cnizerarts

  • Dokumenty54
  • Odsłony8 364
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów68.8 MB
  • Ilość pobrań4 123

Gemma Malley - 02 - W sieci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Gemma Malley - 02 - W sieci.pdf

cnizerarts EBooki
Użytkownik cnizerarts wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Gemma Malley W sieci Tytuł oryginału: The Resistance

Rozdział pierwszy Lampa na suficie zalewała małe pomieszczenie zimnym, bezwzględnym światłem niczym reflektor z wieży strażniczej, obnażając każdą drobinę kurzu, każdą plamę na taniej wykładzinie i każdy rozmazany ślad palców na parapecie. Peter podejrzewał, że pokój zwykł służyć do różnych celów. Duchy osób, które kiedyś w nim przebywały, snuły się tu do dziś jak pajęczyny. - Opowiedz mi o tym, jak się czuje Peter, o czym ostatnio myślał. Chłopak spojrzał głęboko w oczy siedzącej naprzeciwko kobiety i odchylił się na krześle, obracając na palcu złoty sygnet. Był to jedyny przedmiot, który miał przy sobie, gdy został znaleziony jako dziecko. Krzesło było miękkie i siedząca w nim osoba z pewnością powinna czuć się zrelaksowana, ale na Petera to nie działało. Rzadko kiedy odczuwał spokój. Anna twierdziła, że to dlatego, iż lubił sam sobie utrudniać życie, ale chłopak nie był o tym przekonany. Uważał, że odczuwanie spokoju po prostu nie leżało w jego naturze. Spokój rozleniwia. To najłatwiejsze rozwiązanie. - Peter myślał o tym - odpowiedział, uśmiechając się do siebie, świadomy, że również użył formy trzeciej osoby - że jego życie jest do niczego. Jest monotonne, nudne i pozbawione głębszego sensu. Kuratorka do spraw asymilacji zmarszczyła brwi. Peter poczuł nagły przypływ adrenaliny. Kobieta dała się nabrać. Wyglądała na zaniepokojoną, a przecież tak rzadko zdarzało się jej okazywać uczucia - jej twarz zazwyczaj wyrażała co najwyżej bierne zainteresowanie rozmową, niezależnie od tego, jak bardzo chłopak starał się wyprowadzić ją z równowagi w ciągu ostatnich miesięcy. Peter przyjrzał się uważnie twarzy kuratorki. Na pierwszy rzut oka cera kobiety wydawała się zdrowa i lekko opalona, ale w ostrym świetle lampy można było dostrzec, że jej skórę pokrywał puder brązujący - małe drobinki pomarańczowobrązowego pyłu wciśnięte były w zmarszczki wokół oczu i ust. Kobieta miała na sobie turkusowy żakiet i spódnicę w tym samym kolorze. Skóra na jej szyi była obwisła, ale to włosy przyciągały uwagę Petera. Z jakiegoś powodu nie pasowały do kuratorki. Były brązowe, poprzetykane pasemkami blond, a przynajmniej takie udawały. W rzeczywistości zapewne były siwe i starannie ufarbowane - zgodnie z zasadą, by bezwzględnie usuwać wszelkie oznaki starości. Peter pomyślał, że to

żałosne. Dla tych ludzi, którzy przyjmowali środki na Długowieczność, liczył się tylko wygląd, a nie to, co było w środku. - Zycie nie ma dla ciebie większego sensu? Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała kobieta. Peter przewrócił oczami, udając znudzenie. - Chodzi mi o to, że wcześniej czułem, że do czegoś dążę. Wiedziałem, co robię, i wiedziałem, dlaczego to robię. A teraz... - urwał, a niedokończone zdanie zawisło w powietrzu. - A teraz...? - zachęcała go kuratorka. - Teraz wykonuję bezsensowną pracę w małym laboratorium, mieszkam w domu, którego nienawidzę, i zarabiam tyle, że ledwie wystarcza na jego ogrzewanie, nie mówiąc o zakupie książek dla Anny czy jedzenia dla Bena. Wydostałem Annę z Grange Hall po to, żeby była wolna, żeby cieszyła się życiem, a dziś mam wrażenie, że to wszystko było bezcelowe. Myślałem, że uda mi się coś zrobić z moim życiem, coś osiągnąć. Ale to wszystko... Cóż, wydaje mi się, że to wszystko nie miało sensu. Kobieta pokiwała głową w zadumie. - Masz poczucie, że zawiodłeś Annę? Peter westchnął. Myśl, że mógłby zawieść Annę, była dla niego trudna do zniesienia nawet w tej przesiąkniętej fałszem rozmowie. Nawet jeśli to nie było i nigdy nie będzie prawdą. - Może... - mruknął, wzruszając ramionami. - Jestem pewna, że Anna tak nie myśli - powiedziała kobieta. - To bardzo rozsądna dziewczyna, Peter. Ona wie, na czym polega życie. Peter uniósł brwi. Anna spotykała się ze swoim kuratorem do spraw asymilacji tylko przez kilka tygodni. Bardzo wcześnie zwolniono ją z obowiązku udziału w programie. Miała ogromne doświadczenie w pozyskiwaniu zaufania osób obdarzonych władzą i od razu przekonała kuratora, że nie stanowi zagrożenia i stanie się dobrym, pracowitym obywatelem. Anna opanowała tę umiejętność dlatego, że była jej ona niezbędna, by przetrwać w Grange Hall. To było coś, co Peter w równym stopniu podziwiał i czego nienawidził. W przeciwieństwie do dziewczyny chłopak nie potrafił powstrzymać się od złośliwych uwag i niepotrzebnych żartów. Mimo że minęło już kilka miesięcy, wciąż musiał co tydzień spotykać się ze swoją kuratorką i zapewniać ją, że potrafi dostosować się do norm społecznych. Skrzyżował teraz ręce na piersiach i przybrał nieco inną minę, chcąc wywrzeć na kobiecie wrażenie, że jest zagubiony i słaby, że Władzom udało się go złamać.

- Chciałbym tylko zapewnić jej byt - powiedział, starając się nie uśmiechnąć na widok błysku zrozumienia, który pojawił się na twarzy kuratorki. - Martwisz się o pieniądze? - Tak, o pieniądze... Do tego ta nuda... - Chłopak pochylił się i oparł podbródek na dłoniach. - Czy jest coś jeszcze? - Kobieta wpatrywała się w niego z uwagą. - Peter, wiesz przecież, że nasze rozmowy mają charakter poufny. Zapewniam cię, że to co powiesz, pozostanie między nami. Chłopak przez chwilę przyglądał się kuratorce z niejakim podziwem. Kobieta właśnie uraczyła go bezczelnym kłamstwem wypowiedzianym niezwykle przyjaznym głosem. Może jej nie doceniał. - Zacząłem się poważnie zastanawiać nad propozycją mojego dziadka - szepnął. Zaskoczenie na twarzy kuratorki widać było tylko przez moment, ale nie umknęło ono uwadze Petera. - Rozumiem... - Kobieta milczała przez chwilę. - Ale wydawało mi się, że mówiłeś, iż nie chcesz mieć z nim nic wspólnego, że ktoś, kto jest związany z produkcją środków na Długowieczność, nie może być twoim krewnym. Kuratorka lekko mrugała oczami. Prowokowała go. Tak, to prawda, rzeczywiście tak mówił. Wielokrotnie. I tak właśnie myślał. - Tak - odpowiedział. Peter spuścił wzrok i położył lewą dłoń na prawej. Jego palce zaczęły wodzić po kształcie wygrawerowanym na sygnecie. Chłopak wierzył, że to właśnie ten kwiat zaprowadził go do Anny i przypieczętował jego los. Nie chciał, żeby kuratorka uznała, że podjęcie decyzji o pracy u dziadka przychodzi mu łatwo. Musiała myśleć, że targają nim sprzeczne uczucia. - Tak tylko się nad tym zastanawiałem. Po prostu... - Peter uniósł powoli głowę i napotkał spojrzenie kobiety. Nie odwrócił wzroku. - Chcę czegoś więcej. Muszę mieć coś więcej, rozumie pani? Anna, na przykład, czyta książki, pisze, opiekuje się Benem. A ja nie mam nic. Może gdybym pracował dla dziadka, gdybym zarobił trochę pieniędzy, gdybym... - Gdybyś znalazł jakiś cel w życiu? - podpowiedziała mu kuratorka. - Właśnie. Peter wstał i podszedł do okna zasłoniętego szarą, urzędową zasłoną, która kojarzyła mu się z Grange Hall. Odsunął ją i spojrzał na równie szare ulice. Wiedział, że gdzieś tam w oddali wznosił się górujący nad otoczeniem budynek korporacji Pincent Pharma, chociaż stąd

nie było go widać. - Poza tym - dodał, nie odwracając się - wydaje mi się, że dziadek jest mi coś winien. - Winien? Tobie? Peter skinął głową i wrócił na fotel. - Produkuje leki na Długowieczność, prawda? - spytał, lekko mrużąc oczy. - To właśnie przez te leki stałem się nadmiarem. Przez nie spędziłem większość swojego życia w ukryciu, zmieniając co chwilę miejsce pobytu. To właśnie przez dziadka nie miałem normalnego dzieciństwa. Więc tak. Jest mi coś winien. - Ciągle wydajesz się zły, Peter. - Głos kuratorki był łagodny, opanowany. Starała się dodać chłopakowi otuchy, ale jej słowa wywoływały odwrotny skutek. Peter był ciekaw, czy kobieta potrafiła tak samo przemawiać w domu, podczas prywatnej rozmowy. Zastanawiał się, jak brzmi jej głos, gdy jest zagniewana lub sfrustrowana. - Byłem zły - odparł lekko łamiącym się głosem. To świetna sztuczka, opowie potem o niej Annie. - Naprawdę zły. Ale teraz już nie jestem. Teraz... - Teraz się zastanawiasz, co zrobić z resztą swojego życia? - Chyba tak. - Chłopak wzruszył ramionami. - Nie mam zbyt wielu możliwości. Idę na rozmowę o pracę, a ludzie patrzą na mnie jak na jakiś wybryk natury. Tym dla nich jestem. Mam przecież około stu lat mniej niż większość z nich. A w Pincent Pharma mógłbym zarobić niezłe pieniądze. Dziadek mówił, że zawsze jestem tam mile widziany, więc chciałem sprawdzić, czy nie żartował. - Na pewno nie - zapewniła kuratorka. Kobieta wyglądała na zadowoloną, jakby była przekonana, że wreszcie udało jej się do niego dotrzeć. Peter słyszał kiedyś przed spotkaniem, jak kuratorka rozmawiała przez telefon, nieświadoma, że chłopak stoi tuż za drzwiami. Tłumaczyła komuś, że jeszcze nie udało jej się do Petera dotrzeć, że musi przyjąć inną taktykę. Sprawiło mu to wówczas przyjemność - był dumny z tego, że uznano go za trudną i niedostępną jednostkę. - Myślę, że to naprawdę dobry pomysł - dodała kobieta i coś zanotowała. - Jak zamierzasz go o tym poinformować? Kąciki ust Petera mimowolnie uniosły się, ale natychmiast zwalczył w sobie chęć uśmiechu. - Już to zrobiłem - odpowiedział spokojnie. - Napisałem do niego list. Zostawił mi wczoraj wiadomość. Zaczynam w poniedziałek. Kuratorka spojrzała na chłopaka ze zdziwieniem, by po chwili obdarzyć go dosyć

obojętnym uśmiechem. - Rozumiem - odparła z zadumą w głosie. - Cóż, zobaczymy, co z tego wyniknie. Pół godziny później Peter opuścił znajdujący się przy Cheapside budynek należący do Władz i skierował się w lewo, w stronę Holborn. Ulice były na szczęście dość puste. Na zadbanym deptaku widział tylko grupki ludzi robiących zakupy i nielicznych przechodniów spacerujących z psami lub uprawiających marszobieg. Chłopak spuścił głowę i wsunął ręce głęboko do kieszeni - odruch z czasów, kiedy był nadmiarem i musiał się ukrywać, nie wiedząc, kto doniesie na niego łapaczom i co szykuje dla niego kolejny dzień. Mijani ludzie zerkali na niego niepewnie, a na ich twarzach malował się jednocześnie wyraz zawiści i niedowierzania. Po drodze Peter miał okazję przyjrzeć się plakatom przyklejonym na ścianach budynków i billboardach. Część z nich reklamowała cudowne kremy, zajęcia sportowe i dodatkowe szkolenia, przypominała też obywatelom o konieczności oszczędzania energii. Inne z kolei zwracały uwagę na problem przeludnienia i zachęcały do zainteresowania się kwestią nielegalnych imigrantów, nadmiarów i innych marnotrawców naszych drogocennych zasobów. A przecież to legalni byli największymi marnotrawcami! W przeszłości Petera denerwowały takie plakaty. Chętnie uczestniczył w dyskusjach i był gotów zmierzyć się z każdym, kto tylko chciał go wysłuchać. Potem jednak nauczył się trzymać gębę na kłódkę. Nie wynikało to bynajmniej z utraty zapału do walki, lecz z sugestii Pipa, który uważał, że wdawanie się w bezsensowne dysputy niewiele daje, a ściąganie na siebie uwagi przynosi więcej szkody niż pożytku. Peter rozumiał ten punkt widzenia, ale irytowało go, że musi pozwolić, aby sprawy toczyły się własnym rytmem, zamiast się w nie zaangażować. Powtarzał sobie, że ludzie w końcu zrozumieją, co się wokół nich dzieje. Kiedy Podziemie wygra, wszyscy to zrozumieją. Pokrzepiony tą myślą wskoczył do tramwaju jadącego na Oxford Street. Na Tottenham Court Road wysiadł i ruszył w stronę Cambridge Circus. Skręcił w prawo w Old Compton Street, kierując się ną zachód, do labiryntu uliczek Soho, gdzie w małych, ciemnych sklepach potajemnie prowadzono pokątny handel: sprzedawano w nich odzież dziecięcą, nielegalne leki i żywność, kwitł tu też czarny rynek talonów energetycznych. Peter spojrzał na zegarek. Pojawił się o dziesięć minut za wcześnie, ale wolał przyjść zawczasu, niż się spóźnić. Rozejrzał się, a potem wszedł do opuszczonego sklepu. Minął robotników zajętych remontem, zszedł po schodach i wkrótce znalazł się na tyłach budynku. Wąskim, brudnym przejściem dotarł do odrapanych drewnianych drzwi i zapukał cicho cztery razy.

Po chwili po drugiej stronie usłyszał jakiś ruch. Drzwi otworzyły się powoli i pojawił się w nich brodaty mężczyzna z szopą rozwichrzonych włosów. Wyglądał jak włóczęga. Przyglądał się chłopakowi podejrzliwie. - Zimno jak na tę porę roku, nieprawdaż? - spytał opryskliwie. - Na rozgrzewkę najlepsze są ćwiczenia - odparł Peter. Mężczyzna wahał się przez moment, ale w końcu otworzył szerzej drzwi i wciągnął chłopaka do środka. Znajomy dreszcz, związany z udziałem w tajnym i ważnym przedsięwzięciu, przeszył ciało Petera niczym prąd elektryczny. Nie rozpoznał człowieka, który stał przy drzwiach. Rzadko kiedy spotykał dwa razy tego samego strażnika. Właściwie to zawsze, gdy odwiedzał siedzibę organizacji, zastanawiał się nad tym, jak mało wie o pozostałych członkach Podziemia i o ich metodach działania. Dostawał polecenia i wykonywał je. Jedyną odpowiedzią na zadawane przez niego pytania były drwiące uśmieszki, niewiele mówiące hasła propagandowe oraz puste spojrzenia. „To dla twojego bezpieczeństwa - powtarzał Pip. - Dla bezpieczeństwa nas wszystkich”. - Przyszedłem się zobaczyć z Pipem - powiedział Peter i wyprostował się, tak jakby chciał się poczuć pewniej w tym otoczeniu, w którym wciąż czuł się obco, mimo że było mu ono znane. Mniej więcej co pół roku główna kwatera Podziemia zmieniała lokalizację, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Peter był w nowym budynku już dwukrotnie, ale za każdym razem czuł się nieswojo, jak gdyby ściany i drzwi zostały przesunięte. Tylko zapach się nie zmieniał. Miejsca wybierane przez Podziemie były zawsze brudne, zaśmiecone i wyglądały na wpół opuszczone, łatwe do porzucenia. Po lewej stronie od wejścia widać było schody prowadzące w dół. Wchodziła po nich jakaś kobieta, uciskając mocno lewą rękę. Gdy w drodze do wyjścia mijała Petera, rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie. Chłopak nie znał jej, ale wiedział, po co tu przyszła. Wiedział, że na lewym ramieniu ma bolesną, krwawiącą ranę, bo jeden z lekarzy pracujących dla Podziemia właśnie wyciągnął z jej ciała implant antykoncepcyjny. Wiedział, że tym samym kobieta zdecydowała się na udział w jednym z najbardziej niebezpiecznych dla człowieka przedsięwzięć, którym była próba zajścia w ciążę, stworzenia nowego życia. Nieznajoma wyszła po chwili, a Peter spojrzał na stojącego przy drzwiach strażnika. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, tylko wskazał ręką w stronę korytarza za plecami chłopaka, na końcu którego znajdowało się małe, słabo oświetlone pomieszczenie. Pip czekał już na Petera. Wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna siedział zgarbiony przy niskim stole i sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach. Był on jednym z

twórców Podziemia, a Peter traktował go niemalże jak swojego ojca, bo mężczyzna był mu bliższy nawet od ojca Anny. Pip był przy chłopaku od samego początku, niczym jego przewodnik, opiekun zawsze gotów do pomocy. Z upływem czasu Peter odkrył, że Pip pomaga nie tylko jemu. Mężczyzna stał się przewodnikiem dla wszystkich członków organizacji. Kierował nimi, a oni w równym stopniu ulegali sile jego osobowości i hipnotyzujących oczu. Nie był oficjalnym liderem Podziemia - to stanowisko nie zostało przyznane nikomu, bo Pip nie chciał, żeby struktura i hierarchia stosowana przez znienawidzone Władze przeniknęła do jego „grupy”. Ale tak naprawdę to właśnie on był przywódcą organizacji. Wszyscy liczyli się z jego opinią i żadna decyzja nie była podejmowana bez konsultacji z nim. Jak powiedział Peterowi pan Covey, ojciec Anny, Pip rozpoczął walkę z Długowiecznością wiele lat temu sam, na własną rękę. Wydawał ulotki, pomagał rodzicom nadmiarów i stopniowo przyciągał do siebie coraz więcej zwolenników, aż wreszcie Podziemie objęło zasięgiem swojego działania teren całego kraju. Również za granicą istniała obecnie rozbudowana sieć podobnych grup. Ruch stał się tak silny, że Władze musiały powołać osobne ministerstwo, które zajęło się jego zwalczaniem. A wszystko to za sprawą Pipa. On sam nigdy o tym nie mówił. Nie sprawiał też wrażenia osoby wpływowej. Nie przywiązywał wielkiej wagi do swojego wyglądu. Co prawda regularnie zmieniał kolor włosów, żeby łatwiej wtopić się w tłum i nie zostać rozpoznanym czy też aresztowanym, lecz jego włosy były zazwyczaj dość mocno rozczochrane. Na dodatek zawsze wybierał na spotkanie obskurne, zniszczone pomieszczenia, takie jak to, w którym właśnie przebywał - ze ścianami pokrytymi łuszczącą się farbą, zamazanymi szybami, przez które nikt nie mógł zajrzeć do środka, z dyndającą u sufitu pojedynczą żarówką z trudem oświetlającą izbę i stołem, który kiwał się, kiedy tylko ktoś się o niego oparł. Władze wyznaczyły wysoką nagrodę za złapanie Pipa. Jego zdjęcie widniało na rogu każdej ulicy i pojawiało się we wszystkich programach informacyjnych, lecz mężczyzna był wciąż nieuchwytny. Mówiono, że jest zbyt sprytny, zbyt dobrze chroniony, ale Peter uważał, że kryło się za tym coś więcej. Sekret tkwił w samej osobowości Pipa, któremu każdy chciał pomagać, każdy chciał być przez niego lubianym i szanowanym. Mężczyzna skłaniał ludzi do robienia wszystkiego, co w ich mocy, żeby sprawić mu przyjemność. Dlatego właśnie Podziemia nigdy nie dotknęły wewnętrzne konflikty, a do ruchu wciąż przyłączali się nowi członkowie. Plotki głosiły, że pewien łapacz odnalazł kiedyś Pipa w opuszczonym magazynie, lecz w parę godzin później, zamiast go zatrzymać i zgłosić się po nagrodę, złożył przysięgę na wierność Podziemiu i był teraz jednym z jego najbardziej oddanych

bojowników. Peter nie byłby zdziwiony, gdyby ta historia okazała się prawdziwa. - Miło cię widzieć, Peter - powiedział cicho Pip, nie podnosząc głowy. Chłopak uśmiechnął się i od razu poczuł się dużo pewniej. - Hej, ciebie też. Pip zapraszającym gestem pokazał Peterowi, żeby zajął miejsce przy stole, a potem spojrzał na niego z poważną miną. - Robi się coraz mniej bezpiecznie - powiedział cicho. - Ostatnio przeprowadziliśmy kilka ataków na transporty środków na Długowieczność i Władze wzmocniły zabezpieczenia. Musimy działać ostrożniej. - Ja zawsze jestem ostrożny - odparł chłopak nieco usprawiedliwiającym tonem. - Wiem. Mówiłem o nas wszystkich, o całym Podziemiu. Szpiedzy są wszędzie. Pip podniósł na chwilę wzrok i Petera jak zwykle uderzyło jego głębokie spojrzenie. Te dwie ciemnobłękitne studnie mogły wciągnąć każdego, kto się w nie zapatrzył. Oczy mężczyzny nie tylko wzbudzały zaufanie, lecz także sprawiały, że patrzący w nie człowiek był w stanie zrobić wszystko, byleby tylko zobaczyć pojawiający się w nich błysk dumy. - Możesz na mnie liczyć - wyszeptał Peter. - To co, zaczynasz w poniedziałek, tak? - Tak. - Chłopak skinął głową z powagą. - A co z tą twoją kuratorką? Początkowo obecność kuratorki w życiu Petera niepokoiła Pipa. Uważał ją za agentkę Władz, której powierzono zadanie obserwowania chłopaka i wyciągnięcia z niego ważnych informacji. Pip obawiał się o każde słowo wypowiadane przez Petera w jej obecności. Przynajmniej do niedawna, bo z czasem kobieta stała się narzędziem, środkiem komunikacji. - Powiedziałem jej, że jestem znudzony i sfrustrowany i że chcę mieć więcej pieniędzy - powiedział chłopak z niejaką dumą. - Niczego nie podejrzewa? Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, że nie. Poza tym ja naprawdę jestem znudzony i sfrustrowany. - Uniósł brwi i spojrzał na Pipa, ale mężczyzna nie odpowiedział mu uśmiechem, tylko popatrzył na niego z niepokojem. - Peter, jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Naprawdę pewien? Chłopak przewrócił oczami. - Tak, jestem pewien - odrzekł. - Ale, powiedziałeś, że jesteś sfrustrowany.

Peter westchnął. Już dawno zauważył, że Pip nie tylko wychwytywał i analizował każde słowo i gest, lecz także wyczuwał wszystkie emocje. Chłopak wiedział, że właśnie dzięki temu przywódca Podziemia potrafił wywierać wpływ na innych ludzi, ale czasami było to wręcz irytujące. - Tak, jestem sfrustrowany, bo Władze przeniosły nas do paskudnego pudła na przedmieściach. Jestem sfrustrowany, bo śledzą każdy nasz krok, a ja wciąż nie mogę zabrać Anny na wieś, bo nie dają mi pozwolenia na wyjazd. Jestem sfrustrowany, bo wszędzie wokół są starzy ludzie, którzy gapią się na nas, jakbyśmy nie byli tu u siebie. To wszystko. Ale przyrzekam, że nie pozwolę, aby mi to w czymkolwiek przeszkodziło. Pip popatrzył na Petera z zadumą, a po chwili wstał i powoli obszedł pokój dokoła. Zatrzymał się za krzesłem, na którym siedział chłopak, i powiedział spokojnie: - Nie daj się ponieść emocjom. Jest wiele powodów, żeby odczuwać gniew, ale gniew niczego nie zmieni. - Wiem o tym - zgodził się Peter. - Tylko działanie może coś zmienić. - Owszem, działanie. Ale także siła woli.. Chłopak z powagą skinął głową. - Wiem. Jestem silny, Pip. Już ci to chyba udowodniłem, prawda? - Oczywiście, że tak - odparł mężczyzna, a jego głos nagle złagodniał. - Peter, udowodniłeś to milion razy. Ale teraz będziesz całkiem sam, a przeciw tobie stanie wielka machina koncernu Pincent Pharma. Muszę wiedzieć, że jesteś na to przygotowany. Peter, musisz zrozumieć, że to nie jest zwykłe zadanie. To bitwa. Bitwa pomiędzy Naturą i nauką, dobrem i złem. Długowieczność uwodzi ludzi, a twój dziadek uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby pozyskać także ciebie. Musisz mieć przez cały czas oczy otwarte. - Ależ ja mam oczy otwarte - rzucił gorączkowo Peter. - Nienawidzę Richarda Pincenta. Nienawidzę wszystkiego, co sobą reprezentuje. Długowieczność stoi za całym złem, jakie wydarzyło się w moim życiu. I w życiu Anny również. Pragnę to zniszczyć w równym stopniu co ty. - Wiem. - Pip ponownie usiadł, a jego oczy nabrały spokojniejszego wyrazu. - A co słychać u Anny? Czy zgadza się z twoimi decyzjami? Na wzmiankę o Annie Peter poczuł ogarniającą go fałę ciepła. - Wszystko u niej w porządku. Pragnie walczyć z Długowiecznością podobnie jak ja, przecież o tym wiesz. - Oczywiście. - Mężczyzna się uśmiechnął. - Dobrze, zatem w poniedziałek rano stawisz się w Pincent Pharma, tak jak sobie tego życzył twój dziadek.

- Jak sobie życzył Richard Pincent - przerwał mu ponuro chłopak. - Jak sobie życzył Richard Pincent - poprawił się szybko Pip. - A co mam zrobić później? - spytał podekscytowany Peter. - Mam wysadzić fabrykę? Zniszczyć urządzenia? Mężczyzna uniósł brwi i zamrugał. - Masz nie zwracać na siebie uwagi i bacznie obserwować. I uczyć się. - Tylko tyle? - Na twarzy chłopaka odmalowało się rozczarowanie. - Aż tyle - odparł Pip i pochylił się w stronę rozmówcy. - Posłuchaj, nasi ludzie są w wielu miejscach: w każdym ministerstwie, w firmach zajmujących się dystrybucją długowieczności, w więzieniach. Ale nigdy nie mieliśmy nikogo w samym środku koncernu Pincent Pharma. Kogoś, kto miałby dostęp do potrzebnych nam informacji. Twoimi narzędziami pracy będą twoje oczy i uszy, Peter. Dzięki tobie będziemy mogli dotrzeć do samego Boga. - Bóg nie istnieje - mruknął ponuro chłopak. - Wszyscy o tym wiedzą. - Nie istnieje - zgodził się Pip. - Ale twój dziadek bardzo się stara, żeby stać się najstraszliwszym bóstwem w historii ludzkości. Bóstwem, które żywi się jedynie władzą i chciwością. Bóstwem, które ktoś musi wreszcie powstrzymać dla dobra nas wszystkich. - W porządku. Będę więc patrzył i się uczył - powiedział Peter. - Ale czy mam szukać czegoś konkretnego? Chcecie poznać dokładny skład chemiczny leków? - Żebyśmy mogli ich produkować jeszcze więcej? - Pip uśmiechnął się i chłopak poczuł, że się czerwieni, ale twarz mężczyzny od razu spoważniała. - Przepraszam, Peter, nie powinienem z tego żartować. To dobre pytanie. Nie, nie interesuje nas skład. Chcemy... - Przerwał, jakby wcale nie zamierzał dokończyć tego zdania. - Czego chcecie? - zapytał Peter. - Interesuje nas pochodzenie niektórych nowych środków produkowanych przez Pincent Pharma... - odrzekł Pip z zadumą w głosie. - Nie jesteśmy tego pewni. Mamy pewne podejrzenia, ale... - Ale co? Mężczyzna westchnął. - Peter, mam przeczucie, że za murami Pincent Pharma coś się dzieje. Coś złego. Pod pozorami uczciwości i profesjonalizmu. Cokolwiek to jest, dobrze to ukrywają. - Ale co takiego? - Tego właśnie musisz się dowiedzieć - powiedział Pip ponownie się uśmiechając. Podniósł się nagle, a jego mięśnie wyraźnie stężały. - Będziemy w kontakcie, Peter.

Chłopak skinął głową, wstał i odwrócił się w kierunku wyjścia. Po chwili się zatrzymał. - Uda nam się, prawda? - zapytał cicho. - Zwyciężymy, tak? Pip położył dłoń na ramieniu Petera. - Tak, w końcu zwyciężymy. Ale myślę, że do tego czasu stoczymy jeszcze parę bitew. Chłopak patrzył na mężczyznę przez chwilę, a potem wziął głęboki oddech. - Możesz na mnie liczyć, Pip. Sprawdzę, co się tam dzieje. - Dobrze - odparł mężczyzna rzeczowo, a potem wyciągnął teczkę i przekazał ją Peterowi. - Weź to. Przeczytaj, zapamiętaj, a potem dokładnie zniszcz. I jeszcze jedno. - Tak? - spytał chłopak. - Powodzenia Peter. Dbaj o siebie. O Annę i Bena również. - Jasne. Peter opuścił pomieszczenie. Pokonał korytarz, mijając pod drodze gburowatego strażnika, i przejściem dotarł do sklepu. Wydostał się prosto na ulicę i ruszył ponownie Old Compton Street, kierując się w stronę Piccadilly. Wskoczył do tramwaju jadącego na północ, do Tottenham Court Road, a potem do kolejnego, który wracał na południe. W końcu dotarł do dworca Waterloo i wsiadł do swojego pociągu. „Niech się trochę pomęczą” - pomyślał. Jeśli Władze go śledziły - a Peter był pewien, że tak właśnie było - chciał jak najbardziej utrudnić im życie. Peter wysiadł na stacji w Surbiton i rozejrzał się dokoła z niesmakiem. Jeszcze parę miesięcy temu mieszkali w Bloomsbury, w domu, w którym rodzice Anny przeżyli wiele szczęśliwych lat. Był to piękny budynek: duży, ciepły i pełen słońca. Tak odmienny od Grange Hall, jak to tylko było możliwe. Jednak wkrótce po tym, jak Peter i Anna stali się legalnymi ludźmi, zaczęły przychodzić do nich listy, a w ślad za nimi zjawili się urzędnicy, którzy twierdzili, że budynek jest za duży dla nich dwojga i że lepiej im będzie w innym, „bardziej efektywnie urządzonym miejscu”. Początkowo Peter i Anna nie chcieli się na to zgodzić - przecież to był ich dom, odziedziczony po rodzicach dziewczyny. Jednak odwiedziny stawały się coraz częstsze, a listy zawierały coraz więcej gróźb i Peter z żalem musiał dać za wygraną. Stwierdził, że nie warto toczyć z góry przegranej bitwy, skoro wiadomo, iż przeprowadzka jest nieunikniona, o ile nie chcą zrazić do siebie Władz. Przeprowadzili się zatem do bloku na przedmieściach, gdzie zamiast głównej ulicy były dwa centra handlowe, a mieszkańcy traktowali ich jak intruzów. Władze nie chwaliły się wolnością zdobytą przez Petera i Annę. Nie zależało im na

rozpowszechnianiu wiadomości o tym, że komuś udało się przechytrzyć łapaczy i przeżyć ucieczkę z zakładu dla nadmiarów. Nie nagłaśniały również informacji o śmierci rodziców Anny ani o zamordowaniu ojca Petera. Raczej starano się zatuszować te wydarzenia, topiąc je w morzu papierów. Ukrycie tego rodzaju sensacji nie jest jednak prostą sprawą. Wiadomość wyszła na jaw, w gazetach wydrukowano zdjęcia pary, a w towarzyszących im artykułach poddawano w wątpliwość skuteczność działania łapaczy i zadawano pytanie, czy program „życie za życie” nie powinien zostać zweryfikowany. Wszyscy byli przeciwni marnotrawieniu ograniczonych zasobów dostępnych na świecie, a zdaniem większości obywateli przykładem marnotrawców byli właśnie Peter i Anna. Sąsiedzi ich zatem unikali, sprzedawcy w sklepach traktowali podejrzliwie, a przechodnie na ulicy gapili się na nich z zaciekawieniem albo udawali, że oboje nie istnieją. Chłopaka nie obchodziło zachowanie tych ludzi. Wiedział, że ma takie samo prawo do życia jak każdy inny. A może nawet większe. Włożył ręce do kieszeni i przeszedł przez park rozrywki, w którym co godzinę odbywały się zajęcia sportowe na świeżym powietrzu. Widział ludzi biegających, truchtających, robiących skłony i wykonujących ćwiczenia na rozciągnięcie mięśni. Wielki pokaz siły, energii i życia... A raczej, jak pomyślał cynicznie Peter, wielki pokaz strachu przed śmiercią. Ludzie bali się nie tylko śmierci. Lękali się również starości i rozpadu. Ręce i nogi można było zastąpić nowymi, podstawowe organy nadawały się do regeneracji, lecz drobne zmarszczki wokół ust, poranna apatia, która z czasem potrafiła przeciągnąć się na cały dzień, uczucie, że już się wszystko kiedyś widziało - to były oznaki zużycia, z którymi wciąż trzeba było walczyć. Peter sporo czytał na ten temat w dzienniku The New Times i w dodatku zatytułowanym Pozostać młodym, gdy oczekiwał na spotkanie z kuratorką do spraw asymilacji. Naukowcy zrobili swoje - pisano w artykułach. Pełne wykorzystanie możliwości oferowanych przez Długowieczność - życie pełnią życia, zachowanie młodzieńczej energii i entuzjazmu - zależało już od indywidualnych decyzji jednostki. „Starcy mogliby się elegancko wycofać i pozostawić młodość młodzieży - pomyślał Peter. - Mogliby się sobie długo i poważnie przyjrzeć, swojemu niekończącemu się, nudnemu życiu, i zadać sobie pytanie, czy mimo wszystko śmierć nie byłaby dla nich dobrym rozwiązaniem. Ludziom wydaje się, że odkryli sposób, żeby powstrzymać to, co nieuchronne, ale gdyby przestali się oszukiwać, pod pozorami Długowieczności dostrzegliby pojawiające się oznaki rozpadu. Jak w przypadku jabłka, które wygląda na świeże, ale środek jest cały robaczywy. Nie da się wciąż ignorować faktu, że już dawno przekroczyło się termin przydatności do spożycia”.

Peter skręcił w swoją ulicę, która była brzydkim, monotonnym rzędem identycznych klocków. Gdy zbliżał się do budynku numer 16 poczuł, że z jego barków znika ciężar i że rozstępują się wiszące nad nim chmury. To był jego dom. Myśląc tak, nie koncentrował się na budynku, który był obrzydliwym, pozbawionym duszy pudłem z małymi, niskimi, przygnębiającymi pokojami, lecz na mieszkańcach, którzy byli dla niego wszystkim. Chłopak podszedł do domu i zauważył przez okno Annę. Siedziała na sofie z podkulonymi nogami i czytała. Jeszcze zanim włożył klucz do zamka usłyszał, jak dziewczyna zeskakuje z kanapy i podbiega do wyjścia. Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i Anna uśmiechnęła się do niego. - Wróciłeś! - Uśmiech nie trwał jednak długo, bo już po chwili twarz dziewczyny zachmurzyła się. - Spóźniłeś się. Miałeś być godzinę temu. - Wiem, przepraszam... - Oczy Petera rozbłysły, ale z przyzwyczajenia zniżył głos. Ludzie z Podziemia sprawdzili dom, szukając podsłuchów, ale Pip przyznał, że nie mogą mieć stuprocentowej pewności, że budynek jest czysty. - Ben śpi? Anna zmarszczyła nos, a chłopak delikatnie pocałował ją w jego czubek. - Jak zabity - odparła. - I jak? Peter wszedł do sypialni i opadł na sofę, na której dziewczyna siedziała parę chwil wcześniej. Wciąż na poduszkach dało się wyczuć ciepło jej ciała. Zanim spotkał Annę, był przekonany, że wie, czym jest miłość, na czym polega przyjaźń, uczucie i cała reszta. Ale tak naprawdę wcale tego nie wiedział. Dopóki nie objął Anny, dopóki się przed nią nie otworzył, dopóki nie usłyszał jej cichego okrzyku, kiedy kochali się po raz pierwszy... Do tego momentu nie wiedział nic. A teraz, czasami, kiedy byli tylko we dwoje, gdy czuł zapach jej włosów i napotykał jej spojrzenie, czuł się tak, jakby wiedział już wszystko, jakby oboje poznali tajemnicę życia. Tajemnicę znacznie ważniejszą niż Długowieczność. Znacznie trwalszą. - Co jak? - zapytał Peter. Anna wymierzyła mu udawany cios. - Jak poszło? - szepnęła bezgłośnie, ujmując jego dłoń. Jej oczy zdradzały niepokój. - W porządku - odparł i mrugnął do niej porozumiewawczo, a potem podniósł się i poszedł do kuchni, żeby włączyć czajnik. Z urządzenia wydobył się piskliwy, elektroniczny głos: - Czy naprawdę potrzebujesz tyle wody? Pamiętaj: mniejsze zużycie, mniej odpadów! - W porządku? - spytała dziewczyna, która również przeszła do kuchni. - Co to

znaczy? Czasami jesteś naprawdę okropny, wiesz? - Ja czy czajnik? - rzucił żartobliwie Peter. - Jesteście siebie warci - odpowiedziała głośno Anna, marszcząc brwi. Chłopak przyciągnął ją do siebie i pocałował. - Mówię, że było w porządku - mruknął jej do ucha. - Kupiła to. Całkowicie. A potem spotkałem się z Pipem. Wszystko gotowe. Anna uśmiechnęła się. Na jej twarzy malowały się zarówno podekscytowanie, jak i niepokój. Wyjęła z szafki dwa kubki i wrzuciła do nich torebki z herbatą. - Pewnie nie możesz się doczekać poniedziałku, kiedy zaczniesz pracę w Pincent Pharma - powiedziała głośno. Wciąż się uśmiechała, ale Peter usłyszał w jej głosie napięcie i obawę. - Jasne - przytaknął. Potem znów chwycił dziewczynę w ramiona, a w jego oczach rozbłysła figlarna iskierka. - A we wtorek już mnie wyrzucą i będę musiał szukać pracy jako instruktor aerobiku - szepnął jej do ucha. - Nie! Nie mogą tego zrobić. Musisz ich zniszczyć. Musisz! - krzyknęła Anna, odsuwając się od Petera. Widać było, że nie ma pewności, czy chłopak żartuje, czy mówi prawdę. I trudno jej się dziwić, bo Peter również nie był tego pewien.

Rozdział drugi Korporacja Pincent Pharma mieściła się w samym środku południowozachodniej części Londynu, nad Tamizą. Budynek przez lata służył do różnych celów: był elektrownią, potem galerią sztuki, aż w końcu koncernowi udało się przekonać Władze i lokalnych urbanistów, że w stolicy niezbędny jest ośrodek produkujący środki na Długowieczność. W ciągu kilku miesięcy rozpoczęto prace budowlane i wkrótce mroczne gmaszysko zostało przekształcone w wielką, białą świątynię Długowieczności. Wewnątrz gmachu setki najbłyskotliwszych umysłów zajmowały się badaniem, tworzeniem, produkcją, udoskonalaniem i rozpowszechnianiem małych białych tabletek, które pozwalały ludziom osiągnąć cel ostateczny: nieśmiertelność. Peter nie znał się na architekturze, ale idąc wzdłuż ogrodzenia, czuł moc tego budynku, jego pychę i tajemniczość. Drżał nie tylko dlatego, że przejmujący, zimowy wiatr mroził jego twarz, lecz głównie przez wzgląd na świadomość, że to właśnie w tym miejscu produkowano środki na Długowieczność. Nienawidził tego miejsca, zawsze go nienawidził. A dzisiaj tam wejdzie... Z zewnątrz niewiele można było zobaczyć. Gmach był pomalowany na biało, a przy każdym wejściu widniała nazwa korporacji. Małe, lustrzane okna laboratorium gwarantowały, że osoby usiłujące podejrzeć z zewnątrz działania poszczególnych pracowników widziały jedynie własne zmrużone oczy i wścibskie miny. Budynek był otoczony wysokim, niedostępnym murem, wyposażonym tylko w kilka wysokich bram. Jedno z wejść było przeznaczone dla pieszych, a po obu jego stronach znajdowały się budki strażników, wykonane ze stali i pancernego szkła. Stał tam rónież skaner dowodów tożsamości, automatycznie otwierający i zamykający bramkę. Terroryści walczący o dostęp do tanich leków na Długowieczność w swoich krajach kilkakrotnie próbowali dokonać zamachu bombowego na siedzibę koncernu. Najwyraźniej jednak laboratorium było niezniszczalne - odporne na eksplozję, pożar czy zalanie. Peter czytał o tym w materiałach, które przekazał mu Pip. Produkcja środków na Długowieczność była dla Władz ważniejsza nawet niż rolnictwo, które przecież też stanowiło dziedzinę priorytetową. „Komfort, zdrowie, dobrobyt i edukacja” - takie cele oficjalnie wyznaczyły sobie Władze. Te hasła były istotne dla społeczeństwa i właśnie one trafiały wszystkim najbardziej do przekonania. Należało utrzymywać obywateli przy życiu i czynić ich szczęśliwymi. To było najważniejsze. Takie osoby jak Peter i Anna nikogo nie obchodziły.

Nowi ludzie, nowe życie... Władze dawno temu wciągnęły trap na pokład i arka Noego wyruszyła śmiało w rejs, nie zwracając uwagi na to, co zostało na brzegu ani do jakiego strasznego lądu zmierza statek. A teraz Peter miał rozpocząć pracę w miejscu tak szczególnym dla Władz... Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Przed formalnym spotkaniem z Richardem Pincentem postanowił obejść budynek dokoła, żeby ocenić jego rozmiary. Szedł teraz wzdłuż zewnętrznego muru, na którym wisiały błyszczące plakaty, umieszczone w nowych szklanych gablotach. W górnej części każdego z nich widoczne było logo korporacji Pincent Pharma, granatowe na białym tle. Litera „a” w ostatnim słowie kończyła się małym zawijasem, co miało wyglądać jak przyjazny uśmiech. Zbliżając się do wejścia, Peter czuł, że jest gotowy na to, co czeka go w środku. Spokojnym krokiem szedł w kierunku bramy. Strażnik zdawał się go nie zauważać. Patrzył w dal tak, jakby chłopak był zupełnie nieistotny. - Jestem Peter - powiedział, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. - Peter... - Peter Pincent? - spytał flegmatycznie strażnik. Był wysoki i muskularny. Widoczna tuż nad jego lewym okiem szrama świadczyła o tym, że niejedno w życiu przeszedł. Peter zmarszczył brwi. Nienawidził swojego nazwiska i pogardzał nim. Mimo to skinął głową. Strażnik zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, nieświadomy, że chłopak właśnie robi to samo. Peter ocenił, że stojący przed nim człowiek ma około stu czterdziestu lat. - Będziesz musiał wypełnić parę formularzy - powiedział mężczyzna, podając chłopakowi podkładkę do pisania, po czym oparł się o ścianę swojej budki. Na jego ustach błąkał się uśmieszek, jakby kpił sobie z Petera, jakby ten uczestniczył w jakimś żarcie. Oczy chłopaka zwęziły się. Nienawidził osób będących u władzy. Ludzi, którzy myśleli, że mundur i stanowisko dają im prawo rozkazywania innym. Rozkazywania jemu. Z irytacją nabazgrał w formularzach swoje imię i nazwisko, adres, datę urodzenia oraz cel wizyty. Strażnika najwyraźniej śmieszyły próby oparcia się Petera o cienką ścianę za jego plecami. - Byłeś w jednym z tych zakładów dla nadmiarów. To było raczej stwierdzenie niż pytanie. Mężczyzna chciał w ten sposób pokazać nieznajomemu, że wszystko o nim wie. - Zgadza się - przytaknął sucho Peter. Usta strażnika wygięły się w uśmiechu.

- Miałeś szczęście, co? - powiedział, znów nie czekając na odpowiedź. - A teraz przychodzisz produkować środki na Długowieczność... Hm... Interesująca kariera. Peter odetchnął głęboko i podał strażnikowi wypełnione dokumenty. - Dokąd mam teraz pójść? - zapytał. Strażnik skrzyżował ręce na piersiach i ponownie zaczął się przyglądać chłopakowi z uwagą. - Nie masz identyfikatora, prawda? Cóż, nie wejdziesz bez niego. - A gdzie mogę dostać identyfikator? - Na recepcji. - Ale nie mogę tam iść bez... - Identyfikatora. Zgadza się. Sprytne, nie? - Oczy strażnika rozbłysły rozbawieniem. Peter obdarzył mężczyznę złośliwym uśmiechem. - Czyli chyba będę musiał spędzić cały dzień tutaj - powiedział. - Jak pan sądzi, powinienem usiąść na tamtym żwirku czy raczej na betonie? Strażnik milczał przez chwilę, po czym otworzył bramkę. - Słuchaj - mruknął. - Tutaj mogą pracować tylko najlepsi. Trzeba zdać egzaminy i czekać całymi latami, aż zwolni się miejsce. Nie każdy może sobie tu ot tak po prostu wleźć. Powinieneś na siebie uważać tam w środku. - Mam taki zamiar - rzucił sucho Peter. - I dziękuję za komplement. - Co proszę?! - Powiedział pan, że jestem najlepszy - odparł beztrosko chłopak. - Przecież tutaj pracuję. - Lepiej uważaj - rzekł strażnik, a jego głos stał się nagle groźny - bo będę miał na ciebie oko. Będę cię obserwował jak myśliwy zwierzynę. Mężczyzna przeszedł przez bramkę i gestem nakazał Peterowi, żeby podążył za nim, po czym skierował się ku ogromnym drzwiom w fasadzie budynku. Na zewnątrz wciąż panował mrok, ale Jude był niespokojny, nie mógł spać. Z westchnieniem wygramolił się z łóżka i założył spodnie, dwie bluzy i kurtkę. Podążył do drzwi wąskim paskiem prostej wykładziny. Zszedł po schodach, przeklinając marznące stopy. W ciszy zrobił sobie kawę, a potem wrócił na górę i zajął swoje stałe miejsce przy komputerze. Popatrzył ponuro na urządzenie. Nie chciało mu się pracować. Wolałby raczej przetestować grę, którą niedawno odkrył, prawdziwy zabytek z XXI wieku. Zamierzał ją przenieść na nową platformę, lecz potrzebował pieniędzy.

W kuchni nie było jedzenia - komunikaty zgłaszane przez lodówkę, przypominające o konieczności złożenia zamówienia, były coraz bardziej nerwowe. Jeśli nie zrobi doładowania, przed upływem doby skończy mu się energia. Znów westchnął, otworzył swój najnowszy projekt i niechętnie zaczął stukać w klawiaturę. Jego praca była dorywcza, ale za to dobrze płatna. Jeśli zaczynało mu brakować kasy, włamywał się do systemu jakiegoś banku lub poważnej instytucji, dla której komputery były niezbędnym wyposażeniem, a potem kontaktował się z nimi i oferował wprowadzenie udoskonaleń w zabezpieczeniach, oczywiście za odpowiednią kwotę. To były łatwe pieniądze - Jude cieszył się pewną renomą. Zdarzało się też, że ludzie sami przychodzili do niego z propozycją pracy. Godzinę później, już z pieniędzmi na koncie, chłopak spojrzał na zegarek, wypił łyk zrobionej dawno temu kawy - była lodowata - i wrócił do swojego programu szpiegującego. Był jego autorem i aktualizował go co kilka miesięcy. Aktualna wersja, nosząca numer szesnasty, mogła unieszkodliwić dowolny system. No, w każdym razie większość systemów. Pierwszy komputer Jude’a był prezentem od ojca. Chłopak dostał go dziesięć lat temu, gdy miał zaledwie sześć lat. „Żebyś miał się czym zająć - powiedział wówczas ojciec. Jego oddech śmierdział alkoholem. - Sprawdź, czy uda ci się zrozumieć, jak to działa”. Urządzenie należało do Władz i zostało wycofane z użytku podczas Wielkiego Wyłączenia, kiedy wszystkie instytucje zmuszono do ograniczenia zużycia energii. Wprowadzono wówczas mniejsze, bardziej wydajne, funkcjonalne komputery, umożliwiające przetwarzanie tekstów i obsługę poczty elektronicznej - bez kolorowych monitorów, bez możliwości pobierania plików. Jednak ten egzemplarz był staroświecki i stanowił zabytek prawie pod każdym względem. Nie miał bardzo rozbudowanych funkcji, ale mimo to Jude mógł przy jego pomocy robić to, co chciał. Dzięki komputerowi odkrył dziedzinę, w której był dobry, lepszy od wszystkich, których miał okazję poznać. Pisał programy znacznie bardziej zaawansowane niż to, co zdołały dotąd stworzyć Władze. Usiłował pochwalić się tym przed ojcem, myśląc, że go zaciekawi i zrobi na nim wrażenie, ale dyrektor generalny w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych nie okazał żadnego zainteresowania osiągnięciami syna. Powtarzał, że jest zbyt zajęty, i wyglądał wręcz na zażenowanego staraniami chłopaka. Jude szybko zrozumiał, że komputer został mu dany na odczepnego, a nie jako prezent. Nie zmartwiło go to jednak zbytnio. Nie pragnął, żeby ojciec się o niego troszczył. Nikogo nie potrzebował. Poruszał się wyjątkowo ostrożnie, uważnie przedostając się przez kolejne zapory, odgadując nazwy plików i domyślając się ich położenia. W końcu na ekranie jego komputera pojawił się widok z kamery monitoringu. Podekscytowany, otworzył szerzej oczy, gdy zdał

sobie sprawę, że idealnie wybrał moment. Tę postać rozpoznałby wszędzie - ten sposób poruszania się, jednocześnie przebiegły i bezczelny. Jude widział twarz Petera w wiadomościach i w gazetach, a kiedyś nawet spotkał go na ulicy. To było jednak znacznie ciekawsze, ponieważ działo się teraz. - Oto jak upada wielki rewolucjonista - mruknął, gdy powiększył obraz, wyostrzył twarz Petera i ujrzał jego nieprzeniknioną minę. Chłopak nie wyglądał na kogoś, kto uciekł z zakładu dla nadmiarów i uniknął schwytania przez łapaczy. Nie wyglądał na kogoś, kto podobno od wczesnego dzieciństwa pracował dla Podziemia, a takie właśnie krążyły o nim pogłoski. Peter Pincent. Peter - to imię prześladowało Jude’a od czasu, gdy udało mu się odkryć, kim jest nieznajomy. Samo jego istnienie stanowiło powód, dla którego życie Jude’a wydawało się zarazem wartościowe i obciążone poczuciem winy. Jude miał szczęście. Wiedział o tym, mówiono mu to wiele razy: był legalny. Jednak teraz Peter również był legalny. Teraz obaj mieli właściwie taki sam status. Jude wybrał kamerę znajdującą się na wprost głównego wejścia do siedziby Pincent Pharma, powiększył nieco obraz i prześledził całą drogę Petera do zewnętrznej bramy. Zagłębił się w fotelu i obserwował, jak chłopak zbliża się do strażnika. Parę minut później obaj skierowali się w stronę bramek wejściowych, które się otworzyły, a potem zamknęły za nimi niczym paszcza morskiego potwora połykającego rybę. Jude, coraz bardziej zaintrygowany, owinął się szczelniej kurtką, służącą mu za szlafrok. Wszystkie talony energetyczne zużył na zasilanie komputera zamiast na centralne ogrzewanie czy zakup odzieży. Podniósł kubek z kawą, ale po chwili go odstawił. Wciąż przyglądał się systemowi kamer korporacji Pincent Pharma. Była to skomplikowana konfiguracja, chroniona przez niemal doskonałe zabezpieczenia. Ale „niemal” to za mało, żeby ochronić coś przed Jude’em. Spokojnie nacisnął klawisz tabulacji. Od razu znalazł się na tyłach fabryki, w miejscu, w którym pusta ścieżka zbiegała zakrętami w stronę rzeki. Ponownie nacisnął klawisz. Przeskoczył na kolejną ścieżkę, otoczoną drzewami, prowadzącą do Battersea. Tu też niczego nie znalazł. Oprócz sporadycznych demonstracji, które zawsze szybko rozpraszano, tereny otaczające siedzibę koncernu były zwykle opustoszałe. Najbliższa ruchliwa ulica była oddalona o półtora kilometra, a wszystkie budynki mieszkalne w pobliżu zostały zburzone po przejęciu gmachu przez Pincent Pharma. Dokoła zostały tylko nieużytki na tyłach fabryki i parę drzew przed wejściem. Przez bramę prowadziła tylko jedna prywatna droga, łącząc budynek z drogą okrężną. Za gmachem zbiegała się ze ścieżką prowadzącą nad Tamizę, a przed wejściem łączyła się z główną jezdnią, na której często można było ujrzeć opancerzone

ciężarówki transportujące środki na Długowieczność. Chłopak jeszcze raz przejrzał obrazy z wszystkich kamer, żeby sprawdzić, czy znajdzie coś godnego uwagi. Zmarszczył brwi. Przed budynkiem zaszła jakaś zmiana. Coś było nie tak. Jude był bardzo dumny ze swojej intuicji w tych sprawach. Wprawdzie spędził kilka lat, studiując teorię ekonomii i zasady relatywizmu moralnego pod kierunkiem wynajętych przez ojca prywatnych nauczycieli, ale zawsze bardziej ufał swojemu instynktowi niż wiedzy. Na ekranie zauważył kilka postaci wynurzających się zza drzew. Nieznajomi byli ubrani w kombinezony khaki - jakąś odmianę paramilitarnego munduru - a w dłoniach dzierżyli śmiercionośną broń: pistolety i karabiny. Jude poczuł, że z podekscytowania serce zaczyna bić mu coraz szybciej, choć nie było tego po nim widać. Nawet przed samym sobą lubił udawać znudzenie i brak zainteresowania. Obserwował w ciszy cztery opancerzone ciężarówki, które skręciły z prywatnej drogi należącej do Pincent Pharma na drogę dojazdową. Szary dym spalin z silników pojazdów ulatywał ku zachmurzonemu niebu. Jude przeskakiwał teraz wzrokiem od jednej kamery do drugiej, śledząc samochody, które oddalały się od gmachu i nabierały prędkości przed skrętem na główną drogę. Niespodziewanie ciężarówka jadąca na czele konwoju gwałtownie zjechała na prawo. Parę chwil później dołączyły do niej kolejne dwa pojazdy. Czwarta ciężarówka zdołała zahamować, ale wpadła w poślizg, stanęła w poprzek jezdni i uderzyła w trzeci samochód. Na ścieżce natychmiast pojawili się ludzie w kombinezonach i Jude zdał sobie sprawę, że źle oszacował ich liczbę: w zasadzie konwój został otoczony przez niewielką armię. Uzbrojeni nieznajomi przez chwilę strzelali do drzwi ciężarówek, po czym wyciągnęli na drogę przewożony ładunek, polali jakąś substancją, a następnie podpalili. Kierowcy samochodów nawet nie próbowali się z nich wydostać. Jude widział, jak rozmawiają gorączkowo przez telefony. Po paru minutach z bramy Pincent Pharma wyjechały kolejne pojazdy i skierowały się w stronę ciężarówek i niewielkich ognisk płonących na drodze. Napastnicy już jednak uciekali - wycofywali się ścieżką, biegli drogą i wzdłuż murów. Jude obserwował całe zdarzenie z szeroko otwartymi oczami, czując jak serce łomoce mu w piersiach. Zrozumiał, że musieli to być członkowie Podziemia, których nareszcie miał okazję zobaczyć w akcji. Szybko przeskoczył do obrazu z drogi, na której mężczyźni w mundurach strażników Pincent Pharma pomagali kierowcom wydostać się z wozów i usiłowali ugasić ogień. Jude zobaczył, że jeden ze strażników coś krzyczy. Po chwili przyprowadzono dwóch bojowników Podziemia, którzy zostali od razu otoczeni i rozbrojeni.

Jeden z mundurowych wyciągnął krótkofalówkę i zaczął nadawać jakiś komunikat. Dwaj inni funkcjonariusze natychmiast skuli więźniom kajdankami ręce na plecach. Strażnik zaczął krzyczeć i skierował pistolet na jednego z jeńców. Zanim Jude zrozumiał, co się dzieje na jego oczach, mężczyzna upadł na kolana, a z jego głowy trysnęła krew. Chłopak wstrzymał oddech i odsunął się od ekranu. Nie był jednak w stanie odwrócić wzroku od leżącej na drodze postaci w kombinezonie i formującej się wokół niej czerwonej kałuży krwi. Pojmany nie żył. Naprawdę nie żył. Jude spojrzał na pozostałych strażników, którzy cofnęli się i patrzyli przed siebie z mieszaniną przerażenia i obrzydzenia na twarzach. Strażnik z krótkofalówką powiedział coś, a potem chwycił drugiego jeńca, który z pobladłą twarzą wpatrywał się w swojego martwego towarzysza. Kiedy odciągano go z miejsca zdarzenia, mężczyzna krzyczał i szarpiąc usiłował się uwolnić, ale na próżno. Jude odchylił się na fotelu. Bał się nawet głębiej odetchnąć. Przez dłuższy czas siedział w całkowitym bezruchu. Właśnie zobaczył, jak umiera człowiek. W świecie, w którym śmierć praktycznie nie istniała, było to dla niego do głębi wstrząsające doświadczenie. Po pewnym czasie chłopak wziął się w garść. Przecież to tylko rzeczywistość. Rzeczywistość nie była tak ważna, jak się ludziom zdawało. Dla Jude’a był to jedynie stan fizyczny, w którym się znajdował, środowisko, nad którym sprawował ograniczoną kontrolę. Starając się wymazać z pamięci wszelkie wspomnienia o bojownikach Podziemia, wydostał się z systemu Pincent Pharma i wszedł do Mojego Świata - wirtualnej rzeczywistości, którą stworzył. Przyjrzał się swojemu dziełu. W Moim Świecie trwało lato. Ulice były pełne ludzi, młodych ludzi. W wielkich parkach w ogóle nie było widać starzejących się dorosłych. Nastolatki grały w piłkę, żartowały, paliły papierosy i rozmawiały przez komórki. Nikt nie był niepokojony przez policję. Jude dotarł na swoje stałe miejsce: na ławkę, z której mógł spoglądać na swe królestwo. Wiedział, że tam ją spotka. Rudowłosa uśmiechnięta dziewczyna już na niego czekała. W krótkiej dżinsowej spódniczce wyglądała bardzo atrakcyjnie. - Witaj, Jude2124 - powiedziała zmysłowym głosem. - Tęskniłam za tobą. Gdzie byłeś? Jude2124 również się uśmiechnął. - Nieważne. Najważniejsze, że teraz jestem tutaj z tobą. Peter odwrócił głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Słyszał odgłosy jakiegoś zamieszania na głównej drodze, ale wydarzenie miało miejsce zapewne kilkaset metrów od niego, a wysokie mury uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek. Strażnik spojrzał na chłopaka i uśmiechnął się szyderczo.

- Jesteśmy nerwowi, co? Małe „bum” trochę nas przestraszyło? Chłopak nic nie odpowiedział. Wepchnął ręce do kieszeni, a potem w milczeniu przyglądał się, jak mężczyzna przeciąga kartę przed czytnikiem, przyciska palce do szklanej płytki, a następnie zbliża oczy do skanera. Ciężkie drzwi w końcu się rozsunęły. Za nimi ukazał się hol, na którego końcu wznosiły się cztery ciągi ruchomych schodów. Do Petera i jego opiekuna podszedł mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy. Chłopak poczuł, że sztywnieje. To był Richard Pincent. Strażnik lekko zasalutował. - Peter... - powiedział nowo przybyły. Na krótką chwilę na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Przepraszam. Mamy tu małe zamieszanie na zewnątrz. - Spojrzał surowo na strażnika. - Wracaj na posterunek. Ogłosiliśmy alarm X. Mężczyzna z ponurą miną skinął głową, odwrócił się i szybko pomaszerował w stronę wyjścia, wyciągając krótkofalówkę i przyciskając ją do ucha. Chłopak popatrzył za nim, a po chwili spojrzał na dziadka, wykrzykującego rozkazy do aparatu przypominającego mały telefon. Richard Pincent mówił zniżonym głosem, w którym dało się wyczuć napięcie, mimo że nie można było zrozumieć pojedynczych słów. Po chwili włożył telefon do kieszeni, spojrzał na Petera i uśmiechnął się ponownie. - Chodźmy - powiedział i objął wnuka ramieniem. - Witaj w Pincent Pharma, Peter. Witaj w najnowocześniejszym laboratorium na świecie, obiekcie zazdrości wszystkich naukowców. Witaj. Oto twoje nowe życie.

Rozdział trzeci Hol był ogromny, większy niż Peter się spodziewał. To miejsce mogło pożreć każdego, kto nie był wystarczająco ostrożny, mogło sprawić, że człowiek czuł się równie mało istotny co ziarnko piasku. Chłopak wjeżdżał schodami ruchomymi ze swoim dziadkiem i bardzo się starał, żeby nie przytłoczyły go rozmiary gmachu: z jego ścianami wznoszącymi się na wysokość kilkudziesięciu metrów i wielkimi ekranami, na których wyświetlano różne specjalistyczne wykresy. Wszystko dokoła było tak niezwykle białe, czyste, nieskazitelne. - Robi wrażenie, prawda? - spytał napuszonym tonem Richard Pincent. - Ten budynek stoi tu już od niemal stu lat, a wciąż, niezmiennie, wprawia mnie w zachwyt. Peter przytaknął z udawanym entuzjazmem, rozglądając się na wszystkie strony, wypatrując kamer, istotnych szczegółów, o których mógłby opowiedzieć Pipowi. Z goryczą stwierdził, że wewnątrz gmachu nie wisiały żadne zdjęcia, które przedstawiałyby zakłady dla nadmiarów. Nie było tu niczego, co otwarcie pokazywałoby ciemną stronę Długowieczności. Gdy Richard Pincent napotkał spojrzenie wnuka, przez parę chwil przypatrywał się chłopcu w milczeniu. Peter zaczął się zastanawiać, czy system monitoringu w Pincent Pharma jest tak doskonały, że potrafi odczytywać także ludzkie myśli. Wiedział jednak, że to niemożliwe. - Tędy - skierował Petera mężczyzna. Dotarli do szczytu schodów. Po obu stronach rozciągał się długi korytarz. Dziadek Petera skręcił w lewo, a po paru metrach w prawo, w kolejne przejście. - Łatwo się tu zgubić, jeśli nie wiesz, dokąd iść - powiedział Richard, prowadząc wnuka do wielkiej galerii widokowej, położonej nad dziedzińcem mieszczącym recepcję. W tylnej części znajdowały się wielkie szklane tafle, przez które można było zobaczyć poszczególne pomieszczenia a także laboratoria. Mężczyzna nie przerywał energicznego marszu. - Tędy przebiega główna linia produkcyjna - rzucił, wskazując na prawo. - Oczywiście nie zobaczysz jej. Jest tak pilnie strzeżona, że nie ma nawet okien. Możesz obejrzeć jedynie strefę obróbki końcowej, w której na każdej tabletce wytłaczane jest logo korporacji Pincent Pharma. Peter przyjrzał się rzędom warkoczących maszyn, z których wysypywały się tysiące białych tabletek. Obok, ze skupieniem na twarzach stali ludzie obojga płci, nadzorujący działanie urządzeń i zajmujący się kontrolą jakości. W pewnej chwili jeden z pracowników uniósł głowę i zauważył szefa korporacji. Natychmiast odwrócił wzrok i zaczął w skupieniu