Roger Zelazny
Jane Lindskold
Donnerjack
Donnerjack
Przełożył Norbert Radomski
Dla Devina, Trenta i Shannon
— z wyrazami miłości
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Miał siedzibę w Głębokich Polach, lecz obecność jego rozciągała się poza to miejsce na całe
Virtù. Był, w bardzo szczególnym znaczeniu, Panem Wszystkiego, choć prawo do tego tytułu mo-
gliby z odmiennych względów rościć inni. Mimo to jego roszczenia były równie dobre jak każde
inne, gdyż władza jego była niezaprzeczalnym faktem.
Wędrował pośród szczątków wszelkich rozbitych form, które funkcjonowały niegdyś w Virtù.
Przybywały tu, wzywane lub nie, gdy nadchodził kres ich istnienia. Fragmenty niektórych z nich
zachowywał dla własnych celów. Inne zostawały tam, gdzie padły… rozrzucone, dalej się rozkła-
dając, choć pewne ich części trwały dłużej. Kiedy szedł, szczątki unosiły się w ludzkiej lub innej
postaci, by zrobić parę kroków, wypowiedzieć kilka słów, wykonać charakterystyczną niegdyś dla
siebie funkcję, po czym na powrót tonęły w pyle i rumowisku, którego częścią się stawały. Czasem —
jak w tej właśnie chwili — rozgarniał sterty końcem kostura, aby zobaczyć, jaką wzbudzi reakcję.
Gdy znajdował procedurę lub informację, kod lub hasło, które było atrakcyjne lub użyteczne, zabierał
je do swoich labiryntów. Mógł przybrać każdą postać, męską lub niewieścią, chodzić, dokąd zechciał,
zawsze jednak powracał do swej czarnej opończy z kapturem, otulającej zdumiewająco szczupłą syl-
wetkę, biel i błyskającej w ciemnościach, którymi również się okrywał.
W Głębokich Polach panowała zwykle głucha cisza. Czasami tylko rozlegały się nieharmonijne
dźwięki, skowyt entropii dobywający się z pyłu i rumowiska, a kiedy znikał, cisza zdawała się jeszcze
głębsza. Ulubionym powodem, dla którego czasami opuszczał swoje królestwo, była chęć usłyszenia
uporządkowanych dźwięków — zwłaszcza muzyki. Nie było takiego jak on wśród całego stworzenia.
Znany pod tysiącem imion i eufemizmów, najczęściej nazywany był Śmiercią.
I tak Śmierć przechadzał się, wymachując kosturem, ścinając głowy algorytmom, miażdżąc
identyczności, rozbijając okna na inne krajobrazy. Na jego drodze z ziemi unosiły się poskręcane ręce
z otwartymi dłońmi, wygiętymi konwulsyjnie palcami i opadały znów, gdy przesuwała się po nich
spowijająca go aureola mory i cienia. Głębokie Pola były miejscem wiecznego półmroku, on jednak
wszędzie rzucał nieprzenikniony, nieprawdopodobny cień, jak gdyby zawsze towarzyszył mu strzęp
najgłębszej nocy. Oto teraz jeszcze jeden skrawek takiej ciemności trzepotem objawił swoje istnienie.
Czarny motyl, nadlatujący z umownej północy — być może fragment jego samego powracający z
misji — przemknął przed nim i osiadł w końcu na jego wyciągniętym palcu. Złożył skrzydła, gdy
Śmierć uniósł dłoń. Jakieś bezładne dźwięki rozbrzmiały i ucichły.
— Intruzi na północy — zaświergotał motyl. Punkciki mory pryskały wokół niego niczym
iskry wyładowań elektrycznych.
— Musiałeś błędnie zinterpretować aktywność jakiegoś fragmentu — rzekł Śmierć głosem
miękkim jak ciemność, niskim jak zamierający grzmot stworzenia.
Motyl rozłożył i znów złączył skrzydła.
— Nie — powiedział.
— Tutaj nie przychodzą intruzi — odparł Śmierć.
— Przetrząsają sterty, szukają…
— Ilu ich jest?
— Dwoje.
— Pokaż mi ich.
Motyl sfrunął z jego palca i pomknął ku północy. Śmierć podążył w stronę chaotycznych
dźwięków. Na jego szlaku powstawały i gasły dziwaczne fragmenty rzeczywistości. Motyl wciąż le-
ciał. Śmierć wspiął się na wzgórze i przystanął, gdy znalazł się na szczycie.
W dolinie rozciągającej się poniżej dwie ludzkie postacie — jedna z nich wyglądała na kobietę
— zrobiły znacznej głębokości wykop. Teraz przesuwały się wzdłuż niego, mężczyzna niósł światło,
druga osoba zaś zbierała coś z ziemi i wrzucała do worka. Oczywiście Śmierć zdawał sobie sprawę,
co znajdowało się w tym rejonie.
— Co znaczy ta profanacja?! — wykrzyknął, unosząc ramiona, a jego cień spłynął w kierunku
intruzów. — Jak śmiecie wkradać się w moje granice?
Postać z workiem wyprostowała się. Mężczyzna upuścił latarnię, która natychmiast zgasła.
Powietrze wypełnił gwar głosów i przeraźliwych pisków, jak gdyby był odbiciem gniewu Śmierci.
Gdy cień dosięgnął wykopu, w jego głębi zamigotało słabe złote światełko.
Wtedy otworzyła się jakaś brama i postacie przeszły przez nią, nim wykop spowiła czerń.
Trzepoczący kształt podfrunął na wierzchołek wzgórza.
— Klucz — powiedział. — Mieli klucz.
— Nie rozdaję kluczy do mego królestwa — oświadczył Śmierć. — Jestem zaniepokojony. Czy
wiesz, dokąd zaprowadziła ich ta brama?
— Nie — odparł motyl.
Śmierć złożył dłonie u lewego boku i rozchylił je, jak gdyby wypuszczał życzenie lub rozkaz.
— Szczenię, szczenię, z ziemi powstań — szepnął, a w dole, tam gdzie patrzył, drgnęła sterta
piszczeli i złomu. Pojedyncze kości, sprężyny, rzemienie i pręty podnosiły się i ułożyły w niezdarną
szkieletową konstrukcję, ku której nadlatywały lub pełzły kawałki plastiku, metalu, ciała, szkła i
drewna, obracając się jak klocki układanki i po nieprawdopodobnych transformacjach wpasowując w
wolne miejsca, gdzie zalał je nagły deszcz zielonego atramentu i superkleju, zasypała zamieć próbek
obić i wykładzin, osuszyły płomienie buchające ze wszystkich stron. — Ktoś znaleziony musi zostać
— dokończył Śmierć.
Pies poszukał wzrokiem swego pana. Jego czerwone prawe oko znajdowało się o cal wyżej niż
lewe, zielone. Machnął ogonami z kabli i ruszył naprzód.
Gdy znalazł się na wierzchołku wzgórza, położył się na brzuchu i zapiszczał jak nieszczelny
zawór. Śmierć wyciągnął lewą dłoń i lekko pogłaskał jego łeb. Nieustraszoność, bezwzględność, zaw-
ziętość, prawa i zasady łowów uniosły się z ziemi i wraz z aurą grozy przywarły do psa.
— Psie Śmierci, nadaję ci imię Mizar — powiedział Śmierć. — Teraz chodź ze mną, aby zła-
pać trop. — Poprowadził go w dół do wykopu, gdzie Mizar opuścił łeb i węszył. — Wyślę cię do
wyższych rejonów Virtù, byś przemierzył światy i znalazł tych, którzy tu byli. Jeśli nie zdołasz
sprowadzić ich z powrotem, musisz wezwać mnie do nich.
— Jak mam cię wezwać, o Śmierci? — zapytał Mizar.
— Musisz zawyć w specjalny sposób. Nauczę cię tego. Zademonstruj, jak wyjesz.
Mizar odchylił łeb i dźwięk syreny zlał się z gwizdem lokomotywy, przedśmiertnymi jękami
tuzina ofiar wypadków, odległym wyciem wilka w zimową noc i ujadaniem chartów na tropie. Legion
rozdartych ciał, zniszczonych serwomechanizmów i zużytych środowisk drgnął i pomknął doliną
wśród prospektów reklamowych, ofiar wojny, robaków i potrzaskanych tablic ogłoszeniowych.
Wszystko to opadło z chrzęstem na ziemię, kiedy pies pochylił łeb i w Głębokich Polach znów za-
panowała cisza.
— Nieźle — przyznał Śmierć. — Teraz nauczę cię modulować głos do wezwania.
Powietrze natychmiast rozdarła seria wrzasków, jęków i zawodzeń. Ich pulsujący rytm wprawił
w drżenie całe Głębokie Pola i przyniósł zalew nowych form, przewracających się, kroczących,
człapiących, czołgających, wchodzących do królestwa Śmierci, unoszących ciemny pył,
zaćmiewający powietrze, przez które płynęła nowa fala kakofonii.
— Usłyszę to i rozpoznam, gdziekolwiek będziesz — oświadczył Śmierć — i kiedy wezwiesz
mnie w ten sposób, przybędę do ciebie.
Strzępek czerni przysiadł na nosie Mizara. Zezując krzywymi oczyma, pies rozpoznał motyla.
— Jestem Alioth, posłaniec — powiedział tamten. — Chciałem się tylko przywitać. Masz
ładny głos.
— Witaj — odparł Mizar. — Dziękuję.
Alioth pomknął dalej.
— Chodź teraz ze mną — powiedział Śmierć, ruszając w dół wykopu.
Czarny jak atrament, małpi kształt okręcił się wokół wygiętej gałęzi i zawisł na niej, przy-
glądając im się.
Wszedłszy w wykop, Śmierć poprowadził Mizara na miejsce, gdzie pracowali i skąd umknęli
intruzi.
— Złap trop — powiedział — abyś mógł ich wszędzie wyśledzić.
Mizar zniżył łeb.
— Mam ich — oznajmił.
— Otworzę szereg portów. Nie przechodź przez nie. Węsz przy każdym i sprawdź, czy któryś z
nich nosi ślady ich zapachu. Jeśli tak, powiedz mi o tym.
Cień małpy przemknął ku krawędzi wykopu i przykucnął tam, wciąż obserwując.
Śmierć uniósł prawe ramię. Jego opończa spłynęła przed psem do ziemi jak kurtyna niezgłębi-
onej czerni. Bez wstępnego rozjaśnienia stała się bramą do jasnego miasta zbudowanego wewnątrz
kuli lub walca, gdzie budynki wyrastały ze wszystkich widocznych powierzchni. Obraz ten zniknął
natychmiast, zastąpiony widokiem lśniących smukłych wież i niesamowitych minaretów, połączo-
nych niezliczonymi mostami i galeriami, między budowlami płynęły obłoki, nigdzie nie było ani
śladu gruntu.
Potem mignęły łąki, i długie korytarze niezliczonych drzwi, otwartych i zamkniętych, oświet-
lonych i ciemnych, wnętrze groty o geometrii rodem z rysunków Eschera, rurowe miasta w głębi
morza, wolno obracające się satelity, sfery Dysona, których mieszkańcy żeglowali między światami
na otwartych okrętach. Mizar jednak trwał bez ruchu, patrząc i węsząc. Tempo narastało, sceny
zmieniały się pod ramieniem Śmierci z szybkością, której nie sprostałyby zwykłe oczy. Alioth prze-
mykał przed obrazami żywych kwiatów, mechanicznych i organicznych. Śmierć przerwał ten proces,
zatrzymując obraz antycznych ruin — potrzaskanych kolumn, zwalonych murów, rozbitych tympan-
onów — na pokrytym ukwieconą łąką wzgórzu, zalanym złotym światłem pod błękitnym aż do bólu
niebem. Przeleciały nawołujące mewy. Cienie rysowały się ostro, przez bramę przepłynął nikły za-
pach morza.
— Zupełnie nic? — zapytał Śmierć.
— Nic — odparł Mizar, zaś Alioth przefrunął przez bramę, by spocząć na kwiecie, który
natychmiast zaczął więdnąć.
— Próbowałem najbardziej prawdopodobnych możliwości pasujących do tego, co udało mi się
dostrzec w przelocie. Poszukamy w miejscach bardziej odległych, niemal nieosiągalnych. Bądź cier-
pliwy.
Scena zniknęła, ustąpiwszy tej samej czerni, która panowała na początku. Chwilę później po-
jawiło się światło. Nieustannie przybierało na sile, rzucając blask daleko w głąb wykopu i poza jego
krawędzie. Czarna małpa o pająkowatych kończynach, skulona na skraju wykopu, cofnęła się przed
narastającą jasnością, przed zwojami barwnych świateł i pozornie przypadkowych figur geometryc-
znych napływających przy akompaniamencie trzasków wyładowań elektrycznych. Podobne błys-
kawicom smugi pojawiły się i znikły. Potem nastąpiła ciemność, odwracająca stopnie natężenia jas-
ności. Trzaskający pejzaż przybrał wygląd negatywu.
Mizar poruszył się.
— Tak — powiedział po chwili. Końce jego zębów lśniły metalicznie w poświacie. — Tu jest
coś podobnego.
— Znajdź ich, jeśli zdołasz — odparł Śmierć. — Wezwij mnie, gdy ich odszukasz.
Pies odchylił w tył łeb i zawył. Potem wskoczył przez port Śmierci w ciemno–jasny, abstrakcy-
jny, leżący w dole świat, podtrzymywany na skrzydłach mory. Śmierć opuścił połę opończy, a brama
pokryła się fałdami i znikła.
— Możesz go już nigdy nie zobaczyć — powiedziała małpa — Wysłałeś go do bardzo wysok-
iej krainy, może nawet będącej poza twym zasięgiem.
Śmierć odwrócił głowę, ukazując zęby.
— To prawda, że może to zająć wiele czasu, Dubhe — powiedział. — Jednak wszelka cierpli-
wość jest tylko imitacją moich metod, a nawet w najwyższych krainach nie jestem nieznany.
Dubhe wskoczył mu na ramię i usadowił się tam, gdy Śmierć wynurzył się z wykopu.
— Sądzę, że ktoś właśnie zaczął grę — powiedział Śmierć, idąc przez Głębokie Pola po łące
najczarniejszej trawy i poruszając czarne maki swoją opończą — a w ten sposób dał początek rozry-
wce, którą, obok muzyki, cenię najbardziej. Minął długi czas, Dubhe, odkąd brałem udział w porząd-
nej grze. Odpowiem na ich wejście ruchem, jakiego nikt by się nie spodziewał i wypróbujemy nawza-
jem swoją cierpliwość. Potem, pewnego dnia, przekonają się, że ja zawsze jestem we właściwym
miejscu w odpowiednim czasie.
— Kiedyś też tak myślałem — odparł Dubhe — aż pewnego dnia sięgnąłem po gałąź, której w
tym miejscu nie było.
Kakofonia, która nastąpiła, mogła być ich śmiechem, mogła też być tylko przypadkowymi
odgłosami entropii. Na jedno wychodzi.
* * *
John D’Arcy Donnerjack kochał tylko raz, a kiedy zobaczył morę, zrozumiał, że to koniec.
Zrozumiał też inne rzeczy, których dotąd nawet nie podejrzewał. Jego serce rozdarło się na strzępy, a
umysł popędził ścieżkami, którymi nie wędrował nigdy przedtem.
Spojrzał na Ayradyss, swoją ciemnowłosą, ciemnooką panią, stojącą pod tym samym drzewem
na szczycie wzgórza, pod którym spotykali się zawsze. Mora opływała ją, przydając jej rysom jeszcze
delikatniejszego wyrazu. Zawsze uważał, że gdyby tylko chcieli, mogliby spotykać się w jego świe-
cie, lecz senny, baśniowy charakter ich romansu wymagał oprawy tej magicznej krainy. Żadne z nich
nigdy nie zaproponowało niczego innego. Teraz zrozumiał, a ból wypełnił jego pierś lodem i objął
mózg żarem.
Znał to miejsce lepiej niż większość ludzi i wątpił, czy Ayradyss w ogóle spostrzegła pierwsze
migotanie mory, oznaczające jej koniec. Pojął teraz, że była dziecięciem Virtù, a nie gościem ukrytym
pod egzotycznym imieniem i atrakcyjną powierzchownością. Była dokładnie taka, jaka wydawała się
być, piękna i utracona; objął ją i przyciągnął ku sobie.
— Co się stało, John? — zapytała.
— Już za późno — powiedział. — Za późno, ukochana. Gdybym tylko wiedział wcześniej…
— O czym? — spytała. — Dlaczego ściskasz mnie tak mocno?
— Nigdy nie mówiliśmy o swoim pochodzeniu. Nie wiedziałem, że Virtù jest twoim
prawdziwym domem.
— Co z tego, John? Co to za róż…
Mora znów zamigotała wokół niej, dłużej niż przedtem, i poznał po nagłym stężeniu jej ciała,
że tym razem i ona ją spostrzegła.
— Tak, obejmuj mnie. Dlaczego żałujesz, że nie wiedziałeś wcześniej?
— Już za późno — powtórzył. — Może próbowałbym coś zrobić. Chociaż i tak nie wiadomo,
czy by się udało. Pewnie nie — pocałował ją, gdy zaczęła drżeć. — Kiepski, spóźniony pomysł. Ko-
chałem cię. Tak bardzo chciałbym, żeby to mogło trwać dłużej.
— Ja też — odparła. — Tyle jeszcze mogliśmy zrobić razem.
Przez długą chwilę miał nadzieję, że mora nie powróci, jak zdarzało się czasami, ale raptem
ukazała się raz jeszcze, a postać i rysy Ayradyss zafalowały, jak gdyby oglądał ją przez rozedrgane
gorącem powietrze. Wydało mu się przez chwilę, że słyszy kakofonię dźwięków. Tym razem mora
pozostała, zaś Ayradyss w dalszym ciągu rozpływała się w coraz głębszych deformacjach. Trudno
było mu ją utrzymać, gdy zmieniała kształt, kurcząc się nieustannie.
— To niesprawiedliwe — powiedział.
— Tak jak zawsze — odparła. Kiedy padała, poczuł jak gdyby pożegnalny pocałunek i usłyszał
znów te dźwięki. W powietrzu unosił się blady szlak jasnego pyłu.
Stał z opustoszałymi ramionami i zamglonym wzrokiem. Potem usiadł na ziemi i ukrył twarz w
dłoniach. Kiedy jego smutek w końcu ustąpił, przewędrował w myślach wszystko, co wiedział o
Virtù, największym artefakcie jego rasy, i zrobił użytek z teorii, które rozwijał przez lata oraz wszyst-
kich hipotez, którymi bawił się w ciągu swej niezwykle owocnej kariery.
Wstając ponownie, zdecydowany był już odszukać najdrobniejszy pyłek jej prochów i roz-
począć kolejną wędrówkę, podróż hipotetycznymi drogami do końca wszystkiego.
* * *
Tranto poczuł to znowu, kiedy pracował z grupą fraktylizującą przy wprowadzaniu w las
małych programów pod nowym identyfikatorem, opodal krytej strzechą wioski, którą również
pomógł zbudować. Stary ból, którego nigdy do końca nie zrozumiał, odezwał się ponownie w przed-
niej części jego potężnego cielska — ten ból towarzyszył mu od czasu spotkania z łowcą fantów,
który wyszedł z tej próby sił rozpłaszczony i rozczłonkowany, i nie mógł już zaznaczyć kolejnego
karbu na swej zdobycznej strzelbie, ani powrócić do Verité. Tranto wydał krótki ryk, a pozostałe fanty
oddaliły się, przewracając oczami i kręcąc się niespokojnie.
Powinien znaleźć się z dala od nich, zanim z powodu bólu straci panowanie nad sobą. Jego
mały — i zanikający — areał rozsądku nigdy nie wgłębiał się specjalnie w naturę przyjemności i
bólu. Dla jego gatunku przyjemność miała związek z aktywnością nie służącą rzeczywistej pracy,
była sublimacją motywów ich przyziemnych, celowych działań. Natomiast ból powstawał przez
wprowadzenie do programów ukrytych czynników chaosu. Dawno temu strzał myśliwego zostawił
taki właśnie ślad, który od czasu do czasu dawał znać o sobie, rujnując jego życie towarzyskie i
wzbogacając miejscowe plotki.
Tranto parsknął i tupnął. Pracował kiedyś — jako więzień — w kodowanej przestrzeni,
miłosnym gniazdku urzędnika rządowego z Verité, którego wirtualna towarzyszka zrujnowała skon-
densowaną ekologię ekstrawaganckim domaganiem się wszechobecnych altan kwiatowych, aż w
końcu samowystarczalna w założeniach przestrzeń została przeciążona i nie mogła dłużej służyć dru-
giej części swej podwójnej funkcji. Tranto pamiętał bolesne uderzenia biczy Czynnika Chaosu w
rękach nadzorców Majowej Damy — a czasem i w jej własnych — którymi więźniów zmuszano do
równoważenia wpływu zniekształconych przez nią programów. Bicze CC były straszliwe, nigdy jed-
nak nie powodowały tak wielu urazów jak jego napady — choć ostatecznie przyczyniły się do wy-
wołania jednego z nich, skutkiem czego Tranto poważnie zdemolował tamto miejsce i uczynił z niego
ośrodek uwagi, co z kolei doprowadziło do zwolnienia Morrisa Rintala, gdy odkryto, że wykorzystał
na założenie gniazdka sprzeniewierzone fundusze rządowe, oraz do jego rozwodu, gdy żona w Verité
dowiedziała się o wirtualnej kochance.
Nowa fala bólu przeszyła Tranto, promieniując ze starej rany. Ryknął raz jeszcze, sięgnął swą
przednią odroślą i wyrwał z korzeniami posadzone niedawno przez siebie drzewko. Cisnął nim o
ziemię, wytarmosił, a tym, co z niego pozostało, zakręcił młynka nad głową. „To bardzo niepokojące”
— zauważył jego ulatniający się rozsądek. „Jest naprawdę kiepsko”.
Tranto z rykiem ruszył na fantów, które rozpierzchły się ze zwinnością i szybkością zdu-
miewającą innych robotników, znających je dotąd jedynie z powolnych, ociężałych ruchów. Ci inni
robotnicy oczywiście sami pędzili już w popłochu.
Tranto powalił kilka drzew, po czym odwrócił się. Jego pałające ogniem spojrzenie spoczęło na
wiosce. Ruszył z impetem w jej stronę. Program nadzorujący wycofał czym prędzej swe wcielenia.
Wywijając pniem drzewa, Tranto rozbił w drzazgi jedną z chat, potem staranował potężnym
cielskiem sąsiedni budynek. Konstrukcja zakołysała się z miłym dla uszu trzaskiem. Uderzył jeszcze
raz. Zamachnął się pniem. Ściana zawaliła się. Trąbiąc, wdeptał ją w ziemię.
Skierował się ku następnej budowli i w przebłysku pamięci uświadomił sobie, że wkrótce wy-
ruszą za nim w pościg, najpierw z biczami CC, potem ze śmiercionośną bronią. Kiedy rozdeptywał do
szczętu chatę, słysząc okrzyki robotników i majstrów, wiedział, że powinien opuścić to miejsce i
uciec w jakieś bezpieczne ostępy, gdzie mógłby przeczekać aż minie atak i zacznie się zdrowienie.
Strzaskał kolejną ścianę, uderzył sponiewieranym pniem w drugą, cisnął nim przez strop trze-
ciej. Tak, naprawdę powinien się zbierać. Tylko że przeszkadzały mu w tym te wszystkie przeklęte
rzeczy.
Z rykiem wkroczył na ulicę, przewracając wózki dostawcze, rozdeptując wysypujące się
obiekty zarodki zarodziowe. Będą na niego czekać przy stacji przejściowej, był tego pewien. Jeśli nie
zdołają go zatrzymać, spróbują skierować go do zabezpieczonej przestrzeni, gdzie terapeuta znów, jak
poprzednio, zada mu ból. Lepiej uciekać w tym kierunku i utorować sobie własne przejście, kiedy jest
bezpieczny. Nie pierwszy raz przebije się przez pole ograniczające. Wydawało się to coraz łatwiejsze,
w miarę jak jego szaleństwo przybierało na sile.
Gdy znalazł się poza terenem robót, zbadał granice obszaru, szukając oporu odpowiadającego
przejściu do całkowicie nowego miejsca, a nie do innych rejonów tej samej sceny wydarzeń. W chwi-
lach takich jak ta jego wyczucie w tych sprawach zawsze znacznie się wyostrzało. Wkrótce przeciskał
się przez granicę w środku na pozór niczym nie wyróżniającego się pola. Sprawiała wrażenie gęstej
siatki, uginającej się, lecz zarazem stanowiącej skuteczną barierę, ale w pierwszym potężnym
pchnięciu zdołał zajrzeć poprzez nią w sąsiedni krajobraz. Niestety, wypełniały go budynki, pojazdy i
ciężkie maszyny, Tranto zmienił więc kierunek. Pole. Dobrze. Uderzył w tę stronę. Trzy potężne
szturmy wystarczyły mu, by przekroczyć barierę. Miotał się w szale po pewnego rodzaju ogrodzie i
sadzie, doprowadzając do rozpaczy jego genius loci. Nieważne. Trąbiąc, pobiegł przed siebie.
Osiem razy pokonywał bariery, niszcząc specjalistyczne gospodarstwo rolne, salę konferen-
cyjną, laboratorium badające powierzchnię Marsa, kręgielnię, dom publiczny, oddział sądu
okręgowego i wirtualne miasteczko studenckie, nim znalazł się w zacisznym trawiastym terenie i
pobliskiej dżungli, której genius loci postępował zgodnie z charakterem środowiska i nieustannie
drzemał.
Tranto znów znalazł się na swobodzie.
* * *
Wierni przybyli z kaplicy w Verité, gdzie, po krótkiej modlitwie, udali się do sali na tyłach,
zdjęli szaty i rozciągnęli na płytach nagrobnych, by w ciemnościach kontemplować trud istnienia, po
czym wzmocnieni na duchu przebyli ścianę płomieni i weszli na święte pola. Tam, śpiewając pieśń o
Enlilu i Ninlil, kontynuowali marsz, który doprowadził ich w końcu do korytarza między zigguratami,
na wierzchołkach których ukazały się duchy o ciałach lwów i męskich i kobiecych głowach, przyłąc-
zające się do chóru i intonacji błogosławieństw. W taki sposób zgromadzenie wkroczyło w obręb
świątyni i zostało wprowadzone na dziedziniec.
Dalsze ceremonie odbywały się tutaj, pod przewodnictwem kapłana, odzianego podobnie jak
wierni, jeśli nie liczyć płytek szkaplerza i kunsztownego nakrycia głowy ze złota i kamieni
półszlachetnych, nad którym jaśniała delikatnie błękitna aureola. Kapłan opowiadał, jak bogowie,
wraz z wszystkim innym, przetrwali w Virtù, jak zatem w czasach nawrotu do religii słuszne jest, by
ogniskiem czci stały się najwcześniejsze w świadomości indoeuropejskiej objawienia boskości, zami-
eszkujące w najgłębszych, poddających się jeszcze opisowi, pokładach psychiki ludzkiej. Ea, Sza-
masz, Ninurta, Enki, Ninmah, Marduk, Azmuh, Inanna, Utu, Dumuzi i inni — to wprawdzie tylko, jak
i wszyscy ich następcy, metafory, zarówno najlepszych, jak i najgorszych cech ludzkości, ale też me-
tafory, ze względu na swe pierwszeństwo, najbardziej przekonujące. Są to także kosmomorficzne uo-
sobienia sił natury, podlegające ewolucji w równym stopniu jak wszystko w Virtù i Verité. Ich byty
rozciągają się od poziomu kwantowego do relatywistycznego. Głoście zatem ich chwałę — ciągnął —
chwałę odwiecznych bogów kwarków i galaktyk, chwałę bogów nieba, morza, gór, ognia, wiatru i
rozkwitającej ziemi. Niech cały świat się raduje i niech opowieści o ich czynach staną się naszym
rytuałem. Jeden z bogów przebywa właśnie w odosobnionym miejscu w świątyni, ciesząc się czcią
swych wyznawców i śląc im błogosławieństwa. Rozdzielono lekki posiłek. Wierni wymienili krótkie
uściski. Doczesne datki kwesty złożono dzięki elektronicznym przelewom, wykorzystując sy-
mul–efty, które wszyscy mieli przy sobie, kiedy odwiedzali Virtù.
Nazywali się Kościołem Elish, od mezopotamskiego mitu o stworzeniu świata Enuma elish —
co znaczy mniej więcej: „gdy w górze” — i stąd pochodziły słowa „eliszytyzm” i „eliszyci”, choć
członkowie bardziej tradycyjnych religii minionych tysiącleci określali ich często mianem „elków”.
Początkowo traktowani na równi z wieloma efemerycznymi kultami Virtù — gnostycznym,
afrykańskim, spirytualistycznym, karaibskim — wykazywali jednak większą stabilność, a bliższe
spojrzenie ujawniało, że mają bardziej wyrafinowaną teologię, atrakcyjniejszy rytuał i lepszą struk-
turę organizacyjną niż inni. Rosnąca popularność Kościoła przejawiała się tym, że odnosił zwy-
cięstwa w boskich wojnach. Nie wymagał umartwiania ciała, poza kilkoma świętymi dniami postu, a
nawet zawierał, jak ujmowali to niektórzy antropolodzy, „obrzędy o charakterze orgii”. Uznał tra-
dycyjne niebo i piekło za miejsca oczekiwania między kolejnymi wcieleniami, następującymi
przemiennie w Virtù i Verité, i wiodącymi ostatecznie do osiągnięcia stanu transcendencji, łączącego
najlepsze cechy obu tych światów. Miał swoich przedstawicieli w obydwu. Jego wyznawcy mieli
zwyczaj nazywać wszystkie inne religie „spóźnialskimi”.
Od czasu do czasu, zwykle z okazji ważnych świąt, niektórzy bardziej zaawansowani w roz-
woju duchowym wierni dopuszczani byli do wnętrza świątyni, by dostąpić wyższego stopnia wtajem-
niczenia, wiążącego się zapewne z doznaniami odurzającymi, oceanicznymi, seksualnymi, oświe-
cającymi. Efektem tego była zazwyczaj drobna fizyczna lub umysłowa przewaga w życiu, najlepiej
przejawiająca się w Virtù, ale czasem zauważalna także w Verité. Zjawisko to od ponad dziesięciu lat
stanowiło przedmiot zainteresowania antropologów, jednakże jak dotąd jedyną ich konkluzją był
frazes „przemiana psychosomatyczna”.
W rzeczy samej, Arthur Eden — wysoki, czarnoskóry, z brodą upstrzoną siwizną, umięśniony
niczym sportowiec tracący już formę, którym zresztą był — pracował jako profesor antropologii w
kampusie Columbii w Verité. Jego specjalnością było religioznawstwo porównawcze. Przyłączył się
do eliszytów, przygotowując się do długofalowych badań ich wierzeń i praktyk. Zaskoczyło go, jak
wielką przyjemność sprawiały mu te wstępne prace. Nie ulegało wątpliwości, że Kościół został
założony przez eksperta lub ekspertów w tej dziedzinie.
Gdy śpiewając, szedł z powrotem, wśród piramid, szlakiem przez pole i las, myślał o kryjących
się za tym krajobrazem administratorach. Kiedyś, podczas jednego z nocnych nabożeństw, zaintry-
gowało go niebo, na którym próbował odnaleźć znajome gwiazdozbiory. Przy następnej okazji za-
rejestrował je za pomocą prostego programu zamaskowanego pod postacią bransolety. Później, kiedy
wyświetlił gwiazdozbiory na ekranie komputera i zaczął się z nimi bawić, odkrył, że taki obraz nieba
można uzyskać, cofając się w czasie o około sześć i pół tysiąca lat. Znów wprawiły go w podziw
wysiłki Kościoła ku uprawdopodobnieniu roszczeń do starożytności i znów zaczął się zastanawiać,
kim było duchowieństwo czy jakikolwiek inny intelekt stojący za tą strukturą rzeczy.
Po pewnym czasie wyrosła przed nim ściana płomieni i Arthur Eden przyłączył się do innych w
modlitwie przejścia. Nie odczuwał gorąca, idąc płonącą drogą — jedynymi wrażeniami były drobne
mrowienie i furkot, jaki wydawać może buchający ogień na silnym wietrze — prawdopodobnie
mające dodać mocy wspomnieniom. W ciemnościach, które nastąpiły potem, zlokalizował środkową
nawę sali i odliczając kroki tak, jak go nauczono — w przód, w prawo, w lewo — dotarł po chwili do
swojej płyty. Położył się na niej. Piliło go, by zacząć dyktować notatki, ale tymczasem, leżąc tam,
uporządkował swe wrażenia. Tak, światopogląd eliszytów zawierał kodeks etyczny, nadprzyrodzoną
hierarchię i życie po śmierci. Eliszyci mieli też święte teksty, zespół rytuałów i skuteczną strukturę
organizacyjną. Co do tej ostatniej, niełatwo było zdobyć konkretne informacje. Jak dotąd wszelkie
jego ostrożne pytania spotykały się z odpowiedziami wskazującymi na to, że podstawą podejmowania
decyzji była jednomyślna zgoda duchowieństwa — oczywiście zawsze inspirowana przez bogów.
Jednak Arthur Eden wciąż jeszcze był tylko neofitą. Nie dziwiła go pewna ich powściągliwość w
sprawach polityki Kościoła. Zapewne będzie miał okazję zbadać te sprawy głębiej, w miarę jak
będzie się zmieniał jego status.
Leżąc w ciemnościach, wracał myślami do rytuałów, których świadkiem był do tej pory. Zas-
tanawiał się znowu, czy były one wyrazem rzeczywistych zainteresowań rekonstruktorskich swych
twórców — a jeśli tak, to z jakich archeologicznych źródeł mogły pochodzić — czy też zostały
stworzone de novo dla wywarcia maksymalnego wrażenia na współczesnych wiernych. Jeśli miało
miejsce to pierwsze, będzie musiał zdobyć informacje o kluczowych pracach i ich interpretacji dok-
onanej przez twórców Kościoła. Jeśli to drugie, wciąż nie znał leżących u podstaw idei. Nieczęsto
trafiała się możliwość obserwowania narodzin nowej religii, powinien więc wejść w to tak głęboko
jak tylko zdoła i wszystko zarejestrować.
Gdy tak leżał, nadal czując lekkie mrowienie, przyszło mu do głowy, że ktokolwiek się za tym
krył, posiadać musiał, obok wszelkich innych cech, doskonałe wyczucie estetyki.
* * *
Sayjak poprowadził swój klan do innego rejonu lasu, częściowo dlatego, że obszar, który zami-
eszkiwali przez ostatni miesiąc, był już mocno przetrzebiony, a częściowo dlatego, że w pobliżu tego
terytorium dostrzeżono ekosa. Nie było sensu czekać na kłopoty, a sytuacja żywnościowa pozwalała
mu zachować twarz przed bardziej łatwowiernymi. Wcześniej już stawiał czoła ekosom i przestał
nawet liczyć, ilu ich zabił. Każdy mógł obejrzeć blizny, jakie zostały mu z tych walk. Niezliczone
serie Czynników Chaosu przez lata naznaczyły jego skórę, nie sięgając żywotnych punktów, które
były ich celem.
Teraz siedział pod drzewem, jedząc owoce. Jego klan, jak wiele innych, utworzyły niegdyś
uszkodzone złożone programy, w których usterki poszczególnych modułów nie ujawniły się od razu.
Gdy nieprawidłowości ich pracy zostały wykryte, uciekły, by uniknąć usunięcia lub naprawy. Ich
owłosione, człekokształtne sylwetki były częściowo celową adaptacją do środowiska. A ponieważ
programy płci były łatwe do stworzenia lub schwytania, większość członków jego bandy wywodziła
się od tych uciekinierów z pomroki dziejów i nie znała innego bytowania niż wolność drzew. Przy-
padkowe zakłócenia procesów życiowych powodowały starzenie się w Virtù tak samo, jak w Verité, i
Sayjak miał już za sobą swe najlepsze lata, był jednak wciąż jeszcze bystry, potężny i brutalny, w
pełni zdolny przewodzić Ludziom, jak sami siebie nazywali.
A bystry być musiał. Niebezpieczeństwa czyhały nieustannie — ze strony innych klanów, roz-
maitych wędrownych aionów, naturalnych kataklizmów, a także ze strony Ekologicznego Korpusu
Ochrony Środowiska, podejmującego od czasu do czasu starania, aby doprowadzić populacje do
zgodności ze swymi modelami. I byli też myśliwi — polujący dla nagród, dla sportu, łowiący
członków klanów do prywatnych kolekcji, publicznych pokazów, prywatnych eksperymentów… Za-
grożeń zewnętrznych nie brakło i Sayjak wykorzystywał w pełni trójkę najsilniejszych ze swych
podwładnych: wielkiego, ciężkiego Staggerta, wysokiego, szybkiego i poznaczonego szramami Ocro,
wiecznie spiskującego i pewnie zbyt sprytnego, by wyszło mu to na dobre, oraz przysadzistego sa-
dystę Chumo, zezującego na świat wąskimi, zaropiałymi oczkami. Byli niezbędni w zarządzaniu
klanem. Oczywiście każdy z tej trójki miał zakusy na jego pozycję. Każdy walczył z nim kiedyś o nią
i przegrał. Sayjak mimo to nie obawiał się żadnego z nich z osobna, a oni służyli mu dobrze, czekając
na pierwszy przejaw słabości. Wspólnie mogliby stawić mu czoło, mogliby zapewne rozbić klan, jed-
nak — tu uśmiechnął się, ukazując kły — nie ufali sobie na tyle, by tego dokonać. I nawet gdyby było
inaczej, prędzej czy później musieliby załatwić to między sobą, pozostawiając tylko jednego. On zaś
wiedział że potrafi po — radzić sobie z każdym z nich. Nie. Oni o tym wiedzieli i wiedzieli, że on to
wie. Służyli więc, czekając stosownej chwili i, oczywiście, starzejąc się.
Chumo spojrzał w jego stronę. Wrócił właśnie z jednego z regularnych patroli, na które Sayjak
nalegał.
— Jak teren? — zapytał zezowatego olbrzyma.
— Ślady na północnym zachodzie — odparł Chumo.
— Jakie?
— Tropy. Odciski butów.
— Ilu?
— Trzech albo czterech. Może więcej.
Sayjak zerwał się na nogi.
— Jak daleko?
— Kilka mil stąd.
— Niedobrze. Szedłeś za nimi?
— Tylko kawałek. Pomyślałem, że lepiej szybko przynieść wiadomość.
— Dobrze zrobiłeś. Zaprowadź mnie tam. Ocro! Zostaniesz tu na straży. Ja idę na zwiad.
Szczupły małpolud przerwał posiłek i zbliżył się.
— Co się dzieje?
— Obcy. Może ekosy — odparł Sayjak, patrząc na Chumo. — Nie wiem.
Chumo pokręcił głową.
— Może pójdę z wami — powiedział Staggert.
— Ktoś musi pilnować obozu. Zostawcie znaki, gdybyście musieli uciekać.
— Oczywiście.
Sayjak ruszył za Chumo. Mniej więcej przez milę wolno posuwali się ścieżkami, wytężając
wszystkie zmysły. W końcu, gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie zaczynał się trop, Chumo poprowadził
Sayjaka w gąszcz drzew.
— Słyszałem, jak szli — powiedział — z daleka. Zanim tu dotarłem, zdążyli już odejść. Zna-
lazłem ich ślady i zbadałem je.
— Poszukajmy ich — rzekł Sayjak.
Ruszyli dalej dobrze wydeptaną ścieżką. Odciski butów wciąż jeszcze rysowały się wyraźnie
na wilgotnej ziemi. Trop prowadził na zachód, potem skręcił nieco na północ. Sayjak ustalił, że było
ich czterech — dwóch dość potężnych mężczyzn i dwóch bardziej przeciętnego wzrostu i budowy.
Daleko na lewo rozległ się trzask wystrzału. Chwilę później dźwięk powtórzył się.
Sayjak uśmiechnął się.
— Łatwa zdobycz — powiedział. — Dzięki niej się ujawnili. Teraz wiemy, że ścieżka skręca w
tę stronę. Pójdziemy na skróty. Szybciej ich znajdziemy.
Zboczyli ze ścieżki, kierując się w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. Około pół godziny zajęło
im znalezienie miejsca, gdzie zabito jelenia, ale odtąd ślad był już bardzo wyraźny. Zwierzyna została
sprawiona, podzielona i zabrana na północny wschód.
Idąc dalej za tropem, Sayjak i Chumo usłyszeli w końcu głosy i niemal w tym samym czasie
dobiegła ich woń pieczonego mięsa. Posuwając się odtąd ostrożniej, odkryli grupę rozbijającą właśnie
obóz na terenie, którego zapach wskazywał, że wcześniej zamieszkiwał go klan podobny do ich włas-
nego, ale jednak opuścił to miejsce co najmniej tydzień wcześniej.
Zbliżyli się. Staranny wybór terenu wskazywał jednoznacznie, że myśliwi zamierzają spędzić
tu noc. Sayjak oniemiał, kiedy spostrzegł, że największa postać z tej czwórki jest kobietą.
— Ekosy — szepnął Chumo.
— Łowcy nagród — poprawił go Sayjak. — Ten duży to kobieta. Wiesz kto?
— Wielka Betsy?
— Właśnie — powiedział, przeciągając palcem wzdłuż blizny na lewym udzie. — Wiele głów
Ludzi spadło przez nią. Znamy się, ona i ja, od dawna.
— Może tym razem to my weźmiemy jej głowę.
— Tym razem ja ją wezmę. Wracaj do obozu. Weź Staggerta, Ocro, paru innych silnych
facetów, którym potrzeba ruchu. Sprowadź ich tu. Ja będę czekać i obserwować. Jeśli zmienimy
miejsce, zostawię znaki.
— Dobrze.
Chumo zniknął w gąszczu.
Sayjak zbliżył się do obozowiska. Aromat pieczeni sprawił, że do ust napłynęła mu ślina, choć
nie miał zbyt wielkiego pojęcia o ogniu, a poza tym wiedział, że i tak mięso najlepsze jest na surowo.
Łowcy nagród…
Ekosy nosiły uniformy. Łowcy nagród ubierali się, jak im się żywnie podobało. Byli bardziej
pomysłowi, bardziej zawzięci — bardziej niebezpieczni. Wynikało to w znacznej mierze z faktu, że
nie byli państwowymi funkcjonariuszami i zarabiali lub nie zarabiali tyle pieniędzy, ile potrafili. Say-
jak wiedział, że łowców angażowano zwykle dopiero wtedy, gdy sprawy osiągały stan, w którym
działania ekosów okazywały się niewystarczające. Choć skromność nie należała do jego cnót, nie
sądził, by poczynania jego klanu same w sobie mogły wzbudzić takie zainteresowanie. Nie. Choć z
trudem sięgał myślą poza własny klan, przyszło mu do głowy, że inne plemiona Ludzi musiały także
rozrastać się, polować i paść do tego stopnia, że stało się to zauważalne w czyimś wielkim zes-
tawieniu stanu rzeczy. Na razie nie miał pojęcia, jak temu zaradzić. Wiedział jednak, jak ma poradzić
sobie z obecnym problemem, gdy tylko przybędą pozostali.
Przyglądał się, jak rozbijają obóz, jak gromadzą się przy ogniu, by zjeść posiłek. Liczył na to,
że zostawią jakieś resztki… na potem. Jego nadzieje rozwiały się jednak, gdy do akcji wkroczyła
Wielka Betsy. Ta dama miała niezły apetyt, w pełni dorównujący jej posturze.
— Dogodź sobie — wydyszał. — Potem będzie moja kolej. — Uważnie przyjrzał się maczecie,
którą powiesiła na gałęzi pobliskiego drzewa. Czy to nią właśnie zraniła go kiedyś? Wiedział już, do
czego maczeta służyła. Można było machać nią jak wielkim drągiem, ale była ostra. Dobra do
ścinania głów.
Siedział w kucki i obserwował. Miał teraz mnóstwo czasu. Mógłby właściwie wziąć się do pla-
nowania…
Był już wieczór, gdy Chumo powrócił, prowadząc czterech innych. Cicho, mimo swych
potężnych rozmiarów, kucnęli obok niego, a on wskazał im charakterystyczne cechy obozu, zaznac-
zając punkty, z których zdecydował się zaatakować. Potem gestem nakazał im pójść za sobą i od-
prowadził ich daleko w gąszcz.
Tam przystanął i przemówił cicho:
— Wy — Chumo, Staggert — ukryjcie się wśród drzew, w pobliżu, razem ze mną. Ocro, Svut
— wy włazicie na drzewa. Kiedy oni zasną, ludzie na dole ruszają za mną. Zabijamy wszystkich. Jak
będzie ciężko, Ocro i Svut, skaczecie szybko na dół. Pomagacie.
— A jak zostawią wartę? — zapytał Staggert.
— Ja się nią zajmę — odparł Sayjak. — Idę pierwszy. Straż zabita i wchodzicie wy. Bierzecie
resztę. Jasne?
To nie pragnienie udowodnienia swego przywództwa, ani nawet nie czysta brawura, rządziły
tym planem. Prawda była taka, że Sayjak nie ufał nikomu poza sobą. Nauczył się tego w młodym
wieku, jako zbłąkany wyrzutek z własnego klanu, i ta właśnie cecha prawdopodobnie zapewniła mu
na tak długi czas prymat w obecnym plemieniu. Samowystarczalność, nieufność, umiejętność po-
dejmowania błyskawicznych decyzji i natychmiastowego wprowadzania ich w życie, były — jak
mógłby uznać, gdyby był typem skłonnym do refleksji — najbardziej pożytecznymi naukami, jakie
wyciągnął z tych wczesnych dni.
Powrócili więc do obozowiska łowców i oddział rozlokował się na pozycjach, wskazywanych
klepnięciem w ramię, wyciągnięciem palca, skinieniem głowy. Sayjak zajął posterunek w najbliższej
obozowiska kępie zarośli i powoli przedzierał się na jej skraj. Tam położył się zupełnie nieruchomo,
obserwując siedzące przy ogniu postacie, które tymczasem rozmawiały, racząc się jakimś napojem.
Czy wystawią wartę? Podejrzewał, że tak. Zamierzał zbliżyć się do obozu, ile się da, po czym
równocześnie dać pozostałym sygnał do ataku i rzucić się na wartownika, zabijając go — lub ją. Miał
nadzieję, że Wielka Betsy sama obejmie pierwszą wartę, po części dlatego, że stanowiła największe
zagrożenie i dobrze byłoby pozbyć się jej szybko, po części, ponieważ nie mógł się doczekać, kiedy
— po tych wszystkich latach i spotkaniach — uśmierci tę łowczynię z dalekiej Verité. Nigdy nie
słyszał o Thomasie Rayu, który dawno temu wprowadził do programów seks i reprodukcję. Uznał
jednak, że powinien ją chyba także zgwałcić, aby po prostu zademonstrować, że jego zwycięstwo
było całkowite i zupełne. Z drugiej strony zdał sobie sprawę, że będzie się bał brać do tego, póki ona
będzie żywa. Nieważne. Równie dobrze może dowieść swego, robiąc to później.
Jeszcze raz przyjrzał się maczetom. Wtedy, dawno temu, Wielka Betsy ciężko go zraniła
właśnie czymś takim. Myślał o nich bez ustanku, póki nie odgadł, jak działały, choć nigdy nie zastan-
awiał się nad tajemnicami konstrukcji czy wykonania. Wiedział, że są dobre do ścinania głów. To w
ten sposób łowcy napełniali zdobyczami swoje worki.
Przyglądał się obozującym i próbował zrozumieć, o czym rozmawiali, ale nie udało mu się.
Zastanawiał się, czy Wielka Betsy rozumie choć trochę mowę Ludzi. Wsłuchiwał się w odgłosy nocy
i wpatrywał w tę drugą tajemnicę, w ogień.
Zdawało się, że minął bardzo długi czas, zanim jeden z mężczyzn zaczął ziewać. Ale kilka
chwil później dołączył do niego drugi. Pierwszy powiedział coś, wskazując ręką swój barłóg. Wielka
Betsy skinęła głową i odpowiedziała, kiwnąwszy w tamtą stronę swoim wielkim kciukiem. Wszyscy
trzej rozeszli się do swych legowisk, a ona dorzuciła drew do ognia. Oczyściła swą broń i naostrzyła
maczetę, umieszczając po pracy jedno i drugie w zasięgu ręki. Sayjak przyjrzał się dokładnie ich
położeniu. Musiał zbliżyć się do niej w taki sposób, by nie mogła sięgnąć po broń i zdobyć nad nim
dzięki temu przewagi. Dopóki chodziło o walkę siły przeciwko sile, nie przewidywał problemów,
mimo jej potężnego cielska. On sam był znacznie bardziej masywny, a jego siła od dawna cieszyła się
legendą wśród Ludzi. Zatem…
Zdecydował, że opuści jak najciszej swą kryjówkę, gdy tylko oddech pozostałych łowców sta-
nie się wolny i regularny. Potem będzie zbliżać się ostrożnie, ale nie licząc na całkowitą bezszelest-
ność przy pokonywaniu ostatnich metrów. Tak, to wydawało się najbardziej rozsądne. Przeczuwał, że
Wielka Betsy będzie równie czujna, jak każdy z Ludzi, i najdrobniejszy dźwięk wystarczy, by poder-
wać ją do działania, tak jak poderwałby jego samego. Będzie musiał przebyć końcowy dystans
jednym wielkim skokiem.
Minęło może pół godziny. Trzej mężczyźni wydawali się spać. Wielka Betsy siedziała nie-
ruchomo, wpatrzona w płomienie. On nadal czekał. Pozostali powinni łatwo dać sobie radę ze
śpiącymi. Ale… lepiej nie ryzykować.
Noc wlokła się. Było już oczywiste, że mężczyźni śpią głęboko. Jego pobratymcy mogą się
zniecierpliwić, gotowi pomyśleć, że boi się baby. Czy bał się rzeczywiście? Była największą kobietą,
jaką kiedykolwiek widział. Dotknął palcami blizny. Potem rozgarnął liście przed sobą i powoli ruszył
naprzód.
Stawiał każdy krok z największą precyzją i ostrożnie przenosił z nogi na nogę ciężar swego
ciała. Kontrolował oddech. Nie mógł jednak zapanować nad zapachem, jaki wydzielał.
Usłyszał, jak Wielka Betsy wciąga nosem powietrze. Jej prawa ręka błyskawicznym ruchem
sięgnęła po broń. Skoczył w tej samej chwili, z okrzykiem bojowym na ustach.
Ale Wielka Betsy zrobiła unik w bok i odturlała się, poruszając się z szybkością zaskakującą u
osoby jej tuszy i jednocześnie wydając okrzyk ostrzegawczy dla pozostałych. Sayjak chybił celu —
jej pleców — ale udało mu się szybkim ruchem długiego ramienia wytrącić słabo trzymaną strzelbę z
jej dłoni. Jeszcze raz skoczył na nią, ale przetoczyła się przez ramię w drugą stronę, usuwając się z
jego drogi, i wstała zwrócona twarzą ku niemu.
Gdy próbował ją chwycić, ona kopnęła go dwa razy w żołądek, uchyliła się przed wymachem
jego ramienia i zdzieliła go z prawej strony w żebra. Choć każdy z tych ciosów powaliłby człowieka,
Sayjak tylko zachwiał się i po chwili, warcząc, znów rzucił się na nią. Podstawiła mu nogę, a jej
przypominająca baleron pięść ciężko opadła na jego potężny kark.
Potrząsając głową, zwrócił się ku niej jeszcze raz. Dookoła rozbrzmiały krzyki i wycie, kiedy
członkowie jego klanu opadli na śpiących do niedawna łowców, oraz odgłosy walki i trzask łamanych
kości. Wielka Betsy kopnęła go jeszcze raz. Zniósł to ze stoickim spokojem i ruszył ku niej, tym
razem już rozważniej, zrozumiawszy, że jego gwałtowne ataki nie odnoszą spodziewanych skutków.
Cofnęła się przed nim, wymierzając ciosy i niskie kopniaki, gdyż znając już niezwykłą szyb-
kość jego rąk, bała się, by nie złapał jej za nogę, jeśli uniesie ją zbyt wysoko. Znęcała się nad jego
łydkami, kolanami i udami, ale on, ignorując te ciosy, parł ku niej, wymachując nisko rękoma.
Przyłapał się na tym, że żałuje, iż Wielka Betsy nie należy do Ludzi, i pomyślał, jak dobrze byłoby
mieć ją po swojej stronie.
Zaatakował znienacka błyskawicznym ruchem lewej ręki. Choć udało jej się uniknąć ciosu, nie
zdołała utrzymać równowagi. Zatoczyła się na bok. Sayjak skoczył na nią w okamgnieniu, usiłując ją
unieruchomić. Zanim tego dokonał, podbiła jeszcze nadgarstkiem jego podbródek, dźgnęła szponami
w oczy, wymierzyła kilka krótkich ciosów w gardło. W końcu, otaczając lewym ramieniem jej barki i
przygniatając w miażdżącym uścisku prawą rękę do tułowia, pochwycił lewy łokieć Wielkiej Betsy i
przyciągnął go do jej lewego boku z taką siłą, że posłyszał chrobot dobywający się z głębi jej piersi.
Chrząknęła, zbyt chyba ściśnięta, by krzyczeć, i nagle splunęła mu w twarz. Zastanawiając się
nad znaczeniem tego gestu, ujął jej głowę w swą prawą potężną dłoń. Za jego plecami odgłosy zma-
gań już ustały i słychać było jedynie nieliczne przedśmiertne jęki. Obrócił głowę kobiety na ile się
dało w lewo. Potem, powoli, przekręcał ją dalej. Usłyszał chrzęst szyi i poczuł przebiegające przez jej
ciało skurcze. Zwarł mocniej uścisk i jeszcze silniej przekręcił głowę. Rozległ się ostatni trzask,
któremu towarzyszyły krótkie drgawki. Potem Wielka Betsy zwiotczała w jego uścisku. Opuścił ją na
ziemię i przyjrzał się uważnie.
Potem odwrócił się, kierując wzrok na pozostałych, stojących przy ciałach łowców. Obserwow-
ali go. Czy powiedział na głos, że będzie ją miał? Nie pamiętał. Spojrzał na nią jeszcze raz. Nie, nie
powiedział — przypomniał sobie nagle i poczuł ulgę. Zamiast tego zje jej wątrobę i serce, gdyż walc-
zyła dzielnie, zdecydował. Rozejrzał się za jej maczetą. Znalazł ją.
Wówczas wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wypróbuje ją na tamtych. Wybrał trupa rozciąg-
niętego twarzą w dół, uniósł ostrze i zamachnął się nim jak kijem. Przeszło przez szyję z łatwością i
głowa potoczyła się, zostawiając szlak posoki. Zachwycony, podszedł do następnych zwłok i zrobił to
jeszcze raz. Gdy oporządził tak wszystkie, oparł trupy plecami o pnie drzew, i położył im głowy na
kolanach, układając ręce tak, aby podtrzymały je lekko po bokach.
Potem wrócił do Betsy. W jej przypadku uważniej operował maczetą, a kiedy skończył, ułożył
ubranie kobiety tak, by zakryć ranę.
Zanim odszedł, posadził ją obok pozostałych. Ona jednak nie trzymała swojej głowy na kola-
nach. Sayjak zabrał ją ze sobą, razem z maczetą.
* * *
Dubhe — znudzony, porywczy, samotny — znajdował się przy strumieniu kwasu w mrocznej
dolinie na zachód od Głębokich Pól, oddając się nekrofilii z wymownymi pozostałościami blond
pawianicy, gdy dobiegł go dźwięk niepodobny do niczego, co słyszał kiedykolwiek wcześniej.
Zaskoczony, wypuścił pawianicę z objęć, a dolna część jej ciała wbiegła do strumienia, gdzie z
każdym krokiem kurczyła się, aż nie zostało nic poza cierpkim wspomnieniem. Dubhe odrzucił głowę
w tył i szczeknął zawiedziony. Obcy dźwięk, tak niesamowity, trwał nadal. Był… uporządkowany.
Nie przypominał sporadycznych wybuchów, rozbrzmiewających i milknących jako produkt uboczny
dokonującej swego dzieła entropii.
Opuścił dolinę. To zdaje się na wschodzie. Musiało się tam dziać coś ciekawego. Dźwięki nie
milkły. Ruszył w ich kierunku. Jakiś lśniący, mechaniczny element przepłynął obok w powietrzu,
więc Dubhe dosiadł go i jechał na nim, aż obiekt rozpadł się na kawałki, a on zeskoczył w ostatniej
chwili. Potem gnał pieszo przez wieczny półmrok znaczony co pewien czas płomieniami i błędnymi
ognikami wiecznego rozkładu, przeskakiwał przepaście, wdrapywał się na wzgórza i zbiegał z ich
zboczy.
— Co się stało, Dubhe? Dokąd zmierzasz? — odezwał się jedwabisty głos z jamy, którą mijał.
Przystanął, a długi, lśniący jak kuta miedź wąż wypełzł na powierzchnię.
— Podążam za tym osobliwym dźwiękiem, Phecdo.
— Ja również czuję jego wibracje — odparł wąż, szybko wysuwając i chowając srebrzysty
język. — Więc nie wiesz, co to jest?
— Wiem tylko, skąd dobiega.
— Przyłączę się więc do ciebie, gdyż też się zaciekawiłem.
— Zatem chodźmy — powiedział Dubhe, ponownie ruszając w drogę.
Nie odzywał się przez pewien czas, choć chwilami dostrzegał połysk łusek Phecdy to po jednej,
to po drugiej stronie, czasem zaś przed sobą. Pędzili naprzód, a dźwięki stały się teraz donośniejsze,
można już było rozróżnić głosy i instrumenty.
Wspiąwszy się na szczyt wzgórza, przystanęli. Na wschodzie spostrzegli postać mężczyzny,
idącego w dziwnej poświacie. Jaka brama, jaki szlak czy droga mogły naznaczyć go, gdy przybył w te
strony?
Źródłem dźwięków był ten wysoki, ciemnowłosy mężczyzna lub coś, co niósł ze sobą. Szedł
powoli, ze zdecydowaniem świadczącym o tym, że z rozmysłem obrał tę trasę, która prowadziła go ze
szczytu wzgórza w długą dolinę.
Dubhe nie zdecydował się ruszyć w jego stronę, gdyż sam stałby się widoczny. Postanowił rac-
zej pójść za nim, poczekał więc nieruchomo, aż mężczyzna przejdzie dołem. Phecda także czekała,
najwyraźniej myśląc o tym samym.
Dźwięki niosły się przez powietrze w ślad za mężczyzną. Wydały się Dubhe przyjemnie
poruszające. — Czy jest jakaś nazwa — zapytał Phecdę — na miły hałas?
A Phecda, która spędzała czas, przesuwając się wśród hałd, pełznąc przez doliny i pożerając
okruchy mądrości, zanim zdążyły ulec rozpadowi, odparła: — Muzyka. To się nazywa muzyka. Jest
to rzecz, która tutaj niemal się nie pojawia. Być może właśnie dlatego nasz pan tak ją lubi — dla jej
rzadkości. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że kocha ją dla niej samej — gdyż widzę, że nie jest
to trudne.
Podążali przez ciemną dolinę za mężczyzną i jego muzyką. Tylko Phecda przystanęła na
chwilę, by pochłonąć resztki wczorajszej prognozy pogody dla Wielkiego Los Angeles.
— Wyprzedźmy go — powiedziała w końcu — gdyż coś w tej okolicy mówi mi, że pan spotka
się z nim w dolinie, dwa zakręty dalej.
— Dobrze.
Okrążyli podnóże wzgórz, przecięli stok, popędzili naprzód do kolejnej przepaści, przebyli
dolinę, w którą opadała i wspięli się na pagórek. Muzyka rozlegała się teraz daleko za nimi. W dole
przed sobą, w szerokiej dolinie, dostrzegli powolny ruch.
Śmierć wspiął się na niewysoki kopiec, rozpostarł ramiona i zatoczył krąg, a wtedy kości
uniosły się z ziemi, opadły z wysokości, pośpieszyły ku niemu w chaosie grzechoczących kształtów,
spotkały się przed jego obliczem i ułożyły w pewną strukturę. Wkrótce stanął tam tron z wysokim,
zwieńczonym czaszką oparciem. Lśnił jak starożytna kość słoniowa w łagodnym świetle, które
wypełniało dolinę. Gdy Śmierć postąpił krok naprzód, niewykorzystane kości odleciały, by utworzyć
zarys ścieżki prowadzącej do wygiętego wylotu doliny. Potem odszedł za tron, gdzie rozchylił
opończę, uwalniając widmowy kształt, który zawisł w powietrzu ponad kostropatym oparciem.
Powróciwszy przed tron, usiadł. Uniósł dłonie, najpierw prawą, potem lewą, a po obu stronach
wystrzeliły płomienie, tworząc cienie. Muzyka przybrała na sile.
— Szef naprawdę umie działać z klasą — zauważył Dubhe.
— Wydaje się czerpać pewną przyjemność z dramatycznych efektów — stwierdziła Phecda,
gdy zeszli ze wzgórza i wkroczyli w bliższą plamę cienia.
Phecda i Dubhe czekali. Czas wlókł się. Dźwięk wciąż potężniał. W końcu u wylotu doliny coś
się poruszyło.
Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył uważnie. Po chwili ruszył wolnym krokiem kościaną
ścieżką, otoczony tonami muzyki. Dotarłszy do podnóża kopca, przystanął ponownie.
— A nasz gość ma najwyraźniej podobne upodobania — dodała Phecda.
— To prawda.
Śmierć zwrócił twarz w stronę przybysza. Przemówił urywanym, zgrzytliwym tonem, jakiego
jego słudzy nie słyszeli u niego nigdy wcześniej.
— Przybywasz do mnie, grając Orfeusza Poliziano, rzekomo pierwszą operę świata. Piękna
rzecz, której dawno już nie słyszałem. Oczywiście przypomina mi też pewną dawno nie słyszaną his-
torię.
— Tego właśnie się spodziewałem — odparł mężczyzna.
— Znam cię, Johnie D’Arcy Donnerjacku. Podziwiam twoją pracę. Szczególnie podobała mi
się ta urocza fantazja o życiu pozagrobowym, którą stworzyłeś w oparciu o Piekło Dantego.
— Krytycy ją docenili, ale publiczność okazała się mniej entuzjastyczna.
— Z moją pracą zwykle bywa podobnie. Donnerjack przyglądał mu się, nie wiedząc, jak od-
powiedzieć. Śmierć roześmiał się.
— Mały żart — wyjaśnił. — W gruncie rzeczy niewielu uważa mnie za realną istotę.
Chciałbym wiedzieć, jak ty doszedłeś do tego wniosku — nie mówiąc już o decyzji podjęcia tej po-
dróży i pomyślnym dotarciu tutaj.
— Praca mojego życia wiąże się z Virtù, a jestem, między innymi, teoretykiem — odparł Don-
nerjack.
— Mam wrażenie, że warto byłoby któregoś dnia spędzić z tobą chwilę na teoretycznej
dyskusji.
Donnerjack uśmiechnął się.
— Mogłoby mi to sprawić przyjemność. Jesteś chyba logicznym źródłem ostatecznych opinii.
— Tak naprawdę nie we wszystkim mam ostatnie słowo. Na ogół pozwalam na to innym.
Śmierć umilkł i słuchał, przechyliwszy głowę, póki nie dobiegł końca bieżący fragment.
— Przepiękne — odezwał się po chwili. — Czy słusznie podejrzewam, że zamierzasz
wprowadzić mnie w nastrój estetycznej przyjemności?
Donnerjack położył małe urządzenie, które przyniósł ze sobą, na ziemię u stóp Śmierci.
— Przyznaję się do tego zamiaru — odpowiedział. — Proszę, przyjmij ten odtwarzacz jako
podarunek. Jest na nim jeszcze wiele innych melodii.
— Uczynię to z wdzięcznością, gdyż, jak dobrze wiesz, większość rzeczy, które docierają do
mnie, jest uszkodzona.
Donnerjack skinął głową i pogładził brodę.
— Pomyślałem sobie — powiedział — o obiekcie, który, Jak sądzę, dotarł do ciebie ostatnio.
— Tak?
— Jej imię brzmiało… brzmi… Ayradyss. Ciemnowłosa, atrakcyjna dama. Znałem ją dobrze
przez pewien czas.
— Tak jak i ja — odparł Śmierć. — Tak, ona jest tutaj. A sposób, w jaki przybyłeś, jak również
sama twoja wizyta, pozwalają mi domyślać się w pewnym stopniu twoich zamiarów.
— Chcę ją odzyskać — powiedział Donnerjack.
— To, o co prosisz, jest niemożliwe.
— Jednak mówią o tym legendy, ludowe podania, religie. Muszą opierać się na jakichś podsta-
wach, jakimś precedensie.
— Ucieleśnienia marzeń, nadziei, pragnień. Tym tylko są te opowieści. Nie mają żadnego
oparcia w realnym świecie.
— To jest Virtù.
— Virtù jest równie realne jak Verité. Oba miejsca są pod tym względem podobne.
— Nie wierzę, że nie ma nadziei.
— Johnie D’Arcy Donnerjacku, wszechświat nikomu nie jest winien szczęśliwego zakońc-
zenia.
— Mówisz więc, że nie możesz zwrócić tego, co zabrałeś?
— To, co otrzymuję, jest uszkodzone w ten czy inny sposób, i nie jest już zdolne do
prawidłowego działania.
— To, co uszkodzone, można naprawić.
— Nie jest to coś, z czego bym słynął. Donnerjack wykonał szeroki gest, omiatając połowę
widnokręgu.
— Musisz mieć tu środki, wszelkiego rodzaju sprzęt lub oprogramowanie, by naprawić
wszystko — powiedział.
— Być może.
— Oddaj mi ją. Podobało ci się moje Piekło. Zaprojektuję ci inną przestrzeń, odpowiadającą
twoim pragnieniom.
— Kusisz mnie, Donnerjack.
— Zatem zgoda?
— Na to potrzeba czegoś więcej.
— Wymień więc cenę za jej powrót.
— To, o co prosisz, będzie trudne, nawet dla mnie. Żądasz, bym cofnął bieg entropii, choćby
tylko lokalnie, bym odwrócił standardową procedurę i politykę.
— Od kogóż innego mógłbym tego żądać?
— Dobry naśladowca mógłby zrobić ci jej duplikat.
— Ale to nie byłaby ona, przypominałaby ją tylko zewnętrznie. Wszystkie jej wspomnienia
zostałyby utracone. To byłaby już naprawdę inna osoba.
— Która mogłaby nie żywić do ciebie takich uczuć jak tamta?
— Zależy mi bardziej na niej niż na mnie samym.
— Ach, a więc kochałeś ją naprawdę.
Donnerjack milczał.
— I zamierzacie dzielić wspólnie życie?
— Tak.
— W Virtù czy Verité?
Donnerjack zaśmiał się.
— Spędzałbym z nią w Virtù każdą możliwą chwilę. Potem…
— Ach tak, zawsze jest ten interfejs, prawda? Ale ostatecznie nawet dla tych, którzy dzielą
jedną lub drugą domenę, zawsze istnieje interfejs — choćby tylko skóra. Zwykle sięga to jeszcze
głębiej.
— Nie przyszedłem tu, by prowadzić metafizyczne dyskusje.
Śmierć uśmiechnął się szerzej.
— …A ona zjawiałaby się u ciebie w Verité jako twarde holo.
— Oczywiście odwiedzalibyśmy się na zmianę i…
— Prosisz mnie o łaskę. Jestem zaskoczony, że nie określiłeś wyraźniej, czego chcesz.
— To znaczy?
— Abym zwrócił ci ją nie w Virtù, ale w Verité.
— To jest niemożliwe.
— Jeśli mam złamać dla ciebie jedno z praw natury, dlaczego nie miałbym złamać i innego?
— Ależ nie pozwolą na to reguły rządzące tym miejscem. Nie ma sposobu na uzyskanie
trwałego efektu „wizyty” po obu stronach.
— A gdyby był taki sposób?
— Zajmowałem się tym przez całe życie.
— Życie to drobna wyspa w czasie.
— A jednak…
— Czy sądzisz, że jestem zaprogramowaną dekoracją? Zwykłą zabawką ludzkiej wyobraźni?
Zacząłem istnieć, gdy skonała pierwsza żywa istota, i sam nie wiem, gdzie i kiedy to się stało. Mo-
jego programu nie stworzył żaden człowiek, żaden komputer.
Donnerjack cofnął się, gdy między nim a Śmiercią przepłynęła mora.
— Powiedziałeś to tak, jakbyś naprawdę był Śmiercią.
Jedyną odpowiedzią był nie niknący uśmiech.
— I wydało mi się niemal, że omawiasz eksperyment, który miałbyś ochotę przeprowadzić.
— Nawet gdyby tak było, nie byłby to powód do oferowania ci okazyjnych cen na moje usługi.
— Cóż zatem? Czego żądasz?
— Tak, zbudujesz coś dla mnie. Ale chcę jeszcze jednego. Wspomniałeś o mitach, legendach,
baśniach. Musisz wiedzieć, że tkwi w nich ziarno prawdy.
— Tak?
— Wmieszałeś się w coś, czego nie rozumiesz. Jeśli chcesz to zakończyć, daj mi moją zapłatę,
i odejdź ze swą damą do własnej domeny.
— Oddaj mi ją, a otrzymasz swoją zapłatę. Śmierć wstał powoli, stanął z lewej strony tronu i
uniósł prawą rękę. „Orfeusz” cofnął się, odtwarzając od tyłu zakończony właśnie fragment. Spoza
tronu wyłoniła się kobieca postać.
Donnerjack stracił na chwilę oddech.
— Ayradyss! — zawołał.
— Odczuwa w pewnym stopniu twoją obecność, ale nie jest jeszcze w stanie odpowiedzieć —
powiedział Śmierć, prowadząc ją ku niemu. — Weźmiesz ją za rękę i wyruszysz kościaną ścieżką.
Droga będzie długa, niebezpieczna i trudna. Ale dostaniesz się na powrót do Verité, jeśli tylko z żad-
nego powodu nie zboczysz ze szlaku. Wysokie Moce mogą usiłować ci przeszkodzić. Trzymaj się
szlaku. Umieścił dłoń Ayradyss w jego dłoni.
— Jakiej więc oczekujesz zapłaty?
— Twojego pierworodnego, oczywiście.
— To, o co prosisz, jest absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, nigdy nie będziemy mogli mieć
potomstwa. Po drugie, nawet gdybyśmy mogli, nie będę w stanie dostarczyć go tutaj — fizycznie, in
toto.
— Zgódź się na warunki, a ja sam zadbam o szczegóły.
Donnerjack spojrzał na bladą, patrzącą martwo przed siebie postać ukochanej.
— Zgadzam się — powiedział.
— Rusz więc kościaną drogą ku światłu.
— Amen — rzekł Donnerjack, odwracając się z Ayradyss — i żegnaj.
— Do zobaczenia — odpowiedział mu Śmierć.
Rozdział drugi
Lydia Hazzard miała siedemnaście lat oraz kilka miesięcy wakacji przed sobą, nim rozpocznie
studia na uniwersytecie. Jako starszej z dwóch córek w zamożnej rodzinie — Towarzystwo Ubezpiec-
zeniowe Hazzard, trzecie pokolenie — rodzice, Carla i Abel, sprezentowali jej lato w Virtù, zanim jej
życie stanie się zażartą walką na kły i pazury, i bez reszty wypełni się sprawami uczelni. Lydia miała
metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, wąską talię, duży biust, ręce i nogi modelki prezentującej kostiumy
kąpielowe, bardzo jasne i sięgające ramion włosy, wysokie kości policzkowe, olśniewająco białe
zęby, różową gładką cerę i głęboko zielone oczy ze śladem seledynu na powiekach. Tak było tylko w
Virtù i kosztowało swoje, ale jej rodzice mieli gest.
U siebie, w Bayonne w stanie New Jersey, Verité, była raczej chuda i niezdarna, miała metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu, włosy nieokreślonej barwy, mieszaną cerę, fatalną postawę i skłonność
do obgryzania paznokci do żywego mięsa. Jej uśmiech jednak był dzięki ortodoncji uroczy, a oczy
naprawdę miały odcień głębokiej zieleni. I jeśli już o tym mowa, miała przyjemnie zachrypnięty głos
i wysoki iloraz inteligencji.
Z początku podróżowała ze swoją przyjaciółką, Gwen, której w prezencie na ukończenie
szkoły podarowano tygodniowy pobyt w tematycznych resortach Virtù. Program obejmował Plażę,
Góry, Pustynię, Wybrzeże, Rejs, Kasyno i Safari, dziewczęta spędziły więc po pół dnia w każdym z
tych miejsc, by przekonać się, które odpowiada im najbardziej.
Obie uznały, że Kasyno jest okropne, bo po wykorzystaniu początkowego pakietu gier grało się
za własne (lub rodziców) pieniądze, przenoszone natychmiast z rachunku Kasyna na własny lub (co
zdarzało się częściej) odwrotnie. To zaś — jak im obu wpojono — było nie do przyjęcia. Odwiedziły
Virtù, by przeżyć trochę egzotycznych wrażeń, nabrać większej ogłady towarzyskiej, sypiać w przy-
jemnym otoczeniu z przystojnymi chłopcami, nie narażając się na ryzyko ciąży lub choroby. Kiedy w
Verité ciała unosiły się i opadały w mikromanipulowanych polach siłowych, zmysły przekonane były,
że znajdują się pod gwiazdami i swymi kochankami na plażach południowego Pacyfiku, gdzie fale
wybijają rytm, a wiatr niesie zapach kwiatów. Jakie znaczenie miało to, czy partner był konstrukcją z
Virtù czy kolejnym wyidealizowanym wczasowiczem z Verité? Wrażeń dostarczali identycznych, a
niepewność podsycała do maksimum romantyzm sytuacji. I jedni, i drudzy mieli prawo kłamać lub
żartować, więc oczywiście korzystali z tego. Smaczku tej grze przydawała ciekawość, czy adres
otrzymany od poznanej osoby jest prawdziwy, czy partner, którego się dosiadało, głaskało, ssało, nie
mógłby dostarczyć jeszcze więcej radości po drugiej stronie, czy też wszystko było tylko snem i
żadna taka osoba nie istniała nigdy w Verité.
Kiedy tydzień Gwen dobiegł końca, Lydia dużo spacerowała po plażach. Była jednym z jej
ulubionych miejsc, kiedy chciała być sama, a uświadomiła sobie, że w tej chwili tego właśnie pragnie.
Zażyczyła sobie samotności w Virtù, lecz nie poszukiwała turystycznych plaż z piaskiem jakby prze-
sianym przez sito. Wałęsała się po dzikszych, kamienistych pasach przybrzeżnych, czasem mgliście
przypominających egejskie wybrzeże, czasem okładanych lodowatymi falami Morza Północnego.
Fascynowała się życiem i śmiercią, które obserwowała po drodze w basenikach wypełnianych wodą
przypływu. Podwodne lasy kołysały się niby na niewidzialnym wietrze, drobne skorupiaki umykały
między kamienie, ryby unosiły się w wodzie, by nagle pierzchnąć, maleńkie czerwone i niebieskie
armie zajmowały pozycje do bitwy…
Od czasu do czasu widywała czerwony żagiel. Ale choć łódka zbliżała się nieraz do brzegu,
nigdy nie zarzucała kotwicy w zasięgu jej wzroku, nigdy też nie udało jej się dostrzec załogi. Gdy
wyrzucone na brzeg szczątki okrętów, kawałki drewna, muszle, zapachy i dźwięki wybrzeża stawały
się zbyt nachalne, Lydia wspięła się na blade urwiska i ruszyła w głąb lądu. Ciągnęły się tam skaliste
pagórki i wyższe wzniesienia, na których zboczach rosły drzewa o powykręcanych kształtach. Zieleń
łąk pstrzyły różowe i żółte kwiaty. Skupiska mgły nawet w pełni dnia wypełniały zagłębienia i szcze-
liny w skalnych ścianach. W dolinach wznosiło się kilka pokrytych pnączem, kamiennych ruin. Tu i
ówdzie pofalowany pejzaż znaczyły bladoczerwone plamki ostów. O zmierzchu dotarła na wzgórze,
gdzie wydało jej się, że słyszy muzykę dobiegającą spod ziemi. Tam, w osłoniętym zagłębieniu na
północnym zachodzie, otuliła się płaszczem, by spędzić noc.
Leżąc pod gwiazdami, słyszała muzykę wznoszącą się ponad ziemię, potężniejącą, nabierającą
dzikości. Przez długi czas po prostu jej słuchała, jakby uczestniczyła w jakimś niesamowitym koncer-
cie. Potem nagle muzyka zmieniła charakter.
Głośniejsza, potężniejsza, dochodziła już nie spod ziemi, ale gdzieś z bliska. Czyżby Lydia
usnęła? Niespokojnie szukała jakiejś przerwy w świadomości, nie umiała jednak stwierdzić, czy rzec-
zywiście coś takiego miało miejsce.
Wstała i obeszła wierzchołek wzgórza, próbując określić kierunek, z którego dobiegała
muzyka. Dźwięki wydawały się napływać z prawej strony, z południowego zachodu.
Krajobraz rozjaśnił się, kiedy wspinając się, ruszyła w tamtym kierunku…
Gdy dotarła na szczyt wzgórza, muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Po drugiej stronie doliny,
na wierzchołku sąsiedniego wzniesienia, spostrzegła sylwetkę kobziarza oświetloną od tyłu przez nie-
dawno wzeszły księżyc. Grajek stał nieruchomo, a jęki i zawodzenia jego kobzy wypełniały powie-
trze między nimi.
Usiadła. Kiedy księżyc wzniósł się wyżej, zauważyła, że kobziarz jest mężczyzną. Wierzchołki
ich wzgórz zdawały się zbliżać do siebie. Zdumiało ją to, gdyż jej zamówienie na samotność wciąż
jeszcze było aktualne. Nie zamierzała odwoływać go przez co najmniej kilka dni po regeneracyjnej
wizycie w Verité. Dziwne…
Nie miała pojęcia, jak długo siedziała. Księżyc świecił teraz wyżej, a kobziarz obrócił się
nieco, tak że blask księżyca padał na jego twarz z lewej strony, jednocześnie oświetlając ją i oci-
eniając. Miał wysokie kości policzkowe, szerokie czoło i małą bródkę. Ubrany był, jak się wydawało,
w grube, ciemne rajtuzy i ciemnozieloną, wyglądającą na wilgotną, jedwabną koszulę. Na głowie
miał czapkę, a u boku rękojeść jakiejś broni.
Powoli odwracał się w jej stronę, póki nie spojrzał jej w oczy. Wtedy nagle przestał grać. Zdjął
czapkę i złożył głęboki ukłon.
— Dobry wieczór, pani! — zawołał.
— Dobry wieczór! — odkrzyknęła, wstając.
— Wolfer Martin D’Ambry, do twoich usług.
— Och… jestem Lydia Hazzard. Pięknie grasz. Którego miana używasz najczęściej: „Wolfer”,
„Martin” czy „Ambry”?
— Reaguję na każde z nich, Miz Hazzard. Zwracaj się do mnie, jak wolisz.
— ,Ambry” brzmi ładnie. Możesz nazywać mnie „Lydią”.
— Jak sobie życzysz, Lydio — powiedział, na powrót unosząc kobzę. — Chodź ze mną, jeśli
chcesz.
Zaczął grać melodię niesamowitą i zawiłą jak oddech genius loci. Lydia zorientowała się, że,
ledwie zdając sobie z tego sprawę, idzie śladem dźwięków, że schodzi ze zbocza i rusza przez dolinę.
Szła w ciemnościach, a muzyka płynęła nad nią. Kiedy stanęła u stóp wzgórza Ambry’ego, uświa-
domiła sobie, że kobziarza nie ma już tam, gdzie stał wcześniej. Odszedł — odchodził — na wschód.
Szukała ścieżki. Nagle stało się ważne, by go dogoniła, dokończyła rozmowę.
Jedyna ścieżka, jaką zdołała znaleźć, prowadziła w górę, na miejsce, gdzie niedawno stał Am-
bry. Bardzo dobrze…
Zaczęła się wspinać, z ciemności ku rosnącej smudze światła księżyca. Dźwięki kobzy Am-
bry’ego dobiegały teraz z większej odległości, a kiedy wdrapała się wreszcie na szczyt, wydawały się
już bardzo dalekie. Odszukała drogę, którą musiał obrać — jedyną w zasięgu wzroku — i pospieszyła
w dół.
Po dłuższej chwili marszu wyboistymi ścieżkami tony stały się głośniejsze i Lydia zorientowała
się, że go dogania. Nie miała wrażenia, że teren opada, ale trasa stała się teraz bardziej płaska. Być
może dotarła na płaskowyż.
Nocą ta okolica wyglądała inaczej, pachniała inaczej. Dlaczego tak się spieszyła? Ten
mężczyzna ze swą kobzą był intruzem w jej idylli. Miała przecież zamiar wrócić do Verité, przełamać
trans podróży, zjeść porządny obiad, zamiast odżywiać się przez system podtrzymywania życia, być
może zagrać w tenisa, dla odmiany po elektro — stymulowanych ćwiczeniach izometrycznych, od-
wiedzić rodzinę, a potem powrócić po kilku dniach w bardziej towarzyskim nastroju. Ale tutaj czekała
tajemnica — i coś jeszcze. Musi koniecznie znaleźć Ambry’ego.
Niemal w tej samej chwili, w której pojawiła się ta myśl, dźwięk kobzy zamarł. Zaczęła biec.
Może przerwał tylko po to, by odpocząć przez chwilę. Ale mogło też coś mu się stać. Być może
upadł, albo…
Potknęła się, wstała, biegła dalej. Noc wydała jej się nagle chłodniejsza, a cienie stały się
czymś więcej niż tylko plamami ciemności, jak gdyby w każdym bardziej mrocznym miejscu coś
ruszało się powoli i obserwowało ją z ukrycia. Szlak opadał w dolinę, przecinał strumień przejściem
po wystających kamieniach, znowu piął się w górę. Za plecami słyszała chrobot kamieni, jakby coś
szło za nią krok w krok, zbytnio się nie ukrywając. Nie oglądała się do tyłu.
Niespodziewanie dźwięk kobzy powrócił, tym razem gdzieś daleko z lewej. Skręciła w tę
stronę. Zaczęła go doganiać i po kilku minutach odniosła wrażenie, że jest już niedaleko. Kiedy czuła,
że już za chwilę Ambry znajdzie się w zasięgu jej wzroku, kobza zamilkła.
Zaklęła cicho. Znów usłyszała postępujące za sobą odgłosy. Delikatny wietrzyk przyniósł
gdzieś z lewej strony zapach morza. Czyżby zakreśliła wielką pętlę i ponownie trafiła na wybrzeże?
Próbowała zorientować się według księżyca, ale był już zbyt wysoko na niebie.
Posuwała się nadal w kierunku, który wydawał jej się właściwy. Jednak kiedy znalazła się w
okolicy pełnej stojących głazów, zmuszona była zwolnić kroku, gdyż jej ścieżka najwyraźniej
prowadziła między nimi. Wkraczając na ten teren, widziała wielką liczbę głazów, nie umiała jednak
stwierdzić, czy w ich ustawieniu jest jakiś porządek.
W trakcie marszu odniosła wrażenie, że coś się przed nią poruszyło. Przystanęła, wpatrując się
w to miejsce, ale nic się nie działo. Po kilku dalszych krokach dostrzegła ruch po swej prawej stronie.
Zatrzymała się znowu, by to zbadać. Tym razem wydało jej się, że to jeden z potężnych głazów
przesunął się może o cal. Potem zauważyła kolejny podobny ruch z lewej strony. Zafascynowana,
przyglądała się kamiennemu słupowi, który przesunął się kilka cali przed siebie. Nim się zatrzymał, w
ruchu był już następny. I kolejny…
Wkrótce wszystkie głazy zdawały się poruszać. Wrażenie było niesamowite, jak gdyby to one
tkwiły nieruchomo, zaś ona płynęła między nimi. A ten stojący dokładnie przed nią wydawał się teraz
nabierać wielkości.
Wyciągnęła rękę, dotykając jednego z głazów. Otarł się o jej palce. Inny…
Czyjaś dłoń złapała ją za lewe ramię i odciągnęła na bok. Lydia odwróciła się, głośno
wciągając powietrze.
— Wybacz, że chwyciłem cię w taki sposób — powiedział Ambry — ale niewiele brakowało, a
zostałabyś zgnieciona.
Przytaknęła ruchem głowy i podążyła za nim w lewo, czyli, jak się zdawało, na zachód. Ka-
mienie przemieszczały się teraz jeszcze szybciej, nie kołysząc się na boki. Stateczne jak posągi
zmierzały na południe.
— Równonoc podczas pełni księżyca — rzekł Ambry. — Wtedy budzą się i idą pić do rzeki.
Wrócą na swoje miejsca, nim nadejdzie ranek. Niedobrze jest stać im na drodze, kiedy już wyruszą.
Masa, pęd, inercja.
— Dziękuję — odezwała się i roześmiała z lekką nutą histerii w głosie.
— Co się stało, Miz Lydio? — zapytał Ambry.
— Z jednej strony mówisz o solidnych, podręcznikowych własnościach materii — powiedziała
— a z drugiej opowiadasz o idących pić kamieniach. To coś wziętego żywcem z galijskiego mitu.
— Cóż, wszystkie mity znalazły drogę do Virtù — odparł, wciąż odciągając ją poza pole ka-
mieni — zarówno mity ludu, jak i mity nauki.
— Ale zasady naukowe, prawa, wielkości stałe są uniwersalne w Verité.
— …i w Virtù również. Ale tu istnieją inteligentne byty, które manipulują nimi nawzajem, oraz
nasze własne specjalne zestawy.
— Ale tutaj można nimi manipulować.
— Według reguł, niektórych dosyć skomplikowanych, ale jednak reguł. Wszystko to daje się
ujednolicić. Obie strony można doprowadzić do zgodności. Tyle że czasem trudno jest to dostrzec i
zrozumieć.
Prowadził ich wciąż poza trasę kamieni. Teraz głazy sunęły już bardzo szybko: wielkie
poruszenie czarnych, milczących, zupełnie milczących postaci.
Lydia odwróciła się i szła razem z nim. Jego ręka osunęła się teraz, otaczając jej ramiona. Tulił
ją, podtrzymując skraj swego płaszcza.
— Dokąd mnie prowadzisz? — zapytała.
— Gdzieś, gdzie jest ciepło i spokojnie — odparł.
Choć Lydia miała nadzieję na wirtualny romans, nigdy nie zdecydowała, jak powinien wy-
glądać jej kochanek.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
* * *
John D’Arcy Donnerjack podążał Szlakami Ognia i Krwi. Wody i. Pyłu, Wiatru i Stali. Na
Szlaku Drewna i Kości Słoniowej omal nie został podstępem skłoniony do opuszczenia Drogi, gdy
genius loci pod postacią dziecka z koszykiem kwiatów prawie wmówił mu, że skręcił nie tam, gdzie
trzeba, i teraz zmierza prosto do pięknej Krainy Elfów. Ale między nimi przesunęła się mora i w
zniekształconym przez nią obrazie zobaczył, czym naprawdę było dziecko, ruszył więc dalej. Wtedy
genius loci rzucił się na niego z obnażonymi kłami, krzesząc skry z kamienia ciężkim, metalowym
ogonem, ale Szlak Drewna i Kości Słoniowej strzeże swych wędrowców nawet przed panami miejsc.
Na Szlaku Ziemi i Popiołu z dziury w Drodze wynurzył się oszalały fant i popędził w ich kierunku.
Donnerjack, gotowy na śmierć, spostrzegł jednak guz u nasady jednego z przednich kłów zwierzęcia.
Odciągając fanta na skraj szlaku, z dala od Ayradyss, wywołał jednocześnie i przejrzał specyfikację
jego gatunku.
Potem, w przypływie natchnienia, które uczyniło go legendą zarówno wśród inżynierów, jak i
uczonych, Donnerjack wbił kciuki w dwa z punktów akupunktury zwierzęcia i czekał. Fant zaszurał
masywnymi nogami, ale pozostał w miejscu, jak gdyby wyczuwając zamiar kierujący ludzkimi
dłońmi, które tak się z nim obeszły. Zaczął oddychać spokojniej. Parsknął cicho i przyjrzał się
uważnie człowiekowi. Potem odwrócił się, zszedł ze Szlaku i odszedł w stronę puszczy.
Przy następnym zakręcie genius loci pojawił się znowu, tym razem pod postacią czegoś w
rodzaju urzekająco błękitnego ciągnika gąsienicowego, i nieludzkim zachowaniem nastraszył
wędrowców. W akcie prostej, zwierzęcej wdzięczności fant, który śledził zajście z pobliskiego lasku,
wrócił spiesznie, by rozdeptać go na miazgę, po czym cisnął go na cierniste drzewo i tam zostawił,
broczącego życiodajnym płynem. Naprawdę więc zdarza się, że dobre uczynki zostają odwzajem-
nione — nawet w Virtù.
Donnerjack ruszył dalej, by zmierzyć się z budzącą grozę Otchłanią Gwiazd i Mostów, która
miała być czymś zupełnie odmiennym od wszystkiego, co znał do tej pory. Już stąd słyszał pomruk
kołyszącej się konstrukcji i straszliwe trzaski iluminacji, zbliżał się bowiem do obszaru pierwotnego
języka, miejsca, gdzie słowa stworzenia ukształtowały Virtù.
Wytrwale parł naprzód, jeden z niewielu ludzi zdolnych ogarnąć rozumem tajemną geografię
wszechświata. Ta zaleta umożliwiła całe te przedsięwzięcie, w żaden sposób jednak nie łagodziła jego
natury. Gdyż kiedy wspiął się na ostatnie wzniesienie i pokonał pierwszy zakręt, mając wreszcie w
zasięgu wzroku tę jęczącą, szczękającą otchłań ognia i przęseł, lęk przed śmiercią wypełnił mu
żołądek i rozszedł się po całym ciele.
Powstając z kolan i odrywając ręce od twarzy, zawołał Ayradyss i poczuł jej dłoń na swoim
ramieniu. Wyprostował się i ruszył z uniesioną głową przed siebie, a potem, niepewnym z początku
głosem, zaczął śpiewać, wchodząc na przęsło.
* * *
Wysoko na szczycie leżącej w centrum wszechświata góry Meru bogowie siedzieli w bezruchu
na swych kamiennych tronach, kontemplując rozpościerające się wokół Virtù. Poświęciwszy mobil-
ność na rzecz wszechwiedzy, potrafili siedzieć tak przez wieki. Działanie szkodziło postrzeganiu, a
może i mądrości.
Przeniósłszy większość jestestw w wojujące awatary, spowolnili funkcjonowanie swoich
właściwych osobowości. Dlatego rozmowy ich, oceniając według standardów czasowych, można by
uznać za rozwlekłe. Na szczęście jednak centralnym obszarem Virtù rządził odpowiednik matematyki
osobliwości umożliwiający te niepokojące i zdumiewające anomalie, które pomniejsi bogowie nazy-
wali „fizyką wieczności”, zazdroszcząc swym władcom tych straszliwych, budzących grozę tajemnic-
zych wyczynów w krainach leżących ponad wiejącym między światami wiatrem.
Skyga, Seaga i Earthma zdawali sobie sprawę, że rozciągnięcie zmysłów i osobowości na
niezliczoną liczbę bytów pozostawiło im niewiele z ich istoty. Te wlokące się rozmowy — czasem
bardziej podobne monologom — były niezbędne dla zachowania resztek ich tożsamości. Lękali się,
że cisza zdusi w nich to, czym byli naprawdę, pozostawiając ich na zawsze rozproszonych w pom-
niejszych jestestwach we wszystkich domenach Virtù. Oczywiście funkcjonowali w złożonych hierar-
chiach, począwszy od nieba, przez lądy, aż po morza.
— …A więc rozpoczyna się nowy cykl — stwierdził Seaga, a gdy mówił te słowa, mijały dzie-
sięciolecia.
— Jak bywa z większością znaczących wydarzeń, jego początki już teraz są niejasne — zau-
ważyła Earthma — chyba że Skyga maczał w tym palce.
— On nie odzywa się od dłuższego czasu. Być może działa.
— Albo może w końcu rozpadł się zupełnie.
— Zastanawiam się…
— Nie. On gra ostrożnie. Mruczy pod nosem.
— Hmm.
— Nie zaczynaj i ty.
— Myślisz, że naprawdę jest gdzie indziej?
— Jeśli bogowie nie wiedzą, któż mógłby to powiedzieć?
— Moglibyśmy skorzystać z tej nieobecności, by w całości powrócić do naszych ciał, przenieść
je do groty, gdzie jest wygodniej, i…
— Stracilibyśmy wtedy kontakt z naszymi sługami.
— …Lecz weszlibyśmy w kontakt z sobą nawzajem, 0 Piękna.
— To prawda i rzeczywiście byłoby to przyjemne. Chociaż za każdym razem gdy się kochamy,
łańcuchy przy — czynowo — skutkowe nabierają niesamowitej złożoności i poezji.
— Co z tego? Zostawmy go z jego mantrą i chodźmy do łóżka.
— Za chwilę. Okryję tylko moją nieobecność paroma iluzjami.
— A potem odkryjemy siebie i poruszymy górę.
— To tyle, jeśli chodzi o poezję.
Gdy Seaga zwinął swą świadomość, jego spojrzenie na rozwój duchowy Virtù zmieniło się. Nie
było już skupione w jednym miejscu. Choć pozostało barwną panoramą, miał teraz wrażenie — gdy
obraz został skompresowany — że lepiej uświadamia sobie istnienie wzorów tam, gdzie przedtem
widział tylko wydarzenia.
— Sądzę, Earthmo, że może pojawić się szczególny prąd społeczny, który będzie miał pewne
związki z Etapem IV — stwierdził, gdy szli ku grocie.
— Nie bądź głupi, Seago — odparła, ocierając się o niego biodrem. — Żaden śmiertelnik w
Verité i prawie nikt w Virtù nie podejrzewa nawet, że istnieją teoretyczne podstawy dla czegoś
takiego.
— To prawda — przyznał, ujmując jej dłoń.
— …A nawet gdyby komuś udało się to rozpracować, nadal pozostanie to tylko tym, czym jest:
pozbawioną praktycznego znaczenia hipotezą.
— Znalazłbym dla niej parę drobnych i subtelnych zastosowań.
— Z których żadne i tak nie mogłoby równać się z tym, o czym rozmawialiśmy na początku.
— Tak, masz rację — przyznał, wchodząc za nią do groty i przyciągając ją ku sobie.
— Czym wolałbyś się teraz zająć: teorią rzeczywistości czy kobiecą anatomią? — zapytała.
— Skoro o tym wspominasz, zaczynam doceniać stulecia spędzone w abstrakcyjnym, teologic-
znym stylu.
Earthma wykonała gest i pojawiła się poświata, wystarczająco silna, by rozświetlić im drogę do
łoża. Seaga wykonał gest i światło zgasło.
— Ostatnimi, .których widziałam wchodzących tutaj, byli Warga i Agrima — powiedziała
Earthma.
— Tak, zanim odeszli do nieznanych krain — rzekł Seaga, gdy opadły z nich ubrania.
— To było wieki temu — zauważyła — i nie siedzieli tu długo.
— Warga jest z tego znany — stwierdził Seaga. — Szybki i do rzeczy.
Earthma zachichotała.
— To okropna reputacja.
— Morze natomiast jest powolne, stateczne, nieugięte. A czasem bywa też dzikie.
— Dokaż tego — powiedziała.
* * *
Eilean a’Tempull Dubh posiadało inne nazwy w wykazach Narodowego Majątku Szkocji, ale
pod taką właśnie nazwą pamiętał je Donnerjack i taką nazwę wymienił, stojąc w budce telefonicznej
w ognistym kręgu — miejscu postoju na Długim, Długim i Wijącym się Szlaku. Zawsze skłonny do
planowania z wyprzedzeniem, przypomniał sobie czarne domostwo na zachodnim wybrzeżu Szkocji,
które odwiedził dwukrotnie w dzieciństwie. Jego obecność w dobrach rodzinnych miała coś wspól-
nego z tymi wszystkimi MacMillanami, MacKayami i MacCrim — monami należącymi do przodków
ojca, choć nie miał pojęcia, czy rezydencja wciąż istniała, ani też, jeśli tak, jakie średniowieczne ob-
ciążenia mogły stanąć na przeszkodzie jego prawom do niej. Zadzwonił do swego adwokata w Verité,
niejakiego Wilsona, który narzekał na połączenie i chciał rozmawiać o interesach prawnych Instytutu
Donnerjacka, po czym kazał mu skontaktować się z adwokatem ojca, niejakim MacNeilem z Edyn-
burga — lub z jego następcą — i ustalić, czy Donnerjack nadal posiada prawo własności i, jeśli tak,
czego potrzebuje do remontu, modernizacji i zamieszkania w rezydencji na rodzinnej wyspie. Wilson
chciał jeszcze omówić kilka bieżących kontraktów, ale na jego ekranie pojawiła się fala płomieni,
gdyż pięć minut Donnerjacka dobiegło końca, a John, będąc człowiekiem oszczędnym, nie raczył
wykupić kolejnej jednostki.
* * *
Sayjak spał w rozwidleniu konarów, wysoko ponad pozostałymi członkami klanu. W ten
sposób miał wszystkich na oku. A im wyżej musieli wspinać się do niego, tym więcej oznak upr-
zedzało go o ich ruchach. Tak było i teraz.
Pogrążony w głębokim śnie, marzył o seksie i przemocy — które także i na jawie splatały się
zwykle ze sobą w jego życiu — kiedy poczuł, że ktoś się zbliża. Zbudził się i oprzytomniał na długo
przed tym, zanim Chumo znalazł się na tyle blisko, by go zaatakować, gdyby to właśnie było jego
zamiarem.
Sayjak beknął, pierdnął, podrapał się i przeciągnął. Potem obserwował wspinaczkę Chumo,
czekając, aż ten zbliży się na odległość odpowiednią dla cichej rozmowy.
— Sayjak! — zawołał Chumo. — Chodź szybko. Mamy kłopoty.
Sayjak z rozmysłem ziewnął, nim zareagował.
— Jakie kłopoty? — zapytał po chwili.
— Ekosy. Wszędzie. Najwięcej na południu. Następni nadchodzą od zachodu i północy.
— Ilu?
— Wszystkie palce u rąk. Wszystkie palce u nóg. Siusiak też. Kilka razy. Tylko na południu.
— Co robią?
— Nic. Siedzą w obozie. Jedzą. Srają. Śpią.
— Co na zachodzie? I północy?
— Wszystkie palce. Może jeszcze parę siusiaków. Dopiero tu idą. Więcej przyszło od północy,
kiedy staliśmy na warcie.
— Ty i Staggert?
— Tak.
Sayjak sięgnął po swoją maskotkę. Próbował całymi tygodniami, nim nauczył się wiązać węzły
na kawałku sznurka, który znalazł w obozie łowców nagród. Widział jednak węzły już wcześniej i
wiedział, do czego służą. A ten sznur miał już na sobie węzeł. Wykorzystał go jako model. Niezmor-
dowanie zwijał i skręcał sznurek, aż któregoś dnia mu się udało. Powtórzył to wielokrotnie, ucząc się
nawet odmian. Wtedy był gotów.
Przywiązał solidnie oba końce do włosów na głowie Wielkiej Betsy. W ten sposób mógł wi-
eszać ją na złamanych konarach albo nosić na szyi, ilekroć uznawał, że okazja usprawiedliwia cere-
monię. Teraz głowa wisiała na pobliskiej gałęzi, a on wyciągnął rękę i pogłaskał ją, by lepiej mu się
myślało, a być może również i na szczęście. Maczetę ukrył w dziupli innego drzewa, skąd wyciągał ją
od czasu do czasu, by cokolwiek nią ściąć.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zabrać głowy. Będzie jednak musiał iść zbyt daleko i zbyt
szybko. Głowa może o coś zahaczyć lub zaplątać się w krzakach. Pożegnał się z nią, po czym zwrócił
się do Chumo:
— Zaprowadź mnie na południe. Potem na zachód i na północ. Muszę sam zobaczyć tych
ekosów.
Tak więc, poprzedzany przez Chumo, zszedł z drzewa, przystanął, by ostrzec klan o obecności
ekosów, po czym ruszył na południe. Kilka godzin później kulił się w zaroślach wraz z Chumo, przy-
glądając się obozowisku. Wszędzie wokół kręcili się łowcy, jedli, rozmawiali, czyścili lub ostrzyli
broń. Było to największe ich zgromadzenie, jakie Sayjak kiedykolwiek widział. Obok wzbudzonego
tym niepokoju pojawił się szereg pytań. Dlaczego tak wielu? Dlaczego teraz? I byli to łowcy nagród
— nie ekosy w zielono–brązowych uniformach. Dlaczego łowcy?
Ekosy były urzędnikami, przedstawicielami władzy wysyłanymi z jakiegoś odległego miejsca
do wykonania pewnych zadań, a zadania te, ze swej strony, nie zawsze polegały na zabijaniu Ludzi.
Czasami chodziło o wycięcie lub sadzenie drzew, rozniecenie lub zwalczenie ognia, kopanie rowów,
odwracanie kierunku rzek. Natomiast łowcy nagród zjawiali się tylko po to, by zabijać i, w przeci-
wieństwie do ekosów, zbierali świadectwa swych poczynań. To właśnie od łowców Sayjak przejął
pomysł zabrania głowy Wielkiej Betsy. Łowcy byli wolni, dzicy, okrutni, bardziej niż ekosy godni
szacunku.
Zazwyczaj działali samotnie lub jako tropiciele w małych oddziałach, ale wszystko wskazy-
wało na to, że grupy z zachodu i północy były częścią tej samej imprezy. To wszystko z pewnością nie
działo się bez powodu…
Po pewnym czasie Sayjak dotknął ramienia Chumo.
— Zaprowadź mnie teraz na zachód — rozkazał.
Po drodze zastanawiał się, gdzie żeruje teraz klan Otlaga. Lub klan Dortaka. Albo Bilgada.
Ogólna wiedza o aktualnym rozmieszczeniu innych klanów pozwalała uniknąć sporów terytorialnych.
W tej chwili jednak potrzebował konkretów, a nie ogólników.
Śledząc z niebezpiecznego punktu obserwacyjnego znacznie mniejszy oddział zachodni, zaczął
podejrzewać, że żaden inny klan nie jest otoczony przez trzy oddziały łowców i wschodnie równiny.
Wkrótce miał się co do tego upewnić, ale już teraz poczuł się nieswojo. Hoga, który obserwował
zachodnią grupę, powiedział mu, że przybyło właśnie kilku ostatnich jej członków. Rozbijali jednak
obóz, zamiast czekać, co zrobiliby, gdyby oczekiwali w najbliższym czasie rozkazów. Sayjak przy-
puszczał więc, że zamierzali spędzić przynajmniej jedną noc w tej okolicy, zanim podejmą jakiekol-
wiek działanie w porozumieniu z pozostałymi grupami.
Hoga i Gongo, których Staggert pozostawił z rozkazem obserwowania oddziału, gdy tylko
wykryto go tego ranka, oddalili się od polany z Sayjakiem.
— Czy wiecie, gdzie są teraz klany Dortaka, Bilgada albo Otlaka? — zapytał Sayjak.
— Otlak jest tam — Chumo wskazał na północ. — Daleko za następnym obozowiskiem łow-
ców. Dortak jest bardziej na zachód. — Znów gestem pokazał kierunek. — Nic nie wiem o Bilgadzie.
Sayjak poczuł, że coś dziwnego dzieje się z jego żołądkiem, gdyż miał wrażenie, że Bilgad że-
ruje na południowym wschodzie. A to oznaczało, że istotnie tylko jego klan znajdował się wewnątrz
tworzonego właśnie okrążenia. Ci łowcy, zrozumiał nagle, chcieli dokonać szczególnej zemsty na nim
samym i jego ludziach.
Szukał jakiejś nazwy na takie właśnie rozstawienie tych trzech grup, które pozwalało im na
najskuteczniejszy ruch przeciwko jego ludziom. Myślał tylko o tej wy — kalkulowanej akcji. Idea, by
zorganizować wszystko w podobny sposób, zanim przystąpi się do działania, opanowała go bez
reszty. On też tak postępował, choć na wiele mniejszą skalę. Nie znał wprawdzie słów na określenie
„planu” i „planowania”, jednak w tej chwili zrozumiał, czym one są. I zdał sobie sprawę, że
potrzebny mu będzie własny plan, większy niż wszystkie, które ułożył dotychczas.
— Zaprowadź mnie teraz na północ — powiedział — tam, skąd Staggert obserwuje kolejną
grupę.
Podczas marszu obliczał odległości i wspominał Krąg Shanmbal. Wiedział, że musi działać
szybko i że jego plan będzie musiał być lepszy od ich planu.
Wczesnym popołudniem dotarli do północnego obozowiska. Staggert wyszedł im naprzeciw i
zaprowadził na punkt obserwacyjny położony między drzewami na wierzchołku wzgórza.
— To najmniejszy obóz — zauważył Sayjak. — Widzę ze dwie ręce łowców.
— Jest ich więcej na patrolu — odparł Staggert.
— Ludzie są w wielkim niebezpieczeństwie — odezwał się po pewnym czasie Sayjak.
— Z powodu tych łowców? — zapytał Staggert.
— Tak. Ci tutaj i tamci na zachodzie zamierzają zaskoczyć Ludzi i skierować ich na południe,
gdzie zostaną wybici.
— Skąd o tym wiesz? — spytał Staggert.
Sayjak pomyślał o napadzie, podczas którego uśmiercił Wielką Betsy. Nagle przyszło mu do
głowy, że ci łowcy przybyli tutaj, ponieważ wzbudził w nich lęk — lęk, że i oni mogą stać się ofiarą.
— Powiem ci wszystko, co wiem, Staggert, i będziesz zbyt sprytny — powiedział — tak jak ja.
Oni chcą naszych głów i wezmą je. O ile nie będziemy mieli… eee… lepszego sposobu działania niż
ich sposób działania.
Zwrócił się w stronę Chumo.
— Wracaj — rzekł — do pozostałych dwóch obozów. Weź Gonga. Weź Hogę. Weź Ocro.
Przyprowadź ich tu i każ im zaczekać na mnie.
— Zaczekać? — zapytał Chumo. — Dokąd idziesz?
— Wracam po resztę naszego klanu.
— Ich też tu przyprowadzisz?
— Umieszczę ich w pobliżu.
— Po co?
Sayjak przyjrzał się rozmówcy. Potem uderzył się w czoło.
— Nowy sposób walki.
— Jak to się nazywa?
— Działania wojenne — odparł Sayjak. Potem odwrócił się i zniknął w dżungli.
* * *
Tego wieczoru sprowadził z sobą cały klan, pozostawiając wszystkich, z wyjątkiem sprawnych
samców, na polanie znajdującej się około mili od północnego obozowiska. Prowadził ich z maskotką
na szyi i kijem–który–tnie w dłoni, ostatecznie rozstawiając wojowników w wąskiej dolinie,
niedaleko obozu łowców. Potem naradził się ze swymi przybocznymi.
Staggert, Chumo, Svut, Gongo, Ocro i Hoga stali wraz nim na mrocznej polanie, a on rzekł:
— Dzisiejszej nocy zabijemy ich wszystkich. Wiecie jak?
Wydali twierdzący pomruk.
— Nie? nie wiecie — powiedział wtedy. — Umiecie wbiegać, robić dużo hałasu, walczyć na
prawo i lewo i miażdżyć ich. To nie tak. Nie chcę robić tego w taki sposób, nie tym razem. Poc-
zekamy na ciemność i ciszę. Podejdziemy tak blisko jak zdołamy, nie robiąc hałasu. Najpierw
zabijemy tych najbliżej broni. Ale zabijemy ich wszystkich. Jeśli to potrwa zbyt długo albo oni użyją
jakiejś dziwnej broni, wezwiemy innych wojowników, by przyszli jak najszybciej i zgnietli ich. Druga
grupa będzie czekać, aż będziemy jej potrzebować. Jeśli ruszy zbyt wielu naraz, będziemy wchodzić
sobie nawzajem w drogę. Wszyscy zrozumieli?
Jeszcze raz wszyscy mruknęli na potwierdzenie.
* * *
Jej ciało spoczywało w kabinie, pod pieczą urządzenia kontrolnego, które zapewniało odżywi-
anie, wydalanie i ćwiczenia. Urządzenie właśnie przemawiało do niej w Virtù, ostrzegając ją, że jej
czas upływa i wkrótce powinna wrócić do Verité, zgodnie z ustalonym przez jej rodziców planem
wakacji przewidującym na przemian tydzień tu i tydzień tam, przez całe lato. Tygodniowy limit minął
i teraz korzystała z rezerwy czasowej, która także była już na wyczerpaniu.
Jednak gdy jej nogi rozsunęły się, a biodra zaczęły wykonywać drobne pchnięcia, urządzenie
kontrolne wstrzymało przygotowania do jej powrotu. Gdy Lydia pojękiwała cicho, ono badało już jej
sytuację w Virtù. Stosunek płciowy, jeśli nie był gwałtem, zwykle rozciągał rezerwę czasową na okres
swego trwania. Oczywiście w przypadku gwałtu, z rekreacyjnego punktu widzenia, znaczenie miało,
czy dana osoba dokonywała go, czy też była jego ofiarą. Pewną rolę odgrywały tu też subtelności z
zakresu prawa i ochrony klienta. Badanie wykazało, że ten konkretny stosunek zalicza się do gatunku
dobrowolnych i obustronnie rekreacyjnych. Niestety, czujniki nie były w stanie ocenić estetycznych i
fizjologicznych konsekwencji gwałtownego rozstania z partnerem bezpośrednio po osiągnięciu or-
gazmu.
Nagle nogi Lydii zacisnęły się wokół niewidzialnych bioder. Ciało wznosiło się i opadało w
bardziej gorączkowym rytmie, paznokcie wbijały się w niewidoczne plecy. Czujniki wykryły przyspi-
eszenie bicia serca, podwyższenie ciśnienia krwi, tempa oddechu i objętości wdychanego powietrza.
Nie zauważyły jej uśmiechu. Pod nazwą „efektu widmowego kochanka” jest on znany jedynie
ludziom, którzy obserwują wszystko z boku, wcinając popcorn.
Gdy tylko nastąpiło głębokie odprężenie, urządzenie kontrolne uruchomiło procedurę przy-
wołującą.
* * *
…I spadał. I rozdarty spadał…
Zmierzał w dół z bezkresnej wysokości. Jego sklecone z najróżniejszych elementów ciało zwi-
otczało w głębinach inercji. Powierzchnie czerniały, jakby osmalone uderzeniem pioruna.
Trop poprowadził go przez doliny i góry, przez martwe krainy przypominające porzucone
dekoracje filmowe. Wiódł w górę, wciąż w górę, ku domenom bolesnego światła. Ale on nie należał
do tych, którzy gubią trop. Wytrwale zdążał jego śladem. Przebiegając pionowe powierzchnie,
przeskakując przepaści bez dna, wciąż szukał. Szukając…
…znalazł?
Raczej został znaleziony.
W jednej chwili tropił jeszcze ten zapach. W następnej znalazł się w samym jego środku.
Uniósł się w powietrze i wirował w fantastycznym tańcu jak pstrokaty jesienny liść. A światłość po-
rażała grozą.
— O, ohydny prześladowco — rozległ się gniewny głos, płynący zewsząd, jak zapach —
zapuściłeś się zbyt daleko!
Mizar odrzucił w tył łeb i zawył tak, jak nauczył go Śmierć.
Wśród trzasków światłość skupiła się na nim. Jego wycie urwało się, ledwie je rozpoczął.
Znów kręcił się w powietrzu, a powietrze wypełnił nowy zapach, zapach palącej się izolacji,
wrzącego kleju, przypiekanej farby, spawanego metalu. Wirując, z zadem przy kolanie, z ogonem w
oku, poczuł, że rzucono go poza krawędź wielkiej grani na cichym niebie, gdzie gwiazdy kwitną w
wiecznym półmroku, a chmury unoszą się daleko w dole.
Rozdartego przez światło ogarnęła go ciemność.
Spadał potem, spadał — całymi dniami, może wiekami, zależnie od światów, które mijał na
swej drodze…
…w dół…
Rozdział trzeci
Tranto stracił w wędrówkach poczucie czasu. Nie, żeby kiedykolwiek przykładał do tego
większą wagę, ale czerwona mgła szaleństwa zniekształciła mu spojrzenie na większość rzeczy,
również na czas i przestrzeń.
Gdy jednak ból zelżał, także nastawienie wielkiego fanta do życia stało się mniej nieobliczalne.
Mgła rozpraszała się, a kiedy zniknęła zupełnie, Tranto potrafił jak dawniej przystawać i jeść kwiatki.
Spostrzegł wreszcie, że znajduje się na rozległej równinie, opodal skraju dżungli, i ożyły w nim
wspomnienia z wcześniejszego życia — pamiętał, że był w podobnej okolicy jako malec wśród in-
nych z jego rodzaju. I kto wie? Może powrócił na te właśnie tereny. Przez wiele dni pasł się, niewiele
myśląc, a jego umysł błądził między snem a jawą. Była to cudowna euforia, która ogarniała go
zwykle po ataku. Wędrując, jedząc, pijąc i odzyskując utraconą masę, odkrył, że zbytecznym
wysiłkiem jest cokolwiek poza zwykłym reagowaniem na okoliczności. I poza bezrefleksyjną ra-
dością z najprostszych faktów istnienia.
Dni mijały i nic nie zakłócało mu spokoju. W miejscowych drapieżnikach wzbudzał lęk — ni-
espotykanych rozmiarów fant, o potężnych szablach, jakby wyrzeźbionych ze szczątków rozbitego
księżyca. Po pewnym czasie, gdy ból minął, a jego zmysły wydawały się powracać do stanu normal-
nego, zaczął po raz pierwszy się zastanawiać, czy gdzieś w pobliżu nie przebywają inne fanty. Przez
lata poznał wiele stad i uświadomił sobie nagle, że brak mu towarzystwa. Być może czegoś więcej niż
tylko towarzystwa. Dobrze byłoby znów mieć partnerkę. Objawy szaleństwa nie pojawiały się już od
tak dawna, że było mało prawdopodobne, by miały powrócić w najbliższej przyszłości.
Szukał więc. Najpierw będzie musiał znaleźć stado. Fanty były zasadniczo gatunkiem stadnym.
Choć on sam często bywał wyjątkiem od tej reguły, także od czasu do czasu odczuwał .potrzebę
towarzystwa, każącą mu szukać, tak jak teraz, grupy pobratymców. Oczywiście nie wystarczało ich
po prostu znaleźć. Będzie musiał nakłonić ich, by go przyjęli. Tradycyjnie oznaczało to długi okres
próby w pozycji bezklasowego intruza. Zbyt długi, zawsze wydawał się zbyt długi. Jednak istniała
etykieta, zbiór reguł, których należało w tej kwestii przestrzegać. A przede wszystkim — trzeba było
zlokalizować stado.
Zatrąbił, głośno i przeciągle, po czym nasłuchiwał, kiedy ucichły echa. Nie było odpowiedzi,
ale też nie oczekiwał jej przy pierwszej próbie. Powtórzył swój zew, potem pasł się przez długą
chwilę. Później zaspokoił pragnienie u wodopoju.
Wszystko wskazywało na to, że będzie musiał wyruszyć na poszukiwania. Ponieważ jedyny
ślad w okolicy był dosyć stary, a nikt nie odpowiedział na jego zew, każdy kierunek wydawał się
równie dobry jak jakikolwiek inny. Oprócz zachodniego. Na zachodzie ciągnęła się dżungla.
Obecny teren wykazywał oznaki niedawnego odrodzenia po nadmiernym wypasie. Fanty były
tu i poszły dalej. Ziemia odzyskiwała już odpowiedni stan, wiedział więc, że wrócą tu w końcu, gdy
wyeksploatują inne obszary. Oczywiście równina była rozległa, więc mogło to trwać bardzo długo. Z
drugiej strony, na równinie były też inne stada… Nie zastanawiał się nad tym specjalnie.
Teraz, kiedy powróciły mu siły życiowe i rozsądek, nie miał zamiaru czekać na przypadkowe
spotkanie. Chciał czuć zapach innych, ocierać się o nich, kiedy się pasł. Nie miał żadnych
prawdziwych powodów, by czekać w miejscu, za to poważny powód, by wyruszyć. Pójdzie ich szu-
kać. I znajdzie.
Powoli obrócił się dookoła. Północ, wschód, zachód, południe… Tak, południe. To tam
znajdował się stary trop.
Wyruszył w tym kierunku. Na poły tylko kierował się wyschłym tropem. Gdzieś na południu
były fanty i to mu wystarczało. Nie było potrzeby się spieszyć. Gdy raz podjął decyzję i przystąpił do
działania, mogło się wydawać, że uruchomione zostało jakieś prawo natury. Jego cierpliwość była
równie legendarna jak jego szaleństwo.
Pamięć również miał doskonałą. W trakcie wędrówki przypominał sobie kamieniste niziny,
które oglądał, kiedy sam był mniejszy i wszystko wydawało się większe. Nie był jednak świadomie
skłonny do sentymentalizmu, gdyż nigdy o nim nie słyszał. Parł niezmordowanie na południe, a dra-
pieżniki, których rewiry przecinał, uciekały i chowały się, dopóki nie odszedł. Pasł się wśród wy-
sokich traw, gasił pragnienie w zagłębieniach z wodą lub leśnych strumieniach. Ciemne ptaki przy-
latywały i chodziły po jego grzbiecie, oczyszczając go z dokuczliwych owadów. Od czasu do czasu
zagadywały go:
— To paskudna szrama, koleś. Gdzieś ją zarobił?
— Zadrasnął mnie główny maszt namiotu cyrkowego, kiedy go przewracałem. 11 maja 2108.
— O, więc byłeś w mieście!
— Byłem.
— Jeszcze nie znałem nikogo, kto stamtąd wrócił.
— Teraz już znasz. Widziałeś ostatnio w okolicy jakieś fanty?
— Ostatnio nie. Zjawiają się i odchodzą.
— Nie wiesz, czy są jakieś na południu?
— Tam się kierowały. Być może niedługo odlecę w tamte strony, tu brakuje robaków. A co to
takiego?
— To od włóczni bryjowatego człowieka.
— Bryjowatego człowieka? Co to takiego?
— To, co z niego zostało, kiedy po nim przeszedłem. 7 sierpnia 2105.
— Miałeś kiedyś problemy z ekosami albo łowcami nagród?
— Tak, ale dosyć dawno temu.
— Sporo ich kręci się teraz po dżungli.
— Których?
— Łowców. Ale może być też paru obserwujących ekosów.
— Łowcy są twardzi. Jeden prawie mnie przyszpilił, kiedy naznaczono cenę na moją głowę. 17
września 2113. Kobieta. Nazywali ją Wielką Betsy.
— Nie żyje.
— To dobrze. Czasem śni mi się, że wciąż mnie ściga. Co ją zabiło?
— Sayjak, jeden z drzewnych ludzi. Obciął jej głowę. Wciąż ją ma.
Tranto parsknął.
— Imię brzmi znajomo.
— To wódz największego klanu. Szybki. Potrafi złapać ręką ptaka w locie, skacząc między
drzewami. Widziałem to. Silny. Niebezpieczny.
— Oni też stają się bryjowaci, kiedy po nich przechodzę. Chociaż Wielka Betsy lubiła
zasadzki. Jedną bliznę mam od niej. Czego tym razem chcą łowcy i ekosy?
— Chyba głowy Sayjaka. Wściekają się o Wielką Betsy i innych, których skrócił o głowę.
— Nie mieliby tych problemów, gdyby trzymali się z daleka.
— Prawda.
— Nie oni zaprojektowali tę ziemię. Sprawy szły po prostu swoim torem. Teraz, ni stąd, ni
zowąd, zachowują się tak, jakby należała do nich.
— Nigdy nie są zadowoleni.
— Tak przypuszczam.
— Może kiedyś obejrzę resztę twoich blizn. Teraz wracam do dżungli. Chcę zobaczyć, co się
dzieje.
— Trzymaj się z dala od Sayjaka, kiedy będzie skakał między drzewami.
— Jasne. Powodzenia w poszukiwaniach.
— Dzięki.
Powlókł się dalej. Przez cały dzień zmierzał na południe, zatrzymując się jedynie, by najeść się
i zaspokoić pragnienie u wodopoju. Nocą pasł się pod niebem pełnym jasnych gwiazd.
Tak wypełnione dni mijały szybko. Przebrnął przez długi, suchy pas ziemi, gdzie wyschnięta
była nawet trawa. Ciągnęło się to dzień za dniem, po czym nastąpiło oberwanie chmury, które
wypełniło wodą każde zagłębienie. Dalej teren stał się bardziej kamienisty. Tranto szedł wciąż na
południe. Tego samego wieczoru dostrzegł mężczyznę i kobietę, idących szlakiem wytyczonym
białymi znakami i migocących, jakby oglądał ich poprzez rozgrzane powietrze. Wydawało się, że jest
to ten sam mężczyzna, który pomógł mu w niedawnych cierpieniach. Kiedy jednak fant zbliżył się do
nich, rozpłynęli się bez śladu, by pojawić się wysoko w górze i przez może dziesięć minut zakreślać
spiralę w czerwonych promieniach słońca, nim zniknęli ostatecznie. Zanim dzień dobiegł końca,
odnalazł trop świeższy niż jakikolwiek, jaki dotąd napotkał — odcisk nóg fanta — prowadzący na
południe.
Przez trzy dni podążał tym śladem. Trzeciego dnia pochwycił zapach od wschodu. Jego po-
bratymcy. Fanty. Teraz po raz pierwszy spieszył się.
Wieczorem dotarł na teren, który opuściły zupełnie niedawno. Następnego ranka znalazł wy-
godny szlak. Wiatr zmieniał kierunek, ale dobiegający go od czasu do czasu zapach był coraz sil-
niejszy.
Dostrzegł je tuż przed południem, wielkie, ciemne masy przesuwające się powoli po odległej
równinie. Zwolnił, potem przystanął, przyglądając im się. Po raz pierwszy od długiego czasu
wezbrało w nim coś na kształt radości. Towarzystwo takich jak on… Uczucie to zbladło natychmiast,
gdy tylko uświadomił sobie słodko — gorzką prawdę: obcemu niełatwo było zostać zaakceptowanym
przez stado.
Pewnym sposobem osiągnięcia tego było ostentacyjne krążenie na obrzeżu grupy i czekanie, aż
zostanie się zauważonym. Stopniowo, po długim okresie, można było zostać dopuszczonym na
najniższy szczebel społeczności.
Gdzieś w najgłębszych pokładach swej istoty Tranto wiedział, że prawdopodobnie był starszy
od każdego nich. Miał wrażenie, że spędził w tych stronach bardzo dużo czasu. Nagle wydało mu się
możliwe, że należał już kiedyś do tego stada, że było to jego rodzinne stado, ale przeżył wszystkich
jego członków. Irytowała go myśl, że powraca teraz, nieznany nikomu, jako wyrzutek. Co prawda —
jeżeli tak było w istocie — tego właśnie powinien się spodziewać przy swym wędrownym trybie ży-
cia. A jednak gryzło go to. Parskając, chodził w tę i z powrotem, coraz bardziej przekonany, że tak
było w istocie. Stąd pochodził, a oni odmówią należnego mu miejsca. Im więcej o tym myślał, w tym
większą wpadał irytację, chociaż wciąż jeszcze nie nawiązał kontaktu.
Kręcił się wokół nich przez cały dzień, zachowując dystans, ale będąc na widoku. Chodził za
nimi, a jego gniew przybierał na sile. Tak, naprawdę wydawało się możliwe, że było to kiedyś jego
stado. Tak wiele fantów tutaj przypominało mu tych dawnych. Potem pomyślał o swym gniewie.
Choć w przeszłości często sprowadzał na niego kłopoty, tamten gniew zrodził się z bólu i szaleństwa.
Ten wydawał się znacznie słabszy.
Drugiego dnia podszedł bliżej, pasąc się w znacznie mniejszej odległości od zawietrznego
skraju stada. Po południu podszedł w jego stronę drobny samiec, niewątpliwie znajdujący się na sa-
mym dole hierarchii grupy. Trochę później spojrzał w górę i powiedział:
— Nazywam się Muggle.
— Tranto.
— To legendarne imię. Ojciec stada.
— Kto teraz przewodzi?
— Scarco. To ten przy lasku.
Tranto spojrzał we wskazanym kierunku, by ujrzeć wielkiego fanta ostrzącego kły o sterczący z
ziemi chropowaty głaz.
— Długo już jest szefem?
— Od kiedy sięgam pamięcią.
— Czy kiedykolwiek rzucano mu wyzwanie?
— Regularnie. Równiny są usiane kośćmi tych, którzy nie zasłużyli na grób sławiony w pieśni i
opowieściach.
— Ach tak. Jakie są zasady przyjmowania nowych członków do stada?
— Ogólnie biorąc, zwyczajne. Nowo przybyły krąży wokół nas przez kilka sezonów, robiąc za
popychadło, i z czasem zostaje dopuszczony do najniższej kategorii. Jeszcze parę sezonów i może
nieco wybić się w górę.
— Nieco?
— Cóż, tyle, ile zdoła — czyli niewiele — ponad bycie po prostu pod ręką. Oczywiście, o ile
nie jest wojownikiem, bo wtedy może zajść tak wysoko, jak go to wyniesie.
— Innymi słowy, tu jest tak samo, jak wszędzie.
— Tak, o ile mi wiadomo.
— Dobrze. Czy wszyscy ze stada mnie zauważyli?
— Z wyjątkiem krótkowzrocznych, jak sądzę, i tych, którzy znajdują się bardziej na zachód.
— No więc chciałbym, żeby wszyscy przynajmniej mnie rozpoznawali. Ile czasu, twoim
zdaniem, może to zabrać?
— Powiedziałbym, że około trzech dni.
— Czy przekażesz pozostałym, kim jestem?
— Oczywiście. Sami wysłali mnie, żebym się tego dowiedział. Zawsze dostaję takie zadania.
Nie mogę się doczekać, aż do nas dołączysz i też będę mógł kimś pomiatać.
Następnego dnia wiele fantów mijało Tranto, zerkając na niego ukradkiem. Gdy Muggle po-
jawił się ponownie, zawahał się.
— Znają twoje imię — powiedział — i dowiedziałem się, że nie jest ono wcale pospolite. Ka-
zano mi sprawdzić, czy masz na nodze ślady łańcucha, i zapytać, czy byłeś kiedykolwiek głową włas-
nego stada. Najwyraźniej jakiegoś Tranto wleczono kiedyś na pokaz. To jakaś historia związana z wy-
sokim budynkiem, z którym zrobił coś strasznego.
— Tak, byłem głową własnego stada — odparł Tranto.
Podszedł, by przyjrzeć się jego nogom. — To rzeczywiście wygląda jak ślady, które mi opisał.
— Kto?
— Scarco.
— Ach, więc to szef zastanawiał się nad tym?
— Tak. Chciałby wiedzieć, co planujesz.
— Och, miałem zamiar odczekać trzy dni, aż wszyscy będą wiedzieli przynajmniej, kim jes-
tem, i wyzwać go do walki o przywództwo w stadzie.
— Do walki? Fizycznej, na kły?
— Tak, wedle zwyczaju.
— Na śmierć i życie?
— Jak będzie potrzeba.
Roger Zelazny Jane Lindskold Donnerjack Donnerjack Przełożył Norbert Radomski Dla Devina, Trenta i Shannon — z wyrazami miłości Część pierwsza Rozdział pierwszy Miał siedzibę w Głębokich Polach, lecz obecność jego rozciągała się poza to miejsce na całe Virtù. Był, w bardzo szczególnym znaczeniu, Panem Wszystkiego, choć prawo do tego tytułu mo- gliby z odmiennych względów rościć inni. Mimo to jego roszczenia były równie dobre jak każde inne, gdyż władza jego była niezaprzeczalnym faktem. Wędrował pośród szczątków wszelkich rozbitych form, które funkcjonowały niegdyś w Virtù. Przybywały tu, wzywane lub nie, gdy nadchodził kres ich istnienia. Fragmenty niektórych z nich zachowywał dla własnych celów. Inne zostawały tam, gdzie padły… rozrzucone, dalej się rozkła- dając, choć pewne ich części trwały dłużej. Kiedy szedł, szczątki unosiły się w ludzkiej lub innej postaci, by zrobić parę kroków, wypowiedzieć kilka słów, wykonać charakterystyczną niegdyś dla siebie funkcję, po czym na powrót tonęły w pyle i rumowisku, którego częścią się stawały. Czasem — jak w tej właśnie chwili — rozgarniał sterty końcem kostura, aby zobaczyć, jaką wzbudzi reakcję. Gdy znajdował procedurę lub informację, kod lub hasło, które było atrakcyjne lub użyteczne, zabierał je do swoich labiryntów. Mógł przybrać każdą postać, męską lub niewieścią, chodzić, dokąd zechciał, zawsze jednak powracał do swej czarnej opończy z kapturem, otulającej zdumiewająco szczupłą syl- wetkę, biel i błyskającej w ciemnościach, którymi również się okrywał. W Głębokich Polach panowała zwykle głucha cisza. Czasami tylko rozlegały się nieharmonijne dźwięki, skowyt entropii dobywający się z pyłu i rumowiska, a kiedy znikał, cisza zdawała się jeszcze głębsza. Ulubionym powodem, dla którego czasami opuszczał swoje królestwo, była chęć usłyszenia uporządkowanych dźwięków — zwłaszcza muzyki. Nie było takiego jak on wśród całego stworzenia. Znany pod tysiącem imion i eufemizmów, najczęściej nazywany był Śmiercią. I tak Śmierć przechadzał się, wymachując kosturem, ścinając głowy algorytmom, miażdżąc identyczności, rozbijając okna na inne krajobrazy. Na jego drodze z ziemi unosiły się poskręcane ręce z otwartymi dłońmi, wygiętymi konwulsyjnie palcami i opadały znów, gdy przesuwała się po nich spowijająca go aureola mory i cienia. Głębokie Pola były miejscem wiecznego półmroku, on jednak wszędzie rzucał nieprzenikniony, nieprawdopodobny cień, jak gdyby zawsze towarzyszył mu strzęp najgłębszej nocy. Oto teraz jeszcze jeden skrawek takiej ciemności trzepotem objawił swoje istnienie. Czarny motyl, nadlatujący z umownej północy — być może fragment jego samego powracający z misji — przemknął przed nim i osiadł w końcu na jego wyciągniętym palcu. Złożył skrzydła, gdy Śmierć uniósł dłoń. Jakieś bezładne dźwięki rozbrzmiały i ucichły. — Intruzi na północy — zaświergotał motyl. Punkciki mory pryskały wokół niego niczym iskry wyładowań elektrycznych. — Musiałeś błędnie zinterpretować aktywność jakiegoś fragmentu — rzekł Śmierć głosem miękkim jak ciemność, niskim jak zamierający grzmot stworzenia. Motyl rozłożył i znów złączył skrzydła. — Nie — powiedział. — Tutaj nie przychodzą intruzi — odparł Śmierć. — Przetrząsają sterty, szukają… — Ilu ich jest? — Dwoje. — Pokaż mi ich. Motyl sfrunął z jego palca i pomknął ku północy. Śmierć podążył w stronę chaotycznych dźwięków. Na jego szlaku powstawały i gasły dziwaczne fragmenty rzeczywistości. Motyl wciąż le- ciał. Śmierć wspiął się na wzgórze i przystanął, gdy znalazł się na szczycie. W dolinie rozciągającej się poniżej dwie ludzkie postacie — jedna z nich wyglądała na kobietę — zrobiły znacznej głębokości wykop. Teraz przesuwały się wzdłuż niego, mężczyzna niósł światło,
druga osoba zaś zbierała coś z ziemi i wrzucała do worka. Oczywiście Śmierć zdawał sobie sprawę, co znajdowało się w tym rejonie. — Co znaczy ta profanacja?! — wykrzyknął, unosząc ramiona, a jego cień spłynął w kierunku intruzów. — Jak śmiecie wkradać się w moje granice? Postać z workiem wyprostowała się. Mężczyzna upuścił latarnię, która natychmiast zgasła. Powietrze wypełnił gwar głosów i przeraźliwych pisków, jak gdyby był odbiciem gniewu Śmierci. Gdy cień dosięgnął wykopu, w jego głębi zamigotało słabe złote światełko. Wtedy otworzyła się jakaś brama i postacie przeszły przez nią, nim wykop spowiła czerń. Trzepoczący kształt podfrunął na wierzchołek wzgórza. — Klucz — powiedział. — Mieli klucz. — Nie rozdaję kluczy do mego królestwa — oświadczył Śmierć. — Jestem zaniepokojony. Czy wiesz, dokąd zaprowadziła ich ta brama? — Nie — odparł motyl. Śmierć złożył dłonie u lewego boku i rozchylił je, jak gdyby wypuszczał życzenie lub rozkaz. — Szczenię, szczenię, z ziemi powstań — szepnął, a w dole, tam gdzie patrzył, drgnęła sterta piszczeli i złomu. Pojedyncze kości, sprężyny, rzemienie i pręty podnosiły się i ułożyły w niezdarną szkieletową konstrukcję, ku której nadlatywały lub pełzły kawałki plastiku, metalu, ciała, szkła i drewna, obracając się jak klocki układanki i po nieprawdopodobnych transformacjach wpasowując w wolne miejsca, gdzie zalał je nagły deszcz zielonego atramentu i superkleju, zasypała zamieć próbek obić i wykładzin, osuszyły płomienie buchające ze wszystkich stron. — Ktoś znaleziony musi zostać — dokończył Śmierć. Pies poszukał wzrokiem swego pana. Jego czerwone prawe oko znajdowało się o cal wyżej niż lewe, zielone. Machnął ogonami z kabli i ruszył naprzód. Gdy znalazł się na wierzchołku wzgórza, położył się na brzuchu i zapiszczał jak nieszczelny zawór. Śmierć wyciągnął lewą dłoń i lekko pogłaskał jego łeb. Nieustraszoność, bezwzględność, zaw- ziętość, prawa i zasady łowów uniosły się z ziemi i wraz z aurą grozy przywarły do psa. — Psie Śmierci, nadaję ci imię Mizar — powiedział Śmierć. — Teraz chodź ze mną, aby zła- pać trop. — Poprowadził go w dół do wykopu, gdzie Mizar opuścił łeb i węszył. — Wyślę cię do wyższych rejonów Virtù, byś przemierzył światy i znalazł tych, którzy tu byli. Jeśli nie zdołasz sprowadzić ich z powrotem, musisz wezwać mnie do nich. — Jak mam cię wezwać, o Śmierci? — zapytał Mizar. — Musisz zawyć w specjalny sposób. Nauczę cię tego. Zademonstruj, jak wyjesz. Mizar odchylił łeb i dźwięk syreny zlał się z gwizdem lokomotywy, przedśmiertnymi jękami tuzina ofiar wypadków, odległym wyciem wilka w zimową noc i ujadaniem chartów na tropie. Legion rozdartych ciał, zniszczonych serwomechanizmów i zużytych środowisk drgnął i pomknął doliną wśród prospektów reklamowych, ofiar wojny, robaków i potrzaskanych tablic ogłoszeniowych. Wszystko to opadło z chrzęstem na ziemię, kiedy pies pochylił łeb i w Głębokich Polach znów za- panowała cisza. — Nieźle — przyznał Śmierć. — Teraz nauczę cię modulować głos do wezwania. Powietrze natychmiast rozdarła seria wrzasków, jęków i zawodzeń. Ich pulsujący rytm wprawił w drżenie całe Głębokie Pola i przyniósł zalew nowych form, przewracających się, kroczących, człapiących, czołgających, wchodzących do królestwa Śmierci, unoszących ciemny pył, zaćmiewający powietrze, przez które płynęła nowa fala kakofonii. — Usłyszę to i rozpoznam, gdziekolwiek będziesz — oświadczył Śmierć — i kiedy wezwiesz mnie w ten sposób, przybędę do ciebie. Strzępek czerni przysiadł na nosie Mizara. Zezując krzywymi oczyma, pies rozpoznał motyla. — Jestem Alioth, posłaniec — powiedział tamten. — Chciałem się tylko przywitać. Masz ładny głos. — Witaj — odparł Mizar. — Dziękuję. Alioth pomknął dalej. — Chodź teraz ze mną — powiedział Śmierć, ruszając w dół wykopu. Czarny jak atrament, małpi kształt okręcił się wokół wygiętej gałęzi i zawisł na niej, przy- glądając im się. Wszedłszy w wykop, Śmierć poprowadził Mizara na miejsce, gdzie pracowali i skąd umknęli intruzi. — Złap trop — powiedział — abyś mógł ich wszędzie wyśledzić. Mizar zniżył łeb. — Mam ich — oznajmił.
— Otworzę szereg portów. Nie przechodź przez nie. Węsz przy każdym i sprawdź, czy któryś z nich nosi ślady ich zapachu. Jeśli tak, powiedz mi o tym. Cień małpy przemknął ku krawędzi wykopu i przykucnął tam, wciąż obserwując. Śmierć uniósł prawe ramię. Jego opończa spłynęła przed psem do ziemi jak kurtyna niezgłębi- onej czerni. Bez wstępnego rozjaśnienia stała się bramą do jasnego miasta zbudowanego wewnątrz kuli lub walca, gdzie budynki wyrastały ze wszystkich widocznych powierzchni. Obraz ten zniknął natychmiast, zastąpiony widokiem lśniących smukłych wież i niesamowitych minaretów, połączo- nych niezliczonymi mostami i galeriami, między budowlami płynęły obłoki, nigdzie nie było ani śladu gruntu. Potem mignęły łąki, i długie korytarze niezliczonych drzwi, otwartych i zamkniętych, oświet- lonych i ciemnych, wnętrze groty o geometrii rodem z rysunków Eschera, rurowe miasta w głębi morza, wolno obracające się satelity, sfery Dysona, których mieszkańcy żeglowali między światami na otwartych okrętach. Mizar jednak trwał bez ruchu, patrząc i węsząc. Tempo narastało, sceny zmieniały się pod ramieniem Śmierci z szybkością, której nie sprostałyby zwykłe oczy. Alioth prze- mykał przed obrazami żywych kwiatów, mechanicznych i organicznych. Śmierć przerwał ten proces, zatrzymując obraz antycznych ruin — potrzaskanych kolumn, zwalonych murów, rozbitych tympan- onów — na pokrytym ukwieconą łąką wzgórzu, zalanym złotym światłem pod błękitnym aż do bólu niebem. Przeleciały nawołujące mewy. Cienie rysowały się ostro, przez bramę przepłynął nikły za- pach morza. — Zupełnie nic? — zapytał Śmierć. — Nic — odparł Mizar, zaś Alioth przefrunął przez bramę, by spocząć na kwiecie, który natychmiast zaczął więdnąć. — Próbowałem najbardziej prawdopodobnych możliwości pasujących do tego, co udało mi się dostrzec w przelocie. Poszukamy w miejscach bardziej odległych, niemal nieosiągalnych. Bądź cier- pliwy. Scena zniknęła, ustąpiwszy tej samej czerni, która panowała na początku. Chwilę później po- jawiło się światło. Nieustannie przybierało na sile, rzucając blask daleko w głąb wykopu i poza jego krawędzie. Czarna małpa o pająkowatych kończynach, skulona na skraju wykopu, cofnęła się przed narastającą jasnością, przed zwojami barwnych świateł i pozornie przypadkowych figur geometryc- znych napływających przy akompaniamencie trzasków wyładowań elektrycznych. Podobne błys- kawicom smugi pojawiły się i znikły. Potem nastąpiła ciemność, odwracająca stopnie natężenia jas- ności. Trzaskający pejzaż przybrał wygląd negatywu. Mizar poruszył się. — Tak — powiedział po chwili. Końce jego zębów lśniły metalicznie w poświacie. — Tu jest coś podobnego. — Znajdź ich, jeśli zdołasz — odparł Śmierć. — Wezwij mnie, gdy ich odszukasz. Pies odchylił w tył łeb i zawył. Potem wskoczył przez port Śmierci w ciemno–jasny, abstrakcy- jny, leżący w dole świat, podtrzymywany na skrzydłach mory. Śmierć opuścił połę opończy, a brama pokryła się fałdami i znikła. — Możesz go już nigdy nie zobaczyć — powiedziała małpa — Wysłałeś go do bardzo wysok- iej krainy, może nawet będącej poza twym zasięgiem. Śmierć odwrócił głowę, ukazując zęby. — To prawda, że może to zająć wiele czasu, Dubhe — powiedział. — Jednak wszelka cierpli- wość jest tylko imitacją moich metod, a nawet w najwyższych krainach nie jestem nieznany. Dubhe wskoczył mu na ramię i usadowił się tam, gdy Śmierć wynurzył się z wykopu. — Sądzę, że ktoś właśnie zaczął grę — powiedział Śmierć, idąc przez Głębokie Pola po łące najczarniejszej trawy i poruszając czarne maki swoją opończą — a w ten sposób dał początek rozry- wce, którą, obok muzyki, cenię najbardziej. Minął długi czas, Dubhe, odkąd brałem udział w porząd- nej grze. Odpowiem na ich wejście ruchem, jakiego nikt by się nie spodziewał i wypróbujemy nawza- jem swoją cierpliwość. Potem, pewnego dnia, przekonają się, że ja zawsze jestem we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. — Kiedyś też tak myślałem — odparł Dubhe — aż pewnego dnia sięgnąłem po gałąź, której w tym miejscu nie było. Kakofonia, która nastąpiła, mogła być ich śmiechem, mogła też być tylko przypadkowymi odgłosami entropii. Na jedno wychodzi. * * *
John D’Arcy Donnerjack kochał tylko raz, a kiedy zobaczył morę, zrozumiał, że to koniec. Zrozumiał też inne rzeczy, których dotąd nawet nie podejrzewał. Jego serce rozdarło się na strzępy, a umysł popędził ścieżkami, którymi nie wędrował nigdy przedtem. Spojrzał na Ayradyss, swoją ciemnowłosą, ciemnooką panią, stojącą pod tym samym drzewem na szczycie wzgórza, pod którym spotykali się zawsze. Mora opływała ją, przydając jej rysom jeszcze delikatniejszego wyrazu. Zawsze uważał, że gdyby tylko chcieli, mogliby spotykać się w jego świe- cie, lecz senny, baśniowy charakter ich romansu wymagał oprawy tej magicznej krainy. Żadne z nich nigdy nie zaproponowało niczego innego. Teraz zrozumiał, a ból wypełnił jego pierś lodem i objął mózg żarem. Znał to miejsce lepiej niż większość ludzi i wątpił, czy Ayradyss w ogóle spostrzegła pierwsze migotanie mory, oznaczające jej koniec. Pojął teraz, że była dziecięciem Virtù, a nie gościem ukrytym pod egzotycznym imieniem i atrakcyjną powierzchownością. Była dokładnie taka, jaka wydawała się być, piękna i utracona; objął ją i przyciągnął ku sobie. — Co się stało, John? — zapytała. — Już za późno — powiedział. — Za późno, ukochana. Gdybym tylko wiedział wcześniej… — O czym? — spytała. — Dlaczego ściskasz mnie tak mocno? — Nigdy nie mówiliśmy o swoim pochodzeniu. Nie wiedziałem, że Virtù jest twoim prawdziwym domem. — Co z tego, John? Co to za róż… Mora znów zamigotała wokół niej, dłużej niż przedtem, i poznał po nagłym stężeniu jej ciała, że tym razem i ona ją spostrzegła. — Tak, obejmuj mnie. Dlaczego żałujesz, że nie wiedziałeś wcześniej? — Już za późno — powtórzył. — Może próbowałbym coś zrobić. Chociaż i tak nie wiadomo, czy by się udało. Pewnie nie — pocałował ją, gdy zaczęła drżeć. — Kiepski, spóźniony pomysł. Ko- chałem cię. Tak bardzo chciałbym, żeby to mogło trwać dłużej. — Ja też — odparła. — Tyle jeszcze mogliśmy zrobić razem. Przez długą chwilę miał nadzieję, że mora nie powróci, jak zdarzało się czasami, ale raptem ukazała się raz jeszcze, a postać i rysy Ayradyss zafalowały, jak gdyby oglądał ją przez rozedrgane gorącem powietrze. Wydało mu się przez chwilę, że słyszy kakofonię dźwięków. Tym razem mora pozostała, zaś Ayradyss w dalszym ciągu rozpływała się w coraz głębszych deformacjach. Trudno było mu ją utrzymać, gdy zmieniała kształt, kurcząc się nieustannie. — To niesprawiedliwe — powiedział. — Tak jak zawsze — odparła. Kiedy padała, poczuł jak gdyby pożegnalny pocałunek i usłyszał znów te dźwięki. W powietrzu unosił się blady szlak jasnego pyłu. Stał z opustoszałymi ramionami i zamglonym wzrokiem. Potem usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Kiedy jego smutek w końcu ustąpił, przewędrował w myślach wszystko, co wiedział o Virtù, największym artefakcie jego rasy, i zrobił użytek z teorii, które rozwijał przez lata oraz wszyst- kich hipotez, którymi bawił się w ciągu swej niezwykle owocnej kariery. Wstając ponownie, zdecydowany był już odszukać najdrobniejszy pyłek jej prochów i roz- począć kolejną wędrówkę, podróż hipotetycznymi drogami do końca wszystkiego. * * * Tranto poczuł to znowu, kiedy pracował z grupą fraktylizującą przy wprowadzaniu w las małych programów pod nowym identyfikatorem, opodal krytej strzechą wioski, którą również pomógł zbudować. Stary ból, którego nigdy do końca nie zrozumiał, odezwał się ponownie w przed- niej części jego potężnego cielska — ten ból towarzyszył mu od czasu spotkania z łowcą fantów, który wyszedł z tej próby sił rozpłaszczony i rozczłonkowany, i nie mógł już zaznaczyć kolejnego karbu na swej zdobycznej strzelbie, ani powrócić do Verité. Tranto wydał krótki ryk, a pozostałe fanty oddaliły się, przewracając oczami i kręcąc się niespokojnie. Powinien znaleźć się z dala od nich, zanim z powodu bólu straci panowanie nad sobą. Jego mały — i zanikający — areał rozsądku nigdy nie wgłębiał się specjalnie w naturę przyjemności i bólu. Dla jego gatunku przyjemność miała związek z aktywnością nie służącą rzeczywistej pracy, była sublimacją motywów ich przyziemnych, celowych działań. Natomiast ból powstawał przez wprowadzenie do programów ukrytych czynników chaosu. Dawno temu strzał myśliwego zostawił taki właśnie ślad, który od czasu do czasu dawał znać o sobie, rujnując jego życie towarzyskie i wzbogacając miejscowe plotki.
Tranto parsknął i tupnął. Pracował kiedyś — jako więzień — w kodowanej przestrzeni, miłosnym gniazdku urzędnika rządowego z Verité, którego wirtualna towarzyszka zrujnowała skon- densowaną ekologię ekstrawaganckim domaganiem się wszechobecnych altan kwiatowych, aż w końcu samowystarczalna w założeniach przestrzeń została przeciążona i nie mogła dłużej służyć dru- giej części swej podwójnej funkcji. Tranto pamiętał bolesne uderzenia biczy Czynnika Chaosu w rękach nadzorców Majowej Damy — a czasem i w jej własnych — którymi więźniów zmuszano do równoważenia wpływu zniekształconych przez nią programów. Bicze CC były straszliwe, nigdy jed- nak nie powodowały tak wielu urazów jak jego napady — choć ostatecznie przyczyniły się do wy- wołania jednego z nich, skutkiem czego Tranto poważnie zdemolował tamto miejsce i uczynił z niego ośrodek uwagi, co z kolei doprowadziło do zwolnienia Morrisa Rintala, gdy odkryto, że wykorzystał na założenie gniazdka sprzeniewierzone fundusze rządowe, oraz do jego rozwodu, gdy żona w Verité dowiedziała się o wirtualnej kochance. Nowa fala bólu przeszyła Tranto, promieniując ze starej rany. Ryknął raz jeszcze, sięgnął swą przednią odroślą i wyrwał z korzeniami posadzone niedawno przez siebie drzewko. Cisnął nim o ziemię, wytarmosił, a tym, co z niego pozostało, zakręcił młynka nad głową. „To bardzo niepokojące” — zauważył jego ulatniający się rozsądek. „Jest naprawdę kiepsko”. Tranto z rykiem ruszył na fantów, które rozpierzchły się ze zwinnością i szybkością zdu- miewającą innych robotników, znających je dotąd jedynie z powolnych, ociężałych ruchów. Ci inni robotnicy oczywiście sami pędzili już w popłochu. Tranto powalił kilka drzew, po czym odwrócił się. Jego pałające ogniem spojrzenie spoczęło na wiosce. Ruszył z impetem w jej stronę. Program nadzorujący wycofał czym prędzej swe wcielenia. Wywijając pniem drzewa, Tranto rozbił w drzazgi jedną z chat, potem staranował potężnym cielskiem sąsiedni budynek. Konstrukcja zakołysała się z miłym dla uszu trzaskiem. Uderzył jeszcze raz. Zamachnął się pniem. Ściana zawaliła się. Trąbiąc, wdeptał ją w ziemię. Skierował się ku następnej budowli i w przebłysku pamięci uświadomił sobie, że wkrótce wy- ruszą za nim w pościg, najpierw z biczami CC, potem ze śmiercionośną bronią. Kiedy rozdeptywał do szczętu chatę, słysząc okrzyki robotników i majstrów, wiedział, że powinien opuścić to miejsce i uciec w jakieś bezpieczne ostępy, gdzie mógłby przeczekać aż minie atak i zacznie się zdrowienie. Strzaskał kolejną ścianę, uderzył sponiewieranym pniem w drugą, cisnął nim przez strop trze- ciej. Tak, naprawdę powinien się zbierać. Tylko że przeszkadzały mu w tym te wszystkie przeklęte rzeczy. Z rykiem wkroczył na ulicę, przewracając wózki dostawcze, rozdeptując wysypujące się obiekty zarodki zarodziowe. Będą na niego czekać przy stacji przejściowej, był tego pewien. Jeśli nie zdołają go zatrzymać, spróbują skierować go do zabezpieczonej przestrzeni, gdzie terapeuta znów, jak poprzednio, zada mu ból. Lepiej uciekać w tym kierunku i utorować sobie własne przejście, kiedy jest bezpieczny. Nie pierwszy raz przebije się przez pole ograniczające. Wydawało się to coraz łatwiejsze, w miarę jak jego szaleństwo przybierało na sile. Gdy znalazł się poza terenem robót, zbadał granice obszaru, szukając oporu odpowiadającego przejściu do całkowicie nowego miejsca, a nie do innych rejonów tej samej sceny wydarzeń. W chwi- lach takich jak ta jego wyczucie w tych sprawach zawsze znacznie się wyostrzało. Wkrótce przeciskał się przez granicę w środku na pozór niczym nie wyróżniającego się pola. Sprawiała wrażenie gęstej siatki, uginającej się, lecz zarazem stanowiącej skuteczną barierę, ale w pierwszym potężnym pchnięciu zdołał zajrzeć poprzez nią w sąsiedni krajobraz. Niestety, wypełniały go budynki, pojazdy i ciężkie maszyny, Tranto zmienił więc kierunek. Pole. Dobrze. Uderzył w tę stronę. Trzy potężne szturmy wystarczyły mu, by przekroczyć barierę. Miotał się w szale po pewnego rodzaju ogrodzie i sadzie, doprowadzając do rozpaczy jego genius loci. Nieważne. Trąbiąc, pobiegł przed siebie. Osiem razy pokonywał bariery, niszcząc specjalistyczne gospodarstwo rolne, salę konferen- cyjną, laboratorium badające powierzchnię Marsa, kręgielnię, dom publiczny, oddział sądu okręgowego i wirtualne miasteczko studenckie, nim znalazł się w zacisznym trawiastym terenie i pobliskiej dżungli, której genius loci postępował zgodnie z charakterem środowiska i nieustannie drzemał. Tranto znów znalazł się na swobodzie. * * * Wierni przybyli z kaplicy w Verité, gdzie, po krótkiej modlitwie, udali się do sali na tyłach, zdjęli szaty i rozciągnęli na płytach nagrobnych, by w ciemnościach kontemplować trud istnienia, po czym wzmocnieni na duchu przebyli ścianę płomieni i weszli na święte pola. Tam, śpiewając pieśń o
Enlilu i Ninlil, kontynuowali marsz, który doprowadził ich w końcu do korytarza między zigguratami, na wierzchołkach których ukazały się duchy o ciałach lwów i męskich i kobiecych głowach, przyłąc- zające się do chóru i intonacji błogosławieństw. W taki sposób zgromadzenie wkroczyło w obręb świątyni i zostało wprowadzone na dziedziniec. Dalsze ceremonie odbywały się tutaj, pod przewodnictwem kapłana, odzianego podobnie jak wierni, jeśli nie liczyć płytek szkaplerza i kunsztownego nakrycia głowy ze złota i kamieni półszlachetnych, nad którym jaśniała delikatnie błękitna aureola. Kapłan opowiadał, jak bogowie, wraz z wszystkim innym, przetrwali w Virtù, jak zatem w czasach nawrotu do religii słuszne jest, by ogniskiem czci stały się najwcześniejsze w świadomości indoeuropejskiej objawienia boskości, zami- eszkujące w najgłębszych, poddających się jeszcze opisowi, pokładach psychiki ludzkiej. Ea, Sza- masz, Ninurta, Enki, Ninmah, Marduk, Azmuh, Inanna, Utu, Dumuzi i inni — to wprawdzie tylko, jak i wszyscy ich następcy, metafory, zarówno najlepszych, jak i najgorszych cech ludzkości, ale też me- tafory, ze względu na swe pierwszeństwo, najbardziej przekonujące. Są to także kosmomorficzne uo- sobienia sił natury, podlegające ewolucji w równym stopniu jak wszystko w Virtù i Verité. Ich byty rozciągają się od poziomu kwantowego do relatywistycznego. Głoście zatem ich chwałę — ciągnął — chwałę odwiecznych bogów kwarków i galaktyk, chwałę bogów nieba, morza, gór, ognia, wiatru i rozkwitającej ziemi. Niech cały świat się raduje i niech opowieści o ich czynach staną się naszym rytuałem. Jeden z bogów przebywa właśnie w odosobnionym miejscu w świątyni, ciesząc się czcią swych wyznawców i śląc im błogosławieństwa. Rozdzielono lekki posiłek. Wierni wymienili krótkie uściski. Doczesne datki kwesty złożono dzięki elektronicznym przelewom, wykorzystując sy- mul–efty, które wszyscy mieli przy sobie, kiedy odwiedzali Virtù. Nazywali się Kościołem Elish, od mezopotamskiego mitu o stworzeniu świata Enuma elish — co znaczy mniej więcej: „gdy w górze” — i stąd pochodziły słowa „eliszytyzm” i „eliszyci”, choć członkowie bardziej tradycyjnych religii minionych tysiącleci określali ich często mianem „elków”. Początkowo traktowani na równi z wieloma efemerycznymi kultami Virtù — gnostycznym, afrykańskim, spirytualistycznym, karaibskim — wykazywali jednak większą stabilność, a bliższe spojrzenie ujawniało, że mają bardziej wyrafinowaną teologię, atrakcyjniejszy rytuał i lepszą struk- turę organizacyjną niż inni. Rosnąca popularność Kościoła przejawiała się tym, że odnosił zwy- cięstwa w boskich wojnach. Nie wymagał umartwiania ciała, poza kilkoma świętymi dniami postu, a nawet zawierał, jak ujmowali to niektórzy antropolodzy, „obrzędy o charakterze orgii”. Uznał tra- dycyjne niebo i piekło za miejsca oczekiwania między kolejnymi wcieleniami, następującymi przemiennie w Virtù i Verité, i wiodącymi ostatecznie do osiągnięcia stanu transcendencji, łączącego najlepsze cechy obu tych światów. Miał swoich przedstawicieli w obydwu. Jego wyznawcy mieli zwyczaj nazywać wszystkie inne religie „spóźnialskimi”. Od czasu do czasu, zwykle z okazji ważnych świąt, niektórzy bardziej zaawansowani w roz- woju duchowym wierni dopuszczani byli do wnętrza świątyni, by dostąpić wyższego stopnia wtajem- niczenia, wiążącego się zapewne z doznaniami odurzającymi, oceanicznymi, seksualnymi, oświe- cającymi. Efektem tego była zazwyczaj drobna fizyczna lub umysłowa przewaga w życiu, najlepiej przejawiająca się w Virtù, ale czasem zauważalna także w Verité. Zjawisko to od ponad dziesięciu lat stanowiło przedmiot zainteresowania antropologów, jednakże jak dotąd jedyną ich konkluzją był frazes „przemiana psychosomatyczna”. W rzeczy samej, Arthur Eden — wysoki, czarnoskóry, z brodą upstrzoną siwizną, umięśniony niczym sportowiec tracący już formę, którym zresztą był — pracował jako profesor antropologii w kampusie Columbii w Verité. Jego specjalnością było religioznawstwo porównawcze. Przyłączył się do eliszytów, przygotowując się do długofalowych badań ich wierzeń i praktyk. Zaskoczyło go, jak wielką przyjemność sprawiały mu te wstępne prace. Nie ulegało wątpliwości, że Kościół został założony przez eksperta lub ekspertów w tej dziedzinie. Gdy śpiewając, szedł z powrotem, wśród piramid, szlakiem przez pole i las, myślał o kryjących się za tym krajobrazem administratorach. Kiedyś, podczas jednego z nocnych nabożeństw, zaintry- gowało go niebo, na którym próbował odnaleźć znajome gwiazdozbiory. Przy następnej okazji za- rejestrował je za pomocą prostego programu zamaskowanego pod postacią bransolety. Później, kiedy wyświetlił gwiazdozbiory na ekranie komputera i zaczął się z nimi bawić, odkrył, że taki obraz nieba można uzyskać, cofając się w czasie o około sześć i pół tysiąca lat. Znów wprawiły go w podziw wysiłki Kościoła ku uprawdopodobnieniu roszczeń do starożytności i znów zaczął się zastanawiać, kim było duchowieństwo czy jakikolwiek inny intelekt stojący za tą strukturą rzeczy. Po pewnym czasie wyrosła przed nim ściana płomieni i Arthur Eden przyłączył się do innych w modlitwie przejścia. Nie odczuwał gorąca, idąc płonącą drogą — jedynymi wrażeniami były drobne mrowienie i furkot, jaki wydawać może buchający ogień na silnym wietrze — prawdopodobnie
mające dodać mocy wspomnieniom. W ciemnościach, które nastąpiły potem, zlokalizował środkową nawę sali i odliczając kroki tak, jak go nauczono — w przód, w prawo, w lewo — dotarł po chwili do swojej płyty. Położył się na niej. Piliło go, by zacząć dyktować notatki, ale tymczasem, leżąc tam, uporządkował swe wrażenia. Tak, światopogląd eliszytów zawierał kodeks etyczny, nadprzyrodzoną hierarchię i życie po śmierci. Eliszyci mieli też święte teksty, zespół rytuałów i skuteczną strukturę organizacyjną. Co do tej ostatniej, niełatwo było zdobyć konkretne informacje. Jak dotąd wszelkie jego ostrożne pytania spotykały się z odpowiedziami wskazującymi na to, że podstawą podejmowania decyzji była jednomyślna zgoda duchowieństwa — oczywiście zawsze inspirowana przez bogów. Jednak Arthur Eden wciąż jeszcze był tylko neofitą. Nie dziwiła go pewna ich powściągliwość w sprawach polityki Kościoła. Zapewne będzie miał okazję zbadać te sprawy głębiej, w miarę jak będzie się zmieniał jego status. Leżąc w ciemnościach, wracał myślami do rytuałów, których świadkiem był do tej pory. Zas- tanawiał się znowu, czy były one wyrazem rzeczywistych zainteresowań rekonstruktorskich swych twórców — a jeśli tak, to z jakich archeologicznych źródeł mogły pochodzić — czy też zostały stworzone de novo dla wywarcia maksymalnego wrażenia na współczesnych wiernych. Jeśli miało miejsce to pierwsze, będzie musiał zdobyć informacje o kluczowych pracach i ich interpretacji dok- onanej przez twórców Kościoła. Jeśli to drugie, wciąż nie znał leżących u podstaw idei. Nieczęsto trafiała się możliwość obserwowania narodzin nowej religii, powinien więc wejść w to tak głęboko jak tylko zdoła i wszystko zarejestrować. Gdy tak leżał, nadal czując lekkie mrowienie, przyszło mu do głowy, że ktokolwiek się za tym krył, posiadać musiał, obok wszelkich innych cech, doskonałe wyczucie estetyki. * * * Sayjak poprowadził swój klan do innego rejonu lasu, częściowo dlatego, że obszar, który zami- eszkiwali przez ostatni miesiąc, był już mocno przetrzebiony, a częściowo dlatego, że w pobliżu tego terytorium dostrzeżono ekosa. Nie było sensu czekać na kłopoty, a sytuacja żywnościowa pozwalała mu zachować twarz przed bardziej łatwowiernymi. Wcześniej już stawiał czoła ekosom i przestał nawet liczyć, ilu ich zabił. Każdy mógł obejrzeć blizny, jakie zostały mu z tych walk. Niezliczone serie Czynników Chaosu przez lata naznaczyły jego skórę, nie sięgając żywotnych punktów, które były ich celem. Teraz siedział pod drzewem, jedząc owoce. Jego klan, jak wiele innych, utworzyły niegdyś uszkodzone złożone programy, w których usterki poszczególnych modułów nie ujawniły się od razu. Gdy nieprawidłowości ich pracy zostały wykryte, uciekły, by uniknąć usunięcia lub naprawy. Ich owłosione, człekokształtne sylwetki były częściowo celową adaptacją do środowiska. A ponieważ programy płci były łatwe do stworzenia lub schwytania, większość członków jego bandy wywodziła się od tych uciekinierów z pomroki dziejów i nie znała innego bytowania niż wolność drzew. Przy- padkowe zakłócenia procesów życiowych powodowały starzenie się w Virtù tak samo, jak w Verité, i Sayjak miał już za sobą swe najlepsze lata, był jednak wciąż jeszcze bystry, potężny i brutalny, w pełni zdolny przewodzić Ludziom, jak sami siebie nazywali. A bystry być musiał. Niebezpieczeństwa czyhały nieustannie — ze strony innych klanów, roz- maitych wędrownych aionów, naturalnych kataklizmów, a także ze strony Ekologicznego Korpusu Ochrony Środowiska, podejmującego od czasu do czasu starania, aby doprowadzić populacje do zgodności ze swymi modelami. I byli też myśliwi — polujący dla nagród, dla sportu, łowiący członków klanów do prywatnych kolekcji, publicznych pokazów, prywatnych eksperymentów… Za- grożeń zewnętrznych nie brakło i Sayjak wykorzystywał w pełni trójkę najsilniejszych ze swych podwładnych: wielkiego, ciężkiego Staggerta, wysokiego, szybkiego i poznaczonego szramami Ocro, wiecznie spiskującego i pewnie zbyt sprytnego, by wyszło mu to na dobre, oraz przysadzistego sa- dystę Chumo, zezującego na świat wąskimi, zaropiałymi oczkami. Byli niezbędni w zarządzaniu klanem. Oczywiście każdy z tej trójki miał zakusy na jego pozycję. Każdy walczył z nim kiedyś o nią i przegrał. Sayjak mimo to nie obawiał się żadnego z nich z osobna, a oni służyli mu dobrze, czekając na pierwszy przejaw słabości. Wspólnie mogliby stawić mu czoło, mogliby zapewne rozbić klan, jed- nak — tu uśmiechnął się, ukazując kły — nie ufali sobie na tyle, by tego dokonać. I nawet gdyby było inaczej, prędzej czy później musieliby załatwić to między sobą, pozostawiając tylko jednego. On zaś wiedział że potrafi po — radzić sobie z każdym z nich. Nie. Oni o tym wiedzieli i wiedzieli, że on to wie. Służyli więc, czekając stosownej chwili i, oczywiście, starzejąc się. Chumo spojrzał w jego stronę. Wrócił właśnie z jednego z regularnych patroli, na które Sayjak nalegał.
— Jak teren? — zapytał zezowatego olbrzyma. — Ślady na północnym zachodzie — odparł Chumo. — Jakie? — Tropy. Odciski butów. — Ilu? — Trzech albo czterech. Może więcej. Sayjak zerwał się na nogi. — Jak daleko? — Kilka mil stąd. — Niedobrze. Szedłeś za nimi? — Tylko kawałek. Pomyślałem, że lepiej szybko przynieść wiadomość. — Dobrze zrobiłeś. Zaprowadź mnie tam. Ocro! Zostaniesz tu na straży. Ja idę na zwiad. Szczupły małpolud przerwał posiłek i zbliżył się. — Co się dzieje? — Obcy. Może ekosy — odparł Sayjak, patrząc na Chumo. — Nie wiem. Chumo pokręcił głową. — Może pójdę z wami — powiedział Staggert. — Ktoś musi pilnować obozu. Zostawcie znaki, gdybyście musieli uciekać. — Oczywiście. Sayjak ruszył za Chumo. Mniej więcej przez milę wolno posuwali się ścieżkami, wytężając wszystkie zmysły. W końcu, gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie zaczynał się trop, Chumo poprowadził Sayjaka w gąszcz drzew. — Słyszałem, jak szli — powiedział — z daleka. Zanim tu dotarłem, zdążyli już odejść. Zna- lazłem ich ślady i zbadałem je. — Poszukajmy ich — rzekł Sayjak. Ruszyli dalej dobrze wydeptaną ścieżką. Odciski butów wciąż jeszcze rysowały się wyraźnie na wilgotnej ziemi. Trop prowadził na zachód, potem skręcił nieco na północ. Sayjak ustalił, że było ich czterech — dwóch dość potężnych mężczyzn i dwóch bardziej przeciętnego wzrostu i budowy. Daleko na lewo rozległ się trzask wystrzału. Chwilę później dźwięk powtórzył się. Sayjak uśmiechnął się. — Łatwa zdobycz — powiedział. — Dzięki niej się ujawnili. Teraz wiemy, że ścieżka skręca w tę stronę. Pójdziemy na skróty. Szybciej ich znajdziemy. Zboczyli ze ścieżki, kierując się w kierunku, skąd dobiegały odgłosy. Około pół godziny zajęło im znalezienie miejsca, gdzie zabito jelenia, ale odtąd ślad był już bardzo wyraźny. Zwierzyna została sprawiona, podzielona i zabrana na północny wschód. Idąc dalej za tropem, Sayjak i Chumo usłyszeli w końcu głosy i niemal w tym samym czasie dobiegła ich woń pieczonego mięsa. Posuwając się odtąd ostrożniej, odkryli grupę rozbijającą właśnie obóz na terenie, którego zapach wskazywał, że wcześniej zamieszkiwał go klan podobny do ich włas- nego, ale jednak opuścił to miejsce co najmniej tydzień wcześniej. Zbliżyli się. Staranny wybór terenu wskazywał jednoznacznie, że myśliwi zamierzają spędzić tu noc. Sayjak oniemiał, kiedy spostrzegł, że największa postać z tej czwórki jest kobietą. — Ekosy — szepnął Chumo. — Łowcy nagród — poprawił go Sayjak. — Ten duży to kobieta. Wiesz kto? — Wielka Betsy? — Właśnie — powiedział, przeciągając palcem wzdłuż blizny na lewym udzie. — Wiele głów Ludzi spadło przez nią. Znamy się, ona i ja, od dawna. — Może tym razem to my weźmiemy jej głowę. — Tym razem ja ją wezmę. Wracaj do obozu. Weź Staggerta, Ocro, paru innych silnych facetów, którym potrzeba ruchu. Sprowadź ich tu. Ja będę czekać i obserwować. Jeśli zmienimy miejsce, zostawię znaki. — Dobrze. Chumo zniknął w gąszczu. Sayjak zbliżył się do obozowiska. Aromat pieczeni sprawił, że do ust napłynęła mu ślina, choć nie miał zbyt wielkiego pojęcia o ogniu, a poza tym wiedział, że i tak mięso najlepsze jest na surowo. Łowcy nagród… Ekosy nosiły uniformy. Łowcy nagród ubierali się, jak im się żywnie podobało. Byli bardziej pomysłowi, bardziej zawzięci — bardziej niebezpieczni. Wynikało to w znacznej mierze z faktu, że nie byli państwowymi funkcjonariuszami i zarabiali lub nie zarabiali tyle pieniędzy, ile potrafili. Say-
jak wiedział, że łowców angażowano zwykle dopiero wtedy, gdy sprawy osiągały stan, w którym działania ekosów okazywały się niewystarczające. Choć skromność nie należała do jego cnót, nie sądził, by poczynania jego klanu same w sobie mogły wzbudzić takie zainteresowanie. Nie. Choć z trudem sięgał myślą poza własny klan, przyszło mu do głowy, że inne plemiona Ludzi musiały także rozrastać się, polować i paść do tego stopnia, że stało się to zauważalne w czyimś wielkim zes- tawieniu stanu rzeczy. Na razie nie miał pojęcia, jak temu zaradzić. Wiedział jednak, jak ma poradzić sobie z obecnym problemem, gdy tylko przybędą pozostali. Przyglądał się, jak rozbijają obóz, jak gromadzą się przy ogniu, by zjeść posiłek. Liczył na to, że zostawią jakieś resztki… na potem. Jego nadzieje rozwiały się jednak, gdy do akcji wkroczyła Wielka Betsy. Ta dama miała niezły apetyt, w pełni dorównujący jej posturze. — Dogodź sobie — wydyszał. — Potem będzie moja kolej. — Uważnie przyjrzał się maczecie, którą powiesiła na gałęzi pobliskiego drzewa. Czy to nią właśnie zraniła go kiedyś? Wiedział już, do czego maczeta służyła. Można było machać nią jak wielkim drągiem, ale była ostra. Dobra do ścinania głów. Siedział w kucki i obserwował. Miał teraz mnóstwo czasu. Mógłby właściwie wziąć się do pla- nowania… Był już wieczór, gdy Chumo powrócił, prowadząc czterech innych. Cicho, mimo swych potężnych rozmiarów, kucnęli obok niego, a on wskazał im charakterystyczne cechy obozu, zaznac- zając punkty, z których zdecydował się zaatakować. Potem gestem nakazał im pójść za sobą i od- prowadził ich daleko w gąszcz. Tam przystanął i przemówił cicho: — Wy — Chumo, Staggert — ukryjcie się wśród drzew, w pobliżu, razem ze mną. Ocro, Svut — wy włazicie na drzewa. Kiedy oni zasną, ludzie na dole ruszają za mną. Zabijamy wszystkich. Jak będzie ciężko, Ocro i Svut, skaczecie szybko na dół. Pomagacie. — A jak zostawią wartę? — zapytał Staggert. — Ja się nią zajmę — odparł Sayjak. — Idę pierwszy. Straż zabita i wchodzicie wy. Bierzecie resztę. Jasne? To nie pragnienie udowodnienia swego przywództwa, ani nawet nie czysta brawura, rządziły tym planem. Prawda była taka, że Sayjak nie ufał nikomu poza sobą. Nauczył się tego w młodym wieku, jako zbłąkany wyrzutek z własnego klanu, i ta właśnie cecha prawdopodobnie zapewniła mu na tak długi czas prymat w obecnym plemieniu. Samowystarczalność, nieufność, umiejętność po- dejmowania błyskawicznych decyzji i natychmiastowego wprowadzania ich w życie, były — jak mógłby uznać, gdyby był typem skłonnym do refleksji — najbardziej pożytecznymi naukami, jakie wyciągnął z tych wczesnych dni. Powrócili więc do obozowiska łowców i oddział rozlokował się na pozycjach, wskazywanych klepnięciem w ramię, wyciągnięciem palca, skinieniem głowy. Sayjak zajął posterunek w najbliższej obozowiska kępie zarośli i powoli przedzierał się na jej skraj. Tam położył się zupełnie nieruchomo, obserwując siedzące przy ogniu postacie, które tymczasem rozmawiały, racząc się jakimś napojem. Czy wystawią wartę? Podejrzewał, że tak. Zamierzał zbliżyć się do obozu, ile się da, po czym równocześnie dać pozostałym sygnał do ataku i rzucić się na wartownika, zabijając go — lub ją. Miał nadzieję, że Wielka Betsy sama obejmie pierwszą wartę, po części dlatego, że stanowiła największe zagrożenie i dobrze byłoby pozbyć się jej szybko, po części, ponieważ nie mógł się doczekać, kiedy — po tych wszystkich latach i spotkaniach — uśmierci tę łowczynię z dalekiej Verité. Nigdy nie słyszał o Thomasie Rayu, który dawno temu wprowadził do programów seks i reprodukcję. Uznał jednak, że powinien ją chyba także zgwałcić, aby po prostu zademonstrować, że jego zwycięstwo było całkowite i zupełne. Z drugiej strony zdał sobie sprawę, że będzie się bał brać do tego, póki ona będzie żywa. Nieważne. Równie dobrze może dowieść swego, robiąc to później. Jeszcze raz przyjrzał się maczetom. Wtedy, dawno temu, Wielka Betsy ciężko go zraniła właśnie czymś takim. Myślał o nich bez ustanku, póki nie odgadł, jak działały, choć nigdy nie zastan- awiał się nad tajemnicami konstrukcji czy wykonania. Wiedział, że są dobre do ścinania głów. To w ten sposób łowcy napełniali zdobyczami swoje worki. Przyglądał się obozującym i próbował zrozumieć, o czym rozmawiali, ale nie udało mu się. Zastanawiał się, czy Wielka Betsy rozumie choć trochę mowę Ludzi. Wsłuchiwał się w odgłosy nocy i wpatrywał w tę drugą tajemnicę, w ogień. Zdawało się, że minął bardzo długi czas, zanim jeden z mężczyzn zaczął ziewać. Ale kilka chwil później dołączył do niego drugi. Pierwszy powiedział coś, wskazując ręką swój barłóg. Wielka Betsy skinęła głową i odpowiedziała, kiwnąwszy w tamtą stronę swoim wielkim kciukiem. Wszyscy trzej rozeszli się do swych legowisk, a ona dorzuciła drew do ognia. Oczyściła swą broń i naostrzyła
maczetę, umieszczając po pracy jedno i drugie w zasięgu ręki. Sayjak przyjrzał się dokładnie ich położeniu. Musiał zbliżyć się do niej w taki sposób, by nie mogła sięgnąć po broń i zdobyć nad nim dzięki temu przewagi. Dopóki chodziło o walkę siły przeciwko sile, nie przewidywał problemów, mimo jej potężnego cielska. On sam był znacznie bardziej masywny, a jego siła od dawna cieszyła się legendą wśród Ludzi. Zatem… Zdecydował, że opuści jak najciszej swą kryjówkę, gdy tylko oddech pozostałych łowców sta- nie się wolny i regularny. Potem będzie zbliżać się ostrożnie, ale nie licząc na całkowitą bezszelest- ność przy pokonywaniu ostatnich metrów. Tak, to wydawało się najbardziej rozsądne. Przeczuwał, że Wielka Betsy będzie równie czujna, jak każdy z Ludzi, i najdrobniejszy dźwięk wystarczy, by poder- wać ją do działania, tak jak poderwałby jego samego. Będzie musiał przebyć końcowy dystans jednym wielkim skokiem. Minęło może pół godziny. Trzej mężczyźni wydawali się spać. Wielka Betsy siedziała nie- ruchomo, wpatrzona w płomienie. On nadal czekał. Pozostali powinni łatwo dać sobie radę ze śpiącymi. Ale… lepiej nie ryzykować. Noc wlokła się. Było już oczywiste, że mężczyźni śpią głęboko. Jego pobratymcy mogą się zniecierpliwić, gotowi pomyśleć, że boi się baby. Czy bał się rzeczywiście? Była największą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Dotknął palcami blizny. Potem rozgarnął liście przed sobą i powoli ruszył naprzód. Stawiał każdy krok z największą precyzją i ostrożnie przenosił z nogi na nogę ciężar swego ciała. Kontrolował oddech. Nie mógł jednak zapanować nad zapachem, jaki wydzielał. Usłyszał, jak Wielka Betsy wciąga nosem powietrze. Jej prawa ręka błyskawicznym ruchem sięgnęła po broń. Skoczył w tej samej chwili, z okrzykiem bojowym na ustach. Ale Wielka Betsy zrobiła unik w bok i odturlała się, poruszając się z szybkością zaskakującą u osoby jej tuszy i jednocześnie wydając okrzyk ostrzegawczy dla pozostałych. Sayjak chybił celu — jej pleców — ale udało mu się szybkim ruchem długiego ramienia wytrącić słabo trzymaną strzelbę z jej dłoni. Jeszcze raz skoczył na nią, ale przetoczyła się przez ramię w drugą stronę, usuwając się z jego drogi, i wstała zwrócona twarzą ku niemu. Gdy próbował ją chwycić, ona kopnęła go dwa razy w żołądek, uchyliła się przed wymachem jego ramienia i zdzieliła go z prawej strony w żebra. Choć każdy z tych ciosów powaliłby człowieka, Sayjak tylko zachwiał się i po chwili, warcząc, znów rzucił się na nią. Podstawiła mu nogę, a jej przypominająca baleron pięść ciężko opadła na jego potężny kark. Potrząsając głową, zwrócił się ku niej jeszcze raz. Dookoła rozbrzmiały krzyki i wycie, kiedy członkowie jego klanu opadli na śpiących do niedawna łowców, oraz odgłosy walki i trzask łamanych kości. Wielka Betsy kopnęła go jeszcze raz. Zniósł to ze stoickim spokojem i ruszył ku niej, tym razem już rozważniej, zrozumiawszy, że jego gwałtowne ataki nie odnoszą spodziewanych skutków. Cofnęła się przed nim, wymierzając ciosy i niskie kopniaki, gdyż znając już niezwykłą szyb- kość jego rąk, bała się, by nie złapał jej za nogę, jeśli uniesie ją zbyt wysoko. Znęcała się nad jego łydkami, kolanami i udami, ale on, ignorując te ciosy, parł ku niej, wymachując nisko rękoma. Przyłapał się na tym, że żałuje, iż Wielka Betsy nie należy do Ludzi, i pomyślał, jak dobrze byłoby mieć ją po swojej stronie. Zaatakował znienacka błyskawicznym ruchem lewej ręki. Choć udało jej się uniknąć ciosu, nie zdołała utrzymać równowagi. Zatoczyła się na bok. Sayjak skoczył na nią w okamgnieniu, usiłując ją unieruchomić. Zanim tego dokonał, podbiła jeszcze nadgarstkiem jego podbródek, dźgnęła szponami w oczy, wymierzyła kilka krótkich ciosów w gardło. W końcu, otaczając lewym ramieniem jej barki i przygniatając w miażdżącym uścisku prawą rękę do tułowia, pochwycił lewy łokieć Wielkiej Betsy i przyciągnął go do jej lewego boku z taką siłą, że posłyszał chrobot dobywający się z głębi jej piersi. Chrząknęła, zbyt chyba ściśnięta, by krzyczeć, i nagle splunęła mu w twarz. Zastanawiając się nad znaczeniem tego gestu, ujął jej głowę w swą prawą potężną dłoń. Za jego plecami odgłosy zma- gań już ustały i słychać było jedynie nieliczne przedśmiertne jęki. Obrócił głowę kobiety na ile się dało w lewo. Potem, powoli, przekręcał ją dalej. Usłyszał chrzęst szyi i poczuł przebiegające przez jej ciało skurcze. Zwarł mocniej uścisk i jeszcze silniej przekręcił głowę. Rozległ się ostatni trzask, któremu towarzyszyły krótkie drgawki. Potem Wielka Betsy zwiotczała w jego uścisku. Opuścił ją na ziemię i przyjrzał się uważnie. Potem odwrócił się, kierując wzrok na pozostałych, stojących przy ciałach łowców. Obserwow- ali go. Czy powiedział na głos, że będzie ją miał? Nie pamiętał. Spojrzał na nią jeszcze raz. Nie, nie powiedział — przypomniał sobie nagle i poczuł ulgę. Zamiast tego zje jej wątrobę i serce, gdyż walc- zyła dzielnie, zdecydował. Rozejrzał się za jej maczetą. Znalazł ją.
Wówczas wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wypróbuje ją na tamtych. Wybrał trupa rozciąg- niętego twarzą w dół, uniósł ostrze i zamachnął się nim jak kijem. Przeszło przez szyję z łatwością i głowa potoczyła się, zostawiając szlak posoki. Zachwycony, podszedł do następnych zwłok i zrobił to jeszcze raz. Gdy oporządził tak wszystkie, oparł trupy plecami o pnie drzew, i położył im głowy na kolanach, układając ręce tak, aby podtrzymały je lekko po bokach. Potem wrócił do Betsy. W jej przypadku uważniej operował maczetą, a kiedy skończył, ułożył ubranie kobiety tak, by zakryć ranę. Zanim odszedł, posadził ją obok pozostałych. Ona jednak nie trzymała swojej głowy na kola- nach. Sayjak zabrał ją ze sobą, razem z maczetą. * * * Dubhe — znudzony, porywczy, samotny — znajdował się przy strumieniu kwasu w mrocznej dolinie na zachód od Głębokich Pól, oddając się nekrofilii z wymownymi pozostałościami blond pawianicy, gdy dobiegł go dźwięk niepodobny do niczego, co słyszał kiedykolwiek wcześniej. Zaskoczony, wypuścił pawianicę z objęć, a dolna część jej ciała wbiegła do strumienia, gdzie z każdym krokiem kurczyła się, aż nie zostało nic poza cierpkim wspomnieniem. Dubhe odrzucił głowę w tył i szczeknął zawiedziony. Obcy dźwięk, tak niesamowity, trwał nadal. Był… uporządkowany. Nie przypominał sporadycznych wybuchów, rozbrzmiewających i milknących jako produkt uboczny dokonującej swego dzieła entropii. Opuścił dolinę. To zdaje się na wschodzie. Musiało się tam dziać coś ciekawego. Dźwięki nie milkły. Ruszył w ich kierunku. Jakiś lśniący, mechaniczny element przepłynął obok w powietrzu, więc Dubhe dosiadł go i jechał na nim, aż obiekt rozpadł się na kawałki, a on zeskoczył w ostatniej chwili. Potem gnał pieszo przez wieczny półmrok znaczony co pewien czas płomieniami i błędnymi ognikami wiecznego rozkładu, przeskakiwał przepaście, wdrapywał się na wzgórza i zbiegał z ich zboczy. — Co się stało, Dubhe? Dokąd zmierzasz? — odezwał się jedwabisty głos z jamy, którą mijał. Przystanął, a długi, lśniący jak kuta miedź wąż wypełzł na powierzchnię. — Podążam za tym osobliwym dźwiękiem, Phecdo. — Ja również czuję jego wibracje — odparł wąż, szybko wysuwając i chowając srebrzysty język. — Więc nie wiesz, co to jest? — Wiem tylko, skąd dobiega. — Przyłączę się więc do ciebie, gdyż też się zaciekawiłem. — Zatem chodźmy — powiedział Dubhe, ponownie ruszając w drogę. Nie odzywał się przez pewien czas, choć chwilami dostrzegał połysk łusek Phecdy to po jednej, to po drugiej stronie, czasem zaś przed sobą. Pędzili naprzód, a dźwięki stały się teraz donośniejsze, można już było rozróżnić głosy i instrumenty. Wspiąwszy się na szczyt wzgórza, przystanęli. Na wschodzie spostrzegli postać mężczyzny, idącego w dziwnej poświacie. Jaka brama, jaki szlak czy droga mogły naznaczyć go, gdy przybył w te strony? Źródłem dźwięków był ten wysoki, ciemnowłosy mężczyzna lub coś, co niósł ze sobą. Szedł powoli, ze zdecydowaniem świadczącym o tym, że z rozmysłem obrał tę trasę, która prowadziła go ze szczytu wzgórza w długą dolinę. Dubhe nie zdecydował się ruszyć w jego stronę, gdyż sam stałby się widoczny. Postanowił rac- zej pójść za nim, poczekał więc nieruchomo, aż mężczyzna przejdzie dołem. Phecda także czekała, najwyraźniej myśląc o tym samym. Dźwięki niosły się przez powietrze w ślad za mężczyzną. Wydały się Dubhe przyjemnie poruszające. — Czy jest jakaś nazwa — zapytał Phecdę — na miły hałas? A Phecda, która spędzała czas, przesuwając się wśród hałd, pełznąc przez doliny i pożerając okruchy mądrości, zanim zdążyły ulec rozpadowi, odparła: — Muzyka. To się nazywa muzyka. Jest to rzecz, która tutaj niemal się nie pojawia. Być może właśnie dlatego nasz pan tak ją lubi — dla jej rzadkości. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że kocha ją dla niej samej — gdyż widzę, że nie jest to trudne. Podążali przez ciemną dolinę za mężczyzną i jego muzyką. Tylko Phecda przystanęła na chwilę, by pochłonąć resztki wczorajszej prognozy pogody dla Wielkiego Los Angeles. — Wyprzedźmy go — powiedziała w końcu — gdyż coś w tej okolicy mówi mi, że pan spotka się z nim w dolinie, dwa zakręty dalej. — Dobrze.
Okrążyli podnóże wzgórz, przecięli stok, popędzili naprzód do kolejnej przepaści, przebyli dolinę, w którą opadała i wspięli się na pagórek. Muzyka rozlegała się teraz daleko za nimi. W dole przed sobą, w szerokiej dolinie, dostrzegli powolny ruch. Śmierć wspiął się na niewysoki kopiec, rozpostarł ramiona i zatoczył krąg, a wtedy kości uniosły się z ziemi, opadły z wysokości, pośpieszyły ku niemu w chaosie grzechoczących kształtów, spotkały się przed jego obliczem i ułożyły w pewną strukturę. Wkrótce stanął tam tron z wysokim, zwieńczonym czaszką oparciem. Lśnił jak starożytna kość słoniowa w łagodnym świetle, które wypełniało dolinę. Gdy Śmierć postąpił krok naprzód, niewykorzystane kości odleciały, by utworzyć zarys ścieżki prowadzącej do wygiętego wylotu doliny. Potem odszedł za tron, gdzie rozchylił opończę, uwalniając widmowy kształt, który zawisł w powietrzu ponad kostropatym oparciem. Powróciwszy przed tron, usiadł. Uniósł dłonie, najpierw prawą, potem lewą, a po obu stronach wystrzeliły płomienie, tworząc cienie. Muzyka przybrała na sile. — Szef naprawdę umie działać z klasą — zauważył Dubhe. — Wydaje się czerpać pewną przyjemność z dramatycznych efektów — stwierdziła Phecda, gdy zeszli ze wzgórza i wkroczyli w bliższą plamę cienia. Phecda i Dubhe czekali. Czas wlókł się. Dźwięk wciąż potężniał. W końcu u wylotu doliny coś się poruszyło. Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył uważnie. Po chwili ruszył wolnym krokiem kościaną ścieżką, otoczony tonami muzyki. Dotarłszy do podnóża kopca, przystanął ponownie. — A nasz gość ma najwyraźniej podobne upodobania — dodała Phecda. — To prawda. Śmierć zwrócił twarz w stronę przybysza. Przemówił urywanym, zgrzytliwym tonem, jakiego jego słudzy nie słyszeli u niego nigdy wcześniej. — Przybywasz do mnie, grając Orfeusza Poliziano, rzekomo pierwszą operę świata. Piękna rzecz, której dawno już nie słyszałem. Oczywiście przypomina mi też pewną dawno nie słyszaną his- torię. — Tego właśnie się spodziewałem — odparł mężczyzna. — Znam cię, Johnie D’Arcy Donnerjacku. Podziwiam twoją pracę. Szczególnie podobała mi się ta urocza fantazja o życiu pozagrobowym, którą stworzyłeś w oparciu o Piekło Dantego. — Krytycy ją docenili, ale publiczność okazała się mniej entuzjastyczna. — Z moją pracą zwykle bywa podobnie. Donnerjack przyglądał mu się, nie wiedząc, jak od- powiedzieć. Śmierć roześmiał się. — Mały żart — wyjaśnił. — W gruncie rzeczy niewielu uważa mnie za realną istotę. Chciałbym wiedzieć, jak ty doszedłeś do tego wniosku — nie mówiąc już o decyzji podjęcia tej po- dróży i pomyślnym dotarciu tutaj. — Praca mojego życia wiąże się z Virtù, a jestem, między innymi, teoretykiem — odparł Don- nerjack. — Mam wrażenie, że warto byłoby któregoś dnia spędzić z tobą chwilę na teoretycznej dyskusji. Donnerjack uśmiechnął się. — Mogłoby mi to sprawić przyjemność. Jesteś chyba logicznym źródłem ostatecznych opinii. — Tak naprawdę nie we wszystkim mam ostatnie słowo. Na ogół pozwalam na to innym. Śmierć umilkł i słuchał, przechyliwszy głowę, póki nie dobiegł końca bieżący fragment. — Przepiękne — odezwał się po chwili. — Czy słusznie podejrzewam, że zamierzasz wprowadzić mnie w nastrój estetycznej przyjemności? Donnerjack położył małe urządzenie, które przyniósł ze sobą, na ziemię u stóp Śmierci. — Przyznaję się do tego zamiaru — odpowiedział. — Proszę, przyjmij ten odtwarzacz jako podarunek. Jest na nim jeszcze wiele innych melodii. — Uczynię to z wdzięcznością, gdyż, jak dobrze wiesz, większość rzeczy, które docierają do mnie, jest uszkodzona. Donnerjack skinął głową i pogładził brodę. — Pomyślałem sobie — powiedział — o obiekcie, który, Jak sądzę, dotarł do ciebie ostatnio. — Tak? — Jej imię brzmiało… brzmi… Ayradyss. Ciemnowłosa, atrakcyjna dama. Znałem ją dobrze przez pewien czas. — Tak jak i ja — odparł Śmierć. — Tak, ona jest tutaj. A sposób, w jaki przybyłeś, jak również sama twoja wizyta, pozwalają mi domyślać się w pewnym stopniu twoich zamiarów. — Chcę ją odzyskać — powiedział Donnerjack.
— To, o co prosisz, jest niemożliwe. — Jednak mówią o tym legendy, ludowe podania, religie. Muszą opierać się na jakichś podsta- wach, jakimś precedensie. — Ucieleśnienia marzeń, nadziei, pragnień. Tym tylko są te opowieści. Nie mają żadnego oparcia w realnym świecie. — To jest Virtù. — Virtù jest równie realne jak Verité. Oba miejsca są pod tym względem podobne. — Nie wierzę, że nie ma nadziei. — Johnie D’Arcy Donnerjacku, wszechświat nikomu nie jest winien szczęśliwego zakońc- zenia. — Mówisz więc, że nie możesz zwrócić tego, co zabrałeś? — To, co otrzymuję, jest uszkodzone w ten czy inny sposób, i nie jest już zdolne do prawidłowego działania. — To, co uszkodzone, można naprawić. — Nie jest to coś, z czego bym słynął. Donnerjack wykonał szeroki gest, omiatając połowę widnokręgu. — Musisz mieć tu środki, wszelkiego rodzaju sprzęt lub oprogramowanie, by naprawić wszystko — powiedział. — Być może. — Oddaj mi ją. Podobało ci się moje Piekło. Zaprojektuję ci inną przestrzeń, odpowiadającą twoim pragnieniom. — Kusisz mnie, Donnerjack. — Zatem zgoda? — Na to potrzeba czegoś więcej. — Wymień więc cenę za jej powrót. — To, o co prosisz, będzie trudne, nawet dla mnie. Żądasz, bym cofnął bieg entropii, choćby tylko lokalnie, bym odwrócił standardową procedurę i politykę. — Od kogóż innego mógłbym tego żądać? — Dobry naśladowca mógłby zrobić ci jej duplikat. — Ale to nie byłaby ona, przypominałaby ją tylko zewnętrznie. Wszystkie jej wspomnienia zostałyby utracone. To byłaby już naprawdę inna osoba. — Która mogłaby nie żywić do ciebie takich uczuć jak tamta? — Zależy mi bardziej na niej niż na mnie samym. — Ach, a więc kochałeś ją naprawdę. Donnerjack milczał. — I zamierzacie dzielić wspólnie życie? — Tak. — W Virtù czy Verité? Donnerjack zaśmiał się. — Spędzałbym z nią w Virtù każdą możliwą chwilę. Potem… — Ach tak, zawsze jest ten interfejs, prawda? Ale ostatecznie nawet dla tych, którzy dzielą jedną lub drugą domenę, zawsze istnieje interfejs — choćby tylko skóra. Zwykle sięga to jeszcze głębiej. — Nie przyszedłem tu, by prowadzić metafizyczne dyskusje. Śmierć uśmiechnął się szerzej. — …A ona zjawiałaby się u ciebie w Verité jako twarde holo. — Oczywiście odwiedzalibyśmy się na zmianę i… — Prosisz mnie o łaskę. Jestem zaskoczony, że nie określiłeś wyraźniej, czego chcesz. — To znaczy? — Abym zwrócił ci ją nie w Virtù, ale w Verité. — To jest niemożliwe. — Jeśli mam złamać dla ciebie jedno z praw natury, dlaczego nie miałbym złamać i innego? — Ależ nie pozwolą na to reguły rządzące tym miejscem. Nie ma sposobu na uzyskanie trwałego efektu „wizyty” po obu stronach. — A gdyby był taki sposób? — Zajmowałem się tym przez całe życie. — Życie to drobna wyspa w czasie. — A jednak…
— Czy sądzisz, że jestem zaprogramowaną dekoracją? Zwykłą zabawką ludzkiej wyobraźni? Zacząłem istnieć, gdy skonała pierwsza żywa istota, i sam nie wiem, gdzie i kiedy to się stało. Mo- jego programu nie stworzył żaden człowiek, żaden komputer. Donnerjack cofnął się, gdy między nim a Śmiercią przepłynęła mora. — Powiedziałeś to tak, jakbyś naprawdę był Śmiercią. Jedyną odpowiedzią był nie niknący uśmiech. — I wydało mi się niemal, że omawiasz eksperyment, który miałbyś ochotę przeprowadzić. — Nawet gdyby tak było, nie byłby to powód do oferowania ci okazyjnych cen na moje usługi. — Cóż zatem? Czego żądasz? — Tak, zbudujesz coś dla mnie. Ale chcę jeszcze jednego. Wspomniałeś o mitach, legendach, baśniach. Musisz wiedzieć, że tkwi w nich ziarno prawdy. — Tak? — Wmieszałeś się w coś, czego nie rozumiesz. Jeśli chcesz to zakończyć, daj mi moją zapłatę, i odejdź ze swą damą do własnej domeny. — Oddaj mi ją, a otrzymasz swoją zapłatę. Śmierć wstał powoli, stanął z lewej strony tronu i uniósł prawą rękę. „Orfeusz” cofnął się, odtwarzając od tyłu zakończony właśnie fragment. Spoza tronu wyłoniła się kobieca postać. Donnerjack stracił na chwilę oddech. — Ayradyss! — zawołał. — Odczuwa w pewnym stopniu twoją obecność, ale nie jest jeszcze w stanie odpowiedzieć — powiedział Śmierć, prowadząc ją ku niemu. — Weźmiesz ją za rękę i wyruszysz kościaną ścieżką. Droga będzie długa, niebezpieczna i trudna. Ale dostaniesz się na powrót do Verité, jeśli tylko z żad- nego powodu nie zboczysz ze szlaku. Wysokie Moce mogą usiłować ci przeszkodzić. Trzymaj się szlaku. Umieścił dłoń Ayradyss w jego dłoni. — Jakiej więc oczekujesz zapłaty? — Twojego pierworodnego, oczywiście. — To, o co prosisz, jest absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, nigdy nie będziemy mogli mieć potomstwa. Po drugie, nawet gdybyśmy mogli, nie będę w stanie dostarczyć go tutaj — fizycznie, in toto. — Zgódź się na warunki, a ja sam zadbam o szczegóły. Donnerjack spojrzał na bladą, patrzącą martwo przed siebie postać ukochanej. — Zgadzam się — powiedział. — Rusz więc kościaną drogą ku światłu. — Amen — rzekł Donnerjack, odwracając się z Ayradyss — i żegnaj. — Do zobaczenia — odpowiedział mu Śmierć. Rozdział drugi Lydia Hazzard miała siedemnaście lat oraz kilka miesięcy wakacji przed sobą, nim rozpocznie studia na uniwersytecie. Jako starszej z dwóch córek w zamożnej rodzinie — Towarzystwo Ubezpiec- zeniowe Hazzard, trzecie pokolenie — rodzice, Carla i Abel, sprezentowali jej lato w Virtù, zanim jej życie stanie się zażartą walką na kły i pazury, i bez reszty wypełni się sprawami uczelni. Lydia miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, wąską talię, duży biust, ręce i nogi modelki prezentującej kostiumy kąpielowe, bardzo jasne i sięgające ramion włosy, wysokie kości policzkowe, olśniewająco białe zęby, różową gładką cerę i głęboko zielone oczy ze śladem seledynu na powiekach. Tak było tylko w Virtù i kosztowało swoje, ale jej rodzice mieli gest. U siebie, w Bayonne w stanie New Jersey, Verité, była raczej chuda i niezdarna, miała metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, włosy nieokreślonej barwy, mieszaną cerę, fatalną postawę i skłonność do obgryzania paznokci do żywego mięsa. Jej uśmiech jednak był dzięki ortodoncji uroczy, a oczy naprawdę miały odcień głębokiej zieleni. I jeśli już o tym mowa, miała przyjemnie zachrypnięty głos i wysoki iloraz inteligencji. Z początku podróżowała ze swoją przyjaciółką, Gwen, której w prezencie na ukończenie szkoły podarowano tygodniowy pobyt w tematycznych resortach Virtù. Program obejmował Plażę, Góry, Pustynię, Wybrzeże, Rejs, Kasyno i Safari, dziewczęta spędziły więc po pół dnia w każdym z tych miejsc, by przekonać się, które odpowiada im najbardziej. Obie uznały, że Kasyno jest okropne, bo po wykorzystaniu początkowego pakietu gier grało się za własne (lub rodziców) pieniądze, przenoszone natychmiast z rachunku Kasyna na własny lub (co zdarzało się częściej) odwrotnie. To zaś — jak im obu wpojono — było nie do przyjęcia. Odwiedziły Virtù, by przeżyć trochę egzotycznych wrażeń, nabrać większej ogłady towarzyskiej, sypiać w przy-
jemnym otoczeniu z przystojnymi chłopcami, nie narażając się na ryzyko ciąży lub choroby. Kiedy w Verité ciała unosiły się i opadały w mikromanipulowanych polach siłowych, zmysły przekonane były, że znajdują się pod gwiazdami i swymi kochankami na plażach południowego Pacyfiku, gdzie fale wybijają rytm, a wiatr niesie zapach kwiatów. Jakie znaczenie miało to, czy partner był konstrukcją z Virtù czy kolejnym wyidealizowanym wczasowiczem z Verité? Wrażeń dostarczali identycznych, a niepewność podsycała do maksimum romantyzm sytuacji. I jedni, i drudzy mieli prawo kłamać lub żartować, więc oczywiście korzystali z tego. Smaczku tej grze przydawała ciekawość, czy adres otrzymany od poznanej osoby jest prawdziwy, czy partner, którego się dosiadało, głaskało, ssało, nie mógłby dostarczyć jeszcze więcej radości po drugiej stronie, czy też wszystko było tylko snem i żadna taka osoba nie istniała nigdy w Verité. Kiedy tydzień Gwen dobiegł końca, Lydia dużo spacerowała po plażach. Była jednym z jej ulubionych miejsc, kiedy chciała być sama, a uświadomiła sobie, że w tej chwili tego właśnie pragnie. Zażyczyła sobie samotności w Virtù, lecz nie poszukiwała turystycznych plaż z piaskiem jakby prze- sianym przez sito. Wałęsała się po dzikszych, kamienistych pasach przybrzeżnych, czasem mgliście przypominających egejskie wybrzeże, czasem okładanych lodowatymi falami Morza Północnego. Fascynowała się życiem i śmiercią, które obserwowała po drodze w basenikach wypełnianych wodą przypływu. Podwodne lasy kołysały się niby na niewidzialnym wietrze, drobne skorupiaki umykały między kamienie, ryby unosiły się w wodzie, by nagle pierzchnąć, maleńkie czerwone i niebieskie armie zajmowały pozycje do bitwy… Od czasu do czasu widywała czerwony żagiel. Ale choć łódka zbliżała się nieraz do brzegu, nigdy nie zarzucała kotwicy w zasięgu jej wzroku, nigdy też nie udało jej się dostrzec załogi. Gdy wyrzucone na brzeg szczątki okrętów, kawałki drewna, muszle, zapachy i dźwięki wybrzeża stawały się zbyt nachalne, Lydia wspięła się na blade urwiska i ruszyła w głąb lądu. Ciągnęły się tam skaliste pagórki i wyższe wzniesienia, na których zboczach rosły drzewa o powykręcanych kształtach. Zieleń łąk pstrzyły różowe i żółte kwiaty. Skupiska mgły nawet w pełni dnia wypełniały zagłębienia i szcze- liny w skalnych ścianach. W dolinach wznosiło się kilka pokrytych pnączem, kamiennych ruin. Tu i ówdzie pofalowany pejzaż znaczyły bladoczerwone plamki ostów. O zmierzchu dotarła na wzgórze, gdzie wydało jej się, że słyszy muzykę dobiegającą spod ziemi. Tam, w osłoniętym zagłębieniu na północnym zachodzie, otuliła się płaszczem, by spędzić noc. Leżąc pod gwiazdami, słyszała muzykę wznoszącą się ponad ziemię, potężniejącą, nabierającą dzikości. Przez długi czas po prostu jej słuchała, jakby uczestniczyła w jakimś niesamowitym koncer- cie. Potem nagle muzyka zmieniła charakter. Głośniejsza, potężniejsza, dochodziła już nie spod ziemi, ale gdzieś z bliska. Czyżby Lydia usnęła? Niespokojnie szukała jakiejś przerwy w świadomości, nie umiała jednak stwierdzić, czy rzec- zywiście coś takiego miało miejsce. Wstała i obeszła wierzchołek wzgórza, próbując określić kierunek, z którego dobiegała muzyka. Dźwięki wydawały się napływać z prawej strony, z południowego zachodu. Krajobraz rozjaśnił się, kiedy wspinając się, ruszyła w tamtym kierunku… Gdy dotarła na szczyt wzgórza, muzyka stała się jeszcze głośniejsza. Po drugiej stronie doliny, na wierzchołku sąsiedniego wzniesienia, spostrzegła sylwetkę kobziarza oświetloną od tyłu przez nie- dawno wzeszły księżyc. Grajek stał nieruchomo, a jęki i zawodzenia jego kobzy wypełniały powie- trze między nimi. Usiadła. Kiedy księżyc wzniósł się wyżej, zauważyła, że kobziarz jest mężczyzną. Wierzchołki ich wzgórz zdawały się zbliżać do siebie. Zdumiało ją to, gdyż jej zamówienie na samotność wciąż jeszcze było aktualne. Nie zamierzała odwoływać go przez co najmniej kilka dni po regeneracyjnej wizycie w Verité. Dziwne… Nie miała pojęcia, jak długo siedziała. Księżyc świecił teraz wyżej, a kobziarz obrócił się nieco, tak że blask księżyca padał na jego twarz z lewej strony, jednocześnie oświetlając ją i oci- eniając. Miał wysokie kości policzkowe, szerokie czoło i małą bródkę. Ubrany był, jak się wydawało, w grube, ciemne rajtuzy i ciemnozieloną, wyglądającą na wilgotną, jedwabną koszulę. Na głowie miał czapkę, a u boku rękojeść jakiejś broni. Powoli odwracał się w jej stronę, póki nie spojrzał jej w oczy. Wtedy nagle przestał grać. Zdjął czapkę i złożył głęboki ukłon. — Dobry wieczór, pani! — zawołał. — Dobry wieczór! — odkrzyknęła, wstając. — Wolfer Martin D’Ambry, do twoich usług. — Och… jestem Lydia Hazzard. Pięknie grasz. Którego miana używasz najczęściej: „Wolfer”, „Martin” czy „Ambry”?
— Reaguję na każde z nich, Miz Hazzard. Zwracaj się do mnie, jak wolisz. — ,Ambry” brzmi ładnie. Możesz nazywać mnie „Lydią”. — Jak sobie życzysz, Lydio — powiedział, na powrót unosząc kobzę. — Chodź ze mną, jeśli chcesz. Zaczął grać melodię niesamowitą i zawiłą jak oddech genius loci. Lydia zorientowała się, że, ledwie zdając sobie z tego sprawę, idzie śladem dźwięków, że schodzi ze zbocza i rusza przez dolinę. Szła w ciemnościach, a muzyka płynęła nad nią. Kiedy stanęła u stóp wzgórza Ambry’ego, uświa- domiła sobie, że kobziarza nie ma już tam, gdzie stał wcześniej. Odszedł — odchodził — na wschód. Szukała ścieżki. Nagle stało się ważne, by go dogoniła, dokończyła rozmowę. Jedyna ścieżka, jaką zdołała znaleźć, prowadziła w górę, na miejsce, gdzie niedawno stał Am- bry. Bardzo dobrze… Zaczęła się wspinać, z ciemności ku rosnącej smudze światła księżyca. Dźwięki kobzy Am- bry’ego dobiegały teraz z większej odległości, a kiedy wdrapała się wreszcie na szczyt, wydawały się już bardzo dalekie. Odszukała drogę, którą musiał obrać — jedyną w zasięgu wzroku — i pospieszyła w dół. Po dłuższej chwili marszu wyboistymi ścieżkami tony stały się głośniejsze i Lydia zorientowała się, że go dogania. Nie miała wrażenia, że teren opada, ale trasa stała się teraz bardziej płaska. Być może dotarła na płaskowyż. Nocą ta okolica wyglądała inaczej, pachniała inaczej. Dlaczego tak się spieszyła? Ten mężczyzna ze swą kobzą był intruzem w jej idylli. Miała przecież zamiar wrócić do Verité, przełamać trans podróży, zjeść porządny obiad, zamiast odżywiać się przez system podtrzymywania życia, być może zagrać w tenisa, dla odmiany po elektro — stymulowanych ćwiczeniach izometrycznych, od- wiedzić rodzinę, a potem powrócić po kilku dniach w bardziej towarzyskim nastroju. Ale tutaj czekała tajemnica — i coś jeszcze. Musi koniecznie znaleźć Ambry’ego. Niemal w tej samej chwili, w której pojawiła się ta myśl, dźwięk kobzy zamarł. Zaczęła biec. Może przerwał tylko po to, by odpocząć przez chwilę. Ale mogło też coś mu się stać. Być może upadł, albo… Potknęła się, wstała, biegła dalej. Noc wydała jej się nagle chłodniejsza, a cienie stały się czymś więcej niż tylko plamami ciemności, jak gdyby w każdym bardziej mrocznym miejscu coś ruszało się powoli i obserwowało ją z ukrycia. Szlak opadał w dolinę, przecinał strumień przejściem po wystających kamieniach, znowu piął się w górę. Za plecami słyszała chrobot kamieni, jakby coś szło za nią krok w krok, zbytnio się nie ukrywając. Nie oglądała się do tyłu. Niespodziewanie dźwięk kobzy powrócił, tym razem gdzieś daleko z lewej. Skręciła w tę stronę. Zaczęła go doganiać i po kilku minutach odniosła wrażenie, że jest już niedaleko. Kiedy czuła, że już za chwilę Ambry znajdzie się w zasięgu jej wzroku, kobza zamilkła. Zaklęła cicho. Znów usłyszała postępujące za sobą odgłosy. Delikatny wietrzyk przyniósł gdzieś z lewej strony zapach morza. Czyżby zakreśliła wielką pętlę i ponownie trafiła na wybrzeże? Próbowała zorientować się według księżyca, ale był już zbyt wysoko na niebie. Posuwała się nadal w kierunku, który wydawał jej się właściwy. Jednak kiedy znalazła się w okolicy pełnej stojących głazów, zmuszona była zwolnić kroku, gdyż jej ścieżka najwyraźniej prowadziła między nimi. Wkraczając na ten teren, widziała wielką liczbę głazów, nie umiała jednak stwierdzić, czy w ich ustawieniu jest jakiś porządek. W trakcie marszu odniosła wrażenie, że coś się przed nią poruszyło. Przystanęła, wpatrując się w to miejsce, ale nic się nie działo. Po kilku dalszych krokach dostrzegła ruch po swej prawej stronie. Zatrzymała się znowu, by to zbadać. Tym razem wydało jej się, że to jeden z potężnych głazów przesunął się może o cal. Potem zauważyła kolejny podobny ruch z lewej strony. Zafascynowana, przyglądała się kamiennemu słupowi, który przesunął się kilka cali przed siebie. Nim się zatrzymał, w ruchu był już następny. I kolejny… Wkrótce wszystkie głazy zdawały się poruszać. Wrażenie było niesamowite, jak gdyby to one tkwiły nieruchomo, zaś ona płynęła między nimi. A ten stojący dokładnie przed nią wydawał się teraz nabierać wielkości. Wyciągnęła rękę, dotykając jednego z głazów. Otarł się o jej palce. Inny… Czyjaś dłoń złapała ją za lewe ramię i odciągnęła na bok. Lydia odwróciła się, głośno wciągając powietrze. — Wybacz, że chwyciłem cię w taki sposób — powiedział Ambry — ale niewiele brakowało, a zostałabyś zgnieciona.
Przytaknęła ruchem głowy i podążyła za nim w lewo, czyli, jak się zdawało, na zachód. Ka- mienie przemieszczały się teraz jeszcze szybciej, nie kołysząc się na boki. Stateczne jak posągi zmierzały na południe. — Równonoc podczas pełni księżyca — rzekł Ambry. — Wtedy budzą się i idą pić do rzeki. Wrócą na swoje miejsca, nim nadejdzie ranek. Niedobrze jest stać im na drodze, kiedy już wyruszą. Masa, pęd, inercja. — Dziękuję — odezwała się i roześmiała z lekką nutą histerii w głosie. — Co się stało, Miz Lydio? — zapytał Ambry. — Z jednej strony mówisz o solidnych, podręcznikowych własnościach materii — powiedziała — a z drugiej opowiadasz o idących pić kamieniach. To coś wziętego żywcem z galijskiego mitu. — Cóż, wszystkie mity znalazły drogę do Virtù — odparł, wciąż odciągając ją poza pole ka- mieni — zarówno mity ludu, jak i mity nauki. — Ale zasady naukowe, prawa, wielkości stałe są uniwersalne w Verité. — …i w Virtù również. Ale tu istnieją inteligentne byty, które manipulują nimi nawzajem, oraz nasze własne specjalne zestawy. — Ale tutaj można nimi manipulować. — Według reguł, niektórych dosyć skomplikowanych, ale jednak reguł. Wszystko to daje się ujednolicić. Obie strony można doprowadzić do zgodności. Tyle że czasem trudno jest to dostrzec i zrozumieć. Prowadził ich wciąż poza trasę kamieni. Teraz głazy sunęły już bardzo szybko: wielkie poruszenie czarnych, milczących, zupełnie milczących postaci. Lydia odwróciła się i szła razem z nim. Jego ręka osunęła się teraz, otaczając jej ramiona. Tulił ją, podtrzymując skraj swego płaszcza. — Dokąd mnie prowadzisz? — zapytała. — Gdzieś, gdzie jest ciepło i spokojnie — odparł. Choć Lydia miała nadzieję na wirtualny romans, nigdy nie zdecydowała, jak powinien wy- glądać jej kochanek. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. * * * John D’Arcy Donnerjack podążał Szlakami Ognia i Krwi. Wody i. Pyłu, Wiatru i Stali. Na Szlaku Drewna i Kości Słoniowej omal nie został podstępem skłoniony do opuszczenia Drogi, gdy genius loci pod postacią dziecka z koszykiem kwiatów prawie wmówił mu, że skręcił nie tam, gdzie trzeba, i teraz zmierza prosto do pięknej Krainy Elfów. Ale między nimi przesunęła się mora i w zniekształconym przez nią obrazie zobaczył, czym naprawdę było dziecko, ruszył więc dalej. Wtedy genius loci rzucił się na niego z obnażonymi kłami, krzesząc skry z kamienia ciężkim, metalowym ogonem, ale Szlak Drewna i Kości Słoniowej strzeże swych wędrowców nawet przed panami miejsc. Na Szlaku Ziemi i Popiołu z dziury w Drodze wynurzył się oszalały fant i popędził w ich kierunku. Donnerjack, gotowy na śmierć, spostrzegł jednak guz u nasady jednego z przednich kłów zwierzęcia. Odciągając fanta na skraj szlaku, z dala od Ayradyss, wywołał jednocześnie i przejrzał specyfikację jego gatunku. Potem, w przypływie natchnienia, które uczyniło go legendą zarówno wśród inżynierów, jak i uczonych, Donnerjack wbił kciuki w dwa z punktów akupunktury zwierzęcia i czekał. Fant zaszurał masywnymi nogami, ale pozostał w miejscu, jak gdyby wyczuwając zamiar kierujący ludzkimi dłońmi, które tak się z nim obeszły. Zaczął oddychać spokojniej. Parsknął cicho i przyjrzał się uważnie człowiekowi. Potem odwrócił się, zszedł ze Szlaku i odszedł w stronę puszczy. Przy następnym zakręcie genius loci pojawił się znowu, tym razem pod postacią czegoś w rodzaju urzekająco błękitnego ciągnika gąsienicowego, i nieludzkim zachowaniem nastraszył wędrowców. W akcie prostej, zwierzęcej wdzięczności fant, który śledził zajście z pobliskiego lasku, wrócił spiesznie, by rozdeptać go na miazgę, po czym cisnął go na cierniste drzewo i tam zostawił, broczącego życiodajnym płynem. Naprawdę więc zdarza się, że dobre uczynki zostają odwzajem- nione — nawet w Virtù. Donnerjack ruszył dalej, by zmierzyć się z budzącą grozę Otchłanią Gwiazd i Mostów, która miała być czymś zupełnie odmiennym od wszystkiego, co znał do tej pory. Już stąd słyszał pomruk kołyszącej się konstrukcji i straszliwe trzaski iluminacji, zbliżał się bowiem do obszaru pierwotnego języka, miejsca, gdzie słowa stworzenia ukształtowały Virtù.
Wytrwale parł naprzód, jeden z niewielu ludzi zdolnych ogarnąć rozumem tajemną geografię wszechświata. Ta zaleta umożliwiła całe te przedsięwzięcie, w żaden sposób jednak nie łagodziła jego natury. Gdyż kiedy wspiął się na ostatnie wzniesienie i pokonał pierwszy zakręt, mając wreszcie w zasięgu wzroku tę jęczącą, szczękającą otchłań ognia i przęseł, lęk przed śmiercią wypełnił mu żołądek i rozszedł się po całym ciele. Powstając z kolan i odrywając ręce od twarzy, zawołał Ayradyss i poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Wyprostował się i ruszył z uniesioną głową przed siebie, a potem, niepewnym z początku głosem, zaczął śpiewać, wchodząc na przęsło. * * * Wysoko na szczycie leżącej w centrum wszechświata góry Meru bogowie siedzieli w bezruchu na swych kamiennych tronach, kontemplując rozpościerające się wokół Virtù. Poświęciwszy mobil- ność na rzecz wszechwiedzy, potrafili siedzieć tak przez wieki. Działanie szkodziło postrzeganiu, a może i mądrości. Przeniósłszy większość jestestw w wojujące awatary, spowolnili funkcjonowanie swoich właściwych osobowości. Dlatego rozmowy ich, oceniając według standardów czasowych, można by uznać za rozwlekłe. Na szczęście jednak centralnym obszarem Virtù rządził odpowiednik matematyki osobliwości umożliwiający te niepokojące i zdumiewające anomalie, które pomniejsi bogowie nazy- wali „fizyką wieczności”, zazdroszcząc swym władcom tych straszliwych, budzących grozę tajemnic- zych wyczynów w krainach leżących ponad wiejącym między światami wiatrem. Skyga, Seaga i Earthma zdawali sobie sprawę, że rozciągnięcie zmysłów i osobowości na niezliczoną liczbę bytów pozostawiło im niewiele z ich istoty. Te wlokące się rozmowy — czasem bardziej podobne monologom — były niezbędne dla zachowania resztek ich tożsamości. Lękali się, że cisza zdusi w nich to, czym byli naprawdę, pozostawiając ich na zawsze rozproszonych w pom- niejszych jestestwach we wszystkich domenach Virtù. Oczywiście funkcjonowali w złożonych hierar- chiach, począwszy od nieba, przez lądy, aż po morza. — …A więc rozpoczyna się nowy cykl — stwierdził Seaga, a gdy mówił te słowa, mijały dzie- sięciolecia. — Jak bywa z większością znaczących wydarzeń, jego początki już teraz są niejasne — zau- ważyła Earthma — chyba że Skyga maczał w tym palce. — On nie odzywa się od dłuższego czasu. Być może działa. — Albo może w końcu rozpadł się zupełnie. — Zastanawiam się… — Nie. On gra ostrożnie. Mruczy pod nosem. — Hmm. — Nie zaczynaj i ty. — Myślisz, że naprawdę jest gdzie indziej? — Jeśli bogowie nie wiedzą, któż mógłby to powiedzieć? — Moglibyśmy skorzystać z tej nieobecności, by w całości powrócić do naszych ciał, przenieść je do groty, gdzie jest wygodniej, i… — Stracilibyśmy wtedy kontakt z naszymi sługami. — …Lecz weszlibyśmy w kontakt z sobą nawzajem, 0 Piękna. — To prawda i rzeczywiście byłoby to przyjemne. Chociaż za każdym razem gdy się kochamy, łańcuchy przy — czynowo — skutkowe nabierają niesamowitej złożoności i poezji. — Co z tego? Zostawmy go z jego mantrą i chodźmy do łóżka. — Za chwilę. Okryję tylko moją nieobecność paroma iluzjami. — A potem odkryjemy siebie i poruszymy górę. — To tyle, jeśli chodzi o poezję. Gdy Seaga zwinął swą świadomość, jego spojrzenie na rozwój duchowy Virtù zmieniło się. Nie było już skupione w jednym miejscu. Choć pozostało barwną panoramą, miał teraz wrażenie — gdy obraz został skompresowany — że lepiej uświadamia sobie istnienie wzorów tam, gdzie przedtem widział tylko wydarzenia. — Sądzę, Earthmo, że może pojawić się szczególny prąd społeczny, który będzie miał pewne związki z Etapem IV — stwierdził, gdy szli ku grocie. — Nie bądź głupi, Seago — odparła, ocierając się o niego biodrem. — Żaden śmiertelnik w Verité i prawie nikt w Virtù nie podejrzewa nawet, że istnieją teoretyczne podstawy dla czegoś takiego.
— To prawda — przyznał, ujmując jej dłoń. — …A nawet gdyby komuś udało się to rozpracować, nadal pozostanie to tylko tym, czym jest: pozbawioną praktycznego znaczenia hipotezą. — Znalazłbym dla niej parę drobnych i subtelnych zastosowań. — Z których żadne i tak nie mogłoby równać się z tym, o czym rozmawialiśmy na początku. — Tak, masz rację — przyznał, wchodząc za nią do groty i przyciągając ją ku sobie. — Czym wolałbyś się teraz zająć: teorią rzeczywistości czy kobiecą anatomią? — zapytała. — Skoro o tym wspominasz, zaczynam doceniać stulecia spędzone w abstrakcyjnym, teologic- znym stylu. Earthma wykonała gest i pojawiła się poświata, wystarczająco silna, by rozświetlić im drogę do łoża. Seaga wykonał gest i światło zgasło. — Ostatnimi, .których widziałam wchodzących tutaj, byli Warga i Agrima — powiedziała Earthma. — Tak, zanim odeszli do nieznanych krain — rzekł Seaga, gdy opadły z nich ubrania. — To było wieki temu — zauważyła — i nie siedzieli tu długo. — Warga jest z tego znany — stwierdził Seaga. — Szybki i do rzeczy. Earthma zachichotała. — To okropna reputacja. — Morze natomiast jest powolne, stateczne, nieugięte. A czasem bywa też dzikie. — Dokaż tego — powiedziała. * * * Eilean a’Tempull Dubh posiadało inne nazwy w wykazach Narodowego Majątku Szkocji, ale pod taką właśnie nazwą pamiętał je Donnerjack i taką nazwę wymienił, stojąc w budce telefonicznej w ognistym kręgu — miejscu postoju na Długim, Długim i Wijącym się Szlaku. Zawsze skłonny do planowania z wyprzedzeniem, przypomniał sobie czarne domostwo na zachodnim wybrzeżu Szkocji, które odwiedził dwukrotnie w dzieciństwie. Jego obecność w dobrach rodzinnych miała coś wspól- nego z tymi wszystkimi MacMillanami, MacKayami i MacCrim — monami należącymi do przodków ojca, choć nie miał pojęcia, czy rezydencja wciąż istniała, ani też, jeśli tak, jakie średniowieczne ob- ciążenia mogły stanąć na przeszkodzie jego prawom do niej. Zadzwonił do swego adwokata w Verité, niejakiego Wilsona, który narzekał na połączenie i chciał rozmawiać o interesach prawnych Instytutu Donnerjacka, po czym kazał mu skontaktować się z adwokatem ojca, niejakim MacNeilem z Edyn- burga — lub z jego następcą — i ustalić, czy Donnerjack nadal posiada prawo własności i, jeśli tak, czego potrzebuje do remontu, modernizacji i zamieszkania w rezydencji na rodzinnej wyspie. Wilson chciał jeszcze omówić kilka bieżących kontraktów, ale na jego ekranie pojawiła się fala płomieni, gdyż pięć minut Donnerjacka dobiegło końca, a John, będąc człowiekiem oszczędnym, nie raczył wykupić kolejnej jednostki. * * * Sayjak spał w rozwidleniu konarów, wysoko ponad pozostałymi członkami klanu. W ten sposób miał wszystkich na oku. A im wyżej musieli wspinać się do niego, tym więcej oznak upr- zedzało go o ich ruchach. Tak było i teraz. Pogrążony w głębokim śnie, marzył o seksie i przemocy — które także i na jawie splatały się zwykle ze sobą w jego życiu — kiedy poczuł, że ktoś się zbliża. Zbudził się i oprzytomniał na długo przed tym, zanim Chumo znalazł się na tyle blisko, by go zaatakować, gdyby to właśnie było jego zamiarem. Sayjak beknął, pierdnął, podrapał się i przeciągnął. Potem obserwował wspinaczkę Chumo, czekając, aż ten zbliży się na odległość odpowiednią dla cichej rozmowy. — Sayjak! — zawołał Chumo. — Chodź szybko. Mamy kłopoty. Sayjak z rozmysłem ziewnął, nim zareagował. — Jakie kłopoty? — zapytał po chwili. — Ekosy. Wszędzie. Najwięcej na południu. Następni nadchodzą od zachodu i północy. — Ilu? — Wszystkie palce u rąk. Wszystkie palce u nóg. Siusiak też. Kilka razy. Tylko na południu. — Co robią? — Nic. Siedzą w obozie. Jedzą. Srają. Śpią.
— Co na zachodzie? I północy? — Wszystkie palce. Może jeszcze parę siusiaków. Dopiero tu idą. Więcej przyszło od północy, kiedy staliśmy na warcie. — Ty i Staggert? — Tak. Sayjak sięgnął po swoją maskotkę. Próbował całymi tygodniami, nim nauczył się wiązać węzły na kawałku sznurka, który znalazł w obozie łowców nagród. Widział jednak węzły już wcześniej i wiedział, do czego służą. A ten sznur miał już na sobie węzeł. Wykorzystał go jako model. Niezmor- dowanie zwijał i skręcał sznurek, aż któregoś dnia mu się udało. Powtórzył to wielokrotnie, ucząc się nawet odmian. Wtedy był gotów. Przywiązał solidnie oba końce do włosów na głowie Wielkiej Betsy. W ten sposób mógł wi- eszać ją na złamanych konarach albo nosić na szyi, ilekroć uznawał, że okazja usprawiedliwia cere- monię. Teraz głowa wisiała na pobliskiej gałęzi, a on wyciągnął rękę i pogłaskał ją, by lepiej mu się myślało, a być może również i na szczęście. Maczetę ukrył w dziupli innego drzewa, skąd wyciągał ją od czasu do czasu, by cokolwiek nią ściąć. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zabrać głowy. Będzie jednak musiał iść zbyt daleko i zbyt szybko. Głowa może o coś zahaczyć lub zaplątać się w krzakach. Pożegnał się z nią, po czym zwrócił się do Chumo: — Zaprowadź mnie na południe. Potem na zachód i na północ. Muszę sam zobaczyć tych ekosów. Tak więc, poprzedzany przez Chumo, zszedł z drzewa, przystanął, by ostrzec klan o obecności ekosów, po czym ruszył na południe. Kilka godzin później kulił się w zaroślach wraz z Chumo, przy- glądając się obozowisku. Wszędzie wokół kręcili się łowcy, jedli, rozmawiali, czyścili lub ostrzyli broń. Było to największe ich zgromadzenie, jakie Sayjak kiedykolwiek widział. Obok wzbudzonego tym niepokoju pojawił się szereg pytań. Dlaczego tak wielu? Dlaczego teraz? I byli to łowcy nagród — nie ekosy w zielono–brązowych uniformach. Dlaczego łowcy? Ekosy były urzędnikami, przedstawicielami władzy wysyłanymi z jakiegoś odległego miejsca do wykonania pewnych zadań, a zadania te, ze swej strony, nie zawsze polegały na zabijaniu Ludzi. Czasami chodziło o wycięcie lub sadzenie drzew, rozniecenie lub zwalczenie ognia, kopanie rowów, odwracanie kierunku rzek. Natomiast łowcy nagród zjawiali się tylko po to, by zabijać i, w przeci- wieństwie do ekosów, zbierali świadectwa swych poczynań. To właśnie od łowców Sayjak przejął pomysł zabrania głowy Wielkiej Betsy. Łowcy byli wolni, dzicy, okrutni, bardziej niż ekosy godni szacunku. Zazwyczaj działali samotnie lub jako tropiciele w małych oddziałach, ale wszystko wskazy- wało na to, że grupy z zachodu i północy były częścią tej samej imprezy. To wszystko z pewnością nie działo się bez powodu… Po pewnym czasie Sayjak dotknął ramienia Chumo. — Zaprowadź mnie teraz na zachód — rozkazał. Po drodze zastanawiał się, gdzie żeruje teraz klan Otlaga. Lub klan Dortaka. Albo Bilgada. Ogólna wiedza o aktualnym rozmieszczeniu innych klanów pozwalała uniknąć sporów terytorialnych. W tej chwili jednak potrzebował konkretów, a nie ogólników. Śledząc z niebezpiecznego punktu obserwacyjnego znacznie mniejszy oddział zachodni, zaczął podejrzewać, że żaden inny klan nie jest otoczony przez trzy oddziały łowców i wschodnie równiny. Wkrótce miał się co do tego upewnić, ale już teraz poczuł się nieswojo. Hoga, który obserwował zachodnią grupę, powiedział mu, że przybyło właśnie kilku ostatnich jej członków. Rozbijali jednak obóz, zamiast czekać, co zrobiliby, gdyby oczekiwali w najbliższym czasie rozkazów. Sayjak przy- puszczał więc, że zamierzali spędzić przynajmniej jedną noc w tej okolicy, zanim podejmą jakiekol- wiek działanie w porozumieniu z pozostałymi grupami. Hoga i Gongo, których Staggert pozostawił z rozkazem obserwowania oddziału, gdy tylko wykryto go tego ranka, oddalili się od polany z Sayjakiem. — Czy wiecie, gdzie są teraz klany Dortaka, Bilgada albo Otlaka? — zapytał Sayjak. — Otlak jest tam — Chumo wskazał na północ. — Daleko za następnym obozowiskiem łow- ców. Dortak jest bardziej na zachód. — Znów gestem pokazał kierunek. — Nic nie wiem o Bilgadzie. Sayjak poczuł, że coś dziwnego dzieje się z jego żołądkiem, gdyż miał wrażenie, że Bilgad że- ruje na południowym wschodzie. A to oznaczało, że istotnie tylko jego klan znajdował się wewnątrz tworzonego właśnie okrążenia. Ci łowcy, zrozumiał nagle, chcieli dokonać szczególnej zemsty na nim samym i jego ludziach.
Szukał jakiejś nazwy na takie właśnie rozstawienie tych trzech grup, które pozwalało im na najskuteczniejszy ruch przeciwko jego ludziom. Myślał tylko o tej wy — kalkulowanej akcji. Idea, by zorganizować wszystko w podobny sposób, zanim przystąpi się do działania, opanowała go bez reszty. On też tak postępował, choć na wiele mniejszą skalę. Nie znał wprawdzie słów na określenie „planu” i „planowania”, jednak w tej chwili zrozumiał, czym one są. I zdał sobie sprawę, że potrzebny mu będzie własny plan, większy niż wszystkie, które ułożył dotychczas. — Zaprowadź mnie teraz na północ — powiedział — tam, skąd Staggert obserwuje kolejną grupę. Podczas marszu obliczał odległości i wspominał Krąg Shanmbal. Wiedział, że musi działać szybko i że jego plan będzie musiał być lepszy od ich planu. Wczesnym popołudniem dotarli do północnego obozowiska. Staggert wyszedł im naprzeciw i zaprowadził na punkt obserwacyjny położony między drzewami na wierzchołku wzgórza. — To najmniejszy obóz — zauważył Sayjak. — Widzę ze dwie ręce łowców. — Jest ich więcej na patrolu — odparł Staggert. — Ludzie są w wielkim niebezpieczeństwie — odezwał się po pewnym czasie Sayjak. — Z powodu tych łowców? — zapytał Staggert. — Tak. Ci tutaj i tamci na zachodzie zamierzają zaskoczyć Ludzi i skierować ich na południe, gdzie zostaną wybici. — Skąd o tym wiesz? — spytał Staggert. Sayjak pomyślał o napadzie, podczas którego uśmiercił Wielką Betsy. Nagle przyszło mu do głowy, że ci łowcy przybyli tutaj, ponieważ wzbudził w nich lęk — lęk, że i oni mogą stać się ofiarą. — Powiem ci wszystko, co wiem, Staggert, i będziesz zbyt sprytny — powiedział — tak jak ja. Oni chcą naszych głów i wezmą je. O ile nie będziemy mieli… eee… lepszego sposobu działania niż ich sposób działania. Zwrócił się w stronę Chumo. — Wracaj — rzekł — do pozostałych dwóch obozów. Weź Gonga. Weź Hogę. Weź Ocro. Przyprowadź ich tu i każ im zaczekać na mnie. — Zaczekać? — zapytał Chumo. — Dokąd idziesz? — Wracam po resztę naszego klanu. — Ich też tu przyprowadzisz? — Umieszczę ich w pobliżu. — Po co? Sayjak przyjrzał się rozmówcy. Potem uderzył się w czoło. — Nowy sposób walki. — Jak to się nazywa? — Działania wojenne — odparł Sayjak. Potem odwrócił się i zniknął w dżungli. * * * Tego wieczoru sprowadził z sobą cały klan, pozostawiając wszystkich, z wyjątkiem sprawnych samców, na polanie znajdującej się około mili od północnego obozowiska. Prowadził ich z maskotką na szyi i kijem–który–tnie w dłoni, ostatecznie rozstawiając wojowników w wąskiej dolinie, niedaleko obozu łowców. Potem naradził się ze swymi przybocznymi. Staggert, Chumo, Svut, Gongo, Ocro i Hoga stali wraz nim na mrocznej polanie, a on rzekł: — Dzisiejszej nocy zabijemy ich wszystkich. Wiecie jak? Wydali twierdzący pomruk. — Nie? nie wiecie — powiedział wtedy. — Umiecie wbiegać, robić dużo hałasu, walczyć na prawo i lewo i miażdżyć ich. To nie tak. Nie chcę robić tego w taki sposób, nie tym razem. Poc- zekamy na ciemność i ciszę. Podejdziemy tak blisko jak zdołamy, nie robiąc hałasu. Najpierw zabijemy tych najbliżej broni. Ale zabijemy ich wszystkich. Jeśli to potrwa zbyt długo albo oni użyją jakiejś dziwnej broni, wezwiemy innych wojowników, by przyszli jak najszybciej i zgnietli ich. Druga grupa będzie czekać, aż będziemy jej potrzebować. Jeśli ruszy zbyt wielu naraz, będziemy wchodzić sobie nawzajem w drogę. Wszyscy zrozumieli? Jeszcze raz wszyscy mruknęli na potwierdzenie. * * *
Jej ciało spoczywało w kabinie, pod pieczą urządzenia kontrolnego, które zapewniało odżywi- anie, wydalanie i ćwiczenia. Urządzenie właśnie przemawiało do niej w Virtù, ostrzegając ją, że jej czas upływa i wkrótce powinna wrócić do Verité, zgodnie z ustalonym przez jej rodziców planem wakacji przewidującym na przemian tydzień tu i tydzień tam, przez całe lato. Tygodniowy limit minął i teraz korzystała z rezerwy czasowej, która także była już na wyczerpaniu. Jednak gdy jej nogi rozsunęły się, a biodra zaczęły wykonywać drobne pchnięcia, urządzenie kontrolne wstrzymało przygotowania do jej powrotu. Gdy Lydia pojękiwała cicho, ono badało już jej sytuację w Virtù. Stosunek płciowy, jeśli nie był gwałtem, zwykle rozciągał rezerwę czasową na okres swego trwania. Oczywiście w przypadku gwałtu, z rekreacyjnego punktu widzenia, znaczenie miało, czy dana osoba dokonywała go, czy też była jego ofiarą. Pewną rolę odgrywały tu też subtelności z zakresu prawa i ochrony klienta. Badanie wykazało, że ten konkretny stosunek zalicza się do gatunku dobrowolnych i obustronnie rekreacyjnych. Niestety, czujniki nie były w stanie ocenić estetycznych i fizjologicznych konsekwencji gwałtownego rozstania z partnerem bezpośrednio po osiągnięciu or- gazmu. Nagle nogi Lydii zacisnęły się wokół niewidzialnych bioder. Ciało wznosiło się i opadało w bardziej gorączkowym rytmie, paznokcie wbijały się w niewidoczne plecy. Czujniki wykryły przyspi- eszenie bicia serca, podwyższenie ciśnienia krwi, tempa oddechu i objętości wdychanego powietrza. Nie zauważyły jej uśmiechu. Pod nazwą „efektu widmowego kochanka” jest on znany jedynie ludziom, którzy obserwują wszystko z boku, wcinając popcorn. Gdy tylko nastąpiło głębokie odprężenie, urządzenie kontrolne uruchomiło procedurę przy- wołującą. * * * …I spadał. I rozdarty spadał… Zmierzał w dół z bezkresnej wysokości. Jego sklecone z najróżniejszych elementów ciało zwi- otczało w głębinach inercji. Powierzchnie czerniały, jakby osmalone uderzeniem pioruna. Trop poprowadził go przez doliny i góry, przez martwe krainy przypominające porzucone dekoracje filmowe. Wiódł w górę, wciąż w górę, ku domenom bolesnego światła. Ale on nie należał do tych, którzy gubią trop. Wytrwale zdążał jego śladem. Przebiegając pionowe powierzchnie, przeskakując przepaści bez dna, wciąż szukał. Szukając… …znalazł? Raczej został znaleziony. W jednej chwili tropił jeszcze ten zapach. W następnej znalazł się w samym jego środku. Uniósł się w powietrze i wirował w fantastycznym tańcu jak pstrokaty jesienny liść. A światłość po- rażała grozą. — O, ohydny prześladowco — rozległ się gniewny głos, płynący zewsząd, jak zapach — zapuściłeś się zbyt daleko! Mizar odrzucił w tył łeb i zawył tak, jak nauczył go Śmierć. Wśród trzasków światłość skupiła się na nim. Jego wycie urwało się, ledwie je rozpoczął. Znów kręcił się w powietrzu, a powietrze wypełnił nowy zapach, zapach palącej się izolacji, wrzącego kleju, przypiekanej farby, spawanego metalu. Wirując, z zadem przy kolanie, z ogonem w oku, poczuł, że rzucono go poza krawędź wielkiej grani na cichym niebie, gdzie gwiazdy kwitną w wiecznym półmroku, a chmury unoszą się daleko w dole. Rozdartego przez światło ogarnęła go ciemność. Spadał potem, spadał — całymi dniami, może wiekami, zależnie od światów, które mijał na swej drodze… …w dół… Rozdział trzeci Tranto stracił w wędrówkach poczucie czasu. Nie, żeby kiedykolwiek przykładał do tego większą wagę, ale czerwona mgła szaleństwa zniekształciła mu spojrzenie na większość rzeczy, również na czas i przestrzeń. Gdy jednak ból zelżał, także nastawienie wielkiego fanta do życia stało się mniej nieobliczalne. Mgła rozpraszała się, a kiedy zniknęła zupełnie, Tranto potrafił jak dawniej przystawać i jeść kwiatki. Spostrzegł wreszcie, że znajduje się na rozległej równinie, opodal skraju dżungli, i ożyły w nim wspomnienia z wcześniejszego życia — pamiętał, że był w podobnej okolicy jako malec wśród in- nych z jego rodzaju. I kto wie? Może powrócił na te właśnie tereny. Przez wiele dni pasł się, niewiele
myśląc, a jego umysł błądził między snem a jawą. Była to cudowna euforia, która ogarniała go zwykle po ataku. Wędrując, jedząc, pijąc i odzyskując utraconą masę, odkrył, że zbytecznym wysiłkiem jest cokolwiek poza zwykłym reagowaniem na okoliczności. I poza bezrefleksyjną ra- dością z najprostszych faktów istnienia. Dni mijały i nic nie zakłócało mu spokoju. W miejscowych drapieżnikach wzbudzał lęk — ni- espotykanych rozmiarów fant, o potężnych szablach, jakby wyrzeźbionych ze szczątków rozbitego księżyca. Po pewnym czasie, gdy ból minął, a jego zmysły wydawały się powracać do stanu normal- nego, zaczął po raz pierwszy się zastanawiać, czy gdzieś w pobliżu nie przebywają inne fanty. Przez lata poznał wiele stad i uświadomił sobie nagle, że brak mu towarzystwa. Być może czegoś więcej niż tylko towarzystwa. Dobrze byłoby znów mieć partnerkę. Objawy szaleństwa nie pojawiały się już od tak dawna, że było mało prawdopodobne, by miały powrócić w najbliższej przyszłości. Szukał więc. Najpierw będzie musiał znaleźć stado. Fanty były zasadniczo gatunkiem stadnym. Choć on sam często bywał wyjątkiem od tej reguły, także od czasu do czasu odczuwał .potrzebę towarzystwa, każącą mu szukać, tak jak teraz, grupy pobratymców. Oczywiście nie wystarczało ich po prostu znaleźć. Będzie musiał nakłonić ich, by go przyjęli. Tradycyjnie oznaczało to długi okres próby w pozycji bezklasowego intruza. Zbyt długi, zawsze wydawał się zbyt długi. Jednak istniała etykieta, zbiór reguł, których należało w tej kwestii przestrzegać. A przede wszystkim — trzeba było zlokalizować stado. Zatrąbił, głośno i przeciągle, po czym nasłuchiwał, kiedy ucichły echa. Nie było odpowiedzi, ale też nie oczekiwał jej przy pierwszej próbie. Powtórzył swój zew, potem pasł się przez długą chwilę. Później zaspokoił pragnienie u wodopoju. Wszystko wskazywało na to, że będzie musiał wyruszyć na poszukiwania. Ponieważ jedyny ślad w okolicy był dosyć stary, a nikt nie odpowiedział na jego zew, każdy kierunek wydawał się równie dobry jak jakikolwiek inny. Oprócz zachodniego. Na zachodzie ciągnęła się dżungla. Obecny teren wykazywał oznaki niedawnego odrodzenia po nadmiernym wypasie. Fanty były tu i poszły dalej. Ziemia odzyskiwała już odpowiedni stan, wiedział więc, że wrócą tu w końcu, gdy wyeksploatują inne obszary. Oczywiście równina była rozległa, więc mogło to trwać bardzo długo. Z drugiej strony, na równinie były też inne stada… Nie zastanawiał się nad tym specjalnie. Teraz, kiedy powróciły mu siły życiowe i rozsądek, nie miał zamiaru czekać na przypadkowe spotkanie. Chciał czuć zapach innych, ocierać się o nich, kiedy się pasł. Nie miał żadnych prawdziwych powodów, by czekać w miejscu, za to poważny powód, by wyruszyć. Pójdzie ich szu- kać. I znajdzie. Powoli obrócił się dookoła. Północ, wschód, zachód, południe… Tak, południe. To tam znajdował się stary trop. Wyruszył w tym kierunku. Na poły tylko kierował się wyschłym tropem. Gdzieś na południu były fanty i to mu wystarczało. Nie było potrzeby się spieszyć. Gdy raz podjął decyzję i przystąpił do działania, mogło się wydawać, że uruchomione zostało jakieś prawo natury. Jego cierpliwość była równie legendarna jak jego szaleństwo. Pamięć również miał doskonałą. W trakcie wędrówki przypominał sobie kamieniste niziny, które oglądał, kiedy sam był mniejszy i wszystko wydawało się większe. Nie był jednak świadomie skłonny do sentymentalizmu, gdyż nigdy o nim nie słyszał. Parł niezmordowanie na południe, a dra- pieżniki, których rewiry przecinał, uciekały i chowały się, dopóki nie odszedł. Pasł się wśród wy- sokich traw, gasił pragnienie w zagłębieniach z wodą lub leśnych strumieniach. Ciemne ptaki przy- latywały i chodziły po jego grzbiecie, oczyszczając go z dokuczliwych owadów. Od czasu do czasu zagadywały go: — To paskudna szrama, koleś. Gdzieś ją zarobił? — Zadrasnął mnie główny maszt namiotu cyrkowego, kiedy go przewracałem. 11 maja 2108. — O, więc byłeś w mieście! — Byłem. — Jeszcze nie znałem nikogo, kto stamtąd wrócił. — Teraz już znasz. Widziałeś ostatnio w okolicy jakieś fanty? — Ostatnio nie. Zjawiają się i odchodzą. — Nie wiesz, czy są jakieś na południu? — Tam się kierowały. Być może niedługo odlecę w tamte strony, tu brakuje robaków. A co to takiego? — To od włóczni bryjowatego człowieka. — Bryjowatego człowieka? Co to takiego? — To, co z niego zostało, kiedy po nim przeszedłem. 7 sierpnia 2105.
— Miałeś kiedyś problemy z ekosami albo łowcami nagród? — Tak, ale dosyć dawno temu. — Sporo ich kręci się teraz po dżungli. — Których? — Łowców. Ale może być też paru obserwujących ekosów. — Łowcy są twardzi. Jeden prawie mnie przyszpilił, kiedy naznaczono cenę na moją głowę. 17 września 2113. Kobieta. Nazywali ją Wielką Betsy. — Nie żyje. — To dobrze. Czasem śni mi się, że wciąż mnie ściga. Co ją zabiło? — Sayjak, jeden z drzewnych ludzi. Obciął jej głowę. Wciąż ją ma. Tranto parsknął. — Imię brzmi znajomo. — To wódz największego klanu. Szybki. Potrafi złapać ręką ptaka w locie, skacząc między drzewami. Widziałem to. Silny. Niebezpieczny. — Oni też stają się bryjowaci, kiedy po nich przechodzę. Chociaż Wielka Betsy lubiła zasadzki. Jedną bliznę mam od niej. Czego tym razem chcą łowcy i ekosy? — Chyba głowy Sayjaka. Wściekają się o Wielką Betsy i innych, których skrócił o głowę. — Nie mieliby tych problemów, gdyby trzymali się z daleka. — Prawda. — Nie oni zaprojektowali tę ziemię. Sprawy szły po prostu swoim torem. Teraz, ni stąd, ni zowąd, zachowują się tak, jakby należała do nich. — Nigdy nie są zadowoleni. — Tak przypuszczam. — Może kiedyś obejrzę resztę twoich blizn. Teraz wracam do dżungli. Chcę zobaczyć, co się dzieje. — Trzymaj się z dala od Sayjaka, kiedy będzie skakał między drzewami. — Jasne. Powodzenia w poszukiwaniach. — Dzięki. Powlókł się dalej. Przez cały dzień zmierzał na południe, zatrzymując się jedynie, by najeść się i zaspokoić pragnienie u wodopoju. Nocą pasł się pod niebem pełnym jasnych gwiazd. Tak wypełnione dni mijały szybko. Przebrnął przez długi, suchy pas ziemi, gdzie wyschnięta była nawet trawa. Ciągnęło się to dzień za dniem, po czym nastąpiło oberwanie chmury, które wypełniło wodą każde zagłębienie. Dalej teren stał się bardziej kamienisty. Tranto szedł wciąż na południe. Tego samego wieczoru dostrzegł mężczyznę i kobietę, idących szlakiem wytyczonym białymi znakami i migocących, jakby oglądał ich poprzez rozgrzane powietrze. Wydawało się, że jest to ten sam mężczyzna, który pomógł mu w niedawnych cierpieniach. Kiedy jednak fant zbliżył się do nich, rozpłynęli się bez śladu, by pojawić się wysoko w górze i przez może dziesięć minut zakreślać spiralę w czerwonych promieniach słońca, nim zniknęli ostatecznie. Zanim dzień dobiegł końca, odnalazł trop świeższy niż jakikolwiek, jaki dotąd napotkał — odcisk nóg fanta — prowadzący na południe. Przez trzy dni podążał tym śladem. Trzeciego dnia pochwycił zapach od wschodu. Jego po- bratymcy. Fanty. Teraz po raz pierwszy spieszył się. Wieczorem dotarł na teren, który opuściły zupełnie niedawno. Następnego ranka znalazł wy- godny szlak. Wiatr zmieniał kierunek, ale dobiegający go od czasu do czasu zapach był coraz sil- niejszy. Dostrzegł je tuż przed południem, wielkie, ciemne masy przesuwające się powoli po odległej równinie. Zwolnił, potem przystanął, przyglądając im się. Po raz pierwszy od długiego czasu wezbrało w nim coś na kształt radości. Towarzystwo takich jak on… Uczucie to zbladło natychmiast, gdy tylko uświadomił sobie słodko — gorzką prawdę: obcemu niełatwo było zostać zaakceptowanym przez stado. Pewnym sposobem osiągnięcia tego było ostentacyjne krążenie na obrzeżu grupy i czekanie, aż zostanie się zauważonym. Stopniowo, po długim okresie, można było zostać dopuszczonym na najniższy szczebel społeczności. Gdzieś w najgłębszych pokładach swej istoty Tranto wiedział, że prawdopodobnie był starszy od każdego nich. Miał wrażenie, że spędził w tych stronach bardzo dużo czasu. Nagle wydało mu się możliwe, że należał już kiedyś do tego stada, że było to jego rodzinne stado, ale przeżył wszystkich jego członków. Irytowała go myśl, że powraca teraz, nieznany nikomu, jako wyrzutek. Co prawda — jeżeli tak było w istocie — tego właśnie powinien się spodziewać przy swym wędrownym trybie ży-
cia. A jednak gryzło go to. Parskając, chodził w tę i z powrotem, coraz bardziej przekonany, że tak było w istocie. Stąd pochodził, a oni odmówią należnego mu miejsca. Im więcej o tym myślał, w tym większą wpadał irytację, chociaż wciąż jeszcze nie nawiązał kontaktu. Kręcił się wokół nich przez cały dzień, zachowując dystans, ale będąc na widoku. Chodził za nimi, a jego gniew przybierał na sile. Tak, naprawdę wydawało się możliwe, że było to kiedyś jego stado. Tak wiele fantów tutaj przypominało mu tych dawnych. Potem pomyślał o swym gniewie. Choć w przeszłości często sprowadzał na niego kłopoty, tamten gniew zrodził się z bólu i szaleństwa. Ten wydawał się znacznie słabszy. Drugiego dnia podszedł bliżej, pasąc się w znacznie mniejszej odległości od zawietrznego skraju stada. Po południu podszedł w jego stronę drobny samiec, niewątpliwie znajdujący się na sa- mym dole hierarchii grupy. Trochę później spojrzał w górę i powiedział: — Nazywam się Muggle. — Tranto. — To legendarne imię. Ojciec stada. — Kto teraz przewodzi? — Scarco. To ten przy lasku. Tranto spojrzał we wskazanym kierunku, by ujrzeć wielkiego fanta ostrzącego kły o sterczący z ziemi chropowaty głaz. — Długo już jest szefem? — Od kiedy sięgam pamięcią. — Czy kiedykolwiek rzucano mu wyzwanie? — Regularnie. Równiny są usiane kośćmi tych, którzy nie zasłużyli na grób sławiony w pieśni i opowieściach. — Ach tak. Jakie są zasady przyjmowania nowych członków do stada? — Ogólnie biorąc, zwyczajne. Nowo przybyły krąży wokół nas przez kilka sezonów, robiąc za popychadło, i z czasem zostaje dopuszczony do najniższej kategorii. Jeszcze parę sezonów i może nieco wybić się w górę. — Nieco? — Cóż, tyle, ile zdoła — czyli niewiele — ponad bycie po prostu pod ręką. Oczywiście, o ile nie jest wojownikiem, bo wtedy może zajść tak wysoko, jak go to wyniesie. — Innymi słowy, tu jest tak samo, jak wszędzie. — Tak, o ile mi wiadomo. — Dobrze. Czy wszyscy ze stada mnie zauważyli? — Z wyjątkiem krótkowzrocznych, jak sądzę, i tych, którzy znajdują się bardziej na zachód. — No więc chciałbym, żeby wszyscy przynajmniej mnie rozpoznawali. Ile czasu, twoim zdaniem, może to zabrać? — Powiedziałbym, że około trzech dni. — Czy przekażesz pozostałym, kim jestem? — Oczywiście. Sami wysłali mnie, żebym się tego dowiedział. Zawsze dostaję takie zadania. Nie mogę się doczekać, aż do nas dołączysz i też będę mógł kimś pomiatać. Następnego dnia wiele fantów mijało Tranto, zerkając na niego ukradkiem. Gdy Muggle po- jawił się ponownie, zawahał się. — Znają twoje imię — powiedział — i dowiedziałem się, że nie jest ono wcale pospolite. Ka- zano mi sprawdzić, czy masz na nodze ślady łańcucha, i zapytać, czy byłeś kiedykolwiek głową włas- nego stada. Najwyraźniej jakiegoś Tranto wleczono kiedyś na pokaz. To jakaś historia związana z wy- sokim budynkiem, z którym zrobił coś strasznego. — Tak, byłem głową własnego stada — odparł Tranto. Podszedł, by przyjrzeć się jego nogom. — To rzeczywiście wygląda jak ślady, które mi opisał. — Kto? — Scarco. — Ach, więc to szef zastanawiał się nad tym? — Tak. Chciałby wiedzieć, co planujesz. — Och, miałem zamiar odczekać trzy dni, aż wszyscy będą wiedzieli przynajmniej, kim jes- tem, i wyzwać go do walki o przywództwo w stadzie. — Do walki? Fizycznej, na kły? — Tak, wedle zwyczaju. — Na śmierć i życie? — Jak będzie potrzeba.