wtedy byłeś, tato? wrzesień 1980

EDUKACJA Nad brzegową płaską linią dzieci z piasku lepią twierdze, blanki baszty, kruchy mur, drżą proporce mewich piór — sny dziecinne o potędze. Morze zalewa fosy, burzy piaskowe mosty, nie chcą dostrzegać dorośli, że dzieci również dorosły. Pozwólcie dzieciom próbować i bawić się, póki są czyste, w małego technika, w małego socjologa, w małego ekonomistę. Na stoliczkach, późnym zmierzchem, kiedy księżyc tonie w stawie, rosną małe domki z kart, papierowy śmieszny świat — sny dziecinne o naprawie. Wiatr konstrukcje roznosi, burzy karciane wioski. Nie chcą dostrzegać dorośli, że dzieci również dorosły. Że nad wiek wyrośnięci mają dosyć idylli, gdy braknie im kawalerki, mogą zażądać Bastylii. Pozwólcie dzieciom próbować, nim zagrają z rozmysłem w małego cynika, w małego demagoga, w małego anarchistę. 1971

JEDEN DZIEŃ Przypadkowo znalazłem się w okolicy N. Nie potrafię nazwać impulsu, który skłonił mnie, żeby wysiąść na małej stacyjce, na której ekspres zatrzymał się tylko z powodu jakiejś awarii. Do N. było stąd około ośmiu kilometrów. Dziesięć kilometrów dzieliło mnie od miasteczka mego dzieciństwa, którego nie odwiedzałem od. trzydziestu lat. Miałem sporo czasu; sympozjum, na które mnie zaproszono, zaczynało się dopiero za dwa dni… Byłem ciekawy, co zmieniło się w N., chociaż ta część kraju uległa stosunkowo najmniejszym przeobrażeniom. Zatem wysiadłem. Przed dworcem nie uświadczyłbyś autobusu, dwa psy wygrzewały się w słońcu, a jedyny taksówkarz, który drzemał w zdezelowanym mercedesie, na propozycję jazdy do N. odburknął: Zjeżdżam na obiad. Miałem lekką aktówkę i płaszcz. Postanowiłem pójść pieszo. Zwłaszcza że znałem drogę na skróty przez lasek. Po drodze w sklepiku kupiłem jeszcze krótki przewodnik po okolicy, nie wiem po co, i nie przeglądając go wsunąłem do aktówki. Było gorąco i duszno, ale maszerowałem dziarsko. Lasek przez te trzydzieści lat zmienił się w prawdziwy las, ścieżka była mocno zarośnięta i wyraźnie nie uczęszczana. Wkrótce wyszedłem na przełęcz. Całe N., położone w kotlinie u stóp wielkiego zbiornika retencyjnego, widoczne było jak na dłoni. Szkoła kryta dachówką, biała wieża kościółka, plantacje tytoniu. — Do licha, nic się nie zmieniło. Niemal sfrunąłem na ryneczek. Na wystawie u piekarza piętrzył się stos świeżych bułek, znajomy hałas dobiegał od szewca. Wszystko brzmiało, pachniało i wyglądało jak przed laty. — Marek, gdzie ty się podziewałeś, nieznośny chłopaku! — zabrzmiał naraz znajomy głos. Ciotka? Niemożliwe, teraz miałaby ze sto lat. Ale jednak to była ciotka, rumiana i pulchna jak te bułeczki u piekarza. Parę kroków za nią dostrzegłem Karola, mego kuzyna równolatka. Stał w mundurku szkolnym i z namysłem dłubał w nosie… — Następnym razem, jak będziesz tak bałaganił, nie dostaniesz podwieczorku — gderała dalej ciotka. — No, chodź do domu, andrusie. Śmiesznie jest słuchać takich słów będąc szpakowatym dżentelmenem z czarną aktówką. Oszołomiony — jednak usłuchałem. Jak dawniej wchodziło się do domu brudnawą przybudówką od podwórza, pachnącą obierkami i gorącą wodą z przyległej pralni. Po drodze parokrotnie próbowałem powiedzieć ciotce, że nie mam trzynastu lat… ale było to rzucanie grochu o ścianę. A na ścianie między zegarem i widoczkiem przedstawiającym Dianę w kąpieli wisiał kalendarz. — 5 lipca 1950 roku… Jeszcze raz popatrzyłem na ciotkę i Karolka. — Ja chyba śnię. — Nie zapomnij o nałożeniu sobie szpinaku! — powiedziała staruszka, a Karolek dorzucił szeptem: — Zerwałeś się dziś z lejb, prawda? Weź mnie jutro ze sobą… Ja wiem, co ty robisz w lesie. Trwał zwariowany dzień. Grałem w piłkę. Potem ciotka ślęczała nade mną, zmuszając do odrabiania matematyki, a wieczorem przyszły dziewczynki i chichocząc zapraszały mnie na ognisko. — Marek nigdzie nie pójdzie — zdecydowała moja opiekunka. Nadal nikt nie zauważył mojej dorosłości. Co więcej, wszyscy automatycznie przestawali mnie słuchać, gdy próbowałem wyjść z roli nastolatka. Noc miałem ciężką, śniły mi się koszmary…

— Wstawaj, spóźnisz się do szkoły! Już po ósmej! Szarpanie i gwizd czajnika wyrwały mnie ze snu. — Do jakiej szkoły?… Ja muszę wracać na dworzec. — Tu masz drugie śniadanie i pamiętaj, uważaj na matematyce. Pomyślałem o zaczynającym się dziś sympozjum i rzuciłem okiem na kalendarz. 5 lipca 1950 roku. Oczywiście do szkoły nie poszedłem. Tornister cisnąłem w krzaki, sam zaś pobiegłem w stronę lasu. Doskonale znałem drogę, a mimo to pobłądziłem; niby cały czas szedłem prosto przed siebie, ale zawsze w końcu znajdowałem się poniżej przełęczy. Cholerna sprawa! Za trzecim razem wytropił mnie tam jedyny miasteczkowy milicjant i za ucho zaprowadził do szkoły. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem na tablicy, to data 5 lipca… Nie pamiętam, przez ile dni powtarzała się ta sytuacja. Codziennie scenariusze były takie same albo prawie takie same. Nie udało mi się wydostać z miasteczka. Próba dotarcia do telefonu skończyła się fiaskiem. — Dzieciom nie udostępniamy międzymiastowej — powiedziała urzędniczka. Radio podawało codziennie identyczny serwis wiadomości. Na obiad był ciągle szpinak i szpinak. Czas stanął. Wpadłem w rozpacz. Miotałem się w zaczarowanym kręgu, którego nie mogłem skruszyć ani opuścić… Straszne. Gdzieś po tygodniu zauważyłem, że posiwiałem w dwójnasób. I wtedy po raz pierwszy otworzyłem moją aktówkę. Znajdował się tam referat na sympozjum (które już dawno musiało się skończyć) i kalendarz na rok 1980 oraz krótki przewodnik po okolicy. Otworzyłem go, obejrzałem pięć razy znajomą mapę, a potem otworzyłem na rozdziale poświęconym N. Szczególnie końcówka notatki była zastanawiająca. „Dokładnie o 12.00 w nocy, dnia 5 lipca 1950 roku, na skutek pęknięcia zapory N. zostało kompletnie zniszczone i przykryte grubą warstwą szlamu. Dotąd nie zrekonstruowane”. Błyskawica przeleciała przez mózg. Nagle odblokowały mi się luki w pamięci. Przynajmniej ich część. Zrozumiałem, dlaczego mając trzynaście lat spędziłem parę miesięcy w szpitalu. Choć momentu samej awarii nie pamiętam (musiała zaskoczyć mnie we śnie), zrozumiałem, dlaczego moi rodzice nigdy nie wspominali mi o mieście mojego dzieciństwa, o ciotce, o Karolku… A na kalendarzu był ciągle 5 lipca. Zegar wskazywał 19.35! Czułem, że muszę się stąd wyrwać! I znów coś mi się przypomniało. Jako chłopiec lubiłem bawić się w pirotechnika, zgromadziłem nawet spory zapas ładunków wybuchowych, wydobytych z pocisków pozostałych po ostatniej wojnie… Stary bunkier z mym arsenałem odszukałem bez trudu. W tej chwili mam już wszystko, co potrzeba, i stoję pod zaporą. Powinno się udać i tym razem. Dochodzi północ.

EPIZOD Różne rzeczy potrafią chodzić za człowiekiem, za jednym chodzi wódka, za innym kobiety, natomiast za Filipem chodził tego wiosennego dnia stary człowiek, którego zmiętoszona twarz dziwnie kontrastowała z doskonale skrojonym ciemnym garniturem. Po raz pierwszy zobaczył tę gębę odbijającą się w szybie, gdy przystanął przed „Delikatesami”, później mignęła mu w tłumie przechodzącym przez skrzyżowanie… Mógł przysiąc, że stary człowiek go śledzi. Ale dlaczego? Filip zajmował się literaturą dość hermetyczną, nie interesującą ani ludzi zawodowo trudniących się śledzeniem, ani tym bardziej wrogich ośrodków. Może to ojciec tej małej Zuzi? — przemknęło mu przez myśl. Wykluczone, ojciec apetycznej nastolatki, którą zajmował się na ostatnim party u Stefana, musiał być grubo młodszy. Przez chwilę pomyślał o wzięciu taksówki, aby urwać się nieznajomemu, ale na placu Zbawiciela ogonek na parkingu i całkowity brak pojazdów nie wróżyły powodzenia tej koncepcji. Doszedł do Alej. Stary człapał za nim w odległości kilkunastu kroków. Zaczynało się to robić zabawne. Filip skręcił nagle w cienistą alejkę Parku Ujazdowskiego i ostentacyjnie usiadł na ławce. Stary zrobił to samo. Milczeli. — Jak ma coś pan do mnie, to już! — Młody literat od wrócił się znienacka do eleganckiego starucha. — Spieszę siei — Nie śpieszyłbyś się, gdybyś mnie wysłuchał — sapnął nieznajomy. — Od kiedy jesteśmy na ty? — W głosie Filipa zabrzmiała irytacja. — Ho, ho, od bardzo dawna. — Co u pana znaczy dawno, mam dwadzieścia pięć lat i… — Masz dwadzieścia cztery lata, dwa miesiące i siedem dni. — Natręt szelmowsko przymrużył oko. Stawało się jasne, że musi to być jakiś dociekliwy wielbiciel młodego talentu literackiego. — Fakt, ale czy to ma jakieś znaczenie? — Poeta wzruszył ramionami. — Pamiętasz, jak mawiał wuj Augustyn: „To, co nie ma znaczenia dzisiaj, już jutro może się okazać ostatnią deską ratunku”. Filip dokonał w myślach błyskawicznej rekapitulacji bliższych i dalszych krewnych, ale stary nie pasował mu do żadnej gałęzi drzewa genealogicznego, z gałęzią wuja Augustyna włącznie. Krótką biografią młodego twórcy jak dotąd interesowała się jedynie Aneta, zbierająca materiał do pracy magisterskiej o poezji młodych, zresztą z biografii szybko przeniosła się na tapczan, gdzie łatwo odnaleźli nie tyle zbieżność poglądów, co szeroką płaszczyznę wzajemnego zainteresowania. Stary zaś na wielbiciela nie wyglądał… A może interesują go młodzi mężczyźni? Na wszelki wypadek cofnął się na ławce. Tajemniczy rozmówca zachichotał. — A pamiętasz tę ławeczkę? — Ponieważ Filip nie pamiętał, ciągnął dalej: — No, przypomnij sobie, mając szesnaście lat siedziałeś na niej… — O co panu chodzi? Pan z milicji? Rozmówca tylko pokręcił siwą łepetyną, stwierdzając, że w ogóle to przybywa z dość daleka, a teraz chciałby tylko wiedzieć, czy Filip pamięta Joannę. Znów trzeba było zrobić mały remanent Joann. (W grę wchodziły cztery — barmanka z klubu, śmieszna ruda montażystka z telewizji, modelka z ,,Cory”, zaraz… może ta nieletnia laureatka festiwalu piosenki studenckiej przed dwoma laty, tylko że ona chyba nazywała się Majka?) Zresztą od pięciu lat wszystkie imiona pozostawały w swobodnym związku z ciałami, których było dużo i w szerokim wyborze. Pieprzyki myliły się z myszkami, zapach włosów ze smakiem szminek. Wzruszył więc ramionami i powtórzył przeciągle: — Joanna? — Zadziwiające, że nie pamiętasz, gdy ja ją pamiętam. Najpiękniejsza z całej dziesiątej klasy… Siedzieliście tu na tej ławce. Byłeś taki onieśmielony. Zapadł zmierzch, a ty

odważyłeś się tylko zanurzyć usta w jej włosach, nic więcej. — Stary opowiadał o tym z dobrotliwą miną Lwa Tołstoja. — Pan nas wtedy podglądał? — Uchowaj Boże, byłem tylko tutaj. — A nam się wydawało, że na tej alejce nie ma nikogo! Dużo pan o mnie wie. — Chyba wszystko — w głosie nieznajomego zabrzmiał ton przechwałki. — Zresztą możesz sprawdzić. Pytaj, o co zechcesz, o najbardziej intymne szczegóły swego życia, nigdy nie wypowiedziane myśli… Zabawa robiła się coraz bardziej zajmująca. Niewątpliwie stary był jakimś telepatą, który lubił sprawdzać swe możliwości w plenerze. Bo faktycznie wiedział o Filipie wszystko. Przypomniał najwcześniejsze wrażenia przedszkolne, przymusową kąpiel w przeręblu, szczegóły wycieczki do klasztornych podziemi, nieudaną noc z Elżbietą i szampańskie weekendy z Marią. Męską rozmowę z Arturem, kiedy nie dość, że oberwał po twarzy, ale po raz pierwszy dowiedział się prawdy o sobie. Wreszcie jasnowidz zadeklamował wiersz, który powstał ubiegłej nocy, i w przypływie energii zrzucił krawat rozpinając koszulę. Poniżej grdyki błysnęła charakterystyczna blizna po usunięciu tarczycy. Filip spocił się. Sam przeszedł tę operację trzy lata temu. Z dobrotliwego Tołstoja wyłaził niesamowity Dostojewski. Młody człowiek zerwał się na równe nogi, ale stary powstrzymał go zdecydowanie. — Nie ma co ukrywać, Filipie. Jestem tobą! Tego było już za wiele. Udając, że nadal słucha wynurzeń niewątpliwego psychopaty, młody twórca począł rozglądać się za kimś, kto ewentualnie mógłby udzielić mu pomocy. Głos starego przybrał tymczasem ton twardy, srogi, ton zagniewanego ojca. — Nie szukaj innych wytłumaczeń, Filipie, kiedy masz przed sobą najprostsze, jestem tobą starszym o te trzydzieści sześć lat… — Nie powiem, żebym się najlepiej trzymał — zauważył ironicznie. — Wódka, narkotyki, choroba — powiedział cicho stary. — Jeśli chcesz, opowiem ci twoje dalsze życie… — Kto by nie chciał? — No to ci powiem, choć nie będzie to opowiastka dla grzecznych dzieci. Zacznijmy od wizji lokalnej. Jesteś doskonale zapowiadającym się młodym twórcą. Swoimi eksperymentami trafiłeś w określoną modę. Zapotrzebowanie! Choć to już może za duże słowo. Faktem jest, że twój debiutancki tom spotkał się z uznaniem. A te kilka wierszy, których jeszcze nie wydałeś, również zostanie docenione. Z opowiadań liczą się dwa. Pierwsze. Będziesz miał szczęście, bo twoją sztukę, tę z zeszłorocznego „Dialogu”, weźmie za pół roku świetny inscenizator, z błahostki zrobi arcydzieło. To wszystko! — Piszę powieść… — Ale jej nie skończysz, podobnie jak tej sztuki dla Krakowa… A w życiu — też same pozytywy, masz wyrozumiałą żonę, rocznego syna, kobiety cię uwielbiają. Nie wiesz nawet, jak powinieneś być szczęśliwy. — To moja sprawa. — Nasza. Popatrz teraz na mnie. Prawda, zupełnie inny człowiek? Ale jeśli przyjrzysz się— uważnie, znajdziesz podobieństwo. Widzisz faceta, który niczego w życiu nie dokonał, wszystko, co zaczęte, pomarnował, zrobił masę złych rzeczy, a kiedy umarł, pies z kulawą nogą nie uronił nad nim łzy. — Pan nie żyje, to bardzo przykre — Filip spróbował odezwać się tonem możliwie swobodnym. — Umarłem dokładnie wczoraj. Licząc według twego czasu — dokładnie za trzydzieści sześć lat. — Piękny wiek! Wieszczowie umierali znacznie wcześniej.

— Żartuj sobie, żartuj! Możesz nie wierzyć, ale przekraczasz właśnie swój szczyt. Już ostatnio zacząłeś dużo pić… — Mam mocną głowę! — I coraz gorzej piszesz. Przyjmują ci wszystko, co z pióra skapnie, masz powodzenie, robisz więc na akord. Tymczasem za dwa lata zacznie się mówić o literackiej pomyłce. Zwłaszcza gdy minie euforia wywołana twoją sztuką o demonach. I przeje się moda na eksperymenty. Prawdziwe nieszczęście zacznie się jednak wraz z Gabrielą. Tą piosenkarką. — Nie znam jej osobiście! Choć rzeczywiście diablo ładna dupeczka. — Poznasz ją za tydzień w Spatifie. Po miesiącu rzucisz dla niej żonę. I powieść. Zaczniesz pisać piosenki. A potem ona cię rzuci. Znowu picie! Coraz więcej niepowodzeń. Klapa kolejnej sztuki. Picie! Odwyk. Powrót do domu, znów zerwanie. Twoja żona, nie mogąc znieść tej huśtawki, jedenastego sierpnia, za cztery lata, odkręci gaz. Picie! Narkotyki! Coraz gorsze piosenki. Kryminały dla chleba. Szyderstwa kolegów. Potem, kiedy zmienią się układy, będziesz chciał się odegrać. Zeszmacisz się do tego stopnia, że twoje, właściwie nasze nazwisko, stanie się synonimem lakiernictwa i lokajstwa. Pewnego zimowego dnia twoja szkolna miłość Joanna odeśle ci pocztą twój debiutancki tomik. Ale ciebie to już wtedy nie poruszy. Będziesz wierzył, że wchodzisz w nowy okres kariery. Tak, urzędniczej. Potem nastąpi przebudzenie. Bardzo bolesne. Klinika. Próba rozpoczęcia od nowa. Pół roku spędzisz w Bieszczadach z Anną. Tam dopadnie cię wiadomość o śmierci twego syna. — Rafała?! — Głupi przypadek, furgonetka wpadnie w poślizg na oblodzonej ulicy i poleci na wysepkę autobusową. Rafał właśnie będzie wracać z liceum plastycznego. Duży talent! — Przestań!!! — A potem któregoś dnia odejdzie Anna… Też bez sensu. I nie wiadomo nawet dlaczego. Może dlatego, że Charles, ten skubany żabojad, okazał się lepszy w łóżku. Dalej będzie już tylko powolna wegetacja. Długie, puste lata zapomnienia, walki z chorobą. Umrzesz samotnie w wieku sześćdziesięciu lat na raka żołądka jako podrzędny autor kryminałów do czasopism. Mężczyzna umilkł, a Filip poczuł, jak ciary chodzą mu po plecach. — Interesujące. Ale jeśli to prawda, nie można odmówić panu okrucieństwa. Po co mi pan to opowiedział? Mam się ustatkować, a może zacząć pracę nad sobą… — Znam twój charakter, Filipie, zryw potrwałby może tydzień, potem wszystko wpadłoby na powrót w koleinę przeznaczenia. Ale ja mam plan! Jesteś, jak powiedziałem, na szczycie. I jest jeden sposób, by na nim pozostać. Twój niewielki, ale wartościowy dorobek uzupełni mitologia. Będziesz nowym Bursą, Hłaską, Wojaczkiem… Młody autor wzruszył ramionami. — Ciekawe, jaki to sposób? — Zejdziemy na dół Piękną, przy rogu Rozbrat i Górnośląskiej weźmiesz taksówkę. Razem z tobą będzie chciała się zabrać starsza kobieta. Zgodzisz się. Gdyby nie dzisiejsza rozmowa, zapewne usiadłbyś z tyłu. Po dziesięciu minutach na Wisłostradzie dojdzie do kraksy. Dwie osoby z przodu poniosą śmierć. Ta z tyłu wyjdzie bez szwanku… — To chyba dobrze! — Proponuję ci, żebyś TY usiadł z przodu. Zostawisz po sobie legendę młodego, niespełnionego, pięknego dwudziestoletniego, wobec którego sprawdzi się stwierdzenie „Kogo muzy kochają, ten umiera młodo”… — Czy pan zwariował?! — Uratujesz w ten sposób życie twej żony i twego syna, zostaniesz w ludzkiej pamięci, a ja rozpłynę się w niebycie! Dobrze radzę. — Co za idiotyzm!

W istocie starzec rozognionymi oczyma przypominał nawiedzonego. Filip przysiągłby, że czuje zapach zgnilizny przemieszany z siarką. Rzucił się do ucieczki. Wypadł z parku. Pisk hamulca. Poznał czerwone audi Stefana. — Mogę cię podrzucić do domu, jadę Wisłostradą — powiedział Stefan. — Może mógłbyś jakąś inną drogą? — wymamrotał poeta. — Jak chcesz, mogę wjechać Tamką na górę. Oparł się wygodnie o siedzenie i usiłował uspokoić myśli. Co za idiotyzm, przejąć się dywagacjami jakiegoś pomyleńca. Nagle wóz stanął. Stefan cicho zaklął. Przez chwilę piłował rozrusznik. — Co się stało? — Śmieszne. Zupełnie zapomniałem o benzynie. Ale obok masz postój. Jest i taxi. Znajdowali się na rogu Rozbrat i Górnośląskiej. Pod pusty chodnik podjeżdżała z wolna taksówka. Z przeciwnej strony zmierzała ku niej jakaś starsza kobieta. Filip zachichotał histerycznie, odwrócił się i bliziutko muru ruszył w stronę przystanku autobusowego. Powyższą historię odtworzyłem na podstawie opowiadania żony Filipa. Jadwiga rozmawiała ze mną parę miesięcy później, kiedy doszła już trochę do siebie. Podobno tego popołudnia jej wybitny mąż wrócił z miasta jak struty. Długo nie chciał nic mówić, tylko leżał na tapczanie tępo wpatrując się w sufit. Wieczorem zadzwonił do swego znajomego z Pogotowia Ratunkowego i wypytywał o dzisiejsze wypadki drogowe. Okazało się, że najtragiczniejszy zdarzył się wczesnym popołudniem na Wisłostradzie. Autobus, który nie chcąc przejechać psa usiłował gwałtownie zahamować, wpadł w poślizg i zatarasował wewnętrzny pas powodując kolizję z taksówką. Kierowca i pasażerka ponieśli śmierć na miejscu. Filip zjadł kolację, pierwszy raz w życiu wykąpał małego i zamknął się w pokoju z magnetofonem. (Jeszcze tego samego wieczora zdenerwowana żona znalazła taśmę z relacją o dziwnym spotkaniu). Potem, jakby wzywany przez niewidzialną siłę, ucałował Jadzię (nigdy tego nie robił), założył swój ulubiony płaszcz i wyszedł na spacer. Od tej chwili nikt już go nie widział. Po latach, grzebiąc się trochę w papierach w związku z zupełnie inną sprawą, dostałem do wglądu akta poszukiwań Filipa. Było tam interesujące zeznanie żoliborskiego pijaczka. Wspominał on, że drzemał na skraju Bielańskiego Lasku, kiedy około północy obudziły go podniesione głosy. Kłóciło się dwóch mężczyzn, stary i młody. Potem słyszał jeszcze jakby odgłosy bójki zakończone bolesnym jękiem. Kiedy dotarł na polankę, gdzie musiała rozgrywać się scysja, nie napotkał nikogo, ale trawa była mocno zryta. Milicjanci przeszukujący okolicę dwa dni później znaleźli w tym miejscu jedynie pojedynczy guzik od płaszcza. Filipa uznano za zaginionego, co wpłynęło doskonale na jego późniejszą legendę. Nie wykluczam możliwości, że żyje gdzieś pod zmienionym nazwiskiem i trudni się jakimś zwykłym rzemiosłem. Byłby to jakiś kompromis. Co się tyczy guzika, ustalono, że nikt w kraju nie produkuje tworzywa, z którego został wytworzony. Nic dziwnego. Dopiero siedem lat później ową lekką metalopodobną masę uzyskało po raz pierwszy jedno z ekskluzywnych laboratoriów w USA.

DOBRE WYCHOWANIE Pokolenia „kolumbów”, „zetempowców”, „tubylców” — bardzo modne i trafne terminy, lecz jak nazwać nas, młodszych, w ciągu trzech lat dorosłych, od tej wiosny przedwczesnej do zimy? Jaki termin wykuwać naprędce dla tych łebków, co wrażeń nie syte — „pokolenie czapki studenckiej” czy „zimowych nausznic z tłumikiem”? Bardziej cyniczni niż otwarci, zawsze bez zbytu dobrych chęci, wciąż ideowo nie dość zwarci, wciąż wychowawczo nie objęci. Produkt zniechęceń czy owacji, nadmiaru czy też braku myśli, może czciciele kontestacji, lub konformizmu maturzyści? Jak by ich dorwać, myśl uparta błądzi w gazetach dróżką krętą, oj, przydałby się tu mistrz Karhan, a może raczej Makarenko… Niezależnie, co z nami się stanie, czy znów czwórki rozciągną się drogą, ta nabyta świadomość zostanie, co nie daje spać p e d a g o g o m ! 1971

SŁODKI FLIRT Z LICEALISTKĄ Gdy wszystko jest właściwie z górki i mocno przerzedzony włos, już nie te ząbki i pazurki, przy życiu trzyma jeszcze coś — Coś, co pobudza puls leniwy lepiej niż seta przy śniadaniu, czujesz się piękny i szczęśliwy, gdy młodość gości w twym mieszkaniu. Bo przyjemny nade wszystko jest słodki flirt z licealistką — niewiarygodny cud, on kompleksy wszystkie niweluje i sprawia, że nagle się czujesz ty, stary koń, jak młody bóg! Czasami wbiegnie bez oddechu, aż różowieją wkoło ściany, właśnie zerwała się z wuefu, gdzie był w programie koń z łękami. W pośpiechu ściąga tenisówki i nucąc rozplątuje warkocz, w staniczku ściągę ma z klasówki, a w oczach szczęścia pełnię jasną. Czasami siedzisz sam przy biurku, godziny wloką się jak wieczność, a ona zjawia się w mundurku, bo właśnie pracę ma społeczną. A gdy wątpliwość przyjdzie we śnie, ty zawsze masz gotowe wnioski — Julia zaczęła dużo wcześniej, a tyś jest młodszy niż Sokorski. Pointę flirt ma wciąż tę samą, możesz być pewien, że nastąpi: ona korzystnie wyjdzie za mąż, a ty powrócisz do małżonki.

CEL MATRYMONIALNY W Komputerowym Ośrodku Kojarzenia Wszystkiego ze Wszystkim zadzwonił telefon. Urzędniczka zautomatyzowanym gestem podniosła słuchawkę i zaczęła notować. Śmieszny głosik ni to dziecinny; ni to starczy zachrypiał z oddali: — Dzień dobry… ja, widzi pani, w sprawie… chodzi o to… — Rozumiemy wariant 4–b, klient nieśmiały. Pragnie pan wybrać za naszym pośrednictwem partnerkę życiową? — powiedziała urzędniczka. — Jestem nieśmiały — zgodził się głosik. — To znakomicie, kojarzenie nieśmiałych to nasza specjalność. Istnieje aktualnie duże zapotrzebowanie na nieśmiałych, a naszą dewizą jest szybkość, takt i komputeryzacja. Proszę o pańskie parametry. — Nie rozumiem. — Pański wzrost. Głosik zawahał się, wreszcie wykrztusił: — 145 centymetrów. — Waga? — 95 kilogramów. — Dobrze. Płeć? Tym razem słowo „mężczyzna” padło po bardzo długiej pauzie. Dalej ankieta poleciała już szybciej. Urzędniczce udało się ustalić, że klient jest raczej łysy i ma dwadzieścia jeden lat, co uznała za zupełnie normalne, ponieważ dewizą zakładu było niedziwienie się niczemu i działanie jak zegarek. — Skojarzylibyśmy nawet hipopotama — wyjaśniła w konkluzji. Klient wyraźnie się ożywił i wyznał, że w szkole wszyscy nazywali go właśnie hipopotamem ze względu na tuszę i braki w przednim uzębieniu. — Do trójki włącznie? — padło precyzyjne pytanie. — Do czwórki… Przeszli do spraw wykształcenia. — Mam niepełne — zaseplenił głosik. — Niepełne wyższe? — Raczej podstawowe. — Posiada pan mieszkanie? — brzmiał następny punkt. — Mieszkam kątem u kolegi i w ogóle jestem bardzo biedny — wyjaśnił. — A zawód? — głos urzędniczki nadal był niezmącenie spokojny. — Jest mi bardzo przykro, ale jestem pasożytem społecznym… Wpisała w rubrykę odpowiedni numer specjalizacji. Bodajże 64… Test zbliżał się do końca. Jeszcze tylko okazało się, że klient nie ma żadnych zainteresowań, a z nałogów dotyczyły go wyłącznie alkoholizm, skłonności narkomańskie, hazard i erotomania. Urzędniczka zamknęła teczkę. — Wystarczy, pan będzie uprzejmy zgłosić się do nas za pół godziny. — Jak to — głosik był wyraźnie zaskoczony — po tym wszystkim, co podałem, mam jeszcze jakieś szanse? — Jestem o tym przekonana. Nasze komputery wybiorą panu na pewno coś odpowiedniego. Będzie pan zadowolony z naszych usług. — Ale widzi pani… ja nie powiedziałem wszystkiego… ja mam bardzo duże wymagania… bardzo duże… — zabełkotał obleśnie. Urzędniczka jeszcze raz zapewniła klienta, że wszelkie jego życzenia zostaną wzięte pod uwagę, a reszty dokonają maszyny — i odłożyła słuchawkę.

Klient odłożył ją również i parsknął śmiechem. Razem z przyjacielem tarzali się przez chwilę po tapczanie: obaj przystojni, eleganccy, inteligentni, a ich mansarda urządzona była komfortowo. — Pyszny kawał — rechotał przyjaciel. — Dawno się już tak nie ubawiłem. Ale idioci pracują w tym centrum. Przecież takiej ofiary, jaką opisałeś, w ogóle być nie może… Bezpieczniki im w komputerach wyskoczą i nic nie wymyślą. — I o to chodzi! — wtórował mu ,,klient” swoim męskim, pięknym głosem. — A wiesz, za pół godziny wyznaczyli mi spotkanie z kandydatką. — Zamierzasz pójść? — Oczywiście, że nie. To przecież żart. Poczekamy, aż prasa poda o eksplozji skołowanego komputera… I znów wybuchnęli śmiechem. Śmiali się jeszcze i w godzinę później, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła urzędniczka z Centrum Komputerowego, dopytując się, dlaczego klient się nie zjawił. Elegancki młody człowiek swoim normalnym głosem stwierdził, że to pomyłka, lecz urzędniczka nie dała wiary. — Wiemy, że jest pan nieśmiały — powiedziała — ale proszę się nie martwić, kandydatka wybrana przez komputer sama do pana przyjdzie. Przewidzieliśmy tę ewentualność i już w trakcie rozmowy sprawdzaliśmy pański numer telefonu i adres. Żartowniś wpadł w panikę. Gorączkowo spacerował po pokoju. Przyjaciel chodził za nim krok w krok, roztaczając wizje rozmaitych poczwar, które za chwilę wpadną tu z wizytą. I z którymi będzie mu wypadało się ożenić. Postanowili ulotnić się z domu. Chwycili płaszcze i skierowali się ku drzwiom. Uprzedził ich dzwonek. — Za późno — jęknął gospodarz. — Nie otwieraj, nie otwieraj — mruknął przyjaciel. Wyjrzeli przez wizjer. Na klatce schodowej stała dziewczyna… Dziewczyna… mało powiedziane, bóstwo… Sylwetka jak z pocztówek reklamujących wczasy na Riwierze. Subtelna buzia o wielkich oczach, pięknie wykrojonych ustach i te włosy… — Chyba to jakaś pomyłka — mruknął przyjaciel — ale daj Boże więcej takich. Otworzyli. Dziewczyna weszła uśmiechnięta i pachnącą jak wiosna. Rozejrzała się po mieszkaniu swoimi migdałowymi oczętami i szepnęła… A właściwie licho wie, czy był to głos, czy raczej śpiew. — Dzień dobry, ja z Ośrodka Kojarzenia. Milczeli jak słupy soli. Myśli przelatywały im przez głowę… Urzędniczka, maskotka reklamowa? A dziewczyna mówiła dalej: — Powiedziano mi, że zastanę tu pana, który zgłosił się do ośrodka w celu matrymonialnym. Minął spory kawał czasu, zanim gospodarz wykrztusił jakieś słowo powitania. — To ja… — dodał na koniec. Popatrzyła na niego tak, że poczuł się nagi. — Pan?… Przecież miał być mały, gruby, łysy… — Rozumiem pani zaskoczenie — bełkotał — oczywiście ja żartowałem, zmyśliłem parametry… ale oczywiście… podtrzymuję moją propozycję, jest pani… jest pani taka… — To był żart? — powtórzyła przeciągle. — Ale z jakim szczęśliwym zakończeniem — wtrącił się przyjaciel. — Mój kumpel to cudowny człowiek, to jego własne mieszkanie… a poza tym… Oczy dziewczyny zmatowiały. Uśmiechnęła się smutno. — Szkoda — szepnęła. — Do widzenia…

— Jak to?! — gospodarz odzyskiwał zwykły tupet. — Nie widzi pani, że jesteśmy dla siebie stworzeni? — Czy pan zwariował? Pan i ja?! Takich jak pan są setki na ulicy, młodzi, przystojni, inteligentni… A ja prosiłam o jakiś model ekstra!

JEDYNY SPOSÓB (mikrosłuchowisko) Osoby: Adam, Jerzy, Marta efekt pisania na maszynie …Drogi mój przyjacielu. Wybacz chaotyczny styl i niewybredne określenia, ale czas nagli, a komuś muszę się zwierzyć. Dlaczego tobie? A czyż nie przypominasz sobie tego czerwcowego dnia, kiedy wyznałem ci moje szaleństwo, które już wcześniej zauważyłeś obserwując mój sposób bycia, podkrążone oczy i zapadłe policzki. Pamiętam, jak po przyjacielsku ująłeś mnie pod ramię i zapytałeś: co się stało, Adamie? JERZY Co się stało, Adamie? ADAM Mam powiedzieć prawdę? JERZY I tylko prawdę. ADAM Głupia sprawa, zakochałem się. JERZY Poważnie?! W twoim wieku… A właściwie ile ty masz lat? ADAM Trzydzieści dwa! JERZY No, to tym bardziej cię nie rozumiem. Znam ją może? ADAM To Marta, wiesz, ta młoda plastyczka, miała ostatnio wystawę… Maluje raczej marnie, ale jako kobieta… Obłęd! JERZY Szczegóły opowiesz mi później. Gdzie ją dorwałeś? ADAM Naczelny wysłał mnie zupełnie przypadkowo na ten plener młodych plastyków do Suwałk, no i tam… JERZY Jasna sprawa. „Tajemnica domku campingowego”, znam te reportaże… ADAM Źle mnie rozumiesz. Gdyby coś między nami zaszło, dałbym ci po prostu jej telefon i sam zapomniał o sprawie… To było inaczej. Trzy noce przegadaliśmy łażąc po parkach, mokradłach. JERZY Piesze rajdy szlakami Marii Konopnickiej? ADAM Nie ma co ironizować. To wspaniała dziewczyna. Mądra… JERZY Oj, niedobrze. Ale powiedz wprost czego chcesz ode mnie — chaty? ADAM Mam swoją. Sęk w tym, że ona ma ciągle cholerne skrupuły. JERZY Śluby panieńskie? ADAM Nie, mąż. (śmiech Jerzego) Jakiś cymbał imieniem Wacław. Pięć lat po ślubie, a mimo to kocha ją podobno do szaleństwa. JERZY Nie wierz nic. ADAM Martę wstrzymuje jakaś taka bariera psychologiczna. Mówi, że mnie kocha, ale uważa, że zdrada mogłaby Wacusia zabić… JERZY A czym trudni się ten mąż–chucherko? ADAM Fizyka nuklearna. JERZY Ładnie. Już widzę, jak was nakrywa in flagranti i rąbie atomówką po krzyżach. ADAM Jurek, jesteś moim jedynym przyjacielem, więc błagam cię, nie żartuj. Niedługo Marta wyjedzie na nowy plener. Muszę mieć jasną sytuację. JERZY Mam kupić ci lubczyk czy wystąpić jako sekundant? ADAM Wymyśliłem inny plan. Jesteś znakomitym aktorem, Jureczku… JERZY Dziękuję. ADAM Masz wysoki głos, delikatne rysy, taneczny krok. Tu widzę jedyne rozwiązanie. Musisz zagrać szampańską dziewczynę i zawrócić w głowie temu Wacławowi. JERZY Ja?

ADAM To będzie życiowa rola. Bomba numer. Widzę cię dziesięć razy lepszego niż Pokora w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”. Zagrasz? JERZY Sądzisz, że będę w tym dobry? Muzyka efekt pisania na maszynie …Zawsze cię podziwiałem. Twoją finezję, twój oszczędny sposób gry, prosty, a zarazem chwytający za serce. W końcu napisałem na twój temat dziesiątki recenzji. I tym razem wywiązałeś się doskonale ze swoje roli. Byłeś jak Maria Schneider w obrazie Antonioniego „Zawód–reporter”, gdy na ruchomych schodach Dworca Centralnego po raz pierwszy minąłeś Wacława. Twój wieczorny spacer z nim, który nastąpił wkrótce po poznaniu, przypomina świadome cytowanie Felliniego. Natomiast kolacja w „Forum” następnego dnia przywodzi na myśl najlepsze sekwencje z Bertolucciego, przy czym wiem, że z najwyższym trudem uniknąłeś tanich drastyczności rodem z „Ostatniego tanga” po mistrzowsku symulując atak migreny. Tak, Jerzy, co ci będę pisał, omotałeś Wacława bez reszty, rozpalając jego żądzę do białości niczym hutnik wielki piec swoją powściągliwością. A przecież „Akcja mąż” dopiero się rozpoczynała. Piątego dnia… pukanie ADAM Proszę, (otwiera drzwi) To ty, Marto… Sama? MARTA Tak, Adasiu. ADAM Przyszłaś nareszcie, a ja tak długo czekałem na tę chwilę. MARTA Przyszłam, bo jesteś jedynym człowiekiem, do którego mam zaufanie. ADAM Kocham cię, Marto. MARTA Wiem… Widzisz, stało się coś strasznego, mój mąż… ADAM Najpierw usiądź, rozbierz się… Czego się napijesz? Mam pyszne czerwone wino. MARTA Daj mi czystej. Wyobraź sobie, Wacław dał się omotać jakiejś obrzydliwej babie. Nie wiem, co w niej zobaczył. Baba jak dragon. Męski typ… Ohyda! ADAM Na pewno, na pewno. Twoje zdrowie. Widzisz sama, że nie jest taki wierny, jak mówiłaś. Zakochany mężunio… Po prostu zamaskowany hipokryta! MARTA Właśnie dlatego przyszłam do ciebie… Nie, nie, nie gaś światła. Potrzebuję cię. ADAM Już! MARTA Będziesz taki dobry… ADAM Będę, Marto! MARTA Mówiłeś jednak, że nie lubisz miłości zmysłowej. ADAM Żartowałem,.. Wiesz przecież, że ja… MARTA Wiem, że jesteś wspaniałym mężczyzną i wszystkie kobiety muszą lgnąć do ciebie… ADAM Tak, lgną… MARTA To dobrze. Dlatego uwiedziesz tę babę bez trudu… ADAM (oddychając głęboko) Co takiego? MARTA Odbijesz ją po prostu memu mężowi… ADAM Ja… Przecież… (przełyka ślinę) Myślałem, że teraz, kiedy cię zdradza, przestaniesz wreszcie mieć skrupuły… MARTA O nie! Jeśli przedtem cokolwiek było możliwe, to teraz nigdy. Kocham go i musi być mój. Tylko mój! A więc zrobisz to dla mnie? efekt pisania na maszynie …Teraz dopiero rozumiesz, drogi przyjacielu, dlaczego poprosiłem cię o zerwanie tak znakomicie zapowiadającej się znajomości. Szczerze mówiąc, rozstanie zagrałeś jak Modrzejewska. Wacław przeżył, to ciężej, niż myślałem. Truł się dwukrotnie i tyleż razy skakał do rzeki, która, niestety, wyschła. Ja jednak nie zrezygnowałem. Wpadłem na pomysł, moim zdaniem, genialny. Zacząłem się zwierzać Marcie z wielkiej miłości do ciebie…

przepraszam, do dziewczyny, którą nadal grałeś. Byłem pewien, że jako moja powierniczka Marta niechybnie zacznie odczuwać zazdrość. I nie pomyliłem się. Po dwóch tygodniach wyśledziła twoją garsonierę i niezwłocznie złożyła ci wizytę. Nie wiem, jakich teatralnych chwytów użyłeś, przyjacielu, w każdym razie od tygodnia mieszkacie razem, co mnie trochę niepokoi. W piątek odwiedził mnie pan Wacław. Okazało się, że cały czas oceniałem go niewłaściwie. Jest to arcysympatyczny, pełen ogromnej kultury chłopak, o wielkich ciemnych oczach i smukłych łydkach. Świetnie gotuje. Ale nie tak dobrze jak ja. Wieczorami pijemy szampana i oglądamy albumy ze sztychami starych mistrzów. Znaleźliśmy bardzo dużo wspólnych zainteresowań. Czasami opowiada mi o Marcie. Trzeba przyznać, że mój wyidealizowany obraz blaknie w zestawieniu z konkretami. Niekiedy myślę, że gdyby nie Wacław, byłoby mi ciebie bardzo brak. Ale jak powiada złota myśl: „Mniejsze zło jest czasem lepsze od wielkiego sukcesu”. Muszę kończyć, bo jutro skoro świt wybieramy się do Ciechocinka. Z energicznym uściskiem dłoni Adaś

ROMANS ODESKI (pastisz na motywach) Gdzie ty, gdzie ty? Ach, marzenie, morze wyje setką chandr, błyszczą gwiezdne epolety, gdzie ty, gdzie ty Aleksandr Pawłowicz? Kiedy przyjdziesz, będę biała, szal liliowy mnie uniesie, po prospekcie, po Odessie… Ach! Siwe konie przy twej bryczce, złociste chomonta i cyprysy przy uliczce pod lawiną słońca. Kiedy przyjdziesz, będę święta, niczym księga nie rozcięta, lazurowa, szmaragdowa, i pan będziesz mnie całował… Aleksandr Pawłowicz. Białe schody, białe ręce, dokąd uciec w złotym wietrze? Szmer muzyki, szmer koronek, białe schody przed mym domem. Bluszcz… Pomkniemy promenadą nad rzeźbione morze i tam nasze szaty spadną, Aleksandr Pawłowicz! I popłaczą nam się ręce, i rozgonią nam się usta, by przywołać znowu szczęście… „Ot, lubow burżujska”! Gdzie ty, gdzie ty, gdzie twe półki, muzyka orderów, gdy dziś wnuki muszą wysłać na zbiórkę pionierów?!

SREBRNA ROPUCHA Osoby: Narrator, Mistrz, Adept, Ropucha, Dziewczyna NARRATOR Studiowanie bajek ma swoje dobre strony. Ma i złe. Zwłaszcza gdy ktoś podchodzi do nich naukowo. Tak było w wypadku Kazimierza Ż., zoologa, zamieszkałego przy ulicy Christiana Andersena 28. Kazimierz Ż. był mistrzem od krzyżówek — udało mu się swego czasu wyhodować ryby bez ości oraz ostrygi w skorupkach na ekler. Nagrodę FAO przyniosło mu wyprodukowanie jadalnego drewna oraz winogron rosnących na lodzie. Natomiast po wsze czasy będzie tajemnicą, w jaki sposób Kazimierz Ż. potrafił skrzyżować psa z kotem, choć efekt, trzeba przyznać, był zastanawiający. Jednakże w czterdziestej wiośnie życia wynalazca zwariował. Uwziął się bowiem wyhodować bohaterkę licznych legend i baśni ludowych. A mianowicie złotą rybkę. muzyka ADEPT Mistrzu, ośmielę się zauważyć… MISTRZ Na twoim miejscu bym się nie ośmielał. Zważ… Nie waż, tylko zważ, zważ, że jesteś tylko adeptem. ADEPT Tak, panie! MISTRZ Adeptowanym przeze mnie z litości, notabene. Wiesz? ADEPT Co to notabene nie wiem. Pewna pani mi często mawiała buona note… MISTRZ Buona note to znaczy dobry stopień.. Ale o czym to ja mówiłem? ADEPT Akurat to ja mówiłem. Chciałem po prostu przypomnieć panu, że aby wyhodować złotą rybkę, nie wystarczy być złotą rączką. Pamiętam, że mój poprzedni pan, wynalazca–gastronom, pracował nad budową „stoliczku, nakryj się”… MISTRZ No i? ADEPT Coś mu się pokręciło. Wyhodował stoliczek ekshibicjonistę… Zamiast nakrywać, sam się sprzątał. MISTRZ A właśnie, adepcie. Akwarium nie było dziś szorowane. ADEPT (wzdychając) Znowu, (szoruje) muzyka NARRATOR Eksperymenty trwały. Tu wyznajmy, że Kazimierz Ż. mozolił się na złotą rybką z dwóch powodów. Po pierwsze, miał zamiar przedstawić jej trzy życzenia do spełnienia… ADEPT A po drugie? NARRATOR To była jego prywatna sprawa. Tym bardziej że wynalazca był ekscentrykiem. Kiedy się nudził, chodził do kurnika i tam rozwiązywał kaczkę krzyżówkę. Kiedy indziej sztorcował swego pomocnika. MISTRZ Do stu tysięcy mutantów, coś ty miał przynieść — materiały źródłowe! ADEPT To i są. Podania ludowe… MISTRZ (czyta) „Podanie. W zwionzku z mojemy aktualnemy sprawamy zwrycam się z uprzemom prosibom…” To ma być podanie ludowe?! Bezczelny! Natychmiast szorować akwarium. ADEPT Przecież czyste. MISTRZ To pobrudzić i wyszorować, (szorowanie) NARRATOR Nadszedł jednak z dawna oczekiwany dzień. Z tysięcy krzyżówek, z ikry karasia chińskiego wymieszanej z wódką goldwasser, przy udziale promieni podczerwonych i elektrowstrząsów wykluło się coś… błyszczącego. MISTRZ Klęknij, mały, to nasz wielki dzień.

ADEPT Dobra, mistrzu, ale to przecież, o ile znam się na zoologii, nie jest złota rybka. MISTRZ A co? ADEPT Srebrna ropucha! muzyka ROPUCHA No i co tak się gapicie? Płaza nie widzieliście?] MISTRZ (zmieszany) W zasadzie… no tak. Nieważne… To ja! od razu przystąpiłbym do życzeń. ROPUCHA liii tam… Proszę się nie fatygować. Ja nie mam specjalnych życzeń. MISTRZ Ale ja mam. I myślałem… ROPUCHA Do moich kompetencji nie należą życzenia i zażalenia. Od tego jest inna książka. Ja zmieniam wszystko podczas całowania. ADEPT W żabę? ROPUCHA Zbytni zaszczyt, młody człowieku. Zmieniam w srebro… MISTRZ A w złoto? ROPUCHA W złoto zamieniał wszystko swoim dotknięciem król Midas. I to w starożytności”. My żaby natomiast kochamy się w srebrze. MISTRZ Dobra. Sprawdzimy… Na początek może pocałuje pani… o… jego… ADEPT (opierając się) Ależ… mistrzu! ROPUCHA Nie! MISTRZ Dlaczego? ROPUCHA Nie jest w moim typie. Brzydal! I młody… Już wolę… to jabłko! MISTRZ Proszę! No… ROPUCHA Najpierw równowartość… (liczy pod nosem) Jabłko waży mniej więcej… ciężar właściwy razy… za gram… Trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt cztery złote! MISTRZ Chwileczkę! Jak to? ROPUCHA Forsa na stół albo nurkuję. Nie myślicie chyba, że będę dokładała do interesu?! chlupot NARRATOR Byli bezradni, a srebrna ropucha nie zamierzała rezygnować ze swoich finansowych roszczeń… Kazimierz Ż. usiłował ją zażyć podstępem, ale żabsko odpowiedziało tylko: ROPUCHA Obywam się bez pokarmów. NARRATOR Zdenerwowany wynalazca zwrócił się więc z prośbą o radę do znanego naukowca, socjologa bajeczności. Odpowiedzią był krótki list, a właściwie depesza. MISTRZ Czytaj, adepcie, (szeptanie) Głośno czytaj, a wyraźnie! ADEPT Już przed laty zauważyłem trend do zmian w bajeczności. Stop. Przewidziałem zanik świadczeń gratisowych. Inflację bezinteresowności. Stop. Ceny dobrych wróżek skoczyły o 68%, ceny złych jeszcze bardziej. I tu nie ma stopu. Konik garbusek może żądać gaży gwiazdora filmowego, nie gwarantując przy tym żadnych usług… MISTRZ Stop! Przestań czytać. Szlag mnie trafia!!! ADEPT Szorować akwarium? MISTRZ A daj mi spokój! NARRATOR Z wolna naukowiec zaczynał rozumieć, że nic nie wyjdzie z jego najskrytszych marzeń, na które składały się: a) zgromadzenie bogactwa, b) osiągnięcie wielkiej sławy, c) zdobycie serca i reszty pięknej Małgorzaty, która codziennie spacerowała przed oknami pracowni Mistrza, nie zwracając na niego żadnej uwagi… 13 marca nastąpił dramatyczny zwrot w wydarzeniach. MISTRZ Droga Ropucho! Porozmawiajmy poważnie. Z moich wyliczeń wynika, że naprawdę niewiele brakuje ci do złotej rybki… Czy mogłabyś spełnić przynajmniej jedno moje życzenie?

ROPUCHA Nie mam ochoty… MISTRZ Nawet zapłacę. ROPUCHA Łapówki mnie nie urządzają. MISTRZ To czego chcesz? ROPUCHA Osrebrzyć cię… Pocałuj! MISTRZ Nie, spryciaro. Chciałabyś mnie zamienić w kawał srebra… ROPUCHA (przekornie) A tak, a tak… MISTRZ (wściekły) Ja ci… ja… ROPUCHA Puszczaj, puszczaj… Gdzie mnie niesiesz… MISTRZ (otwierając okno) Won, won na ulicę… NARRATOR I cisnął płaza na jezdnię, nie zauważając, jak z drugiej strony nadjeżdża olbrzymi walec drogowy… (efekt) muzyka ADEPT Mistrzu… Mistrzu… MISTRZ Znowu się spóźniasz, adepcie… ADEPT Niech mistrz zobaczy, co znalazłem przed domem, na ulicy… Sprasowany kawał srebra… Można by zrobić z tego śliczną puderniczkę. MISTRZ Myślisz? NARRATOR Sąsiad jubiler spisał się znakomicie. Puderniczka gotowa była w trzy dni. Więcej czasu kosztowało usunięcie z niej mdłego zapachu akwarium. Wreszcie Kazimierz Ż. mógł ją bez trudu podarować pięknej Małgorzacie. MAŁGORZATA Dziękuję, dziękuję panu, co za drogi prezent… Naprawdę jestem zażenowana, przecież prawie się nie znamy… MISTRZ Ależ to drobiazg… A może wstąpi pani do mnie na herbatę? MAŁGORZATA Nie bardzo mi wypada… NARRATOR Ale wstąpiła. W korytarzu przystanęła przed lustrem… MAŁGORZATA Chwileczkę… NARRATOR Sięgnęła po puderniczkę. Musnęła ją watką jak pocałunkiem i uniosła puszek do twarzy… MAŁGORZATA Aaaa… (efekt) MISTRZ Co się stało, panno Małgorzato, panno Małgorzato!!! Gdzie pani jest? (potyka się) Au… I co robi tu ten sześcian czystego srebra? na muzyce NARRATOR I w ten sposób, przypadkiem, bo przypadkiem, spełniły się wszystkie trzy życzenia wynalazcy. Miał bogactwo — w postaci pół tony czystego srebra. Miał zarazem Małgorzatę, trochę zimną, małomówną i milczącą… ale zawsze. A sława… No cóż, w związku z zaginięciem Małgorzaty i licznymi świadkami, którzy widzieli, jak wchodziła do mieszkania Mistrza, jego zdjęcie obiegło gazety całego świata z tytułami „Morderca doskonały”, ,,Co się stało z ciałem?”, „Czy tajemnicę znają tylko piranie z akwarium?”… A że nie było to tak, jak o tym marzył Kazimierz Ż.? No cóż, życie nie układa się ściśle według naszych marzeń… MISTRZ Adept, szoruj akwarium… Nie głaszcz mojego sześcianu… Nie dotykaj! Sam zetrę kurz… Ty podrywaczu, ty!…

DZIEWCZYNKA Z ZAPALNICZKĄ W marzeniach panów bardzo dorosłych na delegacji (Kłaj czy Giżycko) jawi się często w godzinach nocnych wizja dziewczynki z zapalniczką. Nie złota rybka, nie konik z garbem ani panienka na kilka cali, lecz coś ładnego, coś co naprawdę… podejdzie samo, samo przypali… W małym hotelu klasy nikczemnej, ponad cuchnącą ciasną uliczką dotrwać do kresu nocy płomiennej z małą dziewczynką z zapalniczką. Starczy połówka, słone paluszki, skrzypiące łóżko — koca nie trzeba: w raj się zamienią brudne poduszki, cała mieścina w jedno Las Vegas. A potem jeszcze trzy papierosy i świat tańczący nad popielniczką, szybkie oddechy, ściszone głosy i jęk dziewczynki z zapalniczką. Tylko nad ranem dziwny niepokój, wyje syrena, w odrzwia ktoś wali, pędzi milicja i gapie z boku. Cholera jasna! Hotel się pali! Ty masz to z głowy w drodze donikąd, żona w żałobie stoi z doniczką. Zawsze przynosi pewne ryzyko kontakt z dziewczynką z zapalniczką.

ZIMNY WARSZTAT Tegoroczny wernisaż rzeźb śnieżnych i lodowych upłynął w rześkiej, mroźnej atmosferze. Sprzyjającym czynnikiem były złe warunki atmosferyczne i kiepska frekwencja publiczności, która niejednokrotnie już rozdeptywała co mniejsze arcydzieła. Tak więc nieliczni goście mogli swobodnie podziwiać wspaniały szpaler posągów, wśród których szczery podziw wzbudzał kilkunastometrowej długości dinozaur oraz transporter budowlany, któremu chciano nawet dać pierwszą nagrodę, ale okazało się, że to autentyk pozostawiony przez ekipę wykonawczą na polu wystawowym jeszcze wiosną ubiegłego roku. Wśród figur monstrualnej wielkości można było podziwiać pomniki ludzi roku — statuy Borga, Travolty i Chomeiniego. Koneserzy najspieszniej (bo mróz) kierowali się ku figurce (naturalnych rozmiarów) przedstawiającej nagą dziewczynę o proporcjach tak doskonałych, że aż w głowie się mąciło. „Piękna” — bo takie miano nosiła rzeźba — była dziełem rzeźbiarza P. uznawanego w kołach zbliżonych do artystów za ekscentryka. Lubił on golić czaszkę na zero, chodzić zimą w klapkach, odziany jedynie w cielęcą skórę. Mówiono też, że nadużywa wszystkiego, czego można nadużywać, ale prawdę powiedziawszy, był to człowiek samotny, skromny i pełen kompleksów. W dniu otwarcia, popiwszy sobie tęgo, zapuścił się w alejki ekspozycji i odczekawszy, aż odejdą ostatni zwiedzający, rzekł do swego dzieła: — Ach, moja bajeczna, żebyś ty jeszcze gotować umiała! — A na co byś miał ochotę, mistrzu? — zabrzmiał głos słodki i wysoki jak dzwonki janczarów. Rzeźbiarz P. tylko usta rozdziawił. Stał się cud. Śnieżna Galatea nie tylko przemówiła, ale w chwilę potem zeszła z cokołu. Nieliczni świadkowie widzieli, jak razem z artystą wsiadła do taksówki i udała się w stronę mansardy samotnika. I tak zaczęła się miłość, nie gorąca, lecz superlodowata. P. panicznie bojąc się, że ukochana może mu się rozpuścić (a przecież nikt nie lubi rozpuszczonych narzeczonych), postanowił stworzyć Galatei idealne warunki przechowalnicze. Odciął dopływ pary do kaloryferów, wytłukł szyby, tak że w mieszkaniu zrobiło się jak w psiarni Eskimosów. Zawczasu zabezpieczając się przed latem zamówił ogromną szafę chłodniczą, którą ustawił w sypialni. I tak przygotowany czekał wiosny, nie rozstając się ze swoją lodowa babeczką, którą uważał za dzieło życia. Przy okazji sam zahartował się niebywale. Zadziwiał bohemę kąpielami w przerębli i pożerał po 20 porcji lodów, nie nabywając wcale nieżytu górnych dróg oddechowych. I wreszcie zaświeciło wiosenne słonko. Tego ranka artysta obudził się połaskotany promykiem i czym prędzej poszukał wzrokiem swej kochanki. Galatea siedziała koło łóżka okutana dwoma kożuchami. — Zimno mi, zimno… — szczękała śnieżnobiałymi ząbkami. Podbiegł do niej i objął. Była ciepła! Bardzo ciepła. Mogła mieć nawet gorączkę. Być może w innej sytuacji zastanowiłby się nad tym fenomenem, ale owego dnia miał ważny wernisaż, wsadził więc dziewczynę do łóżka, zamówił lekarza i popędził na wystawę, której ozdobą miały być jego prace. Przemówienie powitalne dyrektora muzeum dłużyło się okropnie. P. ledwie mógł ustać, czuł się wyjątkowo marnie. W pewnym momencie zauważył, że wszyscy patrzą mu pod nogi. — Co wy, kolego? — dobiegł szept znajomego grafika. Rzeźbiarz spojrzał na posadzkę i zdrętwiał. Stał po kostki w wielkiej kałuży. Jednocześnie poczuł się o wiele chudszy i słabszy. Chciał zrobić krok. Nie mógł.

— Wielkie nieba, on się topi! — krzyknął dyrektor, przerywając przemówienie. — Szybko, do lodówki z nim! — zawołali koledzy. Nie donieśli. Przeciekł im przez ręce. Osobliwe relacje między dziełem i jego twórcą ustalił już ongiś Oskar Wilde, a potwierdziły to liczne przykłady z życia, jak choćby wypadek architekta B., który złamał nogę w momencie zawalenia się budowli jego autorstwa. Casus rzeźbiarza P. dowiódł przede wszystkim, że utożsamienie artysty z własną sztuką musi mieć jakieś granice bezpieczeństwa. A Galatea żyła potem długo i szczęśliwie, chociaż dobrze poinformowani twierdzili, że w pewnych sprawach pozostała kobietą zimną.