chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony228 015
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 819

Zelazny Roger-Droga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :730.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Zelazny Roger-Droga.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Zelazny, Roger Zelazny, Roger - Inne
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Zelazny Roger Droga Roadmarks Wydanie oryginalne: 1979 Wydanie polskie: 1993

DWA – Zjedź na bok! – zawołała Leila. Randy natychmiast skręcił w prawo i zahamował. Pulsowanie nieba przeszło w szarość przedświtu. – Cofnij. Kiwnął głową i wrzucił wsteczny bieg. – Chodzi ci o tamtych? Mogliśmy podejść... – Chcę im się przyjrzeć, zanim wysiądziemy. – Okay. Cofał powoli, a dziewczyna odwróciła się i patrzyła na poobijany szary samochód. Wewnątrz siedziało dwoje ludzi. Zdawało się, że są siwi, ale w tym świetle trudno było o pewność. Oboje przyglądali się Leili. – Za chwilę otworzą się drzwi po stronie kierowcy – powiedziała łagodnie. Drzwi otworzyły się. – Teraz drugie. Drugie drzwi otworzyły się. – Staruszek prowadził, ona była pasażerką... Dwoje starych ludzi wysiadło z samochodu i ruszyło do przodu zostawiając otwarte drzwi. Ich podarte ubrania przytrzymywały zawiązane w pasie skrawki materiału. – Stój – powiedziała. – Wysiadamy. Trzeba im pomóc. Obluzowała się kopułka rozdzielacza. – To część twoich widzeń? – Nie – odparła. Otworzyła drzwi, wysiadła i ruszyła ku nim. Poszedł w jej ślady. Zauważył, że mężczyzna był zbyt stary, żeby kierować. Stał oparty o swój samochód, pochylony, ręka mu drżała. Była sucha, szponiasta i pokryta plamami. Twarz miał pobrużdżoną, włosy i brwi śnieżnobiałe. Spojrzał mu w oczy – były zielone, prawie płonące. Tak bystrego spojrzenia Randy się nie spodziewał. Uśmiechnął się do starca, ale ten nie zareagował. Leila podeszła już do kobiety i rozmawiała z nią w nieznanym Randy’emu języku. – Czy mogę zajrzeć pod maskę? – zapytał. – Może będę umiał pomóc. Stary nie odpowiedział, więc Randy powtórzył pytanie używając żargonu. Znowu nic. Mężczyzna przyglądał się chłopcu, jego twarzy, ubraniu, ruchom. Randy’emu zrobiło się głupio i rzucił Leili błagalne spojrzenie. – W porządku – powiedziała. – Podnieś maskę i napraw to. Oni nie wiedzą, jak działa samochód. Tłumaczę właśnie, do czego jest benzyna. Pochylając się nad zamkiem spostrzegł, że Leila podała staruszce plik banknotów. Mężczyzna cofnął się, gdy maska drgnęła, a kiedy Randy podniósł ją całkiem, usłyszał cichy okrzyk. Tak, obluzowała się kopułka rozdzielacza. Wcisnął ją na miejsce i dokręcił. Przyjrzał się silnikowi – reszta była w porządku. – Czy zechciałby pan włączyć silnik? – zapytał. Podniósł oczy i zobaczył, że staruszek uśmiecha się do niego. – Nie wiem, czy pan mnie rozumie, ale chciałbym teraz włączyć silnik – powiedział. Tamten nadal nic nie mówił, więc Randy stwierdził: – Ja to zrobię. Zajrzał do samochodu. Kluczyk tkwił w stacyjce. Wsiadł i przekręcił go. Silnik zaskoczył. Wyłączył go i wysiadł. Uśmiechnął się do starca i kiwnął głową. – Gotowe. Tamten znienacka pochylił się i objął go w niedźwiedzim uścisku. Był niespodziewanie silny. Randy poczuł jego gorący oddech. – Nazwisko... jak się nazywasz, dobry człowieku? – spytał stary. – Randy... jestem Randy Dorakeen – odparł, uwalniając się z objęć. – Dorakeen. Dobre nazwisko... Leila obeszła samochód i stanęła za nimi. Staruszka zrobiła to samo. – Nic im nie będzie – powiedziała dziewczyna. – Chodź. Musimy jechać... do ostatniego zjazdu do Babilonu. Szepnęła coś do starca, a ten skinął głową. Na chwilę wzięła w ramiona staruszkę, potem odwróciła się i ruszyła do samochodu. Randy pospieszył za nią. Kiedy się obejrzał, staruszkowie siedzieli już w samochodzie. Usłyszał warkot włączanego silnika. Wóz wyjechał na Drogę i zniknął. W tej samej chwili wzeszło słońce. Spostrzegł, że Leila płacze i odwrócił głowę z dziwnym uczuciem.

JEDEN Red Dorakeen jechał spokojnym odcinkiem Drogi. Biegła tu prosto, nieruchoma i lekko połyskująca. Kilka godzin temu wyprzedziły go, gnając na złamanie karku, dwa pojazdy z przyszłości, potem on wyminął dyliżans i jakiegoś samotnego jeźdźca. Trzymał się prawego pasa jadąc z prędkością 65 mil na godzinę. Gryzł cygaro i nucił pod nosem. Bladoniebieskie niebo przecinała ze wschodu na zachód jaskrawa pręga. Nie było widać kurzu, a na szybę samochodu nie wpadł ani jeden owad. Lewy łokieć oparł o brzeg otwartego okna, a dłoń o framugę drzwi. Daszek wyblakłej czapki baseballowej nasunął głęboko na zielone oczy. Ruda broda była chyba trochę ciemniejsza od włosów. W oddali ukazał się mały punkcik. Urósł szybko, przeobrażając się w zniszczonego, czarnego volkswagena. Kiedy się mijali, tamten zatrąbił, zjechał na pobocze i stanął. Red zerknął w boczne lusterko, nacisnął hamulec i zjechał w prawo. Zwolnił, niebo zaczęło pulsować niebiesko – szaro – niebiesko – szaro, a z każdą zmianą barwy znikała przecinająca je pręga. Kiedy się zatrzymał, wokół zawisł półmrok wczesnego wieczoru. Słyszał granie świerszczy i czuł chłodny powiew. Otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię, chowając kluczyki do kieszeni. Nosił dżinsy, wojskowe buty, koszulę khaki i brązową kamizelkę. Szeroki pas zakończony był ozdobną klamrą. Odwrócił czapkę daszkiem do tyłu i zapalił cygaro. Dopiero wtedy ruszył wzdłuż pobocza. Przejście przez Drogę było zbyt ryzykowne, toteż zatrzymał się dokładnie naprzeciwko volkswagena. Wtedy drzwi samochodu otworzyły się i z wnętrza wyłonił się niewysoki mężczyzna z wąsikiem. – Red! – krzyknął. – Red? – Co jest, Adolf? – odkrzyknął. – Ciągle szukasz miejsca, w którym zwyciężyłeś? – Słuchaj no, Red – powiedział tamten – nie wiedziałem, czy ci o tym mówić, czy nie, bo nie mogę się zdecydować, czy bardziej cię nienawidzę, czy jestem ci wdzięczny. A z drugiej strony, nie wiem, czy ta informacja ci pomoże, czy zaszkodzi, więc myślę, że to się jakoś wyrównuje. Powiem ci. Kawał Drogi wcześniej, na zjeździe koło błękitnego zigguratu... – Błękitnego zigguratu? – Tak. Widziałem, jak tam zjechałeś. I widziałem, że twój wóz spłonął. Red Dorakeen milczał przez chwilę. Potem roześmiał się. – Śmierć – powiedział – zdziwi się mijając mnie. Pewnie powie: „Co robi ten facet w Atenach Temistoklesa, skoro ma ze mną randkę przy ostatnim zjeździe do Babilonu?” Jego wielka postać znów zatrzęsła się od śmiechu. Wypuścił dym i podniósł prawą rękę w kpiącym pozdrowieniu. – Ale dzięki – powiedział – ta wiadomość może mi się przydać. Odwrócił się i ruszył w stronę samochodu. – Jeszcze jedno – zawołał za nim tamten. Red stanął i spojrzał ku niemu. – Co? – Mogłeś być kimś. Żegnaj. – Auf wiedersehen. Dorakeen wspiął się do szoferki i włączył silnik. Wkrótce niebo znów było niebieskie.

DWA Świt przedzierał się przez poszarpaną linię horyzontu. Na East River Strangulena poruszyła się w swojej łodzi. Powoli, delikatnie zsunęła przykrywające ich futro i odgarnęła spadający na czoło kosmyk ognistorudych włosów. Końcami palców dotknęła wrażliwych miejsc na swej szyi, ramionach i piersiach. Ślady, jakie zostawił tam namiętny kochanek, właśnie stawały się widoczne. Uśmiechnęła się, zgięła palce i zwolna odwróciła się na lewy bok. Toba, ciężki i ciemny jak odchodząca noc, leżał tam, podpierając się na łokciu. Uśmiechnął się do niej. – Bogowie! Czy ty nigdy nie śpisz? – zapytała. – Nie z damą, która udusiła już w czasie snu ponad stu kochanków. Zmrużyła oczy. – A więc wiedziałeś! Od początku wiedziałeś! Podszedłeś mnie! – Dzięki Bogu i amfetaminie, tak! Uśmiechnęła się i przeciągnęła. – Masz szczęście. Właściwie to nie czekam, aż zasną. Wybieram po prostu odpowiedni moment... że tak powiem. Ciebie miało to spotkać teraz tylko dlatego, że wtedy architektura zbytnio mnie rozpraszała. Jednak... Sięgnęła do tablicy rozdzielczej. Łódź bezszelestnie ruszyła. Odwróciła się na drugi bok. – Popatrz, jak w tym świetle wyglądają ruiny Manhattanu! Po prostu uwielbiam ruiny! Usiadła nagle i wzięła podłużny prostokąt z rzeźbionego drewna. Odsunęła na odległość ręki i spojrzała przez niego. – O, tamta grupa... czyż to nie piękna kompozycja? Toba podniósł się i pochylił do przodu opierając podbródek na jej lewym ramieniu. – Hm... interesująca. W lewej ręce trzymała mały aparat fotograficzny. Spojrzała przez obiektyw, potem przez ramę, pochyliła się do przodu, odsunęła, wreszcie nacisnęła migawkę. – Mam. Odłożyła ramę i aparat fotograficzny. – Mogłabym życie spędzić na oglądaniu malowniczych ruin. Właściwie to tak robię. Przez większość czasu. Najlepiej wyglądają od strony wody. Zauważyłeś? – Teraz, kiedy o tym wspomniałaś... – Byłeś zbyt piękny, żeby być prawdziwy, wiesz? W łachmanach, grzebiący w śmieciach nad brzegiem rzeki, brudny i niepiśmienny, produkt rozkładającej się cywilizacji – takim cię ujrzałam... Kim jesteś? Archeologiem?... – No cóż... – ...i wiedziałeś o mnie. Trzymaj prawą rękę tak, jak teraz, ale podnieś głowę. Odwróciła się na brzuch, podniosła prawą rękę i chwyciła jego dłoń. – No, dobrze, panie Toba. Teraz pchaj tak, jakby od tego zależało twoje życie. Może zależy. – Zaraz, zaraz, panienko... Jego ramię zaczęło wyginać się do tyłu. Wzmocnił chwyt, naprężył się. Na chwilę powstrzymał ją. Zacisnął szczęki i pochylił się w lewo. Nagle pchnęła go do tyłu przyciskając jego dłoń do pokładu. Uśmiechnęła się z wyższością. – Chcesz spróbować lewą? – Nie, dzięki. Słuchaj, wierzę we wszystko, co o tobie słyszałem. Masz dość... no... egzotyczne upodobania i dość siły, żeby je zaspokoić. Podziwiam ludzi, którzy dostają to, czego chcą. Ale to był jedyny sposób, by cię spotkać. Mam propozycję. Jedyną w swoim rodzaju. Tej okazji nie możesz przepuścić. – Czy chodzi o jakieś niezłe ruiny? – Jasne! – odparł szybko. – ...i mężczyznę? – Jednego z najlepszych! Złapała jego rękę i jednym szarpnięciem postawiła go na nogi. – Szybko! Popatrz jak słońce pada na tę zwaloną wieżę! – No, to jest coś! – Jak się nazywa? – Dorakeen. Red Dorakeen. – Jakbym to już słyszała...

– Kręci się tu i ówdzie. – Czy jest malowniczy? – A musisz pytać? – Mogłabym wziąć nową łódź, wykładaną kością słoniową... – Nic nie mów. Hej! Promienie słońca przez resztki mostu! – Szybko! Aparat!... Szczęściarz z ciebie, Toba. – Jakbym nie wiedział!

JEDEN Red Dorakeen zaklął cicho, gdy spostrzegł migający punkcik we wstecznym lusterku. – O co chodzi? – głos dobiegł z tablicy rozdzielczej. – O, nie wyłączyłem cię? Sięgnął do wyłącznika, ale cofnął rękę. – Wyłączyłeś. Sama zamknęłam obwód. – Jak ci się to udało? – Pamiętasz tę naprawę, którą wygrałam od ciebie w karty miesiąc temu? Kredytu wystarczyło, żeby zamontowali mi kilka dodatkowych obwodów. Stwierdziłam, że czas poszerzyć sobie horyzonty. – To znaczy, że podsłuchujesz mnie już od miesiąca? – Tak. Ciągle gadasz do siebie. Niezła zabawa. – Będziemy musieli coś z tym zrobić. – Możesz przestać grać ze mną w karty. No więc – o co chodzi? – Samochód policyjny. Dogania nas. Może nas minąć... albo nie. – Założę się, że mogę go załatwić. Chcesz? – Nie, do diabła! Siedź cicho, Fleurs. Na pewne rzeczy potrzeba czasu, to wszystko. – Nie rozumiem. – Nie spieszy mi się. Jak się nie uda, to spróbuję jeszcze raz. Albo zacznę inaczej. Znowu spojrzał w lusterko. Połyskliwy, obły pojazd na lewym pasie był już całkiem duży i ciągle się zbliżał, chociaż chyba trochę zwolnił. – Wciąż nie rozumiem. Paznokciem kciuka zapalił zapałkę, a potem cygaro. – Wiem. Nie przejmuj się... i nie włączaj się teraz do żadnej rozmowy. – Przyjęłam. Zerknął w bok. Pojazd zrównał się z nim i utrzymywał jego prędkość. Westchnął. – Zatrzymaj mnie albo jedź, do cholery! – mruknął. – Za dorośli jesteśmy na takie zabawy! Jakby w odpowiedzi zawyła syrena. Nad połyskującym dachem pojawiła się kopuła mrugająca jak wielkie oko. Red skręcił kierownicą i zjechał na pobocze. Niebo znów zaczęło pulsować: ciemno – jasno, ciemniej i jaśniej. Kiedy samochód zatrzymał się, nad horyzontem wisiało poranne słońce, trawy pokrywał szron, śpiewały ptaki. Błyszczący pojazd stanął przed nim. Otworzyły się drzwi i wysiadło z niego dwóch policjantów w szarych bluzach. Ruszyli ku niemu. Wyłączył silnik i siedział nieruchomo. Wypuścił z ust duży kłąb dymu. Jeden z policjantów poszedł na tył samochodu, a drugi zajrzał do środka. Uśmiechnął się lekko. – Niech to diabli! – powiedział. – Cześć, Tony. – Nie wiedziałem, że to ty, Red. Mam nadzieję, że niczego nie knujesz. Red wzruszył ramionami. – Takie tam, małe interesy. – Tony – dobiegł głos z tyłu. – Lepiej chodź tu. – Och... Muszę cię prosić, żebyś wysiadł, Red. – Jasne. Otworzył drzwi i wyskoczył. – Co takiego? – zapytał Tony idąc ku tyłowi samochodu. – Popatrz. Odwiązał róg plandeki i uniósł ją. Teraz odsłaniał ją dalej. – Znam ten typ. To strzelby z W-20. – Taak, wiem... A dalej? Automatyczne browningi. A tu skrzynia granatów. I kupa amunicji. Tony westchnął i odwrócił się. – Nie mów, niech zgadnę – powiedział. – Wiem, dokąd jedziesz. Wciąż uważasz, że Grecy powinni wygrać bitwę pod Maratonem i chcesz im pomóc. Red skrzywił się. – Dlaczego tak myślisz? – Złapano cię na tym już dwa razy. – A ty trafiłeś na mnie przypadkiem. Taka wyrywkowa kontrola? – Tak jest. – Chcesz powiedzieć, że nikt ci nie dał cynku? Policjant zawahał się i odwrócił wzrok.

– Tak. – Okay. Dostałeś mnie z towarem. Co zamierzasz zrobić? – Po pierwsze, konfiskujemy go. Możesz nam pomóc załadować to do naszego wozu. – Dostanę rachunek? – Do diabła, Red! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz? – Yhm... – Przyjmijmy, że nic się nam nie stanie, jeśli ci się uda. Ale stworzysz nowe odgałęzienie Drogi. Albo nowy zjazd. – I co w tym złego? – Nie wiadomo, kto mógłby tamtędy dostać się na Drogę. – Jest tu już wystarczająco dużo dziwaków, Tony. Na przykład my. – Ale ciebie już znamy. Wszyscy cię znają. Właściwie po co ci to przeklęte odgałęzienie? – Bo kiedyś było, a potem je zablokowali. Staram się odtworzyć pewne okoliczności. – Nie pamiętam. – Jesteś młody, Tony. – Nie rozumiem, cię, Red. Chodź, pomóż przy tej broni. – Okay. Zaczęli przenosić strzelby. – Wiesz, że musisz z tym skończyć. – Wiem, że musisz mnie tropić, bo taką masz robotę. – Ale nic cię to nie obchodzi. A jeśli otworzysz drogę do jakiegoś paskudnego miejsca, pełnego niebezpiecznych i złośliwych stworzeń, które będą potem podróżować Drogą? Wszyscy będziemy mieć wtedy kłopoty. Dlaczegoś się tak uparł? – Szukam czegoś, czego nie mogłem znaleźć w inny sposób. – Możesz mi powiedzieć, czego? – Nie mogę. To sprawa osobista. – Więc zniszczyłbyś porządek ruchu na całej Drodze dla jakiejś samolubnej zachcianki? – Yhm... – Nie wiem, po co pytałem. Znam cię od czterdziestu lat... A ile to jest dla ciebie? – Pięć, sześć lat. Może trzydzieści. Nie wiem. Pracujesz dużo w biurze? – Za dużo. – Stąd chyba te poglądy na temat nowych odgałęzień. – W rzeczy samej, podszkoliłem się w teorii i wiem, że to wszystko jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. – Brednie! Skoro raz już coś było, to może być tak znowu. – Myśl sobie, co chcesz, ale nie pozwolimy ci tu mieszać. – Ludzie ciągle to robią. Po co innego używaliby Drogi? Wszędzie, gdzie jadą, zmieniają odgałęzienia tak czy inaczej. Tony zacisnął zęby. – No właśnie. Już to jest przerażające. Powinno się wprowadzić jakiś nadzór, punkty kontrolne... – Ale Droga była zawsze. I ci, co potrafią się na nią dostać, zawsze podróżowali. Świat idzie naprzód i Droga też – od stworzenia do zniszczenia, amen. Tyle wiemy. O co ci chodzi? – Znam cię od czterdziestu lat... albo trzydziestu, albo pięciu czy sześciu. Nie zmieniłeś się. Nie można się z tobą dogadać... Okay. Nie potrafimy kontrolować całości, nie zapobiegniemy małym zmianom. Ale możemy powstrzymać duże i robimy to. A ty zawsze mieszasz się w te duże afery. Staram się być miły, więc wypuszczę cię z kolejnym ostrzeżeniem. – To wszystko, co możesz zrobić, wiesz o tym. Nie udowodnisz, dokąd to wiozłem. Możesz skonfiskować broń, zrobić mi wykład, trochę mi dokuczyć i to wszystko. To nie polityka ani ochrona porządku, ani nic takiego. Czepiasz się mnie, osobiście mnie, z konkretnego powodu. Ktoś ma coś do mnie, a ja chciałbym wiedzieć, kto i dlaczego. Tony poczerwieniał. Jego towarzysz minął ich niosąc pudło granatów. W końcu odparł: – Zaczynasz mieć urojenia, Red. – Hm... hm. Co ci zależy? Jedno słowo... – Patrząc tamtemu prosto w oczy Red potarł zapałkę o skrzynkę z amunicją i zapalił cygaro. – Kto to może być? Tony zerknął na drugiego policjanta. – Daj spokój. Załadujmy resztę – powiedział. Zajęło im to dziesięć minut. Kiedy skończyli, pozwolili Dorakeenowi wsiąść do wozu.

– Dobra. Zostałeś ostrzeżony – powiedział Tony. Red skinął głową. – ... i uważaj. Red skinął ponownie, tym razem wolniej. – Dzięki. Patrzył, jak wsiadają do połyskliwego samochodu i odjeżdżają. – O co w tym wszystkim chodziło? – Właśnie wyświadczył mi przysługę, Fleurs. Chciał powiedzieć, że mamy kłopoty. – Jakiego rodzaju? – Nad tym muszę się zastanowić. Gdzie jest najbliższy postój? – Niedaleko. – Ty prowadzisz. – W porządku. Półciężarówka ruszyła.

DWA Markiz de Sade wszedł za Sundokiem do ogromnego budynku. – Jestem ci naprawdę wdzięczny – powiedział. – Byłbym zobowiązany, gdybyś nie mówił o tym Chadwickowi. Myśli, że ślęczę teraz, nad jakimiś obrzydliwymi rękopisami. Od czasu rozpraw barona Cuvier zastanawiałem się, marzyłem, ale nigdy nie sądziłem, że będę mógł zobaczyć to na własne oczy. Sundoc zachichotał i wprowadził go do wielkiego laboratorium. – Doceniam to. Nie martw się, lubię chwalić się osiągnięciami. Podeszli do barierki. Środek hali zajmowało rozległe zagłębienie. Sundoc podniósł rękę i rozbłysły światła. Wyglądał jak gigantyczny posąg, jak niezwykle starannie wykończony rekwizyt do filmu klasy B, jak zmaterializowany koszmar... Poruszył się. Przestąpił z nogi na nogę i pochylił głowę starając się schować przed światłem. Wtedy zobaczyli pas błyszczącego metalu na jego głowie i drugi, taki sam, niżej na grzbiecie. – Paskudny, jak wszystkie – powiedział Sundoc. Markiz potrząsnął głową. – Na sztuczną szczękę Pana Boga! Jest piękny! Powtórz, jak on się nazywa? – Tyrannosaurus rex. – Pasuje jak ulał! Jest prześliczny! Stał bez ruchu przez ponad minutę. Wreszcie spytał: – Skąd wziąłeś tę cudowną bestię? Mówiono mi, że żyły w zamierzchłych czasach. – To prawda. Żeby dostać się aż tam, potrzebowaliśmy pojazdu o napędzie fuzyjnym lecącego nad Drogą. – Więc Droga sięga aż tak daleko... Zadziwiające! Ale jak udało się wam przetransportować tak potężne zwierzę? – Nie robiliśmy niczego takiego. Załoga, którą wysłałem, uśpiła jedno z nich i pobrała próbkę tkanek, którą przeniosła w nasze czasy, jakieś piętnaście lat wstecz. Osobnik, którego widzisz, to produkt klonowania... Można powiedzieć, że to sztucznie wyhodowany bliźniak oryginału. – Och, to piękne! Nic nie rozumiem, ale to nie szkodzi. Powiedziałbym, że to nawet dodaje uroku... tajemniczości. Powiedz teraz, jak nim kierujesz. – Widzisz metalowe płytki na głowie i grzbiecie? – Tak. – To wszczepione obwody elektryczne. Stamtąd biegną elektrody łączące się z układem nerwowym zwierzęcia. Chwileczkę... Podszedł do stanowiska, z którego wziął małą prostokątną skrzynkę i srebrny koszyk. Wrócił z nimi do markiza. – To – powiedział, wskazując na skrzynkę – jest komputer... – Myśląca maszyna? – Och, ktoś tłumaczył ci to bardzo pobieżnie. No, coś w tym rodzaju. Jest równocześnie nadajnikiem. Przekręcił włącznik. Błysnęło światełko, ale nie rozległ się żaden dźwięk. – Możesz tym spowodować, że zwierzę zrobi, co zechcesz? – Nawet więcej. Założył koszyk na głowę i zapiął pasek pod brodą. – Znacznie więcej – powiedział – bo to działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Gad uniósł głowę i spojrzał na nich. – ...widzę dwóch ludzi, patrzą na mnie. Jeden ma na głowie coś błyszczącego. Pomacham do nich... prawą łapą. Maleńka, w porównaniu z ciałem potwora, kończyna wykonała absurdalny, groteskowy ruch. – ...i zawołam do nich na powitanie! Rozległ się ryk, od którego zadźwięczały urządzenia stojące na stołach i który wydawał się wstrząsać całym budynkiem. – Muszę! Muszę! – zawołał markiz. – Daj spróbować! Proszę, daj spróbować! Sundoc wyszczerzył zęby i zdjął hełm. – Pewnie. To proste. Pokażę ci, jak to włożyć. Przez kilka minut potwór pod kierunkiem markiza chodził, machał ogonem, przestępował z nogi na nogę. – Naprawdę widzę jego oczami!

– To właśnie jest sprzężenie zwrotne, o którym mówiłem. – Ach... na pewno jest fenomenalnie silny! – O, tak. Minęło kilka minut. – Chyba muszę kończyć – stwierdził markiz – chociaż czynię to z najwyższą niechęcią. Jak się to wyłącza? – Zaraz, pokażę ci. Zdjął hełm i wyłączył nadajnik. – Nigdy nie czułem się tak potężny – powiedział markiz. – Ale... to może być niepokonana broń, doskonały zabójca. Dlaczego nie użyjesz go, żeby zabić tego Dorakeena i zażądać od swojego pana obiecanej nagrody? Sundoc zaśmiał się. – Wyobrażasz go sobie gramolącego się wzdłuż Drogi, żeby spotkać i rozdeptać wroga? Nie, przetransportowanie go – to byłby problem nie do rozwiązania, nawet, gdybyśmy dokładnie wiedzieli, gdzie go dostarczyć. Nie miałem zamiaru używać go do takich celów. Zbyt nieporęczny. – To prawda, to prawda... tak, jak to przedstawiasz. Dałem się ponieść wyobraźni... Gadzi mściciel spadający na zdobycz... I to uczucie kierowania nim... – Hm, wyobrażam sobie. – ...podczas, gdy w rzeczywistości jest to przedsięwzięcie mające na celu postęp naukowy. – Raczej nie. Metody tu zastosowane są dość sędziwe. Sterowanie tym gadem to żadne osiągnięcie naukowe. A informacje, jakie tą drogą możemy zdobyć na temat samego zwierzęcia, można by również uzyskać obserwując je w stanie dzikim. Nie, to, co widzisz, jest po prostu spełnieniem zachcianki, dlatego tak chętnie zgodziłem się go pokazać. Zawsze chciałem zrobić to dla czystej przyjemności. I tyle. Na tym koniec. Zwierzę nie przyda się do niczego. No, oczywiście, moi asystenci będą studiować jego fizjologię i publikować swoje odkrycia. Ale ja... po długiej i owocnej karierze mogę sobie pozwolić na taki kaprys, dlaczego nie? – W niektórych kwestiach jesteśmy sobie bliżsi, niż bym się spodziewał. – Dlatego, że przyznaję się do kosztownych kaprysów? Markiz pokręcił głową. – Dlatego, że czerpiesz przyjemność z poczucia tak szczególnej potęgi. Sundoc ruchem ręki zgasił światła. Odwrócił się od bariery i ruszył do wyjścia. – No tak – odparł. – Masz rację. Po drodze odłożył sprzęt na miejsce. – Lepiej wracaj do rękopisów. – Uf – stęknął markiz. – W kilka chwil z Olimpu do Tartaru. Sundoc uśmiechnął się. – Mnóstwo je – powiedział. – Ale jest tego wart.

JEDEN Wjechali na wysypany żwirem plac, kierując się w stronę zabudowań z drewnianych bali, przed którymi tkwił rząd pomp paliwowych. – Co z benzyną? – spytał Red. – Pół głównego zbiornika i pełen zapasowy. – Zaparkuj. Pod tamtymi drzewami. Zatrzymali się pod potężnym dębem. Słońce schowało się już za horyzontem. – Jesteśmy w okolicach W-16, prawda? – Tak. Chciałeś tu zjechać? – Nie. Znałem kiedyś faceta z tych czasów. Musiał zrobić sobie przerwę w Anglii, kawałek... – Chcesz go odwiedzić? – Nie. Jest... gdzie indziej. A ja jestem głodny. Chodź, dotrzymasz mi towarzystwa. Spod deski rozdzielczej wyjął egzemplarz Fleurs du mal*. – Dokąd pojechał? – dobiegł głos z książki. – Kto? – Twój przyjaciel. – Och... daleko. Tak, daleko – zaśmiał się Red. Otworzył drzwi i wysiadł. Powietrze było chłodne. Ruszył szybko w stronę budynków. Jadalnia była ciemna, nie zapalono jeszcze świec. Drewniane stoły, drewniana podłoga i drwa płonące na kominku przy przeciwległej ścianie. Okna były tylko w ścianie frontowej. Zerknął na gości. Pod dużym oknem siedziały dwie pary. Wyglądali młodo. Po ubraniach i języku, w jakim mówili, ocenił ich na późny W-21. Strój wątłego mężczyzny przy stole po prawej wskazywał na Anglię epoki wiktoriańskiej. Oparty plecami o bliższą ścianę siedział ciemnowłosy mężczyzna w białej koszuli, czarnych spodniach i wysokich butach. Jadł kurczaka i popijał piwo. Na oparciu krzesła powiesił ciemną skórzaną kurtkę. Niecharakterystyczne. Red nie potrafił umiejscowić go w czasie. Podszedł do najdalszego stołu, odwrócił go i usiadł w kącie. Fleurs du mal położył przed sobą otwierając na chybił-trafił. – Pour l’enfant, amoureux de cartes et d’estampes, l’univers est egal a son vaste appetit* – dobiegł cichy głos. Podniósł szybko książkę kryjąc za nią twarz. – To prawda – szepnął. – A jednak chcesz więcej? – Chcę znaleźć własny kąt. – Gdzie on mógłby być? – Nie wiem, do diabła. – Nigdy nie mogłam zrozumieć, po co robisz... Do stołu podszedł wysoki, siwy kelner. – Słucham... Red! Ten podniósł oczy i wpatrywał się przez chwilę w kelnera. – Johnson? – Tak. Dobry Boże! Kopę lat! – Aż tyle? Pracowałeś przecież dalej stąd. – Kiedyś. Tu mi się bardziej podoba. – Cieszę się, że znalazłeś dobre miejsce. Słuchaj, kurczak tego faceta wygląda nieźle. Red wskazał głową ciemnowłosego mężczyznę. – Piwo też. Proszę to samo. A, swoją drogą, kto to jest? – Pierwszy raz go widzę. – Dobra. Przynieś piwo. – Okay. Dorakeen sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął nowe cygaro i obejrzał je. Johnson zatrzymał się i obserwował go. – Zrobisz sztuczkę? ** Kwiaty zła ** Dla dziecka rozmiłowanego w mapach i rycinach wszechświat to bezkres pragnień (tłum. Ewa Kierszys)

– Jaką sztuczkę? – Kiedyś zapalałeś cygaro węgielkiem wyciągniętym z ognia. I nie poparzyłeś się. – Daj spokój! – Nie pamiętasz? Parę lat temu... A może to ci się dopiero przydarzy? Rzeczywiście, wyglądałeś wtedy starzej. W każdym razie było to jakieś pół „W” stąd. Red pokręcił głową. – Dziecinny wygłup. No, daj piwo i ptaka. Johnson kiwnął głową i odszedł. Zanim Red skończył kolację, jadalnia wypełniła się. Płonęły świecie, a sala rozbrzmiewała gwarem. Przywołał Johnsona, zapłacił i wstał. Na zewnątrz była już chłodna noc. Wyszedł na podwórze i skręcił w lewo, do samochodu. – Cicho – słowo dobiegło z książki, którą trzymał. – Tak. Ja... Poczuł uderzenie. Jednocześnie zobaczył błysk z lufy i rozległ się huk wystrzału. Rzucił się w bok, prawe ramię przycisnął do ciała. Padł drugi strzał – chybiony. Cisnął książką w sylwetkę strzelca i ruszył biegiem w stronę wozu. Przebiegł na stronę pasażera, szarpnął drzwi i szczupakiem wskoczył do szoferki. Szukając po omacku ukrytej pod siedzeniem czterdziestki piątki usłyszał kroki po drugiej stronie samochodu. Z tej samej strony, ale dalej, rozległ się głos: – Stać! Mam cię na muszce! Znów rozległ się strzał, potem ciche przekleństwo. Palce Reda zacisnęły się na kolbie potężnego rewolweru. Wypalił przez okno kierowcy – chwilowe zabezpieczenie. Wyskoczył z samochodu i przykucnął. Usłyszał hałas od strony budynku. Ktoś otworzył drzwi i dobiegł go gwar głośnych rozmów, potem kilka okrzyków, ale nikt się nie zbliżał. Wciąż skulony przesuwał się na tył samochodu. Obejrzał się, opadł na czworaki, wyjrzał zza zderzaka. Nikogo nie było widać. Nasłuchiwał kroków, ale nic nie usłyszał. Zaczął pełznąć na lewą stronę wozu. – Jest s psodu, idzie w prawo – dobiegł go ostry szept. Zgrzytnięcie stopy na żwirze. Rzucił kamieniem do tyłu, na prawą stronę półciężarówki. Nic. Czekał. – Pat, kolego – zawołał wreszcie w żargonie. Chcesz pogadać? Żadnej odpowiedzi. – Masz jakiś szczególny powód, żeby mnie zabić? – spróbował. Znów cisza. Okrążył lewy tylny błotnik i zaczął pomału, ostrożnie, przenosząc ciężar z nogi na nogę, przesuwać się do przodu. – Stój! Cofnął się do lasu, pewnie mierzy w maskę! Przełożył broń do lewej ręki i wsunął prawą przez otwarte okno. Włączył światła i rzucił się plackiem na ziemię próbując zerknąć zza przedniego koła. Strzał spomiędzy drzew przebił przednią szybę po stronie kierowcy. Ze swojej kryjówki Red widział sylwetkę rewolwerowca. Cofał się między drzewa, szukając osłony. Wypalił w jego kierunku. Postać drgnęła i ciężko wsparła się o pień drzewa. Strzelił ponownie i tamten zaczął osuwać się w dół. Broń wypadła mu z ręki, odwrócił się do tyłu, runął na ziemię i tak pozostał. Red wyprostował się i ruszył w jego stronę nie opuszczając rewolweru. ...Czarne spodnie, czarna kurtka z wilgotną dziurą u dołu po prawej. To był facet z gospody. Red podłożył rękę pod jego plecy i uniósł, przytrzymując głowę. Na usta rannego wystąpiła różowa piana, ciężko chwytał powietrze. Oczy miał otwarte. – Dlaczego? – spytał Red. – Dlaczego do mnie strzelałeś? Tamten uśmiechnął się słabo. – Będziesz... miał o czym myśleć – odrzekł. – To ci nie pomoże – powiedział Red. – Nic mi nie... pomoże... niech cię diabli! Red uderzył go w twarz, rozmazując krwawą pianę. Usłyszał za sobą gniewne sapnięcie. Zbierali się gapie. – Mów, sukinsynu! Albo będziesz miał ciężką śmierć! Wcisnął wyprostowane palce w brzuch tamtego, tuż koło rany. – Dosyć! Przestań! – dobiegł głos z tyłu.

– Mów! Ale po kolejnym spazmatycznym oddechu nastąpiło długie westchnienie i mężczyzna znieruchomiał. Red uderzył go pięścią w mostek. – Wracaj, cholerny bękarcie! Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Strącił ją. Rewolwerowiec nie reagował. Puścił go i zaczął przeszukiwać mu kieszenie. – Sądzę, że nie powinieneś tego robić – dobiegł z tyłu inny głos. Nie znalazłszy nic ciekawego, Red podniósł się. – Jakim samochodem przyjechał ten facet? – spytał. Cisza, potem szepty, wreszcie wiktoriański dżentelmen stwierdził: – To autostopowicz. Red odwrócił się. Mężczyzna spoglądał na ciało uśmiechając się blado. – Skąd wiesz? – spytał Red. Mężczyzna wyciągnął jedwabną chustkę do nosa, rozłożył ją i przyłożył kilkakrotnie do czoła. – Widziałem, jak wysiadał – odparł. – Z jakiego wozu? – Z czarnego cadillaca, W-20. – Widziałeś kogoś w tym samochodzie? Mężczyzna spojrzał na ciało, oblizał wargi i znów się uśmiechnął. – Nie. Nadszedł Johnson i przykrył zwłoki kawałkiem żaglowego płótna. Podniósł pistolet i wetknął go za pas. Wstając, położył rękę na ramieniu Reda. – Włączę nadajnik – powiedział – ale nie wiadomo, kiedy gliny przyjadą. Powinieneś tu zostać i złożyć zeznanie. – Yhm. Zaczekam. – No to wracajmy. Przygotuję ci pokój i coś do picia. – Dobra, jeszcze chwilę. Red wrócił na postój i podniósł książkę. – Scselił mi prosto w głośnik – zasepleniła Fleurs. – Wiem. Założę ci nowy, najlepszy, jaki robią. Dzięki za pomoc. – Mam nadzieję, e było warto. Dlacego do ciebie sczelał? – Nie wiem, Fleurs. Myślę, że był wynajęty. Może przez Syndykat? Ale nie przychodzi mi do głowy żaden powód. Po prostu nie wiem. Wsunął tomik do kieszeni i wszedł za Johnsonem do domu.

DWA Skręcając na parking Randy spostrzegł odjeżdżającą niebieską półciężarówkę. – To tu? – zapytał. Leila kiwnęła głową nie podnosząc oczu znad Leaves of Grass*. – To było tu. Wtedy, gdy miałam widzenie, w Afryce – powiedziała. – Ale teraz, w realnym czasie, nie wiem, ile nam brakuje do synchronizacji. – Przetłumacz. – Mógł jeszcze nie dojechać, ale mógł też już wyjechać. Randy zaciągnął ręczny hamulec. – Zaczekaj. Pójdę sprawdzić – powiedziała otwierając drzwi. Dobra. – Randy? – Tak, Leaves? – Jest bardzo energiczna, prawda? – Zgadzam się. – Czy jest atrakcyjna? – Tak. – Ale ma skłonność do dominacji? – Po prostu wie, jak się tu zachować, a ja nie. – Tak, tak... Kto to? Do samochodu podszedł stary człowiek w brudnej tunice ze znakiem krzyża. Wyciągnął z worka ścierkę i zaczął wycierać reflektory i przednią szybę. Splunął na przyklejonego do niej motyla, zdrapał go paznokciem i przetarł szmatą. Skończywszy, podszedł do Randy’ego, uśmiechnął się i ukłonił. – Ładny dzień – powiedział. – Rzeczywiście. Chłopak sięgnął do kieszeni i wręczył staremu ćwierć dolara. Ten zacisnął monetę w garści i znów się ukłonił. – Dziękuję panu. – Wyglądasz na... krzyżowca. – Bo jestem. Albo byłem – odparł tamten w żargonie. – Gdzieś zmyliłem drogę i już nie trafiłem z powrotem. Nie można mieć za złe człowiekowi, że się zgubił, nie? Zresztą ktoś mi mówił, że krucjata się skończyła i że wygraliśmy. A potem ktoś inny powiedział, że przegraliśmy. Tak czy owak, głupio by było to ciągnąć. Dobrze mi tu. Któregoś dnia będzie tędy przejeżdżał swoim cadillakiem biskup i zwolni mnie ze ślubów. Na razie pozwalają mi spać w szopie, a kucharz daje coś do żarcia. Mrugnął porozumiewawczo. – Co dzień zarobię tu tyle, żeby się wieczorem zalać. W życiu mi się tak nie wiodło. Nie ma sensu szukać guza, kiedy wojna się skończyła, nie? Randy pokręcił głową. – Ty pewnie nie wiesz, co? – Czego nie wiem? – Kto wygrał. – Wyprawy krzyżowe? Stary skinął twierdząco głową. Randy potarł grzbiet nosa. – No, z tego, co mnie uczyli, to były cztery wielkie i trochę mniejszych. Ale kto wygrał... to nie takie proste... – Aż tyle?! – Taak. Czasem wyście brali górę, a czasem tamci. Było mnóstwo intryg, zwrotów akcji, zdrad... Ale to sprzyjało wymianie kulturalnej. Otworzyło drogę, którą przywrócono cywilizacji zachodniej grecką filozofię... – Do diabła z tymi głupotami, chłopcze! Powiedz, czyja jest w twoich czasach Ziemia Święta: ich czy nasza? – No, w większości ich... – ...A nasze ziemie? Kto je ma: my czy oni? ** Źdźbła traw

– My, ale... Stary żołnierz zachichotał. – No to nikt nie wygrał. – To nie takie proste. Nikt też nie przegrał. Powinieneś spojrzeć na to szerzej. Widzisz... – Zawracanie głowy! Dobrze ci się mówi o szerokim spojrzeniu, synu. Ja nie mam ochoty wracać, żeby mnie nadziali na szable dla twojego szerszego spojrzenia. Ludwik może sobie zatrzymać tę krucjatę. Ja wolę zostać tu i czyścić szyby w twoim diabelskim rydwanie. Teraz, kiedy wiem, że nikt nie wygrał... – Oczywiście, rozumiem twój punkt widzenia, chociaż brak ci myślenia historycznego. Nie masz jednak racji mówiąc... – Do diabła z racją! Może sam kiedyś spotkasz kogoś z dalszej części Drogi. Jemu wtedy mów o historii. Podrzucił monetę i chwycił ją w locie. – Bądź wierny, chłopcze. Odwrócił się i pokuśtykał. Randy pokiwał głową i sięgnął po jedno z cygar Leili. – To ciekawe – mruknął. Leaves na tylnym siedzeniu zaczęła cicho mruczeć. Potem spytała: – Coś się dręczy? – Może. Nie wiem. Dlaczego pytasz? – Obserwowałam czynność twojego serca, metabolizm, ciśnienie, częstość oddechu – wszystko podwyższone. – Chyba niewiele można przed tobą ukryć? Myślałem o tym, że wielkie przeżycia – krucjata czy nieszczęśliwa miłość – nie są niczym więcej niż mgnieniem w czasie geologicznym. – To prawda. Ale nie jesteś ani skałą, ani lodowcem, więc co to za różnica? Czyżbyś z kimś ostatnio zerwał? – Można tak powiedzieć. – To smutne. Albo nie, różnie bywa. Czy... – Nie, nie – powiedział Randy. – To nie mogło trwać. A jednak zostaje jakaś pustka... Właściwie, dlaczego o tym mówię? – Każdy musi się czasem wygadać. Ale teraz musisz być ostrożny. Po takiej stracie często szuka się zaraz kogoś nowego. A pośpiech jest złym doradcą. Trzeba... – Leila nadchodzi... – przerwał Randy. – O! Zapadła cisza. Randy sięgnął po cygaro. W masce odbijały się płynące chmury. Spojrzał na samochody stojące wokół – wyglądały jak wystawa w muzeum komunikacji. – Nie wykrywam jej obecności – odezwała się po chwili Leaves. – Przepraszam, pomyliłem się. – Wybacz, Randy. Nie chciałam się wtrącać. – W porządku. – Chciałam tylko... – Teraz naprawdę już idzie. – Okay. Ja tylko... zresztą, nieważne. Leila szarpnęła drzwi, wsiadła i zatrzasnęła je za sobą. Wyjęła mu cygaro z ręki, zaciągnęła się i opadła na siedzenie. – Widzę, że nic z tego – zaczął. – Cśś! Jesteśmy o włos od niego. Tyle, że nie wiemy, dokąd pojechał. Muszę się skupić. Zapatrzyła się w kłęby dymu. Jej twarz, początkowo bez wyrazu, po chwili zmieniły uczucia. Było ich za dużo, przechodziły jedne w drugie tak szybko, że chłopak nie potrafiłby ich nazwać. – Włącz silnik! Jedziemy! – rozkazała nagle. – Gdzie? – W dół Drogi. Znam ten zjazd. Dalej! Wycofał wóz z parkingu i ruszył ku bramie. – Zaczynam rozumieć... – Co? – spytał. – Kim jesteśmy – powiedziała i oddała mu cygaro. Nacisnął pedał gazu.

JEDEN Red wyskoczył z łóżka i sięgnął po kamizelkę. – Do diabła! Niezły z ciebie wykrywacz dymu! – To wsystko psez tę kulę. Wyciągnął z kieszeni małą, płaską latarkę i omiótł jej światłem pokój. Dymu nie było. Ruszył do drzwi. Zatrzymał się przy nich i pociągnął nosem. – Może lepiej nie... Otworzył je i wyszedł na korytarz. Znów wciągnął powietrze i skręcił w lewo. Tam! W następnym pokoju! Podbiegł do drzwi, uderzył w nie, nacisnął klamkę. Zamknięte. – Wstawaj! Cofnął się o krok i kopnął z całej siły tuż obok zamka. Drzwi puściły, a na korytarz wypełzły kłęby dymu. Rzucił się ku płonącemu łóżku, na którym uśmiechając się, spała kobieta. Pochylił się, podniósł ją i przeniósł na drugi koniec pokoju. Posadził ją na podłodze i wrócił do łóżka starając się ugasić ogień skrawkiem pościeli. – Hej! – zawołała kobieta. – Cicho bądź – powiedział. – Jestem zajęty. Kobieta wstała. Jej ubranie wciąż się tliło. Nie zwróciła na to uwagi przyglądając się jego walce z płomieniami. Wreszcie, gdy zapłonął przód sukienki, spojrzała w dół. Spokojnie odwiązała pasek przytrzymujący ją z tyłu. Suknia zsunęła się na podłogę. – Co ty tu robisz? – spytała. – Gaszę ten cholerny ogień! Coś ty robiła? Paliłaś w łóżku? – Tak – odparła. – I piłam. Uklękła i sięgnęła pod łóżko wyciągając stamtąd butelkę. – Niech się pali – powiedziała. – Napij się. Popatrzymy sobie. – Leila, zejdź mi z drogi! – Pewnie, Reyd. Jak sobie życzysz. Cofnęła się i usiadła na krześle. Rozejrzała się, znów wstała, podeszła do kredensu, od stojącej tam świecy zapaliła olejną lampkę, wzięła kubek i wróciła na krzesło. Na korytarzu rozległy się spieszne kroki. Zwolniły, ktoś zatrzymał się przy drzwiach. – Co się stało? – usłyszeli głos Johnsona. – Tylko łóżko – odparł Red. – Już ugasiłem. – Jeżeli dasz radę, to wyrzuć materac przez okno, pod nim jest tylko żwir. – Dobrze, wyrzucę. – Panno Leilo, pokój numer siedemnaście jest wolny, może go pani zająć. – Dzięki, zostanę tutaj. Red podszedł do okna i otworzył je. Potem wrócił do łóżka, zrolował materac i wypchnął go przez wypełniony gwiazdami prostokąt. – Zaraz każę przynieść nowe łóżko i materac – powiedział Johnson. – I nową butelkę. – Dobrze. Nie wiem, czym będziecie tu oddychać – Johnson, pokasłując, odszedł korytarzem. Red wyjrzał przez okno. Leila otworzyła butelkę. Kroki Johnsona ucichły. – Chcesz drinka, Reyd? – Okay. Odwrócił się i podszedł do niej. Wręczyła mu kubek. – Twoje zdrowie – powiedziała. Parsknęła i pociągnęła z butelki. – No, tak nie robią damy – powiedział. – Bo cię sprzedam. Zachichotała. – Nie szkodzi. I tak mam większość udziałów. Twoje zdrowie. Jak tam? – Zdrowie czy wino? – Jedno i drugie. – Bywało lepiej, bywało gorzej. I ze zdrowiem, i z winem. Co tu robisz, Leila? Wzruszyła ramionami. – Piję. Wykręcam jakieś małe numery. A ty? Dalej uganiasz się za wczorajszym dniem? – Mniej więcej. Przez jakiś czas myślałem, że znalazłaś tę drogę. To spotkanie, jakby to powiedzieć... pozbawiło mnie złudzeń. – Potrafię to robić, prawda? – powiedziała. Z kieszeni kamizelki wyciągnął cygaro i zapalił je od świecy.

– Masz drugie? – Tak. Podał jej cygaro i zapalił następne. – Dlaczego to robisz? – spytał. Dym wirował nad jej głową. – Co? – Nic – odpowiedział. – Dlaczego marnujesz czas, zamiast szukać? – Skoro pytasz – powiedziała, nalewając sobie kolejną porcję – to ci powiem. Zjeździłam tę cholerną Drogę w górę i w dół, od neolitu do W-30. Sprawdziłam każde odgałęzienie, każdą dróżkę, każdą ścieżkę. Znają mnie pod różnymi imionami w tysiącu krajów. Ale w żadnym z nich nie znalazłam tego, czego szukałam. Tego, czego szukamy. – Nie byłaś blisko? Nigdy nie czułaś obecności? Wzdrygnęła się. – Czułam różne obecności. Niektóre bardzo podobne, kilka nie dających się zapomnieć, ale żadna z nich nie była tą. Nie. Jedyne, do czego doszłam, to przekonanie, że miejsca, którego szukałam, już nie ma. – Wszystko jest – gdzieś. – Ale nie można tam dotrzeć. – Nie wierzę. – Więc powiedz mi: czy to warto? Czy warto spędzić życie na poszukiwaniach, skoro możesz wybrać sobie czas, miejsce, pojechać dokąd chcesz i robić co chcesz? – Na przykład wykręcać małe numery i upijać się do nieprzytomności? Albo podpalać sypialnię? Wypuściła kółko dymu. – Nie robię, jak powiedziałeś, nic już prawie rok. Z każdym dniem przychodzi to łatwiej. A rezultaty są takie same. Wyczerpałam już swoją siłę. Z natury jestem dosyć leniwa. Przyjemnie jest się zatrzymać, zrezygnować z bezowocnych wysiłków. Przyłącz się. Po wszystkim, co zrobiłeś, nie masz się czym pochwalić. Moglibyśmy być dla siebie pocieszeniem. – To nie w moim stylu – odparł. Służba wniosła łóżko, pościel i butelkę. Palili w milczeniu przyglądając się ich pracy. Kiedy mężczyźni wyszli, powiedziała: – Najlepiej byłoby mieć kupę forsy i przesypiać większość czasu. – Dla mnie ciekawe jest też to, co na jawie. – I co z tego masz? – spytała wstając. – Piętno śmierci i nic poza tym. Podeszła do okna i wyjrzała. – Co masz na myśli? – spytał w końcu. – Nic. – Wydawało mi się, że jednak coś. No, powiedz, co zobaczyłaś? – Nie mówiłam, że coś widziałam – odwróciła się ku niemu. – Mamy nowe łóżko, wypróbujmy je. – Nie zmieniaj tematu. Wiem, że widzisz więcej niż ja. Spróbuj. Oparła się o parapet i pociągnęła długi łyk. – I odsuń się od okna. Jeszcze wypadniesz. – Starszy braciszek, jak zwykle – mruknęła, ale odeszła od okna i usiadła na łóżku. Postawiła butelkę na podłodze i zaciągnęła się cygarem wypuszczając wielkie kłęby dymu. Zapatrzyła się w nie. – Widzę... – powiedziała i zamilkła. – Co? – Błądzisz we mgle. Gęstnieje w miarę, jak zbliżasz się do śmierci. Pragniesz jej! Widziałam za tobą dziesięć czarnych ptaków – jej głos obniżył się. – Teraz zostało dziewięć... – Czarna dziesiątka! – szepnął. – Ale kto? – Wielki – powiedziała. – Wielki, gruby facet... Poeta... Tak, jest poetą. No tak, jasne! – Chadwick. – Gruby Chadwick – zgodziła się. Dmuchnęła w dym i sięgnęła po butelkę. – Dlaczego, kiedy i jak? – zapytał Red. – Nie oczekujesz za dużo od jednego marnego widzenia? To wszystko.

– Chadwick – powtórzył i opróżnił kubek. – To zaczyna mieć jakiś sens. Wielu ludzi miało powód, ale niewielu ma odpowiednie środki. Tony musiał coś wiedzieć... Więc on też do nich przystał... To znaczy, że nie mogę liczyć na gliniarzy. Zresztą, kto może? W takim razie cała sprawa jest legalna. Podniósł się, wziął butelkę i nalał sobie więcej wina. – Co zrobisz? – spytała. Pociągnął łyk. – Pojadę dalej – odparł. Kiwnęła głową. – Dobra. Pojadę z tobą. Będziesz potrzebował pomocy. – Nie. Nie teraz. Dzięki. Podniosła butelkę i wyrzuciła przez okno. Jej zielone oczy płonęły. – Nie bądź taki szlachetny. Wiesz, że jestem twarda. I że mogę ci pomóc. – Wiesz, że w każdym innym przypadku byłbym szczęśliwy. Ale nie wtedy kiedy ogłoszono czarną dziesiątkę. Jedno z nas, do cholery, musi przeżyć. Choćby po to, żeby pomścić drugie. Rzuciła się gwałtownie na łóżko. – Chciałbyś tak, prawda? I żebym to była ja... Wszystko mi się wali na głowę. Idę spać. Nie zmuszę cię, ale nie myśl, że się z tobą zgadzam. Rób co chcesz, Reyd, ale ja zrobię to samo. Dobranoc. – Chciałbym, żebyś była rozsądna. Chrapała. Dopił wino, wyłączył światło, postawił kubek na kredensie. Zamknął za sobą drzwi, wrócił do swojego pokoju i zaczął się ubierać. – Palimy się? – Nie, Fleurs. Wyjeżdżamy. – Coś nie tak? – Musimy się stąd szybko wydostać. – Złożyłeś już zeznanie? – Do diabła, jeśli się nie ruszymy, to następne zeznanie będzie o mnie. Ten facet zeszłej nocy nie był szaleńcem. Ogłosili na mnie czarną dziesiątkę. – Co to? Zaczął sznurować buty. – Ja to nazywam vendettą. Mój przeciwnik ma dziesięć możliwości ataku. Jeżeli wszystkie zawiodą, powinien dać mi spokój. To rodzaj gry. Ostatniej nocy był pierwszy raz. – Nie mozes się bronić? – Pewnie. Gdybym wiedział, co mi grozi. Na razie lepiej uciekać. Droga jest długa. A gra może trwać całe życie. Zwykle zresztą tyle właśnie trwa. – A gliny? Nic nie zrobią? – Nie. Jeśli to jest legalne. Decyduje wtedy Zarząd Gier. Zresztą, nawet gdyby chcieli, to nie ma aż tylu policjantów. Większość trzyma się okolic W-23 do W-25. Są zbyt cywilizowani, tak daleko w dół Drogi nie byłoby z nich pożytku. – To jedźmy w górę Drogi. – Nie, mój przeciwnik tam właśnie mieszka. Sądzę, że ma policję w kieszeni. Chyba to właśnie Tony chciał mi powiedzieć. Zresztą oni przede wszystkim kontrolują ruch na Drodze. Nie – uciekamy w dół. – Wies, kto na ciebie poluje? – Tak. Stary kumpel. Idziemy. – Ale... – Cśś! Wyśliźniemy się. – Bez płacenia? – Jak za dawnych czasów. – Nie byłam wtedy z tobą. – Nie szkodzi. Niewiele się zmieniłem. Cicho zamknął drzwi i skierował się do tylnych schodów. – Red? – Cśś! – Sss! Do diabła! Skąd wiedzieli, że tu staniesz? To nie było planowane! – Sam się nad tym zastanawiałem – szepnął.

– Gdyby wiedzieli, gdzie tankowałeś, mogli wylicyć, kiedy będzies musiał nabrać benzyny. – I obsadzić wszystkie możliwe miejsca? Daj spokój! – Tylko te najpewniejse. Cy ten twój Cadwick miałby tyle forsy? – No, tak... – A gdybyś mu się wymknął, musiałby wydać jesce więcej, nie? – Masz rację. Ale, kiedy się nad tym zastanawiam, to wiesz co? On mnie doskonale zna. Jeśli to on zaaranżował tą konfiskatę, to mógł się spodziewać, że na najbliższym postoju będę chciał się zastanowić. – Może. Chces spróbować? – Czego? Sprawdzać, czy na każdym następnym postoju będzie pułapka? – Można by, nie? – Taak. Masz rację. Teraz myślałem o czymś innym. Tego faceta, który miał mnie sprzątnąć, pewnie chcieli potem jakoś zabrać. A kiedy zobaczyli, że go zabiłem, i że ciągle tu jestem, to jak myślisz, co mogli zrobić? – Trudno powiedzieć. – Mogą tu gdzieś czekać? – Możliwe... Może obstawili tylne drzwi? – Może. Najpierw wyjrzę, a potem przeskoczę w zarośla. Myślę, że raczej obserwują dodge’a. Dlatego pójdziemy naokoło, przez las. Doszedł do drzwi i zaklął, widząc, że są ciężkie i nie oszklone. Uchylił je trochę i wyjrzał. Jeszcze trochę... – Pusto – powiedział. – Teraz bez gadania, chyba że stwierdzisz coś podejrzanego. Że też nie wziąłem słuchawek. – Naprawis mój głośnik? – Nie martw się. Po drodze jest punkt, gdzie będzie można to zrobić. Wymienimy tam też przednią szybę. Pchnął drzwi i rzucił się biegiem ku oddalonej o jakieś piętnaście metrów ścianie drzew. Dopadłszy ich przykucnął i zamarł bez ruchu. Żadnych strzałów, kroków, ruchu... nic. Podczołgał się głębiej w las, wymacując drogę przed sobą – Skręcił w prawo i okrążył hotel. Okna pokoju Leili były ciemne. Poczuł swąd spalenizny z leżącego pod oknem materaca. W końcu dotarł do parkingu. W świetle księżyca nie dostrzegł żadnych nowych pojazdów. Wciąż trzymał się jednak lasu, zmierzając do miejsca, gdzie wieczorem upadł napastnik. Jego ciało wciąż tam leżało, przykryte płótnem i obłożone kamieniami. Przykucnął przy nim, z pistoletem w ręce, obserwując swój samochód. Minęło pięć minut, potem dziesięć. W końcu ruszył w kierunku półciężarówki. Obszedł ją w koło przyglądając się uważnie, wreszcie otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Położył książkę pod deską rozdzielczą i włożył klucz do stacyjki. – Stój! Nie psekręcaj! – Dlaczego? – Psepuscam progowy impuls psez układ elektrycny. Wycuwam jakiś opór. – Bomba? – Chyba tak. Randy wysiadł, klnąc pod nosem i podniósł maskę. Zaświecił latarkę. Po chwili zatrzasnął maskę i, wciąż klnąc, wsiadł do kabiny. – I co, bomba? – Bomba. Włączył silnik. – Co z nią zrobiłeś? – Wyrzuciłem w krzaki. Wycofał, podjechał do dystrybutora, nalał do pełna i wyjechał na Drogę.

DWA Zostawił swój pojazd w odległości zaledwie kilku dni, a jednak w zupełnie innym świecie. Był bardzo wysoki i szczupły. Jego strój wydawał się zbyt krzykliwy jak na góry Abisynii: spodnie, w których fiolet połączono z khaki, fioletowa koszula; takie same buty i pas z barwionej skóry. Nawet spory plecak miał ten kolor. Niezwykle długie palce ozdabiały ametystowe pierścienie. Wspinał się skalistą ścieżką nie bacząc na mroźne podmuchy wiatru. Mógłby być młodym poetą Wanderjahre, gdyby nie to, że epoka romantyzmu miała nadejść dopiero za osiem stuleci. Zapadnięte oczy w wychudzonej twarzy poszukiwały wokół znaków rozpoznawczych. Znalazły. Nie odpoczywał przez cały dzień, nawet jadł idąc. Teraz jednak zatrzymał się. Dwa odległe szczyty tworzyły jedną linię – kres wędrówki był bliski. Kilkaset metrów dalej ścieżka rozszerzała się, tworząc platformę biegnącą ku zagłębieniu w skalnej ścianie. Ruszył w tę stronę. Było to wejście do wąwozu. Na jego drugim końcu, za drewnianą bramą, otwierała się niewielka dolina. Na łące pasły się krowy. Po przeciwnej stronie zobaczył staw, a bliżej, u wylotu jednej z jaskiń, zagrodę. Siedział przy niej niski, łysy człowiek o ciemnej skórze. Był niezwykle otyły. Grubymi palcami pieścił kawałek gliny obracany na kole garncarskim. Podniósł wzrok i przyjrzał się obcemu, który pozdrowił go w języku arabskim. – Pokój niech będzie z tobą – odparł w tym samym języku. – Siądź i odpocznij, panie. Przybysz w purpurze zbliżył się. – Dziękuję. Rzucił plecak i usiadł, krzyżując nogi, naprzeciw garncarza. – Nazywam się John – powiedział. – A ja Mondamay – garncarz. Wybacz mi. Nie chcę być nieuprzejmy, ale w tej chwili nie mogę przerwać pracy. Jeszcze kilka minut i garnek będzie gotowy. Wtedy natychmiast przyniosę ci jedzenie i picie. – Nie spiesz się – powiedział przybysz uśmiechając się. – Z wielką przyjemnością przyjrzę się pracy wielkiego Mondamaya. – Słyszałeś o mnie? – Któż nie słyszał o twych niezwykle pięknych naczyniach? Twarz Mondamaya nie zmieniła wyrazu. – Jesteś uprzejmy, panie – zauważył. Po pewnym czasie zatrzymał koło i powstał. – Wybacz – powiedział. Odszedł, powłócząc nieco nogami. John popatrzył w ślad za nim i zanurzył rękę w kieszeni. Mondamay zniknął w jaskini. Po kilku minutach pojawił się, niosąc zastawioną tacę. – Proszę, oto chleb, ser i mleko – powiedział. – Wybacz, że nie będę ci towarzyszył w posiłku, ale przed chwilą jadłem. Skłonił się z gracją, pomimo swej tuszy i postawił tacę przed obcym. – Na wieczerzę zarżnę owcę... – zaczął. Lewa ręka Johna pomknęła jak błyskawica ku prawej łopatce gospodarza. Szarpnęła, odrywając płat ciała, spod którego błysnął metal. Wtedy prawą ręką wcisnął w obnażony otwór mały, krystaliczny kluczyk i przekręcił. Mondamay znieruchomiał. Coś zazgrzytało. John cofnął rękę i usiadł. – Nie jesteś już Mondamayem – garncarzem – powiedział. – Przyjmij pozycję stojącą. Z postaci garncarza dobiegło ciche brzęczenie i pojedyncze trzaski. Powoli wyprostowała się i znów znieruchomiała. – Teraz usuń ludzkie przebranie. Postać wolno uniosła ręce ku potylicy. Zamarła na chwilę, po czym zaczęła ściągać powłokę, ukazując stożkowaty kształt połyskujący licznymi soczewkami. Ręce przesunęły się na szyję – pociągnęły. Metal. Ukazywała się coraz większa powierzchnia metalu z przebiegającymi tu i ówdzie przewodami, kwarcowymi szybkami, za którymi połyskiwały światełka, dyszami i przełącznikami... W ciągu dwóch minut to, co jeszcze przed chwilą było Mondamayem pozbyło się zupełnie swej fałszywej skóry. – Dostęp do Pierwszej Jednostki – padł rozkaz. Z piersi robota wysunęła się wąska, metalowa szuflada, jak w sklepowej kasie. John pochylił się nad nią i, połyskując pierścieniami, zaczął przełączać przewody. – Dlaczego mi to robisz? – zapytał Mondamay. – Uaktywniłem wszystkie obwody, teraz musisz być mi posłuszny. Mam rację? – Tak. Dlaczego to zrobiłeś?

– Pierwsza Jednostka na miejsce. Wróć tam, gdzie byłeś, gdy nadszedłem. Mondamay spełnił polecenie. Mężczyzna usiadł i wziął się do jedzenia. – Dlaczego to zrobiłem? – powiedział po chwili. – Ponieważ w tej chwili jestem jedynym człowiekiem na świecie, który wie, czym jesteś. – Jeśli chodzi o mnie, to wielekroć zdarzały się pomyłki... – Jestem tego pewien. Nie wiem, czy są równoległe czasy przyszłe, ale wiem, że wiele czasów przeszłych prowadzi do miejsca, z którego przybywam. Nie wszystkie są dostępne. Boczne drogi często dziczeją, gdy nikt ich nie używa. Czy wiesz, że Czas jest autostradą z wieloma zjazdami i rozgałęzieniami, że jego mapy wciąż się zmieniają i że tylko nieliczni wiedzą, jak dostać się na Drogę? – Tak, jestem tego świadomy, choć sam nie posiadam umiejętności podróżowania nią. – Skąd o tym wiesz? – Nie jesteś pierwszym wędrowcem, jakiego spotkałem. – Przypuszczenia, że nasza cywilizacja powstała wskutek ingerencji istot pozaziemskich, nie można traktować poważnie. Natomiast prawdą jest, że odwiedziły one tę planetę, i że zostawiły na niej dowody swojej bytności. Ty właśnie jesteś takim dowodem. Nieprawdaż? – Tak, to prawda. – Wiem również, że jesteś wyjątkowo wyrafinowaną maszyną do zabijania. Zaprojektowano cię tak, byś mógł zniszczyć wszystko: od pojedynczego wirusa po całą planetę. Czyż nie tak? – To prawda. – Pozostawiono cię tutaj. A ponieważ nie było nikogo, kto rozumiałby twoje zastosowanie, wolałeś ukryć się pod postacią człowieka i prowadzić ten prosty żywot. Prawda? – Prawda. Jak dowiedziałeś się o mnie i skąd zdobyłeś klucz? – Mój pracodawca wie o wielu rzeczach. To on nauczył mnie praw Drogi. Powiedział o tobie. Dostarczył klucz. – Skoro mnie znalazłeś i użyłeś klucza – czego sobie życzysz? – Powiedziałeś, że nie jestem pierwszym podróżnikiem, jakiego spotkałeś. Wiem to i wiem, kim był ten pierwszy. Nazywa się Red Dorakeen i wkrótce będzie cię szukał. Potrzebuję dużej sumy pieniędzy i otrzymam ją za zabicie tego człowieka. Jeśli chodzi o przemoc, to wolę zwykle pracować za pomocą pośredników, nieistotne czy są to ludzie, czy maszyny. W tym wypadku ty będziesz moim agentem. – Red Dorakeen jest moim przyjacielem. – Tak mi powiedziano. Tym lepiej – nie będzie cię podejrzewał. Teraz... Poszperał w plecaku i wyciągnął metalową skrzynkę. Otworzył ją i pokręcił gałkami. Rozległ się wysoki dźwięk. – Ostatnio wymienił przednią szybę – powiedział John, stawiając skrzynkę na skale. – Przy tej okazji umieszczono w jego samochodzie nadajnik. Teraz muszę tylko czekać, aż dotrze do tego odgałęzienia. Będę kontrolował jego pozycję i w stosownej chwili zaatakuję. – Nie chcę tego robić. John podniósł się znad posiłku, podszedł bliżej i jednym uderzeniem zniszczył wykonane przez Mondamaya naczynie. – Twoje życzenia są nieistotne – stwierdził. – Nie masz wyboru, musisz mnie słuchać. – To prawda. – Zabraniam ci jakichkolwiek prób ostrzeżenia go. Rozumiesz? – Tak. – Więc nie sprzeczaj się ze mną. Będziesz robił, co każę, w pełni wykorzystując swoje możliwości. – Będę. John wrócił do jedzenia. Po chwili Mondamay odezwał się. – Chciałbym odradzić ci to przedsięwzięcie. – Nie wątpię. – Czy wiesz, dlaczego twój pracodawca chce jego śmierci? – Nie. To jego sprawa. Mnie to nie obchodzi. – Musisz być kimś niezwykłym, skoro wybrali cię do takiego zadania. John uśmiechnął się. – Uznano mnie za fachowca. – Co wiesz o Redzie Dorakeenie? – Wiem, jak wygląda. Wiem, że prawdopodobnie będzie tędy przejeżdżał.

– Musisz być profesjonalistą. Twój pracodawca nie liczył się pewnie z kosztami... – Z pewnością. – Nie zastanawiałeś się, dlaczego? Co w twojej przyszłej ofierze wymaga aż takich zabiegów? – O, chciał, żebym ja się tym zajął, bo Dorakeen może już zdał sobie sprawę, że jest ścigany. – Jak to się stało? – Ostatnio – według jego czasu osobistego – zdarzył się zamach na jego życie. – Dlaczego się nie udał? – Myślę, że był nie dopracowany. – A co się stało z napastnikiem? Człowiek podniósł oczy na Mondamaya. – Red go zabił. Ale zapewniam cię, że nie można go porównać do mnie. Mondamay nie odpowiedział. – Marnujesz czas, chcąc mnie przestraszyć. Niewielu rzeczy się lękam. – To dobrze – odparł Mondamay. Minęło kilka dni. John stłukł pięćdziesiąt sześć naczyń kunsztownej roboty, ale nie zakłóciło to spokoju jego mechanicznego służącego. Nawet, gdy rozkazał mu własnoręcznie niszczyć owoce swojej pracy, nie stwierdził żadnej reakcji emocjonalnej. Zarzucił więc tę działalność. Wreszcie, pewnego popopołudnia, czujnik zabrzęczał. John rzucił się ku niemu, namierzył, odczytał wskaźniki, namierzył jeszcze raz. – Jest jakieś trzysta kilometrów stąd – stwierdził. – Wykąpię się i przebiorę, a potem będziesz mógł przewieźć mnie tam i zakończyć sprawę. Mondamay milczał.

JEDEN – Red, ten doktor, którego spotkaliśmy w warsztacie... Niepokoję się trochę tym, co... Hej! Zaczekaj! Nie będziesz chyba brał autostopowiczów, kiedy polują na ciebie! – Ten nowy głośnik jest trochę piskliwy. Zjechał na bok. Nagle zaczęło padać. Niewysoki człowieczek z gęstą czupryną i czarną walizką wyszczerzył w uśmiechu zęby i otworzył drzwi. – Dokąd jedziesz? – zapytał wysokim głosem. – Jakieś pięć W stąd. – No, to już coś. Przynajmniej nie zmoknę. Wspiął się do kabiny i zatrzasnął drzwi. Walizkę położył na kolanach. – Dokąd się wybierasz? – zapytał Red wjeżdżając z powrotem na szosę. – Do Aten Peryklesa. Nazywam się Jimmy Frazier. – Red Dorakeen. Daleka droga. Jak z twoją greką? – Uczyłem się dwa lata. Zawsze marzyłem o tej podróży... Słyszałem o tobie. – Dobrze czy źle? – I tak, i tak. Przewoziłeś broń, prawda? – Tak mówią. – Nie chciałem być wścibski. Red wzruszył ramionami. – Myślę, że to żaden sekret. – Byłeś pewnie w wielu ciekawych miejscach? – Hmm... – W różnych dziwnych też? – W kilku. Frazier przeczesał włosy palcami, przyklepał je, przechylił się, żeby przejrzeć się we wstecznym lusterku i westchnął. – Ja nie zjeździłem Drogi tak, jak ty. Kręcę się przede wszystkim między Clevelandem z lat pięćdziesiątych a Clevelandem z lat osiemdziesiątych W-20. – Co robisz? – Włóczę się po barach – przede wszystkim. Poza tym kupuję towar w latach pięćdziesiątych, a sprzedaję w osiemdziesiątych. – To całkiem rozsądne. – Przynosi niezły dochód. Miałeś kiedyś kłopoty z autostopowiczami? – Nie, nic poważnego. – Musisz mieć jakieś specjalne uzbrojenie. – Nic specjalnego. – Myślę jednak, że może się przydać. – To znaczy, że jesteś w błędzie. – A co byś zrobił w chwili nagłego zagrożenia? Red ponownie zapalił cygaro. – Może bym zginął – odparł. Frazier zachichotał. – Nie, naprawdę... Red położył prawą rękę na oparciu siedzenia. – Słuchaj, jeśli jesteś autostopowiczem, to wpadłem. – Ja? Nie jestem autostopowiczem. – Więc, do cholery, przestań teoretyzować. Skąd mam wiedzieć, co by było, gdyby... To by zależało od okoliczności. – Przepraszam. Zagalopowałem się. Prowadzisz romantyczne życie. Skąd pochodzisz? – Nie wiem. – Co to znaczy? – To znaczy, że nie mogę znaleźć drogi powrotnej. Kiedyś była to główna trasa, potem chyba boczna, a potem po prostu znikła, nie jest już historią. Chyba za długo czekałem z poszukiwaniami. Byłem zajęty. A teraz nie ma już nawet legendy. – A jak to się nazywało? – Nie czujesz dymu? – To tylko twoje cygaro. – Moje cygaro! A gdzie ono jest, do diabła?

– Nie... O, tu. Chyba spadło ci za moje siedzenie. – Oparzyłeś się? – Nie, chyba nie. Może trochę przypaliłem marynarkę. Red wziął cygaro i spojrzał na plecy tamtego. – Masz szczęście. Przepraszam. – Coś mówiłeś? – Red! – wtrąciła się Fleurs. – Zbliża się policyjny krążownik. Frazier drgnął. – Co to takiego? – zapytał. – Czemu sobie nie poszukają jakiegoś wypadku? – mruknął Red spoglądając w lusterko. – A może to było ukartowane? Zerknął na Fraziera. – Co to za czary? – ...Powinno już go być widać. – Red! Skąd wychodzi ten głos? – Nie zawracaj głowy! Cholera! – Demony nie zasługują na zaufanie! – stwierdził Frazier i zaczął rysować w powietrzu skomplikowane wzory. Z końców jego palców wypływały ogniste kształty i zawisały przed nim w powietrzu. – Red! Co on wyprawia? – spytała Fleurs. – Moje czujniki optyczne wskazują... Red gwałtownie skręcił w boczną drogę i zahamował. – Nie zaśmiecaj mi wozu czarami! – krzyknął. – Nie jesteś wcale z W-20. Co ty robisz? Wóz policyjny minął ich i też się zatrzymał. Był już wieczór, przydrożne drzewa pokrywał śnieg. – Powtarzam... – zaczął Red, ale tamten już otworzył drzwi i wysiadał. – Nie wiem, jak ci się to udało... – powiedział Frazier. Twarz wysiadającego policjanta była znajoma, ale Red nie mógł sobie przypomnieć jego imienia. – ...ale popełniłeś błąd – Frazier przyjrzał się nadchodzącemu. – Chociaż, jak się zastanowić, to ja też... – dodał. Drzwi dodge’a zatrzasnęły się. Samochód ruszył do tyłu zgrzytając po żwirze. Skręcił w lewo, silnik ryczał długą chwilę, podczas której płomienie zjawy wylatywały przez okno, prosto w jasny dzień. – Fleurs – powiedział Red – dlaczego to zrobiłaś? – Analiza zysków i strat w tej sytuacji stawiała cię na straconej pozycji. Myślę, że z ponad sześćdziesiątprocentowym prawdopodobieństwem właśnie uratowałam ci życie. – Ale to byli prawdziwi gliniarze. – Tym gorzej dla nich. – Był aż tak niebezpieczny? – Pomyśl tylko. – Myślę. I nie wiem, kim on mógł być. I skąd Chadwick go wytrzasnął. – On do nich nie należy. Nie jest częścią gry, Red. – Dlaczego tak sądzisz? – Byłby lepiej zorientowany. Nie wiedział nawet, czym jestem. Czy Chadwick byłby tak głupi, żeby wysłać kogoś zupełnie nieprzygotowanego? – Nie. Masz rację. Musimy wrócić. – Nie radzę. – Tym razem ja przejmuję kierownicę. Na następnym zjeździe zawracamy. Muszę wiedzieć. – Dlaczego? – Rób, co mówię. – Ty jesteś szefem. Światło zaczęło pulsować, gdy samochód zwolnił i skręcił w prawo na zjazd z autostrady. Red ze ściągniętymi brwiami przyglądał się niebu. – Tak – powiedział, gdy już jechali z powrotem. – Co tak? – Życie robi się ciekawe. Jedź szybciej. – Jesteś pewien, że chcesz go znów spotkać? – Już go tam nie będzie.