chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

Marcin Wolski - Zamach Na Polskę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :794.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Marcin Wolski - Zamach Na Polskę.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Wolski Marcin
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 69 stron)

Marcin Wolski - Zamach na Polskę PROLOG Piątek, 24 czerwca 2005 roku był w warszawskich supermarketach dniem wyjątkowo ruchliwym. Zbliżały się wakacje, nadciągał kolejny upalny weekend. Najbliższa niedziela miała być wprawdzie dniem wyborów parlamentarnych, połączonych z referendum na temat akceptacji konstytucji europejskiej, jednak bardzo wielu Polaków, o dość ambiwalentnym stosunku do obowiązku obywatelskiego, planowało tego dnia wyjazd na daczę, działkę lub przynajmniej do rodziny. Już od samego rana „Blue City", ogromny, nakryty wielką, błękitną kopułą, kompleks handlowy na warszawskiej Ochocie, w którym wiele działów ogłosiło przedwakacyjne wyprzedaże, przypominał ogromny ul. Człowiek wychowany w przaśnych latach PRL-u nigdy nie może się nadziwić, skąd biorą się ci wszyscy klienci, których liczba rośnie szybciej od powstających na nowo Galerii, Arkadii, Promenad, pełnych cudzoziemskich szyldów, pięknych ekspedientek i swobodnego luzu, połączonego z poczuciem bezpieczeństwa. Wśród wpływających na podziemne i naziemne parkingi potoków aut nikt nie zwrócił uwagi na dwa identyczne samochody typu ford mondeo, prowadzone przez piękne, uśmiechnięte brunetki, które o godzinie 10.05 i 10.08 wjechały na „poziom delfina" i zaparkowały obok ścian nośnych budynku. Prosto z parkingu dziewczyny wjechały schodami ruchomymi na parter, skąd niespiesznym krokiem skierowały się na przystanek autobusowy przy Alejach Jerozolimskich. Ani ich wjazd, ani wyjście, bez rozglądania się po witrynach sklepowych, nie wzbudziły zainteresowania ochroniarzy czy strażników patrolujących budynek od wewnątrz i z zewnątrz. Wprawdzie od paru dni na skutek poważnych ostrzeżeń płynących z kwatery głównej CIA i z izraelskiego Mosadu ogłoszono w całym kraju stan podwyższonej gotowości, jednak wzmożona czujność ograniczyła się głównie do budynków rządowych, ośrodków kultu, ambasad i banków. W supermarketach szczególną uwagę zwracano na samochody dostawcze i młodych mężczyzn o bliskowschodniej urodzie. Wszystkiego upilnować jednak się nie da. Paradoksalnie owo skoncentrowanie służb na zagrożeniu terrorystycznym wykorzystali stołeczni złodzieje, wychodzący z założenia, że pod latarnią jest najciemniej, a policja zajęta ewentualnymi terrorystami nie będzie miała głowy do śledzenia pospolitych przestępców. Marek Łopuch z Brwinowa specjalizował się w samochodach kombi. Ludzie rzadko jeżdżą z pustym bagażnikiem, więc prócz samego wozu przeważnie można trafić jeszcze coś ekstra. Srebrzyste mondeo natychmiast przykuło jego uwagę. Nie tylko ze względu na mocno ugięte opony, które wskazywały na pełny bagażnik. Nie zamknięty wóz nie miał w ogóle włączonego autoalarmu, nie migała również lampka immobilajzera... I, cud nad cuda, kluczyki tkwiły w stacyjce! Właściciel wozu musiał być nieprawdopodobnym idiotą. Albo cudzoziemcem. Co na jedno wychodziło. Łopuch wślizgnął się do wnętrza wozu, powściągając myśl o natychmiastowym zajrzeniu do bagażnika. Będzie na to czas! Wolno, bez pisku hamulców wyjechał na powierzchnię, miękko włączył się w spowolniony ruch na Alejach Jerozolimskich i przejechał tunelem pod torami kolejowymi. Bezpieczna dziupla znajdowała się koło Leszna na skraju Puszczy Kampinoskiej. Ale fart! Nawet korek nie był aż tak wielki. Na Połczyńskiej nareszcie mógł przyśpieszyć, jednak przy skrzyżowaniu z Lazurową zatrzymały go światła. Agnieszka Połińska nie lubiła zakupów, szczególnie w piątek. Jednak właśnie teraz miała jedyną okazję zaopatrzyć się na weekend. Wieczorem, po pracy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym w sobotę wybierała się na urodziny swego byłego narzeczonego Stasia Erlicha i wypadało mieć jakiś prezent, ponadto w miejscowej księgarni znajdował się najlepszy w okolicy zbiór bede-kerów turystycznych, a przebywający za granicą brat prosił ją o przewodnik po Turcji. Znalazła, najnowsze wydanie Pascala, po czym postanowiła wjechać wyżej i rozejrzeć się w dziale kosmetyków. Kupi coś dla Stasia a przy okazji również dla siebie. „I znów koledzy będą narzekać, że ich rozpraszam w pracy" - uśmiechnęła się do swego odbicia w lu- strzanej tafli. Kątem oka zarejestrowała trójkę mężczyzn gapiących się na jej smukłą figurę i kształtną, krótko ostrzyżoną główkę. Z ruchu warg wyczytała recenzje: „Ale laska, brachu!". Nie zmartwiła jej ta opinia. Lubiła się podobać, a jednocześnie trzymać mężczyzn na dystans. Może nawet za bardzo. Pod barem „Sushi" szerokim łukiem ominęła tęgawą kobietę, szarpiącą się z jakimś nieznośnym bachorem: - Chcę do Magie City. Do Magie City! - wołał malec. Przystanęła przed gablotą Kobe (zegarki plus biżuteria). Parę kroków dalej tekturowa brunetka o orientalnej urodzie reklamowała zwiedzanie Indochin z jakimś biurem podroży o egzotycznej nazwie. Naraz uświadomiła sobie, co od kilkunastu minut nie daje jej spokoju. Te dwie mocno umalowane

dziewczyny, które minęła w drzwiach! Na pierwszy rzut oka tirówki, Bułgarki, może Rumunki. Dlaczego wychodziły tuż po otwarciu sklepu i nie miały ze sobą żadnych pakunków, nawet torebek... Nocowały tutaj? - Uspokój się, poruczniku, nie jesteś w pracy - zganiła samą siebie. Punkt jedenasta na rogu Lazurowej zmieniły się światła, Łopuch dodał gazu, pozostawiając za sobą o parę długości inne auta. Natychmiast jednak zwolnił. Tylko tego brakowało, żeby wyczaiły go gliny. Chociaż, było to bez znaczenia. Miał przed sobą siedem sekund życia. Eksplozja stu kilogramów hexogenu nastąpiła wkrótce po przejechaniu skrzyżowania. Z forda mondeo pozostała kupa złomu, a w jezdni utworzył się lej jak po uderzeniu bomby. Ucierpiały jeszcze dwadzieścia cztery auta, a w oknach pobliskiego osiedla wyleciały szyby. Huk słychać było aż przy stacji Warszawa Zachodnia, dokąd, ułamek sekundy później, dotarła eksplozja z „Blue City". Siła detonacji sprawiła, że osunęła się północna część budynku, a sklepy, bary i restauracje zawaliły się jak domek z kart. Podmuch rzucił Agnieszkę w głąb stoiska z biżuterią. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak rozpada się błękitna kopuła, a podłoga unosi na podobieństwo pokładu statku wspinającego się na falę. Obsypało ją tłuczone szkło, mnóstwo ozdób, łańcuszków, pierścionków i zegarków... Wówczas nie miała pojęcia, że wskutek wybuchu zginęło 189 osób, a bilans tragedii szybko będzie się powiększał. Gdyby nie mimowolne bohaterstwo Marka Łopucha i ażurowa konstrukcja budynku, prawdopodobnie zawaliłaby się większa cześć Centrum, a ofiar byłoby kilkakrotnie więcej. Polińska na krótką chwilę straciła przytomność, szybko jednak ocknęła się, wypełzła spod stosu ko- smetyków i kawałków tynku. Zewsząd rozlegały się jęki, krzyki, zawodzenia. Agnieszka zaliczyła wprawdzie sporo ćwiczeń z zachowania się w sytuacjach nadzwyczajnych i chociaż była młodym policyjnym psychologiem, bywała już w dramatycznych okolicznościach. Niczego jednak nie można było nawet porównać z tą katastrofą... Ostrożnie wypełzła z butiku. Horror! Tuż przed nią ział okopcony lej, przypominający wnętrze wulkanu. Zniknęły trzy piętra tarasów, najbliższe schody ruchome wisiały po prostu w powietrzu, przecząc zasadom grawitacji. Podmuch i zarwanie się ściany nośnej powaliły przezroczystą windę, wszędzie snuł się dym, płonęło parę stoisk. Gdzieś niedaleko usłyszała płacz dziecka. Popatrzyła w bok i ujrzała chłopca, może ośmioletniego, o twarzy zalanej krwią, wiszącego na urwanych schodach ruchomych tuż ponad nią. - Trzymaj się - zawołała, pozbywając się butów. - Idę po ciebie. Doświadczenie wspinaczkowe nie na wiele mogło się przydać, nie miała przecież żadnego sprzętu, jed- nak posuwając się po barierkach i gzymsie, dotarła do chłopaka. Chwycił się jej kurczowo, niczym mała małpka własnej matki. Poznała malca. To ten sam nieznośny gówniarz, który przed chwilą szarpał się ze swą opiekunką. Wołała nie myśleć, gdzie podziała się ta kobieta... Zajęczały blachy i schody osunęły się o kilka centymetrów. Mając nadzieję, że szczeniak trzyma się jej dostatecznie mocno, dopełzła do następnej kondygnacji i tam poszukała schodów awaryjnych... Pierwszy mieszany patrol zatrzymał go jeszcze przed zewnętrzną linią umocnień. Wymierzone lufy automatów i groźne miny irackich policjantów nie zrobiły na Arturze Polińskim większego wrażenia. Kapitan przywykł już do tego, że każdy jego powrót do bazy Międzynarodowej Grupy Specjalnej pod Bagdadem łączy się z dokładną kontrolą. Samochód, poobijany jak ulęgałka, z przestrzeloną tylną szybą oraz orientalne rysy kierowcy, nieodmiennie budziły podejrzenie. W dodatku tubylczy kostium Polaka uzupełniała doskonała charakteryzacja, wsparta świetną znajomością arabskiego. Bywało to niezwykle przydatne podczas operacji w mieście, gdzie, tak w sklepach, jak na ulicy czy na suku, Artur bezbłędnie wtapiał się w tło, tutaj nieodmiennie powodowało problemy. Polskich ani amerykańskich dokumentów, ze zrozumiałych względów, nie nosił przy sobie, kontrolerom musiała wystarczyć blaszka, hasło i telefon do oficera dyspozycyjnego. Przy głównej bramie, mimo że wartownicy go znali, poddał się codziennej procedurze - odciski palców i skan siatkówki. Wreszcie był w domu. Ostatnia akcja opłaciła się, sztab otrzyma namiar na skład broni i nazwiska dwóch konfidentów w miejscowej policji, współpracujących z terrorystami. Jednego zresztą zostawią nietkniętego. Przyda się na przyszłość. Wziął prysznic, zmienił łachy i poszedł do kantyny. Od razu zauważył zmianę w przytulnym dotąd klubie. Oficerowie byli dziwnie wyciszeni, wyglądali na przygnębionych. - Co się dzieje ? - zwrócił się do swego najbliższego kumpla, Ryśka Mazura, popijającego samotnie piwo z pochmurnym wyrazem twarzy. - Nic nie słyszałeś? - A co miałem słyszeć? - Pamiętasz, co mówił nasz szef, że „kwestią jest nie to, czy uderzą, ale kiedy i gdzie"? - To mówiąc pociągnął go do sali telewizyjnej, CNN po raz kolejny nadawało obrazy z warszawskiego hipermarketu. Poczuł się, jakby gumowa kula uderzyła go w brzuch.

- Dzwoniła twoja siostra, Agnieszka – powiedział Ryszard. - Była w „Blue City", kiedy się to stało. Chcia- ła, żebyś się o nią nie martwił. Wyszła bez szwanku. - A co z twoją Marysią? - Już z nią rozmawiałem. Jest w domu. - Na twarzy Ryszarda pojawił się uśmiech podszyty czułością. – Nie musiałem się denerwować, od dawna nie robi zakupów po drugiej stronie Wisły... *** Polińska nie dała się zawieźć do szpitala. Za dużo miała do zrobienia. Ledwo mały Szymek znalazł się pod opieką pielęgniarki, wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do szefa. - Wiem, kto to mógł zrobić! - powiedziała i nie zważając na pełne niedowierzania pomruki podinspektora Lisa scharakteryzowała dwie turystki, kobiety o wschodniej urodzie, które bez sprawunków opuściły „Blue City" na krótko przed katastrofą. Podając wzrost, kolor oczu, kształt nóg i szyi, sama dziwiła się jak wiele zarejestrowała w trakcie krótkiego spojrzenia. - Przekażę te rysopisy dalej, jeśli się nie mylisz, możemy je jeszcze dorwać. Wysłać po ciebie wóz? - Dziękuję, być może mój ocalał, postawiłam go na zewnątrz. Poza tym mogę się tu przydać. Ciągle panuje bałagan, a już pojawili się chętni, aby plądrować sklepy. Pracowała niestrudzenie, dopóki nie nadciągnął Lis z posiłkami. Dopiero wtedy zemdlała. *** 24 czerwca nazwano w mediach „Czarnym piątkiem". Cała Polska pogrążyła się w grozie i rozpaczy. Ogłoszono żałobę narodową, z całego świata płynęły depesze kondolencyjne. Minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji. Posypały się głowy w odpowiednich służbach. Niewielką pociechę przyniosła wiadomość, iż jeszcze tego wieczoru, na podkrakowskim lotnisku Balice, na podstawie rysopisu sporządzonego przez Polińską aresztowano dwie francuskie „turystki", z pochodzenia Algierki. Kobiety, które do Krakowa przyjechały pociągiem, były kompletnie zaskoczone operatywnością polskiej policji. Nie zdołały skorzystać z trucizny. A po paru przesłuchaniach okazały się niezwykle gadatliwe, sypiąc chętnie swoich mocodawców z Al Kaidy... Tymczasem zwykli ludzie wyciągnęli własne wnioski z tragedii. W niedzielnym referendum, większością 73% głosów odrzucono konstytucję europejską napisaną przez Giscarda d'Esteigne. W wyborach parlamentarnych głosowano głównie na partie antyeuropejskie, sprzeciwiające się obecności polskich wojsk w Iraku - LPR, Samoobronę, PSL. Otrzymały wspólnie 52% mandatów. Janusz Wojciechowski, powszechnie nazywany już premierem elektem, jeszcze podczas wieczoru wyborczego zadeklarował wyjście z Iraku i rewizję umowy stowarzyszeniowej z Unią. „Przynajmniej to zabezpieczy nas przed dalszymi aktami terroru" - powtarzali uczestnicy ulicznych i prasowych sondaży. Niestety, mylono się. I Dwa miesiące później. 18 sierpnia 2005, wieczór - 21 sierpnia, poranek. Opóźniony samolot Lufthansy z Frankfurtu wylądował na Okęciu o 22.28. „Jestem w domu" - pomyślał Ryszard Mazur. Mimo ciepłego sierpniowego wieczora odczuwał chłód. Zrozumiałe, po roku spędzonym w irackich upałach polski sierpień wydawał się dość zimny. Bez munduru i broni w ogóle czuł się nieco nieswojo. Trudno, przyjdzie przyzwyczaić się do bycia cywilem. W ciągu krótkiego lotu trochę się zdrzemnął. Sen miał ciężki, męczący. Powracały obrazy płonących ropociągów, uliczek, na których trwały zacięte walki, wirowały twarze wielu ludzi których uratował i któ- rych musiał zabić. Obudził się szczęśliwy, że ma to już za sobą. Sprawdził się, a teraz może zacząć nowe życie. Zanim jeszcze odebrał bagaż, włączył komórkę i zadzwonił do Marysi. Nie odebrała! Nie zdziwił się specjalnie. Telefon domowy mógł nie działać (kiedy nie było go w Warszawie żona dość często zapominała o zapłaceniu rachunku), a komórka, zwykle zagrzebana gdzieś na dnie torebki, zapewne była niesłyszalna. „Cóż, będzie niespodzianka!". W zasadzie miał przylecieć dopiero za tydzień, ale dzięki przyjaciołom Amerykanom (miał u nich niemały dług wdzięczności) wykorzystał służbowe połączenia i przez bazę w Ramsheim dotarł do Warszawy na sześć dni przed terminem. Nie chciał zostawać ani dnia dłużej w Bagdadzie. Po deklaracjach polskich władz o wycofaniu swoich sił i rejteradzie następcy Blaira, („Zrobiliśmy swoje, resztą niech zajmują się sami Irakijczycy i ich szyiccy przywódcy") Międzynarodowa Grupa Specjalna uległa rozwiązaniu. Oczywiście, Mazur mógł pozostać

w Iraku jako najemnik lub dobrze płatny ochroniarz. Ale to go nie kręciło. Tęsknił za krajem, za żoną. Poza tym, nie przybył tam dla forsy. A przynajmniej nie tylko. Podejście niektórych kolegów, jak choćby Rafała Sowy, wręcz go brzydziło, choć wielu innym imponowało. Rafał! Nie wiedzieć czemu, sprawa dawnego przyjaciela dość często powracała w myślach Mazura. Przyjaźnie z dzieciństwa są podobno najtrwalsze. Wprawdzie ostatnio ich znajomość nieco się rozluźniła, a w Iraku służyli w innych jednostkach, definitywnie zerwali kontakt dopiero przed trzema miesiącami. - I ty przeciwko mnie - wołał Sowa, kiedy usiłował rozmówić się z nim po męsku. - Ja byłem wobec ciebie zawsze lojalny. Jak miał mu powiedzieć, że przyjaźń kończy się tam, gdzie zaczyna się przestępstwo? Tylko że Rafał nie uważał swojej działalności za przestępczą, a jedynie handlową. W ciągu blisko roku swojej służby stworzył najpierw prawdziwy alkoholowy most pomiędzy Kuwejtem a Babilonem, później załatwił sobie udziały w paru miejscowych hurtowniach, założył nawet mały burdel... Lojalnie proponował wejście w interes Mazurowi, a gdy ten odmówił, skomentował: „Byłeś frajer i umrzesz jako frajer". W efekcie Sowa został wywalony z Iraku dwa miesiące przed terminem, choć, co ciekawe, bez większych konsekwencji. Za to przejście Ryszarda do cywila łączyło się po prostu z redukcją kontyngentu. W kiosku, opodal wyjścia z terminalu, kupił gazety i jadąc taksówką przez Most Siekierkowski przeglądał je z zainteresowaniem. Wielkie nagłówki donosiły o zebraniu, mimo wakacyjnego czasu, inauguracyjnej sesji sejmu, celem szybkiego powołania nowego rządu. Populistyczny front prorokowany nazajutrz po wyborach, nie przetrzymał nawet tygodnia. Po miesiącu jałowych konsultacji i zwrocie dokonanym przez Romana Ger-tycha, Janusz Wojciechowski zrezygnował z tworzenia rządu, a nasilające się problemy zdrowotne Leppera kompletnie zdezorientowały Samoobronę. Uważane dotąd za nierealne porozumienie PiS-u, Platformy i LPR-u stworzyło nową większość parlamentarną, desygnując na premiera Jarosława Kaczyńskiego. Ten zobowiązał się błyskawicznie powołać nowy rząd. Na dole pierwszej strony znalazł jeszcze jedną krzepiącą notkę „Ostatni z pomagierów w zamachu na „Blue City" złapany w Istambule. Polska wolna od upiorów terroryzmu!". Na dalszych stronach jakiś analityk wymądrzał się, że w świetle normalizacji sytuacji w Iraku i nowego porozumienia izraelsko-palestyńskiego, zamach na „Blue City" był najprawdopodobniej łabędzim śpiewem AlKaidy. Z mostu skręcili na osiedle Gocław. Ojciec Ryszarda opowiadał, że tam, gdzie dziś wznosił się blok państwa Mazurów, znajdowało się kiedyś sportowe lotnisko Aeroklubu. Później powstało tam betonowe blokowisko, dziś na szczęście trochę bardziej zielone, niż przed laty, z oazami nocnych sklepików i pubów. Mazur stanął przed domofonem. Już zamierzał nacisnąć numer 69, kiedy w głowie odezwał mu się dawny Rysiek Kawalarz. „Zrób Marysi niespodziankę" - podszepnął. Znał sto jeden sposobów otwarcia drzwi i dotarcia do mieszkania, ale wybrał najbardziej efektowną metodę powrotu. Alpinistyczną. Z plecaka wydobył linkę, z którą się nigdy nie rozstawał, zaczepił o kratę i już po chwili znajdował się na dachu pawilonu handlowego. Wprawdzie spółdzielnia twierdziła, że architektura bloku uniemożliwia złodziejom dotarcie do lokali od zewnątrz, to jednak wejście na szczyt bloku nie zajęło Ryszardowi nawet kwadransa. Z góry zwinnie opuścił się na balkon własnego M-3. Okno było uchylone... W pierwszej chwili myślał, że pomylił mieszkanie. Te przyśpieszone oddechy, jęki, spazmy rozkoszy... Z jego sypialni, z jego łóżka! - Marysia? - wyjąkał. - Nie można pukać, do kurwy nędzy? – warknął Rafał Sowa, biorąc go najwyraźniej za kogoś innego. Właściwie mogły być to jego ostatnie słowa. Potworna siła wydarła go z ramion młodej mężatki, cisnęła o ścianę. Sowa nie był ułomkiem, ale nie miał szans w starciu z Mazurem. Zwłaszcza, gdy ten był w furii. Mógł jedynie zasłonić się pod lawiną ciosów, osuwając się coraz niżej i niżej. „Nie zabijaj go!" - krzyknęła Maria. Ryszard zareagował jak dobrze wyszkolony rotweiler. Ochłonął równie szybko, jak wpadł w szał. Opuścił ręce, cofnął się, plecami włączając górne światło. Maria łkając pochylała się nad zakrwawionym kochasiem, całkowicie ignorując męża, który na wpół przytomny nie przestawał zadawać sobie pytania: „Jestem tu, czy mnie nie ma?" Wreszcie Sowa chwiejnie podniósł się z wykładziny i usiadł na łóżku, natomiast czułość Marii Mazur zamieniła się w gniew. - Ty brutalu, ty łajdaku, ty morderco! - Marysieńko, ja... - Osłupiały nie wiedział co powiedzieć, zdrada i oczywista niesprawiedliwość sprawiły, że zapomniał języka w gębie. Mógł spodziewać się z jej strony wszystkiego, płaczów, przeprosin, tłumaczeń. Nie usłyszał niczego podobnego. Wręcz przeciwnie. Naga kobieta nie panowała nad sobą.

- Wynoś się stąd! - krzyczała piskliwie - Nie potrzebujemy ciebie. Idź dalej bawić się w wojnę, mordować niewinnych łudzi. - Marysieńko, przecież ja... - I trzymaj się od nas z daleka! Chcieli, żeby wyszedł, to wyszedł. Nagłe zdał sobie sprawę, że stoi już na klatce schodowej, a ze wszystkich mieszkań wyglądają rozbudzeni sąsiedzi. Dopiero przy ulicy Ostrobramskiej zorientował się, że płacze. Pierwszy raz od śmierci matki. Do rodzinnego domku w Otwocku dotarł o świcie. Całą długą drogę wzdłuż torów kolei (Wawer - Anin - Międzylesie - Radość-Falenica).pokonał pieszo. Usiłował myśleć. Zrozumieć, co się stało. Pojąć, kiedy popełnił błąd? Czy wówczas, kiedy przystojny oficer uległ ślicznej małolacie, o mózgu gładkim jak pupcia niemowlęcia i lalkowatej twarzy, nie skażonej żadną myślą? Chyba pomylili się oboje - ona chciała zabawy, zbytku, komfortu, on - życiowej partnerki, żony i matki przyszłych dzieci. Tymczasem o dzieciach nie było mowy! Maria była zdania, że ciąża przed trzydziestką może być zabójcza dla jej figury. Mimo to kochał ją tak, jak kocha się nieznośne dziecko. Wyrozumiale! Dla niej zdecydował się na powtórny, intratny wyjazd do Iraku i roczną rozłąkę. Nie chciał zauważyć, że na trzy list otrzymane od niego, ona przysyła najwyżej jeden, bardzo lakoniczny. Wolał też nie zastanawiać się czy Sowa był pierwszym, czy ostatnim z jej kochanków. Pod swoim starym domem, drewniakiem w stylu „świdermajer" znalazł się w środku głębokiej nocy. Nie budząc nikogo wspiął się na balkon i schronił w pokoju „na górce", która w dzieciństwie była jego Sezamem, grotą Robinsona, wigwamem. Nie zmrużył tam oka, ale dopiero rano, blady, z przekrwionymi oczami pokazał się rodzinie. Ojciec, jak to ojciec, właściwie nie zareagował, jak zwykle siedział w swoim fotelu przed telewizorem, pożerany stopniowo przez chorobę Alzheimera. Chyba jednak poznał syna, bo uśmiechnął się, ale zaraz powrócił do oglądania kreskówek. Siostra, Zosia, przyjęła jego pojawienie się normalnie. Podeszła, ucałowała go i przytuliła. Prawdopodobnie domyśliła się wszystkiego bez słów. - Biedny braciszek! - powiedziała cicho. Wyszło na jej. Od początku, od chwili kiedy po raz pierwszy piękna Marysieńka pojawiła się u boku Ryśka, Zofia półsłówkami dawała do zrozumienia, że to się źle skończy. Brał to za objaw zgryźliwości starej panny, która sama nie potrafiła ułożyć sobie życia. - Możesz zostać z nami tak długo jak zechcesz - powiedziała nie pytając o nic i zaraz dorzuciła: - Chcesz coś zjeść, czy zobaczysz co nowego w moim ogrodzie? Od ostatniego spotkania znacznie się zmieniła. Profil jej się wyostrzył, a w wiecznie nieuczesanych włosach pojawiły się pasemka siwizny. A przecież była od Ryszarda tylko dziewięć lat starsza... Pierwszy dzień na starych śmieciach w większej części przespał, drugi spędził na pieszej wędrówce. Zawsze go to uspokajało. Zaraz po obiedzie poszedł trasą wzdłuż Świdra, którą tylekroć przemierzał z kolegami jako dzieciak - przez Emowo dotarł do Wiązowny, zatoczył wielki łuk, przez Międzylesie i Radość, dotarł do Wisły i z powrotem wędrował jej skrajem aż do ujścia Świdra. Wszędzie przybyło sporo nowych budynków, przeważnie dość paskudnych, ale wśród wiślanych łach, jak za jego dzieciństwa, nie brakowało ptaków, a nad jednym z kanałów odnalazł nawet bobrowe żeremie. Wysiłek go uspokoił. Czuł się obolały, ale nie pokonany. Kiedy wspinał się do swego pokoiku, panowała głęboka noc. Rankiem, trzeciego dnia, chcąc zrobić niespodziankę Zosi wstał znów bardzo wcześnie i wybrał się po bułki i gazety. Poszedł na skróty ukrytą w dzikim winie furteczką, prowadzącą na posesję sąsiadów, obecnie, po pożarze ich drewniaka, mocno zapuszczoną i rozszabrowaną. Zakupy w sklepiku urządzonym w kontenerze zajęły mu kwadrans. Wracał tą samą drogą, gdy w połowie ogródka zorientował się, że coś nie gra. Ta czerwona plama w oknie na parterze. Wietrząca się poducha bez poszewki. Żart? Kiedy w dzieciństwie bawili się z Zosią w konspirację, mieli ustalony system kodów. Kolor czerwony w oknie jej sypialni wskazywał na maksymalne zagrożenie - „Gestapo"! Stanął jak wryty i w tym momencie dodatek warszawski „Wyborczej" wysunął mu się spod pachy i upadł na rabatę. Duży napis „Śmierć na Pradze" bił po oczach ogromną czcionką. Mazur cofnął się w cień altany. Artykuł mówił o brutalnym zabójstwie, którego ofiarą padł eks-żołnierz sił pokojowych w Iraku - Rafał S. Reporter wskazywał, że zabójstwo może być dziełem coraz bardziej rozzuchwalonej żulii z miejscowych blokowisk. Jednak, dodawał, jak donosiło dobrze poinformowane anonimowe źródło: „chuligani rzadko posługują się podczas swych napadów garotą". Ryszard uczuł gwałtowny wytrysk adrenaliny. Szybko, choć nie biegiem, opuścił ogród, przecznicą dotarł do rodzinnej uliczki. Ostrzeżenie siostry okazało się jak najbardziej na miejscu. Przed ich bramą parkował policyjny samochód. „Nie myślą chyba, że to ja...? Idioci! Co innego w zdenerwowaniu pobić faceta, a co innego z zimną krwią zadusić".

Sprzeczne myśli przelatywały mu przez głowę - Wrócić do domu, wszystko wyjaśnić? Przez moment nawet chciał to zrobić. Jednak zmienił zdanie, kiedy jeszcze raz rzucił okiem na gazetową publikację. Zabójstwa dokonano około 22. On wrócił do domu koło północy. Nie miał alibi, nie miał świadków, którzy mogliby potwierdzić trasę jego spaceru... Idąc w stronę przystanku kolejki zastanawiał się, kto mógł zlecić zabójstwo kochanka jego żony? O obecnych interesach Rafała nie miał pojęcia. Od jego wyjazdu z Iraku, aż do niedawnego mordobicia nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Może Artur wiedziałby coś więcej? Ale Poliński pozostał w Iraku, gdzie przeszedł bezpośrednio pod komendę Amerykanów. Zresztą, chyba miał jeszcze mniej wspólnego z Rafałem niż on. Ich dawny team - „trzech muszkieterów z Otwocka" - istniejący od dzieciństwa, aż po czasy służby zasadniczej, z upływem lat mocno się rozluźnił... Musiał szybko podjąć jakąś decyzję. Co robić? Zgłosić się na policję? Uciekać? Chyba powinien znaleźć sobie adwokata. Problem polegał na tym, że jedyny adwokat jakiego znał, to był Zenon Sowa, stryj Rafała. Ale może właśnie do niego powinien się zwrócić? Mecenas, znający go od dziecka, z pewnością mu uwierzy. A przynajmniej nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go właśnie u niego. II 21 sierpnia 2005 - godziny przedpołudniowe Rezydencja mecenasa Zenona Sowy, typowy przykład budowli, które lud polski nazywał gargamelami - wieżyczka, podcienie, tympanon nad gankiem - leżała na skraju Anina. Półhektarowa działka rozciągała się na niskich morenach, porosłych starymi sosnami. Spod igliwia tu i ówdzie wyzierał mazowiecki piasek. Niedaleko było stąd zarówno do willi, w której przed laty zginął wraz z żoną premier Jaroszewicz, jak do Centrum Kardiologii. Adwokat trzy razy w tygodniu korzystał z tamtejszego ciepłego i pustawego basenu. Złośliwi utrzymywali, że początków fortuny mecenasa należy szukać jeszcze w latach PRL-u, kiedy był jednym z ekspertów kierownictwa MSW, inni twierdzili, że zbił kokosy w trakcie prywatyzacji, po 89 roku wyspecjalizował się bowiem w prawie cywilnym i jak fama niosła, nigdy nie przegrywał. Ryszard Mazur znał go jeszcze z lat osiemdziesiątych, gdy w czasach szkolnych, jako małolat jeździł w weekendy z Arturem do stryja Rafała. Ówczesna dacza wprawdzie była dużo skromniejsza niż dzisiejszy pałacyk, ale za to las dzikszy, pełen niespodzianek, śladów okopów z niegdysiejszych wojen. Parę razy znaleźli nawet niewypały, które udało im się rozbroić. Mecenas, mimo pracy dla komunistów, miał maniery i wygląd przedwojennego inteligenta, staranne słownictwo, krzaczaste brwi i wyjątkowo bystre oczy. Ryszard odnosił nawet wrażenie, że wzięty adwokat lubi go bardziej niż cwaniakowatego bratanka. Ale czyż specjalnością Zenona nie było stwarzanie pozorów? Nadto, co innego dawna sympatia, a co innego rada i pomoc, w sytuacji, kiedy poszlaki czyniły z Mazura głównego podejrzanego w sprawie o zabójstwo syna jego jedynego brata? Stanął przy kutej w fantazyjne meandry furtce i zadzwonił. Dwa razy. Odpowiedziała cisza. Nie odezwały się dwa czarne jak sam szatan rotweilery, żaden głos nie zachrypiał w domofonie. Mimo pogodnego dnia dom i ogród sprawiały wrażenie posępne. Od czasu wyprowadzenia się pani Jagody, skończyły się dawne pikniki w ogródku, a goście odwiedzali Sowę wyłącznie w kancelarii, mieszczącej się w budynku Reform Plazza, parę pięter poniżej redakcji „Wprost". „Żeby najbogatsi Polacy z listy tygodnika nie musieli zbyt daleko szukać" - śmiał się, mówiąc o swym stryju Rafał. Zadzwonił powtórnie. Nic. Czyżby Sowa wyjechał na urlop? Jednak pod domem stało BMW mecenasa, a w kuchni paliło się światło. Ryszard odczekał, aż minie go jakiś gość na motorze, który wyjechał z lasu i pomknął w stronę drogi, po czym niewiele myśląc przesadził płot i ruszył w stronę domu. Drzwi frontowe zamknięte były na głucho, nikt nie reagował na łomotanie kołatką. Nie widząc najmniejszego ruchu w kuchni czy livingu, Mazur obszedł wschodnie skrzydło, minął doskonale utrzymany ogród różany, fontannę z amorkiem i ścieżką z okruchów marmuru ruszył w stronę domu. Jego czujne oko wypatrzyło na niedawno strzyżonym trawniku ciemny, podłużny przedmiot. Pochylił się. To był telefon. Komórka najnowszej generacji! Sądząc po tym, jak mocno wbiła się w ziemię, musiała zostać ciśnięta z wysoka i z dużym rozmachem. Uniósł głowę i zobaczył otwarte okno gabinetu mecenasa. Tam również paliło się światło... Schował nokię do kieszeni i wspiął się na taras, po gzymsie dotarł na balkon. Tu, co ciekawe, drzwi były rozchylone, a krata rozsunięta. Na ścianie vis-a-vis zobaczył obraz Kossaka, „Żołnierz i dziewczyna", poniżej skrzyżowane szable. Wszedł do środka, nie odezwał się żaden alarm... Adwokat siedział w swym fotelu, w szlafroku, z głową odchyloną do tyłu. Odpryski przestrzelonego mózgu zachlapały regał za jego plecami. Wnosząc po zapalonych światłach Sowa nie żył od kilkunastu godzin. Wybałuszone oczy zastygły w wyrazie desperacji. Obok prawej ręki leżał pistolet. Jak przystało na profesjonalistę, musiał strzelić sobie w usta. - Tylko dlaczego zrobił to prawą ręką? - przemknęło Mazurowi. - Przecież Sowa był mańkutem.

Rozejrzał się po pokoju. Na biurku nie znalazł żadnego listu pożegnalnego. Podobnie na włączonym komputerze. Zauważył, że mecenas załogował się o 22.15 i zdążył sprawdzić część poczty. Głównie internetowego śmiecia. Ryszard nie znalazł niczego, co nagle mogło go pchnąć do samobójczego kroku. Wyglądało to na czyn powzięty pod wpływem nagłego impulsu. Szuflada, w której trzymał broń, pozostała rozsunięta. Po prostu nagle przerwał czytanie poczty, wyciągnął broń i...? Tylko dlaczego z tak wielkim rozmachem cisnął swoją komórkę za okno? Ryszard przeszedł się po mieszkaniu. Wszędzie panował wzorowy porządek. Znając mecenasa, może nawet za wzorowy. Papiery, teczki, akta, nawet gazety zostały ułożone wręcz pod sznurek. Sam się tym zajął? Dotąd takimi sprawami zajmowała się żona. Może znalazł kogoś na przychodne? Nic też nie wskazywało, żeby cokolwiek znikło z jego zbiorów... Wszystkie obrazy wisiały na swoich miejscach, ewentualnego rabusia nie zainteresowała ani piękna kolekcja zegarów, ani komplet miśnieńskiej porcelany, ani bursztynowy ołtarzyk... Mazur przeszedł do biblioteki, gdzieś za jednym z obrazów powinien znajdować się sejf. Zlokalizował go pod widoczkiem pochodzącym z XVII-wiecznej szkoły holenderskiej. Ryszard zdjął obraz i natychmiast zorientował się, że skrytka jest jedynie przymknięta. Ktoś zajrzał do niej wcześniej... Zamierzał zbadać wnętrze, gdy pisk hamulców przywrócił go do rzeczywistości. Rzucił okiem przez okno. Pod bramą zatrzymały się dwa wozy policyjne. Przypadek? A może ktoś go wrabiał? Naraz zdał sobie sprawę z grozy swego położenia. Trup, otwarty sejf, on sam buszujący po domu. Sytuacja wręcz podręcznikowa. Wiedział, że nawet dając nogę nie jest w stanie jeszcze bardziej pogorszyć swego położenia. Skoczył ku oknu, opadł zwinnie na trawnik i pobiegł w głąb posiadłości. Niestety, musiano go zauważyć. - Stój, stój! - rozległo się wołanie. Zignorował je. Instynktownie kierował się w las. Zanim ściągną posiłki, będzie daleko. Nagle potknął się i stoczył do płytkiego zagłębienia, resztki dawnych okopów, z drugiej, a może z pierwszej wojny. Chrupnęła kostka. Nic to! Nauczył radzić sobie z nawykowym zwichnięciem. Walcząc z bólem, dotarł do szerokiej drogi, biegnącej środkiem lasu. I tam niemal wpadł na wóz policyjny. Funkcjonariusze byli nie mniej zaskoczeni niż on, ale błyskawicznie wyciągnęli broń. Posłuchał ich wezwań, uniósł ręce do góry. Policjanci, młodzi dwudziestoparolatkowie najwyraźniej nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Wracali z patrolu, kiedy ogłoszono alarm. Teraz widzieli jedynie przerażonego, utykającego człowieka, pokornie stosującego się do ich komend. Podeszli bliżej. Zbyt blisko. Kiedy jeden wyciągnął kajdanki, Ryszard kopniakiem wytrącił broń drugiemu, potem powalił pierwszego. Skucie obu zajęło mu ledwie minutę. - Gdybym chciał was zabić, już byście nie żyli - powiedział, wsiadając do ich wozu.- Powiedzcie swoim szefom, że nikogo nie zabiłem. Ale wyjaśnię, kto to zrobił. I dlaczego. Możecie być tego pewni. Przerażeni policjanci tylko kiwali głowami. - Jeszcze tego nam brakowało. Rambo - morderca! - inspektor Śliwa powiódł zmęczonym wzrokiem po współpracownikach. Dopiero odwołano alert antyterrorystyczny, a tu taki pasztet. Kierownictwo nadało operacji najwyższy priorytet. Mimo niedzieli, w pościg za byłym komandosem zaangażowano oprócz policji ABW, żandarmerię wojskową, a nawet straż miejską. Porzucony radiowóz znaleziono w ślepej uliczce, w pobliżu skrzyżowania Płowieckiej, Ostrobramskiej i Marsa. Odchodziły stąd dziesiątki autobusów we wszystkich możliwych kierunkach - Jego zdjęcie pojawi się w wieczornych dziennikach - zameldował oficer odpowiedzialny za kontakty z mediami. - Obstawiamy wszystkie miejsca, w których może się pojawić. Rodzinę, znajomych - powiedział podin spektor Kazimierz Lis, koordynujący operację. - Nie ma ich wielu. Poza tym, nasi wywiadowcy są na wszystkich dworcach i oczywiście na lotnisku. Uczuliliśmy centrale radiotaxi. Mają zgłaszać nam wszystkie dalsze kursy poza miasto. Mam też zapewnienie z ABW, osobiście od pułkownika Szczygła, o ich wsparciu dla naszych działań. Złapiemy drania. - Nie byłbym tego taki pewien. To wyjątkowy człowiek, nawet jak na komandosa - powiedział major Borkowski z żandarmerii. - W Iraku, kiedy pojechał tam po raz pierwszy, dokonywał cudów waleczności podczas opanowywania platform wiertniczych. Nie tak dawno w Nadżafie wyprowadził z zasadzki dwóch rannych kolegów. W mieście, czy w głębokim terenie czuje się jak w domu. - Może wybitny, ale pechowy - zauważył Lis - gdybyśmy nie zastali go na miejscu zbrodni, trudno byłoby mu cokolwiek udowodnić. Przy młodym Sowie nie znaleziono żadnych śladów, nie ma świadków... A zgon mecenasa to doskonale upozorowane samobójstwo? - Bardziej pilna wydaje mi się odpowiedź na kwestię, czy to koniec jego działań? - wrócił do głosu Borkowski. - Nie wiemy, co nim kieruje. Parę godzin temu, kiedy po zabójstwie Rafała Sowy znalazł się na liście podejrzanych, mieliśmy prawdopodobny motyw morderstwa. Zemstę za zdradę! Dziś nie mamy nawet tego. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek ktoś zbijał stryja gacha własnej żony... - Chyba, że chłopak zwariował - powiedział Śliwa. - W Iraku przeszedł prawdziwe piekło. Boleśnie przeżył wycofanie naszej jednostki. Jest rozgoryczony, wściekły... - Przepraszam - do góry uniosła się ręka przystojnej blondynki w cywilu. - A czy jest przyjmowana

hipoteza robocza, że ktoś inny może być sprawcą tych zbrodni? - Co to za laska? - Borkowski pochylił się do Lisa. - Pani psycholog, Agnieszka Polińska, ulubienica szefa - odparł zapytany. - Ta, co pierwsza naprowadziła nas na trop terrorystek z Blue City? Inspektor skinął głową. - Bierzemy pod uwagę każdą możliwość, pani Agnieszko. - Na zmęczonej twarzy inspektora Śliwy pojawił się dawno niewidziany uśmiech. - Nawet te zupełnie nieprawdopodobne. Jednak obecnie najważniejsze jest zatrzymanie Mazura. Zobaczymy, co będzie miał do powiedzenia na swoją obronę. „Jeśli da się wziąć żywcem" - pomyślał Borkowski, a głośno zwrócił się do Polińskiej: - Można się domyślać, że ma pani jakieś wątpliwości co do jego winy? Czy są one poparte jakimiś dowodami? - Na razie dopiero studiuję jego profil psychologiczny. Ale z tego co już mam, nie bardzo pasuje mi do sylwetki seryjnego zabójcy. - Dziecinko, co ty wiesz o seryjnych zabójcach? - Śliwa uśmiechnął się ponownie. *** - Było źle, dobrze wyszło. - Zabójca z zadowoleniem wysłuchał komunikatu nadanego na zakończenie popołudniowych „Faktów". Mogliby dać nowsze zdjęcie. Kiedy motorem przejeżdżał obok willi Sowy, jego twarz wydała mu się szczuplejsza, a rysy twardsze. Wiedział, kim jest Mazur. Zanim nawiązał kontakt z Rafałem dowiedział się sporo o nim samym i jego przyjaciołach. Dlatego w Aninie mógł tak szybko podjąć decyzję. Mógł wprawdzie poczekać, aż Mazur się oddali i dalej szukać komórki mecenasa (poprzedniej nocy było ciemno i nie mógł dokładnie przeszukać ogrodu), uznał jednak, że lepiej będzie anonimowo zawiadomić policję. Niech zastaną komandosa w willi. Prawie na gorącym uczynku. Może wywiąże się strzelanina... Tak czy owak będą mieli podwójnego mordercę, a jeśli go nie złapią, jeszcze lepiej. Żaden ślad nie doprowadzi do niego. Podszedł do okna motelu i przez chwilę przypatrywał się samochodom na parkingu między motelem, a barem Mc Donaldsa. - Najwyższy czuwa nade mną! - uznał -Teraz mają podejrzanego i jeśli nawet ktoś znajdzie tę cholerną komórkę Sowy, mnie już nie zaszkodzi... Nic nie powstrzyma wyroków Boga. Pochylił się, między telewizorem a oknem rozłożył dywanik i zwrócony w twarzą w stronę Mekki, począł bić pokłony i modlić się żarliwie. III 21 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc - Kim jesteś, panie Ryszardzie? - Polińska z ogromnym natężeniem wpatrywała się w roześmianą, zawadiacką twarz Mazura, spoglądającą na nią z kolorowego zdjęcia z wielbłądami w tle. - Czy tak może wyglądać seryjny morderca? Wiedziała, że może. Lombrosowska teoria o typach fizjonomicznych szczególnie podatnych do popełnienia zbrodni nie wytrzymała próby czasu. Agnieszka nie pracowała wprawdzie długo w policji, ale widywała już chłopców o anielskich buźkach, którzy z zimną krwią mordowali taksówkarzy i nastoletnie dziewczyny, z pozoru grzeczne licealistki, w istocie krwiożercze suki, bezwględniejsze od niejednego recydywisty - przywódczynie młodzieżowych gangów. Sięgnęła po fotografię trójki przyjaciół sprzed kilkunastu lat, zrobione na jakiejś rowerowej wyciecze - Sowa, jej przyrodni brat Artur, i najprzystojniejszy z nich - Ryszard. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, zo- staniemy żołnierzami" - głosił podpis na odwrocie, wyraźnie nawiązujący do „Ziemi Obiecanej" Reymonta. Jak to się stało, że nigdy, wyjąwszy krótkie spotkanie na lotnisku, nie poznała najbliższego przyjaciela Artura? Wytłumaczenie było proste - samego Artura odkryła dopiero przed trzema lata, na pogrzebie ich wspólnego ojca. Wcześniej matka robiła wszystko, by się nie poznali. Stary Poliński uwiódł ją, chociaż był żonaty i zostawił z dzieckiem na ręku. Dobrze, że chociaż uznał Agnieszkę i dał jej nazwisko. Jak w głupiej telenoweli - przeżyła ponad dwadzieścia pięć lat nie wiedząc, że ma brata. Dopóki on sam jej nie odnalazł i nie zadzwonił, informując że ojciec nie żyje. Najpierw przeżyła szok. Potem odmówiła spotkania. W końcu jednak poszła. Dobrze zrobiła. Rozmowa z bratem po pogrzebie dowiodła, jak są sobie bliscy, jak podobni i jak bardzo siebie potrzebują. Tym bardziej, że Agnieszka przeżywała psychiczny dołek po rozstaniu z Erlichem, a Artur też miał kłopoty ze swoją ślubną... W kolejnych miesiącach ich wzajemne kontakty stawały się coraz bliższe. Nawet kiedy Poliński wyjechał do Iraku utrzymywali kontakt mailowy lub telefoniczny. Poza wszystkim zbliżała ich praca. Agnieszka chciała być perfekcyjną policjantką, marzeniem Artura było założenie, po powrocie z Iraku, prywatnej agencji detektywistycznej...

„Czy Ryszard mógłby popełnić zbrodnię z premedytacją?" - zapytała brata za pomocą poczty elektronicznej. „Wykluczone!" - nadeszło w odpowiedzi. Ona jednak aż takiej pewności nie miała. Rozpatrując rzecz technicznie, Mazur mógł zabić zarówno Rafała, jak i Zenona Sowę. Był świetnie wyszkoloną maszynką do zabijania, oczywiście przy odpowiedniej motywacji. Z doświadczeń kryminologów amerykańskich wiedziała, że w tak precyzyjnym urządzeniu o defekt nie jest trudno. Potrzebna jest odpowiednio silna trauma, długotrwały stres lub zdarzenie, które odblokowuje jakieś urazy z dzieciństwa. Samo przyłapanie żony in flagranti mogłoby tłumaczyć zabójstwo w afekcie, ale dwa zaplanowane morderstwa? Jeszcze raz przerzuciła życiorys i opinie. Mazur pochodził z normalnej rodziny, ojciec - zawodowy woj- skowy, lotnik, obecnie na rencie, matka dziennikarka sportowa, zmarła przed paru laty na raka piersi, starsza siostra - stara panna, nauczycielka muzyki. Młodsza siostra w Ameryce - matka trojga dzieciaków. Nie karany, wierzący, doskonała opinia z wojska, z uczelni... - Tylko jeśli jesteś niewinny, to dlaczego uciekasz przed nami, kolego? - zapytała półgłosem. Co dwie zbrodnie, to nie jedna. Ryszard Mazur zdawał sobie sprawę, że jego przewaga nad aparatem ścigania ogranicza się zaledwie do paru godzin. Potem policja w całym kraju dostanie jego rysopis. Zapewne upublicznią go media. I zacznie się obława. Nawet biorąc po uwagę niedostatki polskiego aparatu ścigania jej ostateczny wynik musiał być przesądzony. Podjął jednak decyzję i postanowił się jej trzymać. Oddanie się w ręce władz teraz, w niczym nie poprawiłoby jego sytuacji. I tak uważano go za winnego. A jeśli był przez kogoś wrabiany? Pozostając na wolności miał większe szansę, by udowodnić swoją niewinność. Poza tym intuicja podpowiadała mu, że coś w tej sprawie śmierdzi. A już na pewno nie pasuje. Rafał Sowa mógł wplątać się w jakieś gangsterskie porachunki, ale jego stryj, adwokat? Od lat cywilista, świetnie sytuowany... To, że zbieżność obu zgonów mogła być przypadkowa - wykluczył. Znał się trochę ną zabijaniu i w obu wypadkach, wprawdzie różnych, rozpoznawał rękę jednego fachowca... Musiał to wyjaśnić. Ale najpierw potrzebował kryjówki. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, zebrać myśli. Dobrze byłoby też mieć dojście do Internetu. Bliższą i dalszą rodzinę skreślił z listy osób, u których mógł szukać azylu. Podobnie było ze znajomymi. Chyba że... Autobus przejeżdżał właśnie Wisłę, kiedy Ryszar-dowi przyszedł do głowy pomysł tak zuchwały, że aż śmieszny. Garsoniera Artura! Poliński, jego przyjaciel, zaprosił go raz do swego gniazdka na zaadaptowanym poddaszu, które na krótko przed wyjazdem do Bagdadu, w tajemnicy przed żoną, zakupił w starej kamienicy na Muranowie. Marzył, aby po powrocie z Iraku założyć agencję detektywistyczną... Czynił przygotowania. Czy ktoś jeszcze wiedział o tej inwestycji? Wątpliwie. Żona, z którą już wcześniej miał kłopoty, wyjechała z córeczką do Niemiec. Rafał Sowa? Dawno zerwali kontakt. Chyba też nikomu nie wynajął lokalu... Domofon przy drzwiach bloku był zepsuty. Podobnie jak zamek, wyrwany przez jakiegoś młodocianego wandala. Ryszard, nie napotykając nikogo na schodach, dotarł do solidnych drzwi na piątym piętrze. Noga trochę pobolewała, ale kompresy i dobry bandaż powinny temu zaradzić. Bardziej skomplikowany był inny problem - nad framugą drzwi pod samym stropem błyskały diody włączonej instalacji alarmowej. Pech! Mazur nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Godzinę zabrały mu zakupy w paru okolicznych sklepach, głównie żelaznych i wędkarskich, potem wrócił. Prymitywnym wytrychem otworzył drzwi na strych, stamtąd dostał się na dach. Wkrótce odnalazł świetlik leżący w połowie nad sypialnią, a w połowie nad pozbawioną okien kanciapą, zaadaptowaną przez Artura na kuchnię. Ubezpieczała go od środka solidna krata. Założył więc, że sam otwór nie był chroniony dodatkową instalacją przeciwwłamaniową. Szyby wolał nie rozbijać. Pracowicie pukając we framugę sprawił, że wysunęła się zapadka i okno uchyliło się. Powstał wąski otwór... Ryszard znał zwyczaje kumpla, toteż szybko zlokalizował szafkę ponad lodówką, w której powinny znajdować się zapasowe klucze i piloty. Potem za pomocą składanej wędki z pętelką na końcu, którą zaczepił o gałkę drzwiczek, otworzył szafkę. Na chwilę z powrotem wyciągnął wędkę. Teraz na jej końcu umocował pod kątem lusterko i po niedługim czasie, niczym dentysta w głąb jamy ustnej, zaglądał do szafki. Pilot od alarmu wisiał w samym rogu. Posługując się lusterkiem jak koparką podważył wiszący prostopadło-ścianik z czterema uzbrajającymi przyciskami. Wnet pilot spadł z haczyka, przeturlał się po blacie i znalazł się na terakocie. Na szczęście nie potoczył się pod mebel.... Teraz wystarczyło tylko końcem tyczki (już bez lusterka) nacisnąć cztery przyciski. Mieszkanie zostało odbezpieczone. Pokonanie trzech zamków od drzwi Artura zajęło mu niecały kwadrans, nic trudnego dla kogoś, kto mieszkał na Pradze i od dziecka bawił się w policjantów i złodziei. Dodatkowo miał szczęście, że nikt go

nie zauważył podczas tych zabiegów. Dopiero gdy znalazł się w środku, poczuł jak bardzo jest zmęczony. Nie dbając, że może nadejść ktoś dysponujący kluczami, położył się na tapczanie i błyskawicznie zasnął, zakładając, że przynajmniej dzisiaj nikt go tutaj szukać nie będzie. Ocknął się, kiedy dookoła panowała głęboka noc. Nie zapalając światła wstał, napił się paskudnej wody z kranu i zaczął myśleć - co dalej? Wasyl Bogomoł wracał do domu. O trzeciej w nocy droga była wyjątkowo pusta. Jeszcze kilkanaście kilometrów dzieliło go od Terespola i granicy. Senność, która męczyła go przez całą drogę od Poznania, nareszcie ustąpiła. Zaczął nawet podśpiewywać. Początkowo, kiedy tydzień temu brał tę robotę, miał sporego pietra -jak zwykle, kiedy przewoził lewiznę. Nawet większego, niż kiedykolwiek wcześniej. - Co było w tym ładunku, który zostawiłem pod Warszawą? - spytał Sokołowa, kiedy dojechał do Berlina. Mafioso, o trójkątnej twarzy szakala, tylko wzruszył ramionami: - Mnie nie obchodzi i ciebie nie powinno, wziąłeś kasę, to wracaj prosto do domu. I za bardzo się nie rozglądaj. Sęk w tym, że musiał zboczyć z drogi. Polak, który go wynajął, dorzucił jeszcze małe zamówienie. Jednak na umówionym parkingu nie zgłosił się po odbiór. Niewiele myśląc, Bogomoł zajechał do warsztatu, gdzie przed sześcioma dniami wyładowano trzy ciężkie skrzynie z zaplombowanego kontenera. Przekupiony celnik na granicy niemieckiej potwierdził oczywiście, że ładunek przejechał przez Polskę nietknięty. - A co ty tutaj robisz? - wyrwany ze snu Balcerzak, właściciel zakładu, wyglądał na przestraszonego widokiem Białorusina. - Przywiozłem ten dodatkowy towar. - Jaki towar? - No, pan Rafał zamówił, jak byłem ostatnim razem... - Nie znam żadnego pana Rafała - twarz Balcerzaka zrobiła się sina. - A ty nigdy tu nie byłeś. Nigdy! - Podkreślił z naciskiem. - Dobra, dobra! Podaj mi jakiś jego normalny telefon, bo komórki nikt nie odbiera. - Nie wiem, o czym mówisz! Nic mnie to nie obchodzi. A towar możesz zachować. - Jak pan uważa. - Bogomoł wzruszył ramionami. - Żeby tylko nie było z tego afery. - Afera będzie, jak zostaniesz dłużej. Pojechał więc dalej, z przekonaniem, że Polaczki to banda frajerów. Jak choćby ten posiadacz odkrytego dżipa, którego minął przed chwilą. Wlókł się jak za pogrzebem... Z doskonałego nastroju wyrwał go donośny huk eksplodującej opony. - Gwoździe rozsypali na tej drodze, czy jak? Musiał wyhamować i zjechać na pobocze. Zaklął. Że też przytrafiło mu się to teraz, nad ranem, kiedy wszystko tak świetnie poszło! I przerzut ładunku i godziwa zapłata. Mamrocząc przekleństwa wysiadł z szoferki, ustawił trójkąt odblaskowy i zabrał się za zmianę zewnętrznego koła. Był tak zajęty robotą, że nadjeżdżający wóz zauważył dopiero, kiedy znalazł się w światłach. Odwrócił głowę i pojął, że nadjeżdżająca maszyna wcale nie zamierza go ominąć. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy uderzyło go orurowanie wzmacniające terenowego dżipa. Wyleciał w górę i zderzył się z burtą swej ciężarówki. Kiedy opadał na asfalt, już nie żył. Zabójca zaparkował swój pojazd kilkanaście metrów dalej. Śpieszył się, ale nie mógł ryzykować, że wypadek wzbudzi czyjekolwiek zainteresowanie. Sprawnie obszukał zwłoki i natychmiast znalazł pas z piętnastoma tysiącami dolarów. Zabrał też komórkę. Na wszelki wypadek, po co ktoś miał zauważyć, że Białorusin telefonował do Sowy. Oddalił się, kiedy ujrzał światła jakiejś furgonetki z naprzeciwka. Zastanawiał się, czyjej kierowca zatrzyma się na widok tira i zwłok na szosie. Nawet nie zwolnił. Morderca uśmiechnął się. Zapalił silnik i skręcił w boczną drogę, aby zgodnie z planem wrócić do kryjówki, obejrzeć wóz i usunąć ewentualne ślady uderzenia. Kolejny etap improwizacji miał już za sobą. *** Nieszczęśliwy wypadek kierowcy tira nie wzbudził większego zainteresowania lokalnej policji. Młodzi funkcjonariusze uznali, że podczas zmiany koła Białorusin nie zachował dostatecznej ostrożności. A że sprawca odjechał z miejsca wypadku? A kto by na jego miejscu nie odjechał? Białorusin nie był nigdzie notowany, a że samochód który weń uderzył praktycznie nie hamował? Każdemu zdarza się zagapić. Sprawę wbito do komputera i odłożono ad acta. Nikt nawet nie silił się sprawdzić, co spowodowało uszkodzenie opony. I jak wyglądało urządzenie, które z odległości kilkudziesięciu metrów mogło równie precyzyjnie wystrzelić metalowy bolec? IV 22 sierpnia 2005 przed południem i popołudniu

Grupa operacyjna komendy stołecznej, zajmująca się pościgiem za Ryszardem Mazurem, która pod przewodnictwem podinspektora Lisa (Śliwę ważne sprawy ściągnęły do Komendy Głównej) spotkała się ponownie rankiem 22 sierpnia, nie miała żadnych powodów do zadowolenia. Podejrzewany o dwa morderstwa komandos przepadł jak kamień w wodę. Mimo apelu nadanego w telewizji i listu gończego ze zdjęciem, rozpowszechnionego przez poranne gazety, nie pojawiło się żadne istotne doniesienie. Nikt nie widział tego liczącego ponad metr osiemdziesiąt blondyna. A sam Mazur imponował ostrożnością. Nie nawiązał kontaktu z rodziną, ani kolegami. - Czuję, że go nie złapiemy - mruknął do Agnieszki Polińskiej major Borkowski z żandarmerii. - Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby już był za granicą. Skinęła głową, choć myślała o czymś innym. O słowach, z którymi, według protokołu, Mazur zwrócił się do obezwładnionych policjantów: „Jestem niewinny i dowiodę tego!" Zamyślona, wyszła na dziedziniec - miała godzinną przerwę w dość napiętym programie zajęć i zastanawiała się, jak ją wykorzystać. *** Garsoniera Artura Polińskiego okazała się nie tylko doskonałą kryjówką, ofiarowała też Mazurowi nieprawdopodobne zasoby rekwizytów, zgromadzone przez kandydata na przyszłego Sherlocka Holmesa. Peruki, szminki do charakteryzacji, elektryczny paralizator, broń gazowa i gładkolufowa, granaty obezwładniające, kajdanki, gogle noktowizyjne, zestaw do zbierania odcisków palców, biblioteczka zawodowa... - to tylko część ze zbiorów przyjaciela, z których mógł teraz korzystać Ryszard. W garderobie znalazł sutannę księdza, mundur policjanta, a także parę strojów kobiecych... Przeglądanie kolekcji nie stępiło jednak jego czujności. Było jasne, że ktoś systematycznie odwiedza lokal. W mieszkaniu nie znalazł śladu kurzu, w doniczkach z kwiatami ziemia była wilgotna. Opiekun lub opiekunka musieli dysponować kluczami i pilotem. Na wszelki wypadek Ryszard odgadł kod alarmowy - 1970 (rok urodzenia Artura) i przełączył na tryb „czuwanie", a następnie nacisnął pilota. Diody rozbłysły, informując, że mieszkanie jest zabezpieczone. Potem zastanowił się, kto może pojawić się z niezapowiedzianą wizytą. Życzliwa sąsiadka, a może Agnieszka? Artur sporo opowiadał mu o swojej młodszej, przyrodniej siostrze, z którą poznał się całkiem niedawno. I szalenie zaprzyjaźnił. Ryszard jakoś nigdy nie poznał dziewczyny osobiście. Chyba raz widział ją przelotnie. Tak się złożyło. Najpierw przebywał w Bośni, później ona wyjechała na praktykę... Artur utrzymywał, że była piękna i mądra. I że natychmiast po ukończonej psychologii wstąpiła do policji. Po co, skoro była piękna i mądra? Na razie jednak nie miał ochoty martwić się sprawą gościa. Na serio zabrał się za śledztwo. Najpierw wynotował z pamięci komórki mecenasa Sowy wszystkie numery wybierane, odbierane i nieodbierane w ostatnim czasie. Następnie zadzwonił pod ostatni numer, z którym łączył się adwokat - wnosząc po początkowej piątce należący do sieci Idea. Nikt nie odpowiedział. W następnej kolejności wykręcił numer poprzedni, stacjonarny, warszawski. Tym razem odezwała się sekretarka automatyczna firmy ochroniarskiej „Cerberus", z prośbą o nagranie informacji. Rozłączył się i głęboko zamyślił. Ciekawe... Przypomniał sobie, że na bramie posesji adwokata znajdowała się nalepka: „Obiekt ochrania firma Argus". Czyżby stary Sowa nie był zadowolony ze swojej dotychczasowej ochrony i zamierzał zmienić opiekunów? Wśród telefonów odebranych, z zaskoczeniem znalazł numer swego własnego mieszkania. Sprawdził datę i godzinę. Telefonowano krótko przed śmiercią Rafała. A więc musiała dzwonić Marysia albo jej kochaś z jakiegoś powodu kontaktował się ze stryjem. Nie dawało to jednak najmniejszej wskazówki, dlaczego obaj mężczyźni zginęli w odstępie niecałej doby? Same zagadki. Koło południa postanowił udać się „w miasto", przebrał się w stare ubranie emeryta, nałożył siwą perukę i dokleił wąsy... Szedł ku drzwiom, kiedy rozległ się charakterystyczny dźwięk odbezpieczanego alarmu... Agnieszka weszła do mieszkania. Jak zwykle, kiedy była w okolicy, wykorzystywała parę minut, aby wpaść do pustej garsoniery i podlać kwiaty. Machinalnie podlała fikusa, paprotki, fiołka... Zamierzała już wyjść, kiedy jakiś nieokreślony niepokój zatrzymał ją w pół kroku. Inny zapach, inaczej postawione krzesło przy stole. Ktoś tu był? Zajrzała do łazienki. Deska była opuszczona. Dotknęła ręcznika, suchy. Zajrzała do kuchni. I tam nic interesującego. Chłodny czajnik. A jednak czuła, że ktoś w ciągu ostatniej doby zaglądał do mieszkania, a może był tu nadal. Ruszyła w stronę garderoby, kiedy naraz zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie żadnej broni... Ryszard wstrzymał oddech. Porucznik Polińska szła w kierunku szafy. Widział ją wyraźnie przez szczebelki w ażurowych drzwiach szafy z kostiumami, zgromadzonymi przez kandydata na detektywa. Co robić? Dziesiątki myśli przelatywały mu przez głowę wciśniętą pomiędzy mundur strażaka, a sutannę księdza. Ogłuszyć siostrę kolegi? Proste, tylko co dalej? Przecież jej nie zabije. Straci jednak bezpieczny lokal, a policja dowie się, że zdobył sprzęt do charakteryzacji. Beznadziejna sprawa! Może

powinien się ujawnić? Artur zawsze mówił o swej siostrze, jako osobie o ponadprzeciętnej inteligencji... Wtem zadzwoniła komórka Agnieszki. Młoda kobieta obróciła się i pobiegła do stołu, na którym zostawiła swój plecak. Telefonował podinspektor Lis. Specjalistom udało się ustalić do czego pasował kluczyk znaleziony w kieszonce martwego Rafała Sowy. Otwierał on indywidualną skrytkę w banku PKO na Marysinie Wawerskim. Ustalono, iż Sowa korzystał z niej po raz ostatni tydzień temu. Za telefoniczną zgodą prokuratora ujawniono depozyt. Obok niewielkiej ilości biżuterii znaleziono tam równo sto tysięcy euro w używanych banknotach... - Sto tysięcy euro? - powtórzyła z niedowierzaniem Agnieszka. - Najwyraźniej chłopcy pokłócili się o kasę. Sowa znany był z ciemnych interesów prowadzonych w Ira- ku. Widocznie wciągnął w nie koleżkę, a przy rozliczeniu doszło do nieporozumienia. - Nie bardzo mi to pasuje. Mazur ma nieposzlakowaną opinię, a mój brat zawsze mówił o nim, że nie nadaje się do żadnych ciemnych interesów. To samo akurat mówiła jego żona. - Ludzie się zmieniają - skomentował krótko Lis. - Możesz wpaść do mnie za pół godziny? - Oczywiście szefie. Wyglądało, że definitywnie straciła zainteresowanie szafą. Poprawiła urodę w łazience i szybko wyszła, zabezpieczając mieszkanie. Ryszard odetchnął, jednak musiała minąć dłuższa chwila, zanim zdecydował się opuścić szafę. Intensywnie myślał, składając strzępki podsłuchanej rozmowy w jedną całość - sto tysięcy w skrytce Sowy? Z tego co wiedział, Rafał opuszczał Irak jako bankrut. Żalił się wszem i wobec, że wywalony z wojska w trybie karnym, traci wszystkie zainwestowane pieniądze. Ostatnie zaskórniaki wydał podobno na łapówki. Skąd więc taka poważna gotówka? Udał mu się jakiś szybki przekręt? W powietrzu unosił się jeszcze dyskretny zapach perfum Agnieszki Polińskiej. Agnieszka. Kolejny poważny kłopot! Kiedy szła w stronę garderoby, czujna, gotowa w każdej chwili sięgnąć po broń, Mazur był prawie pewien, że odkryła jego obecność. Jednak teraz już tej pewności nie miał. Nie zrobiła niczego, aby sprawdzić ewentualne podejrzenie. Nie wezwała wsparcia. A może jednak wezwała? Na wszelki wypadek całe popołudnie, aż do zmierzchu, spędził na dachu, obserwując uważnie pobliskie ulice. Nic się nie wydarzyło. Nie pojawił się nikt podejrzany. Cierpliwość Ryszarda została nagrodzona dopiero koło dziewiątej wieczorem, kiedy w klatce schodowej domu vis-a-vis wypatrzył szczupłą postać, obserwującą mieszkanie Polińskiego. Podstroił ostrość w lornetce... Ciemne, dość krótkie włosy. Pociągła twarz. Agnieszka? A więc intuicja nie myliła go. Wróciła! Sprawdzała, czy nadal jest w mieszkaniu? Nie rozumiał tylko, dlaczego zjawiła się sama, bez obstawy, po godzinach pracy? Przerost ambicji? Chciała osobiście nakryć Mazura? A może nie do końca wierzyła w jego winę? Nie zamierzał tego sprawdzać, czołgając się po dachach przeszedł parę domów dalej, potem spuścił się na ziemię wewnątrz podwórka studni. Stamtąd nie niepokojony przez nikogo, włączył się w ruch uliczny. Dzień spędzony na dachu zużył na intensywną pracę dedukcyjną. Rozważył jeszcze raz wszystkie ewentualności dotyczące zabójstwa Rafała Sowy. „Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze" - przypomniał sobie starą maksymę. Najłatwiej było szukać wyjaśnienia śmierci młodego kombinatora w środowisku kryminalistów. To mogły być jakieś porachunki. Z drugiej strony, niezbyt pasował do tego sposób dokonania zabójstwa (garota), a także fakt pogardzenia pieniędzmi w skrytce. Jeśli Rafał miał dług, wierzyciele zrobiliby wszystko, z torturami włącznie, byle tylko odzyskać szmal. A jeśli nie poszło o pieniądze (w końcu w willi mecenasa też nie zauważył śladów rabunku), to co wchodziło w grę? Szantaż? Zemsta? I dlaczego w wypadku adwokata, sprawca usiłował upozorować samobójstwo? Wszystko to było bardzo dziwne. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to spróbować skontaktować się z jakimś kolesiem Rafała z półświatka. Przypomniał mu się Gienek Balcerzak. Razem chodzili do szóstej klasy (Gienek powtarzał ją wtedy po raz trzeci), a wkrótce potem za kradzieże trafił do poprawczaka. Z tego co mu się obiło o uszy, obecnie prowadził warsztat samochodowy przy Wale Miedzeszyńskim, handlował trefnymi częściami i musiał mieć bieżący kontakt z Sową, bo ten reperował u niego swój wóz. Tak. Nie zaszkodziłoby z Balcerzakiem pogadać. - Proszę, możesz zabrać pieniądze, ja nic nie wiem! - zmasakrowany mężczyzna pod samochodem skowyczał, widząc jak zabójca bawi się guzikiem podnośnika. . - Co powiedziałeś Białorusinowi? - naciskał przesłuchujący. - Nic, nie powiedziałem nic. Nie dałem mu nawet numeru telefonu Rafała! - Nie dałeś? Ciekawe, a jednak zadzwonił na jego komórkę... Parę razy! - Zabójca wyciągnął lśniącą motorolę Sowy. - Nie podałem! - upierał się Balcerzak. - Zresztą, i tak nie miałoby to znaczenia. Rafał nie żyje... - Skąd wiesz? - Radio podało. W gazetach pisali... - A co ci mówił Rafał na temat tego transportu? - zabójca zmienił temat.

- Nic, nic mi nie mówił. Rzadko się widywaliśmy. .. - Ale zamówił u ciebie nowy, drogi wóz...? - Chciał volvo. Z małym przebiegiem. Z dobrymi papierami. Powiedziałem, że może skombinuję. - Skąd miał kasę? - Nie wiem. - Ciekawe - palec zabójcy drgnął i podwozie volvo opuściło się o centymetr. Torturowany zawył: - Powiem, powiem! - Teraz ci wierzę. - Tylko mnie wypuść! - Mów. - Chodziło o ten ostatni transport. Te trzy skrzynie, które dostarczył Bogomoł, a Rafał je odbierał. Powie- dział mi, że liczy na dopłatę od zamawiającego. Dużą dopłatę... - Powiedział, kim jest zleceniodawca? I co jest w ładunku? - Nie. Tylko że to ktoś z Niemiec. O ładunku ani słowa, jak Boga kocham, ani słowa... -Wierzę ci! - powiedział zabójca i nacisnął przycisk do końca. Ech, Sowa! Cholerny, chciwy Polak. Chciwy i głupi. Próbować szantażu, nie wiedząc z kim zadziera. Cóż za bezmyślność?! Próbować się targować, kiedy już zrobił co do niego należało i wziął działkę. Piekło jest pełne takich chrześcijańskich psów. Oczywiście, mógł mu zapłacić. Nawet tyle, ile zażądał. Tylko jaka była pewność, że za pięć dwunasta Sowa nie zmieni zdania i znów nie zażąda podwyżki, grożąc ostrzeżeniem władz? Zresztą, znając typki w rodzaju tego bezbożnika wiedział, że gotów był zrobić i jedno i drugie. Nie wolno mu było ryzykować. Umar powiedział wyraźnie: „Jak będzie trzeba, zabijesz wszystkich, którzy choć w minimalnym stopniu mogą zagrozić powodzeniu operacji". Patrząc na martwe ciało pasera, uśmiechnął się. Balcerzak niewiele wiedział. Ale ktoś inteligentny, wiążący fakty, mógłby to i owo wydedukować... Schodkami z warsztatu wszedł na pięterko do mieszkania, wszędzie panowała cisza. Żona pasera jeszcze nie wróciła. I dobrze. Nie przepadał za zabija- niem osób postronnych. Wrócił na dół. Rozlał trochę oleju, benzyny...A wychodząc, cisnął za siebie niedopałek papierosa. Kiedy Mazur w przebraniu staruszka dotarł na miejsce, hajcowało się na dobre. Straż pożarna jeszcze nie dojechała. Paru sąsiadów bezradnie kręciło się z wiaderkami, dość groteskowymi wobec rozmiaru pożogi. Kilku innych powstrzymywało krzyczącą kobietę. - Mój Jaruś, mój Jaruś! - wołała, wyrywając się w stronę płomieni. Ryszard przepchnął się przez tłumek. - Jaki Jaruś? - zapytał. - Mój syneczek, spał na piętrze... O Boże, Boże! Spali się żywcem. Zareagował bez wahania. Ludzie ze zdumieniem patrzyli jak siwy emeryt ze zwinnością wiewiórki po beczkach i rynnie wspiął się ku oknu na piętrze, wybił je i wskoczył w płomienie. Ciąg powietrza wywołał prawdziwą burzę ogniową. - Musi dziadek tego małego - komentowali ludzie. - Albo ojciec chrzestny. - Samobójca! Mazur wrócił po paru sekundach. Bez siwej peruki i wąsów, za to z łkającym zawiniątkiem w ręku... Wręczył je osłupiałej matce i nie czekając na słowa podziękowania, zniknął w mroku. Szybszy od niego był tylko jeden sąsiad, posiadacz cyfrowego aparatu, który z zapałem dokumentował pożar i natychmiast strzelił fotkę wybawcy. Zabójca, obserwujący incydent z bezpiecznej odległości, aż zatarł ręce. Gdyby Mazur działał na jego zamówienie, nie mógłby lepiej wywiązać się ze swego zadania. „Seryjny zabójca widziany na miejscu kolejnego mordu!" - pomyślał o jutrzejszych nagłówkach w „Fakcie" i „Superekspresie". Rozejrzał się, czy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy mieli jednak ważniejsze sprawy na głowie. Zwinnie oddalił się od pożaru, wskoczył na ukryty w zaroślach motor. Chciał podążyć śladem byłego komandosa, ale ten przeskakując opłotki przepadł w ciemnościach. *** W Śródmieściu Ryszard znalazł się grubo po północy. Korciło go, żeby wbiec do mieszkania Artura i na- tychmiast zasnąć. Jednak pohamował się i najpierw wlazł na dach, skąd ostrożnie zajrzał do mieszkania przez świetlik, na moment włączając latarkę. Dobrze zrobił. Na tapczanie dostrzegł śpiącą Agnieszkę. A więc rozgryzła go i czekała? Zastanawiał się nad reakcją Polińskiej, gdyby mówiąc „Dobry wieczór" wpa-rował teraz do środka. Wolał jednak tego nie sprawdzać, wycofał się na strych, ustawił przy drzwiach piramidę z wiadra i starego lustra, na którą musiałby wpaść każdy nieproszony gość i najzwyczajniej zasnął. Do mieszkania Artura wrócił dopiero rano, kiedy Połińska poszła do pracy.

Kładąc się na tapczanie, czuł jeszcze jej ciepło, zapach perfum, a nawet wgłębienie powstałe dzięki jej krągłościom. Jeśli śnił o czymś, nikomu się z tego nie zwierzył. V 23 sierpnia 2005 przed południem Dawno nie widziano inspektora Śliwy w podobnej furii. - Co tu się, kurwa dzieje? - wołał do oficerów zgromadzonych wokół stołu. - Mobilizujemy takie środki, organizujemy obławę, przez którą mysz nie powinna się prześlizgnąć, a ścigany nadal bezkarnie zabija ludzi! Jego współpracownicy milczeli. Bo co mieli komentować? Dzięki zeznaniom świadków i fotografii jakiegoś amatorskiego łowcy sensacji otrzymali niezbity dowód, że poszukiwany Ryszard Mazur nie tylko nie uciekł za granicę, ale dokonał kolejnego zabójstwa. Lis przedstawił prawdopodobny przebieg zdarzeń. Eugeniusz Balcerzak został zmiażdżony przez remontowany samochód marki volvo. Jego morderca, dla zatarcia śladów, podpalił warsztat... - Ale przy okazji uratował śpiące dziecko – wtrąciła się Polińska. - Nie musiał tego robić. - Nawet psychopata ma prawo do ludzkich odruchów - zgromił ją Śliwa. - Widocznie uznał, że dzieciak w niczym mu nie zawinił. - W najgorszym łajdaku może odezwać się sumienie - poparł go Borkowski - I zaryzykował wpadkę dla nieznajomego dzieciaka? - nie ustępowała Agnieszka. - I tak wie, że go ścigamy. - Natomiast to zabójstwo stanowi ważny trop, że oprócz elementów odwetu w grę wchodzą jakieś ciem- ne interesy - powiedział Raniewicz, chudy okularnik, specjalista od spraw przestępczości zorganizowanej. - Tyle że nie mamy żadnego dowodu na związki Mazura z ciemnymi interesami Sowy - oponowała pani psycholog. - Złapcie Mazura, a dowody same się znajdą – uciął jej dywagacje Lis. A Raniewicz dodał, że w jego dziale przeglądane są wszystkie sprawy, które prowadził ostatnio mecenas Zenon Sowa. - Może tam znajdziemy wskazówki, które wyświetlą kulisy sprawy - obiecywał. - Ma pani jeszcze jakieś uwagi? - Śliwa już łagodniej zwrócił się do swej protegowanej. W kręgu pracowników Pałacu Mostowskich hulała nawet plotka o romansie łączącym szefa z młodą funkcjonariuszką. - Ja... właściwie nie. Znaczy nie! „Ale kłamię" - pomyślała. Szła przecież na spotkanie grupy z zamiarem podzielenia się swoim odkryciem na temat kryjówki podejrzanego. Teraz jednak postanowiła się wstrzymać z przekazaniem informacji. I nie do końca wiedziała, dlaczego? *** Mazur wyspał się za wszystkie czasy, obmył, dokładnie posmarował i opatrzył oparzenia. Następnie przebrany i ucharakteryzowany na typowego menela z fioletowym nosem i oczami w sinych obwódkach, wyszedł na miasto. Wiedział że prowokuje los, ale skoro chciał działać, musiał wypróbować swoją nową rolę. Kupił „Wyborczą". Popijając piwko na ławce w Ogrodzie Krasińskich, dokładnie między Komendą Policji a Pałacem Sprawiedliwości, spokojnie przestudiował wszystkie informacje na temat konsultacji międzypartyjnych w sprawie powołania rządu Jarosława Kaczyńskiego, pod tytułem: „Dzisiaj głosowanie w Izbie". Przeczytał również wywiad z Wałęsą, o idących pełną parą przygotowaniach do 25. rocznicy powstania „Solidarności", która już niedługo miała ściągnąć do Gdańska sam kwiat światowych polityków, na koniec przejrzał strony dotyczące kultury, oraz wkładkę stołeczną z bogatym działem nekrologów. „21 sierpnia 2005 zmarł w wieku 62 lat nasz szef i przyjaciel Tadeusz Opieńko, podpułkownik w stanie spoczynku. Pożegnamy go w domu przedpogrzebowym na cmentarzu komunalnym w Warszawie 23 sierpnia o godzinie 13. Przyjaciele z firmy „Cerberus"...Cerberus? Myśl jak błyskawica przemknęła przez mózg Mazura. Przecież także 21 sierpnia zginął mecenas Sowa, który na krótko przed śmiercią usiłował porozumieć się z firmą „Cerberus". Czy mógł to być jedynie zbieg okoliczności? Popatrzył na zegarek. Dochodziło południe. Zdąży się jeszcze przebrać... *** Ceremonia pogrzebowa podpułkownika Tadeusza Opieńki była zdecydowanie świecka. I dość cicha. Żadnej kompanii honorowej, wystrzałów, poduszek z orderami. Do stosunkowo nielicznej grupy żałob- ników przemówił lakonicznie przedstawiciel starych towarzyszy z SB, który mamrotał coś o dziejowej

niesprawiedliwości i nawiedzonych lustratorach, po nim dał głos przedstawiciel pracowników „Cerberusa", starszawy gość, świecący łysą czaszką, o mordzie zawodowego zabójcy. Trzymająca się na uboczu starsza kobieta, wspierająca się na lasce, nie wzbudziła niczyjego zainteresowania, byłe ubeczki uznały ją pewnie za koleżankę z ZMP, a zetempówki za przedstawicielkę służby więziennej. Mazur, wykorzystując damskie przebranie, słuchał pilnie rozmów, sypnął garść ziemi na trumnę... Zadał też kilka pytań. Z odpowiedzi wynikało, że trzymający się całkiem nieźle, mimo swych 62 lat Opieńko, zmarł na silny, niespodziewany zawał. Z innych wypowiedzi udało się Ryszardowi wywnioskować, że zweryfikowany negatywnie w 1990 roku oficer był wcześniej fiszą w departamencie zwalczania opozycji. Nie wyglądało, żeby dorobił się szczególnej fortuny. Jego koledzy porobili kariery w biznesie, radach nadzorczych. Zatrudniający niewielu pracowników „Cerberus" wydawał się firmą z trudem wiążącą koniec z końcem. Co takiego człowieka mogło łączyć z Rafałem Sową i jego stryjem, renomowanym adwokatem? A przede wszystkim, czy jego zgon został spowodowany przez przyczyny naturalne? Ryszard znał specyfiki zatrzymujące pracę serca, które nie pozostawiały większych śladów w organizmie. A jak zdołał wywnioskować, w tym przypadku poniechano sekcji zwłok... Opuszczając cmentarz zwrócił uwagę na niepozornego mężczyznę w czerni, który kilka mogił dalej pogrążony był w modlitwie, ale równocześnie uważnie przyglądał się żałobnikom. Zdradził go również sposób poruszania - kiedy wstał i poszedł między grobami kocim krokiem drapieżnika. Gdy nieznajomy minął go i zniknął w bramie, Mazur zawrócił. Stanął przy nagrobku, który przed chwilą opuścił modlący się. Grób był stary, zaniedbany. Ostatnia osoba została pochowana tu w 1946 roku. Ciekawe... Pewnie ktoś z obecnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? - Miejmy nadzieję, że mnie nie rozpoznał. Zabójca lubił zaglądać na pogrzeby swoich ofiar. Był ciekaw, kto na nie wpadnie. Szybki termin pochów- ku dowodził, że zgon uznano za czysto naturalny i nie zajęto się badaniem zwłok. Świetnie! Jeszcze bardziej ucieszył się brakiem przy trumnie młodych gliniarzy i wścibskich dziennikarzy. Przynajmniej ta nitka została zabezpieczona skutecznym supełkiem. Nic nie mogło mu przeszkodzić w wielkim finale. Nawet ten komandos - Mazur, obwiniony już za trzy zbrodnie miał naprawdę duże kłopoty, by przedstawiać znaczący problem. Choć trzeba przyznać, nie opuszczało go szczęście. Wczoraj po pożarze warsztatu Balcerzaka próbował go śledzić. Niestety, Mazur zamiast jechać taksówką, czy łapać okazje, poszedł ku Wiśle, a tam miał ukrytą jakąś łódkę, którą popłynął na drugą stronę. Zanim ścigający dotarł do mostu Siekierkowskiego, po Mazurze nie było śladu. Teraz, rozpoznając go pomimo przebrania, postanowił nie popełnić tego błędu. *** Po pracy Agnieszka Polińska pojechała wprost do garsoniery swego brata. Wprawdzie poszukiwany Mazur nie pojawił się tam ubiegłej nocy, ale wierzyła swojej intuicji. Ktoś korzystał z garsoniery Artura, a kandydat na dzikiego lokatora był tylko jeden. Już po dziesięciu minutach wizji lokalnej jej przeczucia znalazły potwierdzenie. Mimo że facet był wyjątkowo ostrożny, znalazła dowody, że odwiedzał mieszkanie w ciągu dnia! Drobne, ale znamienne: odmiennie urwany papier toaletowy, wygładzone zgięcie dywanu, a przede wszystkim delikatny zapach spalenizny. - Odważny chłopak - pomyślała. - Wie, że tu zaglądam, a mimo to nie zrezygnował z kryjówki. Ciekawe, co by zrobił, gdybym napisała mu na kartce, że pragnę z nim porozmawiać? Śmierć Rafała Sowy nie pogrążyła Marii Mazur ani w głębokiej rozpaczy, ani w symbolicznej nawet żałobie. Nie należała do osób podlegających silnym i długotrwałym uczuciom. Było, minęło! Romans z kolegą męża nawiązała z nudów, a pewne drobne perwersje Rafała podniecały ją bardziej, niż solenny, katolicki seks w wykonaniu męża. Zresztą była pewna, że po jakimś czasie, kiedy wszystko się wyjaśni, Ryszard wróci do niej i wszystko wybaczy. „Przecież mnie strasznie kocha!" Na razie, już po paru dniach, miała dość siedzenia w domu, zwłaszcza, że do jej pilnowania wyznaczono chyba najmniej sympatycznych policjantów z Warszawy. Prawdę powiedziawszy, uważała całą tę opiekę za zbędną. Ryszard i owszem, bywał impulsywny, ale pomysł, że po paru dniach chciałby ją skrzywdzić, uznała za niedorzeczny. Rafała zgubiły jego ciemne interesy, o których ona nie miała pojęcia, a z którymi Rysiek nie miał nic wspólnego. Nie czuła najmniejszego zagrożenia. Dlatego popołudniu 13 sierpnia, stwierdziwszy po oględzinach w lustrze, że jest blada ,jak pupa umarłego", postanowiła bez zwłoki odwiedzić zaprzyjaźnione solarium przy ulicy Płowieckiej, aby nadrobić tam „dni żalu i skupienia". Jej stróże (choć nie aniołowie) - pan Marek i pan Romek - odwieźli ją na miejsce własnym samochodem. Wprowadzili, dla pewności obeszli budynek, po czym rozgościli się w zakładzie fryzjerskim na parterze, gdy tymczasem ona udała się na pięterko i znikła w pokoiku z łóżkiem do opalania. Z powodu wakacji ta część salonu była właściwie nieczynna, ale czego nie robi się dla stałej klientki. Smażyła się tam piętnaście minut i prawie zasnęła, kiedy nagły przeciąg przywrócił ją rzeczywistości. - Nic nie mów - powiedział Rysiek i zatkał jej usta dłonią. Chciała go ugryźć, ale nie dała rady. –

Zachowuj się spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie zabiłem Rafała, ani żadnego z tych facetów... Zadam ci parę pytań i znikam. Dobrze? Mruknęła cicho i Mazur cofnął rękę. - Coś ty narobił...? - syknęła, więc znów ją przytkał. - Nie ja! I nie dyskutuj, tylko odpowiadaj na pytania, w twoim własnym interesie. Nie mamy wiele czasu. Sowa zadarł z kimś naprawdę niebezpiecznym. Nie wiadomo, co może z tego wyniknąć. Tym razem chyba zrozumiała. Zobaczył jak strach rozszerza jej źrenice. Przez moment poczuł współczucie. - Kiedy ja naprawdę nic nie wiem! - To już ja ocenię. Teraz odpowiadaj na moje pytania. Podobno Rafał wrócił z Iraku kompletnie spłu kany? - W każdym razie okropnie narzekał. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się, chciał pożyczyć trochę pie- niędzy. Na rozruch. - I od słowa do słowa...? - Nie miałam gotówki. Ale pomogłam mu sprzedać trochę orientalnej biżuterii, kiepskiej próby. Potem wpadł do mnie żeby to opić. Chyba dał mi jakiś narkotyk, zupełnie nie wiedziałam co robię... - Daj spokój ze spowiedzią, nie jestem księdzem. Dużo trafił na tym handlu? - Parę tysięcy, ale pieniądze zaraz się rozeszły. To nie taki dusigrosz jak ty! Ma gest. Mazur nie skomentował. Pytał dalej: - Rozumiem, że szybko znalazł nowy, lepszy interes? - Wcale nie. Szło mu jak z kamienia. Trochę forsy pożyczył od stryja. Próbował odnowić jakieś kontakty. Długo jednak bez powodzenia. Dopiero z początkiem lipca humor mu się poprawił, gdy pojechał do Niemiec. - Wiesz konkretnie, dokąd? - Nie mówił, gdzie jedzie, ani kto go zaprosił, ale wrócił zadowolony, twierdząc, że jeszcze fortuna dupcię w nasze okno wypnie". - Na czym polegał ten interes? - Tego mi nie mówił, wiem tylko, że wyjeżdżał jeszcze na Białoruś. Musiało pójść dobrze, bo potem nieźle pobalowaliśmy. - I to wszystko? - Chyba... Nie. Czekaj! Jakiś tydzień temu zagadnął mnie, czy wyobrażam sobie życie poza Polską, na Seszelach albo Bahamach. Kiedy spytałam go czy zwariował - odpowiadał, że nie. Ostatniego wieczoru zażartował, że za milion dolarów można nawet się troszeczkę pobać. - Pytałaś go, co to znaczy? - Tak, ale odpowiedział mi dość dziwnie: „Czasem lepiej za wiele nie wiedzieć". - I to wszystko? - Raczej tak. Ale co ty chcesz zrobić? Będziesz uciekać przez całe życie? - Dowiodę swej niewinności, Mario. I złapię tego, kto wrobił mnie w zabójstwo Rafała. - Zrób to, ale wcześniej powiedz, jak mnie tutaj znalazłeś? - Po prostu zadzwoniłem do salonu i zapytałem, na którą godzinę zamówiłaś wizytę. - Tęsknisz czasem za mną? - uniosła swe fiołkowe oczy i zatrzepotała rzęsami. Kiedyś działało to na Ryśka niczym czysta viagra. - Nie! - odparł. Tymczasem jeden z funkcjonariuszy, który w międzyczasie zdążył się ostrzyc i ogolić, rzucił okiem na zegarek. - Czy to nie za długo trwa? Chyba się już upiekła. Sprawdź, Marek, co tam się dzieje? Drugi policjant wbiegł na górę i zastukał do drzwi. - Wszystko w porządku pani Mario? - W jak największym - odpowiedziała. – Zaraz kończę. Schodząc na dół przymknął uchylone okno na klatce schodowej. Przysiągłby, że kiedy tu przybył było zamknięte, a wszędzie panował chlodek nadmuchiwany z klimatyzacji. Spostrzegawczość jest niezbędnym elementem zawodowych umiejętności. Zabójca, obserwujący ceremonię pogrzebową Opieńki, zwrócił uwagę na kulawą przygiętą jak stara wierzba emerytkę dużo wcześniej, niż ona zauważyła jego... Kobiecina nie należała do żadnej grupy, nie przeżywała „bolesnej straty", za to rozglądała się czujnie. Na moment poczuł na sobie ciężar jej spojrzenia, a kiedy podreptała na grób, przy którym on wcześniej klęczał, miał już pewność, że nie interesuje się nim jakaś kombatantka, tylko młody, wysportowany mężczyzna. Wystarczyło wyobrazić ją sobie wyprostowaną - staruszka byłaby olbrzymką... Ani chybi, nieuchwytny Mazur! Co ciekawe, rencistka w żałobie bardzo szybko przestała utykać. Zaraz za cmentarzem skorzystała z ulicznego automatu telefonicznego, potem wsiadła do autobusu. Nie mógł iść za nią zbyt blisko nie ryzykując dekonspiracji. O wiele prościej było

sprawdzić dokąd dzwonił ten przebieraniec. Wsunął do automatu kartę telefoniczną i nacisnął redial. - Salon piękności „Nenufar"... - usłyszał. VI 23 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc Zabójca, oprócz wielu innych talentów, posiadał wyjątkowy dar nierzucania się w oczy. Był drobny, szczupły, o pospolitej twarzy, którą natychmiast się zapomina. Ot, mysi blondyn, bez cech szczególnych, w bezosobowym ubraniu. Swój wygląd i bezbłędną polszczyznę zawdzięczał matce, młodej Ślązaczce, która w połowie „dekady sukcesu" nawiązała romans z pewnym „Turkiem", cyklicznie wpadającym z RFN-u po rozrywkę do komunistycznej Polski. Owocem tych spotkań był Henio, w późniejszym życiu częściej używający imienia Horst, Harry czy Hassan. Ojciec, gwoli precyzji nie Turek ale Palestyńczyk, odnalazł go w 1988, gdy matka umarła na raka piersi, i wywiózł do Niemiec. Tam chłopak poznał nowe życie, a już wkrótce, po upadku muru berlińskiego, zaczął robić interesy, do których pchnęły go naturalne zdolności: języki i talent do zabijania. Swoją pierwszą ofiarę: Ruska, który podczas kłótni pchnął nożem jego starego, załatwił w wieku szesnastu lat. Później działał w różnych regionach świata - RPA, Kolumbia... Ranny w Libanie w 2000 roku, kurował się u dalszej rodziny ojca w Syrii. Tam, pod Damaszkiem, doznał religijnej iluminacji, nieomal jak święty Paweł. Uwierzył w islam. Odnalazł wiarę swych arabskich przodków, sens życia i gwarancje pośmiertnego raju. Nadal wprawdzie zabijał za pieniądze, ale wiara stanowiła teraz dodatkową, potężną motywację. Oczywiście, nie zazdrościł męczennikom kierującym samolotami na World Trade Center. Uważał, że Allach wyżej ceni bojowników wielokrotnego, niż jednorazowego użytku. Dlatego z taką radością podjął się najnowszego zadania. - Będziesz mieczem Boga! - powtarzał podczas ostatniego spotkania w Damaszku jego mentor, Umar al Sirdari, nazywany kadim, nieuchwytny następca al. Zarkaviego, pojmanego w maju przez Amerykanów. - Wierzę, że się nie ulękniesz. - Nie ulęknę się, kadi. - Będziesz musiał działać sam, bez żadnych struktur, bez oparcia w braciach. A w wypadku niepowodze nia nikt ci nie pomoże. - Nie biorę pod uwagę niepowodzenia. Jak do tej pory, wszystko szło po jego myśli. Polskie służby, po rozbiciu siatki odpowiedzialnej za zamach w Blue City, odetchnęły z ulgą, uznając, że na jakiś czas Polska nie będzie celem ataków terrorystów. Nikomu nie przychodziło do głowy, że tamten zamach był jedynie testem, czy raczej próbą, psychicznym rozbrojeniem. Po chwilowej mobilizacji czujność osłabła. Poza tym, miano się na baczności przed ludźmi o wyglądzie bliskowschodnim, a Hassan... Wyglądał jak stuprocentowy Polak, mówił bez obcego akcentu, wobec ludzi był miły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Nawet gdy zabijał. - Wypełniam wolę Najwyższego - tłumaczył pewnemu żurnaliście na moment przed ścięciem mu głowy. - To nic osobistego! Jeszcze w Niemczech załatwił sobie doskonałe polskie papiery, do tego dysponował dokumentami niemieckiego dziennikarza i francuskiego handlowca, miał w Warszawie dwa mieszkania, dodatkowo trzymał pokój w motelu, wynajął też, na wszelki wypadek, nie-krępującą ruderę w głębi lasu. Parogodzinna obserwacja solarium „Nenufar" opłaciła się. Był świadkiem przyjazdu Marii Mazur w asyście policyjnej obstawy i jej kontaktu z mężem, który przez okienko od podwórza dostał się do środka. O czym mogli mówić? Na ile Sowa wprowadził swą kochankę w interesy? Na pewno nie wspomniał o nim. Hassan był dla Rafała jedynie głosem z telefonu. Skontaktował ich Sokołów, nie ujawniając żadnego z nazwisk Hassana, więc Rafał nie mógł mieć pojęcia, że wykonawcą zadania był mężczyzna, z którym rok wcześniej poznał się w Karbali. O tym nie dowiedział się nawet w chwili śmierci. Nie musiał. Swoje zrobił jak trzeba. Przyjął transport z Białorusi, u Balcerzaka przepakował ładunek z tira do wynajętego żuka, którego później pozostawił na parkingu na Grochowie. Tak, bez wątpienia Sowa sporo mu pomógł, dał namiary na stryja adwokata, ten z kolei umożliwił kontakt z podpułkownikiem Opieńka. Niestety, okazał się zbyt ciekawy, za chciwy. Kiedy zorientował się, co kryło się w kontrabandzie, odbył naradę ze stryjem, a kto wie czy nie skonsultował się także z Opieńka. W każdym razie szybko wykonał telefon do Sokołowa i zażądał renegocjacji kontraktu. „Moja pomoc jest więcej warta" - stwierdził. „Ile?" - zapytał go następnego dnia Hassan. „Okrągły milion, w zielonych albo euro, jak wam wygodniej".

Czy był na tyle głupi, żeby nie obawiać się kary? A może zwierzył się komuś, sądząc, że to starczy za polisę. Tylko komu? Obserwując jak Mazur wsiada do tramwaju, zabójca zastanawiał się, czy nie powinien go sprzątnąć? Tu i teraz? Uznał jednak, że nie byłoby mu to na rękę. Mazur żywy, ścigany przez policję, stanowił świetną zasłonę jego akcji, zabity mógłby skłonić śledczych do bardziej wielowątkowego śledztwa. Zresztą, w czym mógł mu zaszkodzić? Ci, którzy cokolwiek wiedzieli - nie żyli. Sowa mógł domyślać się, co jest przygotowane, ale bez żadnych konkretów. Jeden Opieńko mógłby powiedzieć, kiedy i gdzie nastąpi atak. Ale już nie powie. Znów pomyślał o Mazurowej. Tak czy siak, dobrze byłoby poznać co wie ta młoda blondynka. Wprawdzie dzień i noc pilnowali ją zmieniający się policjanci, ale nie miał najlepszego zdania o polskich funkcjonariuszach. Ponieważ do zmroku było jeszcze dość daleko, postanowił załatwić coś innego, na parkingu przed wypożyczalnią wideo odszukał swój motor, dał pięć złotych pilnującemu go menełowi i ruszył wolno w ślad za tramwajem, żywiąc nadzieję, że może wreszcie odkryje miejsce, w którym zaszył się jego przeciwnik. Ostrożność Mazura, kryjącego się przez resztę dnia na strychu, okazała się niepotrzebna. Tego wieczoru Agnieszka Polińska nie odwiedziła mieszkania brata. Może czaiła się gdzieś w pobliżu i czekała, aż Ryszard wejdzie do środka? A może komenda zleciła jej inne zadanie i wysłała poza Warszawę? Mogła też dojść do wniosku, że czymś spłoszyła Ryszarda i ten więcej nie skorzysta z mieszkania Artura. Siedząc na strychu jeszcze raz rozważał wszystkie posiadane informacje. Rafał - adwokat - paser - podpułkownik - co mogło łączyć tych ludzi? Dlaczego zostali zlikwidowani? I przez kogo? Same znaki zapytania. Otwarta pozostawała też następna kwestia - czy Marysia powiedziała mu wszystko? A jeśli coś przeoczyła, albo wiedziała o czymś, tylko nie przypuszczała, że to takie ważne... Stanowczo za mało ją przycisnął, powinni jeszcze raz porozmawiać! Popatrzył na zegarek - dochodziła jedenasta. Młoda pora. Na ulicach kręciło się jeszcze sporo ludzi. Wiedziony nagłym impulsem założył ciemną perukę, dokleił wąsy, założył okulary zerówki i pojechał na Gocław. Wieżowiec, w którym przeżył razem z Marysią parę nie najgorszych lat, stał niedaleko Wału Miedzeszyńskiego, nieco z boku. Idąc ścieżką między blokami natychmiast dostrzegł nieoznakowany wóz policyjny nieopodal wejścia do ich domu. „Pilnują, to niech pilnują". Mijając go, dzięki otwartym okienkom usłyszał głos centrali wzywający dyżurującego funkcjonariusza, aby się zgłosił. Ten jednak ani drgnął. Dziwne! Ryszard zatrzymał się, podszedł bliżej. Z dwóch metrów wyczuł zapach krwi i fekaliów. Zajrzał do środka. Policjant był już zimny. Ktoś skłonił go do wychylenia się przez okno (widać było ślady krwi na karoserii), a potem niesłychanie sprawnie poderżnął mu gardło! Cholera! Spojrzał na okna swego mieszkania. W środku paliło się światło. Wyciągnął komórkę Sowy i zadzwonił do domu. Nikt się nie zgłaszał. Ani Maria, ani ochrona. Wytrychem otworzył drzwi i wbiegł do bloku. Wiedział, że za chwilę okolica może zaroić się od glin. Ale nie miał wyboru. Mieszkanie zastał nie zamknięte. Już od drzwi poczuł zapach gazu usypiającego. Zatkał usta chusteczką, wpadł do środka i pootwierał na oścież wszystkie okna. Dwaj policjanci spali z twarzami na stole, między rozsypanymi kartami. W telewizji szedł jakiś nocny kryminał. Dotarł do sypialni. Pusto! Rozbabrana pościel, otwarta szafa, ciśnięta nocna koszula. „Porwali Marysię!" Na moment zrobiło mu się słabo. Mimo wszystko była jego żoną, parę dni temu - najukochańszą żoną... „Myśl, myśl!" - powtarzał sobie. Nagle zauważył wyłamany zamek do łazienki. Tam schroniła się przed napastnikiem? Czy próbowała się bronić, czy też...? Nogą potrącił szminkę leżącą na podłodze, była otwarta. Malowała się na przyjście bandytów? Napis znalazł po chwili na wewnętrznej stronie deski klozetowej. Parę nerwowych, purpurowych liter... BLUECIT... Zadrżał. Czyżby Sowa miał jakiś związek z terrorystami, którzy wysadzili warszawskie centrum handlowe? Naraz cała seria zbrodni zaczęła nabierać sensu. I to złowrogiego. Tylko co miał z tym począć? Do głowy przyszedł mu zaledwie jeden pomysł. Szaleńczy. Ale innego nie miał. W notatniku starszego ze śpiących policjantów znalazł komórkowy telefon Agnieszki Polińskiej. - Hallo - usłyszał. Głos był miły, lekko zaspany. - Mówi przyjaciel pani brata. Musimy porozmawiać. - Pan...? - wyczuł w jej głosie ogromne zaskoczenie. - Bez nazwisk - przerwał. - Uprowadzono Marysię. Dwaj policjanci zostali uśpieni w jej mieszkaniu, trzeci, w wozie, jest martwy. - Ale... - chwila pauzy - ...skąd pan dzwoni? - Z miejsca zdarzenia. - Zaczeka pan tam na mnie?

- Raczej nie. Wzywam policję i się zmywam. - To nierozsądne. - Wiem. Ale nie mam wyboru. Na razie nie potrafię przekonać pani szefów, że tego nie zrobiłem. - Rozumiem. Ale my... moglibyśmy porozmawiać? - Musimy. Usłyszał, jak przełyka ślinę. - Gdzie pan proponuje, żebyśmy się spotkali? - Tam, gdzie dotąd się mijaliśmy. - Co? - wyraźnie ją zatkało. - Ale ja już... - Pani wie równie dobrze jak ja, o jakim lokalu mowa. Proszę przyjść sama. Wiem, że wszystko świadczy przeciwko mnie, ale mam pewną poszlakę, z którą muszę się z kimś podzielić. Chyba wiem z czym się ta sprawa łączy. - Z czym? - w jej głosie wyczuł ciekawość. - Była tam pani 24 czerwca. - Nie..? - Niewykluczone, że ktoś chce powtórzyć podobny fajerwerk. Być może na większą skalę. Proszę nigdzie nie dzwonić, tylko zaczekać na mnie... - Ale... Przerwał połączenie i starannie wytarł słuchawkę. Potem zbiegł na dół, by z automatu na rogu zadzwonić na policję. Po drodze omal nie potrącił emeryta La-skowskiego, który ze swym labradorem wybrał się na wieczorny spacerek. - To pan już wrócił, panie Rysiu? Coś dawno pana nie widziałem - wołał za nim staruszek. *** Agnieszka odłożyła komórkę. Od pół godziny siedziała w ciemnym, pustym mieszkaniu swego brata i zastanawiała się, czy ścigany pojawi się tej nocy. A tymczasem sam zadzwonił. Nie przyznała się mu, że już jest na miejscu, choć niewiele brakowało, żeby się wygadała. Miała mętlik w myślach. Cały czas nie była pewna, co powinna uczynić. Procedura właściwa dla takich przypadków nakazywała zawiadomić centralę, zażądać wsparcia. Odrzuciła tę pokusę, świadoma na co się naraża. Jeśli nawet Mazur kłamał, jedynie okazując mu zaufanie miała szansę doprowadzić do jego ujęcia... A jeśli nie kłamał? Naraz poczuła się zagubioną małą dziewczynką, której serce łomoce z emocji. Odbezpieczyła broń, zapaliła światło i czekała. Zbliżając się do mieszkania Artura Polińskiego, Ryszard miał wrażenie, jakby wkładał głowę w paszczę lwa. Dobrowolnie ładował się w pułapkę, oczywiście pod warunkiem, że Agnieszka zdecydowała się ją zastawić. Ale, na zdrowy rozum, dlaczego miałaby tego nie zrobić? Złapanie seryjnego mordercy miałoby kapitalne znaczenie dla jej dalszej kariery. Poza tym wiedział, że nie jest do końca szczera. Już wcześniej uruchomił w stacjonarnym telefonie Artura opcję umożliwiającą mu podsłuch jego mieszkania. Była tam, ale się nie przyznała. Mimo wszystko intuicyjnie czuł, że młoda policjantka gotowa jest podjąć ryzyko i wysłuchać go, zanim przekaże go w ręce aparatu sprawiedliwości. Ponadto, od czasu ich rozmowy nie uczyniła niczego, co wskazywałoby na zastawianie pułapki. Dzięki podsłuchowi wiedział, że przez następne pół godziny Polińska nie wykonała żadnej podejrzanej czynności. Nigdzie nie zadzwoniła. Owszem, była zdenerwowana, wypaliła trzy papierosy, chodziła nerwowo po pokoju, wzięła prysznic. I nic poza tym. Aha, jeszcze przeładowała broń... Drzwi zastał niedomknięte, a pokój ciemny. - Podnieś ręce do góry i zostań na progu! - powiedział dźwięczny głos. - Dobrze! Teraz obróć się, ręce na ścianę. Zapaliło się światło. Agnieszka obszukała go zwin nie, wyłuskała zza paska broń, rzuciła ją na tapczan i znów się cofnęła. - Nie założysz mi kajdanek? - zapytał. - Na razie nie. Możesz się odwrócić. Wreszcie mógł jej się przyjrzeć. Gdyby nie trzymana spluwa, wyglądałaby jak modelka, która z tylko sobie wiadomego względu postanowiła zostać przedszkolanką. Sama łagodność ponadprzeciętnie urodziwej szatynki - figlarny nosek, dołeczki w policzkach... No, może tylko zbyt umięśnione nogi i ramiona jak na modelkę. Taksowała go wzrokiem z nie mniejszym zainteresowaniem. - A więc tak wygląda wróg publiczny numer jeden? - powiedziała, popychając ku niemu krzesło. - Siadaj, tylko nie za blisko. - Czy wszyscy w komendzie mają takie poczucie humoru? - zapytał, stosując się do jej polecenia. - Na twoim punkcie raczej nikt. Ale mów, co masz do powiedzenia? Opowiedział więc. O swoim przyjeździe, nakryciu żony z kochankiem, bójce z Rafałem Sową, przepro- wadzce do siostry. Zrelacjonował z podziwu godną szczerością swój brak alibi, sytuację, w której

zastała go wiadomość o śmierci Sowy. Nie taił szczegółów swej wizyty w domu Zenona Sowy, zwracając uwagę, że ktoś, kto był tam przed nim zadbał, aby upozorować śmierć adwokata... - Załóżmy roboczo, że to wszystko jest prawdą... - przerwała, patrząc przenikliwie na postawnego mężczyznę, który mimo beznadziejnej sytuacji nie zamierzał się poddawać. - Ale jeśli nie ty, to kto miałby to zrobić i z jakiego powodu? - Na razie wiem tylko, że zabójca wyprzedza mnie dosłownie o pół kroku. Tu opisał, jak spóźnił się do pasera Balcerzaka, którego spalono razem z warsztatem i jak nie zapobiegł Porwaniu własnej żony... Agnieszka westchnęła. - Mam uwierzyć, że ktoś, kogo nie znasz, dokonuje tych wszystkich zbrodni tylko po to, żeby cię wrobić? - Nie tylko! Sądzę, że zabójca wykorzystuje mnie niejako przy okazji. Wcześniej miał plan, aby większość zabójstw wyglądała jak nie związane ze sobą wypadki, samobójstwa. Ja i wasz pościg za mną tylko ułatwiłem mu robotę. Teraz może wszystko zwalać na mnie. Nie zależnie co zamierza dalej, zaabsorbowanie policji moją osobą jest dla niego niezwykle korzystne. Dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami. - Kim zatem może być zabójca i jaki może mieć cel podstawowy? - zapytała wreszcie. - I jaki sens miały twoje słowa o możliwym zamachu terrorystycznym? - Dojdziemy i do tego - powiedział spokojnie. – Co wiesz o Tadeuszu Opieńce? - Opieńko? - szczerze się zdziwiła - A kto to taki? - Emerytowany podpułkownik SB, z którym, według zapisu w komórce Zenona Sowy, stary adwokat rozmawiał na krótko przed śmiercią. Jeśli cię to interesuje, Opieńko zmarł na zawał tego samego dnia, co mecenas. Sekcji zwłok niestety nie przeprowadzono... - Myślisz, że on również został zamordowany? – jej gładkie czoło pofałdowało się w namyśle. - Nie wiem, co o tym sądzić. Mam za mało informacji. Jednak głównym powodem dla którego zdecydowałem się na nasze spotkanie, jest wiadomość, jaką moja żona pozostawiła mi tuż przed porwaniem. Dwa słowa zapisane szminką po wewnętrznej stronie deski klozetowej - „Blue City". Polińska aż podskoczyła. - Co ty sugerujesz?! Zgarnęliśmy całą terrorystyczną szajkę odpowiedzialną za ten zamach. A na Węgrzech zwinięto regionalnego szefa Al Kaidy... To się już nie powtórzy. - Dałby Bóg. Jednak wiesz, tak samo jak ja, że ten akt terroru spełnił swoje zadanie tylko połowicznie. Polacy to nie Hiszpanie. Nie powstał rząd LPR-u i Samoobrony. Polska wcale nie wycofuje się z koalicji antyterrorystycznej... Może ktoś uznał, że trzeba Polaków ukarać dotkliwiej... Wynajął nową ekipę, czy też jakiegoś samotnego „szakala". Ten nawiązał kontakt z Rafałem Sową - w paru słowach przedstawił informacje uzyskane od żony - a gdy ten przestał mu być potrzebny, a może stał się zagrożeniem – zlikwidował go. Agnieszka ożywiła się: - Potrafisz przedstawić jakiekolwiek dowody popierające tę koncepcję? - Niestety nie. Ale liczę na ciebie. - Ja bym nie liczyła. Nikt w komendzie nie uwierzy w podobną wersję. Jeśli jutro przekażę naszą rozmowę szefom, ciebie aresztują, a ja wpadnę w kłopoty, że zrobiłam to tak późno. - Zatem na razie nie przekazuj. Zresztą, potrzebuję z twojej strony pomocy innego rodzaju. Masz dostęp do komputera i policyjnej bazy danych, możesz poszukać dla mnie paru istotnych informacji. - Na przykład? - Trzeba sprawdzić, czy w ostatnich dniach nie przeoczono jeszcze jakiegoś morderstwa wyglądającego na nieszczęśliwy wypadek... - zauważył, że ze zrozumieniem skinęła głową. - Ale to nie wszystko: musisz dowiedzieć się, czym zajmował się w SB Tadeusz Opieńko... Nie zawadziłoby też zadzwonić do twego brata... - Do Iraku? Lepiej napiszę. Mamy ze sobą stały kontakt mailowy. - Tym lepiej. Gdyby Artur mógł dowiedzieć się czegoś o ludziach, z którymi Sowa prowadził interesy. - Myślisz, że to zrobię. A jeśli nie zechcę? - Będziesz musiała mnie zastrzelić, bo żywcem wziąć się nie dam... Nie zastrzeliła go, nawet nie skuła. Nawet jego broń pozostała tam, gdzie ją rzucił. Uruchomiła za to komputer brata i przystąpiła do pracy. Z własnej inicjatywy postanowiła sprawdzić informacje Interpolu na temat zabójców do wynajęcia. - Uważasz, że to jakiś Arab? - spytała. - Niekoniecznie. Podejrzewam nawet, że po Blue City musiano wybrać kogoś, kto nie kojarzy się z Bliskim Wschodem, może być Murzyn, Chińczyk, Hindus, a najprawdopodobniej biały. - I mówiący po polsku? - dorzuciła. - Skąd to przypuszczenie?

- Balcerzak był przed śmiercią torturowany. Wyraźnie ktoś go przesłuchiwał, a od żony wiemy, że znał jedynie bardzo słabo rosyjski. - Może więc jest to jakiś wyznawca islamu ze Wspólnoty Niepodległych Państw. - Poszukamy... Kiedy siedziała tak odwrócona plecami do niego, przebierając palcami po klawiaturze, pomyślał, jak wielkie okazuje mu zaufanie. Przecież będąc seryjnym mordercą, bez trudu mógłby teraz skręcić jej kark. Nic dziwnego, że zapytał: - Dlaczego zdecydowałaś się mi zaufać? - zapytał. - Twoja wersja jest warta sprawdzenia. - A wcześniej? Zanim porozmawialiśmy? Odniosłem wrażenie, że nie uważałaś mnie za seryjnego mordercę. - Powiedzmy, że miałam wątpliwości. - Ale dlaczego? Wzruszyła ramionami. - Nie pasowałeś mi do profilu zabójcy. VII 24 sierpnia 2005, świt i przedpołudnie. Chłód i wilgoć obudziły Marię Mazur. Chłód, wilgoć i leśne ptaki, hałasujące gdzieś za wąskim, zakratowanym okienkiem. - Gdzie ja jestem? - zastanawiała się młoda kobieta. Naraz przypomniał jej się moment, kiedy siedząc w łazience poczuła gaz i desperacko sięgnęła po szminkę... - Ratunku! Na pomoc! - krzyknęła. Zabrzmiało to słabo, jak we śnie. Mimo to ktoś ją usłyszał. Zgrzytnęły zamki w niskich, solidnych drzwiach. Zamarła, zawieszona między nadzieją a przestrachem. - A więc już się pani obudziła? - Ku jej zaskoczeniu strażnik nie przypominał wcale potwora. Był niewysoki, szczupły i tak pospolity, że w tłumie nie zwróciłaby nań uwagi. - Jest pani głodna, czy może na początek przydałaby się kawa? - Kim pan jest? - wykrztusiła. Jego odpowiedź ją zmroziła.. - Lepiej tego nie wiedzieć. Zaprosiłem panią do mojego domku, żeby trochę porozmawiać bez niepotrzebnych świadków. Tu nikt nam nie przeszkodzi. A krzyczeć nie ma po co. Nikt nie usłyszy. - Ale ja nic nie wiem! - powtórzyła, jak wszyscy ludzie w podobnej sytuacji. - Porozmawiamy, zobaczymy. - Facet mówił doskonałą polszczyzną, tylko bardzo wyczulone ucho wyczułoby w niej pewną twardość, charakterystyczną na przykład dla ludzi z „czarnego Śląska". Poza tym nie podobały się jej oczy nieznajomego. Zimne i bezwzględne. Mimo to, opanowując panikę, próbowała grać słodką idiotkę. - Robił pan interesy z Rafałem? Jest panu winien jakieś pieniądze? Jeśli trzeba pożyczę i wszystko spłacę. - Nie mówmy o pieniądzach! - odpowiedział. - Nasza znajomość miała charakter przelotny i bardzo jednostronny. - To znaczy? - Zabiłem go. Poczuła strużkę własnego moczu na udzie. Jednak wstyd był niczym w porównaniu z niewyobrażalną trwogą, jaka skuła jej serce. *** Około czwartej nad ranem Agnieszka poczuła zmęczenie. Oczy piekły ją od wpatrywania się w mały ekran laptopa. Efekty komputerowych poszukiwań nie okazały się zadowalające. Akta podpułkownika Opieńki były ściśle tajne. Jego nazwisko, oprócz nekrologu, nie pojawiało się ostatnio na łamach prasy. Ślepy tor! Z kolei wśród terrorystów szczególnie poszukiwanych przez Interpol nie znaleźli nikogo pasującego do tajemniczego zabójcy grasującego w Warszawie, zakładając że nie był to beżowy cudzoziemiec z Al Kaidą wypisaną na twarzy, a raczej Europejczyk, dobrze zorientowany w sprawach Polski. W dodatku nie amator. Agnieszka zgadzała się z Mazurem, że musi to być profesjonalista posługujący się równie dobrze garotą, jak bronią palną, używający z wyczuciem trucizn i gazów, co raczej wykluczało jakiegoś amatora po krótkim przeszkoleniu. - Szukałbym kogoś po twardej szkole Specnazu albo STASI - powiedział Ryszard. - Niewykluczone, że jakiegoś muzułmanina, z Kaukazu.

- Muzułmanina? Jesteś przekonany, że to musi być islamski terrorysta? - Tak rozumiem aluzje Rafała Sowy i desperacką wiadomość, którą przekazała mi Maria. Poza tym, zastanawiam się nad możliwymi kontaktami Sowy. Skoro prowadził jakieś ciemne interesy w Iraku, mógł tam wpaść w oczy komuś, kto potrzebował polskiego współpracownika i przewodnika. Zwłaszcza jeśli nie chciał korzystać z dotychczasowej siatki, która, jak czytałem, została doszczętnie rozbita. - Wygląda to dość logicznie! Może rzeczywiście od tej hipotezy należałoby zacząć. - Tylko w jaki sposób? - Artur! - powiedziała z uśmiechem. - Mój brat, a twój przyjaciel, pozostał w Iraku. Jak wiesz pracuje dla Amerykanów, ma doskonałe kontakty wśród Irakijczyków... - Chcesz wtajemniczyć w to wszystko Artura? Wyznać mu, że za plecami swoich szefów komunikujesz się z głównym podejrzanym w serii zabójstw? - Artur nie wierzy w twoją winę. Napisał mi to w ostatnim mailu. Zresztą będę ostrożna. Nie napiszę mu wszystkiego. Na początek mogę go poinformować, że się ukrywasz, ale przysłałeś mi notatkę ze swoimi podejrzeniami. Niech się rozejrzy, posłucha plotek o białym terroryście... - Poinformujesz Artura, że powątpiewasz w moja winę? - Nie muszę. Wyczuwamy się bez słów. - No to na co czekasz? Pisz. Jesteś w sieci. Zamknęła laptop. - Nie chcę wysyłać maiła stąd i z mojego laptopa. Nie będę palić lokalu, o którym nie wiedzą nawet moi szefowie. Wyślę to z samego rana, z jakiegoś neutralnego serwera. Na dziś to chyba wszystko - ziewnęła. - Ależ jestem senna, a do domu taki kawał. - Możesz się przespać tutaj... - wskazał na tapczan. - U boku „wielokrotnego mordercy"? - Ja będę spał na połówce w kuchni. Możesz zamknąć drzwi i zablokować oparciem krzesła klamkę... Ku jego zaskoczeniu przystała na tę propozycję. Odważna dziewczyna. Słyszał jak się myje w łazience. Jak się kładzie. Był pod wielkim wrażeniem jej urody. Myślał jednak o Marysi. Niewiernej, głupiej, ale jednak żonie. Czy jeszcze żyła? Zabójca nie miał wielu problemów ze skłonieniem Marii Mazur do szczerości. Za bardzo bała się bólu, aby zataić przed nim cokolwiek. Wyznała wszystko, włącznie z tym, co pominęła podczas niedawnej rozmowy z mężem. Sowa wrócił z Niemiec ze sporą zaliczką, nie mówił jednak na czym polega ten interes. Dopiero jakiś tydzień przed śmiercią, po pijaku wyrwało mu się: „Jak chcą mieć drugie Blue City, muszą mi słono zapłacić!". Ostatniego wieczoru przed śmiercią, dziwnie podniecony, przyniósł Marysi tysiąc dolarów. Wtedy też zorientowała się, że nosi ze sobą broń - sieg sauera z zapasowym magazynkiem. „Strzeżonego pan Bóg strzeże" - wyjaśnił. - Czy wymieniał jakieś nazwiska swych partnerów w tym nowym biznesie? - zapytał Hassan vel Horst alias Henryk. - Nie. Kiedy dłuższą chwilę nie zadawał pytań, uniosła ku niemu zapłakane oczy. - Co chcesz ze mną zrobić? Zabijesz mnie? - Jeszcze nie wiem - odparł szczerze. - Nikomu nie powiem, o tobie. I... - usiłowała się uśmiechnąć - potrafię być bardzo miła... - Wierzę - mruknął. Nie miał jednak ochoty na seks. Musiał ustalić jeszcze jedno. - Powiedziałaś o tym mężowi? - zapytał. - O czym? - O tym „Drugim Blue City"... - Nie - odparła, ale dziwnie szybko spuściła oczy. Kłamie suka! Skoczył ku niej, chwycił za gardło, przycisnął. Czuł jak jej serce tłucze się niczym u ran- nego ptaka. Niedługo trzymał, ale wystarczyło. Gdy puścił, wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze: - Napisałam mu na wewnętrznej stronie deski od sedesu dwa słowa: „Blue City". - Kismet! - rzucił po arabsku. Jeśli ten Mazur nie był idiotą i skojarzy fakty? Co gorsza, jeśli mimo trwającego za nim pościgu, ostrzeże władze, a te mu uwierzą...? To byłaby klęska! Kajdankami przykuł Marię, po czym ruszył w stronę miasta. Już poprzedniego dnia zlokalizował dom, w którym znajdowała się kryjówka Ryszarda. Zastanawiał się, jaką śmierć powinien wybrać dla swego przeciwnika. Najlepiej naturalną. Do samobójstwa raczej go nie skłoni. Ale dobrze upozorowany skok z okna albo wybuch gazu... Znowu miał szczęście. Niedługo musiał czekać pod starym blokiem. Parę minut po ósmej rozpoznał Mazura, jak w przebraniu emeryta wychodził z bramy. Towarzyszyła mu wysoka, przystojna blondynka, o sportowej sylwetce. A to kto znowu? Emeryt pokuśtykał w stronę kiosku z gazetami, natomiast młoda kobieta przeszła dwie ulice i na par-

kingu strzeżonym wsiadła do passata. Z trudnych do sprecyzowania powodów nie podobał mu się ten wóz, ani ta kobieta. Obiecując zająć się Mazurem nieco później, pojechał za nią. Oczywiście zachowując bezpieczny dystans. Fala gorąca zalała go, kiedy po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów dziewczyna zajechała do pałacu Mostowskich. Policjantka! Czyżby ogłoszony pościg za Mazurem był jedynie zmyłką, a w istocie eks-komandos współpracował z policją? Na odprawie po prostu huczało. Do listy zbrodni przypisywanych Mazurowi dopisano zaszlachtowa-nego policjanta i niewierną żonę. Co prawda, podinspektor Lis uważał, że porwana Maria Mazur nadal żyje (gdyby mąż chciał ją zabić, nie zajmowałby się usypianiem policjantów ochrony, tylko załatwiłby całą trójkę w mieszkaniu), jednak jego szef, inspektor Śliwa, stwierdził wprost: - Nie doszukiwałbym się specjalnej logiki u szaleńca, opętanego zazdrością. No, chyba że panna Agnieszka ma coś do powiedzenia w tej kwestii. Oczy wszystkich zwróciły się na młodą psycholożkę. - Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem to nie trzyma się kupy. Jeśli zabójstwo Rafała Sowy i porwanie żony od biedy mieszczą się w logice oszalałego z zazdrości paranoika, to zabójstwo adwokata i pasera wskazuje, że musi chodzić o rozgrywki na innym tle... - Wyklucza pani, że człowiek zaplątany w ciemne interesy może popaść w paranoję? - zapytał major Borkowski. - Bardziej prawdopodobne są dla mnie inne hipotezy - powiedziała Polińska. - Czasem zastanawiam się, czy nie nazbyt pochopnie zrezygnowaliśmy z rozważenia innych poszlak. I rozważenie możliwości działania jeszcze innego sprawcy. - Co ma pani na myśli? - skrzywił się Śliwa, jego protegowana zbyt wielu kolegom zaczęła działać na nerwy. - Naczytała się pani zbyt wielu tanich kryminałów. Mamy świadków potwierdzających obecność poszukiwanego na miejscu trzech zbrodni, mamy przynajmniej częściowe motywy... I żadnych innych poszlak. - Przeczytałam w raporcie o napisie wykonanym szminką przez porwaną - powiedziała. - „Blue City"? - To mógł napisać sam morderca, żeby skierować nas na fałszywy trop. Kochana dziewczyno, koncepcja, że te zbrodnie są dziełem jakichś terrorystów jest mniej prawdopodobna, niż działanie mocy piekielnych i UFO... - Ale mimo wszystko uważam, że powinniśmy zawiadomić kontrwywiad. - Kontrwywiad panuje nad sytuacją - z końca stołu odezwał się mężczyzna ubrany po cywilnemu, który od trzech dni przychodził na ich odprawy, ale dotąd się nie odzywał. - Proszę się nie ośmieszać - syknął jej Borkowski. Polińska spłonęła ciemnym rumieńcem i umilkła. Do końca narady nie powiedziała nic więcej, ale gdy znalazła, się w swoim pokoju napisała długi maił do brata. Potem skopiowała go na dyskietkę i wczesnym popołudniem wysłała go z pobliskiej kawiarenki internetowej. Poprawiając szminką usta zauważyła w lusterku, że jakiś bezbarwny facet przy barku przygląda się jej ukradkowo. - Ma dziwny gust - oceniła. - Po zarwanej nocy wyglądam wyjątkowo fatalnie. - Masz wiadomość - powiedziała kapitan Susan Pemberton, wychodząc z łazienki. - Koniec sjesty! Artur otworzył oczy. Przez moment zatrzymał wzrok na posągowych kształtach swej zwierzchniczki, potem niechętnie odwrócił się w stronę monitora laptopa, gdzie pulsowała ikona Yahoo Messenger. Któż mógł mu zawracać głowę w porze sjesty? Czarnoskóra „Nilocka Wenus", jak zwykł ją nazywać, naga jak Pan Bóg ją stworzył, przepłynęła koło Polińskiego, kierując się w stronę kuchni. Mocna, smolista kawa była stałym elementem ich popołudniowego rytuału, podobnie jak seks, poprzedzający krótką drzemkę. Za oknem wielkie miasto spowolniło swój rytm. Osłabł ruch uliczny. Nie odzywał się muezin, którego zawodzenie, niosące się pięć razy dziennie ponad zasiekami oddzielającymi bazę od reszty świata, wyznaczało rytm tutejszego życia. Wypili kawę, a pani kapitan błyskawicznie ubrała się w swój mundur. Od popołudniowej odprawy u generała Marvina Smutsa dzielił ją kwadrans. Tymczasem Artur naciągnął bokserki i siadł przy komputerze. - Kto napisał? Jakaś była kochanka z Polski ? - zapytała Susan, nie kryjąc zaciekawienia. - Niestety nie. To tylko siostra, Agnieszka – odparł zgodnie z prawdą. VIII 24 sierpnia 2005, popołudnie i noc. Zabójca poczuł spojrzenia Połińskiej, przesuwające się po jego postaci, ale nie zareagował. Nie odwracając wzroku, spokojnie dopił bezalkoholowe piwo. Wcześniej widział jak policjantka uruchamia

komputer, wsuwa własną dyskietkę, wysyła maiła. Kiedy wyjdzie z kawiarenki dowie się, do kogo skierowana była ta korespondencja. Zastanawiał się, do czego oboje z Mazurem mogli się dotąd dogrzebać? Prawdopodobnie do niczego. Przypominał sobie rozmowę z Opieńka i ostatnie zdanie podpułkownika: „Nie wiem dlaczego tak interesuje pana ta historia, ale mogę pana zapewnić, że nikt nie wie o sprawie, mój bezpośredni szef już nie żyje, jego zwierzchnicy na pewno woleli zapomnieć. Zresztą, dziś to jedynie ciekawostka. Jednym słowem tajemnicę zna tylko nas dwóch". „A teraz tylko ja" - uśmiechnął się w duchu Hassan. Alkaloid podany w kawie sprawił, że Opieńko zmarł jeszcze tamtej nocy. Trzeci człowiek, który mógł coś wiedzieć o operacji „Hydra" rzeczywiście kopnął w kalendarz jeszcze przed Okrągłym Stołem, a ci wyżej...? „Mówiłem panu dwa miesiące temu, dlaczego nigdy nie kłapną dziobem - tłumaczył podpułkownik. - Za dużo to by ich kosztowało. A właściwie, dlaczego tak to pana interesuje, po tylu latach? Nigdy nie doszło do planowanej operacji. To, co można było ukraść, zostało ukradzione. Tylko ja żyję jak dziad. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!" - stary ubek uniósł opuchnięte, przekrwione oczy na swojego rozmówcę. „Na co to się panu może przydać?" „Moja sprawa!" Pozostawał jeszcze syn tego Niemca. Ale od dziesięciu lat nie podejmował sprawy. Być może nawet o niej nie wiedział. Dlaczego miałby zająć się nią akurat w ostatnim tygodniu, tuż przed wielkim finałem? Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale tylko teoretycznie. Gdyby nawet ktokolwiek jakimś cudem podjął trop, odszukał Niemca i skłonił go do mówienia, będzie po wszystkim, a sam Hassan (Horst, Henryk, Harry-niepotrzebne skreślić) będzie na Małediwach relaksować się w ramionach Fatimy, Dżamili, czy Sary. Bo choć islam surowo zabrania prostytucji, wobec niezłomnych rycerzy Allacha stosowane są dużo łagodniejsze kryteria. Widząc, że Polińska wychodzi z kawiarenki, miał chęć natychmiastowego ruszenia za nią. Ale powściągnął się. Dobrze zrobił. Dochodząc do rogu, funkcjonariuszka jeszcze raz wyjęła lusterko i udając, że poprawia usta popatrzyła wstecz. Nie zobaczyła go. Jednak, co ciekawe, zamiast wrócić do komendy, pójść po samochód lub skierować się do kryjówki Mazura, ruszyła pieszo w zupełnie innym kierunku. Poszedł w dyskretnej odległości za nią. Specjalne szkła w jego okularach pozwoliły widzieć mu dziewczynę jak przez lornetkę. Doszedł za nią aż do placu Krasińskich. Tam Agnieszka weszła śmiało do budynku Instytutu Pamięci Narodowej. - Kurwa mać! - zaklął po polsku Hassan. – Niucha coraz głębiej, pieprzona dziwka! Wrócił biegiem do kafejki internetowej. Spędził ze stanowiska jakiegoś gnojka buszującego w sieci i pró- bował sprawdzić, dokąd mailowała Polińska. Spotkał go zawód. Ślad po przesyłce zniknął. Ktokolwiek był odbiorcą tej poczty, posiadał znakomite zabezpieczenia, a Hassan nie mógł przecież na oczach ludzi dorwać się do twardego dysku. - Sama wydałaś na siebie wyrok – pomyślał o polskiej policjantce. I nawet zrobiło mu się trochę przykro. *** Stasio Erlich był twardym facetem. Bezlitosnym tropicielem tajnych agentów i ich ubeckich inspiratorów. Jednak zawsze na widok byłej narzeczonej miękł niczym wosk w zapalonej świecy. Mimo że po ich roz- staniu ożenił się, miał roczne bliźniaki, jakąś cząstką swej podświadomości wierzył, że kiedyś Agnieszka do niego wróci. Bez większych oporów obiecał jej pomoc, nawet gdyby miało to oznaczać delikatne naruszenie proce- dur IPN-u. Pisząc pracę o inwigilacji opozycji zetknął się parę razy z postacią Opieńki. Jednak i on wiedział o podpułkowniku bardzo mało. Ów oficer był przed sierpniem uważany za asa departamentu do spraw zwalczania opozycji, w stanie wojennym nie odegrał większej roli, przeniesiony na głęboką prowincję dotrwał do emerytury na podrzędnych stanowiskach. Z krążących plotek wynikało, że nie cieszył się sympatią generała Milewskiego. Z drugiej strony nie przepadał za nim również Kiszczak. To jednak nie tłumaczyło długotrwałej niełaski, zwłaszcza, że nie łączono go z żadną z afer, które w tamtych czasach wstrząsnęły resortem. - Na mój nos, w okresie karnawału Solidarności musiało się zdarzyć coś, co popsuło mu karierę. Nie mam pojęcia, co. Ale jeśli istnieją choć śladowe informacje, dowiem się - obiecał Erlich. - Jak cię mam łapać? Może wpadłabyś któregoś dnia do mnie. Mam pełny luz, Kaśka i dzieciaki wracają od teściów dopiero we wrześniu. Zignorowała niewyszukaną propozycję, podała mu adres prywatnego maiła i zwinnie cofnęła się przed pożegnalnym pocałunkiem. Wychodząc z gmachu Instytutu Pamięci Narodowej znów odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Starannie powiodła okiem po okolicy. Nie dostrzegła jednak nikogo podejrzanego.

- Czego się tak denerwujesz dziewczyno – zganiła się. - Przecież nikt nie domyśla się, że współpracujesz z Mazurem, nikt nie wie o twoim prywatnym śledztwie. *** Pod nieobecność Agnieszki pochylony nad lapto-pem Mazur zajmował się analizą ogólnodostępnych informacji, które młoda policjantka ściągnęła dla niego wcześniej z serwera MSW. Przejrzał informacje o wszystkich niewyjaśnionych zabójstwach, podejrzanych zgonach i incydentach z ostatnich dwóch tygodni. Szczególnie jedna sprawa wzbudziła jego zainteresowanie. Wypadek Wasyla Bogomoła, kierowcy tira, wracającego na pusto z Niemiec przez Polskę na Białoruś! Podczas zamiany koła pod Terespolem Bo-gomoł został uderzony przez jakiś niezidentyfikowany samochód, który oddalił się z miejsca wypadku. Na miejscu wypadku nie znaleziono ani śladów hamowania, ani odprysków lakieru z samochodu zabójcy. Wasyl Bogomoł nie był notowany w polskiej bazie danych, a firma z Mińska, w której pracował, nie prowadziła dotąd interesów na terenie Polski. Incydent wyglądał na perfekcyjne zabójstwo upozorowane na nieszczęśliwy wypadek. - Czy mogłabyś sprawdzić w informacji celnej, co przewoził do Niemiec ów Białorusin i dla kogo? – zwrócił się do Agnieszki, gdy ta powróciła do ich kryjówki. Sprawdzenie nie okazało się szczególnie trudne. Ładunek stanowiły części zamienne do samochodów produkcji rosyjskiej. Bardziej owocne okazało się wrzucenie numerów rejestracyjnych tira do policyjnej bazy danych. Prze- jeżdżający przez Polskę samochód został odnotowany przez informatora śledzącego pewnego pasera. Mazur aż podskoczył. Ów paser - Eugeniusz Balcerzak - prowadził warsztat samochodowy przy wale Miedzeszyńskim i był kolejną ofiarą tajemniczego zabójcy. - Niesamowite! - wykrzyknęła Agnieszka po swym powrocie. - Jak to możliwe, że nikt dotąd tego nie skojarzył? - Nie miał powodu, by interesować się incydentem - odpowiedział Ryszard. - Dla nas jednak może się to okazać wyjątkowo ciekawym tropem. Jutro zajmę się tym osobiście. *** Zabójca stał na muranowskim podwórku, wpatrując się w smugę świateł sączącą się z mieszkania Artura Polińskiego. Agnieszka i Ryszard znajdowali się w środku. Co tam robili? Analizowali zebrane dane? Kochali i? A może i jedno i drugie. Odczuwał przemożną chęć wtargnięcia do środka i szybkiego zabicia tych dwojga. Pohamował się jednak. Bynajmniej nie z powodu perspektywy walki z dwójką uzbrojonych zawodowców. Dałby sobie radę z trzykroć większymi siłami. Sprawę należało rozwiązać fine- i zyjniej. Wiele wskazywało na to, że Mazur i Polińska działają poza oficjalnymi strukturami policji. Nawet jeśli coś odkryli, najprawdopodobniej zachowali to dla siebie. Była to dla Hassana okoliczność sprzyjająca, zwłaszcza, że do dnia Zero pozostało bardzo niewiele czasu. Jeśli mieli zginąć, to ich śmierć nie powinna wzbudzić niczyich podejrzeń. Miał na to opracowany sposób... Stojąc pod prysznicem Agnieszka myślała o mężczyźnie za ścianą. Ryszard podobał jej się. Myślała o tym z pewnym rozdrażnieniem. Dotąd była przekonana, że wszyscy faceci to albo jajogłowe mięczaki albo prymitywne samce, zakochane w sobie. Z obu gatunkami miała doświadczenie tyle bogate, co mało satysfakcj onuj ące. - Ani się waż! To żonaty facet, wprawdzie żona go zdradza, ale to jeszcze nie powód, żeby iść z nim do łóżka! - mruknęła do siebie, widząc jak stwardniały brodawki jej piersi. Szybko z gorącego przełączyła tusz na lodowaty. Owinięta ręcznikiem wyszła do pokoju. Przez uchylone drzwi widziała, jak Mazur rozstawia dla siebie połówkę w kuchni. - Właściwie moglibyśmy zmieścić się na jednym tapczanie - powiedziała, nie wierząc, że mówi to na głos. Ryszard wsunął głowę do pokoju. - Czy pozwolisz, że pomówimy o tym kiedy indziej? - rzekł i delikatnie zamknął drzwi. - Wciąż kocha tę swoją żoneczkę, mimo jej zdrady! - pomyślała z lekkim żalem. - Chociaż było to z jego strony nawet urocze. Zwłaszcza, że nie miał żadnej pewności, czy Maria Mazur jeszcze żyje. Minęła północ. Zabójca nadal tkwił vis-a-vis okien mieszkania Artura Polińskiego, walcząc z pokusą powrotu do domu na pustkowiu. Ciepła kąpiel, drobny drink (ze względu na trwający dżihad sam udzielił sobie dyspensy), potem spacerek do piwnicy, gdzie na swój los oczekiwała skrępowana Marysia Mazur. - Zapewne zrobiłaby wszystko, czego bym od niej zażądał, a nawet jeszcze więcej - pomyślał Hassan i na moment poczuł podniecenie. Na to jednak miał jeszcze czas. Najpierw należało zrobić porządek z komandosem i piękną policjantką. Wprawdzie węszyli po omacku, ale na pewno domyślali się jego istnienia? Wizyta w IPN-ie wskazywała,