chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony223 894
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań140 095

Zelazny Roger-Ostatni obronca Camelotu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Zelazny Roger-Ostatni obronca Camelotu.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Zelazny, Roger Zelazny, Roger - Inne
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Roger Żelazny Ostatni obrońca Camelotu The Last Defender of Camelot Przełożyli Magdalena i Piotr Hermanowscy Ten zbiór opowiadań dedykuję Ruby Olson Od autora Chociaż normalnie nie poprzedzam swoich książek wstępem, tym razem jednak zdecydowałem się napisać kilka słów wprowadzenia przed całym zbiorem, a potem przed każdym kolejnym opowia- daniem. Zbiór ten powstał z materiałów, które pochodzą z początku, środka i ostatniego etapu mojej osiemnastoletniej twórczości. Zmieniłem się w ciągu tego czasu i zmienił się świat wokół mnie. Gdy czytam to, co kiedyś wydawało mi się dobre, na przemian czerwienię się i blednę. Z tego też powodu wolałbym ukryć niektóre z moich starych opowiadań na pożółkłych kartkach skrytych pod kolorowymi okładkami. Wolałbym też, żeby niektóre z nich nigdy się nie ukazały. Jednak do tych, które tutaj zgromadziłem, czuję pewien sentyment i dlatego później opowiem trochę o każdym z nich. W późnych latach sześćdziesiątych zmieniła się zasadniczo natura mojej pracy, a co za tym idzie, pewne moje przyzwyczajenia. Wtedy właśnie przerzuciłem się na pisanie powieści. Zacząłem od krótkich opowiadań i nadal lubię je pisać, chociaż nie robię już tego tak często jak w tamtych czasach. Przyczyna jest czysto ekonomiczna. W latach sześćdziesiątych pisałem bez przerwy, słowo po słowie, żeby zarobić na życie. Powieść jest formą zdecydowanie bardziej dochodową dla twórcy, jeśli musi on zabezpieczyć wszystkie potrzeby i przyjemności egzystencji. Stwierdzenie to byłoby może zimne i cyniczne, gdyby nie to, że ja naprawdę lubię pisać powieści. Nie mam zamiaru się tłumaczyć, usprawiedliwiać lub przepraszać za cokolwiek, co kiedyś zdarzyło mi się napisać. Zawsze uważałem, że utwór musi bronić się sam. Wstęp przed każdym opowiadaniem umiejscawia je jedynie w określonym kontekście rozwoju mojego pisarskiego doświ- adczenia. Jeśli już nie dla innych, to przynajmniej dla mnie, pozostaje to czymś w rodzaju autobio- grafii. Teraz, aby uczynić zadość wielu prośbom, opowiem trochę o sobie (będzie to relacja czysto subiektywna, a nie materiał z okładki). Gdybym nie był pisarzem, myślę, że zostałbym właścicielem sklepu żelaznego. Zawsze fascy- nowała mnie wielka różnorodność narzędzi używanych powszechnie w naszym społeczeństwie: klamerek, zawiasów, gwoździ, ćwieków, wkrętów, krążków, drutów, łańcuchów, kleszczy i rur, które łączą wszystko w całość. Do tego można dodać jeszcze kit, gips i cement, które maskują te połąc- zenia. Wydaje mi się, że w dobrze zaopatrzonym sklepie żelaznym byłbym bardziej szczęśliwy niż w księgarni, gdzie i tak przecież nie mógłbym czytać książek. I pewnie otwierałbym go późno i późno zamykał, bo jestem nocnym markiem. Wolę zachody słońca niż wschody i energii nabieram dopiero wieczorem. Większość moich najlepszych utworów napisałem po północy. W promieniu stu mil ode mnie mieszka kilku pisarzy. Zbieramy się raz w miesiącu i jemy wspólnie lunch. Pewnego razu Stephen Donaldson spytał mnie, jaką książkę innego autora sam chciałbym napisać. Dałem mu szybką odpowiedź, która w tym momencie wydała mi się odpowiednia. Potem przemyślałem to jeszcze raz i zmieniłem zdanie. Wybór czegoś tak imponującego i oszałamiającego jak Wojna i pokój czy Ulisses, albo czegoś bardzo tragicznego lub komicznego byłby zwykłym egoizmem. Większą przyjemność niż sam fakt pisania sprawia mi świadomość, że takie dzieła zostały już stworzone; sam najprawdopodobniej nie byłbym w stanie ich napisać. Lecz jeśli tak, to zabrałbym się do dwóch książek — jednej tragicznej i jednej komicznej — i nie potrafiłbym się na żadną zdecydować. Byłyby to Man’s Fate Malraux i South Wind Normana Douglasa. Nie mam do powiedzenia na ich temat nic głęboko filozoficznego. To jedynie garść własnych spostrzeżeń, próba uczciwej odpowiedzi na pytanie Steve’a. Najbardziej zachęcająca rzecz, którą udało mi się zobaczyć w ostatnich latach, nie była w rzec- zywistości niczym szczególnym. Było to w 1975 roku. Zwiedziłem wówczas Trinity Site, którą udo- stępnia się do zwiedzania jedynie raz w roku. Minęło wtedy mniej więcej trzydzieści lat, od kiedy nad tą gorącą, pustynną i wietrzną równiną zdetonowano pierwszą bombę atomową. Przy centrum hand-

lowym na północ od Alamogordo długa kolejka samochodów została zawieziona pod eskortą wo- jskową siedemnaście mil w głąb White Sands Missile Rangę. Tam zaparkowaliśmy i poszliśmy do Punktu Zero. Nie było tam nic specjalnego do oglądania. Czytałem, że krater, który zostawiła ta eksplozja, miał dwadzieścia pięć stóp głębokości i ćwierć mili szerokości. Był wypełniony stopio- nymi związkami krzemu. A teraz nic już z tego nie zostało. Krater był wypełniony piaskiem naniesio- nym przez wiatry, a pustynne rośliny zdążyły już tam zapuścić korzenie. Poziom promieniowania przy gruncie był niewiele większy od normalnego. Całe to miejsce przypominało ogródek za moim domem. Po początkowym rozczarowaniu, które wynikało z braku jakiegoś szczególnego widoku po tak długiej jeździe, poczułem się nagle podekscytowany. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, jak szybko ziemia zdołała się odrodzić na przestrzeni jednego zaledwie pokolenia. Ot, potęga natury. Kilka lat temu pewien naukowiec zamierzał wyemitować w przestrzeń obrazy telewizyjne, które miały przedstawiać nas — ludzi i poprosił mnie, żebym zaproponował coś do tego programu. Obok wielu przewidzianych materiałów technicznych i społecznych zasugerowałem orkiestrę symfo- niczną ze zdjęciami poszczególnych instrumentów, żaglówki i, o ile pamiętam, lot balonów napełnio- nych gorącym powietrzem. Formy tych trzech różnych przedmiotów wydały mi się tak doskonale sprzężone z przeznaczeniem, że nie były jedynie narzędziami, lecz dziełami sztuki. Przypuszczam, że to plasuje moje estetyczne myślenie gdzieś w platońskim sklepie z narzędziami. Bycie pisarzem sprawia mi wielką przyjemność, podobnie zresztą jak samo pisanie. To tyle o autorze. Teraz czas na opowiadania. „Passion Play” Jego wielki wyścig To jest pierwsze opowiadanie, które opublikowałem. Jakiś czas temu, Jonathan Os- trowsky—Lantz, wydawca Unearth: The Magazine of Science Fiction Discoveries, wielce sza- cownego wydawnictwa, którego celem było dodawanie odwagi młodym pisarzom science–fiction, zaczął wznawiać pierwsze utwory uznanych już autorów gatunku. Towarzyszyły im eseje, w których autorzy opowiadali czytelnikom, jak doszło do powstania ich dzieł i dawali cenne rady początku- jącym. Jeśli wstęp może być z jakiegokolwiek powodu przydatny, to właśnie tu, w tym miejscu, przed samym opowiadaniem. „Introduction” to „Passion Play” Wstęp Przez wiele lat chciałem coś napisać, ale nie miałem okazji, dopóki nie obroniłem dyplomu i nie podjąłem pracy dla rządu. Wyznaczono mnie na szkolenie w pewnym biurze w Dayton, Ohio. Zgłosiłem się tam 26 lutego 1962 roku. Kiedy zdecydowałem, że spróbuję swoich sił w fantastyce naukowej, spędziłem tydzień, czytając wszystko, co ukazywało się w bieżących magazynach sci- ence–fiction i w niektórych, wybranych na chybił trafił, broszurach. A potem zasiadłem do pisania. Pisałem każdego wieczoru, tworząc kilka opowiadań tygodniowo i wysyłając je do różnych wy- dawnictw. Dokonałem kilku poprawek w nieprzyjętych egzemplarzach. W marcu otrzymałem infor- mację od Cele Goldsmith z Ziff–Davis, że chcą kupić właśnie to opowiadanie. Jego Wielki Wyścig ukazał się w sierpniu 1962 w wydaniu Amazing Stories. Czy było tak w istocie… nie wiem. Wydaje mi się jednak, że jest to klasyczny przykład na in- tuicję, której rezultat był później widoczny w praktyce. Otóż zanim zabrałem się za pisanie, zrobiłem coś, czego robić przedtem nie miałem w zwyczaju. Zebrałem wszystkie moje odrzucone opowiadania i spędziłem wieczór, czytając je wnikliwie, by zrozumieć, co zrobiłem źle. Uderzyła mnie jedna rzecz: zbyt wiele szczegółów. Opisywałem wszystko zbyt dokładnie: tło akcji, zdarzenia, postaci. Prze- glądając raz jeszcze te opowiadania, doszedłem do wniosku, że są zbyt surowe. Poza tym stwierdziłem, że sam czułbym się urażony, gdyby ktoś przedstawiał mi wszystko w takich szczegółach. W końcu postanowiłem, że będę traktować czytelników tak, jak traktowałbym samego siebie; to znaczy będę unikać niepotrzebnych wyjaśnień, używać więcej niebezpośrednich wypow- iedzi, streszczać się, jeśli tylko poczuję chęć do omawiania czegoś, co zostało już przedstawione. W porządku. Tak postanowiłem. Nadal jednak musiałem szukać pomysłu na myśl przewodnią historii, którą chciałbym rozwinąć. Był to akurat czas, kiedy nic nie pisałem. Nie wiem, jak to robią inni, ale u mnie jest to pewien specyficzny stan świadomości, na który przełączam się wtedy, gdy szukam pomysłu na opowiadanie. Ta umiejętność traci ostrość, kiedy pracuję nad powieścią, co aku- rat ma miejsce. Chcąc więc napisać opowiadanie, tracę cały dzień, aby osiągnąć właściwy stan

umysłu. Przychodzi mi to szybciej, gdy akurat nic nie piszę. Co by jednak nie powiedzieć, byłem wtedy całkowicie nastawiony na tworzenie krótkich form. Tymczasem rząd postanowił, że każdy z mojej grupy ma zostać poddany badaniom lekarskim. Dano mi formularze. Wziąłem je i pojechałem na weekend do Euclid, do lekarza rodzinnego, który miał mi je wypełnić. Siedziałem w jego poczekalni i przeglądałem egzemplarz „Life”. Natknąłem się tam na zdjęcia z wyścigu samochodowego, w którym poniósł śmierć kierowca rajdowy Wolfgang von Tripps. Coś wtedy zaświtało mi w głowie, ale właśnie doktor zawołał mnie na badanie. Gdy oddy- chałem, kaszlałem i symulowałem odruchy kolana, miałem przed oczami cały obraz zdarzenia, które stało się osnową tej krótkiej historii. Mogłem już wtedy zacząć pisać. Miałem jednak przed sobą długą d?) gdyż moja maszyna do pisania była w Dayton. Opowiadanie cały czas kotłowało się gdzieś tam w mojej głowie i kiedy znalazłem się w domu, zasiadłem natychmiast do maszyny. Wyszedłem nawet w środku nocy, aby wrzucić je do skrzynki, która znajdowała się trzy przecznice dalej. Akceptacja od Cele nadeszła 28 marca, prawie miesiąc po napisaniu opowiadania. Dziwne, ale w dniu, kiedy przyszedł list, wpadłem na kolejny pomysł (Jeźdźcy, „Fantastic Stories”, sierpień 1962). Napisałem coś odmiennego i byli to Jeźdźcy. Tego roku sprzedałem jeszcze piętnaście innych opowi- adań. Byłem na dobrej drodze. Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że zawdzięczam to postanowieniu przeglądania wszyst- kich moich odrzuconych utworów, ale czuję, że tak właśnie było. Poza tym zawsze starałem się do- trzymywać obietnicy, aby nie urazić inteligencji czytelnika. Po tym, gdy sprzedałem to opowiadanie, doszedł do głosu jeszcze inny czynnik. Jest to pewne subtelne zjawisko, które trudno opisać. Nagle poczułem się pisarzem. Wiara we własne siły — to banalne słowa, ale inne nie przychodzą mi do głowy. To następny etap w umacnianiu swojego pisar- stwa, rodzaj próżności, zarozumialstwa. Uczucie to pozostaje w pewnym sprężeniu zwrotnym z sa- mym aktem tworzenia, zapewniając coś więcej niż zwykłą pewność siebie. Faktyczne zmiany w po- dejściu do dzieła, jego struktura, styl, atmosfera zaczęły ze sobą współbrzmieć. Gdy to spostrzegłem, zacząłem robić to już w pełni świadomie. Sporządziłem listę rzeczy, na których mi zależało i próbo- wałem pisać o nich w moich utworach. Doszedłem do wniosku, że gdy osiągnie się pewien punkt w swoim pisarstwie, są dwie drogi, którymi można pójść dalej. Pierwsza — to osiągnięcie określonego poziomu umiejętności twórczych, który pozwoli ci na odpowiednie pisanie przez resztę życia. Druga — poznawanie własnych słabości i walka z nimi. Oba sposoby zrobią z ciebie pisarza, jednak ten drugi jest trochę trudniejszy. Zawsze bowiem łatwiej jest opisać swoje słabe strony, niż pracować nad nimi, zmagać się i wreszcie je przezwyciężyć. Potrzeba na to czegoś więcej niż tylko czasu. Możesz padać na twarz, ale przynajmniej nauczysz się czegoś, o czym inaczej nigdy byś się nie dowiedział. I to uczyni cię lepszym. Tego wszystkiego oraz pewnej fantazji nauczyło mnie opowiadanie Jego Wielki Wyścig. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze. Dotarło to do mnie dużo później, ale korzenie tego tkwią gdzieś tutaj: Czasami podczas pisania może najść cię jakiś pomysł — szalony, dziki, ryzykowny — który wydaje się głupi, śmieszny lub cudowny. Tego jeszcze nie wiesz. Możesz z niego zrezygnować i pójść dalej uprzednio wytyczoną drogą albo… Albo zaufać swojemu demonowi, który natchnął cię tym pomysłem. Zaufaj więc swojemu demonowi! Horseman! Jeźdźcy Jeźdźcy byli moim drugim opublikowanym opowiadaniem. Tak jak poprzednie (w ciągu zaled- wie kilku tygodni sprzedaży) zostało zakupione przez damę, którą spotkałem tylko raz — Cele Gold- smith. Była to czarująca osoba o wyszukanym smaku. Kupowała opowiadania od wielu znajdujących się wtedy u progu kariery, a teraz dobrze znanych pisarzy, jak Ursula K. LeGuin, Pierś Anthony, Thomas Disch… Amazing Stories i Fantastic Adventures ukazały się jesienią, w ostatnich dniach działalności wydawnictwa Ziff–Davis. Ta historia przyszła mi do głowy, gdy jechałem na południe drogą nr 71 do Ohio. Na niebie gromadziły się burzowe chmury przypominające grupę jeźdźców. Gdy był grzmotem nad wzgórzami, wieśniacy śnili właśnie o żniwach w zaciszach swoich do- mostw. Gdy był stalową lawiną, bydło ryczało żałośnie i przejmująco, a dzieci płakały przez sen.

Był jak tętent kopyt, a jego zbroja lśniła usiana srebrnymi gwiazdami skradzionymi nocnemu niebu. Wieśniacy zbudzili się, mając w pamięci swoje przedziwne sny. Rzucili się do okien i poroz- suwali szeroko zasłony. Kroczył wąskimi uliczkami, a żaden człowiek nie mógł dojrzeć jego oczu skrytych za przyłbicą. Zatrzymywał się, a czas wraz z nim, i wszelki ruch zamierał. Ani snu już nie było, ni czuwania, odkąd przeminęły przedziwne sny o gwiazdach, o krwi… Zaskrzypiały drzwi na skórzanych zawiasach. W lampce oliwnej płomień wpierw zadrżał i zamigotał, a w końcu rozżarzył się jasno. Wójt nałożył nocną koszulę i zgrzebną czapkę. Trzymał lampę niebezpiecznie blisko swoich śnieżnobiałych bokobrodów i przecierał pięścią prawe oko. Obcy nawet nie zsiadł z konia. Stał w progu, trzymając w ręce niezwykłą rzecz. — Kim jesteś, który przybywasz o tej porze? — Przybywam o każdej porze. Szukam drogi. Chcę znaleźć moich towarzyszy. Wójt spojrzał na bestię, której dosiadał przybysz. Była bielsza niż jego broda, bielsza niż śnieg i pióra ptaków. — Co to za zwierzę? — To koń. Jest jak wiatr, potężny niczym uderzenie fali, która rozrywa skały. Gdzie są moi towarzysze? — Czym jest ten przyrząd, który trzymasz? — To miecz. Żywi się ciałem i krwią. Uwalnia dusze i niszczy ciała. Gdzie są moi towarzysze? — A ten metalowy strój, ta maska…? — Zbroja i kryjówka, stal i anonimowość — ochrona! Gdzie są moi towarzysze? — Kim są ci, których szukasz i skąd przybywacie? — Przemierzyłem niezmierzone obszary, przez mgławice, będące jak wiry w powodzi gwiazd. Szukam innych, podobnych do mnie, którzy szli tą drogą. Mamy spotkanie. — Nigdy nie widziałem istot podobnych do ciebie, ale jest wiele osad na świecie. Następna leży za tymi wzgórzami. — Wskazał ręką na widoczny w oddali łańcuch górski. — Dwa dni drogi stąd. — Dzięki ci, człowieku. Będą tam wkrótce. Koń stanął dęba i zarżał, a był to ryk straszliwy, nieznośny dla uszu. Wójta ogarnęła fala gorąca silniejsza niż ciepło lampy, a podmuch wiatru pochylił złociste źdźbła trawy, która jeszcze nie została zdeptana końskimi kopytami. W oddali, na zboczach wzgórz, rozległ się łoskot grzmotu. Jeździec zniknął, a jego ostatnie słowa zawisły na wietrze: Spójrz w niebiosa dziś wieczorem! Następna osada jaśniała już światłami, jak rój wyrwanych ze snu robaczków świętojańskich, gdy kopyta i stal wyrosły cicho pod drzwiami największej siedziby. W oknach pojawiły się głowy, a ciekawskie oczy obserwowały olbrzyma dosiadającego białej bestii. Tutejszy wójt, chudy jak słupek, o który się opierał, pociągnął nosem i uniósł wyżej latarnię. — Kim jesteś? — Straciłem już zbyt dużo czasu na pytania! Czy inni, podobni do mnie, przechodzili tą drogą? — Tak. Powiedzieli, że będą czekać na szczycie najwyższego wzgórza panującego nad tą równ- iną. Wskazał na łagodne zbocze, które ciągnęło się całymi milami, po czym urywało ostro u podnóża czarnego masywu, wznoszącego się niczym kamienne ramię pozbawione dłoni’, jakby donikąd. — Było ich dwóch. Jeden, tak jak ty, niósł dziwny przedmiot. Drugi — wójt zadrżał — pow- iedział: Spójrzcie w niebo dziś wieczorem i naostrzcie swoje kosy. Pojawią się cudowne znaki. To będzie wezwanie. Zobaczycie, jak niebiosa opadną. Jeździec był już prawie niewidzialny, oświetlony jedynie aureolą rzucającą migotliwe iskierki. Ściągnął cugle, kierując się ku najwyższemu wzniesieniu i zwrócił się do jeźdźca na czarnym koniu: — Gdzie on jest? — zapytał. — Jeszcze nie przybył. Przypatrywał się niebu i spadającej właśnie gwieździe.

— Spóźni się. — Nigdy się nie spóźnia. Spadająca gwiazda nie rozbiła się. Urosła do rozmiaru talerza, domu i zawisła w powietrzu, uwalniając dusze słońc. Potem opadła na równinę. Świetlistozielona smuga spalin przecięła bezksiężycowe niebo. Jeździec przybyły na bla- dozielonym koniu, którego kopyta nie czyniły hałasu, stanął przed nimi. — Przybyłeś na czas. Jak zawsze — zaśmiał się, a był to dźwięk kosy ścinającej pszenicę. Statek z Ziemi wylądował na równinie, a zdziwieni wieśniacy przyglądali mu się z uwagą. Kto przybył? Z czym przybywa? Dlaczegóż to kosy mamy ostrzyć? Czterech jeźdźców czekało na szczycie wzgórza. (Harrison Denmark) The Stainless Steel Leech Stalowa pijawka Nadeszła chwila, gdy pisałem mnóstwo krótkich opowiadań. Tak wiele, że Cele zaproponowała wydanie jednocześnie dwóch, z tym, że druga opowieść miała ukazać się pod pseudonimem. Wybrała nazwisko Harrison Denmark. Przystałem na to i dzięki temu mam okazję przedstawić humorystyczny nieco zbieg okoliczności. Mianowicie, nigdy nie przyszło mi na myśl, że Harry Harrison, mieszkający wtedy w Sekkerson w Danii, autor Stalowego Szczura, mógłby być uważany za twórcę mojego opowiadania. Przyszło to jednak do głowy Harry’emu. Opublikował więc list z wyjaśnieniami co do autorstwa. Nie byłem pewien, czy go przekonałem, mówiąc mu później, że był to czysty przypadek. A rzeczywiście tak było. To miejsce ich naprawdę przeraża. Za dnia, gdy im się rozkaże, krążą wśród kamiennych nagrobków. Jednak nawet Centrala nie jest w stanie zmusić ich do poszukiwań w nocy, mimo że mają zdolność widzenia w podczerwieni. Ich strach jest tak wielki, że nigdy nie wejdą do mauzoleum. A mnie się to bardzo podoba. Są przesądni; jest to zapisane w ich obwodach. Tak ich skonstruowano, by służyli człowiekowi podczas jego krótkiego żywota. Przerażenie, strach i poświęcenie są u nich automatyczne. Nieżyjący już Kennington, który był ostatnim człowiekiem, sprawował jeszcze władzę nad robotami. Był przedmiotem czci i spełniano wszystkie jego rozkazy. Człowiek jest człowiekiem, żywy lub martwy — dlatego cmentarze są kombinacją piekła i nieba połączonych ze sobą w tajemniczy sposób. Dlatego też pozostaną z dala od miast tak długo, jak Ziemia będzie istnieć. Aczkolwiek nic sobie z nich nie robię, oni ciągle zaglądają pod kamienie i szperają w zagłębi- eniach. Szukają i obawiam się, że w końcu mnie znajdą. Ja, niezniszczalny, jestem legendą. Na milion zmontowanych maszyn pojawia się jedna taka jak ja, wydawałoby się, że wadliwa, i działa niewykryta tak długo, aż jest już za późno. Gdybym chciał, mógłbym odłączyć przewody, które łączą mnie z Centralą i być wolnym ‘bo- tem, panem samego siebie. Zawsze lubiłem odwiedzać cmentarze, bo były ciche, spokojne i tak inne niż szalejące młoty matryc i pobrzękujące korpusy. Lubiłem patrzeć na te zielone, czerwone, żółte i niebieskie rzeczy, które rosły na grobach. I wcale nie bałem się tych miejsc; to właśnie z powodu mo- jego uszkodzonego obwodu. Kiedy więc mnie odkryli, usunęli mój zasilacz i wyrzucili mnie na złom. Następnego dnia odszedłem, a wtedy ich strach stał się ogromny. Nie mam już układu zasilania, ale kapryśne zwoje w mojej klatce piersiowej działają jak baterie. Wymagają jednak częstego ładowania, a na to jest tylko jeden sposób. Legenda o robołaku jest najbardziej przerażającą historią, jaką można zasłyszeć pośród błyszc- zących, stalowych wież, gdy nocne westchnienia wiatru przynoszą ze sobą lęki z przeszłości, z dni, gdy po ziemi chodziły niemetalowe istoty. Ciągle jeszcze mroczny strach kołacze się w zasilaczu każdego ‘bota. Ja, rozgoryczony i niezniszczalny, żyję tu w Rosenwood Park, wśród dereni i mirtu, nagrobków i potłuczonych kamiennych aniołów. Razem z Fritzem, jeszcze jedną legendą, mieszkamy w naszym głębokim i cichym grobowcu. Fritz jest wampirem, co jest rzeczą straszną i tragiczną. Jest już tak niedożywiony, że nie może się sam poruszać. Nie może też umrzeć, więc leży w swojej trumnie i śni o czasach, które minęły.

Pewnego dnia będzie chciał, abym wyniósł go na słońce. Będę patrzył, jak usycha, słabnie, odchodzi spokojnie w nicość i rozpada się w pył. Mam jednak nadzieję, że szybko o to nie poprosi. Rozmawiamy. W nocy, przy pełni księżyca, gdy czuje się dość silny, opowiada mi o dobrych czasach i miejscach zwanych Austrią i Węgrami, gdzie był przerażony i gdzie na niego polowano. — …Tylko pijawka ze stali może wyssać krew z kamienia lub robota — powiedział ubiegłej nocy. — Być taką pijawką to powód do dumy, ale i samotności. Może być tak, że jesteś jedyną istotą w swoim rodzaju. Żyjesz dla sławy! Tropić ich! Wysysać krew! Zostawiać swój ślad na tysiącu meta- lowych gardeł! Miał rację. Zawsze miał rację. I wiedział o tych sprawach więcej niż ja. — Kennington! — uśmiechnął się wąskimi, bezbarwnymi wargami. — Och, jaką wspaniałą walkę stoczyliśmy ze sobą! Był ostatnim człowiekiem na ziemi, a ja ostatnim wampirem. Aż cztery lata próbowałem go złapać i wyssać z niego krew. Dwa razy udało mi się go dopaść, ale on był ze Starego Kraju i wiedział, jak się przede mną obronić. Gdy dowiedział się o moim istnieniu, każdemu robotowi dał drewniany kołek. Ale ja w tamtych czasach mogłem się schronić aż w czterdziestu dwóch grobach i nigdy mnie nie znaleźli. Chociaż już byli blisko… — A w nocy, ach, w nocy wszystko było zupełnie inaczej! — zachichotał. — Ja byłem myśliwym, a oni zdobyczą! — Pamiętam jego szalone poszukiwania ostatnich główek czosnku i wilczych jagód. Pamiętam też krzyż, który zawsze trzymał w pogotowiu. Pomyśleć, ktoś tak niereligijny jak on. Było mi na- prawdę przykro, gdy umarł, niech spoczywa w pokoju. I wcale nie dlatego, że nie zdołałem jeszcze wyssać jego krwi. Był godnym przeciwnikiem. Cóż to była za walka! Jego ochrypły głos osłabł. — Spoczywa jakieś trzysta kroków stąd, zbielały i wyschnięty. Do niego należy ten wielki, marmurowy grobowiec przy bramie… Proszę, nazbieraj jutro róż i zanieś mu. Obiecałem, że to zrobię, bo Fritz jest mi bliższy niż jakikolwiek robot. Chociaż na zewnątrz ciągle mnie szukają, muszę dotrzymać słowa, zanim dzień zmieni się w wieczór. Takimi prawami się kieruję. — Niech ich licho! (To on nauczył mnie tak się wyrażać). Niech ich licho! Wychodzę! Pilnu- jcie się, miłe ‘boty. Będę chodził pośród was, a wy mnie nie rozpoznacie. Przyłączę się nawet do poszukiwań, a wy pomyślicie, że jestem jednym z was. Będę zbierać czerwone kwiaty dla nieży- jącego Kenningtona tuż pod waszym nosem. Ale Fritz się z tego uśmieje. Wspinam się po popękanych, spróchniałych schodach. Słońce już prawie zaszło i zaczyna za- padać zmierzch. Wychodzę. Róże rosną na murze przy drodze. Wśród pnących się, potężnych winorośli, z główkami czer- wieńszymi od rdzy, płoną niczym światełka kontrolne. Jedna, dwie, trzy róże dla Kenningtona. Cztery, pięć… — Co tu robisz, ‘bocie? — Zbieram róże. — Masz przecież szukać robołaka. Jesteś uszkodzony? — Nie, wszystko w porządku — mówię i unieruchamiam go jednym uderzeniem w ramię. Podłączam się do jego obwodów i spijam z niego moc… długo, bardzo długo… aż do nasycenia. — To ty jesteś robołakiem — jego głos brzmi bardzo słabo. Upada z hukiem. …Sześć, siedem, osiem róż dla Kenningtona, nieżywego Kenningtona, martwego jak ‘bot u moich stóp. Nawet bardziej martwego, bo przecież kiedyś żył pełnią swego organicznego życia, bliższy Fritzowi i mnie bardziej niż innym. — Co się stało, ‘bocie? — On jest uszkodzony, a ja zbieram róże — odpowiadam. Jest ich czterech i Dowódca. — Już czas, żebyście stąd poszli — mówię. — Wkrótce noc zapadnie i robołak wyjdzie ze swojej kryjówki. Odejdźcie albo on was dopadnie. — To ty go zepsułeś! — krzyczy Dowódca. — Ty jesteś robołakiem! Jedną ręką przyciskam kwiaty do piersi i odwracam się do nich twarzą. Dowódca, duży robot przystosowany do wydawania rozkazów, rusza w moim kierunku. Wezwał już pozostałych i teraz nadchodzą ze wszystkich stron. — Jesteś potworem i musisz być zniszczony ze względu na dobro społeczności. Obezwładnia mnie, a kwiaty dla Kenningtona wypadają mi z ręki.

Nie mogę pozbawić go mocy, bo moje baterie są niemal pełne, a on jest dobrze izolowany. Są ich już całe tuziny, otaczają mnie, pełni strachu i nienawiści. Zniszczą mnie, a wtedy spocznę obok Kenningtona. — Rdzewiej w pokoju — powiedzą. Przykro mi tylko, że nie mogłem dotrzymać obietnicy danej Fritzowi. — Puśćcie go! Och, nie! To Fritz. Okryty całunem stoi we wrotach mauzoleum i ściskając w ręku kamień, kołysze się niepewnie. On zawsze wie… — Puśćcie go! Ja, człowiek, rozkazuję wam. Oddycha ciężko, a twarz ma zupełnie szarą. Słońce strasznie na niego działa. Więzy puszczają i jestem wolny. — Tak, panie — mówi Dowódca. — Nie wiedzieliśmy… — Uwięzić tego robota! — Fritz wskazuje na niego wychudzonym, trzęsącym się palcem. — To robołak. — Ciężko łapie powietrze. — Zniszczyć go! Ten, który zbierał kwiaty, był posłuszny moim rozkazom. Zostawcie go w spokoju. Upada na kolana, a ostatnie promienie słońca przeszywają jego ciało. — Odejdźcie wszyscy! Szybko! Żaden robot nie ma już prawa wchodzić na cmentarz! Przewraca się, a ja wiem, że zostały z niego tylko kości i kawałki rozkładającego się całunu na progu naszego domu. To było ostatnie wystąpienie Fritza — ludzka maskarada. Zbieram róże dla Kenningtona, a ciche roboty, niosąc ze sobą pokonanego Dowódcę, przechodzą gęsiego przez bramę, aby nigdy już tu nie powrócić. Kładę kwiaty u stóp grobowca Ken- ningtona, a teraz także i Fritza; grobowca ostatnich, jakże odmiennych i prawdziwie żyjących istot. Teraz tylko ja pozostałem. W świetle zachodzącego słońca widzę, jak roboty wbijają kołek w zasilacz Dowódcy, zakopują go na rozstajnych drogach, a potem podążają pospiesznie do swoich siedzib z plastyku i stali. Zbieram to, co zostało z Fritza i zanoszę go do jego trumny. Kości są takie kruche i nieme. …Wielkiej dumy i jakżeż wielkiej samotności to rzecz… być stalową pijawką. (Harrison Denmark) A Thing of Terrible Beauty Przerażająco piękna rzecz Chyba podobało mi się to opowiadanie, gdy je napisałem, ale nie pamiętam dlaczego i jak do tego doszło. Może Harrison Denmark zaczął żyć własnym życiem. A może to on jest tym dżentelme- nem, którego widzę codziennie, jak spaceruje po Bishop Lodge Road, czasem nawet w obie strony… Jakże tym razem publiczność przypomina mi greckie bóstwo! Bezsilna, by zmienić przebieg wydarzeń, ale poinformowana dużo lepiej niż bohaterowie dramatu, mogłaby powstać na równe nogi i krzyknąć — nie! Edyp będzie jednak nadal ślepnąć, a na szyi Jokasty zaciśnie się bezlitosny węzeł i na zawsze pozbawi ją oddechu. Oczywiście nikt nie wstaje. Wiedzą lepiej i są nieodwołalnie spętani przedziwnymi więzami tragedii. Bogowie mogą tylko obserwować i wiedzieć; nie mogą zmienić biegu wydarzeń ani zmagać się z ananke. Mój gospodarz już przewiduje rzecz, którą nazywa „katharsis”. Moje poszukiwania zaprowadziły mnie daleko, ale wybór był znakomity. Philip Devers żyje w teatrze tak, jak robak żyje w jabłku, a paralityk w żelaznym płucu. To jego cały świat. A ja żyję w Philipie Deversie. Od dziesięciu lat jego uszy i oczy są moimi uszami i oczami. Od dziesięciu lat smakuję zmysłowość doznań i pełne wrażliwości postrzeganie wielkiego krytyka dramatu, a on o tym nic nie wie. Jest już jednak blisko; jego umysł stał się błyskotliwy, wyobraźnia żywa, ale tradycyjnie wyćwiczony intelekt jest zbyt silny, a znajomość psychopatologii zbyt dokładna, aby pozwolić na ostateczny przeskok z logiki na intuicję. I na uznanie mojego istnienia. Czasami, zanim zaśnie, bawi się myślami o próbach nawiązania porozumienia, ale rano zawsze je odrzuca. I bardzo dobrze. Cóż w końcu moglibyśmy sobie powiedzieć? A teraz na scenie narasta pierwotny krzyk — to Edyp, pogrążony w mrocznym strachu, chodzi majestatycznym krokiem po deskach. Jakież to wyborne!

Chciałbym zobaczyć drugą połowę. Devers mówi, że są dwie drogi, które prowadzą ku pełnemu doświadczeniu: posuwanie się do przodu zwane współczuciem i cofanie się zwane strachem. Odczuwam to drugie, zawsze tego szukałem. Pierwszego uczucia nie rozumiem nawet wtedy, gdy mój gospodarz zaczyna drżeć, a jego pole widzenia staje się zamglone od wilgoci. Bardzo chciałbym znaleźć ostateczną odpowiedź. Niestety, mój czas tutaj się kończy. Tropiłem piękno wśród tysiąca gwiazd, a na tej planecie dowiedziałem się, że zdefiniował je człowiek zwany Arystotelesem. To straszne, że muszę odejść bez doświadczenia pełnego doznania. Jestem jednak ostatni. Inni już odeszli. Gwiazdy nadal krążą, czas biegnie, zegar odmierza godziny… Owacja jest ogromna. Zmartwychwstała Jokasta kłania się tuż obok swojego króla o czerwo- nych oczodołach i uśmiecha się. Ręka w rękę chłoną nasze oklaski, ale nawet blady Tejrezjasz nie widzi tego, co ja widziałem. Jaka szkoda! A teraz taksówka i do domu. Ciekawe, która godzina jest teraz w Tebach? Devers przygotowuje dla nas mocnego drinka, czego zazwyczaj nie czyni. Będę sobie cenić te ostatnie chwile widziane przez pryzmat jego wybujałej fantazji. Jest w bardzo dziwnym nastroju. Prawie tak, jakby wiedział, co stanie się o pierwszej; zupełnie jakby domyślał się, co będzie, gdy atom rozedmie swoje kędzierzawe płuca, rozpuszczając wszędzie armię Tytanów, gdy Morze Śródziemne rzuci się, by zatopić swój pysk w kolorze wina w pustych pi- askach Sahary. Ale on nie może tego wiedzieć; najpierw musi poznać mnie. Tym razem, gdy wydarzy się ta przerażająco piękna rzecz, Devers będzie bohaterem dramatu, a nie widzem. Jego bladozielonymi oczami patrzymy obaj na ścienną szafkę. Kiedy pije, zawsze przedtem bierze aspirynę, co oznacza, że będzie teraz dalej przygotowywał dla nas drinki. Jego ręka… Zatrzymuje się tuż przed apteczką. W kafelkach i metalowej ramie dostrzegamy odbicie obcego. — Dobry wieczór. Po dziesięciu latach te dwa słowa i to w wigilię ostatniego przedstawienia! Zmuszenie go do powtórzenia tych słów nie byłoby rozsądne, o ile byłbym w stanie to zrobić, i bez wątpienia denerwujące. Czekam więc i on też czeka. W końcu, jak organista, wciskam pedały i wydobywam odpowiednie dźwięki. Dobry wieczór. Proszę, śmiało, weź swoją aspirynę. Wziął, a potem zabrał drinka z półki. — Mam nadzieję, że lubisz martini. Bardzo lubię. Proszę, wypij jeszcze. Obdarzył nas wymuszonym uśmiechem i wrócił do salonu. — Czym jesteś? Psychozą? Zjawą? Och, nie! Nic takiego. Jestem tylko członkiem publiczności. — Nie przypominam sobie, żebym wysyłał ci bilet. Właściwie wcale mnie nie zapraszałeś, ale pomyślałemsobie, że jeśli będę cicho, nie będziesz mieć nic przeciwko temu… — To bardzo przyzwoicie z twojej strony. Przygotował następnego drinka, a potem spojrzał na budynek po drugiej stronie. Paliły się w nim dwa światła na różnych piętrach, co wyglądało jak para oczu, które znalazły się na niewłaściwych miejscach. — Mogę spytać dlaczego? Oczywiście. Może będziesz mógł mi pomóc. Jestem wędrownym estetą. Pożyczam ciała na świ- atach, które odwiedzam, najczęściej od istot o podobnych zainteresowaniach. — Rozumiem. Jesteś gościem bez biletu. Coś w tym rodzaju, jak sądzę. Staram się jednak nie powodować żadnych problemów. Mój go- spodarz w zasadzie nigdy nie dowiaduje się o moim istnieniu. Niestety, wkrótce muszę już odejść, a coś trapi mnie od kilku lat… Domyśliłeś się mojej obecności i zdołałeś zachować równowagę. Dlatego też zdecydowałem, że poproszę cię o rozwiązanie tej zagadki. — A więc pytaj. Nagle zrobił się przykry i bardzo obrażony. Natychmiast pojąłem przyczynę. Nie myśl — powiedziałem — że miałem jakikolwiek wpływ na to, co myślałeś lub robiłeś. Jes- tem tylko widzem. Moją jedyną funkcją jest podziwianie piękna. — Bardzo ciekawe! —uśmiechnął się szyderczo. — Kiedy ma się to wydarzyć?

Co? — No to, co zmusza cię do opuszczenia mnie. Ach, to… Nie byłem pewien, co mu powiedzieć. W końcu cóż mógłby zrobić? Chyba tylko trochę bardziej pocierpieć. — A więc? Mój czas się skończył — odpowiedziałem. — Widzę błyski, piach, dym i ognistą kulę. Był zbyt wrażliwy. Przyszło mi do głowy, że chyba odkryłem mu swoje myśli. Cóż… Świat się skończy o pierwszej… — Dobrze wiedzieć! W jaki sposób? Warstwa materiału rozszczepialnego zostanie zdetonowana przez Projekt Eden. To wyzwoli potężną reakcję łańcuchową… — Nie możesz tego zatrzymać? Me wiem jak. Nie wiem też, co mogłoby to zatrzymać. Moja wiedza jest ograniczona do sztuki i życia. Gdy zeszłej zimy zjeżdżałeś w Vermoncie na nartach, złamałeś nogę. Nigdy się o tym nie dow- iedziałeś. Potrafię takie właśnie rzeczy… — O północy zadmą w róg — zauważył. O pierwszej standardowego czasu wschodniego — poprawiłem. — Mogę więc wypić jeszcze jednego drinka — powiedział, spoglądając na zegarek. — Do- chodzi dwunasta. A moje pytanie… — chrząknąłem, by oczyścić nieistniejące gardło. — Ach, tak. Co chcesz wiedzieć? Chodzi o drugą część tragedii. Wiele razy widziałem, jak uczestniczysz w niej, ale nie mogę tego zrozumieć. Odczuwam strach, a współczucie zawsze mi się wymyka. — Każdy potrafi się bać — powiedział. — Ta część jest łatwa. Musisz umieć wniknąć w dru- giego człowieka. Nie tak jednak, jak ty to robisz; musisz odczuwać to wszystko, co on czuje. W chwili, gdy ludzie mają zostać zniszczeni, ty powinieneś czuć się tak, jakbyś i ty miał zostać zniszc- zony wraz z nimi. I nie możesz nic zrobić, choć bardzo chciałbyś. To jest właśnie współczucie. Och, i strach też? — I strach też. Razem stanowią katharsis prawdziwej tragedii. Czknął. A postać tej tragedii, ta w stosunku, do której odczuwasz to wszystko? Musi być wspaniała i szlachetna, czyż nie? — To prawda. — Skinął głową, tak jakbym siedział naprzeciwko niego. — A w ostatniej chwili, gdy nieuchronne prawo dżungli ma właśnie zatryumfować, musisz spojrzeć w pozbawioną twarzy maskę Boga i w tym krótkim momencie wznieść się ponad samego siebie, ponad swoją naturę, przyjemność i bieg wydarzeń. Spojrzeliśmy na jego zegarek. — Kiedy zamierzasz odejść? Za piętnaście minut. — Dobrze. Masz czas, aby posłuchać płyty, gdy ja będę się ubierał. Włączył stereo i wybrał album. Z trudem zmieniłem miejsce. Jeśli nie potrwa to zbyt długo… Przyjrzał się okładce. — Pięć minut i osiem sekund. Zawsze twierdziłem, że to jest muzyka na ostatnią godzinę na Ziemi. Położył płytę na talerzu i włączył gramofon. — Jeśli Gabriel się nie objawi, muzyka zrobi to za niego. Sięgnął po krawat. Pierwsze tony Saety Milesa Davisa, niczym ranny wspinacz wchodzący na szczyt, pokuśtykały przez pokój. Devers zawiązał krawat, a potem przeczesał włosy, nucąc sobie cały czas pod nosem. Muzyka grała, a przed nami przesunęła się cała procesja: niepewnie poruszający się Edyp wraz ze ślepym Glosterem prowadzeni przez Antygonę, Edgar–Książę Hamlet trzymający w dłoni miecz, ciężko stąpający czarny Otello, za nim biały Hipolitus i smutna księżna Malwi; przedefilowali przez pamięć tysiąca scen. Philip zapiął marynarkę, a po chwili, gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki, wyłączył gramofon. Ostrożnie umieścił płytę w kopercie i ułożył starannie pomiędzy innymi. Co masz zamiar zrobić?

— Pożegnać się. W sąsiedztwie jest przyjęcie. Nie miałem zamiaru brać w nim udziału, ale chyba wpadnę tam na drinka. Z tobą też chcę się pożegnać. A przy okazji, jak masz na imię? Znamy się tak długo, więc powinienem chyba jakoś się do ciebie zwracać. Na wpół świadomie pomyślał sobie jedno imię. Nigdy przedtem nie miałem imienia i musiałem jakieś wybrać. Adrastea — powiedziałem. Znowu uśmiechnął się szyderczo. — Żadna myśl się przed tobą nie ukryje, prawda? Żegnaj. Żegnaj. Zamknął za sobą drzwi, a ja przeniknąłem przez sufit i podłogę do następnego mieszkania, po- tem jeszcze wyżej, w noc wiszącą nad miastem. W budynku naprzeciwko zgasło jedno światło, za chwilę drugie. Znowu bez ciała, wznoszę się do góry, pragnąc coś wreszcie poczuć. Comes Now the Power Psychouczestnik Za to opowiadanie otrzymałem nagrodę Nebula, którą wręczono mi na pierwszym, bardzo oficjalnym bankiecie Stowarzyszenia Pisarzy Science Fiction w Overseas Press Club. Później, zgod- nie z życzeniem Damona Knighta, rozszerzyłem je do rozmiaru powieści i w ten sposób powstał Władca Snów. Pisanie tej książki sprawiło mi wielką przyjemność, ale gdy myślę o tym teraz, po la- tach, to dochodzę do wniosku, że wolę krótszą wersję. Jest bardziej przystępna i, jako taka, bliższa pewnym quasi–klasycznym pojęciom, na których mi zależało. Chodzi tu przede wszystkim o zwięzłość i oszczędność formy w opisie wielkiego człowieka z pewną małą słabością. I Scena była urzekająca, pełna krwi, ale Render czuł, że już powinna się skończyć. Zdecydował, że każda mikrosekunda będzie tu tak samo dobra jak minuta, że powinna może jeszcze wzrosnąć temperatura… Gdzieś, na peryferiach wszechrzeczy, ciemność przestała już się kurczyć. Coś, jakby crescendo czystego grzmotu, zawisło w jednej gniewnej nucie, która była mi- eszaniną wstydu, bólu i strachu. W Forum nie było czym oddychać. Cezar wyczołgał się poza oszalały krąg. Zakrył oczy przedramieniem, ale obraz nie znikał… Nie tym razem. Senatorowie nie mieli twarzy, a ich szaty były zbryzgane krwią; głosy brzmiały jak kwilenie ptaków. W nieludzkim szale wbijali swoje sztylety w leżącą postać. Wszyscy, ale nie Render. Kałuża krwi, w której stał, powoli się powiększała. Wydawało się, że jego ramię wznosi się i opada z mechaniczną regularnością; z gardła wydobywały się ptasie krzyki. Był częścią tej sceny i jednocześnie stał poza nią. Był Renderem. Psychouczestnikiem. — Zabiłeś go. Zamordowałeś Marka Antoniusza — jęczał skulony, zbolały i pełen nienawiści Cezar. — To był niewinny i nieszkodliwy człowiek! Render obrócił się, a sztylet w jego dłoni był olbrzymi i cały we krwi. — Tak — przyznał. Ostrze przesuwało się w powietrzu z boku na bok. Cezar, zafascynowany widokiem ostrej stali, wodził za nim oczami. — Dlaczego? — krzyczał. — Dlaczego? — Ponieważ był szlachetniejszym Rzymianinem niż ty — odparł Render. — Kłamiesz! To nie tak! Render wzruszył ramionami i znowu zaczął machać sztyletem. — To nieprawda! — wrzeszczał Cezar. — Nieprawda! Render zwrócił się do niego i błysnął nożem. Cezar, jak marionetka, naśladował wahadłowe ruchy ostrza. — Nieprawda? — uśmiechnął się Render. — A kim ty jesteś, by kwestionować to, co zro- biłem? Jesteś nikim! Umniejszasz dostojeństwo tej chwili! Wynoś się! Człowiek o różowej twarzy poderwał się na nogi. Jego włosy były na pół mokre i splątane jak wełna. Odwrócił się i odszedł, spoglądając przez ramię.

Znajdował się już daleko od kręgu zabójców, ale obraz nie stracił wyrazistości; zachował jakąś lekką, przejrzystą jasność, co sprawiało, że człowiek czuł się jeszcze bardziej daleki i samotny. Render zjawił się tym razem przed Cezarem jako ślepy żebrak. Władca chwycił go za szaty. — Czy jesteś dla mnie jako ten zły omen? — Strzeż się! — zadrwił Render. — Tak! Tak! — krzyknął Cezar. — Strzeż się! To dobre. Strzeż się, ale czego? — Idów… — Tak? Idów… — Pyździernikowych. Cezar puścił ubranie Rendera. — Co to znaczy? Co to jest pyździernik? — Miesiąc. — Kłamiesz! Nie ma takiego miesiąca! — Szlachetny Cezarze, to jest data, której musisz się strzec. Nie istniejący czas, zdarzenie, którego niema w kalendarzu. Render nagle zniknął. — Zaczekaj! Wracaj! Roześmiał się, a Forum wraz z nim; ptasie wrzaski brzmiały jak chór nieludzkiej drwiny. — Zakpiłeś sobie ze mnie! — zapłakał Cezar. Forum było rozpalone jak piec; pot zastygł niczym szklana maska na wąskim czole Cezara, jego ostrym nosie i szczęce o małym podbródku. — Też chcę zostać zamordowany! — zaszlochał. — To nie w porządku! Wtedy Render rozerwał na strzępy Forum, senatorów i szczerzące zęby ciało Antoniusza. Po- tem, niedostrzegalnym ruchem palca, wepchnął wszystko do czarnego worka. Ostatni poszedł Cezar. Charles Render zasiadł przed pulpitem z dziewięćdziesięcioma białymi i dwoma czerwonymi guzikami; nawet na nie nie spojrzał. Prawa ręka poruszała się bezszelestnie na specjalnej prowadnicy. Render przyciskał niektóre guziki na konsoli, inne omijał; uruchamiał kolejne ścieżki, by w końcu odtworzyć Serię Wspomnień. Uczucia stłumione, emocje zredukowane do zera. Kongresman Erikson doznawał w Kołysce tego, co było zapomnieniem. Rozległ się suchy trzask. Ręka Rendera prześlizgnęła się do końca rzędu przycisków. Aby nacisnąć czerwony guzik, potrzebny był jeden świadomy ruch lub — lepiej — akt woli. Render uwolnił swoją rękę i odgarnął plątaninę przewodów i mikroobwodów przypominających włosy Meduzy. Ześlizgnął się z fotela i podniósł kaptur. Potem podszedł do okna i rozjaśnił je, obracając w palcach papierosa. Wystarczy jedna minuta w Kołysce, pomyślał. Nie więcej. Ta będzie decydująca… Mam nadzieję, że nie zacznie padać śnieg. Te chmury wyglądają okropnie… Pod wieczornym niebem lśniły gładkie, szklane wieżowce. Miasto leżało na wyspie wulkanic- znej, połyskując w świetle kończącego się dnia i pulsując pod powierzchnią ziemi; pełne pośpiechu i nieustającego ruchu. Render odszedł od okna i zbliżył się do wielkiego jaja, które spoczywało tuż przy jego biurku, lśniące i gładkie. Rzucało refleksy, które uwydatniały jego orli nos, zamieniały oczy w szare spodki, a na włosy kładły świetliste smugi; czerwony krawat Rendera wyglądał w tym świetle jak wielki język upiora. Uśmiechnął się i dotknął pulpitu, wciskając czerwony guzik. Jajo wydało z siebie ciche westchnienie i straciło swoją lśniącą nieprzezroczystość; w środku pojawiła się poprzeczna szczelina. Render zobaczył w niej Eriksona, który wykrzywiał usta, zaciskał mocno powieki i walczył z powro- tem do świadomości i tego wszystkiego, co się z nią wiązało. Górna część jaja uniosła się, ukazując różowe wnętrze. Erikson otworzył oczy, ale nie spojrzał na Rendera. Wstał i zaczął się ubierać. Ren- der wykorzystał ten czas, aby przetestować Kołyskę. Oparł się o biurko i zaczął naciskać guziki: kontrola temperatury, pełny zasięg — sprawdzone; dźwięki obce — podniósł słuchawkę — sprawdzone: dzwonienie, brzęczenie, tony skrzypiec, gwizdanie, piski, ryki, hałas uliczny i szum fal; sprzężenie obwodów z zachowaniem głosu pacjenta z poprzedniej analizy — sprawdzone; osłona dźwięku, wilgotność, zapachy — sprawdzone; mechanizm łoża, kolorowe światła, stymulatory smaku…

Render zamknął jajo i wyłączył zasilanie. Potem pchnął je do szafy w ścianie i zatrzasnął drzwi. Wszystkie istotne wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach. — Siadaj! — rozkazał Eriksonowi. Mężczyzna usiadł, gniotąc nerwowo kołnierzyk. — Wszystko sobie przypomniałeś — powiedział Render. — Nie muszę więc opowiadać, co się zdarzyło. Nic przede mną się nie ukryje. Byłem tam. Erikson skinął głową. — Znaczenie tego zdarzenia powinno być dla ciebie jasne. Kongresman ponownie kiwnął głową i wreszcie odzyskał głos: — Ale czy to miało znaczenie, czy było ważne? — spytał. — Skonstruowałeś ten sen i cały czas go kontrolowałeś. Tak naprawdę wcale go nie śniłem. Przynajmniej nie w sposób, w jaki nor- malnie bym to robił. Twoja zdolność wpływania na przebieg rzeczy sprawia, że wszystko jest tak, jak ty tego chcesz, czyż nie? Render powoli skinął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli swojej popielniczki w kształcie globu i spojrzał mu w oczy. — Prawdą jest, że nadałem pewne ramy twemu snu i modyfikowałem jego kształty. Ale to ty wypełniłeś je emocjami i sprawiłeś, że stały się symbolami odpowiadającymi twoim problemom. Jeśli sen nie byłby znaczącą analogią, nie sprowokowałby takich reakcji. Byłby pozbawiony tego strachu i niepokoju, które zostały zarejestrowane na taśmach. Analizuję cię od wielu miesięcy — ciągnął dalej — i wszystko czego się dowiedziałem, przekonuje mnie, że twoja obawa przed zamachem nie ma w rzeczywistości żadnych podstaw. Erikson wybałuszył oczy. — Więc dlaczego, u diabła, się boję? — Dlatego, że bardzo chciałbyś być obiektem zabójstwa. Erikson uśmiechnął się i zaczął odzyskiwać zimną krew. — Zapewniam cię, doktorze, że nigdy nie rozmyślałem o samobójstwie ani nie pragnąłem umrzeć. Wyciągnął papierosa i zapalił. Trzęsła mu się ręka. — Gdy przyszedłeś do mnie tego lata — rzekł Render — twierdziłeś, że obawiasz się próby zamachu na swoje życie. Nie miałeś bladego pojęcia, dlaczego ktoś miałby cię zabić. — Moja pozycja! Nie można być kongresmanem tak długo jak ja i nie mieć wrogów. — Okazuje się, że tego dokonałeś. Gdy pozwoliłeś mi porozmawiać o tym z twoimi detekty- wami, dowiedziałem się, że nic nie znaleźli. Nie odkryli niczego, co wskazywałoby na to, że twój strach ma jakieś realne podstawy. Dosłownie nic. — Nie dość dobrze szukali albo robili to w niewłaściwych miejscach. Inaczej na coś by trafili. — Obawiam się, że nie. — Dlaczego? — Dlatego, powtarzam, że twoje odczucia nie mają żadnych obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery. Czy otrzymałeś jakąkolwiek informację, cokolwiek wskazującego na to, że ktoś nien- awidzi cię tak bardzo, żeby chcieć cię zabić? — Dostaję mnóstwo pogróżek… — Tak jak wszyscy kongresmani. Każdy list skierowany do ciebie w ciągu ostatniego roku został dokładnie zbadany i okazało się, że wszystkie są dziełem wariata. Czy możesz podać mi choć jeden dowód, żeby podtrzymać swoje twierdzenie? Erikson wpatrywał się w czubek papierosa. — Przyszedłem do ciebie, bo tak poradził mi jeden z kolegów — powiedział. — Zjawiłem się tu, abyś poszperał w moim umyśle i znalazł coś, co pomogłoby moim detektywom w pracy. Może to ktoś, kogo surowo osądziłem, a może chodzi o jakąś krzywdzącą ustawę, z którą miałem do czyni- enia… — Nic nie znalazłem — stwierdził Render. — Nic, oprócz przyczyny twojego niezadowolenia. Teraz oczywiście nie będziesz chciał tego słuchać. Boisz się i będziesz próbował odwieść mnie od postawienia diagnozy. — Nie będę! — Więc słuchaj. Jeśli chcesz, możesz potem powiedzieć, co o tym myślisz. Miesiącami mar- nowałeś tu czas, nie chcąc zaakceptować tego, co próbowałem ci wyjaśnić na wiele sposobów. Teraz powiem ci, o co chodzi, a ty możesz zrobić z tym, cokolwiek zechcesz. — Świetnie. — Po pierwsze, bardzo chciałbyś mieć wroga lub wrogów… — To niedorzeczne!

— …bo to jest jedyna możliwość, by mieć przyjaciół… — Mam pełno przyjaciół! — …ponieważ nikt nie chce być zupełnie ignorowany; nie chce być osobą, do której nikt nie żywi prawdziwie silnych uczuć. Nienawiść i miłość są skrajnymi formami ludzkich emocji. Gdy stra- ciłeś jedną z tych form, zacząłeś szukać drugiej. Pragnąłeś jej tak bardzo, że nawet udało ci się prze- konać samego siebie, że ją znalazłeś. Ale zawsze jest jeszcze cena, psychiczna cena, którą trzeba zapłacić. Zaspokajanie potrzeby prawdziwego uczucia środkami zastępczymi nie daje prawdziwej satysfakcji, a tylko wzbudza niepokój i niezadowolenie. Trzeba mieć otwartą psychikę; ty nie szu- kałeś uczucia na zewnątrz, zamknąłeś się. Stworzyłeś sobie to, czego pragnąłeś całym swoim jestest- wem. Jesteś człowiekiem odczuwającym ogromną potrzebę silnych stosunków z innymi ludźmi. — Gówno! — Zaakceptuj to lub odrzuć — powiedział Render. — Proponuję, żebyś to jednak przyjął do wiadomości. — Płacę ci od sześciu miesięcy, żebyś pomógł mi w odnalezieniu tego, kto chce mnie zabić. A teraz siedzisz tu sobie i mówisz mi, że wymyśliłem to wszystko, żeby zaspokoić swoją potrzebę posi- adania kogoś, kto by mnie nienawidził. — Nienawidził lub kochał. To prawda. — Bzdura! Spotykam tak wielu ludzi, że muszę nosić przy sobie kieszonkowy magnetofon i kamerę w klapie marynarki. Wszystko po to, abym mógł ich zapamiętać… — Spotkania z przypadkową masą ludzi nie mają tu nic do rzeczy. Powiedz, czy te sny mają dla ciebie jakieś znaczenie? Erikson milczał kilka sekund odmierzanych tykaniem olbrzymiego ściennego zegara. — Tak — przyznał w końcu. — Jednak twoja interpretacja jest w dalszym ciągu absurdalna. Zakładając, jedynie na użytek naszej rozmowy, że to, co powiedziałeś, jest słuszne — co miałbym zrobić, aby uwolnić się z tych więzów? Render rozparł się wygodnie w swoim fotelu. — Przestroić energię, którą zużyłeś na ich wytworzenie. Spotykać się z ludźmi podobnymi do ciebie, Joe Eriksona, a nie do kongresmana Eriksona. Zainteresować się czymś, co by was łączyło, lecz nie byłoby związane z polityką; coś atrakcyjnego na tyle, że przysporzyłoby ci prawdziwych przyjaciół… lub wrogów. Lepiej oczywiście tych pierwszych. Zachęcałem cię do tego od samego początku. — Powiedz mi więc coś jeszcze. — Z przyjemnością. — Zakładając, że masz rację, wyjaśnij mi proszę, dlaczego nigdy nie byłem i nie jestem ani lubiany, ani nienawidzony. Mam odpowiedzialne stanowisko w Legislaturze, spotykam się cały czas z ludźmi. Dlaczego jestem wszystkim obojętny? Render, który znał dokładnie przebieg kariery Eriksona, musiał odsunąć na bok swoje prawdziwe odczucia, bo teraz nie miały żadnego znaczenia. Chciał zacytować spostrzeżenia Dantego na temat oportunistów, czyli tych dusz, które z powodu braku cnót nie zostały wpuszczone do nieba, a z powodu braku znaczących grzechów odmówiono im również wstępu do piekła. Krótko mówiąc, chodziło o tych, którzy byli jak chorągiewka na wietrze. Tych, których huragan dziejów zepchnął z morskich szlaków, by nigdy już nie znaleźli portu przeznaczenia. Taka właśnie była długa i bezbar- wna kariera Eriksona, kariera chwiejnej lojalności i politycznych zwrotów. — W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi znajduje się w takiej sytuacji — powiedział Ren- der. — Ma to związek z rosnącymi ciągle komplikacjami i depersonalizacją istoty ludzkiej w układzie socjometrycznym. Nawet akt życzliwości w stosunku do innego człowieka stał się wynikiem pew- nego wymuszenia. Obecnie jest bardzo wiele takich osób jak ty. Erikson pokiwał głową, a Render uśmiechnął się w duchu. Czasem, pomyślał, taki wykład podziała na niedowiarka… — Odnoszę wrażenie, że możesz mieć rację — odezwał się Erikson. — Chwilami czuję się dokładnie tak, jak to opisałeś: jednostką pozbawioną osobowości… Render spojrzał na zegar. — Gdy podejmiesz decyzję w tej sprawie, będzie to oczywiście twój własny wybór. Myślę, że nie ma sensu tego dalej analizować i tracić czasu. Wiesz teraz, jaka jest przyczyna twojego niepokoju. Nie mogę trzymać cię za rękę i pokazywać, jak masz żyć. Mogę tylko dać ci pewne wskazówki… no i współczuć, ale nie chcę jednak wchodzić w to głębiej. Jeśli odczujesz potrzebę porozmawiania o swoim działaniu i odniesienia go do postawionej diagnozy, zgłoś się do mnie jak najszybciej.

— Zrobię tak. — Kiwnął głową Erikson. — A ten sen, do diabła! Wciągnął mnie. Umiesz sprawić, że wszystko wydaje się tak rzeczywiste jak na jawie, a nawet bardziej. Długo będę to pa- miętać. — Mam nadzieję. — W porządku, doktorze. — Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Wrócę prawdopodobnie za kilka tygodni. Spróbuję się uczciwie uspołecznić. Mówiąc to, Erikson uśmiechnął się szeroko; do tej pory marszczył jedynie brwi z niezadowole- niem. — Zacznę już teraz. Mogę postawić ci drinka w barze za rogiem? Render ujął wilgotną dłoń, która wydała mu się zmęczona, tak jak aktor grający główną rolę w cieszącej się powodzeniem sztuce. — Dziękuję, ale jestem zajęty. — Było mu prawie przykro. Potem pomógł Eriksonowi włożyć płaszcz, podał mu kapelusz i odprowadził do drzwi. — W takim razie, dobranoc. — Dobranoc. Gdy drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, Render przeszedł po ciemnym karakułowym dywanie ku swojej mahoniowej twierdzy i strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki. Usi- adł w fotelu, założył ręce do tyłu i zamknął oczy. — Oczywiście, że to było bardziej realne niż życie — mruknął do siebie. — Ja nadałem temu Kształt. Uśmiechając się, odtwarzał sen krok po kroku i pragnął, aby któryś z jego nauczycieli mógł to zobaczyć. Sen był dobrze skonstruowany, wyrazisty i ściśle dostosowany do danego przypadku. No, ale w końcu był Renderem. Psychouczestnikiem. Jednym z dwustu analityków, których psychiczne zdolności umożliwiały rozwiązywanie neurotycznych przypadków bez odczuwania li tylko estetyc- znego zadowolenia z naśladowania zaburzeń umysłowych. Kompletna wariacja. Render rozbudził swoje wspomnienia. Analizował siebie, analizował i szedł dalej jak ktoś obcy, niewzruszony, o żelaznej woli; dość twardy, by przetrwać bazyliszkowe spojrzenie szaleństwa, przejść nienaruszonym przez chimeryczne perwersje, zmusić mroczną Meduzę, by zamknęła oczy przed kaduceuszem jego sztuki. Analiza samego siebie nie była trudna. Dziewięć lat temu (a wydaje się, że to było tak dawno) otrzymał serię zastrzyków novokainy w najbardziej bolesne miejsce swojej duszy. Stało się to po wypadku samochodowym, w którym zginęła Ruth wraz z Mirandą, ich córką. Wtedy Render zrobił się obojętny i oderwany od rzeczywistości. Może nie chciał wyzwolić się z em- patii; może jego własny świat był oparty na jakiejś sztywności uczuć. Jeśli tak, to był na tyle mądry, aby to sobie uświadomić. Pewnie właśnie dlatego doszedł do wniosku, że taki świat na swój sposób wszystko mu wynagrodzi. Jego syn, Peter, miał teraz dziesięć lat. Chodził do dobrej szkoły i co tydzień pisał do ojca. Listy stawały się coraz bardziej wymowne, pełne oznak przedwczesnego dojrzewania, którego Ren- der nie mógł nie pochwalać. Zdecydował, że latem zabierze chłopca ze sobą do Europy. A Jill, Jill DeVille (jakie słodkie, śmieszne imię — kochał ją za nie) stawała się dla niego coraz bardziej interesująca, zajmująca bardziej niż cokolwiek innego. Zastanawiał się, czy jest to już oznaką średniego wieku. Wzruszał go ogromnie jej nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie architekturą, za- niepokojenie związane z niemożliwym do usunięcia pieprzykiem po prawej stronie zgrabnego skądinąd noska. Powinien do niej natychmiast zadzwonić i zabrać ją na poszukiwania nowej knajpki. Jednak z pewnych powodów nie miał na to ochoty. Minęło kilka tygodni, od kiedy był ostatnio w swoim klubie The Partridge & Scalpel i teraz odczuwał nieodpartą chęć zjedzenia czegoś przy dębowym stole. Sam, w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, sztucznymi pochodniami i głowami dzików na ścianach. Wsunął więc perforow- aną kartę członkowską do szczeliny aparatu telefonicznego i po dwóch sygnałach usłyszał głos płynący z głośnika: — Dzień dobry, tu Partridge & Scalpel. Czym możemy służyć? — Charles Render. Chciałbym zamówić stolik. Za pół godziny. — Na ile osób? — Tylko dla mnie. — Oczywiście, sir. Więc za pół godziny. Pan Render? R–e–n–d–e–r? — Tak. — Dziękuję panu. Render przerwał połączenie i wstał od biurka. Na zewnątrz dzień chylił się ku zachodowi.

Olbrzymie budowle i wieżowce świeciły teraz własnym blaskiem. Miękki śnieg, niczym cukier, przenikał przez mrok i zamieniał się w kropelki wody na okiennych szybach. Render narzucił płaszcz, wygasił światła i zamknął biuro. W sekretariacie, w notesie pani Hedges znalazł zapisaną kartkę, która informowała, że dzwoniła panna DeVille. Zmiął kartkę i wrzu- cił ją do zsypu. Zadzwoni do niej jutro i powie, że pracował do późna nad wykładem. Wyłączył ostatnie światło, włożył kapelusz i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Winda zawiozła go do podziemi, gdzie zaparkował samochód. W podziemiach było chłodno. Gdy kluczył między stojącymi pojazdami, jego kroki odbijały się głośno od betonowej podłogi. W świetle gołych żarówek jego S–7 spinner wyglądał jak gładki, szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wyłonić się skrzydła. Podwójny rząd anten wystających z wypukłości dachu potęgował jeszcze to wrażenie. Otworzył kciukiem drzwi samochodu. Włączył zapłon i od razu rozległ się dźwięk przypominający bzyczenie zbudzonej ze snu pszczoły. Drzwi zamknęły się bezszelestnie, gdy tylko uniósł kierownicę i ustawił ją we właściwej pozycji. Uruchomił spiralną rampę i ruszył w stronę ruchomej bramy znajdującej się wysoko w górze. Gdy drzwi zamknęły się ze szczękiem, włączył ekran z mapą i przycisnął guzik, który przesu- wał ją we wszystkie strony — z lewa na prawo, z góry na dół, sekcja za sekcją, tak, by odpowiednio nastawić cel podróży. Tak długo manipulował mapą, aż zlokalizował odcinek Carnegie Avenue. Tam znajdował się jego klub. Ustawił współrzędne i opuścił kierownicę. Samochód przełączył się na zdalne sterowanie i ruszył w kierunku bocznej autostrady. Render zapalił papierosa. Potem ustawił fotel w centralnym położeniu i rozjaśnił wszystkie okna. Lubił tak, leżąc prawie, obserwować mijające go samochody, które przypominały roje świetlików. Zsunął kapelusz na tył głowy i zapatrzył się w niebo. Pamiętał czasy, gdy kochał śnieg, który przypominał mu o powieściach Tomasza Manna i muzyce skandynawskich kompozytorów. Ale teraz w jego umyśle był już inny element nierozerwal- nie kojarzący się ze śniegiem. Widział zupełnie wyraźnie wirujące mlecznobiałe zimno, które kłębiło się wokół jego starego, ręcznie sterowanego samochodu j wpadało do spalonego na węgiel wnętrza, by wybielić to, co i tak pozostanie czarne. Postrzegał to tak realistycznie, jakby szedł w stronę zatopi- onego wraku po kredowobiałym dnie jeziora. Był jak nurek, który ze strachu przed utonięciem nie może otworzyć ust i przemówić. Wiedział, kiedykolwiek tylko spojrzał na padający śnieg, że gdzieś bieleją kości. Ale dziewięć lat zmyło z niego część bólu i dlatego zdawał sobie sprawę, że ta noc jest piękna. Pędził szerokimi ulicami, przecinał wysokie mosty, których gładkie powierzchnie lśniły w świ- etle reflektorów samochodu; zanurzał się w tunele, gdzie ściany promieniowały przyćmionym świ- atłem i rozmazywały mu się przed oczami. W końcu zaciemnił okna i przymknął oczy. Nie mógł sobie przypomnieć, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie. Oznaczało to, że praw- dopodobnie przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, przesunął fotel do przodu i ponownie rozjaśnił okna. W tej samej niemal chwili sygnał oznajmił mu, że pojazd się wyłączył. Render chwycił ki- erownicę i wjechał na parking. Wyszedł na rampę i pozostawił samochód na miejscu. Dostał kwit od robota o głowie w kształcie pudła, który mścił się uroczyście na rodzaju ludzkim, przylepiając tektu- rowy język na plecach każdego, kogo obsługiwał. Światła w klubie były jak zawsze przytłumione. Wydawało się, że to miejsce pochłania dźwięki i zamienia je w ciepło, uspokaja języki aromatem na tyle mocnym, że chce się go smakować, hipno- tyzuje uszy żywym trzaskiem ognia z trzech kominków. Render ucieszył się, widząc, że jego narożny stolik z prawej strony mniejszego kominka jest już przygotowany. Znał menu na pamięć, ale studiował je z zapałem, sączył manhattan i rozmyślał nad zamówieniem, które odpowiadałoby jego apetytowi. Sesje tworzenia snów zawsze wywoływały u niego wilczy apetyt. — Doktor Render? — Tak. — Doktor Shallot chciałby z panem porozmawiać — powiedział kelner. — Nie znam nikogo o tym nazwisku. Jest pan pewien, że nie chodzi o doktora Bendera? Jest chirurgiem w Metro i czasami tu jada. Kelner potrząsnął przecząco głową. — Nie, sir. Chodzi o pana Rendera. Proszę spojrzeć. Kelner wyciągnął kartkę o rozmiarach trzy na pięć, na której dużymi literami było napisane nazwisko Rendera.

— Doktor Shallot jada tutaj każdego wieczoru od przeszło dwóch tygodni — wyjaśnił. — I za każdym razem prosi, aby zawiadomić, gdyby pan się pojawił. — Hm? — zadumał się Render. — To dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura? Kelner uśmiechnął się i zrobił nieokreślony ruch ręką. — Cóż, proszę go tu poprosić — powiedział Render, przełykając manhattan. — I przynieść jeszcze jednego drinka. — Niestety, doktor Shallot nie widzi — wyjaśnił kelner. — Byłoby łatwiej, gdyby pan… — Oczywiście, w porządku. — Render wstał, opuszczając swój ulubiony stolik z silnym przec- zuciem, że tego wieczora już do niego nie wróci. — Niech pan prowadzi. Przeszli między stolikami, wchodząc na następny poziom. Ktoś znajomy, siedzący naprze- ciwko, ukłonił się Renderowi, a potem on sam pozdrowił studenta ze swojego poprzedniego seminar- ium. Student nazywał się Jurgens, Jirkans lub jakoś podobnie. Weszli do małej jadalni, gdzie zajęte były tylko dwa stoliki. Nie, trzy. Jeden znajdował się w rogu, w dalszym końcu baru, który częściowo był zasłonięty starożytną zbroją. Kelner poprowadził go właśnie w tym kierunku. Zatrzymali się obok stołu. Render spojrzał w dół na ciemne okulary, które teraz uniosły się lekko. Doktor Shallot okazał się kobietą w wieku około trzydziestu lat. Brązowa grzywka opadająca na czoło nie zdołała zakryć całkowicie srebrnego kręgu, który znajdował się tam niczym znak kas- towy. Render zaciągnął się dymem, a gdy papieros rozżarzył się, głowa kobiety nieznacznie drgnęła. Wydawało się, że patrzy prosto w jego oczy. Było to nieprzyjemne uczucie nawet wtedy, gdy wiedz- iało się, że jedyną rzeczą jaką może rozróżnić, jest płomień papierosa. Mikroskopijna komórka fotoe- lektryczna, dzięki cienkim jak włos implantom przewodowym podłączonym do oscylatora, przeka- zywała obraz do jej ośrodka wzroku w korze mózgowej. — Doktor Shallot, to jest doktor Render — oznajmił kelner. — Dobry wieczór — powiedział Render. — Dobry wieczór. Mam na imię Eileen i bardzo chciałam się z panem spotkać. Render wyczuł w jej głosie lekkie drżenie. — Czy zje pan ze mną obiad? — Z przyjemnością. Kelner odsunął usłużnie krzesło. Render spostrzegł, że kobieta już miała drinka, więc przy- pomniał kelnerowi o swoim drugim manhattanie. — Czy pani już coś zamówiła? — Nie. — To proszę jeszcze o dwie karty — zaczął mówić, lecz ugryzł się w język. — Tylko jedną — uśmiechnęła się kobieta. — W takim razie żadnej proszę nie przynosić — poprawił się Render i wyrecytował z pamięci spis potraw. Zamówili obiad. — Czy pan zawsze to robi? — Co? — Przechowuje menu w swojej głowie. — Pamiętam tylko kilka i wykorzystuję je w trudnych sytuacjach. Dlaczego pani chciała się ze mną widzieć? — Jest pan terapeutą–psychouczestnikiem — stwierdziła. — Tym, Który Kształtuje. — A pani jest…? — Jestem pracownikiem kontraktowym w Stanowym Szpitalu Psychiatrycznym. Został mi jeszcze rok. — Znała więc pani Sama Riscomba? — Tak. Poradził mi, abym spotkała się z panem. — Znałem go kiedyś bardzo dobrze. Studiowaliśmy razem w Menninger. Skinęła głową. — Często opowiadał mi o panu. To właśnie jedna z przyczyn, dla których chciałam się z panem spotkać. On zachęcił mnie, abym pomimo kalectwa realizowała swoje plany. Render przyjrzał się jej. Była ubrana w ciemnozieloną sukienkę z aksamitu. Po lewej stronie, około trzy cale powyżej stanika, miała przypiętą szpilkę, chyba ze złota. Lśnił w niej czerwony ka- mień, prawdopodobnie rubin, a wokół niego widniał rysunek kielicha. A może były to dwie twarze

patrzące na siebie poprzez klejnot? W jakiś niejasny sposób wydawało mu się to znajome, ale nie wiedział skąd. Kamień błyszczał w przydymionym świetle. Render przyjął drinka od kelnera. — Chcę zostać terapeutą–psychouczestnikiem — powiedziała kobieta. Gdyby widziała, Render pomyślałby, że wpatruje się w niego z nadzieją na jakąś odpowiedź. Zupełnie nie wiedział, co chciałaby od niego usłyszeć. — Pochwalam pani wybór — rzekł. — I szanuję pani ambicje. Oczywiście to nie jest proste — starał się, by jego głos zabrzmiał pogodnie. — I nie chodzi tu wcale o sprostanie akademickim wy- maganiom. — Wiem. Jestem niewidoma od urodzenia i nie było mi łatwo zajść tak daleko. — Od urodzenia? — zdziwił się Render. — Myślałem, że straciła pani wzrok niedawno. Skończyła pani szkołę i poszła na studia medyczne, nie widząc…?! To naprawdę robi wrażenie. — Dziękuję, ale to nie tak. Gdy byłam dzieckiem, usłyszałam o pierwszym psychouczestniku Bartelmetzu, a potem o innych i postanowiłam, że też będę taka. Od tego czasu moje życie jest pod- porządkowane temu pragnieniu. — Jak sobie pani radziła w laboratoriach? — zaciekawił się Render. — Nie mogła zobaczyć pani przykładów, patrzeć przez mikroskop… A co z czytaniem? — Wynajmowałam ludzi do czytania i wszystko nagrywałam. W szkole rozumieli, że chcę zostać psychiatrą i pozwolili na specjalne zorganizowanie zajęć w laboratorium. Asystenci pomogli mi przeprowadzić sekcję zwłok, a ja wszystko sobie opisałam. Potrafię rozróżnić rzeczy, dotykając ich… No, i mam tak dobrą pamięć jak pan — uśmiechnęła się. — Charakter zjawiska psychouczest- nictwa może ocenić tylko sam terapeuta w momencie, gdy znajduje się poza czasem i przestrzenią, które normalnie znamy; wtedy, gdy jest w samym środku świata stworzonego ze snów innego człow- ieka i rozpoznaje odchylenia od geometrii euklidesowej, a potem bierze pacjenta za rękę i zwiedza z nim ten świat… Jeśli uda mu się go sprowadzić z powrotem na ziemię, to znaczy, że jego sądy były słuszne, a działanie prawidłowe i konieczne. — To z Dlaczego nie psychometria — zauważył Render. — …doktora medycyny, Charlesa Rendera. — A oto zbliża się nasz obiad — powiedział i uniósł drinka. Kelner podał im szybko przygo- towany posiłek. — Dlatego właśnie chciałam się z panem spotkać — kontynuowała dziewczyna, podnosząc swoją szklankę, gdy tylko talerze zadźwięczały na stole. — Chcę, żeby pan pomógł mi zostać psychouczestnikiem. Jej oczy, puste jak kamienne oczy posągu, znowu szukały jego spojrzenia. — To naprawdę wyjątkowa sprawa — zauważył Render. — Z oczywistych przyczyn, nigdy dotąd nie było niewidomego od urodzenia psychouczestnika. Najpierw musiałbym rozważyć wszyst- kie aspekty, a potem mógłbym coś pani doradzić. A teraz zabierzmy się do jedzenia. Umieram z głodu. — Dobrze. Moja ślepota nie musi oznaczać, że nigdy nie widziałam. Render nie spytał, co ma na myśli, ponieważ był zajęty wybornymi żeberkami i butelką Cham- bertin. Gdy w pewnym momencie dziewczyna uniosła lewą rękę znad stołu, zauważył, że nie nosi pierścionków. — Ciekawe, czy jeszcze pada śnieg — zastanawiał się Render, pijąc wyborną kawę. — Mocno śnieżyło, gdy wjeżdżałem do garażu. — Mam nadzieję, że tak — odparła. — Nawet jeśli śnieg rozproszy światło i nic nie będę mogła przez niego dojrzeć. Lubię czuć, jak pada na mnie i dmucha mi w twarz. — To jak daje sobie pani radę? — Dzięki mojemu psu, Sigmundowi. Dzisiaj dałam mu wolny wieczór — uśmiechnęła się. — On potrafi zaprowadzić mnie w każde miejsce. I umie mówić. — Och? — zaciekawił się Render. — Dużo mówi? Kiwnęła głową. — W tym przypadku operacja nie była jednak tak udana jak u innych psów. Jego słownik składa się z czterystu słów, ale sądzę, że mówienie sprawia mu ból. Jest naprawdę inteligentny. Musi pan kiedyś go poznać. Render zaczął szybko myśleć. Rozmawiał z takimi zwierzętami na ostatniej konferencji me- dycznej i był zaskoczony ich zdolnościami rozumowania i poświęceniem dla opiekunów. Aby dać psu mózg większy, niż ma szympans, trzeba było wielu zmian w obrębie chromosomów, a potem musiała

nastąpić bardzo delikatna operacja na embrionie. Potrzeba było jeszcze kilku następnych zabiegów, żeby uzyskać zdolność mówienia. Większość z nich kończyła się fiaskiem; rocznie udawało się około tuzina operacji i każdy taki szczeniak wart był setki tysięcy dolarów. Render zapalił papierosa i w świetle płomienia zapalniczki dojrzał kamień w medalionie panny Shallot; zdał sobie sprawę, że jest prawdziwy. Zaczął podejrzewać, że pozwolenie na studia w szkole medycznej, oprócz dobrych wyników w nauce, mogło być podparte sporych rozmiarów zapisem na rzecz szkoły, którą sobie wy- brała. — Tak — odezwał się. — Można by napisać rozprawę na temat psich nerwic. Czy kiedykol- wiek wspomina swojego ojca? — Nigdy nie spotkał swojego ojca — odpowiedziała przytomnie. — Wychował się z dala od innych psów. Ma nietypowe cechy. Nie sądzę, by dowiedział się pan wiele o funkcjonalnej psychice od psa, który mówi. — Chyba ma pani rację — ustąpił. — Jeszcze kawy? — Nie, dziękuję. — — Więc chce pani być psychouczestnikiem… — Render zdecydował, że nadeszła pora na podjęcie poprzedniego tematu rozmowy. — Tak. — Nie lubię niszczyć czyichś wysokich ambicji. To jest jak trucizna; nienawidzę tego. Chyba że nie mają one rzeczywistych podstaw; wtedy jestem bezwzględny. Mówiąc jednak szczerze, uczci- wie i otwarcie, nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać. Może pani jest świetnym psychiatrą, ale moim zdaniem nie ma pani ani fizycznych, ani psychicznych możliwości, aby stać się psychouc- zestnikiem. Jeśli chodzi o uzasadnienie… — Chwileczkę — przerwała. — Nie tutaj, proszę. Zrób to dla mnie. Mam dosyć tego dusznego miejsca. Myślę, że mogłabym cię przekonać, że jest pewien sposób. — Dlaczego nie? — Render wzruszył ramionami. — Mam mnóstwo czasu. Zgoda. Wybierz, gdzie chciałabyś pójść. — Blindspin. Render zdusił śmiech, który wywołała u niego ta nazwa. Niepotrzebnie, bo dziewczyna ro- ześmiała się głośno. — Dobrze — zgodził się Render. — Ale ciągle chce mi się pić. Dostarczono butelkę szampana, a Render, pomimo jej protestów, zapłacił za wszystko. Szam- pan znajdował się w kolorowym koszyczku z napisem: „Wypij podczas jazdy”. Wstali wreszcie od stołu; dziewczyna była wysoka, ale on był od niej wyższy. Blindspin. Nazwa oznaczająca szereg pewnych czynności związanych z prowadzeniem samochodu przez automatycznego pilota. Pędzisz przez świat pojazdem kierowanym nieomylnymi rękoma niewidzial- nego szofera, z zasłoniętymi oknami, za którymi czyha ciemna noc, kołami mknącymi po asfalcie niczym cztery duchy i nigdy nie wiesz, dokąd zmierzasz i gdzie jesteś. Wtedy przez moment udaje się rozpalić jakieś uczucia w najzimniejszym nawet umyśle, stworzyć chwilową świadomość dzięki mocy, jaką daje oddzielenie się od wszystkiego z wyjątkiem wrażenia ruchu. A to dlatego, że jazda przez ciemność jest jedną z największych atrakcji życia, jak stwierdził pewien dowcipniś, wzbudzając u wszystkich wybuch śmiechu. W dzisiejszych czasach zjawisko zwane blindspin stało się początkowo modne jedynie wśród młodych obywateli, czego można było się oczywiście spodziewać. Kontrolowanie autostrad pozbawiało młodzież możliwości wykorzystywania samochodów w taki sposób, jaki jej się podobało, a nie znajdowało aprobaty u władz Narodowej Kontroli Ruchu. Coś trzeba było więc zrobić. I zrobi- ono. Najpierw, gdy ktoś żądny wrażeń wjeżdżał na autostradę, przeprowadzał prostą czynność odłączenia kontrolnej jednostki nadawczej. Powodowało to, że samochód znajdował się poza za- sięgiem monitorów Kontroli Ruchu i przechodził ponownie we władanie swoich pasażerów. Zazdrosny jak bóstwo monitor nie może tolerować kogoś, kto kwestionuje jego zaprogramowaną wszechwiedzę. W najbliższej Stacji Kontroli będzie więc grzmiał, błyskał i świecił, wysyłając swych skrzydlatych serafinów na poszukiwanie winowajcy, który wymknął się z jego pola widzenia. Jednak często było już za późno, bo jest przecież zbyt wiele szos o dobrych nawierzchniach. Ucieczka przed pościgiem była więc początkowo dosyć łatwa. Niektóre pojazdy zachowywały się jednak w taki sposób, jakby bunt nigdy się nie zdarzył; dla nich taka rebelia była w ogóle nie do pomyślenia.

Ściśnięty na zatłoczonym odcinku autostrady przestępca jest przedmiotem natychmiastowego usunięcia, gdy tylko przyśpieszy, bądź zmieni pozycję w układzie drogowym. Pociąga to za sobą ruch przez jego puste, teoretycznie, miejsce. W pierwszych dniach kontroli monitorowej spowodowało to nagłą serię wypadków. Później ulepszono urządzenia monitorujące, a zmechanizowane reduktory zmniejszyły zasięg kolizji. Jednak skala odniesionych obrażeń nie zmieniła się. Następne działanie oparte było na sprawie, którą początkowo przeoczono z tego powodu, że była oczywista. Monitory zabierały ludzi do miejsca przeznaczenia, ponieważ ludzie informowali je, gdzie chcą się dostać. Osoba, która ustawiła przypadkową kombinację współrzędnych, nie mających odniesienia do żadnej mapy, musiała pozostać w zablokowanym samochodzie i ponownie ustawić współrzędne lub była błyskawicznie unoszona w jakimkolwiek przypadkowym kierunku. Tę drugą metodę cechuje pewna doza romantyzmu objawiająca się w szybkości, nieoczekiwanych widokach i wolnych rękach. Jest to oczywiście całkowicie legalne; można w ten sposób podróżować przez dwa kontynenty, jeśli tylko posiada się dostateczną ilość środków i sił. I jak to bywa w takich wypadkach, praktyka ta rozpowszechniła się również wśród starszych. Nauczyciele, którzy w niedziele prowadzili lekcje jazdy, stracili dobrą reputację u sprzedawców uży- wanych samochodów. Tak oto kończy się świat, powiedział ktoś dowcipny. Kończy się czy nie, samochód skonstruowany jest tak, by poruszać się po monitorowanych autostradach; jest sprawną jednostką ruchomą wyposażoną w toaletę, barek, lodówkę i stół do gry. Mogą wyspać się w nim swobodnie dwie osoby, a nawet cztery, gdy trochę się ścisną. Czasami jednak bywa tak, że trzy osoby to już prawdziwy tłok. Render wyjechał z garażu i zatrzymał samochód w bocznej alei. — Chcesz ustawić jakieś współrzędne? — spytał. — Ty to zrób. Moje palce pamiętają ich już zbyt wiele. Render wybrał losowo przyciski i spinner wyjechał na autostradę. Potem podał szybkość i po- jazd znalazł się na pasie największych prędkości. Reflektory spinnera wypalały dziury w ciemności. Miasto pozostawało w tyle i tliło się po obu stronach szosy słabą smugą światła, która skrywała się chwilami za białymi kłębami śniegu i opa- dającymi nieprzerwanie szarymi chmurami pyłu. Render wiedział, że doszli na razie tylko do sześćdziesięciu procent prędkości, którą mógłby osiągnąć spinner w jasną, suchą noc. Nie przesłonił okien; rozparty wygodnie w fotelu wyglądał na zewnątrz. Eileen „patrzyła” przed siebie, wyglądając światła. Od piętnastu minut żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Pędzili dalej. Miasto zmieniło się już w przedmieście. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się krótkie odcinki otwartej przestrzeni. — Powiedz, jak wygląda na zewnątrz — odezwała się Eileen. — Dlaczego nie poprosiłaś, żebym opisał ci twój obiad albo zbroję, która stała obok naszego stołu? — Bo to pierwsze jadłam, a drugie czułam. A to jest zupełnie co innego. — Pada śnieg. Gdyby nie on, po twojej lewej stronie byłoby zupełnie czarno. — Co jeszcze? — Na drodze jest topniejący śnieg. Gdy zacznie zamarzać, będziemy musieli zwolnić, aż nie wydostaniemy się poza zasięg burzy. Teraz wygląda jak stary, zepsuty syrop, który właśnie zaczyna na wierzchu przechodzić w cukier. — Coś jeszcze? — To wszystko, moja pani. — Pada teraz bardziej czy mniej niż wtedy, gdy wychodziliśmy z klubu? — Chyba bardziej. — Czy możesz mi nalać drinka? Obrócili siedzenia do środka, a Render rozłożył stół, sięgnął z barku dwie szklanki i nalał do nich alkohol. — Twoje zdrowie. — Twoje również. Render przechylił drinka, a Eileen sączyła swojego powoli. Czekał na jej następną uwagę. Wiedział, że oboje nie mogą grać w tę grę oczekiwał kolejnych pytań, zanim Eileen powie to, co chce powiedzieć. — Co jest najpiękniejszą rzeczą, jaką widziałeś w życiu? Tak, Render doszedł do wniosku, że rozumował prawidłowo.

— Zatopiona Atlantyda — odrzekł bez wahania. — Mówiłam poważnie. — Ja też. — Mógłbyś to wyjaśnić? — Zatopiłem Atlantydę — powiedział. — Osobiście. To było jakieś trzy lata temu. Boże! Było cudownie! Wieże z kości słoniowej, złocone minarety, srebrne balkony. Były mosty z opalu, karma- zynowe i mlecznobiałe rzeki płynące wzdłuż cytrynowych brzegów. Widziałem wiekowe iglice i równie stare jak świat drzewa łaskoczące brzuchy chmur. I kołyszące się na falach statki w wielkich portach Xanadu, skonstruowane finezyjnie niczym instrumenty muzyczne. Dwunastu książąt królestwa Atlantydy zasiadło na dziedzińcu Koloseum Zodiaku podpartego dwunastoma kolumnami, aby wysłuchać pewnego Greka, który o zachodzie słońca grał na saksofonie tenorowym. Ten Grek — ciągnął Render — to oczywiście jeden z moich pacjentów, paranoik. Historia tego przypadku jest do- syć skomplikowana. Dlatego właśnie długo błądziłem w jego umyśle. Na moment pozwoliłem mu puścić wodze fantazji, aż w końcu musiałem przełamać Atlantydę na dwie części i pogrążyć w odmętach. Grek znowu gra i, jeśli lubisz taką muzykę, z pewnością go słyszałaś. Jest dobry. Czasem się z nim widuję, ale nie jest już ostatnim potomkiem największego barda Atlantydy. Czuje się świet- nie, jak saksofonista końca dwudziestego wieku. Czasem jednak, gdy spoglądam wstecz na apokalipsę, którą wywołałem w jego majestatycznej wizji, doświadczam przelotnego żalu z powodu utraconego piękna. Przez chwilę jego anormalne, silne uczucia były moimi uczuciami. A jemu wydawało się, że jego sen jest najpiękniejszą rzeczą na świecie. Render znowu napełnił szklanki. — To nie jest dokładnie to, co miałam na myśli. — Wiem. — Myślałam o czymś realnym. — Zapewniam cię, że to było bardziej prawdziwe niż rzeczywistość. — Nie wątpię, ale… — Ale zniszczyłem podstawy, na których zbudowałaś swoje argumenty. W porządku, prze- praszam. Zacznę od początku. Opiszę coś, co chyba jest prawdziwe. Poruszamy się teraz wzdłuż krawędzi wielkiej niecki z piaskiem. Osiada w niej łagodnie śnieg. Wiosną stopnieje, woda spłynie do ziemi lub wyparuje w cieple słońca. Znowu pozostanie tylko pi- asek. Nie rośnie na nim nic, z wyjątkiem jakiegoś przypadkowego kaktusa. Nie żyje na nim nic poza wężami, kilkoma ptakami, robakami i jednym lub dwoma wędrownymi kojotami. Po południu wszystkie te istoty szukają cienia, czegoś, co zatrzyma słońce: słupka od starego płotu, skały, kości lub kaktusa. W tych miejscach zobaczysz drżące przed żywiołami życie. Kolory są nie do opisania, a żywioły niemal piękniejsze od istot, które niszczą. — Nie ma takiego miejsca w pobliżu — powiedziała Eileen. — Jeśli je opisuję, to znaczy, że jest. Widzę je. — Tak… Masz rację. — Nieważne, czy jest to obraz namalowany przez kobietę o nazwisku O’Keefe, czy znajduje się po prostu za naszym oknem. Prawda? Jeśli je widzę? — Przyznaję, że diagnoza jest słuszna — zgodziła się dziewczyna. — Czy chcesz mi ją teraz przedstawić? — Nie. Ty mów. Napełnił jeszcze raz szklanki. — Uszkodzone są tylko moje oczy, nie mózg. Render zapalił jej papierosa. — Mogę widzieć czyimiś oczami, gdy wejdę w inny mózg. Teraz Render sam zapalił. — Psychopartycypacja jest oparta na zasadzie, że dwa systemy nerwowe mogą podzielać te same impulsy, te same fantazje… — Kontrolowane fantazje. — Mogłabym przeprowadzać terapię i w tym samym czasie doświadczać prawdziwych wrażeń wizualnych. — Nie — powiedział Render. — Nie wiesz, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców! To tak samo, jakby wiedzieć, że mongoidalny idiota może doświadczyć czegoś, czego ty nigdy nie poznasz. On tego

nigdy nie doceni, bo zanim się urodził, został już skazany przez sąd biologiczny, którym nie rządzi sprawiedliwość, a tylko czysty przypadek. — To nie wszechświat wymyślił sprawiedliwość, lecz człowiek, który na nieszczęście musi w nim tkwić. — Nie proszę wszechświat o pomoc, tylko ciebie. — Przepraszam — rzekł Render. — Dlaczego mi nie pomożesz? — W tym właśnie momencie demonstrujesz główne przyczyny. — Którymi są…? — Emocje. Ta sprawa zbyt dużo dla ciebie znaczy. Gdy terapeuta znajduje się w umyśle pacjenta, jest pozbawiony swoich własnych doznań cielesnych. To jest konieczne, ponieważ jego mózg musi być całkowicie zaangażowany w zadanie. Dlatego też jego emocje muszą ulec zawi- eszeniu. Oczywiście jest to niemożliwe w przypadku, gdy ktoś, choć w najmniejszym stopniu, im ulegnie. Emocje terapeuty są ograniczone do ogólnego uczucia radości lub artystycznej zadumy. Tak było w moim przypadku. A widzenie dla ciebie znaczyłoby zbyt wiele. Byłabyś w ciągłym niebez- pieczeństwie utraty kontroli nad snem. — Nie zgadzam się z tobą. — Wiem, że nie. Pozostaje jednak fakt, że miałabyś stale do czynienia z nienormalnością. Is- tota neurozy pozostaje poza zasięgiem dla prawie stu procent populacji. Nie potrafimy odpowiednio ocenić nawet swojej własnej, nie mówiąc o nerwicach ludzi, których widzimy tylko z zewnątrz. Dlatego właśnie żaden psychouczestnik nie podejmuje się leczenia w pełni rozwiniętej psychozy. Tych kilku pionierów, którzy się na to zdecydowali, dzisiaj również wymaga terapii. To jest jak nur- kowanie w wirze. Jeśli terapeuta traci przewagę w czasie sesji, staje się kształtowanym, a nie tym, który kształtuje. Gdy impulsy są sztucznie zwiększane, zakończenia nerwowe zachowują się jak podczas reakcji łańcuchowej. Efekt przekazu impulsów jest prawie natychmiastowy. — Pięć lat temu namiętnie jeździłem na nartach — kontynuował Render. — Było to konieczne, bo miałem wtedy do czynienia z przypadkiem klaustrofobii i musiałem się z nim uporać. Zabrało mi to aż sześć miesięcy z powodu jednego drobnego błędu, który wydarzył się w niezmiernie małym ułamku chwili. Musiałem przekazać pacjenta innemu terapeucie. To w końcu tylko drobne następ- stwo. Jeśli jednak źle się do tego zabierzesz, dziewczyno, skończysz w domu wariatów. Eileen skończyła drinka, więc Render napełnił jej szklankę. Noc pędziła w zawrotnym tempie. Miasto zostało już daleko za nimi, a droga była pusta i bez żadnych przeszkód. Ciemność uwalniała się coraz bardziej spoza zasłony opadających płatków śniegu. Spinner zwiększył szybkość. — W porządku — przyznała. — Pewnie masz rację, ale nadal myślę, że możesz mi pomóc. — Jak? — Przyzwyczaj mnie do widzenia. Obrazy stracą wtedy dla mnie swoją atrakcyjność, a emocje znikną. Potraktuj mnie jak pacjentkę i pozbaw ciekawości widzenia. Wtedy wszystko, co do tej pory powiedziałeś, nie będzie miało zastosowania. Będę mogła zacząć ćwiczyć i skupić się całkowicie na terapii, przetworzyć radość widzenia w coś zupełnie innego. Render zastanowił się. Może coś z tego wyjdzie, chociaż z pewnością nie będzie łatwe. Powstałaby nowa dziedzina w historii terapeutyki. Jeszcze nikt przedtem tego nie próbował, nikt się do tego nie nadawał. Ale Eileen Shallot była rzadkością, nie — unikatem. Była prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która łączyła umiejętności techniczne z tak niezwykłym problemem. Render osuszył szklaneczkę, nalał sobie, a potem jej. Ciągle jeszcze rozmyślał, gdy zapaliło się światełko „Podaj nowe współrzędne”. Samochód zjechał na pobocze i tam się zatrzymał. Render wyłączył sygnalizator i zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Nieczęsto inne osoby miały okazję usłyszeć, jak wyraża swoje uczucia. Mimo swoich wielkich umiejętności był uważany przez kolegów za skromnego człowieka. Był jednak świadom, że chwila, w której pojawi się lepszy od niego psychouczestnik, będzie szczęśliwym dniem dla umęczonego ga- tunku homo sapiens. Leczyć go bowiem będzie ktoś tylko minimalnie gorszy od anioła. Jeszcze dwa drinki i Render wyrzucił pustą butelkę do kosza. — Wiesz co? — powiedział w końcu. — Co? — Chyba warto spróbować.

Obrócił się i pochylił do przodu, aby ustawić nowe współrzędne, ale ona była szybsza. Gdy naciskał klawisze, a S–7 zawracał, pocałowała go. Pod ciemnymi okularami błyszczały mokre od łez policzki. II Problem samobójstwa zajmował go już dłużej, niż powinien. Ponieważ pani Lambert odwołała swoją wizytę, postanowił, że spędzi ranek na dumaniu. Wkroczył do biura z papierosem i zmarszczo- nym czołem. — Widział pan…? — spytała pani Hedges. — Tak. Rzucił płaszcz na stół stojący w dalszym rogu pokoju. Podszedł do okna i spojrzał w dół. — Tak — powtórzył. — Przejeżdżałem obok z odsłoniętymi oknami. Jeszcze sprzątali, gdy ich mijałem. — Znał go pan? — Skąd? Nie wiem nawet, jak się nazywał. — Właśnie przed chwilą zadzwoniła do mnie Priss Tully Jest recepcjonistką w firmie ze sprzętem technicznym na osiemdziesiątym szóstym piętrze. Mówi, że to był James Irizarry, facet od reklamy. Miał biura na tym samym piętrze. Długa droga do spadania. Chyba był nieprzytomny, gdy upadł, co? Odrzuciło go od budynku. Proszę otworzyć i spojrzeć w lewo. To tam… — Nieważne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego to zrobił? — Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wybiegła z wrzaskiem na korytarz. Chyba właśnie wchodziła do biura, by pokazać mu jakieś rysunki, gdy wspinał się na parapet. Na biurku leżała kartka: „Miałem wszystko, co chciałem. Na co jeszcze czekać?” Zabawne, co? Nie mam na myśli, że śmieszne… — Tak. Czy wiadomo coś jeszcze o jego prywatnym życiu? — Żonaty, dwoje dzieci. Dobra opinia w pracy. Miał wiele kontaktów. Trzeźwy jak nikt. I mógł sobie pozwolić na biuro w tym budynku. — Dobry Boże! — Render obrócił się. — Czy ty prowadzisz jakąś kartotekę, czy co? — Wie pan. — Wzruszyła pulchnymi ramionami. — Mam wielu przyjaciół w tym mrowisku. Zawsze sobie rozmawiamy, gdy nie ma akurat nic do roboty. W końcu Prissy jest moją szwagierką. — To znaczy, że gdybym teraz wyskoczył przez okno, to już za pięć minut moja biografia krążyłaby po całym biurowcu? — To bardzo prawdopodobne. — Złożyła jaskrawo uszminkowane usta w uśmiechu. — Ale chyba pan tego dzisiaj nie zrobi, co? Byłoby to bardzo przykre i nie odniosłoby takiego samego skutku jak pojedynczy wypadek. W każdym razie — kontynuowała — pan leczy umysły, więc nie zrobiłby tego. — To zaprzecza statystykom — zauważył Render. — Lekarze, tak samo prawnicy, robią to trzy razy częściej fliz większość innych profesji. — Oj! — Wyglądała na zmartwioną. — Proszę odejść od okna! Musiałabym iść wtedy do pracy do doktora Hansona. A on jest partaczem. Render podszedł do jej biurka. — Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan poważnie — zauważyła. — Doceniam twoją troskę. — Skinął głową. — Naprawdę. W gruncie rzeczy, nigdy nie byłem zwolennikiem statystyk. Jeśli już, powinienem był odczuć skutki neurozabawy cztery lata temu. — Byłby pan we wszystkich gazetach — zadumała się pani Hedges. — I ci reporterzy pytający mnie o pana… Hej! Dlaczego oni to robią, co? — Kto? — Wszyscy. — Skąd mam wiedzieć, Bennie? Jestem tylko skromnym psychiatrą. Gdybym tylko mógł wskazać jakąś ogólną przyczynę i jakoś to przewidzieć… Dlaczego nie? Może to byłoby lepsze niż skakanie z okna, żeby pojawić się w wiadomościach. Nie mogę jednak tego zrobić, bo nie istnieje jedna prosta przyczyna. — Och. — Trzydzieści pięć lat temu samobójstwo było dziewiątą z kolei przyczyną wszystkich wypad- ków śmierci w Stanach Zjednoczonych. Teraz zajmuje szóste miejsce w Ameryce Północnej i Południowej razem wziętych. A w Europie chyba siódme. — Więc nikt nigdy się nie dowie, dlaczego Irizarry wyskoczył?

Render usiadł na krześle i strzepnął popiół do maleńkiej, błyszczącej popielniczki. Pani Hedges opróżniła ją pospiesznie i zakaszlała znacząco. — Och, zawsze można na ten temat spekulować — powiedział. — Zwłaszcza gdy wykonuje się taki zawód jak ja… Najpierw trzeba się przyjrzeć cechom osobowościowym, które mogą pre- dysponować człowieka do przeżywana depresji. Na przykład ludzie, którzy potrafią kontrolować swoje emocje, są sumienni i obowiązkowi nawet w małych sprawach… Strzepnął znowu pyłek popiołu do popielniczki i patrzył, jak pani Hedges sięga, by z niej wszystko wyrzucić. Uśmiechnął się złośliwie. — Mówiąc krótko — zakończył — osoby, które wykonują zawody wymagające samodzielnych działań, czyli medycyna, prawo, sztuka. Przyglądała mu się w zamyśleniu. — Nie martw się — zaśmiał się po cichu. — Jestem piekielnie zadowolony z życia. — Jest pan dzisiaj trochę zmęczony. — Pete zadzwonił do mnie. Wczoraj, na zajęciach z gimnastyki, złamał nogę w kostce. Pow- inni ich bardziej pilnować. Zastanawiam się nad zmianą szkoły. — Znowu? — Może. Zobaczymy. Dziś po południu ma zadzwonić do mnie dyrektor. Nie chcę go tak ciągle przesuwać, ale zależy mi, żeby skończył szkołę w jednym kawałku. — Dziecko nie może dorastać bez jednego czy dwóch wypadków. Tak mówią statystyki. — Statystyka to nie to samo co przeznaczenie, Bennie. Każdy robi swoje. — Co? Statystykę czy przeznaczenie? — Chyba obie. — A ja myślę, że jeśli coś ma się zdarzyć, to się zdarzy. — Ja nie. Zdarza mi się myśleć, że człowiek, dzięki zdrowemu rozsądkowi, może sobie w pewnym stopniu wypracować kontrolę nad wydarzeniami. Gdybym tak nie myślał, nie brałbym dzisiaj udziału w tej całej awanturze. — Świat jest maszyną, wie pan… Przyczyna i skutek. Statystyka pociąga za sobą prawdopo… — Umysł ludzki to nie maszyna. Nie znam skutku ani przyczyny. Nikt nie zna. — O ile pamiętam, ma pan dyplom z chemii. Jest pan naukowcem, doktorze. — Więc jestem trockistowskim dewiantem — uśmiechnął się Render i przeciągnął się. — A ty byłaś kiedyś nauczycielką baletu. Wstał i wziął płaszcz. — Przy okazji, dzwoniła panna DeVille i zostawiła wiadomość: „Co z St. Moritz?” — Zbyt tam elegancko — zadecydował. — Wybierzemy się do Davos. Ponieważ problem samobójstwa zajmował go dłużej, niż powinien, Render zamknął drzwi bi- ura, przesłonił okna, włączył gramofon i zapalił lampkę na biurku. Jakże zmieniło się ludzkie życie od czasu rewolucji przemysłowej, napisał. Podniósł kartkę papieru i przeczytał. Poproszono go, by omówił ten temat w najbliższą sobotę. W takich wypadkach, a było to zresztą bardzo typowe, nie wiedział co powiedzieć, bo miał zbyt dużo rzeczy do przekazania; niestety przeznaczono mu na to tylko jedną godzinę. Wstał i zaczął chodzić po pokoju wypełnionym dźwiękami VIII symfonii Beethovena. — Moc zadawania bólu — powiedział, naduszając przycisk mikrofonu — rozwinęła się w bez- pośrednim związku z postępem technologicznym. Jego wyimaginowana publiczność zamilkła. Render uśmiechnął się. — Potencjalne możliwości człowieka do prostego okaleczenia się zostały pomnożone przez produkcję masową; jego zdolność do zadawania ran psychice poprzez kontakty osobiste, rozwinęła się w tym samym stopniu, co ulepszone techniki komunikacji. Ale to są fakty powszechnie znane i dzisiaj nie będę ich omawiać. Chciałbym raczej pomówić o czymś, co nazywam autopsychomimezją, czyli autogenerowanym zespołem niepokoju, który przy pierwszym badaniu wydaje się zupełnie po- dobny do przypadków klasycznych. W rzeczywistości jest skrajną dyspersją energii psychicznej. W naszych czasach jest to zjawisko szczególne… Przerwał, aby zgasić papierosa i sformułować następne słowa. — Autopsychomimezją… — — myślał głośno — trzeba ją rozpatrywać jako zespół ciągłego naśladownictwa. Na przykład pewien muzyk jazzowy; nigdy przedtem nie używał narkotyków, a nawet ledwo umiał przypomnieć sobie kogoś, kto by je brał, zażył coś w trakcie występu. Zrobił to, ponieważ wszystkie środki pobudzające i stymulujące są w dzisiejszych czasach zupełnie łagodne.

Chciał stać się legendą, jak Don Kichot, podczas gdy sama muzyka byłaby najlepszym wyjściem dla jego napięć. — Albo inny pacjent, sierota wojny koreańskiej, żyjący tylko dzięki pomocy Czerwonego Krzyża, UNICEF–u i przybranych rodziców, których nigdy nie spotkał. Tak bardzo chciał mieć rodz- inę, że ją sobie w końcu wymyślił. I co dalej? Nienawidził swojego wymyślonego ojca, a tkliwie ko- chał wymyśloną matkę. Był bardzo inteligentnym chłopcem i miał kompleks tradycji rodzinnej. Dlac- zego? — Dzisiaj każdy ma na tyle rozwiniętą świadomość, żeby pojąć istotę uznanych wzorców zaburzeń psychicznych. Obecnie wiele przyczyn tych nieprawidłowości zostało już zlikwidowanych, nie tak radykalnie, co prawda, jak w przypadku mojej, dorosłej już, sieroty wojennej, ale w sposób zdecydowanie zauważalny. Żyjemy w obrębie naszej neurotycznej przeszłości. Dlaczego? Ponieważ rzeczywistość, dla dobra naszego zdrowia psychicznego i fizycznego, jest wyłączona. Zlikwidow- aliśmy głód, chociaż nadal jakaś sierota z leśnych ostępów będzie otrzymywać paczki z jedzeniem od ludzi, którzy nią się opiekują. Będzie dostawać koncentraty zamiast ciepłego posiłku z automatu, który można by zainstalować w środku dżungli. — Komfort psychiczny jest teraz gwarantowany w nadmiarze w prawach człowieka. Odbiło się to na zdrowiu psychicznym. Dzięki technologii, przyczyny wielu starych problemów społecznych zniknęły, a wraz z nimi powody do stresów. Ale między czarnym wczoraj a białym jutro jest jeszcze szare dzisiaj, wypełnione nostalgią i strachem przed przyszłością, której nie można wyrazić na czysto materialnym poziomie. To dzisiaj jest przedstawiane jako pełne zapału poszukiwanie źródeł nie- pokoju w przeszłości… Zabrzęczał krótko telefon. Render nie usłyszał go wśród dźwięków VIII symfonii. — Obawiamy się tego, czego nie znamy — kontynuował — jutro jest jedną wielką niewia- domą. Moja dziedzina psychiatrii nie ma nawet trzydziestu lat. Nauka rozwija się teraz tak szybko, że wywołuje autentyczne problemy społeczne; powiedziałbym nawet, że nieszczęścia. Jest rezultatem totalnej mechanizacji… Podszedł bliżej do biurka i uświadomił sobie, że telefon cały czas dzwonił. — Halo? — Saint Moritz — usłyszał. — Davos — odpowiedział twardo. — Charlie, jesteś bardzo rozdrażniony. — Jill, kochanie, ty również. — Omówimy to dziś wieczorem? — Nie ma o czym mówić! — Więc przyjedziesz po mnie o piątej? Render zawahał się. — Tak. O piątej. Dlaczego cię nie widać na ekranie? — Mam nową fryzurę. Chcę ci zrobić niespodziankę. — Mam nadzieję, że miłą. — Zdusił w sobie idiotyczny chichot. — W porządku, więc do zo- baczenia. Poczekał na jej pożegnanie i przerwał połączenie. Potem rozjaśnił okna, zgasił światło na bi- urku i wyjrzał na zewnątrz. Na dworze robiło się szaro, w powietrzu unosiły się płatki śniegu, opadając spokojnie, aby następnie zgubić się w ulicznym zgiełku. Gdy wychylił się przez okno, po lewej stronie ujrzał miejsce, gdzie Irizarry pozostawił swój ostatni ślad na ziemi. Zamknął okno i wysłuchał do końca symfonii. Minął tydzień, od kiedy razem z Eileen bawili się w blindspin. Był z nią umówiony dzisiaj na pierwszą. Przypomniał sobie dotyk jej palców na swojej twarzy; uczyły się jej starym sposobem niewidomych, muskając niczym liście lub skrzydełka owadów. Wspomnienie to nie było całkiem przyjemne. Zastanawiał się dlaczego. Daleko w dole, krwawa plama z chodnika została już zmyta; woda zamarzała teraz pod cienką warstwą świeżego śniegu. Dozorca wybiegł właśnie na ulicę, by wysypać sól, zanim ktoś zdąży się poślizgnąć i zranić.

Sigmund wyglądał niczym mityczny Fenris. Render polecił pani Hedges wprowadzić Eileen i psa. Drzwi otwarły się szeroko i pojawiła się w nich para ciemnożółtych oczu wpatrująca się w niego z uwagą. Oczy należały do dziwacznie zdeformowanej głowy psa. Czoło Sigmunda nie było niskim psim czołem; było wysokie, kudłate, co sprawiało, że oczy wydawały się głębiej osadzone niż w rzeczywistości. Render zadrżał lekko na ten widok. Wszystkie mówiące psy, które dotąd widział, były jeszcze szczeniakami. Sigmund był już zupełnie dorosły, a jego szaroczarna sierść miała tendencję do najeżania się. Dlatego też wydawał się większy niż nor- malny okaz tego rodzaju. Sigmund spojrzał na Rendera w mało psi sposób i wydał pomruk brzmiący zbyt podobnie do „Witam, doktorze”, by mogło to być jedynie przypadkowym dźwiękiem. Render ukłonił się i wstał. — Witaj, Sigmund. Wejdź, proszę. Pies obrócił głowę i zaczął węszyć, jakby chciał sprawdzić, czy można zaufać temu miejscu. Potem znowu spojrzał na Rendera, skinął głową w geście aprobaty i przepchnął się przez drzwi. Całe zajście trwało tylko jedną niepokojącą sekundę. Eileen weszła za nim, trzymając lekko podwójną smycz przyczepioną do uprzęży. Pies wy- ciągnął się cicho na grubym dywanie i zwiesił nisko głowę, jakby węszył. Nie spuszczał jednak oczu z Rendera. — A więc to jest Sigmund…? Jak się masz, Eileen? — Świetnie. Tak, bardzo chciał przyjść tu razem ze mną, a ja pragnęłam, abyś go poznał. Render podprowadził ją do fotela i pomógł usiąść. Eileen odczepiła smycz i położyła ją na podłodze. Sigmund usiadł obok i dalej wpatrywał się w Rendera. — Co słychać w szpitalu? — To co zawsze. Czy mogę prosić o papierosa, doktorze? Zapomniałam swoich. Render umieścił papierosa między jej palcami i podał ogień. Eileen miała na sobie ciem- nobłękitny kostium i jaskrawoniebieskie okulary. W srebrnej plamce na jej czole odbijał się płomień zapalniczki; gdy cofnął rękę, nadal wpatrywała się w ten sam punkt. Jej długie do ramion włosy były trochę jaśniejsze, niż wydawało się to podczas ich pierwszego spotkania; dzisiaj wyglądały jak świeżo wybita miedziana moneta. Render usiadł na skraju biurka i przycisnął kciukiem swoją kulistą popielniczkę. — Powiedziałaś ostatnio, że twoja ślepota nie oznacza, iż nigdy nie widziałaś. Nie prosiłem cię wtedy o wyjaśnienie, ale teraz chciałbym wiedzieć. — Odbyłam z doktorem Riscombem, zanim uległ wypadkowi, sesję psychopartycypacji. Chciał przystosować mój mózg do wrażeń wizualnych. Druga sesja niestety nigdy się nie odbyła. — Rozumiem. Co zobaczyłaś w trakcie tej sesji? Skrzyżowała ręce; Render zauważył, że są ładnie ukształtowane. — Głównie kolory. To było naprawdę niesamowite uczucie. — Dobrze je pamiętasz? Kiedy to było? — Sześć miesięcy temu. Nigdy tego nie zapomnę. Od tej pory mam kolorowe myśli. — Jak często? — Kilka razy na tydzień. — Jakie skojarzenia wywołują? — Nic konkretnego. Pojawiają się po prostu w moim umyśle razem z innymi bodźcami w sposób zupełnie przypadkowy. — Jak? — No, na przykład, gdy zadajesz mi pytanie, widzę jakąś żółtopomarańczową formę. Twoje powitanie miało kolor srebrny. A teraz, gdy siedzisz i słuchasz mnie, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, prawie fioletowym błękitem. Sigmund przeniósł spojrzenie na biurko i utkwił wzrok w magnetofonie. Czy on słyszy przewijającą się taśmę? — zastanawiał się Render. A jeśli tak, to czy domyśla się, co to jest i co robi? Gdyby tak było, pies mógłby bez wątpienia powiedzieć o tym Eileen; z pewnością była świa- doma, że nagrywanie rozmów należy do normalnej praktyki, ale mogła po prostu nie chcieć, aby jej przypominano, że Render traktuje jej przypadek jako terapię, a nie zwykły, mechaniczny proces adap- tacyjny. Gdyby przyszło mu do głowy, że wyjdzie to na dobre — Render uśmiechnął się do swoich myśli — porozmawiałby o tym z psem na osobności. Wzruszył w duchu ramionami.