chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Zelazny Roger-Pan snow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :831.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Zelazny Roger-Pan snow.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Zelazny, Roger Zelazny, Roger - Inne
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

Roger Zelazny Pan Snów (przełożył Robert Reszke)

2 dla Judy

3 WSTĘP Dziś już nie pisze się takich książek. Pan Snów Rogera Żelaznego to powieść żarliwa - żarliwością Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową skalę przyswajali sobie Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, choć sama ich geneza sięga przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim, psychoanaliza w jej klasycznej postaci opracowanej przez Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej psychologii analitycznej Carla Gustava Junga - oba te nazwiska parokrotnie pojawiają się na kartach książki. Zamysłem Żelaznego było, jak można sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza określa jako pod -lub nieświadomość - tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując autonomię, żyją by tak rzec własnym życiem, dając o sobie znać między innymi w snach. Pan Snów wprowadza nas w świat życia nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, że Roger Żelazny chyba nie miał aż tak wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o tym, jak w człowieku, który zawodowo zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach terapeutycznych - z wolna zaciera się granica między życiem świadomym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia strumieniami nieświadomości. Charles Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego złudzenia, własnego snu: przyzwyczajony do tego, że w świecie własnej imaginacji jest stwórcą i władcą wszystkiego, co mocą fantazji powołuje do życia, podejmuje próbę stworzenia świata dla kogoś drugiego, dla ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego istnienia. Co gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno jest bowiem samemu przeżywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak ulotną, jak sen. Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy możliwe jest połączenie piekielnej pychy nieograniczonego w czasie i przestrzeni tworzenia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest naprawdę niewinna? Czy sen urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświadomione, stają się przesłanką udanej terapii) można śnić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze lekarstwem, czy już trucizną? Czy można bezkarnie zstępować do “doliny cienia”, jak pisze Żelazny, schodzić do głębokich warstw nieświadomości w poszukiwaniu Graala i żądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej natury jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego i podobną dawał odpowiedź: ten magiczny teatr życia nieświadomości to “teatr nie dla każdego”. Karta wstępu kosztuje głowę. Pan Snów Rogera Żelaznego to książka żarliwa, bowiem podąża tym szlakiem myślenia, który już dawno przedtem został przetarty. Adaptując pewne wzorce literackie i przystosowując je do konwencji literatury tak zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się autor swego rodzaju nadgorliwości, zwłaszcza w kształtowaniu “futurystycznego” sztafażu świata przedstawionego z perspektywy naszych dni - naiwnego i jakby anachronicznego. Czytając tę książkę trzeba jednak pamiętać, że jest to dzieło swego czasu: Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych - może niekiedy irytujące w swym sileniu się na “nowoczesność wyrazu”, “odkrywczość stylu”, “zaskakującą fabułę”. Żelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla każdego”. Tak właśnie być miało. Wydawca

4 ROZDZIAŁ I UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, że spektakl ma się ku końcowi. Uznał więc, że każda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć może należałoby podnieść temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe sploty. Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało nadal na tej samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach. Na Forum było duszno. Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy, lecz nie mógł przestać widzieć, nie tym razem. Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi świergot. z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leżącego na ziemi. On, Render, był poza tym. Kałuża krwi, w której leżał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało z mechaniczną regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i aktorem tej sceny. On bowiem, Render, był Śniącym. Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi. - Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia! Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią. - Tak. Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził wzrokiem w ten sam rytm. - Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego? - Ponieważ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niż ty. - Kłamiesz! Tak nie jest! Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył nożem. - To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał sztyletem. Niczym marionetka, Cezar podążał wzrokiem za wahadłem ostrza. - Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimże jesteś, by podawać w wątpliwość morderstwo takie, jak to? Jesteś nikim! Ubliżasz godności chwili! Precz! Mężczyzna o zaróżowionej twarzy drżąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w nieładzie, na wpół zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc odwracał się co chwila, rzucał przez ramię spojrzenia. Odbiegł już dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na wspaniałości. Wszystko pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, że poczuł się jeszcze bardziej odległy, jeszcze bardziej samotny i pozostawiony z boku. Render obszedł zakręt uprzednio niezauważony. Stanął przed nim, ślepy żebrak. Cezar chwycił go za ubranie. - Masz dla mnie zły omen na dzisiaj? - Strzeż się! - zachrypiał szyderczo. - Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “Strzeż się...” ale czego? - Idów. - Idów?... - Idów oktembrowych. Puścił go. - Co powiedziałeś? Oktember?... Co to? - To miesiąc. - Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca! - Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która nigdy nie znajdzie się w kalendarzu. Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj. - Poczekaj! Wróć! Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego świergotu stały się teraz chórem nieludzkich szyderstw. - Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar. Na Forum żar był tak straszny, że oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę

5 z płynnego szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej podbródka. - Ja też chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum, senatorów i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka - wystarczył jeden niezauważalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni. Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma czerwonymi, lecz na żaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie wzdłuż lśniącej, gładkiej powierzchni konsoli, palce wduszały niektóre przyciski, nad innymi przeskakiwały, ręka prześlizgiwała się bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci. Stłumione wrażenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson wiedział, czym jest stan zapomnienia człowieka, który powrócił do łona. Rozległ się łagodny trzask. Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniższego rzędu przycisków. Teraz trzeba było się zdobyć na akt świadomego działania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to określenie - by wdusić czerwony guzik. Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów Meduzy i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leżanki, ściągnął kaptur. Podszedł do okna, sprawił, że szyby przejaśniały, skręcił papierosa. Minuta w macicy, nie dłużej. To punkt krytyczny... Żeby tylko nie padał śnieg - chmury wyglądają niegroźnie... Patrzył na miłe żółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrążone w tlącej się poświacie oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych, płonących w poświacie zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył na bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe, gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka. Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka, gładkiego i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały określać go jako orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym światłem pancerzem, a czerwony krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira. Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik. Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa. Skorupa stała się przezroczysta, tak że Render mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz Eriksona, który mocno zaciskając oczy walczył z powracającą świadomością i tym wszystkim, co z sobą niosła. Górna połowa jaja uniosła się ukazując go, guzowatego i różowego, jak leżał na dolnej półskorupie. Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera. Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę. Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen zakres, sprawdzone; egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy, piski i jęki, odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzężenia zwrotnego, przenoszące własny głos pacjenta, utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilżacz powietrza, bank zapachów, sprawdzone; mechanizm kołyszący łóżkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku... Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do klozetu, ręką zatrzasnął drzwi. Taśmy zarejestrowały ważną sekwencję. - Siadaj - polecił Eriksonowi. Mężczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk. - Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeżyłeś - powiedział Render - nie ma więc potrzeby podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam też tam byłem. Erikson kiwnął głową. - Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe. Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę. - Tylko co było tam ważnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował nad nim kontrolę we wszelki możliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie przypominał zwykłych marzeń sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, że wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć się... Czy nie tak? Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki w kształcie globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona. - To prawda, że dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy - zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, że stały się symbolami współgrającymi z problemami, które cię trapią. Gdyby sen nie był istotną analogią twych stanów

6 psychicznych, nie mógłby spowodować reakcji, które wywołał. Byłby pozbawiony wzorców i form, które modulują twe niepokoje i pożądania, a przecież to właśnie one zostały zarejestrowane na taśmach, zatem zaistniały. Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Już od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w tym czasie, skłania mnie do wniosku, że twój strach przed morderstwem nie ma uzasadnienia w rzeczywistości. Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą. - To, do cholery, skąd on się bierze? - Stąd - odparł Render - że żywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą zabójstwa. Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drżącą ręką przyłożył zapaloną zapałkę. - Zapewniam pana, doktorze, że nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy też nie pragnąłem przerwać życia. - Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render - wyznałeś, że prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie wiedziałeś, kto mógłby nosić się z tym zamiarem ... - Niech pan zwróci uwagę na moją pozycję! - przerwał mu gwałtownie. - Nie można być Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie wrogów. - Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, że tobie akurat udało się tego dokonać. Kiedy pozwoliłeś mi przedyskutować tę kwestię z twymi detektywami dowiedziałem się, że nie wpadli na żadne poszlaki, które uzasadniałyby lęki. - Bo nie szukali wystarczająco długo... albo nie we właściwych miejscach. Na pewno coś jeszcze wywęszą. - Obawiam się, że nie. - Dlaczego? - Dlatego, że jak już powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery... czy znasz kogokolwiek, kto nienawidziłby cię do tego stopnia, że byłby gotów cię zabić? - Otrzymuję wiele listów z pogróżkami... - Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy, które otrzymałeś w ciągu ostatniego roku, zostały dokładnie zbadane i okazało się, że zostały wysłane przez psychopatów. Czy wobec tego możesz przedstawić mi chociaż jeden niezbity dowód, potwierdzający słuszność twych lęków? Erikson kontemplował koniuszek cygara. - Przyszedłem do pana za namową jednego z przyjaciół - odezwał się po chwili. - Zgłosiłem się, bo chciałem, żeby pan dokładnie opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby popracować detektywi... jakiś ślad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dalszych dochodzeń. Może nieświadomie nastąpiłem komuś na odcisk... może jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś interesy. - I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co można byłoby uznać za przyczynę twych lęków. Teraz, rzecz jasna, gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz wpłynąć na zmianę diagnozy... - Niczego nie usiłuję! - Wobec tego, słuchaj! Możesz sobie później komentować do woli wszystko, co ci powiem, ale nie zmienia to faktu, że już od miesięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie przyjmując do wiadomości niczego, co ci przedstawiam na wszystkie możliwe sposoby. Wobec tego teraz zamierzam powiedzieć ci, co myślę, bez owijania w bawełnę, a co z tym zrobisz, to już twoja rzecz. - Proszę bardzo. - Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów... - Śmieszne... - ...ponieważ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół... - Mam mnóstwo przyjaciół! - ...a bierze się to stąd, że nikt nie znosi sytuacji, gdy otacza go mur obojętności. Przeciwnie: każdy chciałby wzbudzać wobec siebie jedynie silne, prawdziwe uczucia. Miłość i nienawiść to najbardziej skrajne formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc tego osiągnąć, przeniosłeś swe pragnienia na inny obiekt. Pożądałeś tak silnie, że udało ci się przekonać samego siebie, że ów zastępczy obiekt pożądania naprawdę istnieje. Wiedz jednak, iż w tego rodzaju przypadkach psychika zawsze płaci pewną cenę: gdy na wrodzoną potrzebę uczucia odpowiadamy surogatem, nigdy nie osiągniemy prawdziwej satysfakcji, lecz jedynie dalszy wzrost pożądania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem życie emocjonalne psyche winno stanowić system otwarty. w swych

7 poszukiwaniach uczucia nie wyszedłeś poza samego siebie, lecz zasklepiłeś się w sobie i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej gliny. Tymczasem jesteś człowiekiem, któremu potrzeba silnych związków emocjonalnych z innymi ludźmi. - Bzdura! - Jak uważasz - Render wydął wargi. - Możesz to przyjąć, możesz to odrzucić... na twoim miejscu wziąłbym to sobie do serca. - Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje życie - żachnął się Erikson. - Teraz dowiaduję się, że całą tę historyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić swe pragnienie posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził. - Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro. - To absurd! Spotykam tak wielu ludzi, że nie rozstaję się z magnetofonem kieszonkowym i kamerą w klapie marynarki, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich nazwisk... - Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o których mówiłem. Powiedz mi, czy te obrazy senne silnie do ciebie przemawiały? Erikson umilkł, tak że przez dłuższy czas słychać było tykanie wielkiego ściennego zegara. - Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wrażenie i było nie pozbawione znaczenia, lecz pańska interpretacja jest całkowicie bez sensu. Ale przyjmijmy czysto teoretycznie, że pańskie rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powinienem robić, by wyrwać się z tej nienormalnej sytuacji? Render wyciągnął się w fotelu. - Skierować innym kanałami energie, które zużywasz na wytwarzanie iluzji. Spotkać się z ludźmi takimi jak ty, Joe Erikson, człowiek z krwi i kości, a nie Przedstawiciel Erikson. Zająć się czymś, co mogłoby was zainteresować... czymś nie związanym z polityką... może czymś z elementami współzawodnictwa... wreszcie, przysporzyć sobie prawdziwych przyjaciół lub wrogów, a zwłaszcza tych pierwszych. Zachęcałem cię, żebyś zrobił coś podobnego. - Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę. - Chętnie. - Zakładając, że ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, że jeszcze nigdy ani nie kochałem naprawdę, ani nie nienawidziłem oraz że nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne stanowisko w Ustawodawstwie. Cała moja działalność polega na spotkaniach z ludźmi. Dlaczego więc jestem tak... obojętny? Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym, co naprawdę o tym myślał, gdyż z psychologicznego punktu widzenia nie miało to większej wartości. a chętnie zacytowałby mu spostrzeżenia Dantego dotyczące oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu do nieba ze względu na brak prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich przyjąć, bo prawdziwych grzechów także nie popełnili - jednym słowem, chciał mu opowiedzieć o ludziach, którzy naginali żagle tak, jak wiał duch czasów, nie dbając ani o kierunek żeglugi, ani o porty, do których zmierzają. Podobnie długa i bezbarwna była kariera Eriksona, wędrującego od jednego mocodawcy do drugiego, zmieniającego polityczne orientacje w zależności od koniunktury. Powiedział zatem: - Coraz więcej ludzi odnajduje samych siebie w sytuacji takiej, jak nasza. w znacznej mierze jest to spowodowane wzrastającą unifikacją społeczeństwa i depersonalizacją jednostki, postrzeganej jedynie w kategoriach komórki społecznej. Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie szkodzi być gburowatym, a potem strzelić układny wykład... - Mam wrażenie, że kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy istotnie czuję się tak, jak to pan opisał... bezosobowa komórka społeczna, coś, co nie posiada własnej twarzy... Render spojrzał na zegar. - Sam musisz podjąć decyzję, jak zachowasz się po tym, co tu usłyszałeś. Moim zdaniem, dłuższe poddawanie się analizom to strata czasu. Obaj znamy przyczyny twych dolegliwości, a ja, niestety, nie mogę wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe życie. Mogę co najwyżej wskazywać pewne możliwości, mogę ci współczuć... lecz dalsze badania nie mają sensu. Umów się na wizytę, gdy poczujesz potrzebę przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł uzupełnić diagnozę. - z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam już tego dosyć. Potrafi pan tak kształtować sny, że zdają się niby życie na jawie... a nawet przewyższają je wyrazistością... Dużo czasu upłynie, zanim je zapomnę.

8 - Mam nadzieję. - w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu wrócę. Na razie mam szczerą wolę dać szansę socjalizacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo, które dotychczas przyprawiało go o ciarki na plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli pan, że zaproszę go na drinka, tam, na rogu, na dole? Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, że gra tak marnie jak główny aktor, zblazowany nazbyt wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro, gdy powiedział: - Dziękuję, ale mam masę zajęć. Pomógł założyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi. - Cóż... dobranoc. - Dobranoc. Gdy drzwi bezszelestnie się zamknęły, Render przemierzył ciemny dywan z astrachańskiej wełny i skierował się ku swej mahoniowej fortecy. Strząsnął popiół z papierosa do południowej półkuli globusa, wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak że zakrywały uszy. - Oczywiście, że były bardziej realne niż życie - mruknął, kierując te słowa do nikogo w szczególności. - Sam nadałem im kształty... sam je wyśniłem. Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, żałując w duchu, że żaden z jego dawnych instruktorów nie może mu teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita, świetna konstrukcja, wszystko wykonane tak, że nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie dostosowane do przypadku Eriksona. Ale też w końcu autorem był on sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu analityków, których struktury psychiczne pozwalały wejść w neurotyczne struktury pacjentów wynosząc stamtąd coś więcej niż estetyczne odpowiedniki obrazu choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie. Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie: biegł niczym zawodnik obdarzony stalową wolą, niezłomny, dość twardy, by wytrzymać bazyliszkowy wzrok manii, by bez szwanku minąć chimery perwersji, zmusić czarną Matkę Meduzę, by zamknęła oczy, pokonana kaduceuszem jego analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a wydawało się, że to o wiele dawniej) w najbardziej podatne na ból obszary ducha dał sobie wstrzyknąć roztwór nowokainy. Było to po wypadku samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się poczucie izolacji. Może nie chciał pamiętać pewnych uczuć, może jego własny świat wznosił się teraz na fundamencie surowej oziębłości... Jeśli było to prawdą, wystarczająco dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto wie może uznał, że taki właśnie świat stwarza możliwości zadośćuczynienia. Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co tydzień przysyłał ojcu list. Z czasem listy zdradzały coraz większą ogładę literacką autora, czego Render nie mógł nie pochwalać. Miał zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy. Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóż za frywolne, śmieszne nazwisko - kochał ją choćby tylko za nie!) - ta kobieta coraz bardziej go interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze możliwe. (Zastanawiał się, czy był to znak, że wkroczył w okres wieku średniego). Frapował go w niej jej pozbawiony muzycznej zalotności nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie się architekturą, jej wieczna troska z powodu nie dającego się usunąć pieprzyka, zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę, powinien natychmiast do niej zadzwonić i zaproponować wspólną wyprawę w poszukiwaniu nowej restauracji. Chociaż z pewnego powodu wcale nie miał na to ochoty. Minęło już kilka tygodni od dnia, gdy po raz ostatni był w swym klubie Pod Skalpelem i Kuropatwą i chętnie by teraz usiadł sam przy dębowym stole w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, o ścianach ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami, których wygląd przywodził na myśl reklamy ginu. Wsunął więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny w aparacie telefonicznym. Zabrzęczało dwa razy i zaraz potem usłyszał czyjś skrzeki i wy głos. - Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę służyć? - Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny. - Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka. - Będę sam. - Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? - przeliterował. - Tak. - Dziękuję. Odłożył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł już końca. Bryły budynków i wieżowce mżyły teraz własnym światłem. Miękkie płatki śniegu, niczym

9 cukier przesiane przez cień, osiadały na parapecie, zamieniając się w kropelki wody. Render wbił się w płaszcz, wyłączył światło, zajrzał do biura. w terminarzu u Mrs. Hedges dostrzegł pozostawioną dla siebie wiadomość. Dzwoniła Miss DeVille. Zmiął kartkę w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, że pracował do późna w nocy nad wykładem. Zgasił ostatnią żarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne drzwi. Przekręcił klucz w zamku. Winda przeniosła go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany samochód. W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wrażenie, że jego stopy ciężko uderzają o beton, wzbudzając głuche tąpnięcia. w ostrym blasku nagich żarówek jego Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wystrzelić niespokojnie łopoczące skrzydła. Podwójny rząd anten, kołyszących się na skosie maski, potęgował to wrażenie. Render otworzył drzwi. Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej się w wielkim ulu. Kiedy wyciągnął i zablokował kierownicę, drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się. Zakręcił i zaczął wjeżdżać po ślimaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając silnika. Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając pojawiające się na ekranie kolejne kwadraty planu miasta. z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po kwadracie przemierzał kolejne dzielnice, aż znalazł Carnegi Avenue. Wybił na klawiaturze współrzędne i wcisnął kierownicę. Samochód przełączył się na automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render zapalił papierosa. Przesunął oparcie fotela do tyłu, do pozycji środkowej, okna zostawił przezroczyste. Miło było wyciągnąć się tak półleżąc i patrzeć, jak mijają go samochody, zostawiając za sobą smugi świateł niczym robaczki świętojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się w górę. Pamiętał czasy, gdy lubił śnieg, bowiem kojarzył mu się z nowelami Tomasza Manna i muzyką kompozytorów skandynawskich. Ale teraz biel śniegu przywoływała na myśl wspomnienia, od których - wiedział to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział, jak żywe wirujące zimne drobiny śnieżnej bieli, tańczące nad jego dawnym autem z ręcznym sterowaniem, wlatują do wypalonego wnętrza by pokryć bielą czerń osmalonych ścian, jakże wyraźnie widział, jak brnie przez lodowate wody jeziora, jak zbliża się ku niemu - zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed utonięciem; wiedział już wtedy, że od tej chwili gdy kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli wychylą się ku niemu bielejące czaszki. Ale dziewięć lat spłukało wiele bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział, że noc jest cudowna. Pędził szerokimi drogami, jak strzała mknął przez wysokie mosty, gładka powierzchnia ulic lśniła w blasku świateł, przeszywał chmury wściekle wirujących liści, ogromna siła wciskała go w rękawy tuneli, których jaśniejące ściany odbijały rozmazane kształty jego wozu niczym lustra. Wreszcie zaciemnił szyby i zamknął oczy. Nie mógł przypomnieć sobie, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie, a wobec tego należałoby przypuszczać, że jednak przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi oparcie fotela do przodu i rozjaśnia okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk oznajmiający koniec jazdy. Wyciągnął kierownicę, zakręcił pod kopułę parkingu, wysiadł na rampę i zostawił wóz zespołowi parkingowych. Odebrał bilet od robota o kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy język każdemu, kogo obsługiwał. Jak zwykle, wszędzie unosił się szmer rozmów równie dyskretnych, jak przyćmione światło. w tym miejscu można było odnieść wrażenie, że ściany absorbują dźwięki, zamieniając je w ciepło, usypiając słowa aromatami tak silnymi, iż można byłoby je dotknąć, hipnotyzując uszy trzaskaniem ognia w trzech kominkach. Rendera poproszono by usiadł przy ulubionym stoliku, w rogu na prawo od mniejszego kominka - to miejsce zarezerwowano specjalnie dla niego. Menu znał na pamięć, lecz mimo to studiował je gorliwie, a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić apetytowi. Po takich sesjach jak dzisiejsza z Eriksonem, zawsze miał wilczy apetyt. - Doktorze Render?... - Tak? - podniósł wzrok na kelnera. - Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy. - Nie znam nikogo o tym nazwisku - odparł. - Jest pan pewny, że ten człowiek nie chce rozmawiać z Benderem? To chirurg z Metro, także czasami tu jada... Kelner potrząsnął głową.

10 - Nie, sir. Doktor Shallot na pewno chodzi o pana. Proszę spojrzeć - podał mu wizytówkę, na której wypisano maszynowym pismem, drukowanymi literami jego pełne imię i nazwisko. - Doktor Shallot je u nas kolację niemal codziennie już od dwóch tygodni - dodał kelner. - I za każdym razem prosi, by dać znać, gdyby pan się pojawił. - Hm... - chrząknął Render. - Dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura? Kelner uśmiechnął się i wykonał jakiś nieokreślony gest. - Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, że go zapraszam... Aha, niech pan przyniesie jeszcze jeden “Manhattan”. - Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie widzi. Gdyby nie sprawiało to panu trudności... - Oczywiście, jasne - Render wstał od ulubionego stolika przekonany, że już tego wieczoru nie wróci tutaj. - Proszę, niech pan prowadzi. Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner prowadził na pięterko. Jakaś znana twarz rzuciła “Hallo” od stolika przy ścianie. Render kiwnął przyjaźnie głową, poznając dawnego seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy jakoś tak. Szli dalej, aż znaleźli się w mniejszej sali, gdzie tylko dwa stoliki były zajęte... nie, trzy. Wciśnięty w ciemny kąt, częściowo zasłonięty okazem dawnej zbroi stał jeszcze jeden stolik. Tam właśnie prowadził go kelner. Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły się, gdy stanęli. Doktor Shallot była kobietą nieco po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie zakrywała zupełnie plamki srebra, którą miała na czole niczym znak kasty. Render zaciągnął się papierosem, a wtedy głowa kobiety zabłysła lekko w czerwonawym blasku. Miał wrażenie, że patrzy mu prosto w oczy. Poczuł się dość niezręcznie, choć wiedział, że jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę i przesłane cienkimi jak włos drucikami do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor Render jawił się jej jako żar na czubku jego papierosa. - Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner. - Dobry wieczór - mruknął. - Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać się z panem. Miał wrażenie, że głos jej lekko drży. - Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji? - z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło. Render usiadł i spostrzegł, że przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem. Przypomniał kelnerowi o drugim “Manhattanie”. - Już pani coś zamówiła? - spytał. - Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język. - Wystarczy jedna - uśmiechnęła się. - Nie trzeba żadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. Złożyli zamówienie. - Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł. - Co? - Uczy się menu na pamięć. - Rzadko - odparł. - Żeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani chciała widzieć się... rozmawiać ze mną? - Jest pan neuroterapeutą. Śniącym. - a pani?... - Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok. - w takim razie zna pani Sama Riscomba. - Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą. - a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła głową. - Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam Riscomb ma za zadanie dodawać mi odwagi w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na kalectwo. Render spojrzał na nią uważniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu. Około trzy cale na lewo od stanika miała wpiętą ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony kamień - może rubin - a na nim kształt jakby kielicha. a może to jeden kształt nakładał się na drugi, kiedy patrzyło się przez kamień w złote ujęcie broszy? Render miał wrażenie, że skądciś zna tę ozdobę, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, skąd. w półmroku rubin rzucał jasne blaski. Kelner przyniósł drinka. - Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta.

11 Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, że spojrzała na niego w nadziei, że z jego wyrazu twarzy zdoła odczytać odpowiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła od niego usłyszeć. - Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z barwy jego głosu można było odczytać uśmiech. - Ale to nie jest takie proste. Ten zawód wymaga umiejętności, z których nie wszystkie można zaliczyć do akademickich. - Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą zajść aż tak daleko. - Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, że straciła pani wzrok znacznie później. a zatem skończyła pani szkołę i zdobyła dyplom lekarski jako niewidoma... Przyznam, że jestem pod wrażeniem. - Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę. Jeszcze jako dziecko usłyszałam o pierwszym neuroterapeucie i wtedy też postanowiłam, że pójdę w jego ślady. Od tamtej chwili pragnienie to kierowało całym mym życiem. - Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek, nie mogąc patrzeć przez mikroskop... wreszcie, jak było z czytaniem? - Wynajmowałam ludzi, którzy mi czytali. Nagrywałam. Szkoła rozumiała, że bardzo pragnę zostać psychiatrą, dlatego zgodziła się na specjalny tok pracy w laboratorium. W sekcjach pomagali mi laboranci, którzy opisywali mi wszystko, co się działo na stole operacyjnym, krok po kroku. Mogę rozróżniać rzeczy za pomocą dotyku... a pamięcią dorównuję pańskiej. Równie dobrze mogłabym wkuć menu - uśmiechnęła się. - Jedynie neuroterapeuta może odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje się to poza czasem i przestrzenią, poza ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego z materii snów drugiego człowieka. w tej właśnie przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy kształty aberracji psychicznych, po czym bierzemy pacjenta za rękę i razem z nim oglądamy krajobraz... Jeśli neuroterapeuta potrafi z powrotem sprowadzić powierzonego sobie człowieka do świata, który znamy, możemy powiedzieć, że jego diagnozy są słuszne, a to, co zrobił, ważne... - Cytat z Dlaczego nie jest możliwa psychometria w czasie i przestrzeni - wtrącił Render. - ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych. - Właśnie zbliża się kolacja - zauważył i dokończył drinka. Na ruchomym barku podjechały podgrzane w kuchence mikrofalowej potrawy. - Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem - ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. - Chciałabym, aby pomógł mi pan zostać Śniącą. Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy posągu. - Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauważyli. - Jeszcze nigdy nie było neuroterapeuty z wrodzoną ślepotą... z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dlatego, zanim cokolwiek pani odpowiem, będę musiał przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy się za jedzenie. Jestem głodny jak wilk. - w porządku - westchnęła. - Ale to, że jestem niewidoma, wcale nie znaczy, że nigdy nie widziałam. Nie pytał, co ma na myśli, bo właśnie postawiono przed nim żeberka i butelkę “Chambertin”. Miał wystarczająco dużo czasu, by zauważyć, że gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na palcach nie miała pierścionków. - Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie. - Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieżycę. - Mam nadzieję, że tak - odparła, podnosząc do ust filiżankę. - Lubię czuć płatki śniegu na twarzy, chociaż gdy pada, rozprasza światło i wtedy nie “widzę” już zupełnie nic. - Jak pani sobie z tym radzi? - Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne - uśmiechnęła się. - Może mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany Przewodnik. - O! - zdziwił się Render. - Dużo mówi? Skinęła twierdząco głową. - Owszem, chociaż u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku innych Przewodników. w każdym razie dysponuje słownikiem złożonym z około czterystu słów, chociaż wydaje mi się, że mówienie sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na pewno go pan spotka. Render pogrążył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się już rozmawiać ze zmutowanymi zwierzętami na kilku zjazdach lekarskich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do logicznego myślenia, jak również gotowość do poświęcenia, którą okazywały wobec swych właścicieli. Trzeba jednak było podłubać trochę przy chromosomach i wykazać niemałą biegłość w embriochirurgii, by

12 zwiększyć pojemność mózgu psa tak, by przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji, dzięki którym rozbudowywało się aparat mowy. w większości podobne eksperymenty kończyły się na niczym, a tych kilkunastu pomyślnie zmutowanych osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu roku, było warte około sto tysięcy dolarów każdy. Później, gdy zapalił papierosa i przez moment bawił się płomieniem zapalniczki, uzyskał niezbitą pewność, że rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją, a wówczas zrodziło się w nim przypuszczenie, iż fakt, że przyjęto ją na medycynę, nie mówiąc już o jej osiągnięciach naukowych, przysporzył college'owi, gdzie studiowała, całkiem pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był chyba nie w porządku wobec niej - zbeształ się w duchu. - Tak - powiedział głośno. - Można by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy kiedykolwiek wspominał o swym ojcu jako ,,synu żeńskiego Przewodnika”? - Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od innych psów, a jego zachowanie trudno by określić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, żeby kiedykolwiek zdołał pan poznać psychologię psa na przykładzie mutanta. - Przypuszczam, że ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. - Kawy? - Nie, dziękuję. Liznąwszy, że to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat rozmowy, wyciągnął się w krześle i zaczął: - Zatem pragnie pani zostać Śniącą? - Tak. - Nie cierpię wchodzić w rolę człowieka, który burzy wygórowane ambicje innych - westchnął. - Nie trawię tego niczym trucizny. Niestety, często się zdarza, że ambicje nie mają żadnego oparcia w rzeczywistości, toteż bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką otwartością i z całą powagą muszę pani wyznać, że nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie wykluczam, że jest pani znakomitym psychiatrą... Ale jestem też zdania, że względy natury fizjologicznej i psychicznej uniemożliwiają pani wykonywanie zawodu neuroterapeuty. Jak sądzę, ... - Chwileczkę - przerwała mu. - Nie tutaj. Niech pan będzie tak dobry i okaże mi choć trochę pobłażliwości. Ten zaduch męczy mnie. Proszę, przenieśmy się gdzie indziej. Przypuszczam, że byłabym jednak w stanie przekonać pana do mych racji... - Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór miejsca należy do pani. Dokąd więc pojedziemy? - Ślepy Rzut? Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno. - Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie. Zamówiono butelkę szampana, a potem Render, mimo protestów doktor Shallot, podpisał rachunek. Trunek podano w kolorowym koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a potem wstali od stołu. Ona była wysoka, lecz on był wyższy. Ślepy Rzut. Prosta nazwa praktyki często uprawianej przez posiadaczy wozów z autopilotem. Pędząc przez kraj w pewnych rękach niewidzialnego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z niebem wysoko nad sobą, wiedząc, że opony atakują drogę jak ostre, brzęczące piły - ruszając z linii startu i kończąc w tym samym miejscu, nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozżarzyć w sobie poczucie własnej indywidualności, rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki, mogłeś rozbudzić momentalną świadomość samego siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w ciemności to najbardziej wysublimowana analogia do życia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z Życiowych Komediantów - powiedział, a wszyscy obecni przy tym wybuchnęli śmiechem. Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak można było przypuszczać) wśród młodszych członków społeczności, gdyż strzeżone autostrady pozbawiły ich możliwości wypróbowywania wozów tak jak chcieliby tego młodzi indywidualiści, poza tym Narodowa Kontrola Ruchu krzywym okiem patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić. Nadeszła. Pierwsza zgubna reakcja wywołana zwykłym inżynierskim wyczynem polegającym na odłączeniu układu kontrolnego, który prowadził wóz po monitorowanej falami radiowymi autostradzie. w ten sposób wóz wymykał się kontroli urządzeń monitorujących i przechodził pod wyłączną władzę kierowcy. Zazdrosny niczym bóstwo, kontroler nie dopuszczał, by ktokolwiek wydostawał się poza zakres jego zaprogramowanej wszechwiedzy; w Stacji Kontroli Autostrady, ostatniej, którą minęli, na pewno rąbnął piorun i błysnęła błyskawica, po czym uskrzydlone serafiny

13 ruszyły w pościg za przyczyną całego zamieszania i właściwie nie powinny mieć problemów z odszukaniem celu. Często jednak okazywało się, że przybywały za późno, bowiem dróg było wiele, a utrzymane w znakomitym stanie pozwalały osiągnąć zawrotne szybkości. Dlatego właściwie nie powinno się mieć problemów z ucieczką. Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie istniał - nie można było zważać na jego obecność. Odizolowany, wciśnięty w trudno przejezdny odcinek autostrady przestępca zawsze ryzykował, że zostanie zgnieciony na miazgę, jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle na jego miejsce - teoretycznie wolne, jakby to wynikało ze schematu ruchu - jakiś inny pojazd. w czasach, gdy zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe serie zderzeń. Później jednak urządzenia kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły następnie zredukować ilość kolizji. Sam jednak fakt, że w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili obrażenia, pozostał bez zmian. Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano dlatego właśnie, że było konieczne. System monitorowanej jazdy polegał na tym, że ludzie mogli przenosić się w dowolne miejsce, przedtem jednak musieli je wskazać. Osoba, która podawała dowolną serię współrzędnych bez jakiegokolwiek odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, że silnik zaraz się zablokuje i błyśnie lampka PROSZĘ SPRAWDZIĆ WSPÓŁRZĘDNE, albo że wóz ruszy w niewiadomym kierunku. To ostatnie miało w sobie pewien posmak romantyczności, pozwalało przeżywać pęd szybkości, nieoczekiwane widoki i mieć wolne ręce. Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać dwa kontynenty, o ile oczywiście wóz był odpowiednio zaopatrzony i wytrzymały. Niezależnie od metod, praktyka tego rodzaju podróży ogarniała coraz starszych wiekiem. w ten sposób nauczyciele, którzy mogli używać jazdy jedynie w niedziele, popadli w złą sławę jako pośrednicy w sprzedaży używanych samochodów. Koniec świata! - mawiały osoby o deklamatorskich skłonnościach. Koniec czy nie, w każdym razie wóz przeznaczony do jazdy po kontrolowanych autostradach jest urządzeniem niezwykle sprawnym, wyposażonym w ubikację, spiżarnię, lodówkę i stół do gier. Dwie osoby mogą tu spać z łatwością, cztery też się zmieszczą, choć będzie tłok, mimo że bywają okazje, gdy i trzy osoby robią nieznośny ścisk. Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać współrzędne? - spytał i - Proszę, niech pan to zrobi. Moje palce wiedzą zbyt wiele! Render na chybił trafił nacisnął kilka guzików. Ślizgacz ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze ustawił szybkość, tak że pojazd zmienił pas na tor szybkiego ruchu. Światła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu stronach drogi tliły się ogniska podsycane nagłymi kaprysami wiatru, przesłonięte białymi pasami mgieł i ciągłymi opadami szarego popiołu. Render wiedział, że wykorzystują zaledwie sześćdziesiąt procent szybkości, jaką można było rozwinąć w pogodną, bezdeszczową noc. Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się w fotelu i patrzył. Także i Eileen “patrzyła” przed siebie, w to, co widziała w blasku reflektorów. Przez dziesięć minut, może kwadrans, oboje milczeli. Miasto skurczyło się, wjechali na przedmieścia, jechali dalej. Po pewnym czasie zauważyli krótkie odcinki otwartych dróg. - Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła. - a dlaczego nie prosiła mnie pani, żebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta zbroja, stojąca obok stolika? - Ponieważ jedno czułam, drugie mogłam dotknąć. To, co widać na zewnątrz, jest inne. - Dobrze. Zatem pada śnieg. - Co więcej? - Na drodze robi się breja. Gdy zamarznie, zaczniemy się wlec, chyba że przegonimy śnieżycę. Breja wygląda jak stary, ściemniały syrop, który właśnie się scukrza. - Coś jeszcze? - To już wszystko, panienko. - Czy pada więcej czy mniej niż wówczas, gdy wychodziliśmy z klubu? - Sądzę, że śnieży bardziej intensywnie. - Dostanę drinka? - Jasne. Cofnęli fotele do wewnątrz, Render rozłożył stół. Wyjął z barku dwa kieliszki.

14 - Pani zdrowie - powiedział, gdy zostały napełnione. - Pańskie. Wychylił drinka. Doktor Shallot pociągała swojego. Czekał, aż się odezwie. Wiedział, że we dwoje nie mogą grać w Sokratesa, toteż spodziewał się jeszcze paru pytań, zanim w końcu powie to, co ma do powiedzenia. - Jaką najpiękniejszą rzecz widział pan w życiu? Tak, dobrze zgadnął. Odpowiedział bez wahania: - Zatopienie Atlantydy. - Mówiłam serio. - Ja też. - Zechciałby pan wyjaśnić? - Proszę - wzruszył ramionami. - To ja zatopiłem Atlantydę. Osobiście... Było to około trzy lata temu. Boże, miasto było urocze! Wieże z kości słoniowej, złote minarety i balkony z kutego srebra. Mosty z opalu, proporce z purpury i mlecznobiałe rzeki, sunące wzdłuż cytrynowych brzegów. Strzeliste iglice, drzewa stare jak świat, łaskotały podbrzusza chmur, statki wielkiej przystani morskiego portu Xanadu, konstrukcji równie ażurowej jak budowa instrumentu muzycznego... szum łopoczących bander. Dwunastu książąt odbywało sądy w dwunastosłupym Koloseum, słuchając, jak pewien Grek żegna zachodzące słońce grą na saksofonie tenorowym... Ten Grek, oczywiście, był moim pacjentem. Paranoik. Etiologia choroby to sprawa dość skomplikowana, ale właśnie dlatego zakradłem się do jego umysłu. Na krótko dałem mu wolną rękę, lecz na samym końcu musiałem rozpołowić kontynent i pogrążyć Atlantydę na dziesięć metrów w morzu. Grek znowu gra na saksofonie i niewątpliwie miała pani okazję słyszeć jego grę, jeśli pani lubi taką muzykę. Niezły. Widuję go niekiedy, lecz nie jest to już ostatni potomek największego barda Atlantydy. Po prostu, znakomity saksofonista ze schyłku dwudziestego wieku... Czasem jednak, gdy spoglądam wstecz na tę apokalipsę, którą zgotowałem zanurzony w jego majestatyczną wizję, zdaje mi się, że chwytam zwiewne przeczucie piękna utraconego, bo jego uczucia stały się moimi uczuciami, zaś jemu zdawało się, że ten sen jest najcudowniejszą rzeczą pod słońcem. Dolał do kieliszka. - Niecałkiem o to mi chodziło - powiedziała. - Wiem. - Myślałam o czymś prawdziwym, zupełnie rzeczywistym. - Zapewniam panią, że było to bardziej rzeczywiste niż rzeczywistość. - Nie wątpię, ale... - ...ale zburzyłem fundamenty, na których zamierzała pani zbudować swoją argumentację - dokończył. - Okay, przepraszam. Z powrotem włożę pani broń do ręki. Mam tutaj coś, co może być prawdziwe... Poruszamy się po krawędzi wielkiej kuli, ulepionej z piachu. z góry łagodnie opada śnieg. Na wiosnę śnieg zacznie się topić, woda wsiąknie w ziemię lub wyparuje, podgrzana ciepłem słońca. I tylko piach pozostanie. w piachu nie rośnie nic, może z wyjątkiem kaktusów. Nic w piasku nie żyje, może z wyjątkiem węży, paru gatunków ptaków, owady, jakieś zwierzątka mieszkające w norach, jeden wędrowny kojot, może dwa... w południe wszystkie zaczną rozglądać się w poszukiwaniu cienia. Na każdym miejscu, gdzie stoi stara melina, poczta, skała, czaszka lub kaktus, osłaniające przed promieniami słońca, znajdzie pani dowód na to, jak życie przypada do ziemi ze strachu przed żywiołami. Ale kolory nie są kwestią wiary, a żywioły czyż nie są piękniejsze od istnień, które unicestwiają? - Nie ma w pobliżu takiego miejsca - powiedziała. - Skoro mówię, że jest, to znaczy, że jest. Czyż nie tak? Widziałem je. - Tak... Ma pan rację. nieważne, czy namalowała je kobieta imieniem O'Keefe, czy też widać je przez okno, tam, nieco na prawo. Czyż nie tak? Skoro je widziałem? - Uznaję słuszność tej diagnozy - rzekła. - Chce pan ją wygłosić specjalnie dla mnie? - Nie. Teraz kolej na panią. Napełnił kieliszek po raz trzeci. - Skaza jest w moich oczach, nie w mózgu. Zapalił jej papierosa. - Gdybym mogła wejść do czyjegoś mózgu, widziałabym innymi oczami. Zapalił papierosa dla siebie. - Zjawisko neuropartycypacji polega na tym, że system nerwowy może współuczestniczyć w tych samych impulsach, tych samych marzeniach... - Kontrolowanych marzeniach... - Mogłabym wykonywać czynności terapeutyczne i jednocześnie w tym samym czasie przeżywać prawdziwe wrażenia wzrokowe...

15 - Nie! - zaprzeczył Render. - Nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców. Nie rozumie pan, że nawet mongoloid może doświadczać czegoś, co nigdy nie stanie się pana udziałem, tylko że nie potrafi nazwać tego, co przeżywa, ponieważ jak pan, jeszcze przed urodzeniem został skazany wyrokiem biologicznego przypadku, stanął przed trybunałem, który nie zna pojęcia sprawiedliwości i kieruje się jedynie zasadą zwykłego łutu szczęścia. - To nie świat wynalazł sprawiedliwość. Jest ona wytworem człowieka. Niestety, człowiek został skazany na istnienie w świecie. - Nie prosiłam świata, żeby mi pomógł. Prosiłam pana. - Przykro mi - westchnął Render. - Dlaczego pan nie chce mi pomóc? - Właśnie w tej chwili dostarcza mi pani głównego argumentu odmowy. - To znaczy?... - Emocje. Uczucia znaczą dla pani zbyt wiele. Kiedy terapeuta pracuje z pacjentem, jest narkoelektrycznie odcięty od wszystkich wrażeń zmysłowych, którym podlega jego ciało. To konieczne, ponieważ jego umysł musi skupić się bez reszty na zadaniu, które przed nim stoi. Jest zatem rzeczą niezbędną, aby jego własne emocje uległy chwilowemu zawieszeniu. Oczywiście, nigdy do tego nie dojdzie, jeśli osoba, spełniająca funkcje terapeuty, zawsze znajduje się w stanie rozemocjonowania. Uczucia terapeuty powinny być wysublimowane w uczucie ogólnego entuzjazmu, czy, jak to się dzieje w moim przypadku, stanowić materiał do artystycznych projekcji. Gdy chodzi o pani przypadek, “widzenie” oznaczałoby tu zbyt wiele. Ciągle groziłoby pani niebezpieczeństwo utraty kontroli nad snem. - Nie zgadzam się. - Jakżeby inaczej - wzruszył ramionami. - Fakty jednak świadczą przeciwko pani i mówią, że działałaby pani w sposób interesowny, a pracując z osobami o odchyleniach psychicznych usiłowałaby pani ubić swój interes. Predyspozycje nerwicowe są właściwie nie do przewidzenia... posiada je dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji i dlatego nigdy nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić intensywności naszych własnych skłonności w tym kierunku, mniejsza już o pozostałych, których obserwujemy od zewnątrz. Oto, dlaczego żaden neuroterapeuta nigdy nie podejmie się kuracji skończonego szaleńca: groziłoby mu to chorobą, tak jak się stało z kilkoma pionierami w naszej dziedzinie, którzy dzisiaj sami muszą się leczyć. Ten zawód to jakby próba pływania wśród wirów. Jeśli terapeuta podczas intensywnej sesji straci zdolność kontroli, staje się nie tyle Śniącym, co Śnionym. Gdy system nerwowy jest sztucznie stymulowany, synapsy odpowiadają czymś w rodzaju reakcji łańcuchowej. Efekt przeniesienia następuje niemal natychmiastowo... Pięć lat temu szaleńczo jeździłem na nartach, gdyż chciałem w ten sposób pokonać lęk przestrzeni. Musiałem zatem jeździć i pół roku minęło, zanim się tego pozbyłem... a wszystko z powodu drobnego potknięcia, którego dopuściłem się w nieuchwytnym ułamku sekundy. z tego powodu byłem zmuszony oddać pacjenta innemu terapeucie. Proszę nie myśleć, że na tym koniec, bo był to tylko jeden z wielu efektów ubocznych. Jeśli chcesz przechadzać się po pięknych krajobrazach i dawać upust emocjom, możesz na resztę życia wylądować w sanatorium. Dopiła drinka, Render napełnił kieliszek. Noc brała się z nimi w wyścigi. Miasto zostawili już daleko z tyłu, przed nimi słała się droga, wolna i czysta. Ciemności coraz bardziej kurczyły się, ściskane wirującymi płatkami śniegu. Ślizgacz przyspieszył. - Dobrze - przyznała. - Może i ma pan rację. Ciągle jednak myślę, że pan mi pomoże. - Ale jak? - Przyzwyczajając mnie do widzenia, tak że w końcu oswoję się z nowością wrażeń, a emocje opadną. Przyjmując mnie jako pacjentkę, którą trzeba uwolnić od niezdrowego pragnienia zanurzenia się w obrazach umysłu. a wtedy to wszystko, o czym pan mówił, zniknie, przeszkoda zostanie pokonana. Będę wówczas mogła przejść trening, skupiając się bez reszty na terapii. Będę zdolna sublimować przyjemności, płynące z widzenia, w inne przedmioty. Render zamyślił się. Niewykluczone, że to możliwe... chociaż z pewnością trudne do wykonania. W ten sposób zapewniłby sobie trwałą pozycję w dziejach neuro-terapii. W rzeczywistości nikt nie posiadał kwalifikacji by podjąć się tego zadania, bowiem nikt nigdy przedtem tego nie próbował. Lecz Eileen Shallot była wyjątkiem - nie unikalnym przypadkiem - ktoś, taki jak ona, istniał tylko jeden w tym świecie, który sprzęgł niezbędny zespół środków technicznych z unikalnymi problemami.

16 Wychylił kieliszek, napełnił, dolał do jej pustego kieliszka. Ciągle jeszcze rozważał tę kwestię, gdy zapaliło się światełko PODAJ WSPÓŁRZĘDNE, wóz szarpnął i zahamował. Zgasił silnik i siedział tak przez chwilę, myśląc. Nieczęsto zdarzało się, że wyjawiał innym uczucia, które wzbudzał w nim wykonywany zawód. Koledzy uważali go za powściągliwego. Na stole stały dwa drinki. Cisnął pustą butelkę do kosza. - Hm... chciałbym pani coś powiedzieć. - Co? - Warto spróbować. Obrócił się i pochylił nad deską rozdzielczą, by wcisnąć nowe współrzędne, ale ona go wyprzedziła. Gdy wcisnął ostatni i S-7 zawrócił, pocałowała go. Policzki pod ciemnymi okularami były brzoskwiniowej świeżości. ROZDZIAŁ II SAMOBÓJSTWO dręczyło go bardziej, niż powinno, zaś Mrs. Lambert zadzwoniła dzień przedtem by odwołać wizytę. Dlatego Render postanowił, że spędzi ten ranek oddając się melancholii. w związku z tym wszedł do biura z cygarem w zębach i ponurym wyrazem twarzy. - Widział pan?... - spytała Mrs. Hedges. - Tak - rzucił płaszcz na stół stojący w odległym kącie dużego pomieszczenia. Podszedł do okna i spojrzał w dół. - Tak - powtórzył. - Jechałem nie zaciemniwszy szyb, a gdy przejeżdżałem, ciągle jeszcze sprzątali. - Znał go pan? - Nawet nie wiem, jak się nazywał. Niby jak miałbym to wiedzieć? - Właśnie dzwoniła do mnie Priss Tully... to recepcjonistka z biura usług inżynieryjnych z osiemdziesiątego szóstego piętra. Powiedziała, że nazywał się James Jrizarry, specjalista od reklamy, miał biura o piętro niżej. Długo musiał spadać... Zanim rąbnął o ziemię, był już chyba nieprzytomny, co? Odbił się od budynku. Jeśli otworzy pan okno i wychyli się trochę, zobaczy pan jeszcze ślady... tam, na lewo... - Nieważne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego on to zrobił? - Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wypadła z wrzaskiem na korytarz. Zdaje się, że chciała załatwić coś z kilkoma rysunkami a on był już właśnie na parapecie. w jego notatniku znaleziono zapisek: ,,Miałem wszystko, czego pragnąłem. Po co dłużej czekać?” Niezły kawał, prawda? To znaczy, nie sądzę, żeby to było śmieszne... - Tak... - przerwał jej. - Wiesz coś o jego prywatnym życiu? - Żonaty. Dwoje dzieci. Niezły w swym fachu. Na brak zajęcia nie narzekał. Rzeczowy jak rzadko kto. Mógł sobie pozwolić na utrzymanie biura w tym wieżowcu. - Jezus Maria - Render obrócił się w stronę sekretarki. - Założyłaś mu dossier czy co?... - Sam pan wie, jak to jest - wzruszyła barczystymi ramionami. - Mam w tym ulu wielu przyjaciół. Kiedy człowiekowi nudno, zawsze się chętnie poplotkuje. Na przykład moja bratowa Prissy... - Czy mam przez to rozumieć, że gdybym teraz wyskoczył z okna moja biografia obiegłaby wszystkie piętra w ciągu pięciu minut? - Pewnie tak - wygięła grube wargi w uśmiechu. - Wraz ze składką na wieniec. Ale to nie dzisiaj, prawda? Wie pan, dwóch nieboszczyków jednego dnia to wbrew regule o stopniowaniu napięcia, poza tym występ solowy zawsze wywiera większe wrażenie. Wreszcie - ciągnęła dalej - jest pan specjalistą od ubijania mózgu i nigdy by pan tego nie zrobił. - Idziesz o zakład ze statystykami - zauważył. - Wśród lekarzy i adwokatów samobójstwa zdarzają się trzykrotnie częściej niż wśród ludzi innych zawodów. - Ejże! - krzyknęła z przerażoną miną. - Niech pan natychmiast odsunie się od mojego okna. Gdyby teraz dowiódł pan słuszności statystyk, musiałabym się przenieść do doktora Hansona, a to partacz. Ruszył w stronę biurka. - Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan serio - mruknęła. - Doceniam twoją troskę - kiwnął głową. - Naprawdę. Poza tym, tak naprawdę nigdy nie miałem przypisywanych mi statystycznie skłonności... a gdybym miał wyskoczyć przez okno, to zrobiłbym to cztery lata temu podczas zawodów neuropicznych. - Ale znalazłby się pan w nagłówkach gazet - westchnęła.

17 - Nie mogłabym opędzać się od reporterów... Niech mi pan powie, dlaczego oni to robią? - Kto? - No, ci wszyscy. - Skąd miałbym to wiedzieć, Bennie? Jestem tylko skromnym psychosyntetykiem. Gdybym mógł wskazać ogólne przyczyny samobójstw... i może jeszcze znaleźć sposób zapobiegania im... cóż, pewnie byłoby to lepsze niż skok dla czytelników brukowców. Niestety, nie jestem w stanie zrobić tego, ponieważ nie istnieje jeden konkretny powód... w każdym razie tak sądzę. - Aha. - Przed trzydziestu pięciu laty - ciągnął dalej - samobójstwo było na dziewiątym miejscu wśród przyczyn umieralności w Stanach. Teraz podskoczyło na szóstą pozycję w obu Amerykach. w Europie zajmuje siódme miejsce. - i nikt nigdy naprawdę nie dowie się, dlaczego Jrizarry wyskoczył? Render odsunął krzesło. Usiadł. Strzepnął popiół do małej, lśniącej czystością popielniczki. Bennie pospiesznie wyrzuciła popiół do kubła, po czym znacząco chrząknęła. - Hm... - westchnął. - Zawsze można pospekulować, a człowiek mego zawodu nawet powinien. Przede wszystkim należałoby zastanowić się nad typem osobowości samobójcy, to bowiem zwykle stwarza predyspozycje do okresowych depresji. Osoby, które potrafią trzymać swe emocje na wodzy, samoświadome i z konieczności skupione na rzeczach małych... - znowu strzepnął popiół do popielniczki, obserwując, jak Bennie wyciąga rękę, by zlikwidować ślady brudu. Chwycił ją za nadgarstek. Odpowiedziała mu złowrogim skrzywieniem ust. - Krótko mówiąc - dokończył - te właśnie osoby, wykonujące zawody, które wymagają pracy raczej indywidualnej niż w zespole, zatem lekarze, prawnicy, artyści... oni to właśnie są najbardziej podatni na myśli samobójcze. Spojrzała nań uważnie. - Nie ma powodów do obaw - roześmiał się. - Życie cholernie mi się podoba. - Czego nie można wywnioskować z pańskiego wyrazu twarzy... - Dzwonił Peter. Zwichnął wczoraj na gimnastyce nogę w kostce. Moim zdaniem, nauczyciele powinni bardziej uważać. Myślę o zmianie szkoły. - Znowu? - Dlaczego nie? Zobaczymy... Po południu zadzwoni do mnie dyrektor. Nie pozwolę mu na wykręty i nie zostawię na tej jego szkole suchej nitki. - Chłopak nigdy nie ustrzeże się od wypadków. To wynika ze statystyki. - Statystyki nie określają losu człowieka, droga Bennie. Każdy sam sobie jest ich twórcą. - Statystyki czy przeznaczenia? - Przypuszczam, że obu. - Uważam, że jeśli już coś ma się stać, to się stanie. - a ja tak nie uważam. Sądzę natomiast, że wolna wola, wspierana rozsądkiem, jest w stanie wywierać wpływ na zdarzenia i kierować nimi. Gdybym tak nie myślał, nie robiłbym tego, co robię. - Świat to machina, no, wie pan... taka, co to działa na zasadzie przyczyna i skutek. Statystyki przewidują prawdo... Przerwał jej w pół słowa. - Umysł ludzki to nie maszyna, a gdy o mnie chodzi, przyznam, że nie są mi znane ani przyczyna, ani skutek. Nikt ich nie zna. - O ile dobrze pamiętam, skończył pan także chemię. Jest pan naukowcem, doktorze. - w tym samym stopniu, w jakim jestem trockistowskim rewizjonistą - roześmiał się i przeciągnął. - O ile dobrze pamiętam, byłaś kiedyś nauczycielką w szkole baletowej. Wstał, wziął płaszcz ze stołu. - Aha - przypomniała sobie Mrs. Hedges. - Dzwoniła Miss DeVille, zostawiła wiadomość. Wzięła kartkę i odczytała: - ,,Co z wyjazdem do St. Moritz?” - St. Moritz... - zamyślił się na głos. -To brzmi zbyt elegancko. Niech będzie Davos. Ponieważ to samobójstwo dręczyło go bardziej, niż powinno, Render zamknął drzwi do gabinetu, zaciemnił okna i włączył gramofon. Zostawił światło tylko na biurku. Jak zmieniło się życie człowieka - napisał - od początków rewolucji przemysłowej? Podniósł kartkę do oczu i przeczytał zdanie. Był to temat dyskusji, którą miał zamiar odbyć w najbliższą sobotę. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, nie wiedział, o czym właściwie będzie mówił, ponieważ miał zbyt wiele do powiedzenia a dysponował zaledwie godziną. Wstał. Zaczął chodzić po gabinecie, przenikniętym dźwiękami VIII Symfonii Beethovena. - Umiejętność zadawania bólu - rzekł wpinając mikrofon w klapę marynarki i uruchamiając dyktafon - rozwinęła się w bezpośredniej relacji do postępu technologicznego.

18 W wyobraźni widział, jak audytorium powoli się ucisza. Uśmiechnął się. - Zdolności człowieka, pierwotnie ograniczone do zwykłego zadawania ran, zostały zwielokrotnione wraz z rozwojem produkcji masowej. Możliwości okaleczenia psyche w kontaktach międzyludzkich stały się wskaźnikiem dokładnie obrazującym rozwój środków komunikacji masowej. O tym jednak wszyscy dobrze wiemy i nie jest to tematem naszych dzisiejszych rozważań. Chciałbym raczej zatrzymać się przy kwestii, którą określiłbym mianem chomimezy z autopsji. Jest to samogenerujący się kompleks życzeń, na pierwszy rzut oka zdałoby się typowy, niczym nie różny od klasycznych wzorców podręcznikowych, gdy jednak przyjrzymy się mu bliżej, zauważymy, że obecnie jest to najbardziej radykalna forma trwonienia energii psychicznej. Jest rzeczą charakterystyczną dla czasów, w których żyjemy... Zrobił przerwę na zgaszenie cygara, po czym sformułował kolejne zdanie. - Autopsychomimeza - wrócił do przerwanego wątku - czyli samonapędzający się kompleks naśladownictwa, to zjawisko prawie wymykające się naszej uwadze. Weźmy, na przykład, jazzmana, który pracował tak, jakby był zatrudniony na pół etatu, chociaż nigdy w życiu nie zażywał narkotyków i tylko niejasno pamięta kogoś, o kim wiedział, że zażywa, ponieważ wszystkie stymulatory i środki uspokajające są dzisiaj całkiem łagodne. Niczym Don Kiszot usiłuje przysztukować sobie jakąś legendę, chociaż sama muzyka powinna dawać wystarczające ujście dla jego napięcia. Albo weźmy przypadek sieroty z wojny koreańskiej, człowieka ocalałego dzięki zasługom Czerwonego Krzyża i zapobiegliwych rodziców, których nigdy nie dane mu było spotkać. Tak bardzo pragnął rodziny, że w końcu ją sobie stworzył podczas terapii. I co się dzieje, zapytacie? Otóż ów człowiek serdecznie nienawidzi wyimaginowanego ojca i równie serdecznie kocha swą wyimaginowania matkę. Dlaczego? To człowiek inteligentny, on także sięga po zespoły półprawd, odziedziczone po tradycji... Teraz zapewne zechcecie poznać przyczyny takiego stanu rzeczy... Jak sądzę, dzisiaj jesteśmy już mądrzy na tyle, że każdy jest w stanie zrozumieć wzorce nieprawidłowych zachowań psychicznych, które otrzymaliśmy w spadku po przeszłości. Większość z przyczyn tych zakłóceń została już zlikwidowana, może nie tak radykalnie, jak w omawianym tu przypadku, w każdym razie z widocznym skutkiem. Niemniej jednak nadal żyjemy w neurotycznej przeszłości. Ponownie zapytacie: dlaczego? Ano właśnie dlatego, że w naszych czasach osiągnięto ideały w rodzaju zdrowia fizycznego, poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu. Zwalczyliśmy głód, lecz gdy nasz sierota-dzikusek będzie miał do wyboru przyjąć paczkę z koncentratami od człowieka, który się o niego troszczy lub wziąć ciepły posiłek z automatu ustawionego w środku dżungli, niewątpliwie wybierze to pierwsze... Fizyczny błogostan jest dzisiaj prawem każdego człowieka, i to aż w nadmiarze. Reakcją na ten stan rzeczy były zmiany, które dokonały się w obszarze zdrowia psychicznego. Dzięki rozwojowi technologii, nie istnieją już dzisiaj przyczyny dawnych problemów społecznych, a wraz z nimi odeszły niektóre przyczyny kłopotów natury psychicznej. Lecz między czernią przeszłości dnia wczorajszego a bielą niewiadomej tego, co będzie jutro, rozciąga się szara dziedzina dnia dzisiejszego, pełnego tęsknoty za wczoraj i strachu o przyszłość. Ponieważ zaś wszystkie te niepokoje nie mogą wyrazić się w sposób materialny, pojawiają się jako tęsknota za dawnymi formami uzewnętrzniania nieświadomych pożądań... Rozległ się krótki brzęczyk telefonu, ale Render, ogłuszony potężną muzyką “Ósmej” Beethovena nic poza nią nie słyszał. - Niepokoi nas to, czego nie znamy - ciągnął dalej. - Jutro jawi się nam jako wielka niewiadoma. Nie wiemy, co się może zdarzyć z upływem czasu... przecież moja specjalność psychiatryczna jeszcze trzydzieści lat temu w ogóle nie istniała. Wiedza jest w stanie rozwijać się tak szybko, że wzbudza to pewien niepokój... rzekłbym “troskę”... o logiczne rezultaty tego rozwoju: całkowita mechanizacja każdej dziedziny życia... Podszedł do biurka, gdy telefon ponownie zadzwonił. Tym razem usłyszał. Uwolnił się od mikrofonu, przyciszył “Ósmą”. - Tak?... - Saint Moritz? - zapytała. - Nie, Davos - odparł dobitnie. - Charlie, jesteś nieznośny! - Jill, kochanie, nie bardziej niż ty. - Może powinniśmy przedyskutować ten problem dzisiejszej nocy? - Tu nie ma nic do dyskusji. - Podjedziesz po mnie o piątej, prawda? Zawahał się przez chwilę. - Dobrze, o piątej. Dlaczego nie widzę cię na ekranie? - Zrobiłam sobie trwałą. Niespodzianka. Stłumił głupawy chichot.

19 - Mam nadzieję, że miła. Dobra. To do zobaczenia. Poczekał na jej ,,good-bye” i przerwał połączenie. Rozjaśnił okna, wyłączył lampkę na biurku, wyjrzał na zewnątrz. Znowu ta szarość, znowu ten śnieg... białe płatki unosiły się lekko w powietrzu, powoli, nie targane wiatrem spadały w dół i nikły w roju... Kiedy otworzył okno i wychylił się nieco, ujrzał także to miejsce, tam, trochę na lewo, gdzie Jrizarry zostawił ostatni po sobie ślad. Zamknął okno. Posłuchał symfonii do końca. Minął już tydzień od dnia, gdy razem z Eileen zabawili się w Ślepy Rzut. Miała przyjść o pierwszej. Pamiętał dotyk jej palców, gdy jak wszyscy ślepcy uczyła się jego twarzy... miał wrażenie, jakby spadały mu na twarz uschłe liście lub robacze truchła... niemiłe wspomnienie. Zastanawiał się, skąd to uczucie. Daleko w dole kawał polanego wodą bruku znowu był nieskazitelnie czysty, a pod cienką warstwą świeżego śniegu śliski jak szkło. Dozorca wybiegł na zewnątrz i posypał to miejsce solą, zanim ktokolwiek zdąży skręcić nogę. Sigmund był urzeczywistnieniem mitu Fenrisa. Zaledwie Render zdołał poinstruować Mrs. Hedges “Proszę go tu wpuścić”, drzwi zaczęły się otwierać, szczelina nagle poszerzyła się i Render spostrzegł, że spogląda nań para przydymionych żółtych oczu. Oczy były osadzone w dziwnie niekształtnym psim łbie. Sigmund nie miał typowo psiego niskiego czoła nieznacznie ściętego od pyska ku górze; czaszkę miał wysoką i dobrze owłosioną, tak że ślepia sprawiały wrażenie, jakby zostały osadzone jeszcze głębiej niż były w rzeczywistości. Widząc potężny pysk, Render nieznacznie drgnął. Mutanty, które dotychczas miał okazję oglądać, były szczeniakami, Sigmund natomiast był osobnikiem niewątpliwie dojrzałym, a jego czarno-szara sierść jeżyła się trochę, co sprawiało, że wyglądał na wyjątkowo dorodny okaz swej rasy. Spojrzał na Rendera zupełnie nie po psiemu, po czym huknął “Hello, doktorze”, zbyt głośno, by uznać to za przypadek. Render skinął głową i wstał. - Hello, Sigmund. Proszę, wejdź. Pies cofnął łeb, pociągnął nosem, węsząc tak, jakby od wyniku badania zależała decyzja, czy miejsce to jest bezpieczne, następnie znowu spojrzał na Rendera, pokiwał twierdząco głową i pchnął drzwi. Wszystko to trwało może jedną - za to bardzo kłopotliwą - sekundę. Eileen weszła za nim, trzymając niedbale podwójną smycz. Pies bezgłośnie dreptał po wąskim chodniku z nosem przy ziemi, jakby za czymś węszył. Jego spojrzenie nigdy nie skrzyżowało się ze wzrokiem Rendera. - Tak... zatem to Sigmund...? Co tam u ciebie, Eileen? - Dziękuję, wszystko w porządku... Tak, Sigmund bardzo chciał przyjść tutaj, a i ja pragnęłam, żebyście się spotkali. Render podprowadził ją do krzesła i pomógł usiąść. Nie wypuszczała z dłoni podwójnej smyczy, tak że pies musiał usiąść zaraz obok krzesła, na podłodze. - Co tam w State Psych? - Dziękuję, jak zwykle. Mogę podkraść papierosa, doktorze? Zapomniałam własnych. Włożył jej papierosa między palce, podał ognia. Ubrana była w granatową garsonkę, jej okulary kolorem przywodziły na myśl błękitne płomienie. Srebrna plamka na czole odbijała lśnienie lamp. Ciągle ,,patrzyła” na ten punkt pustej przestrzeni, gdzie jeszcze przed chwilą trzymał wyciągniętą rękę z zapalniczką. Opadające na plecy włosy zdały się o ton jaśniejsze niż tej nocy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Dzisiaj barwą przypominały świeżo wypuszczonego do obiegu miedziaka. Render usiadł w rogu biurka. Palcem przyciągnął globus - popielniczkę. - Powiedziałaś mi poprzednim razem - przerwał ciszę - że chociaż jesteś ociemniała nie znaczy to wcale, że nigdy nie widziałaś. Wtedy nie chciałem cię pytać, jak to rozumieć, ale dzisiaj chętnie bym się dowiedział, co wówczas miałaś na myśli? - Miałam seans neuroterapii z doktorem Riscombem - westchnęła. - Jeszcze zanim zdarzył się mu wypadek. Chciał dostosować mój umysł do odbioru wrażeń wzrokowych... niestety, druga sesja nigdy nie odbyła się. - Rozumiem - kiwnął głową. - Coście wtedy robili? Założyła nogę na nogę, a Render zauważył wtedy, że miała je zgrabne. - Pracowaliśmy głównie nad kolorami... To było dość upokarzające doświadczenie. - Proszę mi powiedzieć, co z tego zapamiętałaś... Dawno temu to było?

20 - Około sześć miesięcy temu... oczywiście, pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę. Od tamtej chwili nawet miewam kolorowe widzenia. - Jak często? - Kilka razy tygodniowo. - Jakiego rodzaju skojarzenia nasuwają? - Nic specjalnego. Po prostu, wraz z innymi bodźcami, przewijają się przez mój umysł w sposób zupełnie przypadkowy. - Jak wyglądają? - Cóż... skoro już o to pytasz, powiem, że są w tonacji żółtawopomarańczowej. Na przykład, nasze powitanie wypadło całkiem srebrzyście. Teraz, gdy tak siedzisz i słuchasz, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, niemal przechodzącym w fiolet błękitem. Sigmund podniósł wzrok na biurko i popatrzył na boczną tablicę. Ciekawe, czy słyszy, jak w środku pracuje magnetofon - zastanawiał się Render. - a jeśli tak, to czy może zgadnąć, co to jest i do czego służy? Jeśli słyszał, na pewno powie o tym Eileen - nie żeby doktor Shallot nie zdawała sobie sprawy z tego, co było powszechnie stosowaną praktyką - po prostu trzeba jej było przypomnieć, że traktował jej przypadek nie w kategoriach czysto terapeutycznych, lecz raczej jako mechaniczny proces adaptacji. Jeśli dojdzie do wniosku, że jej dobro tego wymaga (uśmiechnął się w głębi ducha na to słowo), porozmawia na ten temat z Sigmundem na osobności. w głębi ducha wzruszył ramionami. - Zatem zaczniemy od bardziej podstawowych marzeń - oznajmił. - Dzisiaj chciałbym cię wprowadzić w formy zupełnie zasadnicze. Uśmiechnęła się, a Render spojrzał na owo ucieleśnienie mitu, które przykucnąwszy u nóg kobiety wywaliło ozór na zewnątrz, tak że zwieszał się przez kaganiec niczym kawał befsztyka. Czy on też się uśmiecha? - Dziękuję - powiedziała. Sigmund pomerdał ogonem. - No to pięknie - Render strzepnął popiół gdzieś w okolicach Madagaskaru. - Teraz wyciągnę “jajo” i sprawdzę, jak działa. Tymczasem - nacisnął dyskretnie ukryty guzik - trochę muzyki pomoże odprężyć się. Otwarła usta, aby mu odpowiedzieć, lecz huk Wagnerowskiej uwertury zagłuszył słowa. Render ponownie wcisnął guzik i znowu zapanowała cisza - wystarczająco długa, by mogła powiedzieć: - Hę, hę. Myślę, że Respighi będzie następny. Dwa razy musiał naciskać guzik, żeby znaleźć “Rzymskie pinie”. - Nie trzeba - zauważyła. - Kocham Wagnera. - Dziękuję - odparł, otwierając gabinet. - Musiałbym wtedy dostosować się nastrojem do całego mnóstwa tematów. Wielkie jajo wsunęło się do biura, bezszelestnie niczym chmura. Kiedy skierowało się w stronę biurka, Render usłyszał ciche poszczekiwanie. Natychmiast obrócił się w stronę, skąd dobiegł go głos. Niczym cień ptaka, Sigmund zerwał się na łapy, przebiegł przez pokój, okrążył maszynę i zaczął ją obwąchiwać - ogon wyprężony, uszy położone płasko, zęby odkryte. - Spokojnie, Sig - mruknął. - To tylko Wielokanałowy Neural T & R. Na twoim miejscu nie gryzłbym niczego w tym rodzaju. To tylko maszyna, podobnie jak samochód, telewizor czy pralka. Używamy dzisiaj urządzeń tego rodzaju żeby pokazać Eileen, jak wyglądają rzeczy - Nie takie jak te - zagrzmiał pies. - Dlaczego? Sigmund nie odpowiedział, tylko wrócił do Eileen i położył jej na kolana łeb. - Nie takie jak te - powtórzył, spoglądając na nią. - Dlaczego? - Brak słów - odparł po chwili. - Wracamy do domu? - Nie - odpowiedziała doktor Shallot. - Ty teraz zwiniesz się w kącie i utniesz sobie drzemkę, a ja zrobię to samo w tej maszynie... a w każdym razie coś w tym rodzaju. - Niedobrze - skwitował, opuszczając ogon. - No, jazda - klepnęła go lekko. - Do kąta. Zajmij się sobą. Posłuchał jej, ale gdy Render zaciemnił okna i dotknął przycisku, zamieniając tam samym biurko w fotel operatora, zaskowyczał. Zaskomlał raz jeszcze - gdy jajo, już połączone z całością urządzenia - pękło pośrodku, a połówki rozsunęły się - jedna do góry, druga w dół - ujawniając wnętrze. Render usiadł. Jego fotel przeobraził się w leżankę i zajął miejsce w połowie drogi między jajem a konsolą. Usiadł, ale nie oparł pleców. Oparcie poruszyło się i leżanka znowu zamieniła się

21 w fotel. Render dotknął pulpitu, zaś wtedy część sufitu powoli opadła, a potem zawisła w powietrzu niczym ogromny dzwon. Wstał i podszedł do macicy. Respighi ciągle opowiadał o piniach i czymś tam jeszcze, Render natomiast zdjął słuchawkę z dolnej połowy jaja, przechylił się i oparł o biurko. Przycisnąwszy słuchawkę ramieniem do boku, w jednej ręce ściskając mikrofon, wolną dłonią grał na klawiaturze przycisków. w huku morskich fal, rozbijających się o długie wybrzeże, utopiły się słowa poematu; w zgiełku ludzkich głosów utonęły dźwięki poezji, a połączony z nią w sprzężeniu zwrotnym powiedział - ... Teraz, kiedy już siedzisz tutaj, wsłuchana w to, co powiem, sama nic nie mówiąc, skojarzę się z głębokim, niemal przechodzącym w fiolet błękitem... Przycisnął do twarzy maskę i zaordynował po pierwsze - cynamon, po drugie - zgniłe liście, po trzecie - woń gadziego piżma... poczym, zatapiając się w niespokojnych wyziewach tego, co zaordynował po trzecie, zapuścił się w smaki miodu i octu, by zaraz przebiec przez wszystkie odcienie fioletów, zanurzyć się w wilgoci, posmakować wilgotne powiewy wiatru przed burzą, nasyconego ozonem, przejść całą skalę imitacji zapachów i smaków właściwych dla poranka, popołudnia i wieczoru. Łoże pływało w basenie rtęci, magnetycznie stabilizowane ścianami jaja. Puścił taśmy. Macica była w doskonałym stanie. - Okay - powiedział, obracając się, - Wszystko sprawdzone. Właśnie kładła okulary na kupce złożonych części garderoby. Rozebrała się, podczas gdy Render kontrolował sprawność urządzenia. Czuł się zakłopotany, spoglądając na jej szczupłą talię, pełnie piersi, smukłe nogi. Patrząc tak uznał, że jest zbyt dobrze zbudowana jak na kobietę jej wzrostu. Patrząc tak uświadomił sobie jednak, że jego główne strapienie w związku z Mrs. Shallot polegało na tym, iż owa kobieta stała przed nim jako jego pacjentka. - Gotowa - stwierdziła. Podszedł do niej. Ujął ją za rękę i podprowadził do maszyny. Palcami zbadała jej wnętrze. Kiedy pomagał jej zająć miejsce w środku, zauważył, że miała oczy koloru morskiej zieleni. Także i to nie znalazło jego uznania. - Wygodnie? - Tak. - w porządku, jesteśmy w pozycji wyjściowej. Zaraz zamknę obwód. Miłych snów. Górna połowa jaja zaczęła powoli opadać. Zamknięte jajo stało się nieprzezroczyste, potem zalśniło oślepiającym blaskiem. Render spojrzał na własne odbicie spaczone w kolistej płaszczyźnie. Zawrócił w stronę biurka. Ale w tej samej chwili do nóg rzucił się mu Sigmund, blokując drogę. Render wyciągnął rękę - chciał go pogłaskać po łbie - lecz pies wykonał unik w bok. - Zabierz mnie ze sobą - zaszczekał. - Przykro mi, stary, to niemożliwe - odparł. - Poza tym, tak naprawdę nigdzie nie wybieramy się, zamierzamy jedynie uciąć sobie krótką drzemkę i to właśnie tu, w tym pokoju. Ale nie zdołał uspokoić psa. - Dlaczego? Render westchnął dyskusja z psem była najbardziej absurdalną czynnością, jaką mógł sobie wyobrazić będąc trzeźwym. - Zrozum mnie, Sig - zaczął. - Właśnie usiłuję pomóc twej pani, tak by mogła sobie wyobrazić, jak wyglądają rzeczy. Robisz kawał dobrej roboty, oprowadzając Eileen po świecie, którego nie może widzieć, lecz zrozum, że powinna wiedzieć, jak wyglądają rzeczy, do czego są podobne, a ja zamierzam pomóc jej w tym. - Tak że już dłużej nie będę jej potrzebny. - Oczywiście, że będziesz - Render omal nie prychnął śmiechem. Patos tak ściśle splatał się tu z absurdem, że trudno było oddzielić jedno od drugiego. - Nie mogę przywrócić jej wzroku - wyjaśnił. - Pragnę jedynie wszczepić jej pewne abstrakcyjne wrażenia... to tak, jakbym na krótko użyczył jej mych własnych oczu. Zrozumiano? - Nie - padła odpowiedź. - Weź mnie ze sobą. Render wyłączył muzykę. Całość stosunków mutant - pan byłaby warta opisania w sześciu tomach - rozmarzył się i to po niemiecku. Uniósł rękę, wskazując odległy kąt. - Połóż się gdzieś tam, jak ci kazała Eileen. To nie potrwa długo, a gdy wszystko dobiegnie końca, będziecie mogli stąd wyjść w ten sam sposób, jak tu przyszliście... ty jako przewodnik. Okay? Sigmund nie odpowiedział, lecz posłusznie podreptał do kąta, znowu ze spuszczonym ogonem. Teraz Render mógł zająć swoje miejsce i opuścić kapelusz - zmodyfikowaną wersję macicy - przeznaczony dla operatora. Był samotny - on jeden wśród

22 dziewięćdziesięciu białych przycisków i dwóch czerwonych. Świat kończył się w ciemnościach wokół konsoli. Zdjął z ręki zegarek i rozpiął kołnierzyk. Zdjął hełm z wieszaka, sprawdził połączenia, po czym wcisnął dolną część maski na podbródek, a górną - zaciemniacz - wcisnął na czoło, tak że obie części spotkały się. Prawe ramię włożył w temblak i jednym przyciśnięciem pozbawił pacjenta przytomności. Śniący nie naciskał białych guzików w pełni świadomości - działał pod wpływem uwarunkowania. Głęboko wszczepiony odruch mięśni zadziałał niemal niezauważalnym naciskiem na czuły materiał temblaka, a ten natychmiast ustawił rękę we właściwej pozycji i dał impuls wyciągniętemu palcowi, który wysunął się naprzód. Guzik został wciśnięty. Temblak ruszył do przodu. Render czuł dzwonienie u podstawy czaszki. Wdychał zapach świeżo skoszonej trawy. Nagle ruszył wspaniałą szarą aleją, która wiodła między światami... Minęło dużo czasu, zanim Render poczuł, że znalazł się gdzieś na Ziemi... lecz była to dziwna Ziemia. Nie widział. Było to raczej uczucie obecności, coś, co infomowało go, że przybył. Znalazł się pośród nocy, najczarniejszej z czarnych, najciemniejszej z tych, które przeżył. Pragnął, by ciemność się rozproszyła, lecz nic się nie stało. Część jego umysłu wyszła ze snu - ta część, która nie uświadamiała sobie, że właśnie spał. Teraz dopiero przypomniał sobie, w czyim świecie się znalazł. Nasłuchiwał, łowiąc każdy odgłos jej obecności. Słyszał strach i uprzedzenie. Zapragnął kolorów. Najpierw czerwień... Poczuł wzajemność. Potem usłyszał ciche echo. Wszystko stało się czerwone. Przebywał w centrum bezkresnej czerwieni. Pomarańcz, żółć... Tkwił w łupinie bursztynu. A teraz zieleń, do której dodał wyziewy parującego morza. Błękit i chłód wieczoru. Teraz jednym wysiłkiem umysłu roztoczył pełne widmo barw. Kolory nadpłynęły niczym wirujące plamy. Rozdzielił je i ukształtował w formę. Migotliwa tęcza przecięła łukiem czerń nieba. Walczył o brązy i szarości. Ukazały się, drżąc własną poświatą, przesuwając się niby migotliwe, brązowe i szare łaty. Gdzieś pojawiło się poczucie strachu, ale bez śladu histerii, dalej więc kreował swój sen. Zakreślił horyzont, a wtedy ciemność skryła się za linią widnokręgu. Niebo oblało się nieśmiałym błękitem i wtedy zaryzykował stadko ciemnych chmur. w wysiłkach tworzenia głębi i odległości natrafił na pewien opór, toteż wzmocnił obraz cichym szmerem wiatru. Przeniesienie wrażenia odległości z efektu dźwiękowego w wymiar przestrzeni powoli stawało się faktem, zwłaszcza gdy rozgonił chmury. Szybko uwydatnił obraz wysokiego lasu, pokonując falę lęku przestrzeni. Panika znikła. Render skupił uwagę na wysokich drzewach: dębach, sosnach, topolach i sykomorach. Ciskał nimi niczym włóczniami, ustawiając je w nierównych szeregach zieleni i brązów, i żółci, wciskając w grube poszycie zwilżonej ranną rosą trawy, sadowiąc szare okrąglaki i zielonkawe pnie w nieregularnych grupach plącząc i zapętlając gałęzie, rzucając na górskie doliny gęsty cień. Wrażenie było oszałamiające. Było to tak, jakby całym światem wstrząsnął gwałtowny szloch, a potem zapadła cisza. Czuł, jak przez ciszę przemawia jej obecność. Uznał, że teraz powinien w miarę szybko położyć fundamenty, na których założy później przyczółki by przygotować pole manewru. Do domu może wrócić później, także później naniesie wszelkie poprawki skutków traumy i dokona niezbędnych korektur. To wszystko było do wykonania w czasie sesji, które nadejdą, lecz fundamenty musiał założyć na samym początku, koniecznie. Kiedy wziął się do roboty uświadomił sobie, że cisza nie ustąpiła. Eileen przenikała swą obecnością drzewa i trawy, kamienie i krzaki. Uosabiała ich formy, odczuwała to, co one czuły: wszelkie wrażenia, dźwięki, różnice temperatur i zapachów. Łagodnym podmuchem wiatru dotknął gałęzi drzew. Udało mu się wytworzyć suchy trzask - chrobot tak zmysłowy, że tuż na granicy wzroku. Wokół rozeszło się uczucie radości. Podzielał ją. Przeżywała krańcowe uniesienie - postanowił rozciągnąć tę fazę treningu. Umysłem wędrował wśród drzew, doświadczając chwilowego zdwojenia widzenia, tak że były momenty gdy widział

23 niesamowitej wielkości rękę, jak ujęta w aluminiowy stelaż najeżdża na krąg bieli. Był przy strumieniu, pragnął Eileen, to pewne. Płynął, unoszony przez wodę. Jeszcze nie przybrał kształtów. Plusk wody zamienił się w bulgotanie, gdy przedzierał się przez mielizny i nad skałami. Na jego życzenie szmer strumienia przybrał na wyrazistości. - Gdzie jesteś? - pytał strumień. Tutaj! Tutaj! Tutaj! ...i tutaj! - odpowiadały drzewa, krzaki, kamienie, trawy. - Wybieraj! - zaproponował strumień, gdy okrążywszy grupę skał wpadł do szerszego koryta, po czym popłynął w dół zbocza. W stronę błękitnego basenu. Nie mogę - zabrzmiała odpowiedź wiatru. - Musisz - strumień był już szerokim rozlewiskiem. Wody wpadały do basenu, wirowały, by w końcu uspokoić się i zastygnąć, odbijając gałęzie i ciemne chmury. - Musisz. Teraz. Dobrze - odbiły echem drzewa. Zaraz. Nad jeziorem uniosły się mgły i popłynęły ku brzegom. - Teraz - zaszemrała mgła. Tu, bo... Wybrała niską wierzbę. Kołysała się w podmuchach wiatru z gałęziami zanurzonymi w wodzie. - Eileen Shallot - powiedział głośno i wyraźnie. - Spójrz na jezioro. Wiatr zmienił kierunek. Wierzba zgięła się wpół. Nie miał trudności z przywołaniem na pamięć jej twarzy, jej ciała. Wierzba wirowała w podmuchach wiatru, jakby nie była zakorzeniona w ziemi. w samym centrum łagodnej eksplozji listowia stała Eileen. Marznąc na wietrze patrzyła w głębokie i błękitne zwierciadło umysłu Rendera, w jezioro. Zakryła twarz dłońmi, lecz nie mogła przerwać widzenia. - Zobacz jaka jesteś - powiedział. Opuściła ręce i spojrzała w dół. Potem powoli obróciła się, studiując własne odbicie z każdej strony. - Czuję, że jestem całkiem zgrabna - stwierdziła w końcu. - Czy czuję tak dlatego, że mnie pragniesz, czy naprawdę jestem zgrabna? Mówiąc to, rozglądała się na wszystkie strony, bowiem pragnęła ujrzeć Śniącego. - To prawda - zewsząd dobiegł ją głos Rendera. - Dziękuję. Zawirował kłąb bieli i została ubrana w obcisły kostium z adamaszku. Światło w dali niemal niedostrzegalnie rozlało się wzdłuż horyzontu. Najniższą ławicę chmur musnęły lekkie tonacje różu. - Co tam się dzieje? - spytała, spoglądając w tamtym kierunku. - Zamierzam pokazać ci wschód słońca - odparł Render. - Nie obędzie się pewnie bez lekkiej fuszerki, bo jest to mój pierwszy zawodowy wschód słońca w tych warunkach. - Gdzie jesteś? - Wszędzie. - Proszę, przybierz jakąś postać, abym mogła cię widzieć. - Dobrze. - Najlepiej własną postać. Zapragnął znaleźć się obok niej na brzegu, i tak się stało. Przestraszony metalicznym pobłyskiem, spuścił wzrok w dół. świat zblakł na moment, zaraz jednak odzyskał pełnię wyrazistości. Roześmiał się, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy uświadomił sobie, jak wygląda. Ubrany był w zbroję - tę samą, która stała przy ich stoliku w Pod Skalpelem i Kuropatwą tej nocy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Wyciągnęła rękę. Dotknęła. - Zbroja sprzed naszego stolika - stwierdziła, przebierając palcami po płytkach i spoiwach. - Tak, od tamtej nocy kojarzyła mi się z tobą... - ... i musiałaś mnie teraz do niej wtłoczyć - dokończył. - Masz żelazną wolę, dziewczyno. Zbroja znikła. Teraz był ubrany w swój brązowy garnitur, a włóczkowy krawat koloru zakrzepłej krwi ściskał mu szyję, przydając profesjonalnego wyglądu. - Spójrz, taki jestem naprawdę - uśmiechnął się lekko. - a teraz, jazda do wschodu słońca. Chciałbym wprowadzić wszystkie barwy. Patrz! Usiedli na zielonej ławce parkowej, która nagle ukazała się za ich plecami, po czym Render

24 wskazał w tę stronę nieba, gdzie - jak postanowił - powinien być wschód. Słońce powoli przebijało się przez poranne opary. Po raz pierwszy w tym szczególnym świecie ujawniło się niczym bóg, odbijało się w jeziorze, załamywało w chmurach i podłożyło ogień pod równiny, nad którymi snuły się mgły ze skąpanych w rosie drzew. Patrzyła, pożerała wzrokiem, wpatrywała się wprost we wstającą kulę ognia. Długą chwilę trwała w bezruchu, nic nie mówiła. Render bez mała czuł jej zachwyt. Miała przed sobą źródło wszelkiego światła. Srebrzysta kropka na czole między oczami odbijała blask, lśniąc jak kropla krwi. - To jest słońce, a to są chmury - rzekł Render, po czym zaklaskał w dłonie. Rozległo się ciche dudnienie. - a to jest grzmot. Potem spadł deszcz. Szara zasłona zakryła jezioro, krople łaskotały ich po twarzach, szemrały na liściach, leciutko stukały spadając z gałęzi, moczyły im ubrania, zlepiały włosy, ciekły po szyjach i wpadały w oczy, zamieniały w grzęzawisko ścieżki wydeptane w brązowej ziemi. Z nieba dobiegł trzask błyskawicy, a sekundę później dobiegł ich drugi łoskot gromu. - ...A to jest letnia burza - ciągnął dalej swój wykład. - Widzisz, jak deszcz oddziaływuje na liście i na nas samych. To, co właśnie widziałaś na niebie przed dudnieniem grzmotu, nazywa się błyskawica. - ...Za dużo - poskarżyła się. - Popatrzmy na to przez chwilę. Nagle deszcz ustał i zza chmur przebiło się słońce. - Mam cholerną ochotę na papierosa - powiedziała. - Ale zostawiłam paczkę na tamtym świecie. Ledwie zdążyła skończyć, miała w palcach papierosa, zapalonego. - Będzie smakował raczej słabo - rzekł dziwnym tonem Render. Spojrzał na Eileen. - Nie dałem ci tego papierosa - dodał. - Ukradłaś go sobie z mego umysłu. Dym wspinał się spiralą do góry i znikał gdzieś dalej. - ...Co znaczy - ciągnął dalej - że już po raz drugi dzisiaj nie doceniłem siły przyciągania, jaką wywiera próżnia zalegająca w twym umyśle, w miejscu, gdzie powinny skupiać się wrażenia wzrokowe. Bardzo szybko dostosowałaś się do odbioru nowych bodźców, a nawet usiłujesz po omacku szukać nowych wrażeń. Bądź ostrożna. Spróbuj zapanować nad tym impulsem. - To jest jak głód - szepnęła. - Może zatem powinniśmy zakończyć dzisiejszą sesję... Ubranie już wyschło. Zaczął śpiewać ptak. - Nie, poczekaj! - w jej głosie słychać było prośbę. - Będę ostrożna. Chcę zobaczyć coś jeszcze. - Przecież zawsze możemy tu wrócić - powiedział Render. - Ale dobrze. Myślę, że możemy sobie pozwolić na jeszcze jedną sztuczkę. Masz jakieś szczególne życzenia? - Tak. Zima. Śnieg. - Dobrze - Śniący stłumił uśmiech. - w takim razie dobrze owiń się futrem... Po wyjściu pacjenta popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Był w dobrym nastroju. Czuł się tak, jakby został ogołocony ze wszystkiego, a potem znowu wypełniony. Pierwszy seans minął bez żadnych skutków ubocznych. Render uznał, że jest to zapowiedź sukcesu. Jego zadowolenie było większe niż obawy. Radość była tak wielka, że wrócił do pracy nad przygotowaniem wykładu. - Czym jest siła, która uzdalnia nas do zadawaniu bólu i cierpienia? - rzucił do mikrofonu. - Żyjemy doznając przyjemności... żyjemy, doznając bólu - odpowiedział samemu sobie - I jedno, i drugie może być przyczyną unicestwienia i afirmacji zarazem. Ale ponieważ przyjemność i ból mają swe korzenie w biologii, zostały uwarunkowane przez społeczeństwo: z nich wyprowadza się wartości. Ponieważ ogromne masy ludzi codziennie gorączkowo zmieniają swą pozycję w przestrzeni, pędząc przez cały świat z miasta do miasta, było rzeczą konieczną ująć te ruchy w karby nieludzkiej kontroli. z dnia na dzień system kontroli zdobywa nowe obszary... jazda samochodem, lot samolotem, badania, diagnozowanie pożądań... przyznam, że nie zawsze jestem w stanie zdobyć się na moralny osąd tego natręctwa. Przecież w ostateczności może okazać się to zbawienne dla nas wszystkich... Teraz jednak chciałbym zwrócić uwagę Państwa na fakt, że nader często jesteśmy nieświadomi tego, co przedstawia dla nas wartość. w rzeczy samej, nie potrafimy tak naprawdę powiedzieć, co znaczy dla nas to lub owo, dopóki dana rzecz nie zostanie oderwana od naszej sytuacji życiowej i nie ulegnie wyabstrahowaniu. Jeśli pewien obiekt wartości przestaje istnieć, wówczas energie psychiczne, które są z nim związane, zostają uwolnione. Wtedy zaczynamy poszukiwać nowych przedmiotów, na które moglibyśmy je przenieść... mania, jeśli Państwo wolą ten termin, albo libido, jeśli to Państwu bardziej odpowiada. Żadna z wartości, które w ciągu ostatnich trzech, czterech czy pięciu dziesięcioleci przestały istnieć, nie miała, sama w sobie, poważniejszego znaczenia. Podobnie też żaden z obiektów, na które zostały przeniesione uwolnione siły psychiczne, nie zachowywał się w sposób złośliwy

25 wobec osób, które ulokowały w nim swe nadwyżki energetyczne czy też były przezeń kontrolowane w jakikolwiek inny sposób. Jednakże społeczeństwo to wypadkowa wielu złożonych procesów. Jeśli te procesy zaczynają ulegać zbyt szybkim zmianom, ich rezultaty stają się nie do przewidzenia. Intensywne badania chorób umysłowych poszczególnych osób często ujawniają naturę stresu, któremu ulega cała zbiorowość. Jeśli w pewnej grupie czy klasie społecznej rozpadnie się system pożądanych wartości, przypadek ten będzie pouczający ze względu na stan świadomości całego społeczeństwa. Carl Gustav Jung wskazuje, że gdy świadomość w poszukiwaniu wartości nieustannie natrafia na frustracje, wówczas zwraca się w swych poszukiwaniach w stronę nieświadomości. Jeśli i tutaj poniesie klęskę, zstępuje jeszcze niżej, do hipotetycznie istniejącej nieświadomości zbiorowej. Jung, na podstawie przeprowadzonych po wojnie analiz byłych nazistów zauważył, że im dłużej szukali czegoś, co ocalałoby w ruinach ich życia... dane im było bowiem przeżyć okres klasycznego ikonoklazmu, którego idee równie nie ostały się próbie czasu, jak zburzone przezeń wartości... a zatem im dłużej szukali, tym głębiej zdali się zstępować w zbiorową nieświadomość ich własnego narodu. Śnili samych siebie, dobywając z głębi wzory wartości teutońskiego mitu... To samo, choć może w mniej dramatyczny sposób, dokonuje się także na naszych oczach. Przychodzą bowiem okresy, gdy grupowe tęsknoty za umysłem, zwracającym się ku samemu sobie, zgłębiającym samego siebie, przybierają na sile bardziej niż kiedykolwiek. Żyjemy właśnie w takim okresie donkiszoterii, w pierwotnym sensie tego słowa. Albowiem siła cierpienia jest w naszych czasach siłą niewiedzy, ignorowania, uniku... i nie jest to już wyłączna cecha istot ludzkich... Przerwał mu brzęczyk. Wyłączył magnetofon, sięgnął po słuchawkę. - Tak, Charles Render. - Mówi Paul Charter - wyseplenił głośnik. - Jestem dyrektorm Dilling. - Słucham pana. Ekran przejaśnił się. Ujrzał człowieka o dziwnych, blisko osadzonych oczach, nad którymi wznosiło się wysokie, mocno sklepione czoło. Gdy mówił, usta mu się krzywiły. - Powtórnie przepraszam za to, co się stało. Wypadek został spowodowany przez wadliwie działające urządzenie... - Nie możecie postarać się o urządzenie działające niewadliwie? Sądząc po wysokości czesnego, powinno być was na to stać. - To było nowe urządzenie. Defekt fabryczny... - Czy klasa była pozostawiona bez opieki? - Nie, skądże, ale... - w takim razie dlaczego nauczyciel nie sprawdził wyposażenia? Dlaczego nie był w stanie zapobiec wypadkowi? - Był w stanie - dyrektor drgnął nerwowo. - Był, ale to wszystko wydarzyło się tak szybko, że zanim zdążył zareagować, nieszczęście już się stało. Poza tym sprawdzanie, czy sprzęt do ćwiczeń nie posiada wad fabrycznych, nie należy do zadań nauczycieli. Proszę pana... bardzo mi przykro za to, co miało miejsce. Bardzo lubię pańskiego syna i mogę pana zapewnić, że drugi raz to już się nie powtórzy... - w tym miejscu ma pan słuszność - przerwał mu Render. - Jutro z samego rana zabieram syna i przeniosę go do takiej szkoły, gdzie dbają o bezpieczeństwo uczniów w czasie ćwiczeń. Jednym naciśnięciem palca uciął konwersację. Po upływie paru minut wstał i podszedł do półki z książkami - w pokoju było mroczno, ale nie ciemno. Jedną chwilę zajęło mu otworzenie szafki - wyjął stamtąd szkatułkę, w której spoczywał naszyjnik i fotografia w ramce. Zdjęcie przedstawiało mężczyznę, którym był on sam, tyle że młodszy, i kobietę o wysoko ułożonych ciemnych włosach i maleńkim podbródku. Między nimi stało dwoje dzieci - dziewczynka trzymała w objęciach lalkę i usiłowała błysnąć szerokim uśmiechem, chociaż nie sposób było ukryć, że śmiertelnie się nudzi. Render zawsze spoglądał na to zdjęcie kilka sekund, gładził naszyjnik, po czym wkładał oba przedmioty do szkatułki i zamykał ją w szafce na kolejne parę miesięcy. Wump! Wump! - huczał bas. Tchg-tchg-tchg - brzęczały marakasy. Światła błyskały czerwono, zielono, niebiesko i upiornie żółto, siejąc refleksami od zabawnych sylwetek metalowych tancerzy. CZŁOWIEK? - zapytano u wejścia. Robot? (zaraz potem). WEJDŹ I SAM SIĘ PRZEKONAJ (tuż nad ziemią, tak że prawie nie było widać). Weszli. Render i Jill usiedli przy mikroskopijnej wielkości stoliku, całe szczęście opartym o ścianę, na