Roger Żelazny
Róża dla Eklezjastesa
Four for Tomorrow & The Doors of his Face The Lamps of his Mouth
Przełożyli Bożena Jóźwiak Jarosław Kotarski Zbigniew A. Królicki
Theodore Sturgeon
Przedmowa
W dziedzinie science fiction nie było zjawiska podobnego do Żelaznego od czasu…
Tak zaczynał się pierwszy szkic tej przedmowy i na tym etapie pozostał przez jakieś
czterdzieści osiem godzin, podczas gdy ja biedziłem się nad zakończeniem tego zdania w sposób pre-
cyzyjny i sprawiedliwy Jedynym rozwiązaniem jest tu wyrzucenie ostatnich dwóch wyrazów, ale
nawet wtedy rozminie się ono z prawdą, gdyż określenie „science fiction” ogranicza stan faktyczny
Przecież tak wiele z tego, co wydawane jest jako science fiction, wcale mą nie jest Z kolei coraz
więcej literatury tego gatunku jest publikowane bez tej etykietki (a cieszy się wielkim powodzeniem
np Ostatni brzeg, Dr Strangelove, Siedem dni w maju, 1984 ltd , ltd , co profesjonalnych pisarzy sci-
ence fiction może uczynić ofiarami mann prześladowczej) Wystarczy więc w tej chwili powiedzieć,
ze trudno byłoby znaleźć takiego autora jak Żelazny w jakimkolwiek gatunku
Zetknęliśmy się już z prawdziwymi poetami prozy, lecz często wytyka się im pewne braki, gdy
mowa o tempie i konstrukcji. Mamy również wielkich gawędziarzy, u których gmach narracji jest
prawidłowo wzniesiony na solidnych podstawach i dobrze powiązany od początku do końca, lecz nie-
jednokrotnie zbudowany ze zhomogenizowanej, trzymającej się podstawowych faktów prozy. Jed-
nocześnie istnieje, niestety, tylko garstka pisarzy, których nazywam „ludzkimi ekspertami”. Mają oni
specjalny dar tworzenia pamiętnych postaci będących czymś więcej niż dobrą fotografią realnie ist-
niejących pierwowzorów. Ich bohaterowie żyją i jak wszystkie żywe istoty, zmieniają się nie tylko w
trakcie czytania, lecz również w pamięci czytelnika, w miarę jak on sam rozwija się i wnosi coraz
więcej do tego, co dostarczył mu autor. Lecz ci „ludzcy eksperci” mają tendencję do przeobrażania
swojego rzadkiego daru w rodzaj obsesji (jednocześnie tworzą niewielkie grupki zapaleńców
mających skłonność do tego samego) i nie zwracają szczególnej uwagi na kwestie konstrukcji i treści.
Odpowiednią analogią będzie tu doskonale obsadzona i skonstruowana sztuka, do której ktoś zapom-
niał dostarczyć scenariusz.
Jeśli więc ktokolwiek sądzi, iż za chwilę powiem, ze Zelaznemu udaje się sprostać tym wszyst-
kim wymogom i uniknąć przeoczeń, że znajdujemy u niego pełnię treści i konstrukcji, środków i
celów, faktury, rytmu i tempa, to ma całkowitą rację.
Trzy elementy w twórczości Zelaznego wymagają wyizolowania i dokładniejszego zbadania,
jednak bezlitosne brzmienie tego oświadczenia zmusza mnie do wprowadzenia poprawki. Niech to
będą dwa czynniki i wskazanie palcem, niezdecydowane i niewyraźne skinienie w kierunku czegoś
Tam Daleko (albo W Górze, albo W Środku), co można przeanalizować mniej więcej tak skutecznie,
jak wpływ wewnętrzny obserwacji zmian koloru na powierzchni bańki mydlanej albo tę bezgłośną
eksplozję gdzieś pod przeponą, będącą jednym z symptomów miłości.
Po pierwsze, opowiadania Żelaznego są bajeczne. Używam tu tego określenia w specjalnym i
całkowicie dosłownym sensie. Ezop nie przedstawił w swojej bajce, i przedstawić nie zamierzał,
rzeczowej relacji na temat poczynań lisa wegeterianina obdarzonego ludzką mową i ludzkim syste-
mem ocen dotyczących nieosiągalnej kiści winogron. Przekazywał za jej pośrednictwem coś jeszcze, i
to coś ważniejszego niż to, co powiedział dosłownie. Do mnie z kolei dotarło na przestrzeni lat, ze
wielkość literatury i znaczenie postaci literackich (takich, jak kapitan Ahab, Billy Budd, Hamlet,
Hiob, Unasz Heep) leży w istocie w ich bajkowości. Ktoś może je uczenie nazwać archetypami
Junga, lecz rozpoznaje oraz/lub ich sytuacyjne uwarunkowania w swoich codziennych kontaktach z
gospodarzem, pracodawcą czy najdroższymi osobami. Bajka mówi więcej niż jej słowa, przekracza
swoje własne ramy. Zelazny też zawsze mówi więcej niż jego słowa, wszystkie opowiadania mają
zastosowanie, naświetlają prawdę, dostarczają czytelnikowi narzędzi (a czasem broni), których nie
miał przedtem, a dla których może znaleźć codzienny użytek poza granicami opowieści.
Po drugie, w miarę jak człowiek czyta coraz więcej utworów tego niezwykłego pisarza, narasta
uczucie podniecenia, stopniowego rozpoznawania czegoś, co (w każdym razie we mnie) budzi
rosnący podziw. Co dziwniejsze, wynika to nie z licznych zalet jego pisarstwa, lecz z usterek. Bo ma
ono słabe punkty, i to sporo. Czasami odnosi się wrażenie, ze kilka (spieszę dodać, że bardzo nielic-
znych) z jego bardziej soczystych sformułowań zyskałoby na spryskaniu „Dulcote” - stosowanym
przez plastyków przezroczystym sprayem, który tłumi jaskrawość i połysk. Nie dlatego, żeby nie były
piękne - gdyż Bóg mi świadkiem, ze większość z nich jest - lecz dlatego, iż nawet tak zręczny kowal
słów jak Zelazny może od czasu do czasu zapomnieć, ze taki zabieg potrafi powstrzymać czytelnika
od pospiesznego przebiegania wzrokiem stąd dotąd, a także że umeblowanie powinno być umieszc-
zane poza miejscami, gdzie się chodzi. Jeśli rozbiję sobie goleń o stolik do kawy, to raczej nie będzie
dla mnie istotne, że jest to najpiękniej wykonany okaz od czasów Króla Słońce, szczególnie jeśli to
sam autor sprawił, iż na niego wpadłem. Ponadto jest jeszcze kwestia egzotycznych wyrażeń -
wprowadzania tych niesamowicie precyzyjnych i przez to całkowicie nieprzetłumaczalnych
niemieckich terminów lub cytatów z klasycznych mitologii. Nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany.
Naprawdę dobry pisarz ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać pewną arogancję i powinien swo-
bodnie mówić wszystko, na co tylko ma ochotę, w sposób, w jaki zechce. Z drugiej jednak strony,
pisanie, podobnie jak wybory, kopulacja, sonaty czy cios pięścią w nos, jest rodzajem porozu-
miewania się, a więc absolutnej konieczności dla egzystencji istot ludzkich w każdej dziedzinie, czy
to konkretnej, czy abstrakcyjnej. Można ją zdefiniować jako działalność ludzką wywołującą odpow-
iedź tego samego rodzaju ze strony innych istot ludzkich. Porozumiewanie się musi być zjawiskiem
dwukierunkowym typu nadajnik-odbiornik albo nie istnieje wcale. Jeżeli wywołuje reakcję innego
typu („a cóż to, do diabła, ma znaczyć?” zamiast „ależ oczywiście!”), to wprawdzie istnieje, lecz oka-
leczone. Bardzo delikatna i niewyraźna linia oddziela metodę polegającą na używaniu egzotycznych
wtrętów wraz z ich definicją, co może być uznane za obraźliwe przez czytelnika, który je rozumie, a
rzucaniem go na głęboką wodę bez ostrzeżenia i wyjaśnień. Zgadzam się, ze czytelnik powinien wyk-
onać część pracy, a im więcej robi, w tym większym stopniu uczestniczy w dziele. Jednocześnie stop-
ień jego uczestnictwa świadczy o jakości utworu (i poziomie pisarza). Z drugiej strony nie powinien
być zatrzymywany lub wyrzucany z nurtu, w którym umieścił go sam autor, przez takie przeszkody
nawigacyjne, choćby nie wiadomo jak trafnie dobrane. Sprowadza się to do uświadomienia sobie, kto
jest słuchaczem, do kogo zaadresowany jest przekaz i na co ten ktoś sobie zasłużył. A zasłużył sobie
na bardzo wiele, gdyż znajduje się na drugim końcu czegoś, co bez niego nie mogłoby istnieć. Ci od-
biorcy (a jest ich wielu), którzy potrzebują rozpieszczania, nie zasługują na nie. Ci z kolei, którzy po-
trafią złapać wszystko co naprawdę dobry pisarz im rzuci, są dla mego prawdziwym darem, lecz
stanowią niewielką część tej złożonej istoty - Czytelnika. Pomysłowy pisarz zawsze znajdzie sposób,
by osiągnąć jak największą komunikatywność bez uszczerbku dla swej arogancji, wystarczy, zęby o
tym pomyślał. Pisarzowi mniej inteligentnemu bez trudu byśmy wybaczyli taki brak zastanowienia,
lecz Zelazny nie może się uciekać do podobnej wymówki. Tu dochodzimy do sedna tych rozważań.
Zelazny jest pisarzem takiej klasy, że osądza się go według wyższych standardów niż wielu innych, i
będzie dźwigał ten krzyż przez cały okres swej pisarskiej kariery. Na szczęście ramiona, na których
będzie on spoczywał, są bardzo dobrze umięśnione.
Ważniejsza sprawa wynikająca z tych rozważań nad usterkami jest związana z tym, jakiego
rodzaju są to słabości. Niewątpliwie żadna ze spraw, o których wspomniałem (lub mogłem wspom-
nieć), nie była skutkiem braku zdolności. Każda jest efektem rozwoju, ekspansji, prób, słownych walk
i zmian. Trudno powiedzieć o pisarzu coś równie przerażającego (chociaż niektórzy z nich wcale tak
me uważają) jak pochwalne „koniec”. Podziwiamy piękno doskonale oszlifowanego diamentu, a
samo jego istnienie jest świadectwem wielkiej zręczności i ciężkiej pracy, lecz on się już nie będzie w
sposób istotny dalej rozwijał. Wielkie drzewo dociera do swego ostatecznego „końca”, kiedy zostaje
ścięte, może jeszcze przeobrazić się w wykałaczki czy listewki, lecz jako drzewo jest już martwe.
Tylko to, co ulega ciągłym - dzień po dniu, komórka po komórce - zmianom, jest żywe. I w związku z
tym właśnie pojawiło się we mnie i stale narasta uczucie podziwu dla twórczości Zelaznego, gdyż jest
on młody, a już stał się wielki, posiada nawyk ciężkiej pracy i kształcenia się, a jednocześnie nie
wykazuje najmniejszych oznak zwalniania tempa czy chęci porzucenia swojej pracy. Nie znam go
osobiście, ale gdybym znał, pragnąłbym mu nade wszystko powiedzieć, ze wzbudził we mnie ten
podziw, ze krzywa, którą nakreślił swoimi pierwszymi utworami może zostać przedłużona do
prawdziwej wielkości oraz ze jeżeli będzie podążał za swoją pisarską gwiazdą, to inne rzeczy przyjdą
same. Jeśli kiedykolwiek coś mu się wyda ważniejsze, to musi sobie uświadomić, ze ważniejsze nie
jest. Jeżeli kiedykolwiek coś go będzie odciągać od pisarstwa, to musi być całkowicie przekonany, ze
jest to coś znacznie mniej istotnego od jego daru. Do tej pory nie wykazuje najmniejszych oznak tego,
by przestał się rozwijać albo miał przestać w przyszłości.
Czy wiecie, jak rzadko się to zdarza?
Cztery opowiadania z tej książki, uporządkowane poniżej według moich wybitnie osobistych
kryteriów (które komuś mogą się wydać niesłuszne) rosnącej doskonałości, należą do tego cu-
downego gatunku, sprawiającego, ze zazdroszczę każdemu, kto jeszcze ich nie przeczytał i dopiero
ma to zrobić.
Bramy jego twarzy, lampy jego ust to sam rozmach i szybkość. Byłoby to dobre opowiadanie,
gdyby relacjonowało samą akcję i intrygę, a także gdyby ograniczyło się do tego, co dzieje się w
głowach i sercach jego bohaterów. Tymczasem jest dobre w obu tych warstwach.
Furie z kolei to tour de force, gdzie Zelazny z łatwością osiągnął to, co większość pisarzy
uznałaby za niemożliwe, a kilku bardzo dobrych za niezwykle trudne. Mianowicie, pozornie bez
trudu, stworzył milieu i bohaterów oraz wyznaczył sobie cel tego opowiadania tak daleko, jak każdy
ma ochotę dotrzeć. Przekonał nas, byśmy w to cały czas wierzyli, po czym odszedł, miarowo oddy-
chając, podczas gdy my, ciężko dysząc, zostaliśmy z bajką w dłoniach.
Cmentarzysko serca należy do tej cudownej kategorii, która jest może największym darem sci-
ence fiction dla literatury oraz istot ludzkich - opowieścią z „oddźwiękiem”, opowieścią z cyklu „co
będzie, jeśli…”. Jest to rozwinięcie pewnego aspektu naszej rzeczywistości przenoszące nas naprzód,
do czasów i miejsc, których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy, bo po prostu nie umieliśmy. Kiedy ta his-
toria się kończy, obracamy się i spoglądamy na rzeczy, które on dla nas rozwinął, znajdujące się tu i
teraz, towarzyszące nam tego właśnie dnia na naszej planecie. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że pow-
iedział nam i podarował coś, czego przedtem nie mieliśmy, i że odtąd już zawsze będziemy spoglądać
na ten aspekt naszego świata innymi oczami.
Róża dla Eklezjastesa jest jednym z najważniejszych utworów, jakie kiedykolwiek przeczy-
tałem. Może powinienem raczej powiedzieć, iż jest jednym z moich najbardziej pamiętnych doświ-
adczeń. Tak się zdarzyło (no cóż, od razu wam mówiłem, że jest to całkowicie osobista ocena), że ta
akurat bajka ze swymi zdumiewającymi zwrotami akcji prowadzącymi aż do bolesnego zakończenia
jest dręczącą analogią moich własnych przeżyć. Być może ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności
wpłynął na to, ile to opowiadanie dla mnie znaczy, a dla innych nie będzie ono tak wzruszające. Sta-
rając się jednak, na ile to możliwe, zachować obiektywizm, uważam, iż bezpiecznie mogę stwierdzić,
że jest to jedno z najpiękniej napisanych, najzręczniej skonstruowanych i najbardziej namiętnych
dzieł sztuki, które się kiedykolwiek pojawiły.
Pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie powieści Rogera Żelaznego: Ja, nieśmiertelny i
The Dream Master, oraz podsumować to, co tu powiedziałem, jak również sporo rzeczy, których nie
powiedziałem. Chciałbym podsumować wszystkie myśli i uczucia dotyczące twórczości Rogera Że-
laznego, istniejącej i przyszłej; podsumować to, co uderzyło mnie w punktach kulminacyjnych
wszystkich jego fabuł oraz za każdym razem, jak dotąd, w tym przykrym momencie, kiedy przewra-
całem ostatnią stronę każdego z jego opowiadań; chciałbym podsumować to wszystko w dwóch
słowach: Jestem wdzięczny.
Theodore Sturgeon
Sherman Oaks, Kalifornia.
The Furies
Furie
Czasami Natura, jakby po namyśle, rzuca kość tym, których okalecza i spycha na margines
Często jest to jakiś talent, przeważnie bezużyteczny, lub przekleństwo inteligencji.
Kiedy Sandor Sandor miał cztery lata, potrafił nazwać wszystkie 149 zamieszkanych światów
w Galaktyce. Gdy ukończył pięć, umiał wymienić wszystkie główne lądy każdej planety i narysować
je z grubsza na pustym globusie. Zanim ukończył lat siedem, znał wszystkie prowincje, stany,
państwa i główne miasta ogółu najważniejszych lądów na wszystkich 149 zamieszkanych planetach
Galaktyki. Kiedy nie spał, większość czasu spędzał na czytaniu lądografii, historii, lądologii oraz
popularnych przewodników, a ponadto szczegółowo studiował mapy i taśmy podróżnicze. Odnosiło
się wrażenie, że ma w mózgu aparat fotograficzny, gdyż kiedy ukończył dziesięć lat, nie było miasta
w Galaktyce, o którym Sandor Sandor nie potrafiłby czegoś powiedzieć.
A na tym się nie skończyło.
Fascynowały go miejsca. Zgromadził całą bibliotekę planów miast i map drogowych. Stu-
diował style architektoniczne i podstawowe branże przemysłu, typy rasowe i rdzenne formy życia,
miejscową florę, punkty orientacyjne, hotele, restauracje, lotniska, porty morskie i kosmiczne, style
ubierania i ozdoby, warunki klimatyczne, lokalną sztukę i rzemiosło, nawyki żywieniowe, sporty, re-
ligie, instytucje społeczne i zwyczaje.
Kiedy w wieku czternastu lat robił doktorat z lądografii, egzamin ustny zdawał w zamkniętej
sieci telewizyjnej. Powodem był jego lęk przed opuszczaniem domu, zrobił to dotąd tylko trzykrotnie
i za każdym razem eskapadę przypłacił urazem psychicznym. Przyczyną tego z kolei był fakt, że na
wszystkich 149 światach Galaktyki nie było lekarstwa na pewną degeneracyjną chorobę mięśni. Cier-
piący na to schorzenie Sandor nawet najdelikatniejszą protezą nie mógł manipulować dłużej niż kilka
minut, by nie odczuwać zmęczenia i dotkliwego bólu. A żeby wyjść z domu, potrzebował trzech
takich urządzeń - obu nóg i prawej ręki - zdolnych zastąpić te, które nie zostały mu dane w jakimś
momencie przed narodzeniem.
Nie chcąc się narażać na ból ani udrękę spotykania ludzi innych niż jego ciocia Faye lub
pielęgniarka, panna Barbara, wolał zdawać egzamin ustny w systemie telewizji zamkniętej.
Uniwersytet w Bnll na Dombeck znajdował się na drugiej półkuli planety. Gdyby nie ta od-
ległość, profesorowie przyszliby do Sandora, ponieważ darzyli go szacunkiem. Jego licząca 855 stron
dysertacja pod tytułem Kilka uwag na temat grawitacyjnej teorii mnogości wyjaśniającej formowanie
się lądów podobnego typu na odmiennych ciałach planetarnych zwróciła na siebie uwagę nawet
Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Sandor Sandor nie miał, rzecz jasna, nigdy
zobaczyć Ziemi. Jego mięśnie mogły znieść grawitację tylko mniejszych planet, takich jak Dombeck.
Tak się akurat złożyło, że władze Interstelu, które monitorują dosłownie wszystko, podsłuchały
egzamin ustny Sandora i jego obronę pracy doktorskiej.
Profesor Baines był jednym z niewielu przyjaciół Sandora. Kilka razy spotkali się nawet oso-
biście w bibliotece młodzieńca, gdyż naukowiec przychodził pod pozorem pożyczenia pewnych
książek i zostawał na całe popołudnie. Kiedy egzamin dobiegł końca, profesor Baines nie wyłączył
się od razu, lecz jeszcze przez parę minut gawędził z Sandorem. Właśnie wtedy rzucił przypadkową
uwagę na temat pewnego, niemal bezużytecznego - w sensie akademickim, rzecz jasna - talentu San-
dora.
Na tę wzmiankę urzędnik rządowy czujnie nadstawił uszu (był Rigellianinem). Bardzo zależało
mu na awansie i przypomniał sobie pewien mało znany raport.
Profesor Baines wspomniał o tym, jak to pewnego razu Sandor Sandor otrzymał do przestu-
diowania trzydzieści zupełnie przypadkowych fotografii pochodzących z różnych miejsc całej Galak-
tyki, a jednocześnie istotne dane z owych zdjęć wprowadzono do rządowego komputera L-L. Za
każdym razem Sandor podał własciwą nazwę planety, nazwę kontynentu w dwudziestu dziewięciu
wypadkach, hrabstwa lub prowincji w dwudziestu sześciu, a dwadzieścia trzy razy bezbłędnie określił
swoje położenie w obrębie pięćdziesięciu mil kwadratowych. Komputer prawidłowo zidentyfikował
planetę na dwudziestu siedmiu kliszach.
Jednak dla komputera nie było to ukochane zajęcie.
W ten sposób stało się jasne, że Sandor Sandor zna niemal każdą cholerną ulicę w Galaktyce.
Dziesięć lat później znał już wszystkie.
Tymczasem Rigellianin, niezadowolony z pracy, już trzy lata później opuścił agencję rządową i
przeniósł się do prywatnej firmy, gdzie płace były lepsze, a awans szybszy. Jednakże jego raport i
taśma zostały włączone do akt…
Benedick Benedict urodził się i dorastał w wodnym świecie Kjum, obdarzony niezawodną
umiejętnością robienia sobie wroga z każdego, kogo poznał.
Nie działo się tak bez przyczyny. Podczas gdy dla niektórych ludzi największą przyjemnością
jest picie, a dla innych obżarstwo, kiedy jedni są leniwi, a drudzy uwielbiają rozpustę czy phrinnow-
anie, Benedickowi największą rozkosz sprawiało plotkowanie. Wyrósł na straszliwą paplę.
Plotka była jego nektarem i ambrozją, jego seksem i religią. Podanie mu ręki było dużym
błędem, niekiedy wręcz katastrofalnym. Ponieważ, gdy trzymał twoją dłoń, ściskając ją i uśmiechając
się, oczy nagle zachodziły mu mgłą, a łzy zaczynały się toczyć po tłustych policzkach.
Nie odczuwał smutku, kiedy to się działo. Wcale nie. Był to fizyczny objaw jego reakcji para-
normalnej. W takiej chwili miał przed oczyma całą twoją przeszłość. Na dodatek było to spojrzenie
wybiórcze - widział tylko to, czego szukał. A interesowały go skandale i nienawiść albo, co bywa
jeszcze gorsze, miłość. Szukał łamania prawa i niepokoju, wspomnień zażenowania, bólu, słabości i
daremności poczynań. Widział wszystko, o czym człowiek pragnął zapomnieć, i na dodatek o tym
mówił.
Jeśli będziesz miał szczęście, nie opowie ci o tobie samym. Jeśli zetknąłeś się kiedykolwiek z
kimś, kogo on na swój sposób poznał, i fakt ten wyjdzie na jaw, to zacznie opowiadać o tamtej osobie.
Będzie mówił o życiu tej kobiety czy tego mężczyzny, gdyż taki rodzaj stosunków towarzyskich ceni
sobie nawet bardziej nikż wzbudzenie w tobie gniewu na ciebie samego. A jego oczy, głos i dłoń będą
cię więzić jak uścisk Starego Żeglarza w stanie jakby półsnu, poza którym będziesz go słyszał i czuł
się wstrząśnięty pod zewnętrzną warstewką odrętwienia.
Potem odejdzie i opowie o tobie innym.
Takim właśnie człowiekiem był Benedick Benedict. Zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy,
jak jest znienawidzony, gdyż ta reakcja przychodziła dopiero później, parę godzin po tym, jak życzył
„Miłego dnia” i odchodził. Zostawiał swoich słuchaczy w stanie zbliżonym do odczuć kogoś, kto
właśnie został zgwałcony. Później strach, wstyd lub obrzydzenie sprawiały, że starali się zapomnieć o
tym, co zaszło, i o nim. Inni z kolei nienawidzili go w milczeniu, gdyż był niebezpieczny - to znaczy
miał potężnych przyjaciół.
Benedick był wyjątkowo towarzyskim zwierzęciem: uwielbiał skupiać na sobie uwagę, pragnął
być podziwiany i łaknął widowni. Zawsze zresztą potrafił znaleźć sobie słuchaczy. Znał tyle tajemnic,
że w zamian za możliwość usłyszenia czegoś ciekawego tolerowano go w wielu ważnych miejscach.
Ponadto był bardzo bogaty, lecz o tym za chwilę.
W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu poznawać nowych ludzi. Wieść o nim
rozchodziła się w postępie geometrycznym w stosunku do jego paplaniny, a nawet ci, którzy mieli
ochotę go posłuchać, siadali w przeciwnym końcu pokoju, wlewali w siebie dość alkoholu, by choć
częściowo przytłumić własne wspomnienia, i starali się znaleźć jak najbliżej drzwi.
Bogactwo Benedicka brało się stąd, że jego moc działała również na materię nieożywioną. Na
zalanym wodą Kjum trudno było o pożyteczne minerały. Jeśli ktoś przyniósł mu próbkę, to ściskając
ją i łkając, potrafił powiedzieć, gdzie należy szukać złoża. Mając jedną rybkę złowioną w przepast-
nych oceanach Kjum, mógł wyrysować szlak całej ławicy. Płacząc, dotykał naszyjnika z miejscowych
radiopereł i odgadywał położenie łowiska radioperłopławów.
Lokalne towarzystwa ubezpieczeniowe i firmy kredytowe przechowywały tak zwane akta
Benedicta - pióro, którym klient podpisał swój kontrakt, odrzucony niedopałek papierosa, plas-
teksową chusteczkę, którą otarł czoło, rzecz zostawioną na przechowanie, pozostałości po biopsji lub
badaniu krwi. Wszystko to Benedict mógł wykorzystać przeciw tym, którzy oszukali te firmy i
uciekli, przeciw tym, którzy złamali ich przepisy.
Nie upajał się bynajmniej swą mocą, po prostu się nią cieszył. Był jednym z dziewiętnastu
znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki i nie znał innego sposobu na życie.
Czasami pomagał również władzom, o ile uznał ich sprawę za słuszną. Jeśli nie, jego moc nagle zni-
kała i wracała dopiero, kiedy nie była już potrzebna. To jednak nie działo się zbyt często, jako ze
Benedick Benedict był człowiekiem humanitarnym i dobrze opłacanym, którego zdolności zostały
laboratoryjnie sprawdzone i klinicznie przetestowane. Potrafił również zastąpić wariometr. Mógł
odczytać myśli powstające poza jego własną czaszką…
Lynx Links wyglądał jak piłka plażowa z brodą, tłusty patriarcha z przepaską na oku, wielbiciel
dobrego jedzenia i picia, prostego odzienia i towarzystwa prostych ludzi, był człowiekiem, który
często się uśmiechał i mówił miłym, melodyjnym głosem.
Wcześniej zdążył zapisać na swym koncie najbardziej imponujący rejestr zabójstw spośród
wszystkich agentów zatrudnionych kiedykolwiek przez Centralę Wywiadowczą Interstelu. Podczas
pięćdziesięciu lat pracy w charakterze agenta terenowego wyprawił na tamten świat czterdziestu
ośmiu ludzi i siedemnastu osobników reprezentujących obce, złośliwe formy życia. Był jednym z
trzech zaledwie ludzi w Galaktyce, którzy przeżyli pół wieku zatrudnienia w CWI. Teraz żył wygod-
nie z rządowej emerytury pomimo trzech żon i gromady wnuków. Czasami był wzywany jako kon-
sultant albo wykonywał na boku jakąś niewielką misję. Wierzył głęboko, że wszelkie formy życia
stanowią jedność, a wszyscy ludzie są braćmi, oraz że stosunkami między ludźmi nie powinien
rządzić strach ani nienawiść, lecz wyłącznie miłość. Links nawet zabijał z miłością - jak często mówił
podczas uspokajających sesji psychoterapeutycznych - odnosząc się z czcią i szacunkiem do osoby i
ducha człowieka, który został skazany na śmierć.
To będzie opowieść o tym, jak to się stało, że został wezwany z powrotem z Hosanny, Świata
Wielkiego i Wspaniałego Płomienia Boskiego Życia, by wraz z Sandorem Sandorem i Benedickiem
Benedictem zapolować na Victora Corga, człowieka bez serca.
Victor Corgo był kapitanem Wallaby. Victor Corgo był głównym astrogatorem, pierwszym ofi-
cerem i naczelnym inżynierem Wallaby. Victor Corgo po prostu był Wallaby.
Niegdyś Wallaby była dumnym statkiem Straży Kosmicznej, hebanowym muchomorem,
którego podobne do klejnotów kropki stanowiły projektory szybkiego fazowania. Niegdyś Wallaby
krążyła po nadgranicznych światach Interstelu, wymierzając sprawiedliwość według jednolitego
kodeksu galaktycznego w miejscach, gdzie nie obowiązywało żadne inne prawo. Dawniej dumna
Wallaby pod komendą kapitana Victora Corga ze Straży Kosmicznej przemierzała dalekie przestrzenie
kosmosu i stała się legendą pod legendarnym niebem.
Corgo był postrachem bandytów i wstrętnych obcych form życia, zagrożeniem dla wszystkich,
którzy łamią prawo, cierniem w boku wszelkich złoczyńców. Wraz ze swym migocącym grzybem,
który w ciągu jednego dnia mógł wypalić cały kontynent poniżej poziomu wody, był dumą straży,
najlepszym z najlepszych, śmietanką zebraną ze wszystkich pozostałych.
Niestety, Corgo opuścił szeregi straży.
Stał się łajdakiem.
…Zdrajcą
Upadłym bohaterem…
Po czterdziestu pięciu latach służby, mając przed sobą zaledwie pięć lat do emerytury, stracił
całą załogę w niefortunnym nalocie na twierdzę piratów na planecie Kilsh, która mogła stać się sto
pięćdziesiątym zamieszkanym światem Interstelu.
Ledwie żywy przedzierał się potem, czołgając, przez wielkie pole śnieżne Brild na głównym
kontynencie Kilsh. Słyszał już pomruki zbliżającej się śmierci, kiedy najzupełniej przypadkowo
został ściągnięty z jej pasa ruchu, jeśli można tak powiedzieć, przez Drillenów, koczownicze plemię
brzydkich, lecz inteligentnych czworonogów. Zabrali go do swego obozu, gdzie uleczyli go, nakarmili
i ogrzali. Później przy ich pomocy wydobył Wallaby wraz z całym uzbrojeniem z miejsca, gdzie wy-
paliła sobie drogę, ponad sto stóp poniżej powierzchni lodu.
Jako że został bez załogi, wyszkolił Drillenów.
Wraz z Drillenami i Wallaby zaatakował piratów.
Zwyciężył.
Lecz to jeszcze nie był koniec.
Nie.
Kiedy dowiedział się, że zgodnie z jednolitym kodeksem na Drillenów został wydany wyrok
śmierci, wyrzekł się swojego własnego gatunku. Drillenowie odmówili przeniesienia się na całkiem
porządną planetę-rezerwat. Postanowili kontynuować okupację tego, co miało stać się sto pięćdzie-
siątym zamieszkanym światem w Galaktyce (to znaczy w Interstelu).
Dlatego wydano rozkaz zniszczenia.
Kapitan Corgo protestował, więc uznano go za niepoczytalnego.
Kapitan Corgo groził, więc jemu również pogrożono.
Kapitan Corgo walczył, został pokonany, zmarł, został wskrzeszony, zdołał uniknąć uwięzienia
i stał się banitą.
Zabrał Wallaby ze sobą. W dniach chwały nazywano ją Szczęśliwą Wallaby, teraz była to po
prostu Wallaby.
Kiedy dosięgły jej wiązki z prowadnic atakującego pojazdu, kiedy wibracje ogarnęły hebanowy
kadłub i rozdarły jego ciało, Corgo zawołał do siebie załogę złożoną z sześciu Drillenów, pogładził
futro Mali, swojej ulubienicy, otworzył usta, by cos rzec, i zmarł, akurat kiedy zaczęły płynąć słowa
oraz łzy.
- Przepraszam… - zdążył powiedzieć.
Dali mu jednak nowe serce - jego stare rozpadło się na kawałki i nie dało się go uratować.
Umieścili je w słoju, a w zamian włożyli mu błyszczące, aseptyczne jajeczko z pulsującego metalu,
które rozszerzało się i kurczyło ze zmienną częstotliwością, zależnie od informacji o oddychaniu, za-
wartości cukru we krwi oraz wydzielaniu różnych gruczołów przekazywanych przez małe jak ziar-
enka komputery również wszczepione do jego ciała. Te nasionka i jajeczko utrzymywały go przy ży-
ciu.
Kiedy już byli pewni, że naprawdę będzie żył, poinformowali go, jak wygląda procedura sądu
wojennego. On jednak nie czekał na zasłużony proces. Złamał słowo oficera i uciekł z posterunku
straży, zabierając ze sobą Malę, jedynego obecnie Drillena w całej Galaktyce. Pięcioro jej towarzyszy
nie przeżyło badań naukowych mających na celu ustalenie ich budowy wewnętrznej. Reszta rasy nie
zgodziła się, oczywiście, na przesiedlenie.
Wtedy właśnie człowiek bez serca wypowiedział wojnę ludzkości.
Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami. Potrzebne są gigantyczne urządzenia do
wysadzania w powietrze, cięcia, płukania i rafinowania, żeby cofnąć taki świat niemal do stanu pier-
wotnego chaosu, po czym wydobyć jego podstawowe (to znaczy użyteczne w sensie handlowym)
składniki. W książkach historycznych możecie wyczytać, jak w zamierzchłych czasach wyglądała na
naszej ojczystej planecie eksploatacja odkrywkowa. Z grubsza procesy wówczas stosowane były po-
dobne, jeśli chodzi o istotne szczegóły i rezultaty, lecz operacje prowadzono na nieporównanie
mniejszą skalę.
Wyobraźcie sobie sto mil Wielkiego Kanionu pojawiające się z dnia na dzień albo odwrócenie
w mgnieniu oka milionów lat procesów lądotwórczych, pomyślcie o wszystkich epokach lodow-
cowych na Ziemi i skondensujcie je w jednej porze roku. To pozwoli wam mniej więcej uświadomić
sobie czas i skutki.
A teraz wyobraźcie sobie sprowadzaną siłę roboczą - ludzi którzy wiercą i wysadzają, tną i
płuczą dla wielkich konsorcjów górniczych; ludzi bynajmniej nie pozbawionych wykształcenia, a
jednak pragnących podjąć to ogromne ryzyko. Czasami podejmują je tylko na rok - z powodu wysok-
iego wynagrodzenia albo dlatego, że są karierowiczami - ci, którzy wyruszają do trzech światów w
ciągu jednego sezonu. Lądują na tych planetach w statkach kryjących miasta całymi górniczymi obo-
zami kosmicznych przyczep. Przybywają ze wszystkich stron zamieszkanej Galaktyki, przynosząc ze
sobą moc narzędzi i przeciwstawnego kciuka. Na czole mają znamię słonecznego Feniksa, a w oczach
chłód przebytych przestrzeni kosmicznych. Wiedzą, co zrobić, by wzniosły się przed nimi kopuły z
atomów, i jak przywołać trąbę powietrzną z frachtowców po drugiej stronie nieba. A wszystko robią
dokładnie i skutecznie, nie zapominając przy tym o stylu, tradycji, śpiewie i śmiechu, gdyż są ciężko
harującymi zespołami ścigającymi się z czasem (który jest pieniądzem), by uzyskać jak największy
przerób (który jest pieniądzem) i pokonać swoich konkurentów na rynku (co jest ważne, jako ze jeden
zalążek świata kształtuje wielomiesięczne obroty). W jednej ręce niosą płomień, a w drugiej trąbę
powietrzną, lądują ze swymi rodzinami i wszystkim, co posiadają, wznoszą tymczasowe miasta, wyk-
onują swoje magiczne dzieło i odchodzą, kiedy już kuglarska sztuczka ze znikaniem zostanie zakońc-
zona.
Teraz macie już pojęcie, co się dzieje i kto jest obecny na scenie, a sęk tkwi w tym, że:
Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami.
Nie zrozumcie mnie źle - zyski są więcej niż proporcjonalne. Chodzi tylko o to, że mogą być
nawet większe…
W jaki sposób?
No cóż… Po pierwsze, ciężki sprzęt używany w tych przedsięwzięciach jest przeważnie
możliwy do zastąpienia, przynajmniej ten znajdujący się w miastach emigrantów. Przenoszenie go
jest kosztowne. Nieprzewożenie - nie. W rzeczywistości tańsza jest, jeśli chodzi o ludzi i materiał,
produkcja nowych urządzeń niż przesyłanie szybką fazą starych częściej niż 2,6 raza.
Korporacje górnicze nie wytwarzają tego sprzętu (i wcale by nie chciały), kombinaty produku-
jące dla górnictwa lubią konstruować nowe urządzenia, tak samo jak korporacje lubią tracić stare.
Oczywiście, sprzęt ten jest wynajęty lub wzięty na raty spłacane towarzystwom finansowym,
gdyż takie płatności pomagają wygrać z Urzędem Skarbowym Interstelu, kiedy trzeba się rozliczyć z
podatków.
Porzucenie urządzeń byłoby przestępstwem łamiącym albo umowę dzierżawy, albo kodeks
handlowy Interstelu.
Lecz zdarzają się wypadki…
Często, zbyt często, by uznać statystyki za zadowalające…
Gdzieś daleko, na krańcach cywilizacji.
Wtedy duże towarzystwa ubezpieczeniowe przeprowadzają śledztwo, a w końcu z głębokim
westchnieniem wypłacają odszkodowanie posiadaczom prawa zastawu.
…A frachtowce przybywają na giełdę przed czasem, bo mniej jest demontażu, instrukcji i
załadunku. Oszczędza się czas, zobowiązania wykonuje z wyprzedzeniem i zazwyczaj uzyskuje
lepszą cenę, dzięki czemu można sfinansować rozpoczęcie głównych prac w kolejnym zalążku świ-
ata.
Wszystko to bardzo ładnie… tyle że nie dla towarzystw ubezpieczeniowych.
Lecz co się może przytrafić przejściowej metropolii pełnej ciężkiego sprzętu?
No cóż, niektórzy nazywają to sabotażem.
…Inni - masowym morderstwem.
…Nie wypowiedzianą wojną.
…Błyskawicą Corga.
Lecz napisano, że lepiej jest spalić jedno miasto, niż złorzeczyć ciemnościom.
Corgo nie złorzeczył ciemnościom.
…Wiele razy.
* * *
Tego dnia, kiedy zeszli się razem na Dombeck, Benedick wyciągnął rękę, uśmiechnął się i
powiedział: - Panie Sandor…
Kiedy poczuł uścisk dłoni, jego uśmiech nieco zbladł, po czym całkowicie zniknął z twarzy.
Potrząsał sztuczną ręką.
Sandor skinął głową i opuścił wzrok.
Benedick zwrócił się teraz do potężnego mężczyzny z przepaską na oku.
- A ty jesteś zapewne Lynx?
- Zgadza się, bracie. Musisz mi wybaczyć, że nie podam ci ręki. To niezgodne z moją religią.
Wierzę, że życie nie wymaga ciągłego upewniania się co do swojej identyczności.
- Oczywiście - zgodził się Benedick. - Znałem kiedyś człowieka z Dombeck. Szmuglował gnil,
nazywał się Worten Wortan…
- Odszedł, by połączyć się z Wielkim Płomieniem - przerwał mu Lynx. - Innymi słowy, już nie
żyje. CWI aresztowała go dwa lata temu. Odszedł do Płomienia, próbując uniknąć uwięzienia.
- Naprawdę? - spytał Benedick. - On sam był kiedyś uzależniony od gnilu.
- Wiem. Czytałem jego akta w związku z inną sprawą.
- Dombeck jest pełna przemytników gnilu - stwierdził Sandor.
- Faktycznie? Cóż, lepiej porozmawiajmy o tym facecie, Corgu.
- Dobrze - rzekł Lynx.
- Dobrze - potwierdził Sandor.
- Człowiek z CWI powiedział mi, że wiele towarzystw ubezpieczeniowych złożyło protesty na
ręce swych przedstawicieli w Interstelu.
- Zgadza się - odparł Lynx.
- Tak - przyznał Sandor. - Czy macie panowie coś przeciw temu, żebym zdjął swoje nogi?
- Ależ skąd - odparł Lynx. - Jesteśmy współpracownikami i na naszych zebraniach musimy się
czuć swobodnie.
- Proszę, zrób to - przyłączył się Benedick.
Sandor pochylił się na krześle i nacisnął guziczki na złączkach, po czym dobiegły ich dwa
głuche uderzenia spod jego biurka. Odchylił się i zatrzymał wzrok na półkach wypełnionych globu-
sami.
- Czy one sprawiają ci ból? - zainteresował się Benedick.
- Tak.
- Miałeś wypadek?
- To wrodzone.
Lynx uniósł do światła karafkę z brązowawą cieczą i przyjrzał się jej zawartości.
- To miejscowa brandy - wyjaśnił Sandor. - Całkiem dobra. Smakuje podobnie jak xmili z Ban-
dli, ale nie powoduje uzależnienia. Poczęstuj się.
Lynx czym prędzej go posłuchał i trzymał ją przed sobą przez cały wieczór.
- Corgo jest niszczycielem własności - zaczął Benedick.
Sandor przytaknął ruchem głowy.
- Człowiekiem oszukującym towarzystwa ubezpieczeniowe i oszpecającym planety, dezerterem
ze Straży Kosmicznej…
- Mordercą - rzucił Sandor.
- …I zoofilem - dokończył Benedick.
- Tak - mlasnął Lynx.
- W tak ogromnym stopniu zakłóca spokój społeczny, że musi zostać odnaleziony.
- I przepuszczony przez Płomień dla oczyszczenia i ponownych narodzin.
- Tak, musimy go znaleźć i zabić - podsumował Benedick.
- Te dwie rzeczy, których potrzebujemy… są na miejscu? - spytał Lynx.
- Tak, fazer falowy jest w sąsiednim pokoju.
- I? - spytał Benedick.
- Ta druga rzecz jest w dolnej szufladzie tego biurka, po prawej.
- To dlaczego nie zaczynamy już teraz?
- Właśnie. Dlaczego? - spytał Lynx.
- Doskonale - stwierdził Sandor. - Jednak jeden z was będzie musiał otworzyć szufladę. To
znajduje się w słoju z brązowego szkła, z tyłu.
- Ja to wyjmę - zaoferował się Benedick.
Po pewnym czasie z jego piersi wyrwał się głośny szloch, gdy tak siedział z rzędami światów
za plecami i łzami spływającymi po policzkach, ściskając w dłoniach serce Corga.
- Jest zimno i ciemno…
- Gdzie? - zapytał Lynx.
- Jakieś małe pomieszczenie. Pokój? Kabina? Deska rozdzielcza… Buczący dźwięk… Zimno i
wszystko pod dziwacznym kątem… Wibracje… Boli!
- Co on robi? - zainteresował się Sandor.
- Siedzi, półleży - kanapa pokryta materiałem. Coś futrzastego przy jego boku, śpi. Zwinięte -
kąty - wszystko - nie tak. Boli!
- To Wallaby podczas tranzytu - rzucił Lynx.
- Dokąd zmierza? - zapytał Sandor.
- Boli! - wrzasnął Benedick.
Upuścił serce na kolana i zaczął się trząść. Otarł oczy wierzchem dłoni.
- Głowa mnie boli - oznajmił.
- Napij się - poradził mu Lynx.
Benedick jednym haustem opróżnił pierwszą szklaneczkę, drugą popijał drobniejszymi łykami.
- Gdzie byłem?
Lynx uniósł ramiona i opuścił.
- Wallaby dokądś zmierzała, a Corgo znajdował się w stanie snu fazowego. To wstrząsające
wrażenie podróżować szybką fazą, zachowując pełną świadomość. Czas i odległość ulegają znieksz-
tałceniu. Znalazłeś go w nieodpowiedniej chwili - pod wpływem środka nasennego i wstrząsu cza-
soprzestrzennego. Może jutro będzie lepiej…
- Mam nadzieję.
- Tak, jutro - potwierdził Sandor.
- Jutro… tak. Tam było jeszcze coś - dodał - coś w jego umyśle… Widział słońce w miejscu,
gdzie go przedtem nie było.
- Podpalenie? - zainteresował się Lynx.
- Tak.
- Wspomnienie? - spytał Sandor.
- Nie. On jest w drodze do miejsca, gdzie to zrobi.
Lynx podniósł się.
- Połączę się z CWI i poinformuję ich o tym. Mogą sprawdzić, które światy są obecnie eksploa-
towane. Wiesz, kiedy to będzie?
- Nie, tego nie potrafię powiedzieć.
- Jak wyglądał ten glob? Jaka była konfiguracja kontynentów? - spytał Sandor.
- Żadna. Nie miał tak szczegółowych myśli. Jego umysł dryfował, wypełniała go głównie nien-
awiść.
- Najpierw się połączę, a potem spróbujemy jeszcze raz, dobrze?
- Jutro. Teraz jestem zmęczony.
- W takim razie idź do łóżka. Odpoczywaj.
- Tak, zrobię to…
- Dobranoc, panie Benedict.
- Dobranoc.
- Śpij w sercu Wielkiego Płomienia.
- Mam nadzieję, że nie…
Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga, gdyż miała senny koszmar: znów byli na
wielkim polu śnieżnym Brild, a ona próbowała mu pomóc posuwać się naprzód. Stale się jej wyśl-
izgiwał, po czym leżał tam za każdym razem dłużej i podnosił się coraz wolniej. I za każdym razem
jeszcze wolniej szedł przed siebie. Próbował rozniecić ogień, lecz śnieżne diabły wirowały i przewra-
cały się jak sople lodu spadające z siedmiu księżyców, a tańczące, zielone płomienie umierały, ledwie
wynurzyły się spomiędzy jego dłoni.
Wreszcie ujrzała tych trzech na szczycie lodowej góry.
Odziani byli od stóp do głów w płomienie, a ich płonące głowy obracały się i obracały, i obra-
cały. Potem jeden schylił się i zaczął węszyć przy ziemi, po czym wstał i wskazał w ich kierunku.
Zaczęli zbiegać po zboczu, ciągnąc za sobą płomienie i topiąc lód na szlaku, którym pędzili.
Przeskakiwali zaspy i spiętrzenia lodu, wyciągając przed siebie ręce. Zbliżali się w milczeniu, za-
trzymując tylko wtedy, gdy jeden wąchał powietrze i ziemię…
Teraz już słyszała ich oddechy i czuła ich ciepło…
Jeszcze tylko parę chwil, zanim przybędą.
Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga.
Benedick próbował przez trzy dni, trzymając serce Corga jak kryształową kulę, zraszając je
łzami i ściskając tak, że niemal przywrócił je do życia. Ilekroć natrafił na wstrząs czasoprzestrzenny,
głowa bolała go potem przez wiele godzin. Płakał długo, wylewał łzy jeszcze godzinami po nawiąza-
niu kontaktu, co w jego przypadku było niezwykłe. Zawsze dotąd unikał bezpośredniego bólu, choć z
drugiej strony zapamiętane cierpienie było jego głównym atutem.
Teraz cierpiał za każdym razem, gdy dosięgnął Corga, a łączący ich niewidzialny tunel na nie-
bie zasysał jego umysł. W ciągu tych trzech dni dotarł do Corga jedenaście razy, a potem jego moc
naprawdę odeszła.
Siedząc wewnątrz kadłuba Wałlaby jak bryła ciemnego metalu, przez sześćset mil wpatrywał
się w płonące palenisko, które rozgrzał do punktu hartowania stali. Czuł się zresztą niczym kawałek
metalu leżący na kowadle i czekający, kiedy znów spadnie młot, tak jak się to zawsze działo. Czekał,
aż uderzy raz za razem i wykuje w nim nową twardość, każdym ciosem usuwając resztki tego, co
było w nim nieszlachetne, co znało żal, skruchę i poczucie winy. Jeszcze raz i jeszcze raz, i znowu,
tak żeby została tylko ta twarda forma nienawiści, jak hiszpański but, żyjąca w jądrze bryły, w nim
samym, i wymagająca ciągłego kucia i hartowania.
Pocąc się i obserwując z uśmiechem swoje dzieło, Corgo robił zdjęcia.
Kiedy jeden z dziewiętnastu znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki
traci nagle swoją moc, na dodatek w takim momencie, zaczyna to przypominać stare baśnie, w
których pewnego dnia księżniczkę atakuje nieznana choroba, a król, jej ojciec, zwołuje wszystkich
mędrców i wzywa najlepszych lekarzy w królestwie.
Wielki Tata CWI (zupełnie jak rex ex machina) postąpił podobnie, wzywając mędrców i dorad-
ców z rozlicznych myślomatów i warsztatów naprawczych umysłów w całej Galaktyce, nie wyłąc-
zając Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Ale, niestety, chociaż każdy postawił
diagnozę, żaden nie potrafił podać zaleceń, które mogłyby zaakceptować wszystkie zainteresowane
strony:
- Zbombardować mu wzgórze mózgu cząsteczkami beta.
- Cofnąć w stanie hipnozy do życia płodowego i przywrócić do stanu przedtraumatycznego.
- Dalej poddawać działaniu wstrząsu czasoprzestrzennego.
- Sześć tygodni na planecie rozkoszy i dwie aspiryny co cztery godziny.
- Jest taka stara operacja zwana lobotomią…
- Mnóstwo płynów i zielone warzywa liściaste.
- Zatrudnić innego paranorma.
Z tych czy innych względów szef sprzeciwiał się wszystkim tym rozwiązaniom, a ostatniej
propozycji nie można było w tym momencie zrealizować. W końcu całą sprawę zgrabnie załatwiła
pielęgniarka Sandora, panna Barbara. Tak się złożyło, że wyszła pewnego popołudnia na werandę,
akurat kiedy siedział tam Benedick i wachlując się, popijał xmili.
- A to dopiero! Pan Benedict! - wykrzyknęła, sadowiąc swą stateczną postać na krześle naprze-
ciw niego i przyprawiając trzymaną w ręku redlonade trzema palcami xmili. - Zabawne, że pana tu
spotykam! Myślałam, że jest pan w bibliotece z chłopcami, pracując nad tą ściśle tajną, krytyczną
sprawą nazywaną Klops z Wallaby czy jakoś tam.
- Jak widzisz, nie jestem - odparł, wpatrując się w swoje kolana.
- No cóż, miło jest czasami spokojnie spędzić dzień. Posiedzieć. Odprężyć się. Odpocząć od
polowania na Victora Corga…
- Bardzo cię proszę! Nie powinnaś nic wiedzieć o tej sprawie. Jest ściśle tajna i krytyczna…
- I na dodatek poufna. Wiem. Drogi Sandor każdej nocy mówi przez sen, i to sporo. Widzisz, ja
co wieczór otulam go kołdrą i siedzę przy nim, dopóki nie odpłynie w krainę snu, biedne dziecko.
- No tak. Proszę jednak nie mówić o tej sprawie.
- Dlaczego? Czy nie idzie dobrze?
- Nie!
- Dlaczego?
- Przeze mnie, jeśli musisz wiedzieć! Coś mnie zablokowało. Moc nie przychodzi, kiedy ją
przywołuję.
- Och, jakie to okropne! Masz na myśli, że nie możesz już zaglądać do umysłów innych ludzi?
- Dokładnie.
- Ojej. W takim razie porozmawiajmy o czymś innym. Czy mówiłam ci kiedyś o czasach, kiedy
byłam najlepiej płatną kurtyzaną na Sordido V?
Benedick obrócił z wolna głowę w jej kierunku.
- Nieee… - odparł. - Masz na myśli t o Sordido?
- O tak. Nazywali mnie wtedy Bystrą Złą Barby albo Żwawą Dziecinką. Nadal śpiewają o mnie
ballady, wiesz.
- Tak, słyszałem je. Wiele strof…
- Napij się jeszcze. Kiedyś nawet wybito monetę z moją podobizną; teraz to oczywiście kolek-
cjonerski okaz. W pozie leżącej, koloru ciała. O, zobacz, noszę ją na łańcuszku na szyi. Pochyl się
bardziej, to krótki łańcuszek.
- Bardzo… interesujące. A jak do tego doszło?
- Cóż, wszystko zaczęło się od starego Pruria Van Teste’a, bankiera, tego od firmy importowo-
eksportowej Testes. Widzisz, on przez długi czas załatwiał te sprawy z syntetycznymi kobietami, ale
kiedy przybyło mu lat, uświadomił sobie, że coś traci. Toteż pewnego pięknego dnia przysłał mi dzie-
sięć tuzinów hraviańskich orchidei i diamentową podwiązkę wraz z zaproszeniem na kolację.
- Przyjęłaś, oczywiście?
- Naturalnie, że nie. Nie za pierwszym razem. Wiedziałam, że był cholernie napalony.
- No i co się stało?
- Poczekaj, aż sobie zrobię następną redlonade.
Później, tego samego popołudnia. Lynx zawędrował podczas swych medytacji na werandę.
Ujrzał pannę Barbarę i siedzącego u jej boku, łkającego Benedicka.
- Cóż zakłóca twój spokój, mój bracie? - zapytał łagodnie.
- Nic! Zupełnie nic! Jest wspaniale i pięknie! Moja moc powróciła, czuję to! - Wytarł oczy
rękawem.
- Bądź błogosławiona, droga pani! - Lynx ujął dłoń panny Barbary. - Twe proste rady uczyniły
więcej dla uleczenia mego brata, niż potrafili zrobić ci wszyscy wysoko opłacani medycy
sprowadzeni tutaj za wielkie pieniądze. Skuteczność leży w twych niewyszukanych słowach, a tyś
jest najmilsza Płomieniowi.
- Dziękuję, doprawdy.
- Chodź, bracie, weźmy się ponownie do naszego zadania!
- Tak, weźmy się! Och, dziękuję ci, Bystra Barby!
- Nie ma za co.
Oczy Benedicka natychmiast się zamgliły, gdy tylko wziął sfatygowane serce w swoje dłonie.
Odchylił się, gładząc je, a po obu stronach jego nosa pojawiły się mokre plamy, które rosły jak dobrze
odżywione ameby, przeszły mitozę i szybko się oddzieliły, by zbadać okolice wystającej górnej wargi.
Raz głęboko westchnął.
- Tak, jestem tam. Mrugnął i oblizał usta.
- Jest noc. Późna. To jakieś prymitywne mieszkanie. Podobny do błota tynk, z kawałkami
słomy… Światła wyłączone, tylko z maszyny wychodzi snop…
- Maszyny? - spytał Lynx.
- Jakiej maszyny? - powtórzył Sandor.
- Rzutnika. Wyświetla zdjęcia na ścianie. Świat… wielki, zajmuje cały obraz. Na nim, u góry,
plamy ognia. W trzech miejscach…
- Bhave VII! - wykrzyknął Lynx. - Sześć dni temu.
- Linia brzegowa na prawo biegnie tak… a na lewo tak… Palcem wskazującym prawej ręki
kreślił w powietrzu jej przebieg.
- Bhave VII - rzekł Sandor.
- Szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem - trudno oddzielić te dwa uczucia. Poczucie winy, ale
jednocześnie zadowolenie. Zemsta… Nienawidzę ludzi… Teraz poprawimy ostrość, zatrzymamy
obraz na tym błysku. Wspaniale! Jak dobrze! Och, dobrze! To ich nauczy!… Oduczy rabować to, co
należy do innych… Mordować całą rasę!… Generator mruczy. Jest stary i wydziela brzydki zapach.
Pies leży na naszych stopach. Noga zdrętwiała, ale nie chcemy przeszkadzać psu, bo to ulubiona rzecz
Mali. Jej jedyna zabawka, towarzysz, żywa lalka, czworonóg. Drapie go między uszami przednią
kończyną, a on ją uwielbia. Padają na nich strugi światła, tak wyraźnie ich widać. Wieje gorący,
bardzo gorący wiatr, dlatego nie mamy na sobie koszuli. Porusza zasłoną z frędzelkami… Nie ma
pola siłowego ani szyby… Owady przelatują przed rzutnikiem - sylwetki pterodaktyli na tle
płonącego świata.
- Jaki rodzaj owadów? - zapytał Lynx.
- Czy potrafisz dostrzec, co jest za oknem? - chciał wiedzieć Sandor.
- Na zewnątrz są drzewa… niskie… same kontury, pękate. Nie wiem, gdzie zaczynają się pnie,
zbyt gęste listowie. Za ciemno na zewnątrz. Daleko widać malutki księżyc. Na wzgórzu coś takiego. -
Jego dłonie nakreśliły kształt rzepy zatkniętej na obelisku. - Nie jestem pewien, jak daleko od domu,
jakiej wielkości, koloru ani z czego zrobione.
- Czy w umyśle Corga jest nazwa tego miejsca? - spytał Lynx.
- Gdybym mógł go dotknąć rękoma, to bym to wiedział, wiedziałbym wszystko. W taki sposób
odbieram tylko wrażenia, powierzchowne myśli. On nie myśli teraz o tym, gdzie jest… Pies
przekulnął się na grzbiet i stoczył z naszych stóp - nareszcie! Ona drapie go po brzuszku, moja ko-
chana czarna… Pies rusza tylną łapą, jakby gryzła go pchła, macha ogonem. Wabi się Dilk. Ona na-
dała mu to imię, kocha go. Przypomina jej swoich, którzy zostali zamordowani. Nienawidzę rodzaju
ludzkiego. To ona jest człowiekiem. Lepszym niż… Nie wyrzyna wszystkiego, co oddycha, dla samo-
lubnych zysków, dla Interstelu. Lepsi niż ludzie, moi mali przyjaciele, lepsi. Owad siada na nosie
Dilka, a ona go odgania. Podzielony na człony, dwa komplety skrzydeł, około pięciu milimetrów
długości, z przodu różowa kula, pękaty, brzęczy w czasie lotu - ten owad, o którego pytałeś.
- Ile jest wejść do tego mieszkania? - spytał Lynx.
- Dwa. Po jednym na obu końcach chaty.
- Ile okien?
- Dwa. Na przeciwległych ścianach, tych bez drzwi. Nic nie mogę dostrzec przez drugie okno,
z tamtej strony jest zbyt ciemno.
- Jeszcze coś?
- Na ścianie miecz - długa rękojeść, bardzo długa - dla dwóch rąk, może nawet dłuższa - na
trzy, cztery dłonie…? Natomiast klingi krótkie. Są dwie, a rękojeść na środku, i każda jest prosta,
obosieczna, długości przedramienia. Obok miecza maska z… kwiatów? Za ciemno, żeby powiedzieć.
Ostrza błyszczą, maska nie. Ale wygląda jak kwiaty, dużo malutkich… Ma cztery boki i kształt la-
tawca zwisającego dłuższym końcem w dół. Nie potrafię odróżnić rysów. W każdym razie odstaje
trochę od ściany. Mala jest niespokojna. Zapewne nie podobają się jej zdjęcia albo ich nie widzi i
nudzi się. Jej oczy są inne. Wtula się teraz w nasze ramię. Nalewamy jej drinka do kieliszka. Sami też
się napijemy. Ona nie pije. Patrzymy na nią, opuszcza głowę i pije. Brudna posadzka pod naszymi
stopami. Pełno w niej małych, białych… kamieni? Nie utwardzona. Stół jest drewniany, naturalny.
Generator trzeszczy. Obraz blednie, powraca. Pocieramy policzek - trzeba by się ogolić. Do diabła z
tym! Nie oczekujemy żadnej inspekcji. Drink - jeden, drugi - wszystko minęło. Jeszcze jeden!
Sandor założył taśmę do przeglądarki, po czym przewijał ją i zatrzymywał, przewijał i za-
trzymywał, przewijał i zatrzymywał. Sprawdzał swój katalog światów.
- Tam, na zewnątrz - spytał - księżyc poruszał się w górę, w dół czy w poprzek nieba?
- W poprzek.
- Z prawej na lewą czy odwrotnie?
- Z prawej na lewą. Mniej więcej kwadrans za zenitem.
- Jakieś zabarwienie?
- Pomarańczowy z trzema czarnymi liniami. Jedna zaczyna się na godzinie jedenastej, przecina
ćwierć jego powierzchni i opada prosto, docierając do brzegu tarczy na siódmej. Następna zaczyna się
na godzinie drugiej i opada do szóstej. Nie przecinają się. Trzecia to mała, odwrócona literka „c” w
prawej dolnej ćwiartce. Nieduży ten księżyc, ale bardzo wyraźny. Nie ma chmur.
- Potrafisz dostrzec jakieś konstelacje? - To był Lynx.
- Głowa jest teraz inaczej obrócona i nie była dostatecznie długo skierowana w stronę okna.
Teraz gdzieś w oddali słychać jakiś hałas. Wysoki dźwięk, jakby szczebiot, niemal metaliczny.
Zwierzę. On widzi w myślach sześcionogie nadrzewne stworzenie wielkości połowy człowieka, z
rudobrązowymi, rzadkimi włosami. Może poruszać się na dwóch, czterech lub sześciu nogach. Ale
niezbyt często chodzi po ziemi. Ma gniazda wysoko i składa jaja. Mnóstwo zębów. Je mięso. Małe,
czarne oczy - para. Wielkie nozdrza. Szkodnik, ale nie jest niebezpieczny dla ludzi, łatwo go przes-
traszyć.
- Corgo jest na Distenie, piątym świecie w Systemie Blake’a - stwierdził Sandor. - Noc
oznacza, że jest na kontynencie Didenlan, a księżyc Babry, już dobrze za zenitem, że jest na
wschodzie. Meczet Mellar wskazuje na osiedle mellamuzułmanów. Broń i maska są zapewne horta-
niańskie i jestem przekonany, że zostały przyniesione z głębi lądu. Kredowy pył umiejscawiałby go
gdzieś w pobliżu Landear, które jest osiedlem mellamuzułmańskim. Leży nad rzeką Dista, na północ-
nym brzegu. Wokół rozciąga się dżungla. Nawet ci ludzie, którzy pragną odosobnienia, rzadko
zapuszczają się dalej niż osiem mil od centrum miasta. Ma ono sto pięćdziesiąt trzy tysiące miesz-
kańców, a najrzadziej zaludnione jest w północno-zachodniej części, gdyż są tam pagórki, skały i…
- Świetnie - przerwał mu Lynx. - Wiemy już, gdzie jest. Teraz, jak to zrobimy. On, rzecz jasna,
został skazany na śmierć. Myślę… tak, wiem! Na drugim świecie - jakkolwiek on się nazywa - tego
systemu znajduje się terenowa agencja CWI.
- Nirer - wtrącił Sandor.
- Tak. Teraz pomyślmy… Trzeba nadać uprawnienia egzekutorów dwóm agentom. Wylądują w
północno-zachodniej części Landear i dowiedzą się w mieście, gdzie zamieszkał człowiek z dziwnym,
czworonogim zwierzęciem, który przybył w ciągu ostatnich sześciu dni. Potem jeden z agentów
wejdzie do chaty i upewni się, czy Corgo jest w środku. Jeśli tak, natychmiast się wycofa i da znak
drugiemu ukrytemu wśród tych drzew czy gdziekolwiek. Tamten wystrzeli serię substancji zapa-
lającej przez nie strzeżone okno. Potem jeden ustawi się w bezpiecznej odległości za północno-
wschodnim rogiem budynku, kryjąc drzwi i okno, a drugi przesunie się za południowo-zachodni, by
robić to samo. Obaj będą wyposażeni w dwustukanałową broń laserową z głowicą wibracyjną. Świet-
nie! Nadam to teraz do centrali. Mamy go!
Wybiegł z pokoju.
Benedick, który miał już przemoczony cały przód koszuli, nadal trzymał tę rzecz w dłoniach i
ciągnął:
- Nie lękaj się, moja droga. On jest tylko szczeniakiem i skowyczy do księżyca…
Trzydzieści jeden godzin i dwadzieścia minut później Lynx odebrał i rozszyfrował dwie
zwięzłe informacje:
EGZEKUTORZY PRZENIEŚLI SIĘ DO WIECZNOŚCI.
WALLABY ZNÓW UCIEKŁA.
Oblizał wargi. Jego towarzysze czekali na wiadomość… A oni odnieśli sukces, oni spełnili
swoją część zadania dobrze i skutecznie. To jemu, Lynxowi, nie udało się wykonać egzekucji.
Zrobił znak Płomienia i wszedł do biblioteki.
Benedick wiedział, to się od razu dało wyczuć. Trzymał drobne dłonie oparte na jego lasce, i to
mu wystarczyło.
Lynx schylił głowę.
- Zaczynamy od początku - oznajmił.
Moc Benedicka, większa niż kiedykolwiek, przetrwała jeszcze siedem wstrząsów cza-
soprzestrzennych. Potem mógł opisać świat, na którym obecnie znajdował się Corgo. Jest duży, gęsto
zaludniony, oślepiająco jasny i oświetlony błękitno-białym słońcem. Wszędzie żółta cegła, budynki w
stylu neodenebiańskim, zielone szyby w oknach, czerwone morze.
Dla Sandora nie był to żaden problem:
- Świat Filipa - stwierdził, po czym dodał nazwę miasta: - Delles.
- Tym razem my jego spalimy - oznajmił Lynx i już go nie było.
- Ci chrześcijańscy zaratustrianie… - westchnął Benedick po jego wyjściu. - Zdaje mi się, że
ten ma kompleks Płomienia.
Sandor zakręcił globusem i przyglądał się, jak wiruje.
- Nie chcę krakać - odezwał się znów Benedick - ale oceniałbym szansę na trzy do jednego, że
Corgo znów się wymknie.
- Dlaczego?
- Kiedy wyrzekł się ludzkości, stał się czymś mniej i więcej jednocześnie. Nie jest jeszcze go-
towy, by umrzeć.
- Co masz na myśli?
- Trzymam jego serce. On je porzucił, w każdym znaczeniu tego określenia. Teraz jest niezwy-
ciężony, ale pewnego dnia zechce je odzyskać. I wtedy właśnie zginie.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Takie przeczucie. Istnieje wiele specjalności lekarskich, a między nimi patologia. Patolodzy
nie są gorsi od innych, ale ich domeną jest tylko ciemność. Ja z kolei znam ludzi, poznałem ich
mnóstwo. Nie udaję, że wiem o nich wszystko, ale z pewnością znam się na ich słabościach.
Sandor znów zakręcił globusem i nie odpowiedział.
A jednak spalili Wallaby, poważnie.
Corgo przeżył.
Żył i przeklinał.
Leżąc w rynsztoku, gdy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten świat i
wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje.
Potem nastąpił jeszcze jeden wybuch.
A później ciemność.
* * *
Hortamański miecz, wirując w dłoniach Corga, przepołowił pierwszego egzekutora CWI, led-
wie ten stanął w drzwiach. Mala wyczuła ich zbliżanie we wpadającej przez okno bryzie.
Drugi padł, zanim zdążył wystrzelić substancję zapalającą. Corgo również miał broń laserową
pochodzącą z arsenału straży i położył go trupem, strzelając przez ścianę i dwa drzewa w kierunku
wskazanym przez Malę.
Potem Wallaby opuściła Disten.
Czuł jednak niepokój. Jakim cudem znaleźli go tak szybko? W ciągu minionych lat miał już z
nimi starcia, i to całkiem sporo. Był jednak ostrożny, więc nie miał pojęcia, gdzie tym razem popełnił
błąd, nie potrafił zrozumieć, jak Interstel go zlokalizował. Nawet ostatni zleceniodawca nie miał po-
jęcia o miejscu jego pobytu.
Potrząsnął głową i ruszył szybką fazą w kierunku Świata Filipa.
Umrzeć, to znaczy spać i nie marzyć, a tego nie chciał. Zadał sobie wiele trudu, wfazowując się
i wyfazowując w przypadkowych kierunkach. Założył Mali na szyję złotą obręcz z dwukierunkowym
radiem w zapince, a sam nosił jego odpowiednik w pierścieniu śmierci. Wymienił pokaźną sumę pi-
eniędzy, zostawił Wallaby u godnego zaufania przemytnika na nie zrzeszonym terytorium i udał się do
Delles-by-the-Sea. Pasjonowało go żeglarstwo i lubił czerwone wody tej planety. Wynajął dużą willę
w pobliżu Delles Dives, gdzie z jednej strony były slumsy, a Riwiera z drugiej. To go bawiło. Nadal
miał marzenia, więc nie był jeszcze martwy.
Ze snu wyrwało go wrażenie, że słyszy jakiś dźwięk. W mgnieniu oka siedział już na krawędzi
łóżka, czując dotyk śmierci na swej dłoni.
- Mala?
Nie było jej. Dźwięk, który usłyszał, był odgłosem zamykających się drzwi.
Uruchomił radio.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Miałam uczucie, że znów jesteśmy obserwowani - dobiegły go z pierścienia jej słowa. - Ale to
było tylko wrażenie.
Jej głos brzmiał cicho, jakby dochodził z dużej odległości.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Wracaj zaraz!
- Nie. Nie widać mnie w nocy, a potrafię poruszać się bez szmeru. Rozejrzę się trochę. Coś
musi tu być, skoro poczułam strach… Uzbrój się!
Posłuchał jej, a kiedy skierował się do przedniej części domu, tamci uderzyli. Zaczął biec. Mi-
jał właśnie drzwi wejściowe, kiedy zaatakowali ponownie, a potem jeszcze raz. Za plecami rozpętało
mu się piekło z walącymi się z góry tynkiem, metalem, drewnem i szkłem. Po chwili to piekło otoc-
zyło również jego.
Znajdowali się nad nim. Tym razem zostali uprzedzeni, żeby nie wchodzić z Corgiem w bez-
pośredni kontakt, lecz atakować z dystansu. Siedzieli zawieszeni wysoko w pancernej kuli i lali w dół
płonące rzeki zniszczenia.
Coś trafiło go w głowę i w ramię. Upadł, obracając się równocześnie. Teraz dostał w pierś i
brzuch. Zasłonił twarz rękoma i przetoczył się po podłodze. Próbował się podnieść, lecz bezskutec-
znie. Zagubił się w morzu płomieni. Zdołał ukucnąć, pobiegł, upadł raz jeszcze, podniósł się, pobiegł,
upadł, czołgał się i znów upadł.
Leżąc tam, w rynsztoku, kiedy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten
świat i wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje.
Potem nastąpił kolejny wybuch.
A później ciemność.
* * *
Myśleli, że go pokonali, więc cieszyli się ogromnie.
- Nic - oznajmił Benedick, uśmiechając się przez łzy.
Tego dnia świętowali swój sukces, i jeszcze następnego.
Ciała Corga jednak nie odnaleziono.
No, ale w końcu zburzono niemal pół przecznicy domów i nie udało się odnaleźć także jedena-
stu innych mieszkańców, tak że można było chyba bezpiecznie założyć, iż egzekucja została wyk-
onana. Niemniej jednak CWI zażądała, żeby cała trójka pozostała jeszcze na Dombeck przez dziesięć
dni, dopóki nie zostaną przeprowadzone dalsze poszukiwania.
Benedick śmiał się.
- Nic - powtarzał. - Nic.
Jest jednak pewien zabawny szczegół, jeśli chodzi o człowieka bez serca - jego organizm nie
żyje według tych samych zasad, co ciała innych ludzi. Jajeczko w jego piersi jest sprytniejsze od
normalnego serca, a jednocześnie stanowi ośrodek wspaniałego systemu łączności. Mimo że samo
martwe, jest wszechwiedzące w kategoriach tego, co żywe wokół niego. Nie jest wszechmocne, lecz
posiada zasoby, do których żywe serce nie jest w stanie sięgnąć.
Ledwie płomienie i ciosy dosięgły powierzchni ciała, jajeczko natychmiast zaczęło oceniać
sytuację i przestawiło się na działanie w warunkach krytycznych. Stało się jak chorągiewka trzepoc-
ząca gwałtownie w czasie huraganu. W odpowiedzi gruczoły zwiększyły wydzielanie, a mięśnie
pobudziły się, jakby podziałał na nie prąd elektryczny.
Corgo tylko mgliście zdawał sobie sprawę, z jak nadludzką prędkością pędzi przez szalejące
płomienie i grad gruzów z wybuchających budynków. Uderzały go, ale ten ból był niwelowany. Wyt-
warzający ogromne ilości energii organizm tłumił nieistotne sygnały nerwowe. Corgowi udało się
dobiec do ulicy, po czym zwalił się za osłonę krawężnika.
Jajeczko oceniło koszty całej akcji, uznało, że cena była niezmiernie wysoka, i podjęło
natychmiastowe kroki, by zabezpieczyć swoją inwestycję.
Posyłało jego organizm coraz głębiej i głębiej, aż do otchłani bliskiej śpiączki. Standardowe
modele ludzkich ciał nie mogą pewnego dnia zadecydować, że chcą ulec hibernacji, położyć się i za-
paść w ten stan. Lekarze mogą wywołać dauerschlaff, stosując kombinację leków i skomplikowanej
aparatury. Corgo jednak nie potrzebował tych rzeczy. Miał wbudowany zestaw przetrwania posia-
dający własny umysł, i on właśnie zdecydował, że musi pogrążyć się głębiej niż w stan zwykłej
śpiączki, do którego mogłoby dopuścić normalne serce. Umysł ten zrobił rzeczy, których serce nie
mogłoby dokonać, chcąc jednocześnie samo utrzymać się przy życiu.
Jajeczko wyrzuciło Corga w czarną otchłań snu bez marzeń, w całkowitą nieświadomość. Je-
dynie na granicy samej śmierci można było zachować jego życie, wzmocnić je i obudzić na nowo.
Jeżeli ktoś zbliża się w tym stopniu do królestwa śmierci, zachowanie pozorów jest konieczne.
Toteż Corgo leżał martwy w rynsztoku.
* * *
Ludzie, oczywiście, zbiegają się zawsze na miejsce nieszczęścia.
Ci z Riwiery stracili chwilę, by przebrać się w swoje najlepsze rzeczy odpowiednie na katas-
trofę. Ci ze slumsów nie, gdyż nie posiadają tak bogatej garderoby.
Jeden, wszakże, był już ubrany i akurat przechodził w pobliżu. Miał niegdyś imię, ale niemal
go już nie pamiętał, a teraz, z oczywistych powodów, wołano na niego „Zim”.
Wracał właśnie chwiejnie z sali dla stałych bywalców w pijalni zimlaku, gdzie zrealizował swój
czek emerytalny ze Straży Kosmicznej za ten cykl miesięczny.
W pewnym momencie rozległ się wybuch, lecz minęło jeszcze kilka minut, zanim zdał sobie z
tego sprawę. Mamrocząc pod nosem, zatrzymał się i obrócił bardzo powoli w kierunku, skąd dobiegł
go hałas. Wtedy dostrzegł płomienie, a podniósłszy głowę, zauważył unoszącą się kulę. Przyszło mu
na myśl jakieś wspomnienie, więc mrugnął i patrzył dalej. Po pewnym czasie dostrzegł tego człow-
ieka poruszającego się w niesamowitym tempie przez krajobraz jakby żywcem przeniesiony z piekła.
Mężczyzna upadł na ulicy. Rozbłysły nowe płomienie i po chwili kula odleciała.
Jego umysł zarejestrował wreszcie wrażenia, a odruch zachowania w obliczu katastrofy zmusił
go do podejścia bliżej. Nieusuwalne synapsy dawno temu wtopione w jego mózg przywołały na pa-
mięć strona po stronie Kompletną instrukcję polową natychmiastowej akcji medycznej. Przyklęknął
przy ciele czerwonym od oparzeń, krwi i blasku pożaru.
- Kapitan - powiedział do siebie cicho, przyglądając się surowej twarzy o zamkniętych oczach.
- Kapitan… - Zakrył własną twarz rękami, a kiedy je odsunął, były mokre. - Sąsiedzi… Tutaj… Nie
wiedziałem. - Nasłuchiwał przez chwilę bicia serca, ale nie mógł niczego wyczuć. - Upadł. Mój kapi-
tan leży na pokładzie. Upadł… Zimny i martwy. My. Sąsiedzi, nawet… - Szlochał przez chwilę,
dopóki nie dopadł go atak czkawki. Potem postarał się powstrzymać ręce od drżenia i podniósł pow-
iekę leżącego.
Głowa Corga obróciła się gwałtownie o parę centymetrów w lewo, uciekając przed blaskiem
płomieni.
Mężczyzna roześmiał się z ulgą:
- Żyjesz, kapitanie! Nadal żyjesz!
Corgo jednak nie odpowiedział.
Mężczyzna schylił się i z ogromnym wysiłkiem podniósł ciało.
- „Nie ruszać poszkodowanego”, tak mówią w instrukcji. Ale zabieram cię ze sobą, kapitanie.
Teraz już pamiętam… To było po tym, jak odszedłem. Ale pamiętam. Wszystko. Teraz pamiętam…
Tak. Zabiją cię znowu, jeśli naprawdę żyjesz. Zabiją, wiem to. Tak więc muszę ruszyć poszkodow-
anego. Muszę… Szkoda, że jestem taki zawiany… Przepraszam, kapitanie. Byliście zawsze dobrzy
dla ludzi, dla mnie. Twardą ręką trzymaliście statek, ale byliście dobrzy. Stara Wallaby, szczęśliwa.
Tak, ruszamy, zabójco, najszybciej, jak umiemy. Zanim nadejdą Morbsy. Pamiętam was… dobry
człowiek, kapitanie. Tak.
Tak więc Wallaby miała już za sobą swój ostatni wyskok, jak głosiły wyniki dochodzenia prze-
prowadzonego przez CWI. Jednak Corgo nadal przebywał na pozbawionej marzeń sennych granicy, a
jajeczko i nasionka podtrzymywały jego życie.
Minęło dziesięć dni, a Lynx i Benedick nadal gościli u Sandora, który wcale nie chciał, żeby
odjeżdżali. Nigdy dotąd nie był przez nikogo zatrudniony, a teraz stwierdził, że przyjemnie jest mieć
przy sobie współpracowników, ludzi dzielących z nim wspomnienie tego, co zostało dokonane. Bene-
dick z kolei nie mógł znieść myśli o rozstaniu z panną Barbarą, jedną z nielicznych osób, które
chciały z nim rozmawiać i chętnie odpowiadały na pytania. Lynxowi odpowiadało jedzenie i klimat,
więc doszedł do wniosku, że żony i wnuki mogą sobie zrobić wakacje.
Dlatego obaj nie spieszyli się z wyjazdem.
Powrót znad granicy śmierci jest śmiertelnie powolnym procesem. Rzeczywistość wykonuje
przed tobą taniec z welonami i bardzo długo trwa, zanim dostrzeżesz, co się za nimi wszystkimi kryje
(o ile w ogóle ci się to uda).
Kiedy w umyśle Corga sformułowała się pierwsza niewyraźna myśl, zawołał głośno:
- Mala!
…Ciemność.
Po chwili ujrzał nad sobą twarz z dawno minionych czasów.
- Sierżant Emil…
- Zgadza się, sir. Właśnie tutaj, kapitanie.
- Gdzie ja jestem?
- W mojej chacie, sir. Pańska się całkiem spaliła.
- Jak?
- Zrobiła to wisząca kula; miotaczem płomieni.
- A co z moją… z moim zwierzątkiem, Drillenem?
- Tylko pana znalazłem, sir, nikogo, nic więcej. Och, to było prawie miesięczny cykl temu.
Corgo próbował usiąść, nie udało mu się jednak. Spróbował raz jeszcze i teraz prawie mu się
powiodło. W końcu usiadł podparty łokciami.
- Co mi jest?
- Ma pan kilka złamań, poparzeń, ran i obrażeń wewnętrznych, ale teraz już wiadomo, że wy-
jdzie pan z tego.
- Zastanawiam się, jak oni mnie tak szybko znaleźli, i to ponownie…
- Nie wiem, sir. Spróbuje pan zjeść teraz trochę bulionu?
- Później.
- Jest gorący i czeka.
- Dobrze, Emilu. Oczywiście, przynieś mi.
Położył się z powrotem i zaczął się zastanawiać. Słyszał jej głos. Drzemał cały dzień i to mu-
siał być element snu.
- Corgu, jesteś tam? Jesteś tam, Corgu? Jesteś… Ręka! Pierścień!
- Tak! To ja! Corgo! -Uruchomił urządzenie. -Mala! Gdzie jesteś?
- W jaskini nad morzem. Dzień w dzień cię nawoływałam. Jesteś żywy czy odpowiadasz mi z
tamtego świata?
- Żywy. W twojej obroży nie ma żadnych czarów. Jak ci się udaje przetrwać?
- Wychodzę w nocy i kradnę jedzenie z dużych domów z zielonymi szybami - dla siebie i
Dilka.
-- Szczeniaka? Też żyje?
- Tak, tej nocy był na podwórzu. Gdzie jesteś?
- Tak dokładnie to nie wiem. W pobliżu miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Parę przecznic dalej, u
starego przyjaciela.
- Muszę tam przyjść.
- Poczekaj do zmroku. Muszę ci wyjaśnić, jak dojść, albo nie. Wyślę go po ciebie, tego przyja-
ciela. Gdzie jest twoja jaskinia?
- Trzeba iść plażą i minąć czerwony dom, o którym mówiłeś, że jest brzydki. Potem są trzy
skały z ostrymi wierzchołkami. Obok nich biegnie wąska ścieżka, dochodzi do niej woda, czasem ją
zakrywa. Trzeba nią okrążyć narożnik - trzydzieści jeden moich kroków - tam będzie wisząca nad
głową skała. Później ścieżka prowadzi z powrotem i trzeba iść aż do pęknięcia w kamiennej ścianie.
Jest wąskie - tyle, żeby się przez nie przecisnąć - ale potem się rozszerza. Tu jesteśmy.
- Mój przyjaciel przyjdzie po was po zmroku.
- Jesteś ranny?
- Byłem, ale teraz już lepiej. Później się zobaczymy, to porozmawiamy.
- Tak…
Podczas kolejnych mijających dni stopniowo wracały mu siły. Spędzał czas, grając z Emilem w
szachy i rozmawiając o dawnych wspólnych latach w straży. Śmiał się - po raz pierwszy od wielu lat -
z opowieści o peruce komendanta, o wielkiej burdzie na Sordido III, do której doszło jakieś
trzydzieści lat temu.
Mala razem z Dilkiem trzymała się osobno. Od czasu do czasu Corgo czuł na sobie jej wzrok.
Ilekroć się jednak obracał, patrzyła w innym kierunku. Uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie widziała
go w przyjacielskich stosunkach z kimkolwiek. Robiła wrażenie zdumionej.
Popijał z Emilem zimlak, wspólnie śpiewali ballady, fałszując niemiłosiernie… Aż pewnego
dnia to do niego dotarło.
- Emilu, z czego się teraz utrzymujesz?
- Z emerytury strażnika, kapitanie.
- Na Płomienie! Objadaliśmy cię doszczętnie! Żywność, leki, i to wszystko…
- Miałem co nieco odłożone na gorsze dni, kapitanie.
- To świetnie, ale nie powinieneś był tego ruszać. Mam trochę forsy ukrytej w butach, o tu.
Chwileczkę… O, weź je!
- Nie mogę!
- Do licha, nie gadaj! Bierz je, to rozkaz!
- W porządku, sir, ale pan nie musi…
- Emilu, za moją głowę jest wyznaczona nagroda, wiesz o tym?
- Wiem.
- Całkiem niezła nagroda.
- Tak.
- Jest twoja, masz do niej prawo.
- Nie mógłbym pana wydać, sir.
- Niemniej jednak nagroda jest twoja. Dwa razy tyle. Wyślę ci tę sumę parę tygodni po tym, jak
stąd odlecę.
- Nie mogę tego przyjąć, sir.
- Co za bzdura; przyjmiesz.
- Nie, sir. Nie przyjmę.
- O co ci chodzi?
- Po prostu o to, że nie mogę wziąć tych pieniędzy.
- Dlaczego nie? Co ci się w nich nie podoba?
- Nic szczególnego. Po prostu ich nie chcę. Wezmę to, co mi pan dał na jedzenie i te inne
rzeczy, ale nic ponadto.
- W porządku, Emilu, niech będzie tak, jak chcesz. Nie próbowałem cię zmuszać…
- Wiem, kapitanie.
- Zagramy jeszcze raz. Tym razem dam ci fory: jednego gońca i trzy pionki.
- Świetnie, sir.
- Nieźle się razem bawiliśmy, co?
- Daję słowo, kapitanie Tau Ceti - trzymiesięczna przepustka. Pamięta pan dolinę Red River i
rodzinę tamtejszych form życia?
- Ba! A Cygnus VII, purpurowy świat z tęczowymi kobietami?
- Trzy tygodnie zajęło mi pozbycie się tej farby. Najpierw myślałem, że to jakaś nowa choroba.
Na Płomienie! Chciałbym się jeszcze kiedyś zamustrować na statek!
Corgo znieruchomiał w połowie ruchu.
- Hmm. Wiesz co, Emilu… Całkiem możliwe, że mógłbyś.
- Co pan ma na myśli?
Corgo dokończył ruch.
- Na pokład Wallaby. Ona jest tutaj, czeka na mnie na nie zrzeszonym terytorium. Jestem jej
kapitanem i załogą, sam robię teraz wszystko. Mala trochę mi pomaga, ale wiesz, przydałby się pier-
wszy oficer. Byłoby jak za dawnych czasów.
Emil postawił z powrotem konia, którego przedtem podniósł, spojrzał w górę, a potem w dół.
- Ja… ja nie wiem, co powiedzieć, kapitanie. Nie przyszło mi na myśl, że zaoferuje mi pan po-
sadę.
- Dlaczego nie? Przyda mi się dobry fachowiec. Mnóstwo akcji, jak za dawnych dni. Morze
forsy. Żadnych problemów. Zachce nam się trzymiesięcznej przepustki na Tau Ceti, to wypiszemy
sobie nasz cholerny rozkaz. Dalej, zróbmy to!
- Ja… ja naprawdę chciałbym znowu znaleźć się w kosmosie, kapitanie. Ale nie, nie
mógłbym…
- Dlaczego nie, Emilu? Dlaczego? Przecież będzie tak jak przedtem.
- Nie wiem, jak to powiedzieć, kapitanie. Ale… kiedy paliliśmy przedtem różne miejsca, to byli
przestępcy, piraci, ludzie łamiący kodeks, no wie pan. A teraz… teraz słyszałem, że pan pali po prostu
ludzi. Nie przestępców, tylko zwykłych cywili- No cóż, ja bym nie mógł.
Corgo nie odpowiedział. Emil zrobił ruch konikiem i po dłuższej chwili usłyszał:
- Nienawidzę ich, Emilu. Każdego przeklętego człowieka. Nienawidzę ich. Czy wiesz, co oni
zrobili na polu śnieżnym Brild? Co zrobili z Drillenami?
- Tak. Lecz tego nie zrobili cywile ani górnicy. Tego nie zrobili wszyscy ludzie. Tam nie było
każdego przeklętego człowieka, sir, a ja po prostu nie mógłbym. Niech się pan nie wścieka.
- Nie wściekam się, Emilu.
- Chodzi o to, sir, że są tacy, których nie wahałbym się spalić bez oglądania się na kodeks. Ale
nie tak, jak pan to robi, sir. I zrobiłbym to za darmo, po prostu, kiedy by mnie to naszło.
Corgo wykonał ruch swoim jedynym gońcem.
- A, to dlatego moje pieniądze są dla ciebie niedobre?
- Nie, sir. To nie to. Chociaż, może częściowo… Ale tylko częściowo. Po prostu nie mógłbym
brać zapłaty za pomaganie komuś, kogo szanowałem i podziwiałem.
- Użyłeś czasu przeszłego.
- Taa… sir. Lecz nadal uważam, że wyrządzono panu krzywdę i że to, co zrobili Drillenom,
było nie w porządku i naprawdę złe, ale pan nie może za to nienawidzić wszystkich, bo nie wszyscy
to zrobili.
- Oni to usankcjonowali. Emilu, a to jest równie złe. Jestem w stanie nienawidzić ich wszyst-
kich już za to jedno. A wszyscy ludzie są podobni, wszyscy są tacy sami. Palę ich teraz ogniem bez
żadnego rozróżniania, bo nie ma tak naprawdę znaczenia kogo. Wina została równo rozłożona.
Wspólną winę ponosi ludzkość.
- Nie, sir, za przeproszeniem, sir, ale w tak ogromnym systemie jak Interstel nie każdy wie, co
zamierzają inni. Są tacy, którzy odczuwają podobnie jak pan, i ci, którzy mają to głęboko, ale także
tacy, którzy nie bardzo wiedzą, co się dzieje, ale zrobiliby coś, by temu zapobiec, gdyby się dow-
iedzieli odpowiednio wcześnie.
- Twój ruch, Emilu.
- Taa… sir.
- Wiesz, naprawdę chciałbym, żebyś przyjął tę posadę. Masz teraz szansę. Byłbyś dobrym ofi-
cerem.
- Nie, sir. Nie byłbym dobrym oficerem. Jestem za mało wymagający, ludzie wchodziliby mi na
głowę.
- Wielka szkoda. Zauważ, że zawsze tak jest - ci dobrzy są zbyt słabi, za mało stanowczy. Dlac-
zego tak się dzieje?
- Licho wie.
Po kilku ruchach Corgo znów się odezwał.
- Wiesz co, gdybym miał sobie dać z tym spokój - to znaczy z paleniem - i zająć się wyłącznie
zwykłym, uczciwym przemytem na pokładzie Wallaby, wcale by mi to nie przeszkadzało. Jestem już
zmęczony. Jestem tak cholernie zmęczony, że chciałbym tylko spać jakieś cztery, pięć lat. Załóżmy
więc, że przestanę palić i będę jedynie woził towar to tu, to tam, czy wtedy się do mnie przyłączysz?
- Musiałbym nad tym pomyśleć, kapitanie.
- Więc zrób to. Proszę cię. Chciałbym cię mieć przy sobie.
- Taa… sir. Pański ruch, sir.
Nigdy by go nie odnaleziono, śledząc wyniki jego działań, gdyż faktycznie zaprzestał niszc-
zenia ogniem. Nigdy by go nie szukano, gdyż w rejestrach CWI był martwy. A jednak to się stało - z
powodu nadmiaru xmili i dobrej woli myśliwych.
W przeddzień rozstania się trzech towarzyszy miejsce uniesienia zajęła nostalgia. Trzeba pa-
miętać, że Benedick nigdy dotąd nie miał przyjaciela, a teraz zdobył aż trzech i musiał ich opuścić.
Lynx pochłaniał mnóstwo wybornego jedzenia i picia oraz cieszył się dobrym towarzystwem
prostych, okaleczonych ludzi, których neurozy nie zostały skażone przez normalne doświadczenia
życiowe, i bardzo mu to odpowiadało. Natomiast w wypadku Sandora jego obszar stosunków między-
ludzkich powiększył się mniej więcej o jedną trzecią i powoli zaczynał się uważać za - przynajmniej
honorowego - członka ogromnego strumienia, który przedtem znał tylko jako ludzkość lub Innych.
Nic więc dziwnego, że siedząc w bibliotece, pijąc, jedząc i rozmawiając, powrócili raz jeszcze
do polowania. Martwy tygrys jest zawsze najlepszą zwierzyną.
Oczywiście, niedługo trwało, zanim Benedick wziął serce i trzymał je tak, jak koneser trzyma
rzadki przedmiot sztuki - delikatnie i z mieszanymi uczuciami obawy i wzruszenia.
Kiedy tak siedział, poczuł, jak do żołądka wkrada mu się i powoli rozszerza niczym gaz dziwne
uczucie. W końcu jego oczy zapłonęły.
- Ja… ja czytam - odezwał się.
- Oczywiście - podjął Lynx.
- Tak - przyłączył się Sandor.
- Naprawdę!
- Naturalnie - uspokoił go Lynx. - On jest na Distenie, piątym świecie Systemu Blake’a, w
tubylczej chacie za miastem Landear…
- Nie - przerwał mu Sandor. - On jest na Świecie Filipa, w Delles-by-the-Sea.
Zabrzmiał ich śmiech: niskie dudnienie Lynxa i przerywany chichot Sandora.
- Nie - oświadczył spokojnie Benedick. - On jest w tranzycie na pokładzie Wallaby. Właśnie się
wfazował i jego umysł zachował jeszcze większą część świadomości. Wiezie ładunek ambry do sys-
temu Tau Ceti na piątą planetę - Tholmen. Potem planuje wakacje w dolinie Red River na trzeciej
planecie, Cardiff. Oprócz Drillena i szczeniaka ma tym razem członka załogi. Potrafię tylko odczytać,
że to emerytowany strażnik kosmosu.
- Na święte światło Wielkiego i Wspaniałego Płomienia!
- Wiemy, że nigdy nie odnaleźli jego statku…
- …a ciała też nie znaleziono. Czy jest możliwe, żebyś się pomylił, Benedicku? Odczytując
kogoś czy coś innego?
- Nie.
- Co powinniśmy zrobić? - Sandor zwrócił się do Lynxa.
- Osoba pozbawiona zasad etycznych mogłaby się skłaniać do zapomnienia o tym. W końcu to
zamknięta sprawa. Zapłacono nam i odprawiono.
- To prawda.
- Ale pomyślcie o chwili, gdy uderzy ponownie.
- To byłaby nasza wina, nasz błąd.
- Tak.
- I zginęłoby wielu.
- A ile sprzętu zostałoby zniszczone, towarzystwa ubezpieczeniowe oszukane.
- Tak.
- Wszystko przez nas.
- Tak.
- A więc powinniśmy o tym zameldować - stwierdził Lynx.
- Tak.
- To bardzo niefortunne.
- Tak.
- Ale z drugiej strony, dobrze będzie pracować razem jeszcze ten ostatni raz.
- O tak. Bardzo dobrze.
- Tholmen w Tau Ceti i właśnie się wfazował - powtórzył Lynx.
- Tak.
- Idę nadać wiadomość i będą tam na niego czekać.
- Mówiłem ci - odezwał się płaczący Benedick, kiedy Lynx wyszedł - że on jeszcze nie jest go-
towy, by umrzeć.
Sandor uśmiechnął się i podniósł swoją szklankę ręką koloru ciała.
Ciągle jeszcze było coś do zrobienia.
Kiedy Wallaby weszła do systemu Tau Ceti, rozpętało się piekło.
Czekały na nią trzy podobne do niej w pełni obsadzone statki straży.
CWI wprowadziła w całym systemie trzydniową kwarantannę i nie było mowy o pomyłce,
kiedy hebanowy muchomor pojawił się na scenie. Nie proszono go o identyfikację.
Mimo wszystko wiązki z prowadnic nie trafiły Wallaby za pierwszym razem, i kiedy zadźwięc-
zał alarm, jej pierwszy oficer zdążył wystrzelić z wszelkiej zgromadzonej na pokładzie broni we
wszystkich kierunkach jednocześnie. Była to jedna z drobnych zmian w kierowaniu ogniem, którą
Corgo wprowadził ze względu na skalę swych operacji. Nie istniały żadne obwody bezpieczeństwa, a
Wallaby mogła w razie potrzeby stać się statkiem samobójczym. Przypominała nie zważającego na
nikogo samotnego wilka. Został tylko centralny sterownik i wystarczyło go dotknąć, by przeobraziła
się w jeżozwierza o laserowych igłach wbijających się we wszystko dookoła.
Corgo zaczął się przygotowywać do ponownego wfazowania, ale potrzebował na to czterdzi-
estu trzech sekund.
W tym czasie ocalały statek straży zdążył go dwukrotnie trafić.
Potem zniknęli z tego obszaru.
Czas i Przypadek rządzące wszystkimi rzeczami, a lubiące się niekiedy przedstawiać jako
Przeznaczenie, uwzięły się tego dnia na Wallaby, szczeniaka, Malę, pierwszego oficera Emila oraz na
człowieka bez serca.
Corgo nie ustawił kursu, kiedy się wfazowywał; zabrakło mu na to czasu. Dwa trafienia, które
ich dosięgły, zdecydowanie zmieniły kurs Wallaby i spaliły dwadzieścia trzy projektory szybkofa-
zowe.
Wallaby umknęła ślepa i ze złamaną nogą.
Załoga, wystawiona na działanie gwałtownych zmian czasoprzestrzeni, przeżywała męki.
Kadłub statku naprawiał rozdarcia w swoim poszyciu. Lecieli tak trzydzieści dziewięć godzin i
dwadzieścia trzy minuty, na zmianę poddając się działaniu środka usypiającego, a przez resztę czasu
wypatrując na tablicy przyrządów pierwszych oznak alarmu.
Na szczęście Wallaby jakoś się trzymała.
Jednak nikt nie miał pojęcia, dokąd dotarli, a już najmniej łkający paranorm pomimo wstrząsu
czasoprzestrzennego i straszliwego bólu głowy śledzący przez cały czas walkę, a potem obrazy w
umyśle Corga.
Nagle Benedick poczuł strach.
- On za chwilę się wyfazuje. Będę go musiał teraz puścić.
- Dlaczego? - zainteresował się Lynx.
- Wiesz, gdzie on jest?
- Nie, oczywiście, że nie!
- No, i on też nie wie. Powiedzmy, że wyskoczy w środku słońca albo jakiejś atmosfery, pędząc
z taką szybkością?
- No to co, jeśli tak się stanie? Zginie.
- No właśnie. Wstrząs czasoprzestrzenny jest dostatecznie straszny. Nigdy nie byłem w umyśle
człowieka w momencie jego śmierci i nie sądzę, żebym mógł to znieść. Przykro mi, po prostu tego nie
zrobię. Kto wie, czy sam nie umrę, jeśli do tego dojdzie. Jestem teraz taki zmęczony. Będę musiał po
prostu sprawdzić go później.
Mówiąc te słowa, zemdlał i nie udało im się go ocucić.
W ten sposób serce Corga powędrowało z powrotem do słoja, a słój do dolnej szuflady po
prawej stronie biurka Sandora, i żaden z nich nie usłyszał odpowiedzi, której Corgo udzielił pier-
wszemu oficerowi.
- Gdzie jesteśmy? Komputer mówi, że najbliższym miejscem jest mały jak piłeczka pingpon-
gowa świat zwany Dombeck, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Będziemy musieli tam
usiąść, gdzieś z dala od uczęszczanych szlaków, żeby dokonać napraw. Potrzebujemy projektorów.
Tak więc posadzili Wallaby na powierzchni Dombeck i walili w jej kadłub, podczas gdy
myśliwi spali jakieś pięćset czterdzieści dwie mile dalej.
Wybijali z gniazd rozbite projektory krótko po tym, jak Sandor został owinięty kołdrą w swym
łóżku.
Wzmocnili kadłub w trzech miejscach w czasie, gdy Lynx zjadł pół szynki, trzy biszkopty, dwa
jabłka i gruszkę oraz wypił pól litra najlepszego na Dombeck wina mozelskiego.
Wymieniali przewody w obwodach, w których nastąpiło zwarcie, kiedy Benedick uśmiechał
się, śniąc o Bystrej Złej Barby - Żwawej Dziecince w dniach jej młodości.
A Corgo wziął statek awaryjny i wyruszył do odległego o trzysta mil miasta akurat w momen-
cie, kiedy blade słońce Dombeck zaczęło wschodzić.
- On jest tutaj! - wrzasnął Benedick, otwierając z rozmachem drzwi do pokoju Lynxa i pod-
chodząc pospiesznie do łóżka - On jest…
W tym momencie stracił przytomność, gdyż nie można było zbliżać się tak gwałtownie do
Lynxa, gdy ten spał. Kiedy pięć minut później Benedick doszedł do siebie, leżał na łóżku, a wokół
niego zgromadzili się wszyscy domownicy. Na czole czuł mokry okład i miał wrażenie, że ma
zmiażdżony przełyk.
- Mój bracie - odezwał się Lynx - nie powinieneś nigdy zbliżać się do śpiącego mężczyzny w
taki sposób.
- A-ale on jest tutaj - wykrztusił Benedick - tu, na Dombeck. Nawet nie potrzebuję Sandora,
żeby to stwierdzić!
- Czy masz pewność, mój bracie, że nie pofolgowałeś sobie wczoraj za bardzo?
- Nie, mówię wam, że jest tutaj! - Usiadł gwałtownie i odrzucił przykrycie. - W tym małym
mieście Coldstream. - Wskazał przez ścianę kierunek - Byłem tam zaledwie tydzień temu. Znam to
miejsce.
- Coś ci się przyśniło.
- Zalej swój Płomień! Nic mi się nie przyśniło! Trzymałem jego serce w dłoniach i widziałem
to!
Lynx skrzywił się na bluźnierstwo, ale słowa Benedicka zrobiły na nim wrażenie.
- W takim razie chodź z nami do biblioteki i zobaczymy, czy znów uda ci się go odczytać.
- Pewnie, że tak!
W owej chwili Corgo siedział właśnie nad filiżanką kawy i czekał na przebudzenie się miasta.
Rozmyślał nad rezygnacją swojego pierwszego oficera.
- Nigdy nie chciałem nikogo palić, kapitanie - oznajmił mu Emil - a już z pewnością nie
strażników. Przykro mi, lecz to koniec. Mam już dosyć. Zostaw mnie tutaj, kapitanie. Daj mi tylko na
przelot z powrotem do domu to wszystko, czego potrzebuję. Wiem, że nie chciałeś, żeby się tak stało,
lecz jeśli będę z tobą latał, pewnego dnia może się zdarzyć to samo. I zapewne się zdarzy. Jakimś
cudem wiedzą o panu wszystko, a ja za nic nie mógłbym zrobić tego ponownie. Pomogę w naprawie
Wallaby, a potem już mnie nie ma. Przykro mi.
Corgo westchnął i zamówił następną kawę. Spojrzał na zegar na ścianie knajpki. Już niedługo.
- Ten zegar, ta ściana, to okno! To restauracyjka, w której jadłem lunch w zeszłym tygodniu w
Coidstream! - zawołał Benedick, mrugając załzawionymi oczyma.
- Nie sądzisz, że cały ten wstrząs czasoprzestrzenny…? - To był Lynx.
- Nie mam pojęcia - odparł Sandor.
- Jak możemy to sprawdzić?
- Połączcie się z tą przeklętą knajpą i poproście, żeby opisali jedynego klienta - podpowiedział
Benedick.
- To naprawdę świetny pomysł - ocenił Lynx. Potem ruszył do telefonu stojącego na biurku
Sandora. Ostateczna decyzja Lynxa była równie nagła jak wszystko, co wiązało się z tą sprawą.
- Bracie Sandor, twój latacz. Mogę go pożyczyć?
- No cóż, pewnie…
- Za chwilę zadzwonię do miejscowego biura CWI i zażądam armatki laserowej. Otrzymali tam
rozkazy, by współpracować z nami bez zadawania pytań, i nadal są one w mocy. Z kolei mój status
egzekutora nigdy nie został zawieszony. Mam wrażenie, że jeśli chcemy, żeby to zadanie zostało kie-
dykolwiek wykonane, musimy to zrobić sami. Zamontowanie broni na twoim lataczu to tylko chwila.
Benedick, nie opuszczaj teraz Corga ani na moment. On musi jeszcze kupić sprzęt, zawieźć go z pow-
rotem i zainstalować. Toteż sądzę, że będziemy mieć dosyć czasu. Ty tylko trzymaj się go i informuj
mnie o jego posunięciach.
- Dobrze.
- Jesteś pewien, że to dobry sposób załatwienia tej sprawy? - spytał Sandor.
- Jestem.
Podczas gdy myśliwi czekali na dostarczenie armatki, Corgo robił zakupy. Gdy działko insta-
lowano, załadował swój lekki stateczek i odleciał. Kiedy było testowane na pniaku, którego ciotka
Faye już dawno chciała się pozbyć, Corgo był w górze i kierował się w stronę pustyni. Kiedy prze-
latywał nad nią, Benedick jego oczyma obserwował faliste wydmy, kolczaste zarośla i śmigające rab-
bofery. Kontrolował również wzrokiem tablicę przyrządów.
Kiedy Lynx wyruszał w swą podróż, Mala i Dilk spacerowali wokół kadłuba Wallaby. Mala
zastanawiała się, czy to już koniec zabijania. Wcale nie była przekonana, czy lubi obecnego Corga tak
samo, jak lubiła mściciela. Ciekawa była, czy to już zmiana na stałe, i miała nadzieję, że nie.
Lynx utrzymywał kontakt radiowy z Benedickiem.
Sandor popijał xmili i uśmiechał się.
Po pewnym czasie Corgo wylądował.
Lynx pędził przez piaski z przeciwnego kierunku.
Tamci zaczęli rozładowywać stateczek…
Lynx przyspieszył.
- W takim razie ja się wycofuję? - dopytywał się Benedick.
- Jeszcze nie - brzmiała odpowiedź.
- Przykro mi, ale wiesz, co powiedziałem. Nie będzie mnie tam, kiedy on będzie umierał.
- Dobrze, mogę go od tej chwili przejąć - oświadczył Lynx.
Dlatego właśnie po dotarciu na miejsce natknął się na psa, jakiegoś człowieka i brzydkiego,
choć inteligentnego czworonoga stojących koło Wallaby.
Kiedy pierwsza wiązka trafiła w statek, mężczyzna upadł.
Czworonóg zerwał się do biegu, ale Lynx zdążył go spalić.
Pies śmignął przez właz do wnętrza statku.
Lynx zawrócił swój pojazd do następnego ataku.
Znajdował się tam jeszcze jeden mężczyzna, który nadchodził właśnie z drugiej strony statku,
gdzie pracował.
Człowiek ten uniósł dłoń i dał się zauważyć błysk światła.
To pierścień śmierci Corga wystrzelił swój pojedynczy laserowy promień. Przeszył on kadłub
latacza, przeszedł przez lewą rękę Lynxa powyżej łokcia i dalej przez dach pojazdu. Lynx wrzasnął i
starał się odzyskać kontrolę nad sterami, podczas gdy Corgo wskoczył do wnętrza Wallaby. Wtedy
Lynx uruchomił działko i naciskał spust, zataczając koła, dopóki Wallaby nie zamieniła się w dymiące
szczątki w środku kałuży stopionego piasku. Nawet to go nie powstrzymało i dalej miotał płomień w
tę ruinę, aż w końcu połączył się z Benedickiem Benedictem i zadał mu jedno tylko pytanie.
- Nic - brzmiała odpowiedź.
Wtedy zawrócił i ruszył z powrotem, a włączywszy autopilota, sięgnął po apteczkę.
- …Wtedy on wpadł do środka - snuł potem opowieść - żeby odpalić działa Wallaby, ale ja
trafiłem go pierwszy.
- Nie - zaprzeczył Benedick.
- Co ma oznaczać to twoje „Nie”. To ja tam byłem.
- Ja również, przez chwilę. Musiałem zobaczyć, jak on się czuje.
- I…?
- On wszedł do środka po szczeniaka, Dilka. Wziął go w ramiona i powiedział do niego „Prze-
praszam”.
- Jakkolwiek było, to jest wreszcie martwy, a my wykonaliśmy zadanie. To już koniec - podsu-
mował Sandor.
- Tak.
- Tak.
- Wypijmy zatem za dobrze wykonaną pracę, zanim na dobre się rozstaniemy.
- Dobrze.
- Dobrze.
I tak też zrobili.
Wprawdzie z Wallaby i jej kapitana niewiele pozostało, ale CWI z całkowitą pewnością ziden-
tyfikowała syntetyczne serce, które znaleziono nierówno bijące wśród dymiących szczątków.
Corgo nie żył, i to był koniec.
Powinien był wiedzieć, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, i oddać się w ręce odpowiednich
władz. Jak można liczyć na pokonanie człowieka, który posiada wytrych do twojego umysłu, albo
kogoś, kto wysłał na tamten świat czterdziestu ośmiu ludzi i siedemnaście złośliwych obcych form
życiowych, albo człowieka znającego każdą cholerną ulicę w Galaktyce?
Powinien był mieć tyle rozsądku, żeby nie występować przeciwko Sandorowi Sandorowi,
Benedickowi Benedictowi i Lynxowi Linksowi. Naprawdę, powinien był to wiedzieć.
Jako że ich prawdziwe imiona brzmią oczywiście Alekto, Tisifone i Megajra. Imiona trzech
furii. Powstają one z chaosu i przynoszą zemstę. Niosą zamęt i nieszczęście tym, którzy lekceważą
prawo i porzucają właściwą drogę; którzy grzeszą przeciw światłu i naruszają życie; którzy biorą moc
Płomienia jak piorun w swoje dwie aż nazbyt śmiertelne dłonie.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Graveyard Heart
Cmentarzysko serca
Tańczyli razem…
…na balu stulecia, balu tysiąclecia i balu nad balami,
…w sensie dosłownym i kalendarzowym,
…a on pragnął ją skruszyć, rozedrzeć ją na kawałki…
Moore niemal nie dostrzegał pawilonu, w którym się poruszali, nie przyglądał się setkom
pozbawionych twarzy cieni, które prześlizgiwały się obok nich. Nie zwracał też szczególnej uwagi na
pływające w górze i za nimi kule kolorowego światła.
Wyczuwał takie rzeczy, ale niekoniecznie musiał wietrzyć dziką przyrodę w tej wiecznie zie-
lonej pozostałości po minionym Bożym Narodzeniu, która obracała się na błyszczącym piedestale w
samym środku sali i rozsiewała swoje ognioodporne igły i zwyczaje sześć dni po fakcie.
Wszystko to zostało już podsumowane i odsunięte, wciągnięte do płuc i odłożone do akt.
Jeszcze parę chwil i zacznie się rok dwutysięczny.
Leota (z domu Lilith) spoczywała w łuku jego ramienia jak drżąca strzała, tak że miał ochotę ją
złamać albo wystrzelić (sam nie wiedział dokąd), miażdżyć, aż opadnie bezwładnie, albo zrobić cok-
olwiek, by wypędzić z jej szarozielonych oczu samadhi, krótkowzroczność czy cokolwiek to było, co
nadawało im taki wyraz. Za każdym razem mniej więcej o tej porze opierała się o niego i szeptała mu
coś do ucha, coś po francusku, a więc w języku, którego jeszcze nie poznał. Jednocześnie tak doskon-
ale poddawała się jego nieudolnemu prowadzeniu, że nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż odczytuje jego
zamiary wyłącznie zmysłem kinestetycznym.
Wszystko stawało się jeszcze trudniejsze do zniesienia, ilekroć jej oddech owiał mu szyję wil-
gotnym żarem, który spływał w dół, pod marynarkę, jak niewidzialna infekcja. Wtedy mruczał „C’est
vrai” albo „cholera”, albo to i to i próbował skruszyć jej ślubną biel (pokrytą czarną lamówką), a ona
znowu stawała się strzałą. Ale jednak tańczyła z nim, co stanowi ogromny postęp w stosunku do jego
zeszłego roku - jej wczoraj.
Był już prawie rok dwutysięczny.
Teraz…
Muzyka rozsypała się, a potem zaczęła się znowu łączyć, gdy kule rozbłysły dziennym świ-
atłem. Stara znajomość, przypomniano mu, nie jest sprawą, z której można żartować.
Ledwie się powstrzymał, żeby nie zachichotać, ale chwilę później światła znowu przygasły, a
on stwierdził, że jest zajęty.
Jakiś głos tuż przy nim, a także przy wszystkich innych, powiedział:
- Mamy teraz rok dwutysięczny. Szczęśliwego Nowego Roku!
Wtedy ją zmiażdżył.
Nikogo nie obchodziła zabawa na Times Sąuare. Tłumy tam zgromadzone oglądały transmisję
z balu na pospiesznie zbudowanym ekranie wielkości piłkarskiego boiska. Nawet teraz widzowie
świetnie się bawili, obserwując zbliżenia par tańczących na parkiecie w przyćmionych światłach. Kto
wie, stwierdził w duchu Moore, czy oni także nie są w tej chwili tematem zabawnej scenki serwow-
anej temu przepełnionemu półmiskowi po drugiej stronie oceanu. To całkiem prawdopodobne, jeśli
wziąć pod uwagę, kim jest jego partnerka.
Nie obchodziło go jednak, czy się z niego śmieją. Zaszedł zbyt daleko, żeby się tym
przejmować.
- Kocham cię - powiedział cicho. (W myślach odpowiedział sobie za nią tymi samymi słowami
i dzięki temu czuł się nieco lepiej). Potem światła znów zapłonęły i przypomniano starą znajomość.
Tańczące pary znalazły się nagle w śnieżycy składającej się z setek rozbitych tęczy. Spirale konfetti
dryfowały pomiędzy światłami, rozpuszczając się, kiedy opadały na tańczących, a puszyste wyo-
brażenia chińskich smoków płynęły ponad ich głowami, przebijając się wyszczerzonymi zębami
przez zadymkę.
Znowu zaczęli tańczyć i zadał jej to samo pytanie, co rok temu
- Czy nie moglibyśmy chociaż przez chwilę pobyć gdzieś razem sami?
Stłumiła ziewnięcie.
- Nie, jestem już znudzona. Zamierzam wyjść za pół godziny.
Jeśli o głosach można powiedzieć, że są gardłowe i bogate, to jej był tubalny. Jej gardło było aż
połyskliwie złote.
- W takim razie spędźmy ten czas na rozmowie w jednym z tych pokoików z zakąskami.
- Dziękuję, ale nie jestem głodna. Ja muszę być widziana przez następne pół godziny.
Jaskiniowiec Moore, który spędził większość życia, drzemiąc gdzieś w zakamarkach mózgu
Cywilizowanego Moore’a, uniósł się w tym momencie, warcząc. Jednak Cywilizowany Moore
nałożył mu kaganiec, gdyż nie chciał wszystkiego popsuć.
- Kiedy znów cię zobaczę? - spytał ponuro.
- Może podczas Dnia Bastylu - szepnęła. - Odbędzie się wtedy Liberté, Égalité, Fraternite Fête
Nue.
- Gdzie?
- W gmachu Nowego Wersalu o dziewiątej. Gdybyś chciał zaproszenie, to dopilnuję, żebyś do-
stał.
- Tak, chciałbym zaproszenie.
(Zmusza cię, żebyś prosił, szydził Jaskiniowiec Moore).
- Świetnie, w takim razie otrzymasz je w maju.
- Czy nie poświęciłabyś mi dnia lub dwóch teraz?
Potrząsnęła przecząco głową, tak że poczuł na twarzy palący dotyk jej błękitno-blond włosów.
- Czas jest zbyt cenny - szepnęła z udawanym patosem - a dni balów nie mają końca. Prosisz
mnie, żebym odcięła lata swojego życia i podarowała je tobie.
- Właśnie.
- Prosisz o zbyt wiele. - Uśmiechnęła się do niego.
Zapragnął przekląć ją i odejść, lecz jeszcze bardziej chciał przy niej pozostać. Miał obecnie
dwadzieścia siedem lat, co wcale mu się nie podobało, i spędził cały rok 1999, pragnąc jej. Dwa lata
temu zaplanował, że się zakocha i ożeni, gdyż mógł sobie w końcu na to pozwolić, nie pogarszając
swojego standardu życia. Nie widząc wokół siebie kobiety, która łączyłaby w sobie lepsze cechy
Afrodyty i komputera cyfrowego, przez cały rok bawił się w safari, szukając tropów tej idealnej
krzyżówki.
Jakiś impuls kazał mu kupić zaproszenie na Orbitalny Nowy Rok Bledsoesów, imprezę pole-
gającą na ściganiu starego roku dookoła świata przez linię zmiany daty i w końcu wypędzaniu go z
Ziemi w miejsce, do którego odchodzą minione lata, gdziekolwiek by ono było. Kosztowało go to
miesięczną pensję, ale właśnie wtedy po raz pierwszy miał okazję zobaczyć w naturze Leotę Mathilde
Mason, piękność Śpiących. Zapominając zupełnie o komputerach cyfrowych, natychmiast postanowił
w niej właśnie się zakochać. Pod wieloma względami był staroświecki.
Rozmawiał z nią wtedy dokładnie przez dziewięćdziesiąt siedem sekund, z czego przez pier-
wszych dwadzieścia odnosiła się do niego lodowato. Szybko jednak zrozumiał, że ona żyje po to, by
być podziwiana, nie ustawał więc w okazywaniu jej podziwu. W końcu wyraziła zgodę, by ujrzano ją
tańczącą z nim podczas Balu Tysiąclecia w Sztokholmie.
Następny rok spędził na rozważaniu niezliczonych sposobów skuszenia jej do powrotu do nor-
malnego ludzkiego życia. Tymczasem teraz, w najpiękniejszym mieście świata, ona po prostu infor-
muje go, że jest znudzona i ze odchodzi aż do Dnia Bastylii. Wtedy właśnie Jaskiniowiec Moore
zrozumiał wreszcie to, co dla Cywilizowanego Moore’a musiało być od dawna jasne: kiedy
następnym razem się zobaczą, ona będzie starsza mniej więcej o dwa dni, podczas gdy on zbliży się
do dwudziestu dziewięciu lat. Dla Grupy czas się zatrzymuje, natomiast ceną śmiertelnej egzystencji
jest wiek. Pieniądze pozwoliły jej kupić obiekt największego pożądania wszystkich narcystycznych
natur - łoże-chłodnię.
Tymczasem on miał dziś tyle, co kot napłakał, okazji, żeby zamienić z nią parę luźnych zdań, a
co tu dopiero mówić o przekonaniu jej, by wystąpiła z tego klubu lodowych pudełek. (Nawet teraz za
chwilę przerwie mu sztandarowy poeta Grupy, Wayne Unger, który właśnie podchodzi z miną instruk-
tora golfa mającego za moment udzielić lekcji).
- Witaj, Leoto. Przepraszam, panie…
Jaskiniowiec Moore warknął i grzmotnął go swoją maczugą, Cywilizowany Moore zaś puścił
jedną z najbardziej niedostępnych kobiet na świecie i pozwolił jej odejść z bożyszczem Grupy.
Ona się uśmiechała, on się uśmiechał. Odeszli.
Przez całą podróż dookoła świata do San Francisco, siedząc w barze liniowca stratosferycznego
w Roku Pańskim dwutysięcznym - to znaczy dwa, zero, zero, zero - Moore miał wrażenie, że Czas
zwariował.
Minęły dwa dni, zanim podjął decyzję, co zamierza w związku z tym zrobić. Stojąc na wy-
brzuszonym balkonie swojego apartamentu w „Stu Wieżach” kompleksu Hilton-Frisco, zadał sobie
pytanie „Czy tę właśnie dziewczynę pragnę poślubić?”. Na co odpowiedział sobie (zerkając na
przemian to na niteczki pojazdów wijące się pod jego stopami, to na zatokę): „Tak”.
Dlaczego? - zastanowił się.
Ponieważ jest piękna, odpowiedział, a przyszłość z nią będzie cudowna. Pragnę, by została
moją piękną żoną w cudownej przyszłości.
W związku z tym postanowił wstąpić do Grupy.
Uświadomił sobie, że dokonanie tego, co planuje, będzie nie byle jaką sztuką. Przede wszyst-
kim potrzebował pieniędzy, ogromnej ilości pieniędzy - zielonych akrów prezydentów, których należy
odpowiednio rozsiać we właściwych miejscach. Kolejnym wymogiem było zostanie kimś
wyjątkowym, rozpoznawalnym. Niestety, świat pełen był inżynierów elektryków uwijających się jak
mrówki w czasie dwudziestogodzinnego tygodnia pracy, trawiących czas nad swoimi wypieszczo-
nymi projektami, kompetentnych, zdolnych, a nawet natchnionych, którzy jednak tacy się nie stali.
Zdawał więc sobie sprawę, że osiągnięcie celu nie będzie łatwe.
Pogrążył się w pracy z niesłychanym zacięciem. Czterdzieści, sześćdziesiąt, a w końcu osiem-
dziesiąt godzin tygodniowo spędzał na czytaniu, projektowaniu, uczeniu się za pomocą taśm przed-
miotów, których nigdy przedtem nie potrzebował. Zarzucił natomiast czynny wypoczynek.
W maju, kiedy otrzymał swoje zaproszenie, i to w formie sztychu na pergaminie, a nie pospo-
litej kopii na zwykłym papierze, wpatrywał się w nie przez jakiś czas zamglonym wzrokiem. Miał już
dziewięć patentów, a trzy dalsze zgłoszone. Jeden udało mu się sprzedać, a ponadto prowadził obec-
nie z firmą Akwa Mining negocjacje na temat procesu oczyszczania wody, który wynalazł. Doszedł
więc do wniosku, że pieniądze będzie miał, o ile uda mu się utrzymać dalej takie tempo.
Prawdopodobnie zyska nawet pewien rozgłos. To zależało głównie od dalszych losów jego
procesu puryfikacji oraz tego, jak wykorzysta pieniądze. Leota (z domu Lorelei) jawiła mu się między
stronicami wzorów lub jak u Braque’a, wciśnięta w sześcian w jego szkicowniku, płonęła, kiedy on
spał, i spała, gdy on płonął.
W czerwcu doszedł do wniosku, że potrzebuje odpoczynku.
- Panie zastępco kierownika oddziału - oznajmił swojej twarzy w lustrze pielęgnatora (jego
chwalebne podejście do pracy zaowocowało już awansem na Oddziale Zamków Wodoszczelnych w
Zakładzie Urządzeń Ciśnieniowych) - potrzebna ci lepsza znajomość francuskiego i kroków tanec-
znych.
Ręce pielęgnatora usunęły piaskowy zarost i ścięły zmierzwione włosy nad uszami. Zmęczone
oczy, które widział przed sobą, lojalnie wyraziły zgodę, miały już dosyć studiowania abstrakcji.
Jednakże intensywność jego wypoczynku była na swój sposób równie męcząca jak przedtem
praca. Napięcie mięśni naprawdę mu się poprawiło, kiedy skakał w stanie nieważkości w sali trampo-
linowej Satelity-3 YMCA. Jego kroki taneczne nabrały wdzięku po wirowaniu z setką robotów i dzie-
sięcioma tuzinami kobiet. Odbył farmaceutycznie przyspieszony kurs języka francuskiego metodą
Roger Żelazny Róża dla Eklezjastesa Four for Tomorrow & The Doors of his Face The Lamps of his Mouth Przełożyli Bożena Jóźwiak Jarosław Kotarski Zbigniew A. Królicki Theodore Sturgeon Przedmowa W dziedzinie science fiction nie było zjawiska podobnego do Żelaznego od czasu… Tak zaczynał się pierwszy szkic tej przedmowy i na tym etapie pozostał przez jakieś czterdzieści osiem godzin, podczas gdy ja biedziłem się nad zakończeniem tego zdania w sposób pre- cyzyjny i sprawiedliwy Jedynym rozwiązaniem jest tu wyrzucenie ostatnich dwóch wyrazów, ale nawet wtedy rozminie się ono z prawdą, gdyż określenie „science fiction” ogranicza stan faktyczny Przecież tak wiele z tego, co wydawane jest jako science fiction, wcale mą nie jest Z kolei coraz więcej literatury tego gatunku jest publikowane bez tej etykietki (a cieszy się wielkim powodzeniem np Ostatni brzeg, Dr Strangelove, Siedem dni w maju, 1984 ltd , ltd , co profesjonalnych pisarzy sci- ence fiction może uczynić ofiarami mann prześladowczej) Wystarczy więc w tej chwili powiedzieć, ze trudno byłoby znaleźć takiego autora jak Żelazny w jakimkolwiek gatunku Zetknęliśmy się już z prawdziwymi poetami prozy, lecz często wytyka się im pewne braki, gdy mowa o tempie i konstrukcji. Mamy również wielkich gawędziarzy, u których gmach narracji jest prawidłowo wzniesiony na solidnych podstawach i dobrze powiązany od początku do końca, lecz nie- jednokrotnie zbudowany ze zhomogenizowanej, trzymającej się podstawowych faktów prozy. Jed- nocześnie istnieje, niestety, tylko garstka pisarzy, których nazywam „ludzkimi ekspertami”. Mają oni specjalny dar tworzenia pamiętnych postaci będących czymś więcej niż dobrą fotografią realnie ist- niejących pierwowzorów. Ich bohaterowie żyją i jak wszystkie żywe istoty, zmieniają się nie tylko w trakcie czytania, lecz również w pamięci czytelnika, w miarę jak on sam rozwija się i wnosi coraz więcej do tego, co dostarczył mu autor. Lecz ci „ludzcy eksperci” mają tendencję do przeobrażania swojego rzadkiego daru w rodzaj obsesji (jednocześnie tworzą niewielkie grupki zapaleńców mających skłonność do tego samego) i nie zwracają szczególnej uwagi na kwestie konstrukcji i treści. Odpowiednią analogią będzie tu doskonale obsadzona i skonstruowana sztuka, do której ktoś zapom- niał dostarczyć scenariusz. Jeśli więc ktokolwiek sądzi, iż za chwilę powiem, ze Zelaznemu udaje się sprostać tym wszyst- kim wymogom i uniknąć przeoczeń, że znajdujemy u niego pełnię treści i konstrukcji, środków i celów, faktury, rytmu i tempa, to ma całkowitą rację. Trzy elementy w twórczości Zelaznego wymagają wyizolowania i dokładniejszego zbadania, jednak bezlitosne brzmienie tego oświadczenia zmusza mnie do wprowadzenia poprawki. Niech to będą dwa czynniki i wskazanie palcem, niezdecydowane i niewyraźne skinienie w kierunku czegoś Tam Daleko (albo W Górze, albo W Środku), co można przeanalizować mniej więcej tak skutecznie, jak wpływ wewnętrzny obserwacji zmian koloru na powierzchni bańki mydlanej albo tę bezgłośną eksplozję gdzieś pod przeponą, będącą jednym z symptomów miłości. Po pierwsze, opowiadania Żelaznego są bajeczne. Używam tu tego określenia w specjalnym i całkowicie dosłownym sensie. Ezop nie przedstawił w swojej bajce, i przedstawić nie zamierzał, rzeczowej relacji na temat poczynań lisa wegeterianina obdarzonego ludzką mową i ludzkim syste- mem ocen dotyczących nieosiągalnej kiści winogron. Przekazywał za jej pośrednictwem coś jeszcze, i to coś ważniejszego niż to, co powiedział dosłownie. Do mnie z kolei dotarło na przestrzeni lat, ze wielkość literatury i znaczenie postaci literackich (takich, jak kapitan Ahab, Billy Budd, Hamlet, Hiob, Unasz Heep) leży w istocie w ich bajkowości. Ktoś może je uczenie nazwać archetypami Junga, lecz rozpoznaje oraz/lub ich sytuacyjne uwarunkowania w swoich codziennych kontaktach z gospodarzem, pracodawcą czy najdroższymi osobami. Bajka mówi więcej niż jej słowa, przekracza swoje własne ramy. Zelazny też zawsze mówi więcej niż jego słowa, wszystkie opowiadania mają zastosowanie, naświetlają prawdę, dostarczają czytelnikowi narzędzi (a czasem broni), których nie miał przedtem, a dla których może znaleźć codzienny użytek poza granicami opowieści. Po drugie, w miarę jak człowiek czyta coraz więcej utworów tego niezwykłego pisarza, narasta uczucie podniecenia, stopniowego rozpoznawania czegoś, co (w każdym razie we mnie) budzi rosnący podziw. Co dziwniejsze, wynika to nie z licznych zalet jego pisarstwa, lecz z usterek. Bo ma
ono słabe punkty, i to sporo. Czasami odnosi się wrażenie, ze kilka (spieszę dodać, że bardzo nielic- znych) z jego bardziej soczystych sformułowań zyskałoby na spryskaniu „Dulcote” - stosowanym przez plastyków przezroczystym sprayem, który tłumi jaskrawość i połysk. Nie dlatego, żeby nie były piękne - gdyż Bóg mi świadkiem, ze większość z nich jest - lecz dlatego, iż nawet tak zręczny kowal słów jak Zelazny może od czasu do czasu zapomnieć, ze taki zabieg potrafi powstrzymać czytelnika od pospiesznego przebiegania wzrokiem stąd dotąd, a także że umeblowanie powinno być umieszc- zane poza miejscami, gdzie się chodzi. Jeśli rozbiję sobie goleń o stolik do kawy, to raczej nie będzie dla mnie istotne, że jest to najpiękniej wykonany okaz od czasów Króla Słońce, szczególnie jeśli to sam autor sprawił, iż na niego wpadłem. Ponadto jest jeszcze kwestia egzotycznych wyrażeń - wprowadzania tych niesamowicie precyzyjnych i przez to całkowicie nieprzetłumaczalnych niemieckich terminów lub cytatów z klasycznych mitologii. Nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany. Naprawdę dobry pisarz ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać pewną arogancję i powinien swo- bodnie mówić wszystko, na co tylko ma ochotę, w sposób, w jaki zechce. Z drugiej jednak strony, pisanie, podobnie jak wybory, kopulacja, sonaty czy cios pięścią w nos, jest rodzajem porozu- miewania się, a więc absolutnej konieczności dla egzystencji istot ludzkich w każdej dziedzinie, czy to konkretnej, czy abstrakcyjnej. Można ją zdefiniować jako działalność ludzką wywołującą odpow- iedź tego samego rodzaju ze strony innych istot ludzkich. Porozumiewanie się musi być zjawiskiem dwukierunkowym typu nadajnik-odbiornik albo nie istnieje wcale. Jeżeli wywołuje reakcję innego typu („a cóż to, do diabła, ma znaczyć?” zamiast „ależ oczywiście!”), to wprawdzie istnieje, lecz oka- leczone. Bardzo delikatna i niewyraźna linia oddziela metodę polegającą na używaniu egzotycznych wtrętów wraz z ich definicją, co może być uznane za obraźliwe przez czytelnika, który je rozumie, a rzucaniem go na głęboką wodę bez ostrzeżenia i wyjaśnień. Zgadzam się, ze czytelnik powinien wyk- onać część pracy, a im więcej robi, w tym większym stopniu uczestniczy w dziele. Jednocześnie stop- ień jego uczestnictwa świadczy o jakości utworu (i poziomie pisarza). Z drugiej strony nie powinien być zatrzymywany lub wyrzucany z nurtu, w którym umieścił go sam autor, przez takie przeszkody nawigacyjne, choćby nie wiadomo jak trafnie dobrane. Sprowadza się to do uświadomienia sobie, kto jest słuchaczem, do kogo zaadresowany jest przekaz i na co ten ktoś sobie zasłużył. A zasłużył sobie na bardzo wiele, gdyż znajduje się na drugim końcu czegoś, co bez niego nie mogłoby istnieć. Ci od- biorcy (a jest ich wielu), którzy potrzebują rozpieszczania, nie zasługują na nie. Ci z kolei, którzy po- trafią złapać wszystko co naprawdę dobry pisarz im rzuci, są dla mego prawdziwym darem, lecz stanowią niewielką część tej złożonej istoty - Czytelnika. Pomysłowy pisarz zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć jak największą komunikatywność bez uszczerbku dla swej arogancji, wystarczy, zęby o tym pomyślał. Pisarzowi mniej inteligentnemu bez trudu byśmy wybaczyli taki brak zastanowienia, lecz Zelazny nie może się uciekać do podobnej wymówki. Tu dochodzimy do sedna tych rozważań. Zelazny jest pisarzem takiej klasy, że osądza się go według wyższych standardów niż wielu innych, i będzie dźwigał ten krzyż przez cały okres swej pisarskiej kariery. Na szczęście ramiona, na których będzie on spoczywał, są bardzo dobrze umięśnione. Ważniejsza sprawa wynikająca z tych rozważań nad usterkami jest związana z tym, jakiego rodzaju są to słabości. Niewątpliwie żadna ze spraw, o których wspomniałem (lub mogłem wspom- nieć), nie była skutkiem braku zdolności. Każda jest efektem rozwoju, ekspansji, prób, słownych walk i zmian. Trudno powiedzieć o pisarzu coś równie przerażającego (chociaż niektórzy z nich wcale tak me uważają) jak pochwalne „koniec”. Podziwiamy piękno doskonale oszlifowanego diamentu, a samo jego istnienie jest świadectwem wielkiej zręczności i ciężkiej pracy, lecz on się już nie będzie w sposób istotny dalej rozwijał. Wielkie drzewo dociera do swego ostatecznego „końca”, kiedy zostaje ścięte, może jeszcze przeobrazić się w wykałaczki czy listewki, lecz jako drzewo jest już martwe. Tylko to, co ulega ciągłym - dzień po dniu, komórka po komórce - zmianom, jest żywe. I w związku z tym właśnie pojawiło się we mnie i stale narasta uczucie podziwu dla twórczości Zelaznego, gdyż jest on młody, a już stał się wielki, posiada nawyk ciężkiej pracy i kształcenia się, a jednocześnie nie wykazuje najmniejszych oznak zwalniania tempa czy chęci porzucenia swojej pracy. Nie znam go osobiście, ale gdybym znał, pragnąłbym mu nade wszystko powiedzieć, ze wzbudził we mnie ten podziw, ze krzywa, którą nakreślił swoimi pierwszymi utworami może zostać przedłużona do prawdziwej wielkości oraz ze jeżeli będzie podążał za swoją pisarską gwiazdą, to inne rzeczy przyjdą same. Jeśli kiedykolwiek coś mu się wyda ważniejsze, to musi sobie uświadomić, ze ważniejsze nie jest. Jeżeli kiedykolwiek coś go będzie odciągać od pisarstwa, to musi być całkowicie przekonany, ze jest to coś znacznie mniej istotnego od jego daru. Do tej pory nie wykazuje najmniejszych oznak tego, by przestał się rozwijać albo miał przestać w przyszłości. Czy wiecie, jak rzadko się to zdarza?
Cztery opowiadania z tej książki, uporządkowane poniżej według moich wybitnie osobistych kryteriów (które komuś mogą się wydać niesłuszne) rosnącej doskonałości, należą do tego cu- downego gatunku, sprawiającego, ze zazdroszczę każdemu, kto jeszcze ich nie przeczytał i dopiero ma to zrobić. Bramy jego twarzy, lampy jego ust to sam rozmach i szybkość. Byłoby to dobre opowiadanie, gdyby relacjonowało samą akcję i intrygę, a także gdyby ograniczyło się do tego, co dzieje się w głowach i sercach jego bohaterów. Tymczasem jest dobre w obu tych warstwach. Furie z kolei to tour de force, gdzie Zelazny z łatwością osiągnął to, co większość pisarzy uznałaby za niemożliwe, a kilku bardzo dobrych za niezwykle trudne. Mianowicie, pozornie bez trudu, stworzył milieu i bohaterów oraz wyznaczył sobie cel tego opowiadania tak daleko, jak każdy ma ochotę dotrzeć. Przekonał nas, byśmy w to cały czas wierzyli, po czym odszedł, miarowo oddy- chając, podczas gdy my, ciężko dysząc, zostaliśmy z bajką w dłoniach. Cmentarzysko serca należy do tej cudownej kategorii, która jest może największym darem sci- ence fiction dla literatury oraz istot ludzkich - opowieścią z „oddźwiękiem”, opowieścią z cyklu „co będzie, jeśli…”. Jest to rozwinięcie pewnego aspektu naszej rzeczywistości przenoszące nas naprzód, do czasów i miejsc, których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy, bo po prostu nie umieliśmy. Kiedy ta his- toria się kończy, obracamy się i spoglądamy na rzeczy, które on dla nas rozwinął, znajdujące się tu i teraz, towarzyszące nam tego właśnie dnia na naszej planecie. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że pow- iedział nam i podarował coś, czego przedtem nie mieliśmy, i że odtąd już zawsze będziemy spoglądać na ten aspekt naszego świata innymi oczami. Róża dla Eklezjastesa jest jednym z najważniejszych utworów, jakie kiedykolwiek przeczy- tałem. Może powinienem raczej powiedzieć, iż jest jednym z moich najbardziej pamiętnych doświ- adczeń. Tak się zdarzyło (no cóż, od razu wam mówiłem, że jest to całkowicie osobista ocena), że ta akurat bajka ze swymi zdumiewającymi zwrotami akcji prowadzącymi aż do bolesnego zakończenia jest dręczącą analogią moich własnych przeżyć. Być może ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności wpłynął na to, ile to opowiadanie dla mnie znaczy, a dla innych nie będzie ono tak wzruszające. Sta- rając się jednak, na ile to możliwe, zachować obiektywizm, uważam, iż bezpiecznie mogę stwierdzić, że jest to jedno z najpiękniej napisanych, najzręczniej skonstruowanych i najbardziej namiętnych dzieł sztuki, które się kiedykolwiek pojawiły. Pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie powieści Rogera Żelaznego: Ja, nieśmiertelny i The Dream Master, oraz podsumować to, co tu powiedziałem, jak również sporo rzeczy, których nie powiedziałem. Chciałbym podsumować wszystkie myśli i uczucia dotyczące twórczości Rogera Że- laznego, istniejącej i przyszłej; podsumować to, co uderzyło mnie w punktach kulminacyjnych wszystkich jego fabuł oraz za każdym razem, jak dotąd, w tym przykrym momencie, kiedy przewra- całem ostatnią stronę każdego z jego opowiadań; chciałbym podsumować to wszystko w dwóch słowach: Jestem wdzięczny. Theodore Sturgeon Sherman Oaks, Kalifornia. The Furies Furie Czasami Natura, jakby po namyśle, rzuca kość tym, których okalecza i spycha na margines Często jest to jakiś talent, przeważnie bezużyteczny, lub przekleństwo inteligencji. Kiedy Sandor Sandor miał cztery lata, potrafił nazwać wszystkie 149 zamieszkanych światów w Galaktyce. Gdy ukończył pięć, umiał wymienić wszystkie główne lądy każdej planety i narysować je z grubsza na pustym globusie. Zanim ukończył lat siedem, znał wszystkie prowincje, stany, państwa i główne miasta ogółu najważniejszych lądów na wszystkich 149 zamieszkanych planetach Galaktyki. Kiedy nie spał, większość czasu spędzał na czytaniu lądografii, historii, lądologii oraz popularnych przewodników, a ponadto szczegółowo studiował mapy i taśmy podróżnicze. Odnosiło się wrażenie, że ma w mózgu aparat fotograficzny, gdyż kiedy ukończył dziesięć lat, nie było miasta w Galaktyce, o którym Sandor Sandor nie potrafiłby czegoś powiedzieć. A na tym się nie skończyło. Fascynowały go miejsca. Zgromadził całą bibliotekę planów miast i map drogowych. Stu- diował style architektoniczne i podstawowe branże przemysłu, typy rasowe i rdzenne formy życia, miejscową florę, punkty orientacyjne, hotele, restauracje, lotniska, porty morskie i kosmiczne, style ubierania i ozdoby, warunki klimatyczne, lokalną sztukę i rzemiosło, nawyki żywieniowe, sporty, re- ligie, instytucje społeczne i zwyczaje.
Kiedy w wieku czternastu lat robił doktorat z lądografii, egzamin ustny zdawał w zamkniętej sieci telewizyjnej. Powodem był jego lęk przed opuszczaniem domu, zrobił to dotąd tylko trzykrotnie i za każdym razem eskapadę przypłacił urazem psychicznym. Przyczyną tego z kolei był fakt, że na wszystkich 149 światach Galaktyki nie było lekarstwa na pewną degeneracyjną chorobę mięśni. Cier- piący na to schorzenie Sandor nawet najdelikatniejszą protezą nie mógł manipulować dłużej niż kilka minut, by nie odczuwać zmęczenia i dotkliwego bólu. A żeby wyjść z domu, potrzebował trzech takich urządzeń - obu nóg i prawej ręki - zdolnych zastąpić te, które nie zostały mu dane w jakimś momencie przed narodzeniem. Nie chcąc się narażać na ból ani udrękę spotykania ludzi innych niż jego ciocia Faye lub pielęgniarka, panna Barbara, wolał zdawać egzamin ustny w systemie telewizji zamkniętej. Uniwersytet w Bnll na Dombeck znajdował się na drugiej półkuli planety. Gdyby nie ta od- ległość, profesorowie przyszliby do Sandora, ponieważ darzyli go szacunkiem. Jego licząca 855 stron dysertacja pod tytułem Kilka uwag na temat grawitacyjnej teorii mnogości wyjaśniającej formowanie się lądów podobnego typu na odmiennych ciałach planetarnych zwróciła na siebie uwagę nawet Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Sandor Sandor nie miał, rzecz jasna, nigdy zobaczyć Ziemi. Jego mięśnie mogły znieść grawitację tylko mniejszych planet, takich jak Dombeck. Tak się akurat złożyło, że władze Interstelu, które monitorują dosłownie wszystko, podsłuchały egzamin ustny Sandora i jego obronę pracy doktorskiej. Profesor Baines był jednym z niewielu przyjaciół Sandora. Kilka razy spotkali się nawet oso- biście w bibliotece młodzieńca, gdyż naukowiec przychodził pod pozorem pożyczenia pewnych książek i zostawał na całe popołudnie. Kiedy egzamin dobiegł końca, profesor Baines nie wyłączył się od razu, lecz jeszcze przez parę minut gawędził z Sandorem. Właśnie wtedy rzucił przypadkową uwagę na temat pewnego, niemal bezużytecznego - w sensie akademickim, rzecz jasna - talentu San- dora. Na tę wzmiankę urzędnik rządowy czujnie nadstawił uszu (był Rigellianinem). Bardzo zależało mu na awansie i przypomniał sobie pewien mało znany raport. Profesor Baines wspomniał o tym, jak to pewnego razu Sandor Sandor otrzymał do przestu- diowania trzydzieści zupełnie przypadkowych fotografii pochodzących z różnych miejsc całej Galak- tyki, a jednocześnie istotne dane z owych zdjęć wprowadzono do rządowego komputera L-L. Za każdym razem Sandor podał własciwą nazwę planety, nazwę kontynentu w dwudziestu dziewięciu wypadkach, hrabstwa lub prowincji w dwudziestu sześciu, a dwadzieścia trzy razy bezbłędnie określił swoje położenie w obrębie pięćdziesięciu mil kwadratowych. Komputer prawidłowo zidentyfikował planetę na dwudziestu siedmiu kliszach. Jednak dla komputera nie było to ukochane zajęcie. W ten sposób stało się jasne, że Sandor Sandor zna niemal każdą cholerną ulicę w Galaktyce. Dziesięć lat później znał już wszystkie. Tymczasem Rigellianin, niezadowolony z pracy, już trzy lata później opuścił agencję rządową i przeniósł się do prywatnej firmy, gdzie płace były lepsze, a awans szybszy. Jednakże jego raport i taśma zostały włączone do akt… Benedick Benedict urodził się i dorastał w wodnym świecie Kjum, obdarzony niezawodną umiejętnością robienia sobie wroga z każdego, kogo poznał. Nie działo się tak bez przyczyny. Podczas gdy dla niektórych ludzi największą przyjemnością jest picie, a dla innych obżarstwo, kiedy jedni są leniwi, a drudzy uwielbiają rozpustę czy phrinnow- anie, Benedickowi największą rozkosz sprawiało plotkowanie. Wyrósł na straszliwą paplę. Plotka była jego nektarem i ambrozją, jego seksem i religią. Podanie mu ręki było dużym błędem, niekiedy wręcz katastrofalnym. Ponieważ, gdy trzymał twoją dłoń, ściskając ją i uśmiechając się, oczy nagle zachodziły mu mgłą, a łzy zaczynały się toczyć po tłustych policzkach. Nie odczuwał smutku, kiedy to się działo. Wcale nie. Był to fizyczny objaw jego reakcji para- normalnej. W takiej chwili miał przed oczyma całą twoją przeszłość. Na dodatek było to spojrzenie wybiórcze - widział tylko to, czego szukał. A interesowały go skandale i nienawiść albo, co bywa jeszcze gorsze, miłość. Szukał łamania prawa i niepokoju, wspomnień zażenowania, bólu, słabości i daremności poczynań. Widział wszystko, o czym człowiek pragnął zapomnieć, i na dodatek o tym mówił. Jeśli będziesz miał szczęście, nie opowie ci o tobie samym. Jeśli zetknąłeś się kiedykolwiek z kimś, kogo on na swój sposób poznał, i fakt ten wyjdzie na jaw, to zacznie opowiadać o tamtej osobie. Będzie mówił o życiu tej kobiety czy tego mężczyzny, gdyż taki rodzaj stosunków towarzyskich ceni sobie nawet bardziej nikż wzbudzenie w tobie gniewu na ciebie samego. A jego oczy, głos i dłoń będą
cię więzić jak uścisk Starego Żeglarza w stanie jakby półsnu, poza którym będziesz go słyszał i czuł się wstrząśnięty pod zewnętrzną warstewką odrętwienia. Potem odejdzie i opowie o tobie innym. Takim właśnie człowiekiem był Benedick Benedict. Zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy, jak jest znienawidzony, gdyż ta reakcja przychodziła dopiero później, parę godzin po tym, jak życzył „Miłego dnia” i odchodził. Zostawiał swoich słuchaczy w stanie zbliżonym do odczuć kogoś, kto właśnie został zgwałcony. Później strach, wstyd lub obrzydzenie sprawiały, że starali się zapomnieć o tym, co zaszło, i o nim. Inni z kolei nienawidzili go w milczeniu, gdyż był niebezpieczny - to znaczy miał potężnych przyjaciół. Benedick był wyjątkowo towarzyskim zwierzęciem: uwielbiał skupiać na sobie uwagę, pragnął być podziwiany i łaknął widowni. Zawsze zresztą potrafił znaleźć sobie słuchaczy. Znał tyle tajemnic, że w zamian za możliwość usłyszenia czegoś ciekawego tolerowano go w wielu ważnych miejscach. Ponadto był bardzo bogaty, lecz o tym za chwilę. W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu poznawać nowych ludzi. Wieść o nim rozchodziła się w postępie geometrycznym w stosunku do jego paplaniny, a nawet ci, którzy mieli ochotę go posłuchać, siadali w przeciwnym końcu pokoju, wlewali w siebie dość alkoholu, by choć częściowo przytłumić własne wspomnienia, i starali się znaleźć jak najbliżej drzwi. Bogactwo Benedicka brało się stąd, że jego moc działała również na materię nieożywioną. Na zalanym wodą Kjum trudno było o pożyteczne minerały. Jeśli ktoś przyniósł mu próbkę, to ściskając ją i łkając, potrafił powiedzieć, gdzie należy szukać złoża. Mając jedną rybkę złowioną w przepast- nych oceanach Kjum, mógł wyrysować szlak całej ławicy. Płacząc, dotykał naszyjnika z miejscowych radiopereł i odgadywał położenie łowiska radioperłopławów. Lokalne towarzystwa ubezpieczeniowe i firmy kredytowe przechowywały tak zwane akta Benedicta - pióro, którym klient podpisał swój kontrakt, odrzucony niedopałek papierosa, plas- teksową chusteczkę, którą otarł czoło, rzecz zostawioną na przechowanie, pozostałości po biopsji lub badaniu krwi. Wszystko to Benedict mógł wykorzystać przeciw tym, którzy oszukali te firmy i uciekli, przeciw tym, którzy złamali ich przepisy. Nie upajał się bynajmniej swą mocą, po prostu się nią cieszył. Był jednym z dziewiętnastu znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki i nie znał innego sposobu na życie. Czasami pomagał również władzom, o ile uznał ich sprawę za słuszną. Jeśli nie, jego moc nagle zni- kała i wracała dopiero, kiedy nie była już potrzebna. To jednak nie działo się zbyt często, jako ze Benedick Benedict był człowiekiem humanitarnym i dobrze opłacanym, którego zdolności zostały laboratoryjnie sprawdzone i klinicznie przetestowane. Potrafił również zastąpić wariometr. Mógł odczytać myśli powstające poza jego własną czaszką… Lynx Links wyglądał jak piłka plażowa z brodą, tłusty patriarcha z przepaską na oku, wielbiciel dobrego jedzenia i picia, prostego odzienia i towarzystwa prostych ludzi, był człowiekiem, który często się uśmiechał i mówił miłym, melodyjnym głosem. Wcześniej zdążył zapisać na swym koncie najbardziej imponujący rejestr zabójstw spośród wszystkich agentów zatrudnionych kiedykolwiek przez Centralę Wywiadowczą Interstelu. Podczas pięćdziesięciu lat pracy w charakterze agenta terenowego wyprawił na tamten świat czterdziestu ośmiu ludzi i siedemnastu osobników reprezentujących obce, złośliwe formy życia. Był jednym z trzech zaledwie ludzi w Galaktyce, którzy przeżyli pół wieku zatrudnienia w CWI. Teraz żył wygod- nie z rządowej emerytury pomimo trzech żon i gromady wnuków. Czasami był wzywany jako kon- sultant albo wykonywał na boku jakąś niewielką misję. Wierzył głęboko, że wszelkie formy życia stanowią jedność, a wszyscy ludzie są braćmi, oraz że stosunkami między ludźmi nie powinien rządzić strach ani nienawiść, lecz wyłącznie miłość. Links nawet zabijał z miłością - jak często mówił podczas uspokajających sesji psychoterapeutycznych - odnosząc się z czcią i szacunkiem do osoby i ducha człowieka, który został skazany na śmierć. To będzie opowieść o tym, jak to się stało, że został wezwany z powrotem z Hosanny, Świata Wielkiego i Wspaniałego Płomienia Boskiego Życia, by wraz z Sandorem Sandorem i Benedickiem Benedictem zapolować na Victora Corga, człowieka bez serca. Victor Corgo był kapitanem Wallaby. Victor Corgo był głównym astrogatorem, pierwszym ofi- cerem i naczelnym inżynierem Wallaby. Victor Corgo po prostu był Wallaby. Niegdyś Wallaby była dumnym statkiem Straży Kosmicznej, hebanowym muchomorem, którego podobne do klejnotów kropki stanowiły projektory szybkiego fazowania. Niegdyś Wallaby krążyła po nadgranicznych światach Interstelu, wymierzając sprawiedliwość według jednolitego
kodeksu galaktycznego w miejscach, gdzie nie obowiązywało żadne inne prawo. Dawniej dumna Wallaby pod komendą kapitana Victora Corga ze Straży Kosmicznej przemierzała dalekie przestrzenie kosmosu i stała się legendą pod legendarnym niebem. Corgo był postrachem bandytów i wstrętnych obcych form życia, zagrożeniem dla wszystkich, którzy łamią prawo, cierniem w boku wszelkich złoczyńców. Wraz ze swym migocącym grzybem, który w ciągu jednego dnia mógł wypalić cały kontynent poniżej poziomu wody, był dumą straży, najlepszym z najlepszych, śmietanką zebraną ze wszystkich pozostałych. Niestety, Corgo opuścił szeregi straży. Stał się łajdakiem. …Zdrajcą Upadłym bohaterem… Po czterdziestu pięciu latach służby, mając przed sobą zaledwie pięć lat do emerytury, stracił całą załogę w niefortunnym nalocie na twierdzę piratów na planecie Kilsh, która mogła stać się sto pięćdziesiątym zamieszkanym światem Interstelu. Ledwie żywy przedzierał się potem, czołgając, przez wielkie pole śnieżne Brild na głównym kontynencie Kilsh. Słyszał już pomruki zbliżającej się śmierci, kiedy najzupełniej przypadkowo został ściągnięty z jej pasa ruchu, jeśli można tak powiedzieć, przez Drillenów, koczownicze plemię brzydkich, lecz inteligentnych czworonogów. Zabrali go do swego obozu, gdzie uleczyli go, nakarmili i ogrzali. Później przy ich pomocy wydobył Wallaby wraz z całym uzbrojeniem z miejsca, gdzie wy- paliła sobie drogę, ponad sto stóp poniżej powierzchni lodu. Jako że został bez załogi, wyszkolił Drillenów. Wraz z Drillenami i Wallaby zaatakował piratów. Zwyciężył. Lecz to jeszcze nie był koniec. Nie. Kiedy dowiedział się, że zgodnie z jednolitym kodeksem na Drillenów został wydany wyrok śmierci, wyrzekł się swojego własnego gatunku. Drillenowie odmówili przeniesienia się na całkiem porządną planetę-rezerwat. Postanowili kontynuować okupację tego, co miało stać się sto pięćdzie- siątym zamieszkanym światem w Galaktyce (to znaczy w Interstelu). Dlatego wydano rozkaz zniszczenia. Kapitan Corgo protestował, więc uznano go za niepoczytalnego. Kapitan Corgo groził, więc jemu również pogrożono. Kapitan Corgo walczył, został pokonany, zmarł, został wskrzeszony, zdołał uniknąć uwięzienia i stał się banitą. Zabrał Wallaby ze sobą. W dniach chwały nazywano ją Szczęśliwą Wallaby, teraz była to po prostu Wallaby. Kiedy dosięgły jej wiązki z prowadnic atakującego pojazdu, kiedy wibracje ogarnęły hebanowy kadłub i rozdarły jego ciało, Corgo zawołał do siebie załogę złożoną z sześciu Drillenów, pogładził futro Mali, swojej ulubienicy, otworzył usta, by cos rzec, i zmarł, akurat kiedy zaczęły płynąć słowa oraz łzy. - Przepraszam… - zdążył powiedzieć. Dali mu jednak nowe serce - jego stare rozpadło się na kawałki i nie dało się go uratować. Umieścili je w słoju, a w zamian włożyli mu błyszczące, aseptyczne jajeczko z pulsującego metalu, które rozszerzało się i kurczyło ze zmienną częstotliwością, zależnie od informacji o oddychaniu, za- wartości cukru we krwi oraz wydzielaniu różnych gruczołów przekazywanych przez małe jak ziar- enka komputery również wszczepione do jego ciała. Te nasionka i jajeczko utrzymywały go przy ży- ciu. Kiedy już byli pewni, że naprawdę będzie żył, poinformowali go, jak wygląda procedura sądu wojennego. On jednak nie czekał na zasłużony proces. Złamał słowo oficera i uciekł z posterunku straży, zabierając ze sobą Malę, jedynego obecnie Drillena w całej Galaktyce. Pięcioro jej towarzyszy nie przeżyło badań naukowych mających na celu ustalenie ich budowy wewnętrznej. Reszta rasy nie zgodziła się, oczywiście, na przesiedlenie. Wtedy właśnie człowiek bez serca wypowiedział wojnę ludzkości. Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami. Potrzebne są gigantyczne urządzenia do wysadzania w powietrze, cięcia, płukania i rafinowania, żeby cofnąć taki świat niemal do stanu pier- wotnego chaosu, po czym wydobyć jego podstawowe (to znaczy użyteczne w sensie handlowym) składniki. W książkach historycznych możecie wyczytać, jak w zamierzchłych czasach wyglądała na
naszej ojczystej planecie eksploatacja odkrywkowa. Z grubsza procesy wówczas stosowane były po- dobne, jeśli chodzi o istotne szczegóły i rezultaty, lecz operacje prowadzono na nieporównanie mniejszą skalę. Wyobraźcie sobie sto mil Wielkiego Kanionu pojawiające się z dnia na dzień albo odwrócenie w mgnieniu oka milionów lat procesów lądotwórczych, pomyślcie o wszystkich epokach lodow- cowych na Ziemi i skondensujcie je w jednej porze roku. To pozwoli wam mniej więcej uświadomić sobie czas i skutki. A teraz wyobraźcie sobie sprowadzaną siłę roboczą - ludzi którzy wiercą i wysadzają, tną i płuczą dla wielkich konsorcjów górniczych; ludzi bynajmniej nie pozbawionych wykształcenia, a jednak pragnących podjąć to ogromne ryzyko. Czasami podejmują je tylko na rok - z powodu wysok- iego wynagrodzenia albo dlatego, że są karierowiczami - ci, którzy wyruszają do trzech światów w ciągu jednego sezonu. Lądują na tych planetach w statkach kryjących miasta całymi górniczymi obo- zami kosmicznych przyczep. Przybywają ze wszystkich stron zamieszkanej Galaktyki, przynosząc ze sobą moc narzędzi i przeciwstawnego kciuka. Na czole mają znamię słonecznego Feniksa, a w oczach chłód przebytych przestrzeni kosmicznych. Wiedzą, co zrobić, by wzniosły się przed nimi kopuły z atomów, i jak przywołać trąbę powietrzną z frachtowców po drugiej stronie nieba. A wszystko robią dokładnie i skutecznie, nie zapominając przy tym o stylu, tradycji, śpiewie i śmiechu, gdyż są ciężko harującymi zespołami ścigającymi się z czasem (który jest pieniądzem), by uzyskać jak największy przerób (który jest pieniądzem) i pokonać swoich konkurentów na rynku (co jest ważne, jako ze jeden zalążek świata kształtuje wielomiesięczne obroty). W jednej ręce niosą płomień, a w drugiej trąbę powietrzną, lądują ze swymi rodzinami i wszystkim, co posiadają, wznoszą tymczasowe miasta, wyk- onują swoje magiczne dzieło i odchodzą, kiedy już kuglarska sztuczka ze znikaniem zostanie zakońc- zona. Teraz macie już pojęcie, co się dzieje i kto jest obecny na scenie, a sęk tkwi w tym, że: Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami. Nie zrozumcie mnie źle - zyski są więcej niż proporcjonalne. Chodzi tylko o to, że mogą być nawet większe… W jaki sposób? No cóż… Po pierwsze, ciężki sprzęt używany w tych przedsięwzięciach jest przeważnie możliwy do zastąpienia, przynajmniej ten znajdujący się w miastach emigrantów. Przenoszenie go jest kosztowne. Nieprzewożenie - nie. W rzeczywistości tańsza jest, jeśli chodzi o ludzi i materiał, produkcja nowych urządzeń niż przesyłanie szybką fazą starych częściej niż 2,6 raza. Korporacje górnicze nie wytwarzają tego sprzętu (i wcale by nie chciały), kombinaty produku- jące dla górnictwa lubią konstruować nowe urządzenia, tak samo jak korporacje lubią tracić stare. Oczywiście, sprzęt ten jest wynajęty lub wzięty na raty spłacane towarzystwom finansowym, gdyż takie płatności pomagają wygrać z Urzędem Skarbowym Interstelu, kiedy trzeba się rozliczyć z podatków. Porzucenie urządzeń byłoby przestępstwem łamiącym albo umowę dzierżawy, albo kodeks handlowy Interstelu. Lecz zdarzają się wypadki… Często, zbyt często, by uznać statystyki za zadowalające… Gdzieś daleko, na krańcach cywilizacji. Wtedy duże towarzystwa ubezpieczeniowe przeprowadzają śledztwo, a w końcu z głębokim westchnieniem wypłacają odszkodowanie posiadaczom prawa zastawu. …A frachtowce przybywają na giełdę przed czasem, bo mniej jest demontażu, instrukcji i załadunku. Oszczędza się czas, zobowiązania wykonuje z wyprzedzeniem i zazwyczaj uzyskuje lepszą cenę, dzięki czemu można sfinansować rozpoczęcie głównych prac w kolejnym zalążku świ- ata. Wszystko to bardzo ładnie… tyle że nie dla towarzystw ubezpieczeniowych. Lecz co się może przytrafić przejściowej metropolii pełnej ciężkiego sprzętu? No cóż, niektórzy nazywają to sabotażem. …Inni - masowym morderstwem. …Nie wypowiedzianą wojną. …Błyskawicą Corga. Lecz napisano, że lepiej jest spalić jedno miasto, niż złorzeczyć ciemnościom. Corgo nie złorzeczył ciemnościom. …Wiele razy.
* * * Tego dnia, kiedy zeszli się razem na Dombeck, Benedick wyciągnął rękę, uśmiechnął się i powiedział: - Panie Sandor… Kiedy poczuł uścisk dłoni, jego uśmiech nieco zbladł, po czym całkowicie zniknął z twarzy. Potrząsał sztuczną ręką. Sandor skinął głową i opuścił wzrok. Benedick zwrócił się teraz do potężnego mężczyzny z przepaską na oku. - A ty jesteś zapewne Lynx? - Zgadza się, bracie. Musisz mi wybaczyć, że nie podam ci ręki. To niezgodne z moją religią. Wierzę, że życie nie wymaga ciągłego upewniania się co do swojej identyczności. - Oczywiście - zgodził się Benedick. - Znałem kiedyś człowieka z Dombeck. Szmuglował gnil, nazywał się Worten Wortan… - Odszedł, by połączyć się z Wielkim Płomieniem - przerwał mu Lynx. - Innymi słowy, już nie żyje. CWI aresztowała go dwa lata temu. Odszedł do Płomienia, próbując uniknąć uwięzienia. - Naprawdę? - spytał Benedick. - On sam był kiedyś uzależniony od gnilu. - Wiem. Czytałem jego akta w związku z inną sprawą. - Dombeck jest pełna przemytników gnilu - stwierdził Sandor. - Faktycznie? Cóż, lepiej porozmawiajmy o tym facecie, Corgu. - Dobrze - rzekł Lynx. - Dobrze - potwierdził Sandor. - Człowiek z CWI powiedział mi, że wiele towarzystw ubezpieczeniowych złożyło protesty na ręce swych przedstawicieli w Interstelu. - Zgadza się - odparł Lynx. - Tak - przyznał Sandor. - Czy macie panowie coś przeciw temu, żebym zdjął swoje nogi? - Ależ skąd - odparł Lynx. - Jesteśmy współpracownikami i na naszych zebraniach musimy się czuć swobodnie. - Proszę, zrób to - przyłączył się Benedick. Sandor pochylił się na krześle i nacisnął guziczki na złączkach, po czym dobiegły ich dwa głuche uderzenia spod jego biurka. Odchylił się i zatrzymał wzrok na półkach wypełnionych globu- sami. - Czy one sprawiają ci ból? - zainteresował się Benedick. - Tak. - Miałeś wypadek? - To wrodzone. Lynx uniósł do światła karafkę z brązowawą cieczą i przyjrzał się jej zawartości. - To miejscowa brandy - wyjaśnił Sandor. - Całkiem dobra. Smakuje podobnie jak xmili z Ban- dli, ale nie powoduje uzależnienia. Poczęstuj się. Lynx czym prędzej go posłuchał i trzymał ją przed sobą przez cały wieczór. - Corgo jest niszczycielem własności - zaczął Benedick. Sandor przytaknął ruchem głowy. - Człowiekiem oszukującym towarzystwa ubezpieczeniowe i oszpecającym planety, dezerterem ze Straży Kosmicznej… - Mordercą - rzucił Sandor. - …I zoofilem - dokończył Benedick. - Tak - mlasnął Lynx. - W tak ogromnym stopniu zakłóca spokój społeczny, że musi zostać odnaleziony. - I przepuszczony przez Płomień dla oczyszczenia i ponownych narodzin. - Tak, musimy go znaleźć i zabić - podsumował Benedick. - Te dwie rzeczy, których potrzebujemy… są na miejscu? - spytał Lynx. - Tak, fazer falowy jest w sąsiednim pokoju. - I? - spytał Benedick. - Ta druga rzecz jest w dolnej szufladzie tego biurka, po prawej. - To dlaczego nie zaczynamy już teraz? - Właśnie. Dlaczego? - spytał Lynx. - Doskonale - stwierdził Sandor. - Jednak jeden z was będzie musiał otworzyć szufladę. To znajduje się w słoju z brązowego szkła, z tyłu. - Ja to wyjmę - zaoferował się Benedick.
Po pewnym czasie z jego piersi wyrwał się głośny szloch, gdy tak siedział z rzędami światów za plecami i łzami spływającymi po policzkach, ściskając w dłoniach serce Corga. - Jest zimno i ciemno… - Gdzie? - zapytał Lynx. - Jakieś małe pomieszczenie. Pokój? Kabina? Deska rozdzielcza… Buczący dźwięk… Zimno i wszystko pod dziwacznym kątem… Wibracje… Boli! - Co on robi? - zainteresował się Sandor. - Siedzi, półleży - kanapa pokryta materiałem. Coś futrzastego przy jego boku, śpi. Zwinięte - kąty - wszystko - nie tak. Boli! - To Wallaby podczas tranzytu - rzucił Lynx. - Dokąd zmierza? - zapytał Sandor. - Boli! - wrzasnął Benedick. Upuścił serce na kolana i zaczął się trząść. Otarł oczy wierzchem dłoni. - Głowa mnie boli - oznajmił. - Napij się - poradził mu Lynx. Benedick jednym haustem opróżnił pierwszą szklaneczkę, drugą popijał drobniejszymi łykami. - Gdzie byłem? Lynx uniósł ramiona i opuścił. - Wallaby dokądś zmierzała, a Corgo znajdował się w stanie snu fazowego. To wstrząsające wrażenie podróżować szybką fazą, zachowując pełną świadomość. Czas i odległość ulegają znieksz- tałceniu. Znalazłeś go w nieodpowiedniej chwili - pod wpływem środka nasennego i wstrząsu cza- soprzestrzennego. Może jutro będzie lepiej… - Mam nadzieję. - Tak, jutro - potwierdził Sandor. - Jutro… tak. Tam było jeszcze coś - dodał - coś w jego umyśle… Widział słońce w miejscu, gdzie go przedtem nie było. - Podpalenie? - zainteresował się Lynx. - Tak. - Wspomnienie? - spytał Sandor. - Nie. On jest w drodze do miejsca, gdzie to zrobi. Lynx podniósł się. - Połączę się z CWI i poinformuję ich o tym. Mogą sprawdzić, które światy są obecnie eksploa- towane. Wiesz, kiedy to będzie? - Nie, tego nie potrafię powiedzieć. - Jak wyglądał ten glob? Jaka była konfiguracja kontynentów? - spytał Sandor. - Żadna. Nie miał tak szczegółowych myśli. Jego umysł dryfował, wypełniała go głównie nien- awiść. - Najpierw się połączę, a potem spróbujemy jeszcze raz, dobrze? - Jutro. Teraz jestem zmęczony. - W takim razie idź do łóżka. Odpoczywaj. - Tak, zrobię to… - Dobranoc, panie Benedict. - Dobranoc. - Śpij w sercu Wielkiego Płomienia. - Mam nadzieję, że nie… Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga, gdyż miała senny koszmar: znów byli na wielkim polu śnieżnym Brild, a ona próbowała mu pomóc posuwać się naprzód. Stale się jej wyśl- izgiwał, po czym leżał tam za każdym razem dłużej i podnosił się coraz wolniej. I za każdym razem jeszcze wolniej szedł przed siebie. Próbował rozniecić ogień, lecz śnieżne diabły wirowały i przewra- cały się jak sople lodu spadające z siedmiu księżyców, a tańczące, zielone płomienie umierały, ledwie wynurzyły się spomiędzy jego dłoni. Wreszcie ujrzała tych trzech na szczycie lodowej góry. Odziani byli od stóp do głów w płomienie, a ich płonące głowy obracały się i obracały, i obra- cały. Potem jeden schylił się i zaczął węszyć przy ziemi, po czym wstał i wskazał w ich kierunku. Zaczęli zbiegać po zboczu, ciągnąc za sobą płomienie i topiąc lód na szlaku, którym pędzili. Przeskakiwali zaspy i spiętrzenia lodu, wyciągając przed siebie ręce. Zbliżali się w milczeniu, za- trzymując tylko wtedy, gdy jeden wąchał powietrze i ziemię…
Teraz już słyszała ich oddechy i czuła ich ciepło… Jeszcze tylko parę chwil, zanim przybędą. Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga. Benedick próbował przez trzy dni, trzymając serce Corga jak kryształową kulę, zraszając je łzami i ściskając tak, że niemal przywrócił je do życia. Ilekroć natrafił na wstrząs czasoprzestrzenny, głowa bolała go potem przez wiele godzin. Płakał długo, wylewał łzy jeszcze godzinami po nawiąza- niu kontaktu, co w jego przypadku było niezwykłe. Zawsze dotąd unikał bezpośredniego bólu, choć z drugiej strony zapamiętane cierpienie było jego głównym atutem. Teraz cierpiał za każdym razem, gdy dosięgnął Corga, a łączący ich niewidzialny tunel na nie- bie zasysał jego umysł. W ciągu tych trzech dni dotarł do Corga jedenaście razy, a potem jego moc naprawdę odeszła. Siedząc wewnątrz kadłuba Wałlaby jak bryła ciemnego metalu, przez sześćset mil wpatrywał się w płonące palenisko, które rozgrzał do punktu hartowania stali. Czuł się zresztą niczym kawałek metalu leżący na kowadle i czekający, kiedy znów spadnie młot, tak jak się to zawsze działo. Czekał, aż uderzy raz za razem i wykuje w nim nową twardość, każdym ciosem usuwając resztki tego, co było w nim nieszlachetne, co znało żal, skruchę i poczucie winy. Jeszcze raz i jeszcze raz, i znowu, tak żeby została tylko ta twarda forma nienawiści, jak hiszpański but, żyjąca w jądrze bryły, w nim samym, i wymagająca ciągłego kucia i hartowania. Pocąc się i obserwując z uśmiechem swoje dzieło, Corgo robił zdjęcia. Kiedy jeden z dziewiętnastu znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki traci nagle swoją moc, na dodatek w takim momencie, zaczyna to przypominać stare baśnie, w których pewnego dnia księżniczkę atakuje nieznana choroba, a król, jej ojciec, zwołuje wszystkich mędrców i wzywa najlepszych lekarzy w królestwie. Wielki Tata CWI (zupełnie jak rex ex machina) postąpił podobnie, wzywając mędrców i dorad- ców z rozlicznych myślomatów i warsztatów naprawczych umysłów w całej Galaktyce, nie wyłąc- zając Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Ale, niestety, chociaż każdy postawił diagnozę, żaden nie potrafił podać zaleceń, które mogłyby zaakceptować wszystkie zainteresowane strony: - Zbombardować mu wzgórze mózgu cząsteczkami beta. - Cofnąć w stanie hipnozy do życia płodowego i przywrócić do stanu przedtraumatycznego. - Dalej poddawać działaniu wstrząsu czasoprzestrzennego. - Sześć tygodni na planecie rozkoszy i dwie aspiryny co cztery godziny. - Jest taka stara operacja zwana lobotomią… - Mnóstwo płynów i zielone warzywa liściaste. - Zatrudnić innego paranorma. Z tych czy innych względów szef sprzeciwiał się wszystkim tym rozwiązaniom, a ostatniej propozycji nie można było w tym momencie zrealizować. W końcu całą sprawę zgrabnie załatwiła pielęgniarka Sandora, panna Barbara. Tak się złożyło, że wyszła pewnego popołudnia na werandę, akurat kiedy siedział tam Benedick i wachlując się, popijał xmili. - A to dopiero! Pan Benedict! - wykrzyknęła, sadowiąc swą stateczną postać na krześle naprze- ciw niego i przyprawiając trzymaną w ręku redlonade trzema palcami xmili. - Zabawne, że pana tu spotykam! Myślałam, że jest pan w bibliotece z chłopcami, pracując nad tą ściśle tajną, krytyczną sprawą nazywaną Klops z Wallaby czy jakoś tam. - Jak widzisz, nie jestem - odparł, wpatrując się w swoje kolana. - No cóż, miło jest czasami spokojnie spędzić dzień. Posiedzieć. Odprężyć się. Odpocząć od polowania na Victora Corga… - Bardzo cię proszę! Nie powinnaś nic wiedzieć o tej sprawie. Jest ściśle tajna i krytyczna… - I na dodatek poufna. Wiem. Drogi Sandor każdej nocy mówi przez sen, i to sporo. Widzisz, ja co wieczór otulam go kołdrą i siedzę przy nim, dopóki nie odpłynie w krainę snu, biedne dziecko. - No tak. Proszę jednak nie mówić o tej sprawie. - Dlaczego? Czy nie idzie dobrze? - Nie! - Dlaczego? - Przeze mnie, jeśli musisz wiedzieć! Coś mnie zablokowało. Moc nie przychodzi, kiedy ją przywołuję.
- Och, jakie to okropne! Masz na myśli, że nie możesz już zaglądać do umysłów innych ludzi? - Dokładnie. - Ojej. W takim razie porozmawiajmy o czymś innym. Czy mówiłam ci kiedyś o czasach, kiedy byłam najlepiej płatną kurtyzaną na Sordido V? Benedick obrócił z wolna głowę w jej kierunku. - Nieee… - odparł. - Masz na myśli t o Sordido? - O tak. Nazywali mnie wtedy Bystrą Złą Barby albo Żwawą Dziecinką. Nadal śpiewają o mnie ballady, wiesz. - Tak, słyszałem je. Wiele strof… - Napij się jeszcze. Kiedyś nawet wybito monetę z moją podobizną; teraz to oczywiście kolek- cjonerski okaz. W pozie leżącej, koloru ciała. O, zobacz, noszę ją na łańcuszku na szyi. Pochyl się bardziej, to krótki łańcuszek. - Bardzo… interesujące. A jak do tego doszło? - Cóż, wszystko zaczęło się od starego Pruria Van Teste’a, bankiera, tego od firmy importowo- eksportowej Testes. Widzisz, on przez długi czas załatwiał te sprawy z syntetycznymi kobietami, ale kiedy przybyło mu lat, uświadomił sobie, że coś traci. Toteż pewnego pięknego dnia przysłał mi dzie- sięć tuzinów hraviańskich orchidei i diamentową podwiązkę wraz z zaproszeniem na kolację. - Przyjęłaś, oczywiście? - Naturalnie, że nie. Nie za pierwszym razem. Wiedziałam, że był cholernie napalony. - No i co się stało? - Poczekaj, aż sobie zrobię następną redlonade. Później, tego samego popołudnia. Lynx zawędrował podczas swych medytacji na werandę. Ujrzał pannę Barbarę i siedzącego u jej boku, łkającego Benedicka. - Cóż zakłóca twój spokój, mój bracie? - zapytał łagodnie. - Nic! Zupełnie nic! Jest wspaniale i pięknie! Moja moc powróciła, czuję to! - Wytarł oczy rękawem. - Bądź błogosławiona, droga pani! - Lynx ujął dłoń panny Barbary. - Twe proste rady uczyniły więcej dla uleczenia mego brata, niż potrafili zrobić ci wszyscy wysoko opłacani medycy sprowadzeni tutaj za wielkie pieniądze. Skuteczność leży w twych niewyszukanych słowach, a tyś jest najmilsza Płomieniowi. - Dziękuję, doprawdy. - Chodź, bracie, weźmy się ponownie do naszego zadania! - Tak, weźmy się! Och, dziękuję ci, Bystra Barby! - Nie ma za co. Oczy Benedicka natychmiast się zamgliły, gdy tylko wziął sfatygowane serce w swoje dłonie. Odchylił się, gładząc je, a po obu stronach jego nosa pojawiły się mokre plamy, które rosły jak dobrze odżywione ameby, przeszły mitozę i szybko się oddzieliły, by zbadać okolice wystającej górnej wargi. Raz głęboko westchnął. - Tak, jestem tam. Mrugnął i oblizał usta. - Jest noc. Późna. To jakieś prymitywne mieszkanie. Podobny do błota tynk, z kawałkami słomy… Światła wyłączone, tylko z maszyny wychodzi snop… - Maszyny? - spytał Lynx. - Jakiej maszyny? - powtórzył Sandor. - Rzutnika. Wyświetla zdjęcia na ścianie. Świat… wielki, zajmuje cały obraz. Na nim, u góry, plamy ognia. W trzech miejscach… - Bhave VII! - wykrzyknął Lynx. - Sześć dni temu. - Linia brzegowa na prawo biegnie tak… a na lewo tak… Palcem wskazującym prawej ręki kreślił w powietrzu jej przebieg. - Bhave VII - rzekł Sandor. - Szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem - trudno oddzielić te dwa uczucia. Poczucie winy, ale jednocześnie zadowolenie. Zemsta… Nienawidzę ludzi… Teraz poprawimy ostrość, zatrzymamy obraz na tym błysku. Wspaniale! Jak dobrze! Och, dobrze! To ich nauczy!… Oduczy rabować to, co należy do innych… Mordować całą rasę!… Generator mruczy. Jest stary i wydziela brzydki zapach. Pies leży na naszych stopach. Noga zdrętwiała, ale nie chcemy przeszkadzać psu, bo to ulubiona rzecz Mali. Jej jedyna zabawka, towarzysz, żywa lalka, czworonóg. Drapie go między uszami przednią kończyną, a on ją uwielbia. Padają na nich strugi światła, tak wyraźnie ich widać. Wieje gorący, bardzo gorący wiatr, dlatego nie mamy na sobie koszuli. Porusza zasłoną z frędzelkami… Nie ma
pola siłowego ani szyby… Owady przelatują przed rzutnikiem - sylwetki pterodaktyli na tle płonącego świata. - Jaki rodzaj owadów? - zapytał Lynx. - Czy potrafisz dostrzec, co jest za oknem? - chciał wiedzieć Sandor. - Na zewnątrz są drzewa… niskie… same kontury, pękate. Nie wiem, gdzie zaczynają się pnie, zbyt gęste listowie. Za ciemno na zewnątrz. Daleko widać malutki księżyc. Na wzgórzu coś takiego. - Jego dłonie nakreśliły kształt rzepy zatkniętej na obelisku. - Nie jestem pewien, jak daleko od domu, jakiej wielkości, koloru ani z czego zrobione. - Czy w umyśle Corga jest nazwa tego miejsca? - spytał Lynx. - Gdybym mógł go dotknąć rękoma, to bym to wiedział, wiedziałbym wszystko. W taki sposób odbieram tylko wrażenia, powierzchowne myśli. On nie myśli teraz o tym, gdzie jest… Pies przekulnął się na grzbiet i stoczył z naszych stóp - nareszcie! Ona drapie go po brzuszku, moja ko- chana czarna… Pies rusza tylną łapą, jakby gryzła go pchła, macha ogonem. Wabi się Dilk. Ona na- dała mu to imię, kocha go. Przypomina jej swoich, którzy zostali zamordowani. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. To ona jest człowiekiem. Lepszym niż… Nie wyrzyna wszystkiego, co oddycha, dla samo- lubnych zysków, dla Interstelu. Lepsi niż ludzie, moi mali przyjaciele, lepsi. Owad siada na nosie Dilka, a ona go odgania. Podzielony na człony, dwa komplety skrzydeł, około pięciu milimetrów długości, z przodu różowa kula, pękaty, brzęczy w czasie lotu - ten owad, o którego pytałeś. - Ile jest wejść do tego mieszkania? - spytał Lynx. - Dwa. Po jednym na obu końcach chaty. - Ile okien? - Dwa. Na przeciwległych ścianach, tych bez drzwi. Nic nie mogę dostrzec przez drugie okno, z tamtej strony jest zbyt ciemno. - Jeszcze coś? - Na ścianie miecz - długa rękojeść, bardzo długa - dla dwóch rąk, może nawet dłuższa - na trzy, cztery dłonie…? Natomiast klingi krótkie. Są dwie, a rękojeść na środku, i każda jest prosta, obosieczna, długości przedramienia. Obok miecza maska z… kwiatów? Za ciemno, żeby powiedzieć. Ostrza błyszczą, maska nie. Ale wygląda jak kwiaty, dużo malutkich… Ma cztery boki i kształt la- tawca zwisającego dłuższym końcem w dół. Nie potrafię odróżnić rysów. W każdym razie odstaje trochę od ściany. Mala jest niespokojna. Zapewne nie podobają się jej zdjęcia albo ich nie widzi i nudzi się. Jej oczy są inne. Wtula się teraz w nasze ramię. Nalewamy jej drinka do kieliszka. Sami też się napijemy. Ona nie pije. Patrzymy na nią, opuszcza głowę i pije. Brudna posadzka pod naszymi stopami. Pełno w niej małych, białych… kamieni? Nie utwardzona. Stół jest drewniany, naturalny. Generator trzeszczy. Obraz blednie, powraca. Pocieramy policzek - trzeba by się ogolić. Do diabła z tym! Nie oczekujemy żadnej inspekcji. Drink - jeden, drugi - wszystko minęło. Jeszcze jeden! Sandor założył taśmę do przeglądarki, po czym przewijał ją i zatrzymywał, przewijał i za- trzymywał, przewijał i zatrzymywał. Sprawdzał swój katalog światów. - Tam, na zewnątrz - spytał - księżyc poruszał się w górę, w dół czy w poprzek nieba? - W poprzek. - Z prawej na lewą czy odwrotnie? - Z prawej na lewą. Mniej więcej kwadrans za zenitem. - Jakieś zabarwienie? - Pomarańczowy z trzema czarnymi liniami. Jedna zaczyna się na godzinie jedenastej, przecina ćwierć jego powierzchni i opada prosto, docierając do brzegu tarczy na siódmej. Następna zaczyna się na godzinie drugiej i opada do szóstej. Nie przecinają się. Trzecia to mała, odwrócona literka „c” w prawej dolnej ćwiartce. Nieduży ten księżyc, ale bardzo wyraźny. Nie ma chmur. - Potrafisz dostrzec jakieś konstelacje? - To był Lynx. - Głowa jest teraz inaczej obrócona i nie była dostatecznie długo skierowana w stronę okna. Teraz gdzieś w oddali słychać jakiś hałas. Wysoki dźwięk, jakby szczebiot, niemal metaliczny. Zwierzę. On widzi w myślach sześcionogie nadrzewne stworzenie wielkości połowy człowieka, z rudobrązowymi, rzadkimi włosami. Może poruszać się na dwóch, czterech lub sześciu nogach. Ale niezbyt często chodzi po ziemi. Ma gniazda wysoko i składa jaja. Mnóstwo zębów. Je mięso. Małe, czarne oczy - para. Wielkie nozdrza. Szkodnik, ale nie jest niebezpieczny dla ludzi, łatwo go przes- traszyć. - Corgo jest na Distenie, piątym świecie w Systemie Blake’a - stwierdził Sandor. - Noc oznacza, że jest na kontynencie Didenlan, a księżyc Babry, już dobrze za zenitem, że jest na wschodzie. Meczet Mellar wskazuje na osiedle mellamuzułmanów. Broń i maska są zapewne horta-
niańskie i jestem przekonany, że zostały przyniesione z głębi lądu. Kredowy pył umiejscawiałby go gdzieś w pobliżu Landear, które jest osiedlem mellamuzułmańskim. Leży nad rzeką Dista, na północ- nym brzegu. Wokół rozciąga się dżungla. Nawet ci ludzie, którzy pragną odosobnienia, rzadko zapuszczają się dalej niż osiem mil od centrum miasta. Ma ono sto pięćdziesiąt trzy tysiące miesz- kańców, a najrzadziej zaludnione jest w północno-zachodniej części, gdyż są tam pagórki, skały i… - Świetnie - przerwał mu Lynx. - Wiemy już, gdzie jest. Teraz, jak to zrobimy. On, rzecz jasna, został skazany na śmierć. Myślę… tak, wiem! Na drugim świecie - jakkolwiek on się nazywa - tego systemu znajduje się terenowa agencja CWI. - Nirer - wtrącił Sandor. - Tak. Teraz pomyślmy… Trzeba nadać uprawnienia egzekutorów dwóm agentom. Wylądują w północno-zachodniej części Landear i dowiedzą się w mieście, gdzie zamieszkał człowiek z dziwnym, czworonogim zwierzęciem, który przybył w ciągu ostatnich sześciu dni. Potem jeden z agentów wejdzie do chaty i upewni się, czy Corgo jest w środku. Jeśli tak, natychmiast się wycofa i da znak drugiemu ukrytemu wśród tych drzew czy gdziekolwiek. Tamten wystrzeli serię substancji zapa- lającej przez nie strzeżone okno. Potem jeden ustawi się w bezpiecznej odległości za północno- wschodnim rogiem budynku, kryjąc drzwi i okno, a drugi przesunie się za południowo-zachodni, by robić to samo. Obaj będą wyposażeni w dwustukanałową broń laserową z głowicą wibracyjną. Świet- nie! Nadam to teraz do centrali. Mamy go! Wybiegł z pokoju. Benedick, który miał już przemoczony cały przód koszuli, nadal trzymał tę rzecz w dłoniach i ciągnął: - Nie lękaj się, moja droga. On jest tylko szczeniakiem i skowyczy do księżyca… Trzydzieści jeden godzin i dwadzieścia minut później Lynx odebrał i rozszyfrował dwie zwięzłe informacje: EGZEKUTORZY PRZENIEŚLI SIĘ DO WIECZNOŚCI. WALLABY ZNÓW UCIEKŁA. Oblizał wargi. Jego towarzysze czekali na wiadomość… A oni odnieśli sukces, oni spełnili swoją część zadania dobrze i skutecznie. To jemu, Lynxowi, nie udało się wykonać egzekucji. Zrobił znak Płomienia i wszedł do biblioteki. Benedick wiedział, to się od razu dało wyczuć. Trzymał drobne dłonie oparte na jego lasce, i to mu wystarczyło. Lynx schylił głowę. - Zaczynamy od początku - oznajmił. Moc Benedicka, większa niż kiedykolwiek, przetrwała jeszcze siedem wstrząsów cza- soprzestrzennych. Potem mógł opisać świat, na którym obecnie znajdował się Corgo. Jest duży, gęsto zaludniony, oślepiająco jasny i oświetlony błękitno-białym słońcem. Wszędzie żółta cegła, budynki w stylu neodenebiańskim, zielone szyby w oknach, czerwone morze. Dla Sandora nie był to żaden problem: - Świat Filipa - stwierdził, po czym dodał nazwę miasta: - Delles. - Tym razem my jego spalimy - oznajmił Lynx i już go nie było. - Ci chrześcijańscy zaratustrianie… - westchnął Benedick po jego wyjściu. - Zdaje mi się, że ten ma kompleks Płomienia. Sandor zakręcił globusem i przyglądał się, jak wiruje. - Nie chcę krakać - odezwał się znów Benedick - ale oceniałbym szansę na trzy do jednego, że Corgo znów się wymknie. - Dlaczego? - Kiedy wyrzekł się ludzkości, stał się czymś mniej i więcej jednocześnie. Nie jest jeszcze go- towy, by umrzeć. - Co masz na myśli? - Trzymam jego serce. On je porzucił, w każdym znaczeniu tego określenia. Teraz jest niezwy- ciężony, ale pewnego dnia zechce je odzyskać. I wtedy właśnie zginie. - Skąd możesz wiedzieć? - Takie przeczucie. Istnieje wiele specjalności lekarskich, a między nimi patologia. Patolodzy nie są gorsi od innych, ale ich domeną jest tylko ciemność. Ja z kolei znam ludzi, poznałem ich mnóstwo. Nie udaję, że wiem o nich wszystko, ale z pewnością znam się na ich słabościach.
Sandor znów zakręcił globusem i nie odpowiedział. A jednak spalili Wallaby, poważnie. Corgo przeżył. Żył i przeklinał. Leżąc w rynsztoku, gdy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten świat i wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje. Potem nastąpił jeszcze jeden wybuch. A później ciemność. * * * Hortamański miecz, wirując w dłoniach Corga, przepołowił pierwszego egzekutora CWI, led- wie ten stanął w drzwiach. Mala wyczuła ich zbliżanie we wpadającej przez okno bryzie. Drugi padł, zanim zdążył wystrzelić substancję zapalającą. Corgo również miał broń laserową pochodzącą z arsenału straży i położył go trupem, strzelając przez ścianę i dwa drzewa w kierunku wskazanym przez Malę. Potem Wallaby opuściła Disten. Czuł jednak niepokój. Jakim cudem znaleźli go tak szybko? W ciągu minionych lat miał już z nimi starcia, i to całkiem sporo. Był jednak ostrożny, więc nie miał pojęcia, gdzie tym razem popełnił błąd, nie potrafił zrozumieć, jak Interstel go zlokalizował. Nawet ostatni zleceniodawca nie miał po- jęcia o miejscu jego pobytu. Potrząsnął głową i ruszył szybką fazą w kierunku Świata Filipa. Umrzeć, to znaczy spać i nie marzyć, a tego nie chciał. Zadał sobie wiele trudu, wfazowując się i wyfazowując w przypadkowych kierunkach. Założył Mali na szyję złotą obręcz z dwukierunkowym radiem w zapince, a sam nosił jego odpowiednik w pierścieniu śmierci. Wymienił pokaźną sumę pi- eniędzy, zostawił Wallaby u godnego zaufania przemytnika na nie zrzeszonym terytorium i udał się do Delles-by-the-Sea. Pasjonowało go żeglarstwo i lubił czerwone wody tej planety. Wynajął dużą willę w pobliżu Delles Dives, gdzie z jednej strony były slumsy, a Riwiera z drugiej. To go bawiło. Nadal miał marzenia, więc nie był jeszcze martwy. Ze snu wyrwało go wrażenie, że słyszy jakiś dźwięk. W mgnieniu oka siedział już na krawędzi łóżka, czując dotyk śmierci na swej dłoni. - Mala? Nie było jej. Dźwięk, który usłyszał, był odgłosem zamykających się drzwi. Uruchomił radio. - Co się dzieje? - zapytał. - Miałam uczucie, że znów jesteśmy obserwowani - dobiegły go z pierścienia jej słowa. - Ale to było tylko wrażenie. Jej głos brzmiał cicho, jakby dochodził z dużej odległości. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Wracaj zaraz! - Nie. Nie widać mnie w nocy, a potrafię poruszać się bez szmeru. Rozejrzę się trochę. Coś musi tu być, skoro poczułam strach… Uzbrój się! Posłuchał jej, a kiedy skierował się do przedniej części domu, tamci uderzyli. Zaczął biec. Mi- jał właśnie drzwi wejściowe, kiedy zaatakowali ponownie, a potem jeszcze raz. Za plecami rozpętało mu się piekło z walącymi się z góry tynkiem, metalem, drewnem i szkłem. Po chwili to piekło otoc- zyło również jego. Znajdowali się nad nim. Tym razem zostali uprzedzeni, żeby nie wchodzić z Corgiem w bez- pośredni kontakt, lecz atakować z dystansu. Siedzieli zawieszeni wysoko w pancernej kuli i lali w dół płonące rzeki zniszczenia. Coś trafiło go w głowę i w ramię. Upadł, obracając się równocześnie. Teraz dostał w pierś i brzuch. Zasłonił twarz rękoma i przetoczył się po podłodze. Próbował się podnieść, lecz bezskutec- znie. Zagubił się w morzu płomieni. Zdołał ukucnąć, pobiegł, upadł raz jeszcze, podniósł się, pobiegł, upadł, czołgał się i znów upadł. Leżąc tam, w rynsztoku, kiedy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten świat i wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje. Potem nastąpił kolejny wybuch. A później ciemność. * * *
Myśleli, że go pokonali, więc cieszyli się ogromnie. - Nic - oznajmił Benedick, uśmiechając się przez łzy. Tego dnia świętowali swój sukces, i jeszcze następnego. Ciała Corga jednak nie odnaleziono. No, ale w końcu zburzono niemal pół przecznicy domów i nie udało się odnaleźć także jedena- stu innych mieszkańców, tak że można było chyba bezpiecznie założyć, iż egzekucja została wyk- onana. Niemniej jednak CWI zażądała, żeby cała trójka pozostała jeszcze na Dombeck przez dziesięć dni, dopóki nie zostaną przeprowadzone dalsze poszukiwania. Benedick śmiał się. - Nic - powtarzał. - Nic. Jest jednak pewien zabawny szczegół, jeśli chodzi o człowieka bez serca - jego organizm nie żyje według tych samych zasad, co ciała innych ludzi. Jajeczko w jego piersi jest sprytniejsze od normalnego serca, a jednocześnie stanowi ośrodek wspaniałego systemu łączności. Mimo że samo martwe, jest wszechwiedzące w kategoriach tego, co żywe wokół niego. Nie jest wszechmocne, lecz posiada zasoby, do których żywe serce nie jest w stanie sięgnąć. Ledwie płomienie i ciosy dosięgły powierzchni ciała, jajeczko natychmiast zaczęło oceniać sytuację i przestawiło się na działanie w warunkach krytycznych. Stało się jak chorągiewka trzepoc- ząca gwałtownie w czasie huraganu. W odpowiedzi gruczoły zwiększyły wydzielanie, a mięśnie pobudziły się, jakby podziałał na nie prąd elektryczny. Corgo tylko mgliście zdawał sobie sprawę, z jak nadludzką prędkością pędzi przez szalejące płomienie i grad gruzów z wybuchających budynków. Uderzały go, ale ten ból był niwelowany. Wyt- warzający ogromne ilości energii organizm tłumił nieistotne sygnały nerwowe. Corgowi udało się dobiec do ulicy, po czym zwalił się za osłonę krawężnika. Jajeczko oceniło koszty całej akcji, uznało, że cena była niezmiernie wysoka, i podjęło natychmiastowe kroki, by zabezpieczyć swoją inwestycję. Posyłało jego organizm coraz głębiej i głębiej, aż do otchłani bliskiej śpiączki. Standardowe modele ludzkich ciał nie mogą pewnego dnia zadecydować, że chcą ulec hibernacji, położyć się i za- paść w ten stan. Lekarze mogą wywołać dauerschlaff, stosując kombinację leków i skomplikowanej aparatury. Corgo jednak nie potrzebował tych rzeczy. Miał wbudowany zestaw przetrwania posia- dający własny umysł, i on właśnie zdecydował, że musi pogrążyć się głębiej niż w stan zwykłej śpiączki, do którego mogłoby dopuścić normalne serce. Umysł ten zrobił rzeczy, których serce nie mogłoby dokonać, chcąc jednocześnie samo utrzymać się przy życiu. Jajeczko wyrzuciło Corga w czarną otchłań snu bez marzeń, w całkowitą nieświadomość. Je- dynie na granicy samej śmierci można było zachować jego życie, wzmocnić je i obudzić na nowo. Jeżeli ktoś zbliża się w tym stopniu do królestwa śmierci, zachowanie pozorów jest konieczne. Toteż Corgo leżał martwy w rynsztoku. * * * Ludzie, oczywiście, zbiegają się zawsze na miejsce nieszczęścia. Ci z Riwiery stracili chwilę, by przebrać się w swoje najlepsze rzeczy odpowiednie na katas- trofę. Ci ze slumsów nie, gdyż nie posiadają tak bogatej garderoby. Jeden, wszakże, był już ubrany i akurat przechodził w pobliżu. Miał niegdyś imię, ale niemal go już nie pamiętał, a teraz, z oczywistych powodów, wołano na niego „Zim”. Wracał właśnie chwiejnie z sali dla stałych bywalców w pijalni zimlaku, gdzie zrealizował swój czek emerytalny ze Straży Kosmicznej za ten cykl miesięczny. W pewnym momencie rozległ się wybuch, lecz minęło jeszcze kilka minut, zanim zdał sobie z tego sprawę. Mamrocząc pod nosem, zatrzymał się i obrócił bardzo powoli w kierunku, skąd dobiegł go hałas. Wtedy dostrzegł płomienie, a podniósłszy głowę, zauważył unoszącą się kulę. Przyszło mu na myśl jakieś wspomnienie, więc mrugnął i patrzył dalej. Po pewnym czasie dostrzegł tego człow- ieka poruszającego się w niesamowitym tempie przez krajobraz jakby żywcem przeniesiony z piekła. Mężczyzna upadł na ulicy. Rozbłysły nowe płomienie i po chwili kula odleciała. Jego umysł zarejestrował wreszcie wrażenia, a odruch zachowania w obliczu katastrofy zmusił go do podejścia bliżej. Nieusuwalne synapsy dawno temu wtopione w jego mózg przywołały na pa- mięć strona po stronie Kompletną instrukcję polową natychmiastowej akcji medycznej. Przyklęknął przy ciele czerwonym od oparzeń, krwi i blasku pożaru.
- Kapitan - powiedział do siebie cicho, przyglądając się surowej twarzy o zamkniętych oczach. - Kapitan… - Zakrył własną twarz rękami, a kiedy je odsunął, były mokre. - Sąsiedzi… Tutaj… Nie wiedziałem. - Nasłuchiwał przez chwilę bicia serca, ale nie mógł niczego wyczuć. - Upadł. Mój kapi- tan leży na pokładzie. Upadł… Zimny i martwy. My. Sąsiedzi, nawet… - Szlochał przez chwilę, dopóki nie dopadł go atak czkawki. Potem postarał się powstrzymać ręce od drżenia i podniósł pow- iekę leżącego. Głowa Corga obróciła się gwałtownie o parę centymetrów w lewo, uciekając przed blaskiem płomieni. Mężczyzna roześmiał się z ulgą: - Żyjesz, kapitanie! Nadal żyjesz! Corgo jednak nie odpowiedział. Mężczyzna schylił się i z ogromnym wysiłkiem podniósł ciało. - „Nie ruszać poszkodowanego”, tak mówią w instrukcji. Ale zabieram cię ze sobą, kapitanie. Teraz już pamiętam… To było po tym, jak odszedłem. Ale pamiętam. Wszystko. Teraz pamiętam… Tak. Zabiją cię znowu, jeśli naprawdę żyjesz. Zabiją, wiem to. Tak więc muszę ruszyć poszkodow- anego. Muszę… Szkoda, że jestem taki zawiany… Przepraszam, kapitanie. Byliście zawsze dobrzy dla ludzi, dla mnie. Twardą ręką trzymaliście statek, ale byliście dobrzy. Stara Wallaby, szczęśliwa. Tak, ruszamy, zabójco, najszybciej, jak umiemy. Zanim nadejdą Morbsy. Pamiętam was… dobry człowiek, kapitanie. Tak. Tak więc Wallaby miała już za sobą swój ostatni wyskok, jak głosiły wyniki dochodzenia prze- prowadzonego przez CWI. Jednak Corgo nadal przebywał na pozbawionej marzeń sennych granicy, a jajeczko i nasionka podtrzymywały jego życie. Minęło dziesięć dni, a Lynx i Benedick nadal gościli u Sandora, który wcale nie chciał, żeby odjeżdżali. Nigdy dotąd nie był przez nikogo zatrudniony, a teraz stwierdził, że przyjemnie jest mieć przy sobie współpracowników, ludzi dzielących z nim wspomnienie tego, co zostało dokonane. Bene- dick z kolei nie mógł znieść myśli o rozstaniu z panną Barbarą, jedną z nielicznych osób, które chciały z nim rozmawiać i chętnie odpowiadały na pytania. Lynxowi odpowiadało jedzenie i klimat, więc doszedł do wniosku, że żony i wnuki mogą sobie zrobić wakacje. Dlatego obaj nie spieszyli się z wyjazdem. Powrót znad granicy śmierci jest śmiertelnie powolnym procesem. Rzeczywistość wykonuje przed tobą taniec z welonami i bardzo długo trwa, zanim dostrzeżesz, co się za nimi wszystkimi kryje (o ile w ogóle ci się to uda). Kiedy w umyśle Corga sformułowała się pierwsza niewyraźna myśl, zawołał głośno: - Mala! …Ciemność. Po chwili ujrzał nad sobą twarz z dawno minionych czasów. - Sierżant Emil… - Zgadza się, sir. Właśnie tutaj, kapitanie. - Gdzie ja jestem? - W mojej chacie, sir. Pańska się całkiem spaliła. - Jak? - Zrobiła to wisząca kula; miotaczem płomieni. - A co z moją… z moim zwierzątkiem, Drillenem? - Tylko pana znalazłem, sir, nikogo, nic więcej. Och, to było prawie miesięczny cykl temu. Corgo próbował usiąść, nie udało mu się jednak. Spróbował raz jeszcze i teraz prawie mu się powiodło. W końcu usiadł podparty łokciami. - Co mi jest? - Ma pan kilka złamań, poparzeń, ran i obrażeń wewnętrznych, ale teraz już wiadomo, że wy- jdzie pan z tego. - Zastanawiam się, jak oni mnie tak szybko znaleźli, i to ponownie… - Nie wiem, sir. Spróbuje pan zjeść teraz trochę bulionu? - Później. - Jest gorący i czeka. - Dobrze, Emilu. Oczywiście, przynieś mi.
Położył się z powrotem i zaczął się zastanawiać. Słyszał jej głos. Drzemał cały dzień i to mu- siał być element snu. - Corgu, jesteś tam? Jesteś tam, Corgu? Jesteś… Ręka! Pierścień! - Tak! To ja! Corgo! -Uruchomił urządzenie. -Mala! Gdzie jesteś? - W jaskini nad morzem. Dzień w dzień cię nawoływałam. Jesteś żywy czy odpowiadasz mi z tamtego świata? - Żywy. W twojej obroży nie ma żadnych czarów. Jak ci się udaje przetrwać? - Wychodzę w nocy i kradnę jedzenie z dużych domów z zielonymi szybami - dla siebie i Dilka. -- Szczeniaka? Też żyje? - Tak, tej nocy był na podwórzu. Gdzie jesteś? - Tak dokładnie to nie wiem. W pobliżu miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Parę przecznic dalej, u starego przyjaciela. - Muszę tam przyjść. - Poczekaj do zmroku. Muszę ci wyjaśnić, jak dojść, albo nie. Wyślę go po ciebie, tego przyja- ciela. Gdzie jest twoja jaskinia? - Trzeba iść plażą i minąć czerwony dom, o którym mówiłeś, że jest brzydki. Potem są trzy skały z ostrymi wierzchołkami. Obok nich biegnie wąska ścieżka, dochodzi do niej woda, czasem ją zakrywa. Trzeba nią okrążyć narożnik - trzydzieści jeden moich kroków - tam będzie wisząca nad głową skała. Później ścieżka prowadzi z powrotem i trzeba iść aż do pęknięcia w kamiennej ścianie. Jest wąskie - tyle, żeby się przez nie przecisnąć - ale potem się rozszerza. Tu jesteśmy. - Mój przyjaciel przyjdzie po was po zmroku. - Jesteś ranny? - Byłem, ale teraz już lepiej. Później się zobaczymy, to porozmawiamy. - Tak… Podczas kolejnych mijających dni stopniowo wracały mu siły. Spędzał czas, grając z Emilem w szachy i rozmawiając o dawnych wspólnych latach w straży. Śmiał się - po raz pierwszy od wielu lat - z opowieści o peruce komendanta, o wielkiej burdzie na Sordido III, do której doszło jakieś trzydzieści lat temu. Mala razem z Dilkiem trzymała się osobno. Od czasu do czasu Corgo czuł na sobie jej wzrok. Ilekroć się jednak obracał, patrzyła w innym kierunku. Uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie widziała go w przyjacielskich stosunkach z kimkolwiek. Robiła wrażenie zdumionej. Popijał z Emilem zimlak, wspólnie śpiewali ballady, fałszując niemiłosiernie… Aż pewnego dnia to do niego dotarło. - Emilu, z czego się teraz utrzymujesz? - Z emerytury strażnika, kapitanie. - Na Płomienie! Objadaliśmy cię doszczętnie! Żywność, leki, i to wszystko… - Miałem co nieco odłożone na gorsze dni, kapitanie. - To świetnie, ale nie powinieneś był tego ruszać. Mam trochę forsy ukrytej w butach, o tu. Chwileczkę… O, weź je! - Nie mogę! - Do licha, nie gadaj! Bierz je, to rozkaz! - W porządku, sir, ale pan nie musi… - Emilu, za moją głowę jest wyznaczona nagroda, wiesz o tym? - Wiem. - Całkiem niezła nagroda. - Tak. - Jest twoja, masz do niej prawo. - Nie mógłbym pana wydać, sir. - Niemniej jednak nagroda jest twoja. Dwa razy tyle. Wyślę ci tę sumę parę tygodni po tym, jak stąd odlecę. - Nie mogę tego przyjąć, sir. - Co za bzdura; przyjmiesz. - Nie, sir. Nie przyjmę. - O co ci chodzi? - Po prostu o to, że nie mogę wziąć tych pieniędzy. - Dlaczego nie? Co ci się w nich nie podoba?
- Nic szczególnego. Po prostu ich nie chcę. Wezmę to, co mi pan dał na jedzenie i te inne rzeczy, ale nic ponadto. - W porządku, Emilu, niech będzie tak, jak chcesz. Nie próbowałem cię zmuszać… - Wiem, kapitanie. - Zagramy jeszcze raz. Tym razem dam ci fory: jednego gońca i trzy pionki. - Świetnie, sir. - Nieźle się razem bawiliśmy, co? - Daję słowo, kapitanie Tau Ceti - trzymiesięczna przepustka. Pamięta pan dolinę Red River i rodzinę tamtejszych form życia? - Ba! A Cygnus VII, purpurowy świat z tęczowymi kobietami? - Trzy tygodnie zajęło mi pozbycie się tej farby. Najpierw myślałem, że to jakaś nowa choroba. Na Płomienie! Chciałbym się jeszcze kiedyś zamustrować na statek! Corgo znieruchomiał w połowie ruchu. - Hmm. Wiesz co, Emilu… Całkiem możliwe, że mógłbyś. - Co pan ma na myśli? Corgo dokończył ruch. - Na pokład Wallaby. Ona jest tutaj, czeka na mnie na nie zrzeszonym terytorium. Jestem jej kapitanem i załogą, sam robię teraz wszystko. Mala trochę mi pomaga, ale wiesz, przydałby się pier- wszy oficer. Byłoby jak za dawnych czasów. Emil postawił z powrotem konia, którego przedtem podniósł, spojrzał w górę, a potem w dół. - Ja… ja nie wiem, co powiedzieć, kapitanie. Nie przyszło mi na myśl, że zaoferuje mi pan po- sadę. - Dlaczego nie? Przyda mi się dobry fachowiec. Mnóstwo akcji, jak za dawnych dni. Morze forsy. Żadnych problemów. Zachce nam się trzymiesięcznej przepustki na Tau Ceti, to wypiszemy sobie nasz cholerny rozkaz. Dalej, zróbmy to! - Ja… ja naprawdę chciałbym znowu znaleźć się w kosmosie, kapitanie. Ale nie, nie mógłbym… - Dlaczego nie, Emilu? Dlaczego? Przecież będzie tak jak przedtem. - Nie wiem, jak to powiedzieć, kapitanie. Ale… kiedy paliliśmy przedtem różne miejsca, to byli przestępcy, piraci, ludzie łamiący kodeks, no wie pan. A teraz… teraz słyszałem, że pan pali po prostu ludzi. Nie przestępców, tylko zwykłych cywili- No cóż, ja bym nie mógł. Corgo nie odpowiedział. Emil zrobił ruch konikiem i po dłuższej chwili usłyszał: - Nienawidzę ich, Emilu. Każdego przeklętego człowieka. Nienawidzę ich. Czy wiesz, co oni zrobili na polu śnieżnym Brild? Co zrobili z Drillenami? - Tak. Lecz tego nie zrobili cywile ani górnicy. Tego nie zrobili wszyscy ludzie. Tam nie było każdego przeklętego człowieka, sir, a ja po prostu nie mógłbym. Niech się pan nie wścieka. - Nie wściekam się, Emilu. - Chodzi o to, sir, że są tacy, których nie wahałbym się spalić bez oglądania się na kodeks. Ale nie tak, jak pan to robi, sir. I zrobiłbym to za darmo, po prostu, kiedy by mnie to naszło. Corgo wykonał ruch swoim jedynym gońcem. - A, to dlatego moje pieniądze są dla ciebie niedobre? - Nie, sir. To nie to. Chociaż, może częściowo… Ale tylko częściowo. Po prostu nie mógłbym brać zapłaty za pomaganie komuś, kogo szanowałem i podziwiałem. - Użyłeś czasu przeszłego. - Taa… sir. Lecz nadal uważam, że wyrządzono panu krzywdę i że to, co zrobili Drillenom, było nie w porządku i naprawdę złe, ale pan nie może za to nienawidzić wszystkich, bo nie wszyscy to zrobili. - Oni to usankcjonowali. Emilu, a to jest równie złe. Jestem w stanie nienawidzić ich wszyst- kich już za to jedno. A wszyscy ludzie są podobni, wszyscy są tacy sami. Palę ich teraz ogniem bez żadnego rozróżniania, bo nie ma tak naprawdę znaczenia kogo. Wina została równo rozłożona. Wspólną winę ponosi ludzkość. - Nie, sir, za przeproszeniem, sir, ale w tak ogromnym systemie jak Interstel nie każdy wie, co zamierzają inni. Są tacy, którzy odczuwają podobnie jak pan, i ci, którzy mają to głęboko, ale także tacy, którzy nie bardzo wiedzą, co się dzieje, ale zrobiliby coś, by temu zapobiec, gdyby się dow- iedzieli odpowiednio wcześnie. - Twój ruch, Emilu. - Taa… sir.
- Wiesz, naprawdę chciałbym, żebyś przyjął tę posadę. Masz teraz szansę. Byłbyś dobrym ofi- cerem. - Nie, sir. Nie byłbym dobrym oficerem. Jestem za mało wymagający, ludzie wchodziliby mi na głowę. - Wielka szkoda. Zauważ, że zawsze tak jest - ci dobrzy są zbyt słabi, za mało stanowczy. Dlac- zego tak się dzieje? - Licho wie. Po kilku ruchach Corgo znów się odezwał. - Wiesz co, gdybym miał sobie dać z tym spokój - to znaczy z paleniem - i zająć się wyłącznie zwykłym, uczciwym przemytem na pokładzie Wallaby, wcale by mi to nie przeszkadzało. Jestem już zmęczony. Jestem tak cholernie zmęczony, że chciałbym tylko spać jakieś cztery, pięć lat. Załóżmy więc, że przestanę palić i będę jedynie woził towar to tu, to tam, czy wtedy się do mnie przyłączysz? - Musiałbym nad tym pomyśleć, kapitanie. - Więc zrób to. Proszę cię. Chciałbym cię mieć przy sobie. - Taa… sir. Pański ruch, sir. Nigdy by go nie odnaleziono, śledząc wyniki jego działań, gdyż faktycznie zaprzestał niszc- zenia ogniem. Nigdy by go nie szukano, gdyż w rejestrach CWI był martwy. A jednak to się stało - z powodu nadmiaru xmili i dobrej woli myśliwych. W przeddzień rozstania się trzech towarzyszy miejsce uniesienia zajęła nostalgia. Trzeba pa- miętać, że Benedick nigdy dotąd nie miał przyjaciela, a teraz zdobył aż trzech i musiał ich opuścić. Lynx pochłaniał mnóstwo wybornego jedzenia i picia oraz cieszył się dobrym towarzystwem prostych, okaleczonych ludzi, których neurozy nie zostały skażone przez normalne doświadczenia życiowe, i bardzo mu to odpowiadało. Natomiast w wypadku Sandora jego obszar stosunków między- ludzkich powiększył się mniej więcej o jedną trzecią i powoli zaczynał się uważać za - przynajmniej honorowego - członka ogromnego strumienia, który przedtem znał tylko jako ludzkość lub Innych. Nic więc dziwnego, że siedząc w bibliotece, pijąc, jedząc i rozmawiając, powrócili raz jeszcze do polowania. Martwy tygrys jest zawsze najlepszą zwierzyną. Oczywiście, niedługo trwało, zanim Benedick wziął serce i trzymał je tak, jak koneser trzyma rzadki przedmiot sztuki - delikatnie i z mieszanymi uczuciami obawy i wzruszenia. Kiedy tak siedział, poczuł, jak do żołądka wkrada mu się i powoli rozszerza niczym gaz dziwne uczucie. W końcu jego oczy zapłonęły. - Ja… ja czytam - odezwał się. - Oczywiście - podjął Lynx. - Tak - przyłączył się Sandor. - Naprawdę! - Naturalnie - uspokoił go Lynx. - On jest na Distenie, piątym świecie Systemu Blake’a, w tubylczej chacie za miastem Landear… - Nie - przerwał mu Sandor. - On jest na Świecie Filipa, w Delles-by-the-Sea. Zabrzmiał ich śmiech: niskie dudnienie Lynxa i przerywany chichot Sandora. - Nie - oświadczył spokojnie Benedick. - On jest w tranzycie na pokładzie Wallaby. Właśnie się wfazował i jego umysł zachował jeszcze większą część świadomości. Wiezie ładunek ambry do sys- temu Tau Ceti na piątą planetę - Tholmen. Potem planuje wakacje w dolinie Red River na trzeciej planecie, Cardiff. Oprócz Drillena i szczeniaka ma tym razem członka załogi. Potrafię tylko odczytać, że to emerytowany strażnik kosmosu. - Na święte światło Wielkiego i Wspaniałego Płomienia! - Wiemy, że nigdy nie odnaleźli jego statku… - …a ciała też nie znaleziono. Czy jest możliwe, żebyś się pomylił, Benedicku? Odczytując kogoś czy coś innego? - Nie. - Co powinniśmy zrobić? - Sandor zwrócił się do Lynxa. - Osoba pozbawiona zasad etycznych mogłaby się skłaniać do zapomnienia o tym. W końcu to zamknięta sprawa. Zapłacono nam i odprawiono. - To prawda. - Ale pomyślcie o chwili, gdy uderzy ponownie. - To byłaby nasza wina, nasz błąd. - Tak. - I zginęłoby wielu.
- A ile sprzętu zostałoby zniszczone, towarzystwa ubezpieczeniowe oszukane. - Tak. - Wszystko przez nas. - Tak. - A więc powinniśmy o tym zameldować - stwierdził Lynx. - Tak. - To bardzo niefortunne. - Tak. - Ale z drugiej strony, dobrze będzie pracować razem jeszcze ten ostatni raz. - O tak. Bardzo dobrze. - Tholmen w Tau Ceti i właśnie się wfazował - powtórzył Lynx. - Tak. - Idę nadać wiadomość i będą tam na niego czekać. - Mówiłem ci - odezwał się płaczący Benedick, kiedy Lynx wyszedł - że on jeszcze nie jest go- towy, by umrzeć. Sandor uśmiechnął się i podniósł swoją szklankę ręką koloru ciała. Ciągle jeszcze było coś do zrobienia. Kiedy Wallaby weszła do systemu Tau Ceti, rozpętało się piekło. Czekały na nią trzy podobne do niej w pełni obsadzone statki straży. CWI wprowadziła w całym systemie trzydniową kwarantannę i nie było mowy o pomyłce, kiedy hebanowy muchomor pojawił się na scenie. Nie proszono go o identyfikację. Mimo wszystko wiązki z prowadnic nie trafiły Wallaby za pierwszym razem, i kiedy zadźwięc- zał alarm, jej pierwszy oficer zdążył wystrzelić z wszelkiej zgromadzonej na pokładzie broni we wszystkich kierunkach jednocześnie. Była to jedna z drobnych zmian w kierowaniu ogniem, którą Corgo wprowadził ze względu na skalę swych operacji. Nie istniały żadne obwody bezpieczeństwa, a Wallaby mogła w razie potrzeby stać się statkiem samobójczym. Przypominała nie zważającego na nikogo samotnego wilka. Został tylko centralny sterownik i wystarczyło go dotknąć, by przeobraziła się w jeżozwierza o laserowych igłach wbijających się we wszystko dookoła. Corgo zaczął się przygotowywać do ponownego wfazowania, ale potrzebował na to czterdzi- estu trzech sekund. W tym czasie ocalały statek straży zdążył go dwukrotnie trafić. Potem zniknęli z tego obszaru. Czas i Przypadek rządzące wszystkimi rzeczami, a lubiące się niekiedy przedstawiać jako Przeznaczenie, uwzięły się tego dnia na Wallaby, szczeniaka, Malę, pierwszego oficera Emila oraz na człowieka bez serca. Corgo nie ustawił kursu, kiedy się wfazowywał; zabrakło mu na to czasu. Dwa trafienia, które ich dosięgły, zdecydowanie zmieniły kurs Wallaby i spaliły dwadzieścia trzy projektory szybkofa- zowe. Wallaby umknęła ślepa i ze złamaną nogą. Załoga, wystawiona na działanie gwałtownych zmian czasoprzestrzeni, przeżywała męki. Kadłub statku naprawiał rozdarcia w swoim poszyciu. Lecieli tak trzydzieści dziewięć godzin i dwadzieścia trzy minuty, na zmianę poddając się działaniu środka usypiającego, a przez resztę czasu wypatrując na tablicy przyrządów pierwszych oznak alarmu. Na szczęście Wallaby jakoś się trzymała. Jednak nikt nie miał pojęcia, dokąd dotarli, a już najmniej łkający paranorm pomimo wstrząsu czasoprzestrzennego i straszliwego bólu głowy śledzący przez cały czas walkę, a potem obrazy w umyśle Corga. Nagle Benedick poczuł strach. - On za chwilę się wyfazuje. Będę go musiał teraz puścić. - Dlaczego? - zainteresował się Lynx. - Wiesz, gdzie on jest? - Nie, oczywiście, że nie! - No, i on też nie wie. Powiedzmy, że wyskoczy w środku słońca albo jakiejś atmosfery, pędząc z taką szybkością? - No to co, jeśli tak się stanie? Zginie. - No właśnie. Wstrząs czasoprzestrzenny jest dostatecznie straszny. Nigdy nie byłem w umyśle człowieka w momencie jego śmierci i nie sądzę, żebym mógł to znieść. Przykro mi, po prostu tego nie
zrobię. Kto wie, czy sam nie umrę, jeśli do tego dojdzie. Jestem teraz taki zmęczony. Będę musiał po prostu sprawdzić go później. Mówiąc te słowa, zemdlał i nie udało im się go ocucić. W ten sposób serce Corga powędrowało z powrotem do słoja, a słój do dolnej szuflady po prawej stronie biurka Sandora, i żaden z nich nie usłyszał odpowiedzi, której Corgo udzielił pier- wszemu oficerowi. - Gdzie jesteśmy? Komputer mówi, że najbliższym miejscem jest mały jak piłeczka pingpon- gowa świat zwany Dombeck, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Będziemy musieli tam usiąść, gdzieś z dala od uczęszczanych szlaków, żeby dokonać napraw. Potrzebujemy projektorów. Tak więc posadzili Wallaby na powierzchni Dombeck i walili w jej kadłub, podczas gdy myśliwi spali jakieś pięćset czterdzieści dwie mile dalej. Wybijali z gniazd rozbite projektory krótko po tym, jak Sandor został owinięty kołdrą w swym łóżku. Wzmocnili kadłub w trzech miejscach w czasie, gdy Lynx zjadł pół szynki, trzy biszkopty, dwa jabłka i gruszkę oraz wypił pól litra najlepszego na Dombeck wina mozelskiego. Wymieniali przewody w obwodach, w których nastąpiło zwarcie, kiedy Benedick uśmiechał się, śniąc o Bystrej Złej Barby - Żwawej Dziecince w dniach jej młodości. A Corgo wziął statek awaryjny i wyruszył do odległego o trzysta mil miasta akurat w momen- cie, kiedy blade słońce Dombeck zaczęło wschodzić. - On jest tutaj! - wrzasnął Benedick, otwierając z rozmachem drzwi do pokoju Lynxa i pod- chodząc pospiesznie do łóżka - On jest… W tym momencie stracił przytomność, gdyż nie można było zbliżać się tak gwałtownie do Lynxa, gdy ten spał. Kiedy pięć minut później Benedick doszedł do siebie, leżał na łóżku, a wokół niego zgromadzili się wszyscy domownicy. Na czole czuł mokry okład i miał wrażenie, że ma zmiażdżony przełyk. - Mój bracie - odezwał się Lynx - nie powinieneś nigdy zbliżać się do śpiącego mężczyzny w taki sposób. - A-ale on jest tutaj - wykrztusił Benedick - tu, na Dombeck. Nawet nie potrzebuję Sandora, żeby to stwierdzić! - Czy masz pewność, mój bracie, że nie pofolgowałeś sobie wczoraj za bardzo? - Nie, mówię wam, że jest tutaj! - Usiadł gwałtownie i odrzucił przykrycie. - W tym małym mieście Coldstream. - Wskazał przez ścianę kierunek - Byłem tam zaledwie tydzień temu. Znam to miejsce. - Coś ci się przyśniło. - Zalej swój Płomień! Nic mi się nie przyśniło! Trzymałem jego serce w dłoniach i widziałem to! Lynx skrzywił się na bluźnierstwo, ale słowa Benedicka zrobiły na nim wrażenie. - W takim razie chodź z nami do biblioteki i zobaczymy, czy znów uda ci się go odczytać. - Pewnie, że tak! W owej chwili Corgo siedział właśnie nad filiżanką kawy i czekał na przebudzenie się miasta. Rozmyślał nad rezygnacją swojego pierwszego oficera. - Nigdy nie chciałem nikogo palić, kapitanie - oznajmił mu Emil - a już z pewnością nie strażników. Przykro mi, lecz to koniec. Mam już dosyć. Zostaw mnie tutaj, kapitanie. Daj mi tylko na przelot z powrotem do domu to wszystko, czego potrzebuję. Wiem, że nie chciałeś, żeby się tak stało, lecz jeśli będę z tobą latał, pewnego dnia może się zdarzyć to samo. I zapewne się zdarzy. Jakimś cudem wiedzą o panu wszystko, a ja za nic nie mógłbym zrobić tego ponownie. Pomogę w naprawie Wallaby, a potem już mnie nie ma. Przykro mi. Corgo westchnął i zamówił następną kawę. Spojrzał na zegar na ścianie knajpki. Już niedługo. - Ten zegar, ta ściana, to okno! To restauracyjka, w której jadłem lunch w zeszłym tygodniu w Coidstream! - zawołał Benedick, mrugając załzawionymi oczyma. - Nie sądzisz, że cały ten wstrząs czasoprzestrzenny…? - To był Lynx. - Nie mam pojęcia - odparł Sandor. - Jak możemy to sprawdzić? - Połączcie się z tą przeklętą knajpą i poproście, żeby opisali jedynego klienta - podpowiedział Benedick.
- To naprawdę świetny pomysł - ocenił Lynx. Potem ruszył do telefonu stojącego na biurku Sandora. Ostateczna decyzja Lynxa była równie nagła jak wszystko, co wiązało się z tą sprawą. - Bracie Sandor, twój latacz. Mogę go pożyczyć? - No cóż, pewnie… - Za chwilę zadzwonię do miejscowego biura CWI i zażądam armatki laserowej. Otrzymali tam rozkazy, by współpracować z nami bez zadawania pytań, i nadal są one w mocy. Z kolei mój status egzekutora nigdy nie został zawieszony. Mam wrażenie, że jeśli chcemy, żeby to zadanie zostało kie- dykolwiek wykonane, musimy to zrobić sami. Zamontowanie broni na twoim lataczu to tylko chwila. Benedick, nie opuszczaj teraz Corga ani na moment. On musi jeszcze kupić sprzęt, zawieźć go z pow- rotem i zainstalować. Toteż sądzę, że będziemy mieć dosyć czasu. Ty tylko trzymaj się go i informuj mnie o jego posunięciach. - Dobrze. - Jesteś pewien, że to dobry sposób załatwienia tej sprawy? - spytał Sandor. - Jestem. Podczas gdy myśliwi czekali na dostarczenie armatki, Corgo robił zakupy. Gdy działko insta- lowano, załadował swój lekki stateczek i odleciał. Kiedy było testowane na pniaku, którego ciotka Faye już dawno chciała się pozbyć, Corgo był w górze i kierował się w stronę pustyni. Kiedy prze- latywał nad nią, Benedick jego oczyma obserwował faliste wydmy, kolczaste zarośla i śmigające rab- bofery. Kontrolował również wzrokiem tablicę przyrządów. Kiedy Lynx wyruszał w swą podróż, Mala i Dilk spacerowali wokół kadłuba Wallaby. Mala zastanawiała się, czy to już koniec zabijania. Wcale nie była przekonana, czy lubi obecnego Corga tak samo, jak lubiła mściciela. Ciekawa była, czy to już zmiana na stałe, i miała nadzieję, że nie. Lynx utrzymywał kontakt radiowy z Benedickiem. Sandor popijał xmili i uśmiechał się. Po pewnym czasie Corgo wylądował. Lynx pędził przez piaski z przeciwnego kierunku. Tamci zaczęli rozładowywać stateczek… Lynx przyspieszył. - W takim razie ja się wycofuję? - dopytywał się Benedick. - Jeszcze nie - brzmiała odpowiedź. - Przykro mi, ale wiesz, co powiedziałem. Nie będzie mnie tam, kiedy on będzie umierał. - Dobrze, mogę go od tej chwili przejąć - oświadczył Lynx. Dlatego właśnie po dotarciu na miejsce natknął się na psa, jakiegoś człowieka i brzydkiego, choć inteligentnego czworonoga stojących koło Wallaby. Kiedy pierwsza wiązka trafiła w statek, mężczyzna upadł. Czworonóg zerwał się do biegu, ale Lynx zdążył go spalić. Pies śmignął przez właz do wnętrza statku. Lynx zawrócił swój pojazd do następnego ataku. Znajdował się tam jeszcze jeden mężczyzna, który nadchodził właśnie z drugiej strony statku, gdzie pracował. Człowiek ten uniósł dłoń i dał się zauważyć błysk światła. To pierścień śmierci Corga wystrzelił swój pojedynczy laserowy promień. Przeszył on kadłub latacza, przeszedł przez lewą rękę Lynxa powyżej łokcia i dalej przez dach pojazdu. Lynx wrzasnął i starał się odzyskać kontrolę nad sterami, podczas gdy Corgo wskoczył do wnętrza Wallaby. Wtedy Lynx uruchomił działko i naciskał spust, zataczając koła, dopóki Wallaby nie zamieniła się w dymiące szczątki w środku kałuży stopionego piasku. Nawet to go nie powstrzymało i dalej miotał płomień w tę ruinę, aż w końcu połączył się z Benedickiem Benedictem i zadał mu jedno tylko pytanie. - Nic - brzmiała odpowiedź. Wtedy zawrócił i ruszył z powrotem, a włączywszy autopilota, sięgnął po apteczkę. - …Wtedy on wpadł do środka - snuł potem opowieść - żeby odpalić działa Wallaby, ale ja trafiłem go pierwszy. - Nie - zaprzeczył Benedick. - Co ma oznaczać to twoje „Nie”. To ja tam byłem. - Ja również, przez chwilę. Musiałem zobaczyć, jak on się czuje. - I…? - On wszedł do środka po szczeniaka, Dilka. Wziął go w ramiona i powiedział do niego „Prze- praszam”.
- Jakkolwiek było, to jest wreszcie martwy, a my wykonaliśmy zadanie. To już koniec - podsu- mował Sandor. - Tak. - Tak. - Wypijmy zatem za dobrze wykonaną pracę, zanim na dobre się rozstaniemy. - Dobrze. - Dobrze. I tak też zrobili. Wprawdzie z Wallaby i jej kapitana niewiele pozostało, ale CWI z całkowitą pewnością ziden- tyfikowała syntetyczne serce, które znaleziono nierówno bijące wśród dymiących szczątków. Corgo nie żył, i to był koniec. Powinien był wiedzieć, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, i oddać się w ręce odpowiednich władz. Jak można liczyć na pokonanie człowieka, który posiada wytrych do twojego umysłu, albo kogoś, kto wysłał na tamten świat czterdziestu ośmiu ludzi i siedemnaście złośliwych obcych form życiowych, albo człowieka znającego każdą cholerną ulicę w Galaktyce? Powinien był mieć tyle rozsądku, żeby nie występować przeciwko Sandorowi Sandorowi, Benedickowi Benedictowi i Lynxowi Linksowi. Naprawdę, powinien był to wiedzieć. Jako że ich prawdziwe imiona brzmią oczywiście Alekto, Tisifone i Megajra. Imiona trzech furii. Powstają one z chaosu i przynoszą zemstę. Niosą zamęt i nieszczęście tym, którzy lekceważą prawo i porzucają właściwą drogę; którzy grzeszą przeciw światłu i naruszają życie; którzy biorą moc Płomienia jak piorun w swoje dwie aż nazbyt śmiertelne dłonie. Przełożyła Bożena Jóźwiak The Graveyard Heart Cmentarzysko serca Tańczyli razem… …na balu stulecia, balu tysiąclecia i balu nad balami, …w sensie dosłownym i kalendarzowym, …a on pragnął ją skruszyć, rozedrzeć ją na kawałki… Moore niemal nie dostrzegał pawilonu, w którym się poruszali, nie przyglądał się setkom pozbawionych twarzy cieni, które prześlizgiwały się obok nich. Nie zwracał też szczególnej uwagi na pływające w górze i za nimi kule kolorowego światła. Wyczuwał takie rzeczy, ale niekoniecznie musiał wietrzyć dziką przyrodę w tej wiecznie zie- lonej pozostałości po minionym Bożym Narodzeniu, która obracała się na błyszczącym piedestale w samym środku sali i rozsiewała swoje ognioodporne igły i zwyczaje sześć dni po fakcie. Wszystko to zostało już podsumowane i odsunięte, wciągnięte do płuc i odłożone do akt. Jeszcze parę chwil i zacznie się rok dwutysięczny. Leota (z domu Lilith) spoczywała w łuku jego ramienia jak drżąca strzała, tak że miał ochotę ją złamać albo wystrzelić (sam nie wiedział dokąd), miażdżyć, aż opadnie bezwładnie, albo zrobić cok- olwiek, by wypędzić z jej szarozielonych oczu samadhi, krótkowzroczność czy cokolwiek to było, co nadawało im taki wyraz. Za każdym razem mniej więcej o tej porze opierała się o niego i szeptała mu coś do ucha, coś po francusku, a więc w języku, którego jeszcze nie poznał. Jednocześnie tak doskon- ale poddawała się jego nieudolnemu prowadzeniu, że nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż odczytuje jego zamiary wyłącznie zmysłem kinestetycznym. Wszystko stawało się jeszcze trudniejsze do zniesienia, ilekroć jej oddech owiał mu szyję wil- gotnym żarem, który spływał w dół, pod marynarkę, jak niewidzialna infekcja. Wtedy mruczał „C’est vrai” albo „cholera”, albo to i to i próbował skruszyć jej ślubną biel (pokrytą czarną lamówką), a ona znowu stawała się strzałą. Ale jednak tańczyła z nim, co stanowi ogromny postęp w stosunku do jego zeszłego roku - jej wczoraj. Był już prawie rok dwutysięczny. Teraz… Muzyka rozsypała się, a potem zaczęła się znowu łączyć, gdy kule rozbłysły dziennym świ- atłem. Stara znajomość, przypomniano mu, nie jest sprawą, z której można żartować. Ledwie się powstrzymał, żeby nie zachichotać, ale chwilę później światła znowu przygasły, a on stwierdził, że jest zajęty. Jakiś głos tuż przy nim, a także przy wszystkich innych, powiedział: - Mamy teraz rok dwutysięczny. Szczęśliwego Nowego Roku!
Wtedy ją zmiażdżył. Nikogo nie obchodziła zabawa na Times Sąuare. Tłumy tam zgromadzone oglądały transmisję z balu na pospiesznie zbudowanym ekranie wielkości piłkarskiego boiska. Nawet teraz widzowie świetnie się bawili, obserwując zbliżenia par tańczących na parkiecie w przyćmionych światłach. Kto wie, stwierdził w duchu Moore, czy oni także nie są w tej chwili tematem zabawnej scenki serwow- anej temu przepełnionemu półmiskowi po drugiej stronie oceanu. To całkiem prawdopodobne, jeśli wziąć pod uwagę, kim jest jego partnerka. Nie obchodziło go jednak, czy się z niego śmieją. Zaszedł zbyt daleko, żeby się tym przejmować. - Kocham cię - powiedział cicho. (W myślach odpowiedział sobie za nią tymi samymi słowami i dzięki temu czuł się nieco lepiej). Potem światła znów zapłonęły i przypomniano starą znajomość. Tańczące pary znalazły się nagle w śnieżycy składającej się z setek rozbitych tęczy. Spirale konfetti dryfowały pomiędzy światłami, rozpuszczając się, kiedy opadały na tańczących, a puszyste wyo- brażenia chińskich smoków płynęły ponad ich głowami, przebijając się wyszczerzonymi zębami przez zadymkę. Znowu zaczęli tańczyć i zadał jej to samo pytanie, co rok temu - Czy nie moglibyśmy chociaż przez chwilę pobyć gdzieś razem sami? Stłumiła ziewnięcie. - Nie, jestem już znudzona. Zamierzam wyjść za pół godziny. Jeśli o głosach można powiedzieć, że są gardłowe i bogate, to jej był tubalny. Jej gardło było aż połyskliwie złote. - W takim razie spędźmy ten czas na rozmowie w jednym z tych pokoików z zakąskami. - Dziękuję, ale nie jestem głodna. Ja muszę być widziana przez następne pół godziny. Jaskiniowiec Moore, który spędził większość życia, drzemiąc gdzieś w zakamarkach mózgu Cywilizowanego Moore’a, uniósł się w tym momencie, warcząc. Jednak Cywilizowany Moore nałożył mu kaganiec, gdyż nie chciał wszystkiego popsuć. - Kiedy znów cię zobaczę? - spytał ponuro. - Może podczas Dnia Bastylu - szepnęła. - Odbędzie się wtedy Liberté, Égalité, Fraternite Fête Nue. - Gdzie? - W gmachu Nowego Wersalu o dziewiątej. Gdybyś chciał zaproszenie, to dopilnuję, żebyś do- stał. - Tak, chciałbym zaproszenie. (Zmusza cię, żebyś prosił, szydził Jaskiniowiec Moore). - Świetnie, w takim razie otrzymasz je w maju. - Czy nie poświęciłabyś mi dnia lub dwóch teraz? Potrząsnęła przecząco głową, tak że poczuł na twarzy palący dotyk jej błękitno-blond włosów. - Czas jest zbyt cenny - szepnęła z udawanym patosem - a dni balów nie mają końca. Prosisz mnie, żebym odcięła lata swojego życia i podarowała je tobie. - Właśnie. - Prosisz o zbyt wiele. - Uśmiechnęła się do niego. Zapragnął przekląć ją i odejść, lecz jeszcze bardziej chciał przy niej pozostać. Miał obecnie dwadzieścia siedem lat, co wcale mu się nie podobało, i spędził cały rok 1999, pragnąc jej. Dwa lata temu zaplanował, że się zakocha i ożeni, gdyż mógł sobie w końcu na to pozwolić, nie pogarszając swojego standardu życia. Nie widząc wokół siebie kobiety, która łączyłaby w sobie lepsze cechy Afrodyty i komputera cyfrowego, przez cały rok bawił się w safari, szukając tropów tej idealnej krzyżówki. Jakiś impuls kazał mu kupić zaproszenie na Orbitalny Nowy Rok Bledsoesów, imprezę pole- gającą na ściganiu starego roku dookoła świata przez linię zmiany daty i w końcu wypędzaniu go z Ziemi w miejsce, do którego odchodzą minione lata, gdziekolwiek by ono było. Kosztowało go to miesięczną pensję, ale właśnie wtedy po raz pierwszy miał okazję zobaczyć w naturze Leotę Mathilde Mason, piękność Śpiących. Zapominając zupełnie o komputerach cyfrowych, natychmiast postanowił w niej właśnie się zakochać. Pod wieloma względami był staroświecki. Rozmawiał z nią wtedy dokładnie przez dziewięćdziesiąt siedem sekund, z czego przez pier- wszych dwadzieścia odnosiła się do niego lodowato. Szybko jednak zrozumiał, że ona żyje po to, by być podziwiana, nie ustawał więc w okazywaniu jej podziwu. W końcu wyraziła zgodę, by ujrzano ją tańczącą z nim podczas Balu Tysiąclecia w Sztokholmie.
Następny rok spędził na rozważaniu niezliczonych sposobów skuszenia jej do powrotu do nor- malnego ludzkiego życia. Tymczasem teraz, w najpiękniejszym mieście świata, ona po prostu infor- muje go, że jest znudzona i ze odchodzi aż do Dnia Bastylii. Wtedy właśnie Jaskiniowiec Moore zrozumiał wreszcie to, co dla Cywilizowanego Moore’a musiało być od dawna jasne: kiedy następnym razem się zobaczą, ona będzie starsza mniej więcej o dwa dni, podczas gdy on zbliży się do dwudziestu dziewięciu lat. Dla Grupy czas się zatrzymuje, natomiast ceną śmiertelnej egzystencji jest wiek. Pieniądze pozwoliły jej kupić obiekt największego pożądania wszystkich narcystycznych natur - łoże-chłodnię. Tymczasem on miał dziś tyle, co kot napłakał, okazji, żeby zamienić z nią parę luźnych zdań, a co tu dopiero mówić o przekonaniu jej, by wystąpiła z tego klubu lodowych pudełek. (Nawet teraz za chwilę przerwie mu sztandarowy poeta Grupy, Wayne Unger, który właśnie podchodzi z miną instruk- tora golfa mającego za moment udzielić lekcji). - Witaj, Leoto. Przepraszam, panie… Jaskiniowiec Moore warknął i grzmotnął go swoją maczugą, Cywilizowany Moore zaś puścił jedną z najbardziej niedostępnych kobiet na świecie i pozwolił jej odejść z bożyszczem Grupy. Ona się uśmiechała, on się uśmiechał. Odeszli. Przez całą podróż dookoła świata do San Francisco, siedząc w barze liniowca stratosferycznego w Roku Pańskim dwutysięcznym - to znaczy dwa, zero, zero, zero - Moore miał wrażenie, że Czas zwariował. Minęły dwa dni, zanim podjął decyzję, co zamierza w związku z tym zrobić. Stojąc na wy- brzuszonym balkonie swojego apartamentu w „Stu Wieżach” kompleksu Hilton-Frisco, zadał sobie pytanie „Czy tę właśnie dziewczynę pragnę poślubić?”. Na co odpowiedział sobie (zerkając na przemian to na niteczki pojazdów wijące się pod jego stopami, to na zatokę): „Tak”. Dlaczego? - zastanowił się. Ponieważ jest piękna, odpowiedział, a przyszłość z nią będzie cudowna. Pragnę, by została moją piękną żoną w cudownej przyszłości. W związku z tym postanowił wstąpić do Grupy. Uświadomił sobie, że dokonanie tego, co planuje, będzie nie byle jaką sztuką. Przede wszyst- kim potrzebował pieniędzy, ogromnej ilości pieniędzy - zielonych akrów prezydentów, których należy odpowiednio rozsiać we właściwych miejscach. Kolejnym wymogiem było zostanie kimś wyjątkowym, rozpoznawalnym. Niestety, świat pełen był inżynierów elektryków uwijających się jak mrówki w czasie dwudziestogodzinnego tygodnia pracy, trawiących czas nad swoimi wypieszczo- nymi projektami, kompetentnych, zdolnych, a nawet natchnionych, którzy jednak tacy się nie stali. Zdawał więc sobie sprawę, że osiągnięcie celu nie będzie łatwe. Pogrążył się w pracy z niesłychanym zacięciem. Czterdzieści, sześćdziesiąt, a w końcu osiem- dziesiąt godzin tygodniowo spędzał na czytaniu, projektowaniu, uczeniu się za pomocą taśm przed- miotów, których nigdy przedtem nie potrzebował. Zarzucił natomiast czynny wypoczynek. W maju, kiedy otrzymał swoje zaproszenie, i to w formie sztychu na pergaminie, a nie pospo- litej kopii na zwykłym papierze, wpatrywał się w nie przez jakiś czas zamglonym wzrokiem. Miał już dziewięć patentów, a trzy dalsze zgłoszone. Jeden udało mu się sprzedać, a ponadto prowadził obec- nie z firmą Akwa Mining negocjacje na temat procesu oczyszczania wody, który wynalazł. Doszedł więc do wniosku, że pieniądze będzie miał, o ile uda mu się utrzymać dalej takie tempo. Prawdopodobnie zyska nawet pewien rozgłos. To zależało głównie od dalszych losów jego procesu puryfikacji oraz tego, jak wykorzysta pieniądze. Leota (z domu Lorelei) jawiła mu się między stronicami wzorów lub jak u Braque’a, wciśnięta w sześcian w jego szkicowniku, płonęła, kiedy on spał, i spała, gdy on płonął. W czerwcu doszedł do wniosku, że potrzebuje odpoczynku. - Panie zastępco kierownika oddziału - oznajmił swojej twarzy w lustrze pielęgnatora (jego chwalebne podejście do pracy zaowocowało już awansem na Oddziale Zamków Wodoszczelnych w Zakładzie Urządzeń Ciśnieniowych) - potrzebna ci lepsza znajomość francuskiego i kroków tanec- znych. Ręce pielęgnatora usunęły piaskowy zarost i ścięły zmierzwione włosy nad uszami. Zmęczone oczy, które widział przed sobą, lojalnie wyraziły zgodę, miały już dosyć studiowania abstrakcji. Jednakże intensywność jego wypoczynku była na swój sposób równie męcząca jak przedtem praca. Napięcie mięśni naprawdę mu się poprawiło, kiedy skakał w stanie nieważkości w sali trampo- linowej Satelity-3 YMCA. Jego kroki taneczne nabrały wdzięku po wirowaniu z setką robotów i dzie- sięcioma tuzinami kobiet. Odbył farmaceutycznie przyspieszony kurs języka francuskiego metodą