L. SPRAGUE DE CAMP
LIN CARTER
BJÖRN NYBERG
CONAN SZERMIERZ
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE SWORDSMAN
LEGIONY ŚMIERCI
Conan, urodzony w posępnych i pochmurnych górach Cymmerii, jeszcze przed
ukończeniem piętnastego roku życia zdobył zasłużoną sławę wojownika, a opowieści o
jego wyczynach rozbrzmiewały wokół ognisk Rady. W tymże roku cymmeriańskie
plemiona przerwały odwieczne waśnie i połączyły siły, by odeprzeć aquiłońskich
najeźdźców, którzy zbudowali nadgraniczną twierdzę Venarium i zaczęli kolonizować
południowe obszary Cymmerii. Żądne krwi hordy górali spłynęły z północnych wzgórz,
wzięły szturmem twierdzę i wypędziły Aquilończyków za dawną granicę. Conan był
jednym z wyjących, opętanych bitewnym szałem wojowników. Wówczas, pod Venarium,
był ledwo wyrostkiem i choć jego budowa daleko odbiegała od potężnej postury, jaką
miał się szczycić w późniejszych latach, już mierzył sobie sześć stóp i ważył sto
osiemdziesiąt funtów. Był czujny i zwinny jak urodzony człowiek lasu oraz twardy jak
mieszkaniec gór. Po ojcu kowalu odziedziczył siłę, która wraz ze zręcznością w
posługiwaniu się nożem, toporem i mieczem czyniła zeń strasznego przeciwnika.
Po splądrowaniu aquilońskiej twierdzy Conan wraca do swego plemienia. Gnany
młodzieńczymi tęsknotami i ciekawością świata, lecz krępowany rodową tradycją,
wplątuje się w plemienną waśń i w końcu bez żalu opuszcza rodzinną wioskę. Przyłącza
się do bandy Aesirów i bierze udział w najazdach na Vanirów i Hyperborejczyków.
Niektóre z hyperborejskich cytadel znajdują się w rękach budzących powszechną grozę
czarowników. Właśnie na jedną z tych warowni ruszają Aesirowie.
1. KREW NA ŚNIEGU
Jeleń zatrzymał się na brzegu strumienia i podniósł łeb, wdychając mroźne powietrze.
Krople wody skapujące z jego oszronionego pyska wyglądały niczym kryształowe
paciorki. Słońce błyszczało na kasztanowej skórze i migotało w rosochach rozgałęzionego
poroża.
Cichy dźwięk, który zaniepokoił zwierzę, nie powtórzył się, więc jeleń schylił łeb, by
napić się wody szemrzącej wśród połamanego lodu.
Po drugiej stronie strumienia brzeg pokryty był gładką warstwą świeżego śniegu. Pod
ciemnymi gałęziami sosen rosły gęste, bezlistne zarośla. Z mrocznego lasu dobiegał
jedynie plusk kropel topniejącego śniegu. Między czubkami drzew widać było szare jak
ołów niebo.
Z gąszczu wyleciał rzucony z zabójczą precyzją oszczep. Długie drzewce utkwiło za
łopatką jelenia. Zwierzę podskoczyło, zachwiało się, kaszlnęło krwią i upadło. Przez
chwilę leżało na boku, kopiąc śnieg i szamocąc się w daremnej próbie powstania. Potem
ślepia jelenia zeszkliły się, głowa opadła bezwiednie, a kopyta znieruchomiały. Krew,
zmieszana z pianą, skapywała ze szczęki, plamiąc szkarłatem dziewiczy śnieg.
Dwaj mężczyźni, którzy wyłonili się spomiędzy drzew, badawczo rozejrzeli się po
zaśnieżonej okolicy. Masywniejszy i starszy, najwyraźniej przywódca, był olbrzymem o
zwalistych barkach i długich, potężnie umięśnionych rękach. Muskuły ogromnej klatki
piersiowej i ramion pęczniały pod futrzaną opończą i bluzą z szorstkiej wełny. Prócz tego
miał na sobie szeroki pas ze złotą sprzączką oraz kaptur z wilczego futra, który
przysłaniał mu twarz. Gdy zrzucił go, by się rozejrzeć, w słońcu zajaśniały złociste, lekko
upstrzone siwizną włosy. Szerokie policzki i toporną szczękę porastała krótka, byle jak
przycięta broda tej samej barwy. Kolor włosów, jasna karnacja, rumiane policzki oraz
śmiałe, niebieskie oczy wskazywały, że jest Aesirem.
Towarzyszący mu młodzieniec różnił się od niego pod wieloma względami. Był
zadziwiająco wysoki i krzepki jak na swój wiek Miał proste, gęste, czarne włosy przycięte
nad czołem, a skóra jego posępnego oblicza była albo naturalnie śniada, albo głęboko
opalona. Oczy, ukryte pod gęstymi czarnymi brwiami, były błękitne jak te u
towarzyszącego mu olbrzyma. Jednak podczas gdy w oczach złotowłosego wojownika
błyszczała radość z polowania, oczy młodzieńca jarzyły się niczym ślepia dzikiego i
głodnego drapieżnika. W przeciwieństwie do starszego towarzysza, młodzieniec nie nosił
brody, chociaż kwadratową szczękę ocieniał ciemny, kilkudniowy zarost.
Brodacz nazywał się Njal i był jarlem, czyli wodzem Aesirów, a zarazem hersztem
znanej i cieszącej się złą sławą bandy grasującej na granicy między Asgardem a
Hyperboreją. Młodzieniec imieniem Conan był zbiegiem z urwistych, pochmurnych gór
Cymmerii.
Mężczyźni zeszli niżej i przebrnęli przez lodowaty strumień do miejsca, w którym na
skrwawionym śniegu leżał ich łup. Jeleń ważył prawie tyle samo co oni, a rozgałęzione
rogi sprawiały, że był zbyt nieporęczny, by zanieść go do obozu. Dlatego też Njal schylił
się i za pomocą długiego noża szybko rozciął mu brzuch, wypatroszył, zdarł skórę i
oddzielił łopatki, comber i żebra od reszty. Młodzieniec w tym czasie bacznie obserwował
okolicę.
— Wykop dół, chłopcze, i to głęboki — burknął na koniec wódz.
Młodzieniec zdjął z pleców topór o długim stylisku i zaczął rąbać zamarznięty stok. Nim
Njal skończył ćwiartować mięso, Conan wyrył dół dostatecznie duży, by ukryć w nim
zbędne resztki. Podczas gdy brodacz płukał skrwawione połcie dziczyzny w strumieniu,
młodzieniec zagrzebał łeb, jelita oraz szkarłatny śnieg i ubił poruszoną ziemię. Potem
rozwiązał futrzaną szubę i zamiótł nią śnieg, zacierając ślady swych poczynań.
Njal zawinął mięso w świeżo zdartą skórę i związał całość sznurem, który zabrał
specjalnie w tym celu. Conan ściął młode drzewko, ogołocił je z gałęzi i skrócił. Njal
przywiązał worek na środku drąga, którego końce obaj zarzucili sobie na ramiona.
Ciągnąc za sobą płaszcz Conana, by zatrzeć odciski stóp, wspięli się na zbocze i wrócili do
lasu.
Rosnące na hyperborejskim pograniczu sosny były wysokie, grube i ciemne. W
miejscach, gdzie wiatrołomy pozwalały spojrzeć w dal, roztaczał się widok na ciągnące się
w nieskończoność pagórki porośnięte ośnieżonymi sosnami. W mrocznych ostępach wyły
wilki, a w górze unosiły się bezszelestnie wielkie, białe sowy.
Dwaj dobrze uzbrojeni myśliwi nie bali się miejscowych stworzeń. Tylko raz z
szacunkiem ustąpili z drogi, gdy przed nimi pojawił się niedźwiedź. Jak duchy
przemykali między ponurymi drzewami. Obaj byli urodzonymi ludźmi puszczy, nie
czynili więc hałasu i pozostawiali niewiele śladów. Nawet suche krzaki nie szeleściły, gdy
torowali sobie przez nie drogę.
Obóz Aesirów był tak dobrze ukryty, że pierwszą oznaką jego istnienia okazał się
dopiero cichy pomruk głosów wokół małego ogniska. Podstarzały strażnik, którego loki
stały się już srebrne, wyszedł zza drzewa i przywitał powracających. Jedno oko
wojownika było jasne i bystre, w miejscu zaś drugiego znajdował się pusty oczodół
zakryty skórzaną łatką. Był to Gorm, skald Aesirów. Na jego zgarbionych plecach, w
worku ze skóry jelenia spała harfa.
— Są jakieś wieści od Egila? — zapytał wódz zdejmując drąg z ramienia i gestem
nakazując jednemu z obecnych, by zabrał worek z mięsem.
— Ani słowa, jarlu — rzekł ponuro jednooki. — To mi się nie podoba — poruszył się
niespokojnie, jak zwierz wyczuwający niebezpieczeństwo.
Njal wymienił spojrzenia z milczącym Conanem. Dwa dni wcześniej, w czasie
bezksiężycowej nocy z obozu wymknęła się grupa zwiadowców, którzy mieli za zadanie
dotrzeć do wielkiego zamku Haloga i zbadać jego okolicę. Zamek leżał niedaleko za
wzgórzami, które obrzeżały horyzont od południowego wschodu.
Trzydziestu doświadczonych wojowników, prowadzonych przez Egila, miało przetrzeć
drogę i zbadać fortyfikacje hyperborejskiej warowni. Conan, nie pytany, zuchwale
wypowiedział się przeciwko tym zamiarom. Stwierdził, że tak duży podział sił pod
bokiem wroga jest nierozsądny i zbyt ryzykowny. Njal w odpowiedzi zrugał go wtedy i
kazał mu trzymać język za zębami.
Posłańcy od Egila powinni byli przybyć wiele godzin temu. Brak wieści budził obawy w
sercu Njala, który żałował teraz, że nie posłuchał ostrzeżenia młodego Cymmerianina.
Porywcze zachowanie Njala i pośpiech, z jakim poprowadził swoich ludzi przez dzicz do
hyperborejskiej granicy, nie były bezpodstawne. Dwa tygodnie wcześniej hyperborejscy
łowcy niewolników z czerwonymi znakami rodu Haloga na czarnych płaszczach
uprowadzili jego jedyną córkę, Rann. Jarl, dumając nad nieznanym losem swego dziecka i
ludzi wysłanych na zwiad, zdusił ogarniające go drżenie. Czarownicy posępnej
Hyperborei słynęli daleko i szeroko ze swej niesamowitej biegłości w sztukach
tajemnych, okrutna zaś królowa Halogi wzbudzała strach większy niż czarna śmierć. Njal
walcząc z chłodem, który lodowatymi szponami ściskał jego serce, odwrócił się do Gorma
skalda.
— Dopilnuj, by szybko przyrządzono mięsiwo — rozkazał. — Nie możemy ryzykować
dymu otwartego ognia, więc niech się piecze na węglach. I niech ludzie jedzą szybko.
Ruszamy o zmroku.
2. OPRAWCY
Wojownicy z Asgardu przez całą noc, bezgłośnie niczym wataha wilków, brnęli jeden za
drugim przez ośnieżone wzgórza osnute lepką mgłą. Z początku na niebie połyskiwały
gwiazdy, ale w miarę upływu czasu zimne opary zgasiły ich lekkie, jakby zamrożone
migotanie. Kiedy w końcu wzeszedł księżyc, wilgotna mgła przyćmiła jego blask tak, że
wyglądał na niebie jak perłowa plama. Mimo iż gęsty mrok zasnuwał tę jałową, bagnistą i
słabo zaludnioną krainę, wojownicy wykorzystywali najmniejszą nierówność terenu,
każdy bezlistny krzak oraz każdą łatę cienia, by wtopić się w otoczenie. Zamek Haloga
był bowiem potężną i dobrze strzeżoną fortecą. Njal zaś, choć zdesperowany i żądny
zemsty, w głębi serca wiedział, że jedyną nadzieję na zwycięstwo daje tylko atak z
zaskoczenia.
Księżyc i mgła zniknęły, gdy dotarli do Halogi. Zamek stał na niewysokim wzniesieniu
na skraju płytkiej, nieckowatej doliny. Potężne mury z czarnego kamienia zwieńczone
były blankami, a po obu stronach jedynej, ciężkiej bramy wznosiły się potężne przypory.
W wieżach znajdowało się kilka wysoko osadzonych okien, jednolitą zaś płaszczyznę
megalitycznych murów urozmaicały jedynie wąskie strzelnice.
Njal wiedział, że wzięcie zamczyska szturmem nie będzie łatwe. Poza tym niepokoiło go
jeszcze jedno. Gdzie byli ludzie, których wysłał na zwiady? Nawet idący przodem
bystroocy tropiciele nie znaleźli ani śladu. Niedawno spadły śnieg skutecznie zatarł
wszelkie tropy.
— Czy mamy wedrzeć się na mury, jarlu? — zapytał jeden z wojowników — banita,
który uciekł do nich z Vanaheimu.
— Nie, nadchodzi świt, niech będzie przeklęty! — warknął wódz. — Musimy czekać do
nocy albo prosić bogów, by sprawili, aby te białowłose diabły stały się nieostrożne i
podniosły kratę w bramie. Powiedz ludziom, by spali tam, gdzie który stoi, i niech
nasypią śniegu na futra, tak by nikt ich nie zobaczył. Zawiadom Throra Żelazną Rękę, że
jego ludzie pierwsi obejmą wartę.
Njal położył się, owinął futrem i zamknął oczy. Ale sen długo nie chciał nadejść. Kiedy
wreszcie nadszedł, mroczne, chichoczące okropieństwa przemieniły go w koszmar.
Conan wcale nie spał. Targały nim niespokojne przeczucia, ponadto nadal czuł się
urażony, że Njal zlekceważył jego radę. Jako wygnaniec z rodzinnego kraju, był obcy
wśród aesirskich rozbójników i wywalczenie swego miejsca w bandzie kosztowało go
niemało wysiłku. Twardzi synowie Północy potrafili jednak docenić jego umiejętność
znoszenia niedostatku bez skarg. Z kolei liczne bijatyki nauczyły ich szacunku dla
ciężkich pięści Cymmerianina. Mimo młodego wieku Conan walczył z zawziętością
zapędzonego w kąt dzikiego kota i jedynie kilku ludzi siłą mogło odciągnąć go od
powalonego przeciwnika. Ale zapalczywemu Cymmerianinowi to nie wystarczało.
Pragnął zdobyć uznanie starszych dokonując jakiegoś śmiałego czynu.
Conan bacznie przyjrzał się oknom twierdzy. Umieszczono je zbyt wysoko, by można
było ich dosięgnąć, a wspięcie się po murze bez drabiny wykraczało poza ludzkie
umiejętności. Młodzieniec w swoim rodzinnym kraju pokonał wiele stromych urwisk,
lecz tam przynajmniej mógł znaleźć choć minimalne oparcie dla palców rąk i stóp.
Niestety, kamienie składające się na mury zamku Haloga były dobrze dopasowane i
wygładzone niczym szkło, co uniemożliwiało wspinaczkę wszystkim stworzeniom
większym od pająka.
Jednakże wąskie strzelnice były osadzone niżej i tym samym wydawały się łatwiej
dostępne. Te najniższe znajdowały się na wysokości nieco większej od sumy wzrostu
trzech ludzi. Oczywiście dla rosłego wojownika były zbyt wąskie, ale czy również dla
młodego i wciąż jeszcze szczupłego Conana?
Kiedy nadszedł świt, w obozie brakowało jednego człowieka — młodego
cymmeriańskiego banity, Conana. Njal miał daleko ważniejsze sprawy na głowie i stąd
mało czasu na zastanawianie się nad losem ponurego młodzieńca, którego najwyraźniej
obleciał tchórz.
Gdy świt rozjaśnił puste niebo i rozproszył wilgotną mgłę, która niczym całun spowijała
ten przeklęty kraj, jarl na własne oczy zobaczył powód, dla którego nie otrzymał żadnych
wieści od ludzi wysłanych na zwiad. Wszyscy wisieli na blankach i jeszcze żyli. Tańczyli
w śmiertelnych podrygach na końcach trzydziestu lin.
Njal wytrzeszczył oczy, a potem klął, dopóki nie zachrypł. W bezsilnej złości zaciskał
pięści, aż paznokcie poraniły stwardniałe dłonie. Chociaż czuł się chory do głębi duszy,
nie mógł oderwać oczu od strasznego widowiska.
Wiecznie młoda królowa Halogi — Vammatar Okrutna, stała na murze jasna jak sam
poranek. Miała długie, prawie białe włosy i krągłe piersi, które kusząco napinały tkaninę
ciężkiej, białej szaty. Na pełnych, czerwonych ustach królowej igrał leniwy, rozmarzony
uśmiech. Towarzyszący jej ludzie, rodowici Hyperborejczycy, byli chudzi, długonodzy,
mieli blade oczy i bezbarwne, jedwabiste włosy. Oszaleli z gniewu i przerażenia
Aesirowie patrzyli, jak ludzie z oddziału Egila umierają powoli, wbici na haki i krojeni
zakrzywionymi nożami. Skrwawione, poszarpane strzępy ludzkie, które dwa dni
wcześniej były silnymi, rosłymi wojownikami, jęczały, wyły i szamotały się daremnie.
Wojowie mieli konać jeszcze przez wiele godzin.
Njal patrzył gryząc usta. Z każdą mijającą godziną przybywały mu lata. Nic nie mógł
zrobić! Byłoby szaleństwem rzucić na wysokie mury oddział wojowników uzbrojonych
jedynie w broń ręczną. Gdyby miał wielką, dobrze wyposażoną armię, zdolną do
wielomiesięcznego oblężenia, mógłby zaatakować bramę taranami i pociskami z katapult.
Mógłby wykopać pod murami tunele albo podtoczyć wieże oblężnicze i z ich szczytów
wedrzeć się do zamku. Mógłby też otoczyć szczelnie warownię i czekać, aż głód zwycięży
obrońców. Nie mając jednak wielkiej armii, jarl potrzebował przynajmniej drabin
długich na wysokość muru oraz łuczników i procarzy, którzy w czasie szturmu trzymaliby
obrońców w szachu. Przede wszystkim jednak potrzebował zaskoczenia.
Zaskoczenie, na jakie liczył Njal, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. Czarownicy
służący Vammatar Okrutnej musieli dzięki swym nieziemskim sztukom dostrzec
zbliżających się Aesirów. Złowieszcze legendy okazały się prawdą. Potwierdzały je
szkarłatne dowody wiszące na tle czarnych kamieni. W zamku Haloga przez cały czas
wiedziano, że Aesirowie tu są i teraz nawet rozmiłowani w pomście bogowie północnych
krain nie mogli im pomóc.
Raptem z wysokich okien twierdzy buchnęły pióropusze czarnego dymu i oprawcy,
krzycząc ze zdumienia, zbiegli z murów. Ich czarne szaty łopotały w powietrzu niczym
krucze skrzydła. Ospały, koci uśmiech zniknął z miękkich ust królowej Halogi. W sercu
Njala z Asgardu zatlił się drżący płomyk nadziei.
3. CIEŃ ZEMSTY
Wspinaczka nie była ani łatwiejsza, ani trudniejsza, niż Conan się spodziewał. Za
piętnastą czy szesnastą próbą pętla liny zacisnęła się wreszcie na łbie wykutego w
kamieniu smoka.
Kiedy dotarł na poziom strzelnicy, oplótł sznur nogami i zaczął kołysać się niczym
dziecko na huśtawce. Przerzucając ciężar ciała z jednej strony na drugą, stopniowo
zwiększał wychylenie. Rozhuśtywał się coraz bardziej, aż wreszcie przy maksymalnym
wychylę w prawo dosięgnął otworu strzelniczego.
Złapał się kamieni. Trzymając linę ręką, wsunął do otworu jedną, a potem drugą nogę.
Powoli i ostrożnie przemieścił ciężar ciała, aż w końcu usiadł pewnie na parapecie. Nadal
trzymał linę, ponieważ pamiętał, że jeśli ją puści, sznur odsunie się i zawiśnie poza jego
zasięgiem, co uniemożliwi mu odwrót.
Strzelnica była zbyt wąska, by Conan mógł prześliznąć się w obecnej pozycji. Jego
szczupłe biodra zaklinowały się w otworze, którego boki były wycięte na zewnątrz, by
zapewnić obrońcom jak najszersze pole rażenia. Cymmerianin przekręcił się więc i
bokiem wsunął w szczelinę biodra i brzuch. Kiedy jednak ramiona i klatka piersiowa
dotarły do najwęższego miejsca strzelnicy, wejście uniemożliwiła wełniana tunika
zwinięta pod pachami. Conan przez chwilę miał wrażenie, że utknął na zawsze w
kamiennej pułapce. Pomyślał, że jeśli strażnicy znajdą go zaklinowanego w strzelnicy, to
wyjdzie na kompletnego głupca. Gdyby zaś nie został odkryty, czekałaby go powolna
śmierć z głodu i pragnienia, a później jego ciało stałoby się żerem dla kruków.
W końcu otrząsnął się z przygnębiających myśli i doszedł do wniosku, że jeśli
całkowicie wypuści powietrze z płuc, to zdoła się przecisnąć. Odetchnął głęboko kilka
razy, jakby przygotowując się do nurkowania, zrobił wydech i z całej siły wepchnął się w
szczelinę. Wierzgające stopy namacały twardą powierzchnię, na której mógł się wesprzeć.
Odwrócił głowę, przepełzł na drugą stronę i straciwszy równowagę upadł na drewnianą
podłogę. Oszołomiony puścił linę, która niczym wąż zaczęła umykać przez otwór. Złapał
ją na chwilę przed tym, nim zniknęła bezpowrotnie. Conan rozejrzał się po małej,
okrągłej komorze. W mroku dojrzał toporny stołek stojący tu dla wygody łucznika.
Przysunął go bliżej otworu i przywiązał do niego linę, tak by ciężkie drewno służyło jako
kotwica. Potem z westchnieniem przeciągnął się i rozprostował zdrętwiałe mięśnie.
Stwierdził, że na kamieniach muru musiał zostawić kilka kawałków własnej skóry.
Po drugiej stronie komory, naprzeciwko strzelnicy, czerniło się sklepione wejście.
Conan wyciągnął z pochwy długi nóż i zbliżył się doń ostrożnie. Za nim znajdowały się,
wiodące w górę, spiralne schody. W oddali, osadzona w żelaznym uchwycie pochodnia
rozpraszała nieco ciemność.
Krok po kroku, przywierając do ścian, Conan przemierzał liczne korytarze. Dążył ku
sercu twierdzy, gdzie jak sądził, trzymano jeńców. Słońce wzeszło już dawno, ale przez
wąskie strzelnice i okna sączyło się niewiele światła. Z zewnątrz dochodziły stłumione
krzyki, które powiedziały cymmeriańskiemu młodzieńcowi, czym zajęci są czarownicy na
blankach.
W korytarzu oświetlonym przez nieliczne pochodnie Conan natknął się wreszcie na
wrogów. Było to dwóch Hyperborejczyków strzegących jakiejś celi. Ich wygląd świadczył
dobitnie, że wszystkie zasłyszane opowieści są prawdziwe. Conan znał Cymmerianów,
widywał Gunderlandczyków, Aquilończyków, Aesirów i Vanirów, ale nigdy wcześniej
nie widział z bliska Hyperborejczyków. Ten widok zmroził mu krew w żyłach.
Wyglądali niczym diabły z wiecznie ciemnego piekła. Mieli pociągłe, blade jak pleśń
twarze, bezduszne, bursztynowe oczy oraz włosy przypominające spłowiały len. Ich
chude ciała odziane były w czerń, a na piersiach widniały czerwone herby Halogi. Conan
pomyślał, że znaki te są krwawymi dowodami na to, iż Hyperborejczycy nie mają serc,
które zostały wydarte z piersi, pozostawiając po sobie jedynie szkarłatne plamy.
Przesądny młodzieniec prawie uwierzył w starożytne legendy głoszące, że są oni trupami
ożywionymi przez demony.
Jednakże Hyperborejczycy mieli serca, a zranieni krwawili. Można było ich również
zabić, co odkrył, rzucając się na nich w wąskim korytarzu. Pierwszy strażnik pisnął i
upadł porażony szybkim i silnym jak uderzenie pioruna atakiem Conana. Krew z
przebitej piersi zalała złowrogi znak.
Drugi strażnik wytrzeszczył na Cymmerianina pozbawione wyrazu oczy. Przez chwilę
stał jak wrośnięty w ziemię, po czym sięgnął po miecz. Nim dotknął rękojeści, nóż
Conana, szybki i celny niczym język żmii, ciął go po gardle. Poniżej bladych i cienkich ust
strażnika pojawił się bezlitosny, czerwony uśmiech.
Conan zabrał broń pokonanych i wciągnął ciała do sąsiedniej, pustej celi. Potem przez
otwór w masywnych drzwiach zajrzał do małego pomieszczenia, którego pilnowali obaj
Hyperborejczycy.
Na środku celi, czekając na swe przeznaczenie, stała dumnie wyprostowana dziewczyna
o jasnej jak mleko skórze, czystych, błękitnych oczach i długich, gładkich włosach barwy
pszenicy zalanej słońcem. Chociaż wysokie piersi unosiły się i opadały niespokojnie, w
jej oczach nie było strachu.
— Kim jesteś? — zapytała.
— Conan Cymmerianin, członek bandy twego ojca — odparł spiesznie młodzieniec w
jej języku. — O ile jesteś córką Njala.
Dziewczyna hardo podniosła głowę.
— Jestem Rann Njalsdatter.
— To dobrze — mruknął Conan wsuwając w zamek klucz zabrany martwemu
strażnikowi. — Przyszedłem po ciebie.
— Sam? — Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzania.
Conan przytaknął. Złapał dziewczynę za rękę i wyprowadził na korytarz. Tu dał jej
jeden ze zdobycznych mieczy. Potem wysunął ostrze przed siebie i ciągnąc Rann za sobą,
ostrożnie ruszył w powrotną drogę.
Skradał się bezgłośnie i czujnie niczym leśny drapieżnik. Bez przerwy omiatał
wzrokiem ściany i osadzone w nich drzwi. W migocącym blasku pochodni jego oczy
płonęły niby ślepia nieposkromionego drapieżcy.
Conan wiedział, że w każdej chwili mogą zostać wykryci, z pewnością bowiem nie
wszyscy mieszkańcy zamku byli na blankach wraz z oprawcami. W głębi pierwotnego
serca młodzieniec wznosił milczące modły do Croma, nie znającego litości boga swej
chmurnej ojczyzny. Nie śmiał go prosić o pomoc. Pragnął tylko, by Crom nie przeszkodził
im niezauważalnie dotrzeć do strzelnicy, w której znajdowała się lina.
Młody Cymmerianin niczym bezcielesny cień przemykał mrocznymi korytarzami, a za
nim podążała cicha jak kot Rann. Pochodnie migotały i strzelały iskrami w żelaznych
uchwytach. Ciemne przerwy między rozchwianymi światłami były przepojone czystą
grozą.
Nie napotkali nikogo, a jednak Conanem targał coraz większy niepokój. Prawda, że
szczęście na razie im dopisywało, ale mogło się to skończyć w każdej chwili. Jeżeli natkną
się na dwóch czy trzech Hyperborejczyków, być może zdoła pokonać ich z pomocą Rann.
Kobiety Aesirów nie były wypieszczonymi laleczkami. W razie potrzeby potrafiły
dowieść, iż są zręcznymi i dzielnymi wojowniczkami. Często stawały ramię przy ramieniu
ze swoimi mężczyznami, a kiedy dochodziło do bitwy, walczyły z zaciekłością rannych
tygrysie.
Lecz co się stanie, jeżeli napotkają sześciu czy dwunastu wrogów? Conan był młody, ale
doskonale zdawał sobie sprawę, że żaden śmiertelnik, nieważne jak zręczny, nie zdoła
pokonać przeciwników atakujących ze wszystkich stron. Ponadto wiedział, że w czasie,
gdy oni będą bronić się w tych ciemnych korytarzach, wrzawa postawi na nogi całą załogę
zamku.
Musiał zrobić coś, co odwróciłoby uwagę mieszkańców warowni. Jedna z mijanych
pochodni podsunęła mu pewien pomysł. Conan rozejrzał się bystro. Mury zamku były z
kamienia, lecz podłogi i podtrzymujące je belki wykonano z drewna. Po posępnej twarzy
Cymmerianina przemknął okrutny uśmiech.
Postanowił znaleźć magazyn smoły i łuczyw, który powinien być gdzieś niedaleko.
Przemykając korytarzami zaglądał do pomieszczeń, do których drzwi były otwarte.
Pierwsze było puste. W kolejnym stały jedynie dwa łóżka. Trzecie okazało się
rupieciarnią pełną połamanej i zniszczonej broni oraz innych metalowych przedmiotów
czekających na naprawę.
Drzwi do następnego pokoju były lekko uchylone. Między nimi a framugą widniała
wąska, czarna szczelina. Conan pchnął je i drzwi otworzyły się z cichym
poskrzypywaniem. Cymmerianin cofnął się spiesznie. W komorze było łóżko, na którym
spał jakiś starzec. Obok na stołku stało kilka flakoników. Conan domyślił się, że
zawierają lekarstwa dla chorego. Zostawił pochrapującego człowieka i ruszył dalej.
Następne pomieszczenie okazało się poszukiwanym magazynem. Gdy Conan zaglądał
do środka, do jego uszu dotarł łoskot kroków i gniewne głosy. Warknął i wykrzywiając
drapieżnie usta, niecierpliwie skinął na Rann.
— Do środka! — wydyszał.
Wśliznęli się do komory i Conan zamknął drzwi. W pomieszczeniu nie było okien.
Czekali w całkowitej ciemności, wsłuchując się w głosy zbliżających się
Hyperborejczyków. Wkrótce kłócący się w swym gardłowym języku mężczyźni minęli
drzwi i ich kroki ucichły w dali.
Kiedy znów zapadła cisza, Conan odetchnął głęboko. Wznosząc wysoko hyperborejski
miecz, uchylił leciutko drzwi, a gdy ujrzał jedynie pusty korytarz, otworzył je na oścież.
We wpadającym do środka świetle obejrzał zawartość komory. Znajdował się tu stos
zapasowych pochodni, beczka smoły, a w rogu piętrzyły się snopy słomy do wyściełania
cel.
Conan rozrzucił słomę, wylał na nią smołę i rozsypał łuczywa. Wyskoczył na korytarz,
porwał najbliższą pochodnię i cisnął ją na łatwopalną masę, która teraz pokrywała całą
podłogę magazynu. Płomienie łakomie wżarły się w słomę. Natychmiast buchnęły kłęby
czarnego, gryzącego dymu.
Conan, zanosząc się kaszlem, złapał Rann za rękę i pognał w dół kręconych schodów.
Wpadli do komory, przez którą młody barbarzyńca dostał się do zamku. Conan nie miał
pojęcia, ile czasu upłynie, nim Hyperborejczycy odkryją, że zamek płonie, ale był
przekonany, że pożar zaprzątnie ich uwagę na czas, gdy on i dziewczyna będą przeciskać
się przez strzelnicę i zsuwać po linie na bezpieczny, zamarznięty grunt.
4. POŚCIG
Jarl Njal ryczał jak ranny żubr i zataczał się ze śmiechu, ściskając w ramionach zalaną
łzami córkę. Lecz choć prawie oszalał z radości, znalazł chwilę, by spojrzeć na Conana i
obdarzyć młodzieńca przyjacielskim kuksańcem, który większość mężczyzn zwaliłby z
nóg.
Gdy pod osłoną ośnieżonych sosen śpieszyli do Asgardu, Cymmerianin w skąpych
słowach opisał swoją przygodę. Ale słowa nie były potrzebne. Za nimi w niebo bił czarny
słup dymu, a trzask zawalających się stropów i huk pękających ścian niósł się po
wzgórzach niczym odległy grzmot. Hyperborejczycy bez wątpienia mieli szansę uratować
część swojej fortecy, chociaż wielu z nich musiało już sczeznąć w pożodze.
Njal, nie tracąc czasu, rozkazał ruszać w drogę. Wódz Aesirów wiedział, że dopóki nie
postawią nogi we własnym kraju, musi liczyć się z zemstą Hyperborejczyków. Nie wątpił,
że będą ścigani, ale jak na razie mieszkańcy Halogi zajęci byli czym innym.
Aesirowie oddalali się w pośpiechu, nie dbając o zachowanie ostrożności. Przed
zapadnięciem nocy zostawili warownię o wiele mil za sobą.
Wiecznie piękna królowa Vammatar obserwowała ich odejście z blanków zamczyska
Haloga. W jaspisowych oczach władczyni połyskiwała nienawiść, a potem jej usta
wykrzywił zły uśmiech.
W tej monotonnej krainie bagien i pagórków niewiele było zieleni, a i tę przykrywała
teraz warstwa śniegu. Gdy słońce zniżyło się nad linię horyzontu, z nieruchomych
bagnisk uniosły się wilgotne zwoje dławiącej mgły i zmroziły serca uciekinierów. Wokół
panowała martwa cisza. W drodze napotkali jedynie paru hyperborejskich chłopów,
którzy uciekli na widok zbrojnych.
Od czasu do czasu jeden czy drugi wojownik przykładał ucho do ziemi, ale nie było
słychać tętentu kopyt. Aesirowie śpieszyli się, ślizgając i potykając na zamarzniętym
gruncie.
Nim jednak dzień ostatecznie roztopił się w mroku, Conan zerknął w tył i krzyknął:
— Ktoś idzie za nami!
Aesirowie zatrzymali się i spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku. Z początku
widzieli jedynie bezkresną, falistą równinę, której krańce ginęły we mgle. Potem jeden z
wojów, najwidoczniej obdarzony lepszym niż inni wzrokiem, zawołał:
— Ma rację! Ściga nas wielu pieszych. Są może pół mili z tyłu.
— Dalej! — warknął Njal. — Nie rozbijemy obozu tej nocy.
Banda brnęła dalej, podczas gdy nienasycona mgła pochłonęła zachodzące słońce. Przez
długi czas wędrowali w ciemności, aż wreszcie księżyc przebił się przez spowijającą ich
biel i w jego nieśmiałym blasku dostrzegli za sobą łatę drżącego cienia. Ścigający byli o
wiele bliżej niż poprzednio.
Njal, człowiek o żelaznych mięśniach, maszerował niestrudzenie z wyczerpaną córką w
ramionach. Nie chciał nikomu innemu powierzyć tak drogiego mu brzemienia. Conan,
choć jak zawsze pełen werwy młodości, czuł ból we wszystkich kończynach i w każdym
ścięgnie, gdy podążał za olbrzymim jarlem. Inni bez słowa skargi utrzymywali
wyczerpujące tempo. Najgorsze było to, że ścigający ich prześladowcy wcale nie
wyglądali na zmęczonych. Prawdę mówiąc zgraja z Halogi nie zwalniała, a wręcz
przeciwnie; zaczynała ich doganiać. Njal klął chrapliwie i popędzał swoich ludzi, ale bez
względu na starania, stopniowo tracili przewagę. Jarl wiedział, że wkrótce będą musieli
zatrzymać się i zająć pozycje obronne. W przeciwnym razie padną z wyczerpania. Mieli
niewielki wybór: albo walczyć, albo dać się wyciąć.
Za każdym razem, gdy wspinali się na jakieś wzgórze, widzieli milczących ludzi,
dwakroć przewyższających ich liczbą, i za każdym razem bliżej niż poprzednio.
Prześladowcy wyglądali jakoś dziwnie, lecz ani Njal, ani Gorm, ani nikt inny nie potrafił
dokładnie określić, co ich niepokoi. Kiedy prześladowcy podeszli bliżej, okazało się, że
nie wszyscy są Hyperborejczykami, którzy byli wyżsi i szczuplejsi od ludzi Północy.
Wielu spośród idących z tyłu miało potężne ramiona i masywną budowę oraz rogate
hełmy Aesirów i Vanirów. Inną dziwną rzeczą było to, w jaki sposób się poruszali. Njal
zadrżał pod wpływem lodowatego dotyku upiornego przeczucia…
Njal wypatrzył pagórek wyższy od większości okolicznych wzniesień i jego zmęczone
oczy rozjaśniły się. Szczyt ten był dobrym miejscem do obrony, chociaż jarl żałował, że
wzgórze nie jest wyższe i bardziej strome. Ale nie mieli wyboru, nieprzyjaciel prawie
deptał im po piętach, musieli więc zatrzymać się i to jak najszybciej.
Njal postawił dziewczynę na ziemi i ryknął chrapliwie: — Ludzie! Szybko na górę! Tam
zajmiemy pozycje. Aesirowie wdarli się na okryte śniegiem zbocza i stanęli na szczycie
zadowoleni, że nie muszą już kontynuować mozolnej wędrówki. Ponieważ zaś wszyscy
byli prawdziwymi wojownikami, perspektywa krwawej bitwy podniosła ich na duchu.
Thror Żelazna Ręka i Gorm rozdali skórzane bukłaki z winem. Wojownicy odpoczywali,
sprawdzając ostrość mieczy i naciągając łuki. Pozdejmowali z pleców długie tarcze z
plecionej łoziny i skóry, i stanęli z nimi tworząc mur otaczający szczyt wzgórza. Na koniec
jednooki Gorm wydobył harfę i zaczął silnym, melodyjnym głosem śpiewać starodawną
pieśń bitewną:
Nasze ostrza wykuło w płomieniach,
które skaczą w głębinach piekła.
I hartowaliśmy je w lodowatych nurtach rzek,
tam, gdzie na dnie śpią kości martwych mężów.
Pokonanych przez naszych ojców.
Odpoczynek był krótki. Z mroku i mgły wyłoniła się gromada złowieszczych postaci,
które ruszyły w górę zbocza rytmicznym, monotonnym krokiem ludzi chodzących we śnie
lub marionetek pociąganych za sznurki. Nie zatrzymali się nawet na chwilę, gdy naparli
na krąg tarcz. Naga stal błysnęła w nikłej, księżycowej poświacie, kiedy Aesirowie
wznieśli wysoko miecze, topory i wojenne młoty, i spuścili je z wizgiem na nacierających,
rozrąbując ciała i miażdżąc kości.
Njal wyryczał aesirski okrzyk wojenny i wziął potężny zamach. Raptem znieruchomiał,
zamrugał z niedowierzaniem i serce zamarło mu w piersiach. Przeciwnikiem był nie kto
inny, jak sam Egil, który tego ranka zmarł w mękach na końcu liny zwieszonej z murów
Halogi. Blady księżyc wyraźnie oświetlał znajomą twarz. Jarl Njal zwątpił, czy przeżyje tę
upiorną walkę.
5. „CZŁOWIEK NIE MOŻE UMRZEĆ DWA RAZY!”
Twarz, która z kamienną obojętnością wpatrywała się w oczy Njala, z pewnością
należała do jego starego towarzysza. Biała blizna w poprzek czoła była pamiątką po ranie,
jaką Egil odniósł pięć lat wcześniej w czasie najazdu Vanirów. Ale błękitne oczy Egila nie
poznały swego jarla. Były zimne i puste jak niebo w bezgwiezdną, mglistą noc.
Njal zerknął raz jeszcze i zobaczył poszarpane ciało na obnażonych piersiach Egila,
gdzie kilka godzin wcześniej tkwił hak rozdzierający powoli serce. Uświadomił sobie, że
bez względu na to, jak potężny cios zada, rana nigdy nie zbroczy krwią, a trup starego
przyjaciela nie poczuje gorzkiego pocałunku stali.
Za martwym Aesirem, po stoku piął się na wpół zwęglony Hyperborejczyk. Jego twarz
była wyszczerzoną, przerażającą maską. Njal pomyślał, że to mieszkaniec Halogi, który
znalazł śmierć w pożarze rozpętanym przez przebiegłego Conana.
— Wybacz, bracie — wyszeptał jarl pokonując opór zesztywniałych warg. Wzniesiony
topór opadł na chodzącego trupa Egila. Rozszczepione ciało potoczyło się w dół zbocza
bezwładnie jak popsuta lalka, ale jego miejsce natychmiast zajęły szczerzące zęby zwłoki
Hyperborejczyka.
Wódz Aesirów walczył bez wiary w zwycięstwo. Jeżeli wróg był w stanie wezwać z
piekła każdego zmarłego, czyż walka mogła zakończyć się jego klęską?
Nad szeregami obrońców wznosiły się chrapliwe okrzyki zdumienia i trwogi. Aesirów
opuściła nadzieja, kiedy spostrzegli, że przyszło im walczyć z chodzącymi trupami swych
towarzyszy, którzy zginęli pod nożami okrutnych Hyperborejczyków. Ale w upiornych
szeregach znajdowali się również inni. U boku mieszkańców Halogi, którzy znaleźli
śmierć w płomieniach, maszerowały trupy już dawno pogrzebane. Ich gnijące ciała
toczyły wijące się tłuste robaki. Niesamowity oddział hurmem, bez broni, rzucił się na
Aesirów. Smród przyprawiał o mdłości, a wszystkich poza najdzielniejszymi ogarnęło
przerażenie.
Nawet stary Gorm poczuł, że na jego sercu zaciskają się lodowate szpony strachu.
Bitewna pieśń załamała się i ucichła.
— Niechaj bogowie nas wspomogą! — zawołał. — Jakąż możemy mieć nadzieję, skoro
wznosimy naszą stal przeciw chodzącym trupom? Człowiek nie może umrzeć dwa razy!
Szyk Aesirów zachwiał się, gdy upiorni przeciwnicy kolejno powalali wojowników i
wgniatali ich w lepki od krwi śnieg. Napastnicy walczyli gołymi rękami, rozdzierając
żywych lodowatymi palcami.
Conan stał w drugim szeregu. Kiedy walczący przed nim wojownik runął na ziemię,
Cymmerianin rycząc potężnie niby północny wicher, skoczył w przód, by zapełnić lukę w
rozerwanym szeregu. Zamachnął się hyperborejskim mieczem i ciął w kark szkielet, który
wyciskał życie z leżącego u jego stóp Aesira. Odrąbana od kręgosłupa czaszka potoczyła
się w dół zbocza.
Wtedy przerażenie ścięło Conanowi krew w żyłach, a pierwotny strach zjeżył mu włosy.
Bezgłowy korpus podniósł się i złapał młodzieńca kościstymi dłońmi. Conan pokonał
ogarniające go odrętwienie i kopniakiem wybił dziurę w żebrach, które wyglądały spod
strzępów gnijącej skóry. Bezgłowy trup zatoczył się, lecz po chwili znów skoczył z
wygiętymi drapieżnie palcami.
Conan złapał oburącz rękojeść miecza i włożył wszystkie siły w potężny cios. Miecz
przedarł się przez pozbawioną ciała pierś, po czym przerąbał na pół kręgosłup. Rozcięty
na dwoje trup padł i tym razem nie powstał. Przez chwilę Conan nie miał przeciwnika.
Dysząc ciężko, ruchem głowy odrzucił w tył zlepione potem włosy.
Spojrzał na walczących. Njal z ciałem w wielu miejscach oderwanym od kości padł
wreszcie, zabierając ze sobą co najmniej tuzin wrogów. Stary Gorm z wilczym wyciem
zajął jego miejsce i z ostateczną desperacją rąbał ciężkim toporem. Ale szereg już pękł.
Bitwa dobiegała końca.
— Nie zabijać wszystkich! — zabrzmiał niesiony lodowatym wiatrem bezlitosny głos. —
Zabrać tylu, ilu można, do niewoli!
Conan zdołał przebić wzrokiem ciemność. U stóp wzgórza, na grzbiecie wysokiego,
czarnego ogiera siedziała królowa Vammatar w powiewających, śnieżnobiałych szatach.
Conan, drżąc na całym ciele, zrozumiał, że chodzące trupy posłuchają jej rozkazu.
Nagle u jego boku pojawiła się Rann. Jej twarz była mokra od łez, ale w błękitnych
oczach nie było śladu trwogi. Zdążyła zobaczyć śmierć ojca i Gorma, nim gwałtowny atak
kolejnego upiornego przeciwnika nie pchnął jej ku młodemu Cymmerianinowi. Złapała
porzucony miecz i przygotowała się, by umrzeć w walce. Wtedy, niczym dar od samego
Croma, w zrozpaczonym umyśle Conana narodził się pewien pomysł. Bitwa była już
przegrana. To, że on i pozostali przy życiu Aesirowie zostaną spętani i pognani w
niewolę, było równie pewne jak to, że po nocy nastanie dzień. Jednakże nie wszystko był
stracone.
Conan zawirował, podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię. Potem rąbiąc na
prawo i lewo runął pędem w dół zasłanego zwłokami stoku, do stóp wzgórza, tam gdzie
na kruczoczarnym rumaku siedziała uśmiechnięta złowieszczo królowa.
Wszystko wokół spowijała ciemność przetykana wirującymi zwojami gęstej mgły, więc
władczyni upiorów, zapatrzona na szczyt wzniesienia, nie zauważyła biegnącego
bezszelestnie Cymmerianina. Ani dziewczyny, którą ten postawił właśnie na
stratowanym śniegu. Żelazne palce zamknęły się na ramieniu i udzie Vammatar i
ściągnęły ją z konia, wrzeszczącą i siną z furii. Conan rzucił królową na ziemię, po czym
podniósł Rann i usadowił protestującą dziewczynę w zwolnionym siodle.
Nim sam zdążył wskoczyć na wierzgające zwierzę, kilka żyjących trupów, posłusznych
wściekłym rozkazom swej pani, złapało go od tyłu i przywarło niczym pijawki do jego
lewego ramienia.
Z nadludzkim wysiłkiem, nim przewróciły go cuchnące potwory, Conan zdołał trzasnąć
płazem zad ogiera.
— Jedź, dziewczyno, jedź! — wrzasnął. — Do Asgardu i wolności!
Czarny rumak zadarł kopyta, zarżał i pomknął jak strzała przez mglistą, ośnieżoną
równinę. Rann przywarła do karku ogiera. Przycisnęła zalany łzami policzek do jego
ciepłej skóry, a jej długie, jasne włosy splątały się z powiewającą kruczą grzywą.
Gdy rumak przemykał u stóp wzniesienia, Rann obejrzała się i zobaczyła, jak dzielny
młodzieniec, który dwakroć uratował jej życie, ulega przewadze żywych trupów. Królowa
Vammatar, której biała szata była teraz powalana błotem, stała w mroźnym, księżycowym
świetle z szatańskim grymasem na ustach. Potem zbocze wzgórza i wznosząca się mgła
litościwie przysłoniły scenę pogromu. Dziewczyna nie oglądając się popędziła na zachód.
Dwudziestu ocalałych Aesirów brnęło na wschód w bladym świetle księżyca. Ich
nadgarstki związane były na plecach rzemieniami z surowej skóry. Chodzący zmarli — ci,
którzy nie zostali w bitwie porąbani na kawałki, pilnowali jeńców. Na czele upiornej
procesji maszerowała dziwna para: Conan i królowa Vammatar.
Władczyni, której piękne rysy wykrzywiała furia, raz za razem cięła biczem
cymmeriańskiego młodzieńca. Czerwone pręgi gęsto poznaczyły już jego twarz i ciało.
Conan wiedział, że nikt dotąd nie wrócił z niewoli w tym przeklętym kraju, jednakże
szedł wyprostowany, a głowę trzymał wysoko. Mógł zabić królową zamiast tylko zrzucić
ją z konia, ale w jego rodzinnym kraju wpojono mu zasady rycerskiego zachowania w
stosunku do kobiet i młodzieniec nie potrafił zapomnieć tych nauk. Teraz czekał na
chwilę, kiedy dane mu będzie zerwać więzy i uciec.
Gdy wschodnie mgły rozproszyło nadejście świtu, Rann Njalsdatter dotarła do granicy
Asgardu. Ciężko jej było na sercu, ale wspomniała ostatnią strofę pieśni, którą Gorm
śpiewał pod zamglonym księżycem:
Możesz nas ściąć,
możemy się wykrwawić i umrzeć.
Ale jesteśmy ludźmi Północy!
Możesz spętać łańcuchami nasze ciała,
możesz oślepić nasze oczy.
Możesz łamać nasze kości żelaznym drągiem,
ale nasze serca pozostaną dumne i wolne!
Porywające słowa pieśni podniosły ją na duchu. Dziewczyna wyprostowała plecy i
wznosząc dumnie jasną głowę, ruszyła w blasku dnia do domu.
6. STALOWY HAK*
Ocalałą z pożogi salę tronową w twierdzy Vammatar Okrutnej zamieniono w izbę
tortur. Z jednej z dębowych krokwi podtrzymujących wysokie, mroczne sklepienie
opuszczono szorstką, konopną linę. Na jej końcu, w migoczącym świetle oliwnych lamp
połyskiwał zimno stalowy hak. Wygięty, spiczasty kieł kołysał się leniwie nad niskim,
drewnianym podestem. Mebel ten na rozkaz królowej wykonali w pośpiechu zamkowi
cieśle porzucając inne, pilniejsze prace. Po bokach podestu stały trójnogi z płonącym
olejem. Ich jaskrawe światło sprawiało, że kołyszący się hak nie rzucał cienia.
Dziesięć kroków przed zaimprowizowanym szafotem wznosił się spowity szkarłatnym
jedwabiem tron Vammatar Okrutnej. Właśnie przed chwilą, w skrytym w głębokim
cieniu wejściu do sali tronowej pojawiła się sama władczyni Halogi. Jak zwykle odziana
była w olśniewająco białą szatę. Niczym zjawa przepłynęła przez komnatę i podeszła do
tronu. Towarzyszyło jej czterech Hyperborejczyków w czarnych płaszczach z kapturami
naciągniętymi na głowy. Podtrzymując ramiona swej pani pomogli jej zasiąść na tronie,
po czym szybko wycofali się w mrok pod ścianami sali, gdzie nie docierało światło
trójnogów stojących przy szafocie. Królowa przeciągnęła się leniwie i w tym momencie
diamenty, rubiny i szmaragdy zdobiące jej szyję, czoło, płatki uszu i palce zabłysły
wszystkimi barwami tęczy.
Minął dzień od rozgromienia aesirskiej bandy i Vammatar miała dość czasu, by wziąć
kąpiel, wypocząć i starannie obmyślić wszystkie szczegóły zemsty na cymmerianskim
młodziku, który upokorzył ją i pozbawił najcenniejszego łupu, czyli córki wodza
Aesirów.
Vammatar Okrutna potrafiła docenić prawdziwą odwagę. Zawsze największą
przyjemność sprawiało jej patrzenie, jak mężny wojownik zamienia się z wolna w
skowyczący kłąb rozedrganego, krwawego mięsa, który na koniec żebrze już tylko o to,
aby go dobito. Im dzielniejszego jeńca zdołała złamać, tym większą sprawiało jej to
rozkosz.
W drodze powrotnej do Halogi, Vammatar raz po raz chłostała swego jeńca. Właśnie
wtedy zorientowała się, że młody Cymmerianin jest mężczyzną, który być może okaże się
źródłem ekstazy, jakiej od bardzo dawna nie dał jej żaden torturowany jeniec. Zamęczony
na murach Egil i dwudziestu dziewięciu pozostałych Aesirów nie sprawili, że krew
zaczęła żywiej krążyć w ciele wiecznie młodej królowej. Po hardym Cymmerianinie
Vammatar oczekiwała dużo więcej. Musiała tylko dobrze obmyślić całą kaźń…
Już teraz, kiedy jedynie napawała się oczekiwaniem, fala rozkosznego ciepła opłynęła
jej biodra i piersi. Czas nadszedł! Władczyni Halogi uniosła ozdobione licznymi
pierścieniami dłonie i klasnęła mocno, trzykrotnie.
Odpowiedział jej szczęk żelaza w głębi korytarza prowadzącego do sali tronowej.
Chwilę później otworzyły się główne drzwi i do środka w asyście dwunastu białowłosych
oprawców wszedł skuty łańcuchami Conan. Upiorna audiencja rozpoczęła się! Dzikie
spojrzenie Cymmerianina natychmiast obiegło całą salę, a w jego rozjarzonych błękitem
oczach pojawił się błysk straszliwego zrozumienia. Do tej pory nie wiedział, dlaczego nie
zapędzono go do pracy przy odbudowie zniszczonej części zamku, tak jak zrobiono to z
pozostałymi jeńcami. Zamknięto go w osobnej celi, przyniesiono dobre jedzenie, a potem
zakuto w kajdany. Na nic zdała się jego rozpaczliwa obrona i przetrącony wściekłym
kopniakiem kark jednego ze strażników. Pozostali unieruchomili młodego barbarzyńcę, a
później skrępowali żelazem jego nadgarstki i kostki. Ręce skuto mu z przodu i połączono
z okowami na nogach łańcuchem tak krótkim, że Cymmerianin, by iść, musiał się garbić.
Zdaniem poddanych Vammatar wykluczało to jakąkolwiek możliwość walki.
I teraz Conan zrozumiał, czemu służyły te wszystkie zabiegi. Mimo całkowitej
beznadziejności położenia wykonał błyskawiczny półobrót i niczym rozszalały byk
uderzył głową w bok jednego z eskortujących go mężczyzn. Trzasnęły łamane żebra i
Hyperborejczyk stękając zwalił się na posadzkę. Jedenastu pozostałych rzuciło się na
skutego Cymmerianina. Ścianami sali tronowej wstrząsnął ponury, barbarzyński okrzyk
bojowy. Natychmiast po nim nastąpił przenikliwy charkot strażnika, w którego gardle
utkwiły kły rozszalałego drapieżcy. Hyperborejczycy szybko oderwali Conana od ofiary,
ale w jego zębach pozostała większa część jej krtani. Za moment kolano Cymmerianina
wbiło się z całą siłą w krocze kolejnego oprawcy.
Królowa Vammatar Okrutna, patrząc na to, powoli oblizała językiem usta. Jej oczy
zabłysły z wolna, jakby wzeszły w nich gwiazdy poświęcone demonom — astrologiczne
symbole najczystszego zła.
Wreszcie dziewięciu pozostałych Hyperborejczyków przycisnęło Conana twarzą do
posadzki. Teraz mógł on już tylko warczeć głucho, gardłowo jak skrępowany ryś. Jego
nieujarzmioną wolę krępowały łańcuchy oraz osiemnaście rąk. Nie zdołał uczynić
żadnego ruchu, kiedy wleczono go po podłodze, wciągano na najeżony drzazgami podest
z nie heblowanych desek i stawiano przed wiszącym na linie hakiem.
Chłodne żelazo dotknęło piersi Cymmerianina.
Conan sprężył się do jeszcze jednego, desperackiego zrywu, gdy wtem spojrzenia jego i
Vammatar spotkały się. W oczach królowej zabłysła drwina. Młody barbarzyńca ze
świstem wypuścił powietrze, rozluźnił mięśnie i uniósł dumnie głowę. Jeśli nieugiętą
wolą Croma było wezwać go przed swe skryte w mroku oblicze, to on — Conan, gotów
był pokazać tej hyperborejskiej wiedźmie, jak umiera cymmeriański wojownik. Nawet
nie drgnął, gdy Vammatar nieznacznie skinęła głową i czub haka przebił jego skórę.
Żelazo prowadzone pewną ręką oprawcy weszło pod żebra prawego boku tuż nad
wątrobą. Po chwili połowa haka zniknęła w ciele młodego barbarzyńcy. Hyperborejczycy
odstąpili. Na podeście pozostał tylko Conan. Stał nieruchomo jak posąg i tylko strużka
krwi, spływająca leniwie po jego nagim boku i wsiąkająca w przepaskę biodrową,
świadczyła, że hak nie tkwi w doskonale ukształtowanym marmurze, lecz w żywym ciele.
Vammatar skinęła głową po raz drugi. Oprawcy chwycili podest i wyszarpnęli go spod
nóg Cymmerianina.
Młodzieniec zawisł na haku.
Potworny ból eksplodował w umyśle Conana, poraził piersi, zdławił oddech. Świat
zawirował w koszmarnym tańcu. Fala pulsującego szkarłatu unicestwiła wszelkie myśli.
Młody barbarzyńca poczuł, jak hak rozdziera jego ciało a wraz z nim całe jego jestestwo.
Patrzył z góry na swoje stopy wiszące łokieć nad podłogą i nie pojmował tego widoku.
Nie słyszał miarowego skrzypienia liny i szczęku kajdan. Całą siłą woli zaciskał tylko
zęby.
Hyperborejczycy wynieśli z sali tronowej podest i leżące przy wejściu ciała. Zamknęli ze
sobą drzwi. W wielkiej komnacie pozostał tylko kołyszący się na haku Conan, siedząca na
szkarłatnym tronie Vammatar Okrutna w bieli oraz sześć trójnogów z płonącym olejem,
oświetlających tę scenę niespokojnym blaskiem.
Królowa Halogi wsparła prawy łokieć na poręczy tronu, położyła podbródek na dłoni i
pogrążyła się w kontemplacji.
7. KRYSZTAŁ OWY OŁTARZ YMIRA
Wraz z nadejściem zmierzchu czarne myśli znów ogarnęły Rann Njalsdatter. Słowa
dumnej pieśni, którą nuciła, by nie upaść na duchu, zbyt często powtarzane straciły moc.
Teraz myślała tylko o tym, że nie ma dokąd wracać. Njal był banitą, którego zwyczajowe
prawo Asgardu po trzykroć skazało na śmierć. Nie miała braci, a wszyscy dalsi krewni rok
temu, na plemiennym wiecu, uroczyście wyrzekli się jej ojca i jego potomstwa. Rosnący w
świętym gaju dąb symbolizujący ród Njala ścięto, porąbano i rzucono w ogień. Gdyby
wróciła, traktowano by ją jak niewolnicę, a może nawet sprzedano do Vanaheimu. Nic
gorszego nie mogło spotkać aesirskiej kobiety. Jej ojciec drwił sobie z prawa i zwykł
mawiać, że prawo to miecze jego i jego rozbójników. Teraz jednak zabrakło jednego i
drugiego. Być może Rann zdałaby się na łaskę krewnych, gdyby nie to, że była jednak
córką jarla, a w uszach wciąż dźwięczały jej słowa Conana: „Jedź do wolności!”
Traktowała je jako ostatnią wolę wojownika, który zginął w jej obronie. Była pewna, że
Cymmerianin nie żyje, tak samo jak ojciec, stary Gorm, Egil i tylu innych. Gdyby była
mężczyzną, mogłaby zaplanować zemstę. Jednak by się zemścić, potrzebowała pomocy.
Nie mogła liczyć na krewnych ani na to, że uda się jej zebrać własną bandę. Potrafiła
walczyć, ale nie była dość sławną wojowniczką, by pokryci bliznami zbóje zgodzili się
słuchać jej rozkazów.
Pogrążona w takich oto myślach, bliska rozpaczy Rann błądziła w zimnej puszczy
Asgardu. Nawet nie kierowała zdobycznym ogierem, który szedł po prostu przed siebie.
Mijała godzina za godziną, a córka Njala pomimo chłodu i głodu, z nisko opuszczoną
głową siedziała bez ruchu na kroczącym niespiesznie wierzchowcu. Stopniowo myśli
Rann skupiły się wokół zemsty. Pragnęła, by Vammatar Okrutną spotkał po tysiąckroć
zasłużony, ponury koniec. I to nie kiedyś w przyszłości, lecz natychmiast! Nierealność
tego pragnienia budziła rozpacz. Tym większą, że dziś o świcie Rann zdała sobie sprawę,
że od pierwszego wejrzenia pokochała dzikiego Cymmerianina. Przyszło jej zatem
opłakiwać nie tyko ojca, ale i śmierć miłości, która zginęła, zanim zdążyła wypełnić żarem
jej dziewczęce serce. Dlatego tym bardziej nienawidziła Vammatar! Nagle Rann
pomyślała, że byłaby gotowa oddać życie, byle tylko wiecznie piękna władczyni Halogi
znalazła się w piekle…
W tym momencie jej wierzchowiec zarżał cicho i stanął. Rann podniosła wzrok. Chwilę
później szeroko otworzyła oczy. Znajdowała się w gaju, w którym rosły wyłącznie białe
brzozy. Kilkanaście kroków przed nią leżał szeroki, płaski, wysoki na dwa łokcie blok
górskiego kryształu. Naturalne krawędzie minerału nosiły ślady prymitywnej obróbki.
Zachodzące słońce wypełniało jego wnętrze purpurową poświatą. Rann wstrzymała
oddech, a jej serce zabiło gwałtownie. Oto miała przed sobą kryształowy ołtarz Ymira, o
którym wspominali niekiedy starzy, czcigodni kapłani. Córka Njala szybko zsiadła z
konia, przyklękła i prawą dłonią dotknęła świętej ziemi tego miejsca, by oddać jej cześć.
Krew dudniła gwałtownie w skroniach Rann, która z trudem mogła zebrać myśli.
Wszystkie dotychczasowe uczucia pomieszały się zupełnie. Oto dano jej straszny znak!
Kryształowego ołtarza Ymira i otaczającego go brzozowego gaju nie strzegł nigdy żaden
kapłan. Powiadano nawet, że do miejsca tego nie prowadzi żadna droga, którą można by
narysować węglem na kawałku skóry. Ten na wpół legendarny, święty gaj i głaz mógł
znajdować się wszędzie i nigdzie. Zwykły śmiertelnik był w stanie dotrzeć tu tylko
wtedy, gdy znajdował się w pewnym szczególnym stanie ducha. Potem zaś…
Rann Njalsdatter wciąż wstrzymywała oddech. Już wiedziała, że stanęła wobec swego
przeznaczenia, ale jeszcze nie mogła pojąć tego do głębi. Sagi mówiły, że wojownicy,
którym udało się przybyć w to miejsce, zawierali tu z Ymirem przymierze, którego ceną
były lata ich życia. Z kolei dziewice…
Rann dumnie uniosła głowę i podniosła się z kolan. To prawda, że została wyjęta spod
prawa swego ojczystego kraju. Ale w jej żyłach płynęła książęca krew. I była dziewicą. Te
dwie cechy musiały przeważyć nad wyrokiem prawa, skoro Ymir, najwyższy bóg Vanirów
i Aesirów, zezwolił Rann odnaleźć to miejsce. Oznaczało to, że jej ofiara może zostać
przyjęta…
Przy siodle wisiał hyperborejski miecz. Rann odrzuciła daleko ten niegodny oręż. Ujęła
prosty, asgardzki sztylet. Wstąpiła na blok górskiego kryształu. Wzniosła oczy ku
mroczniejącemu niebu, a potem powoli trzymane oburącz ostrze. Czuła się jak wojownik,
który wie, że musi polec w bitwie, bo tylko dzięki temu wróg może zostać pokonany.
Córka Njala odsunęła od siebie lęk. Nie wahała się zginąć, by pomścić śmierć ojca i swego
ukochanego.
— Ymirze, Ojcze Północy! — zawołała donośnie. — Przyjmij mą ofiarę, a w zamian
pomścij jarla Njala z Asgardu i Conana z Cymmerii. Niechaj piekło pochłonie Vammatar
z Halogi!
Pchnięte mocno ostrze wbiło się prosto w serce. Rann wyszarpnęła sztylet ze swego
ciała. Jeszcze przez chwilę stała wyprostowana, skąpana w różowym blasku zachodzącego
słońca, z czerwoną plamą na piersiach, po czym rękojeść umknęła z jej martwiejącej ręki.
Żelazo zadźwięczało o kryształ. Dziewczyna osunęła się na kolana i padła na twarz.
Wypływająca spod niej krew obficie zalała przejrzysty ołtarz. Usta Rann poruszyły się
bezgłośnie i zamarły.
Przez chwilę nic się nie działo. W całej okolicy zapadła głucha cisza. A potem nagle
kryształ, ciało i krew ogarnął gigantyczny, huczący płomień. Nagły cios huraganu pochylił
drzewa. Ryk ognia wstrząsnął ziemią. Czarny, hyperborejski ogier z przeraźliwym
kwikiem stanął dęba. Nim jednak jego wzniesione kopyta dotknęły z powrotem ziemi,
wszystko ucichło. Znów szumiał łagodnie mroczniejący las.
Zdezorientowany wierzchowiec potrząsnął łbem i wtem rozległo się bliskie wycie
wilka. Pierwszemu drapieżnikowi odpowiedziało kilkanaście następnych. Spłoszony
ogier zarżał trwożliwie i pognał na oślep ku swemu przeznaczeniu.
Nie dostrzegł, że w gaju wokół kryształowego ołtarza wyrosła nowa, smukła brzoza…
8. SPOJRZENIE BOGA NORDHEIMERÓW
Conan walczył o każdy oddech. Instynkt życia zmagał się z rozdzierającym bólem, lecz
ani jedno, ani drugie nie mogło osiągnąć przewagi. Oprawca wbił ostrze haka w ten
sposób, aby żelazo weszło pomiędzy płuco a żebra, nie kalecząc płuca. Dzięki temu młody
Cymmerianin nie utopił się we własnej krwi już kilka chwil po zawiśnięciu na haku.
Postąpiono tak zgodnie z rozkazem Vammatar, która obmyśliła dla Conana długą i ciężką
agonię, i nie chciała zbyt szybko pozbawić się wyrafinowanej rozrywki. Mocna, węźlasta
budowa młodzieńca oraz fakt, iż nie miał on jeszcze postury i wagi dorosłego mężczyzny,
sprawiły, że jego ciało nie rozdarło się pod własnym ciężarem. Bez wątpienia człowiek
nieco wątlejszy lub cięższy rozerwałby się z wolna na dwie połowy. Z kolei obywatel
cywilizowanego kraju umarłby z bólu, jeszcze zanim hak oderwałby mu żebra i ramię.
Conan zaś wciąż żył i walcząc z obłąkańczym bólem nadal wygrywał kolejne, płytkie
oddechy. Także cierpienie, choć zasnuwało oczy purpurową mgłą, nie pomieszało
młodemu barbarzyńcy zmysłów ani nie pozbawiło go przytomności. Wszystko było tak,
jak przewidziała Vammatar.
Władczyni Halogi delektowała się zemstą, niczym wytrawny znawca najwyszukańszym
gatunkiem wina. Cymmerianin jak dotąd nie wydał żadnego jęku, ale wiecznie piękna
królowa nie była rozczarowana. Wiedziała, że na wszystko przyjdzie pora, a przyjemność,
którą uzyskuje się zbyt szybko, jest tylko połową przyjemności. Na razie chłonęła z
rozkoszą emanującą od Conana aurę cierpienia. Niebawem już nie była w stanie
zachować dłużej dotychczasowej, obojętnej pozy. Piersi Vammatar unosiły się coraz
wyżej i coraz szybciej. Jej pełne, karminowe wargi rozchyliły się namiętnie, a dłonie
zacisnęły kurczowo na poręczach tronu. Wreszcie krew zawrzała w żyłach zwyrodniałej
władczyni i Vammatar z gardłowym jękiem targnęła się konwulsyjnie do tyłu wyginając
w łuk. To dlatego chciała być sama. Nie życzyła sobie, by ktokolwiek oglądał ją w tej
wynaturzonej ekstazie.
Powoli dochodziła do siebie. Ociężałym ruchem otarła pot z czoła. Teraz czekały ją
rozkosze znacznie bardziej subtelne, dotyczące bardziej sfery ducha niż ciała. Jak na razie
sprawiła, że ból odczuwany przez Conana zależał od ciężaru jego ciała. Niebawem, za
pomocą kilku magicznych tortur Vammatar zamierzała doprowadzić do tego, aby źródłem
cierpienia stała się żelazna wola młodego Cymmerianina. To miało być znacznie bardziej
emocjonujące…
Władczyni Halogi uznała, że drugą część kaźni powinno zobaczyć jak najwięcej jej
poddanych. Wcisnęła zatem tajemny przycisk w poręczy tronu, co sprawiło, że w
przedsionku sali tronowej jęknął spiżowy gong. Na ten znak otworzyły się drzwi i do
środka wlał się tłum białowłosych dworzan i wojowników. Bez słowa, w nabożnym
skupieniu otoczyli królową i ciężko dyszącego na haku jeńca.
Vammatar Okrutna przeciągając złowróżbne oczekiwanie skinęła na niewolnicę
trzymającą tacę ze specjałami z dalekich krajów. Z namaszczeniem wybrała sobie
sprowadzony z Turanu owoc granatu i rozerwała brązową skórkę. Nie spuszczając oczu z
Conana wbiła zęby w miąższ. Amarantowy sok pociekł jej po brodzie.
Wtem na korytarzu rozległy się ciężkie, dudniące kroki…
W chwili gdy w korytarzu prowadzącym do sali tronowej zabrzmiał gong, przed
częściowo zrujnowanym zamkiem Haloga, nie wiadomo skąd pojawił się niesamowity
wojownik. Był on dwukrotnie wyższy od najpotężniejszego mężczyzny i wyglądał jak
posąg wykuty z jednej bryły oślepiająco błękitnego lodu. Ziemia zadrżała pod jego
stopami, kiedy majestatycznie ruszył w kierunku zamczyska. Przed zamkniętą bramą
przystanął i uniósł prawą dłoń. Wrota i żelazna krata uderzone falą kosmicznej mocy
ugięły się i rozprysły na drobiny nie większe od wiórów i opiłków.
Ymir przeszedł przez skłębioną kurzawę. Na dziedzińcu zabiegł mu drogę jakiś
zdezorientowany strażnik i nim zdołał pojąć, z kim ma do czynienia, padł martwy z
pękniętym sercem. Bóg Nordheimerów zniknął we wnętrzu budowli. Nieomylnie
odnalazł drogę do sali tronowej. W momencie gdy przekraczał próg, z dziesiątek gardeł
wyrwał się skowyt przerażenia. Vammatar zamarła na tronie, a połówka granatu wypadła
jej z dłoni. Hyperborejczycy osłaniając oczy rękami i połami płaszczy, w dzikim popłochu
cofnęli się pod ściany. Ymir ruszył prosto do królowej mijając obojętnie Cymmerianina
wiszącego nad kałużą krwi. Władczyni Halogi stwierdziła ze zgrozą, że nie może wykonać
nawet najdrobniejszego gestu.
Ymir bóg Vanirów i Aesirów zatrzymał się trzy kroki od tronu. Płomienie oświetlające
całą scenę nagle zamarły w bezruchu. Światło wypełniające salę przestało migotać.
Niesamowitość tego, co się działo, dotarła do otępiałego z bólu Conana. Młody
Cymmerianin uniósł głowę i jego przekrwione oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
Ymir wpatrywał się w Vammatar Okrutną. Boski wzrok przenikał wszelkie pozory. Pan
Nordheimerów widział władczynię Halogi taką, jaką była naprawdę, i sprawił, że jej
natura stała się widoczna także dla zwykłych śmiertelników. W jednej chwili przepadła
cała wyzywająca uroda wiecznie pięknej Vammatar. Na tronie siedziała teraz odrażająca,
obwieszona klejnotami starucha. Królowa wydała z siebie koszmarny skrzek i
spróbowała zakryć twarz kostropatymi dłońmi. Lecz to jeszcze nie był koniec. Spojrzenie
Lodowego Olbrzyma uwolniło zamknięte w duszy Vammatar żywioły zła i chaosu, które
teraz obróciły się przeciw niej…
W sali tronowej wybuchła panika. Hyperborejczycy osłaniając oczy runęli do wyjścia
przewracając się i tratując. Ymir nie poświęcił im najmniejszej uwagi.
Władczyni Halogi rozkładała się za życia. W pierwszej chwili zdołała wydać z siebie
rozdygotany wizg, który z półtonu przeszedł w cichnący bulgot. Bryła brunatnego ścierwa
błyskawicznie traciła wszelkie ludzkie kontury, rozkład bowiem objął także kości. A
nawet duszę. Świadczyły o tym osobliwe, przypominające sadzę, strzępy ciemności, które
ulatywały w górę i rozpływały się w powietrzu.
Kiedy kałuża odrażającego błota i szmat przestała drgać i wraz z mieniącą się biżuterią
spłynęła z tronu na posadzkę, Ymir odwrócił się i ruszył do drzwi. Mijając Cymmerianina
obrzucił go tylko spojrzeniem, w którym malowała się nieskończona obojętność. Nie
zamierzał uwalniać Conana — wyznawcy wrogiego mu Croma. Wszak nie tego żądała
umierająca Rann. Miał pomścić Cymmerianina i zrobił to!
Dotrzymawszy zobowiązania Lodowy Olbrzym opuścił salę tronową w zamku Haloga.
Pozostał w niej tylko wbity na hak Conan.
9. GDY MILCZĄ BOGOWIE…
Conan był sam. Jedynym z bogów, na którego mógł jeszcze liczyć, był Crom — Pan
Góry. Lecz Croma nie należało nigdy o nic prosić. Było to postępowanie niegodne
mężczyzny i wojownika. Crom zajmował się każdym ze swoich wyznawców tylko w
chwili jego narodzin i nigdy później. Dopiero co narodzonego chłopca bóg Cymmerii
obdarzał mocą przezwyciężania przeciwieństw i pokonywania wrogów. To musiało mu
wystarczyć na całe życie. Jeśli zaś ktoś uznał, że to zbyt mało, i ośmielił się prosić w
modlitwie o cokolwiek, odpowiedzią Croma był niezmiennie szyderczy śmiech. Dlatego
teraz Crom milczał. I Conan również.
Młody Cymmerianin zdał sobie sprawę, że najwyższy czas zrobić użytek z daru Croma.
Poczuł nawet wstyd, iż zwlekał tak długo. Ta myśl sprawiła, że w oczach Conana znowu
zapłonął błękitny ogień, a jego wola zdławiła ból. Teraz spostrzegł, że jeśli podkuli nieco
nogi, to skutymi z przodu rękami zdoła sięgnąć do wbitego w bok haka. Uczynił tak i po
chwili niezdarnych manipulacji zacisnął obie dłonie na wystającym z ciała żelazie. Napiął
mięśnie odpychając hak w dół. Udało mu się odciążyć żebra i ból rozrywający mu piersi
wyraźnie zelżał. Conan zdołał wziąć nieco głębszy wdech. To zachęciło go do dalszego
wysiłku. Hak drgnął i wysunął się na grubość palca. Ramiona Conana zaczęły drżeć.
Podciągnął się jeszcze wyżej i pół długości ostrza wyszło z jego boku. Znów zaczerpnął
powietrza i podwoił wysiłki. Żelazo w jego boku poruszyło się… I w tym momencie
młody Cymmerianin stwierdził, że mokry od krwi i potu trzon haka wyślizguje mu się z
palców. Ostrze wbrew rozpaczliwym wysiłkom Conana zaczęło znów wchodzić w ranę.
Nagły, inny niż dotąd, kłujący ból sprawił, że lodowate palce strachu dotknęły karku
młodzieńca. Hak cofając się nie wchodził w poprzednie położenie, lecz wbijał się w
płuco! Starając się uwolnić, Conan mimowolnie zmienił kąt, pod którym żeleźce tkwiło w
jego ciele. Teraz puszczenie haka oznaczało śmierć, poprzedzoną koszmarnym charkotem
i różową pianą bryzgającą z nosa i ust…
Rozdygotane ramiona zaczęły słabnąć. Przerażenie zjeżyło Conanowi włosy.
Desperacko odpychał od siebie hak, lecz wcześniejsza męka i upływ krwi wyżarły siłę z
jego mięśni. Złowrogie ostrze to się cofało, to pogrążało z powrotem. Ból w boku stał się
niczym wobec bólu napiętych w nadludzkim wysiłku barków, ramion i zaciśniętych
palców. Oczy wyszły młodzieńcowi z orbit, a zwarte z całej mocy zęby zgrzytały jak
żarna. Niespożyta, barbarzyńska witalność Cymmerianina zatraciła się w śmiertelnych
zmaganiach. Umysł przygasł stłumiony wybuchem walczącej o życie pierwotnej dzikości.
W oczach i wykrzywionych rysach Conana nie było już nic ludzkiego. Z gardła
młodzieńca wyrwał się zwierzęcy skowyt wznoszący się i narastający aż do obłąkańczego
krzyku w momencie, w którym hak wyszedł z ciała!
Cymmerianin zwalił się na posadzkę rozchlapując kałużę własnej krwi.
Brzęk łańcuchów zamarł pod sklepieniem sali tronowej. Z dziury w boku młodzieńca
wydostał się krwawy bąbel. Conan odetchnął chrapliwie. Instynktownie przycisnął do
rany prawe przedramię zatykając ją szczelnie. Teraz lżej było oddychać. Stopniowo twarz
młodego Cymmerianina odzyskiwała ludzki wygląd. Wciąż jednak miał zamknięte oczy i
nie próbował się poruszyć.
Leżał tak ponad godzinę. Dopiero po tym czasie dwóch najodważniejszych
Hyperborejczyków ośmieliło się zajrzeć do sali tronowej. Zbliżyli się ostrożnie i obejrzeli
najpierw szczątki królowej. Na twarzach obu mężczyzn odmalował się głęboki wstrząs.
Postali chwilę przed tronem, po czym bez słowa odwrócili się i podeszli do
Cymmerianina. Jeden z Hyperborejczyków, pomarszczony starzec, przyklęknął.
— Jeszcze żyje — oznajmił półgłosem.
— Czy to możliwe, aby sam zdołał zejść z haka? — zapytał młodszy patrząc na
nieruchome, okrwawione żelazo.
Starzec potrząsnął głową.
— Nie, książę, żaden śmiertelnik nie mógłby tego dokonać — oznajmił stanowczo.
— Zatem zrobił to Pan Lodów — stwierdził młody arystokrata blednąc wyraźnie.
— I ja tak sądzę, mój panie.
— Ale dlaczego nie zdjął mu łańcuchów? — zapytał książę. — Dlaczego nie zabrał go ze
sobą? Dlaczego nie zwrócił mu wolności, poprzestając jedynie na uratowaniu mu życia?
Odpowiedz mi, Awatarze!
Starzec powstał i namyślał się długą chwilę.
— Widocznie, mój panie, przeznaczeniem tego barbarzyńcy jest żyć, ale nie być
wolnym. Bez wątpienia ma to dla bogów wielkie znaczenie. Nie nam, śmiertelnikom,
rozsądzać jakie. Dlatego Pan Lodów uczynił to, co uczynił.
Młody władca Halogi popatrzył ze zdumieniem na Conana.
— Dobrze więc — oznajmił marszcząc bezbarwne brwi. — Będę posłuszny woli bogów.
Ten barbarzyńca będzie żyć i pozostanie na zawsze w Halodze. Niech zaniosą go do
zagrody dla niewolników i opatrzą mu rany!
Awatar dał znak komuś na korytarzu. Do sali wbiegło dwóch wojowników. Chwycili
młodego Cymmerianina za ramiona i powlekli do wyjścia. Stary Hyperborejczyk podążył
za nimi.
Conan znał zaledwie kilka hyperborejskich słów, toteż z całej powyższej przemowy
zrozumiał tylko tyle, że darowano mu życie. Dlatego nie stawiał oporu. Kiedy taszczono
go do zagrody dla niewolników, opatrywano oraz zastępowano kajdany pojedynczym
łańcuchem z obejmą na kostkę prawej nogi, on ulegle poddawał się wszystkim tym
zabiegom.
Niczym zmęczony, dziki zwierz zbierał siły do dalszej walki.
10. WICHER, DESZCZ I MROK
Na trzy dni pozostawiono Conana w spokoju. Przez ten czas mięśnie młodego
Cymmerianina odzyskały dawną moc, a ciało na powrót stało się posłuszne jego żelaznej
woli. Umysł barbarzyńcy wypełniło nieokiełzane, dzikie pragnienie wolności. Całymi
godzinami rozmyślał nad sposobem wyrwania się z niewoli.
Czwartego dnia wraz z innymi niewolnikami zapędzono go do usuwania zniszczeń
spowodowanych przez pożar. Ogień strawił całkowicie jedną trzecią zamku, a prawie
drugie tyle zostało uszkodzone w mniejszym lub większym stopniu. Podczas pracy jeden
z aesirskich jeńców opowiedział Conanowi o ukradkowym pogrzebie Vammatar
Okrutnej. Odrażające szczątki królowej umieszczono w zapieczętowanej wazie z
khitajskiej porcelany, którą procesja mamroczących kapłanów zniosła pośpiesznie do
podziemi Halogi.
W pewnej chwili, podczas wygarniania gruzu uwagę młodego Cymmerianina przykuł
ściemniały od ognia, ostry kawałek żelaza. Conan, syn kowala, już na pierwszy rzut oka
spostrzegł, że metal ten najpierw rozpalił się w pożarze do białości, a potem ktoś z łudzi
gaszących płomienie, przypadkiem zalał go wodą. W tych warunkach żelazo zahartowało
się tak, iż można było zarysować nim szkło. Cymmerianin pochwycił ukradkiem ten
prymitywny pilnik i ukrył go za przepaską biodrową.
Wieczorem, kiedy łańcuch odchodzący od obręczy na jego kostce przymocowano z
powrotem do wmurowanego w ścianę pierścienia, Conan zabrał się do roboty. Wkrótce na
ogniwie obok kłódki pojawiła się pierwsza rysa.
Młody Cymmerianin tarł łańcuch noc w noc. Pracował bardzo ostrożnie, często robił
długie przerwy czekając, aż jakieś naturalne dźwięki zagłuszą odgłos zgrzytania.
Wykorzystywał każdą głośniejszą rozmowę, kłótnię niewolników, każdy hałas. Rankiem
maskował gliną poszerzającą się szczerbę w ogniwie z krzepkiego, hyperborejskiego
żelaza.
Dwa tygodnie później, po zmroku, nad Halogą rozszalała się wściekła nawałnica. Huk
gromów zlał się w jeden demoniczny ryk wstrząsający ziemią i murami zamczyska.
Zawodzący wicher niemal obalał wieże. Zdawało się, że ulewa wkrótce zmyje z
powierzchni ziemi to siedlisko występku i zła. W tym hałasie pilnik Conana raz za razem
wgryzał się w łańcuch. Przed północą chropowate żelazo przeniknęło połówkę ogniwa.
Cymmerianin chwycił łańcuch oburącz i zaparł się stopami o ścianę. Napiął grzbiet.
Zgrzytnęło żelazo. Conan stopniowo zwiększał siłę. Ogniwo rozgięło się z wolna i
puściło. Łańcuch szczęknął gwałtownie.
— Co robisz?! — rozległ się chrapliwy krzyk.
Conan podniósł pilnik.
— Masz! — rzucił go pytającemu.
Oczy niewolnika zabłysły w mroku. Cymmerianin zebrał ostrożnie łańcuch i wymknął
się z zadaszonej zagrody. Natychmiast runęły nań potoki wody. Kolejna błyskawica zalała
światłem dziedziniec zamku. Conan natychmiast umknął w cień. Trzymając się blisko
muru, szybko dotarł do bramy.
Ta była otwarta, lecz przy spuszczonej, nowej kracie stał strażnik i wpatrywał się w
ciemność. Burza zaskoczyła młodego władcę Halogi podczas objazdu włości i właśnie
oczekiwano jego powrotu. Conan przyczaił się za załomem muru.
W pewnej chwili strażnik odskoczył od kraty i ręką dał znak komuś we wnętrzu
wartowni. Zaraz też wśród łoskotu piorunów dało się słyszeć skrzypienie kołowrotów.
Krata zaczęła się podnosić. Równocześnie błękitny błysk wydobył z mroku podjeżdżający
do zamku książęcy orszak.
Conan wyprysnął z cienia. Rozkręcony łańcuch zawył i z trzaskiem przetrącił
strażnikowi kark. Cymmerianin nie tracąc czasu na zabieranie Hyperborejczykowi broni,
przemknął pod kratą. Jeźdźcy byli dziesięć kroków przed nim. Już spostrzegli, co się
dzieje. Ktoś coś krzyknął, ale komenda przepadła w huku pioruna. Barbarzyńca rzucił się
prosto na konie waląc je na odlew łańcuchem po łbach. Zwierzęta z przeraźliwym
kwikiem stanęły dęba lub umknęły na bok. Conan wpadł między nie. Błyskawicznym
ciosem łańcucha wytrącił wzniesiony miecz z ręki najbliższego jeźdźca i przemknął pod
brzuchem jego wierzchowca. Orszak zamienił się w bezładne kłębowisko.
Hyperborejczycy wrzeszczeli jak opętani.
Młody barbarzyńca już wpadał na otwartą przestrzeń, kiedy nagle drogę zajechał mu
jakiś jeździec. Błysk pioruna oświetlił bladą twarz księcia Halogi, a jego miecz pomknął
w morderczym sztychu. Cymmerianin uchylił się szybkim półobrotem i kontynuując ten
ruch rozkręcił trzymany w ręku odcinek łańcucha tak, że ludzkie oko nie mogło za nim
nadążyć. Żelazny bicz trzasnął w skroń księcia. Pół czoła wraz z oczodołem zamieniło się
w krwawą miazgę, z której rozpędzony łańcuch wyszarpał kawał kości. Conan spostrzegł
jeszcze szeroko rozwarte ze zgrozy oczy i usta starego Awatara, po czym jak strzała
pomknął w noc.
Wicher, deszcz i gałęzie smagały jego ciało, gdy upojony wolnością biegł na spotkanie
nowej przygody.
LUDZIE ZE SZCZYTÓW
Po ucieczce z hyperborejskiej niewoli i dwóch latach złodziejskiego życia w Zamorze,
Korynthii i Nemedii, Conan, który skończył właśnie dwadzieścia lat, postanowił
rozpocząć bardziej uczciwą egzystencję. Zaciągnął się więc jako najemny żołnierz do
służby w armii króla Yildiza Turańskiego. Po przygodach opisanych w „Mieście czaszek”,
w nagrodę za usługi oddane córce króla, Zasarze, zostaje wynagrodzony stopniem
oficerskim, odpowiadającym randze sierżanta. Zaraz potem wyrusza w Góry Khozgarskie
jako członek eskorty posła wysłanego przez króla do niespokojnych, górskich plemion.
Wysłannik miał nadzieję, że za pomocą łapówek i gróźb zdoła wyperswadować góralom
najazdy i plądrowanie turańskich prowincji. Jednak Khozgarianie okazali się
wojowniczymi barbarzyńcami, respektującymi jedynie natychmiastowy i druzgocący
atak. Podstępnie napadli na posła, mordując wszystkich poza dwoma żołnierzami.
Conanowi i Jamalowi udało się uciec.
Szczupły Turańczyk, którego zakurzona, purpurowa szata i porwane, niegdyś białe
spodnie świadczyły o trudach ucieczki, na dany znak ściągnął cugle swojej kasztanki.
Potem zwrócił pytający wzrok na swego potężnego przywódcę i zapytał:
— Myślisz, że tu będziemy bezpieczni?
Jego towarzysz był podobnie ubrany, prócz jednego szczegółu: na powiewającym
rękawie wełnianej bluzy miał wyhaftowaną złotą szablę — oznakę sierżanta turańskiej
jazdy. Zapytany obrzucił Turańczyka groźnym spojrzeniem. Błękitne oczy gorzały pod
purpurowym turbanem okalającym szpiczasty hełm. Olbrzym odrzucił na bok materiał 1
chroniący twarz przed kurzem i splunął, zanim odpowiedział:
— Zwierzęta muszą odpocząć.
Ciężko wznoszące się boki dwóch wierzchowców i ich spienione pyski były niemym
dowodem potwierdzającym te słowa.
— Ależ, Conanie — zaprotestował Turańczyk — co nas czeka, jeśli te khozgariańskie
diabły wciąż nas gonią?
Niespokojnie zerknął na szablę przy pasie i mocniej i zacisnął palce na lancy opartej
tylcem o strzemię. Ciężar podwójnie zakrzywionego łuku i kołczanu pełnego strzał na
plecach dodał mu otuchy.
— Niech diabli wezmę tego głupiego posła! — warknął Cymmerianin. — Jamalu,
trzykrotnie ostrzegałem go przed i tymi zdradzieckimi plemionami, ale on miał głowę tak
wypełnioną traktatami handlowymi i szlakami karawan, że nawet nie chciał słuchać.
Teraz jego durny łeb wędzi się w chacie wodza, razem z siedmioma głowami naszych
towarzyszy. Niech go piekło pochłonie razem z tym głupim porucznikiem, który do tego
dopuścił.
— Tak, Conanie, ale co nasz porucznik mógł zrobić? Dowodzenie należało do posła. My
jedynie mieliśmy bronić go i słuchać jego poleceń. Gdyby porucznik sprzeciwił się
rozkazom posła, nasz kapitan mógłby złamać jego szablę przed oddziałem i zdegradować
go. Znasz przecież temperament Orkhana.
— Lepiej być zdegradowanym niż martwym — warknął Conan, patrząc wilkiem na
towarzyszącego mu mężczyznę — My dwaj mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem.
Słuchaj! — uniósł rękę. — Co to było?
Conan stanął w strzemionach, a jego błękitne oczy omiotły wąwozy i szczeliny,
poszukując źródła zasłyszanego dźwięku. Gdy jego towarzysz wyjął łuk i nałożył strzałę,
ręka Conana musnęła rękojeść szabli. Chwilę później barbarzyńca zeskoczył z siodła i
niczym szarżujący byk rzucił się w stronę pobliskiej, kamiennej ściany. Za moment z
małpią zręcznością wdarł się na strome urwisko. Wspinał się w górę z pewnością, jaką
dają lata doświadczenia. Dźwignął się nad krawędź skały i rzucił w bok tuż przed tym,
jak sękaty kij uderzył w miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się jego głowa.
Poderwał się na kolana i chwycił ramię napastnika, zanim ten zdołał uderzyć powtórnie.
Potem wstał, by przyjrzeć się swemu jeńcowi.
Okazało się, że trzyma dziewczynę, brudną i rozczochraną, ale jednak dziewczynę. Jej
ciało było zgrabne jak posąg wykonany przez królewskiego rzeźbiarza, a twarz śliczna
pomimo okrywającego ją brudu. Dziewczyna szlochała w bezsilnej wściekłości, dziko
szamocąc się w silnym uścisku.
Głos Conana był szorstki i nieufny:
— Jesteś szpiegiem? Z jakiego szczepu?
Szmaragdowe oczy dziewczyny zapłonęły, gdy krzyknęła wyzywająco:
— Jestem Shanya, córka Shaf Karaza, wodza Khozgari, władcy gór! Mój ojciec nadzieje
cię na pal i upiecze nad rodowym ogniskiem, jeśli ośmielisz się mnie tknąć.
— Wspaniała bajeczka — zaśmiał się Conan. — Córka wodza bez towarzyszących jej
wojowników, tutaj? Sama?
— Nikt nie podniesie ręki na Shanyę. Theggirowie i Ghoufagowie kulą się w swoich
chatach, gdy Shanya, córka Shaf Karaza, wstępuje na ich ziemie, by polować na górskie
kozice. Puść mnie, turański psie!
Wściekła, próbowała się obrócić, ale Conan trzymał jej szczupłe ciało w mocnym
uścisku.
— Nie tak szybko, ślicznotko! Potrzebujemy jakiegoś znacznego zakładnika, by
bezpiecznie wrócić do Samary. Będziesz jechała przez całą drogę w siodle przede mną.
Jeśli zaś nie przestaniesz się rzucać, zawsze można cię związać i zakneblować.
Uśmiechnął się z całkowitą obojętnością w odpowiedzi na jej wściekłość.
— Psie! — krzyknęła. — Teraz zrobię, jak mi każesz. Ale pilnuj się, byś w przyszłości
nie wpadł w ręce Khozgari!
— Byliśmy otoczeni przez ludzi z twojego szczepu niecałe dwie godziny temu —
burknął Conan. — Wasi łucznicy nie potrafią trafić nawet w ścianę własnej chaty, a
obecny tutaj Jamal przeszył swoimi strzałami co najmniej dwunastu. Dość tego gadania.
Ruszajmy stąd i to szybko. Zamknij teraz swoje śliczne usteczka, bo nie tak trudno będzie
je zakneblować.
Usta dziewczyny krzywiły się w milczącym gniewie, gdy konie kroczyły ostrożnie,
wybierając drogę między kamieniami i skałami.
— Jaką drogę zamierzasz wybrać, Conanie? — Głos Jamala był niespokojny.
— Nie możemy wracać tą samą drogą. Nie powierzyłbym swojego życia jedynie wierze
w zakładnika. Gdybyśmy wpadli w zasadzkę, rozgorączkowani bitwą wojownicy
mogliby w ogóle nie zwrócić na nią uwagi. Pojedziemy prosto na północ drogą z Gamry i
pokonamy Mgliste Góry przez Przełęcz Bhambar. To powinno skrócić nam podróż do
Samary o jakieś trzy dni.
Dziewczyna obróciła się, by spojrzeć na niego. Jej twarz była blada z przerażenia.
— Ty głupcze! Tak nisko cenisz swoje życie, by próbować przejść przez Mgliste Góry?
One są nawiedzane przez Ludzi ze Szczytów. Nie ma takiego, który by tam zawędrował i
wrócił. Ci ludzie zaledwie raz wyłonili się z mgieł w czasie panowania Angharzeba z
Turanu. To było wtedy, gdy ów król zapragnął odzyskać ziemie, na których znajduje się
starożytny turański cmentarz. Ludzie ze Szczytów pokonali całą jego armię, używając
magii i potworów. Nie idź tam.
Głos Conana pozostał obojętny:
— Te wszystkie monstra i demony, których nikt nie widział, żyją tylko w opowieściach
starych kobiet straszących wnuki. To jest najkrótsza i najbezpieczniejsza droga! — wbił
ostrogi w boki wierzchowca. Potem tylko stukot kopyt o skały mącił ciszę, gdy sunęli
wzdłuż spiętrzonych urwisk.
— Te kłęby mgły są tak gęste, jak kobyle mleko! — wykrzyknął Jamal dwa dni później.
Kłębiąca się mgła była zimna i nieprzenikniona. Wędrowcy widzieli drogę ledwo na
dwa kroki przed sobą. 1 Konie szły powoli bok przy boku, stykając się czasami, jakby
chciały sprawdzić, czy nie są same. Gęstość mlecznej mgły była zmienna. Biel falowała i
burzyła się, odsłaniając od czasu do czasu ponurą ścianę gór.
Wszystkie zmysły Conana były wyostrzone. Jedną ręką trzymał nagą szablę, drugą
mocno ściskał Shanyę. Z powodu mgły widział niewiele i wykorzystywał każde
przejaśnienie, by rozejrzeć się po okolicy.
Zatrzymał ich nagły, rozpaczliwy krzyk dziewczyny. Drżącym palcem wskazała jakiś
punkt, kuląc się w siodle i przywierając do masywnej piersi Conana.
— Widziałam, jak coś się poruszyło! Dwukrotnie! To nie był człowiek!
Conan uważnie zmierzył wzrokiem kształt, który na moment wynurzył się spod całunu
mgły. Cymmerianin uniósł się w siodle, potem opadł i pognał konia do przodu, mówiąc:
— To nie jest coś, czego córka Khozgari powinna się lękać.
Jednak kształt na poboczu drogi budził niepokój. Był to ludzki szkielet wiszący między
dwoma palami i poruszany podmuchami wiatru. Kości pokrywały powiewające szmaty,
kawałki ścięgien i wyschniętej skóry. Czaszka, oddzielona od karku i rozłupana niczym
kokosowy orzech, leżała na ziemi. We mgle zabrzmiał dźwięk. Zaczął się od
demonicznego śmiechu, który rosnąc i opadając, zmienił się w gniewny świergot, a
zakończył wyjącym lamentem.
— To… to demony góry przyzywają nas! — wrzasnęła Shanya. — Nim nadejdzie
wieczór, nasze ogryzione kości spoczną w ich kamiennych grobach. Och, ratuj mnie! Nie
chcę umierać!
Conan poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku, a wzdłuż kręgosłupa, niczym mała
jaszczurka, przebiega chłód. Wzruszając barczystymi ramionami przegnał lęk przed
nieznanym. — Jesteśmy tutaj i musimy tedy przejść. Niech tylko to coś pojawi się w
zasięgu mojego ostrza, a zaśpiewa na inną nutę. Gdy konie ruszyły naprzód, cichy syk
sprawił, że Conan obejrzał się za siebie. W tej samej chwili poczuł szarpnięcie swego
jeńca. Z tyłu rozległ się potworny huk. Krzycząca dziewczyna została odciągnięta na
końcu lassa i zniknęła we mgle. Równocześnie wierzchowiec stanął dęba, zrzucając
barbarzyńcę na ziemię. Zanim Cymmerianin zdołał się podnieść, stukot kopyt zamarł w
oddali.
W pobliżu leżał Jamal i jego koń, obaj zmiażdżeni gigantycznym głazem. Ręka
martwego mężczyzny, która wystawała spod szarego kamienia, wciąż jeszcze ściskała łuk
i kołczan ze strzałami. Conan porwał broń Jamala nie tracąc czasu na lamentowanie nad
martwym towarzyszem. Warcząc niczym wściekły tygrys, zarzucił łuk na ramię, zatknął
kołczan za pas i chwycił szablę.
Gęsta mgła zawirowała nad nim i poczuł pętlę opadającą na jego głowę. Poruszając się z
prędkością błyskawicy, uchylił się, wolną ręką złapał sznur i wrzasnął skrzekliwie jak
duszony człowiek. Za moment skoczył w górę, pociągnięty przez siłę, której źródła nie
znał. W nozdrzach czuł wilgotną mgłę.
Gdy dotarł na skraj urwiska, pochwyciły go silne ręce. Postacie, które widział we mgle,
zdawały się tylko cieniami. Wyszarpnął się z rąk napastników i pchnął w śmiertelnej
ciszy w najbliższy cień. Miękki opór i krzyk dowiodły, że szabla zatopiła się w czyimś
ciele. Potem cienie otoczyły go: Stając na skraju przepaści, Cymmerianin zatoczył swoim
wielkim ostrzem świszczące półkole.
Conan jeszcze nigdy nie walczył w tak niesamowitych okolicznościach. Jego wrogowie
znikali w wirującej mgle, by po chwili pojawiać się znowu i znowu, niczym upiory. Ich
ostrza wyskakiwały z oparów jak języki węży, ale wkrótce Cymmerianin przekonał się, że
ich właściciele są kiepskimi szermierzami. Teraz, z większą pewnością siebie, zaczął lżyć
milczących napastników:
— Czas, byście nauczyli się czegoś o walce na miecze, szakale z mgły! Urządzanie
pułapek na samotnych wędrowców widać nie wpływa dobrze na tę umiejętność. Dam
wam lekcję. Sztych — to jest to! Półkoliste cięcie — proszę! Sztych z dołu w gardło —
macie!
Jego słowom towarzyszył pokaz, w wyniku którego kolejne postacie padały z charkotem
lub wrzaskiem. Cymmerianin, który początkowo walczył z zimnym opanowaniem, nagle
rzucił się na napastników w szybkiej i morderczej szarży. Dwie następne postacie poczuły
przenikające je żelazo, po czym ich wnętrzności rozlały się na skale. Nieoczekiwanie
pozostali przeciwnicy rozpłynęli się we mgle. Conan otarł pot z czoła rękawem kaftana.
Pochylił się i spojrzał na najbliższe zwłoki. Mruknął zdziwiony. To, co leżało przed nim,
nie było człowiekiem. Istota ta miała szerokie nozdrza i zmętniałe już oczy. Niskie czoło i
cofnięta szczęka były takie jak u małpy, jednak postać nie była podobna do żadnej z
małp, które Conan widział w lasach u wybrzeży morza Vilayet. Ta była całkowicie
bezwłosa. Jej jedynym strojem był gruby sznur owinięty w pasie.
Conan zamyślił się. Wielkie małpy z okolic Vilayet nigdy nie polowały w grupach i nie
posiadały inteligencji wystarczającej, by używać broni czy narzędzi. Wyjątkiem były te,
które przyuczono do występów na dworze królewskim w Aghrapur. Z kolei bronią tej
istoty był nie jakiś prymitywny puginał, ale wykuta z najlepszej turańskiej stali, ostra jak
brzytwa szabla. Conan poczuł emanujący od martwej małpy piżmowy zapach. Jego
nozdrza rozszerzyły się. Postanowił wywęszyć uciekających i podążyć ich tropem przez tę
mgłę. Muszę uratować tę głupią dziewuchę — mruknął do siebie.
— Może być córką mojego wroga, ale nie mogę zostawić kobiety w rękach tych
bezwłosych małp.
Niczym polujący lampart ruszył za wonią piżma. Gdy mgła zaczęła rzednąć,
Cymmerianin zdwoił ostrożność. Trop zapachu skręcał i kołował, jakby panika odebrała
małpom poczucie kierunku. Conan uśmiechnął się ponuro. Lepiej było być myśliwym niż
ofiarą.
Tu i ówdzie, obok ścieżki wyrastały potężne kopce zgrubnie obrobionych kamieni. Był
to, odgadł Conan, ów starożytny turański cmentarz, o którym wspominała Shanya. Ani
czas, ani małpy nie zdołały zniszczyć kurhanów. Cymmerianin ostrożnie obchodził każdy
z nich. Czynił tak nie tylko z obawy przed możliwą zasadzką, ale również pragnął oddać
cześć tym, którzy tutaj spoczywali.
Gdy dotarł na szczyt, z mgły pozostały jedynie rzadkie strzępki. Tutaj ścieżka
doprowadziła Conana na szczyt kamiennej grani. Po jej obu stronach ziała zawrotna
przepaść. Przejście kończyło się na sąsiednim szczycie, pod osobliwą, spiralną wieżą,
która wiła się w górę niczym kamienny wąż. Na tle ponurych, okolicznych gór wyglądała
niczym symbol czystego zła.
L. SPRAGUE DE CAMP LIN CARTER BJÖRN NYBERG CONAN SZERMIERZ PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE SWORDSMAN LEGIONY ŚMIERCI Conan, urodzony w posępnych i pochmurnych górach Cymmerii, jeszcze przed ukończeniem piętnastego roku życia zdobył zasłużoną sławę wojownika, a opowieści o jego wyczynach rozbrzmiewały wokół ognisk Rady. W tymże roku cymmeriańskie plemiona przerwały odwieczne waśnie i połączyły siły, by odeprzeć aquiłońskich najeźdźców, którzy zbudowali nadgraniczną twierdzę Venarium i zaczęli kolonizować południowe obszary Cymmerii. Żądne krwi hordy górali spłynęły z północnych wzgórz, wzięły szturmem twierdzę i wypędziły Aquilończyków za dawną granicę. Conan był jednym z wyjących, opętanych bitewnym szałem wojowników. Wówczas, pod Venarium, był ledwo wyrostkiem i choć jego budowa daleko odbiegała od potężnej postury, jaką miał się szczycić w późniejszych latach, już mierzył sobie sześć stóp i ważył sto osiemdziesiąt funtów. Był czujny i zwinny jak urodzony człowiek lasu oraz twardy jak mieszkaniec gór. Po ojcu kowalu odziedziczył siłę, która wraz ze zręcznością w posługiwaniu się nożem, toporem i mieczem czyniła zeń strasznego przeciwnika. Po splądrowaniu aquilońskiej twierdzy Conan wraca do swego plemienia. Gnany młodzieńczymi tęsknotami i ciekawością świata, lecz krępowany rodową tradycją, wplątuje się w plemienną waśń i w końcu bez żalu opuszcza rodzinną wioskę. Przyłącza się do bandy Aesirów i bierze udział w najazdach na Vanirów i Hyperborejczyków. Niektóre z hyperborejskich cytadel znajdują się w rękach budzących powszechną grozę czarowników. Właśnie na jedną z tych warowni ruszają Aesirowie. 1. KREW NA ŚNIEGU Jeleń zatrzymał się na brzegu strumienia i podniósł łeb, wdychając mroźne powietrze. Krople wody skapujące z jego oszronionego pyska wyglądały niczym kryształowe paciorki. Słońce błyszczało na kasztanowej skórze i migotało w rosochach rozgałęzionego poroża. Cichy dźwięk, który zaniepokoił zwierzę, nie powtórzył się, więc jeleń schylił łeb, by napić się wody szemrzącej wśród połamanego lodu. Po drugiej stronie strumienia brzeg pokryty był gładką warstwą świeżego śniegu. Pod ciemnymi gałęziami sosen rosły gęste, bezlistne zarośla. Z mrocznego lasu dobiegał jedynie plusk kropel topniejącego śniegu. Między czubkami drzew widać było szare jak ołów niebo. Z gąszczu wyleciał rzucony z zabójczą precyzją oszczep. Długie drzewce utkwiło za łopatką jelenia. Zwierzę podskoczyło, zachwiało się, kaszlnęło krwią i upadło. Przez chwilę leżało na boku, kopiąc śnieg i szamocąc się w daremnej próbie powstania. Potem
ślepia jelenia zeszkliły się, głowa opadła bezwiednie, a kopyta znieruchomiały. Krew, zmieszana z pianą, skapywała ze szczęki, plamiąc szkarłatem dziewiczy śnieg. Dwaj mężczyźni, którzy wyłonili się spomiędzy drzew, badawczo rozejrzeli się po zaśnieżonej okolicy. Masywniejszy i starszy, najwyraźniej przywódca, był olbrzymem o zwalistych barkach i długich, potężnie umięśnionych rękach. Muskuły ogromnej klatki piersiowej i ramion pęczniały pod futrzaną opończą i bluzą z szorstkiej wełny. Prócz tego miał na sobie szeroki pas ze złotą sprzączką oraz kaptur z wilczego futra, który przysłaniał mu twarz. Gdy zrzucił go, by się rozejrzeć, w słońcu zajaśniały złociste, lekko upstrzone siwizną włosy. Szerokie policzki i toporną szczękę porastała krótka, byle jak przycięta broda tej samej barwy. Kolor włosów, jasna karnacja, rumiane policzki oraz śmiałe, niebieskie oczy wskazywały, że jest Aesirem. Towarzyszący mu młodzieniec różnił się od niego pod wieloma względami. Był zadziwiająco wysoki i krzepki jak na swój wiek Miał proste, gęste, czarne włosy przycięte nad czołem, a skóra jego posępnego oblicza była albo naturalnie śniada, albo głęboko opalona. Oczy, ukryte pod gęstymi czarnymi brwiami, były błękitne jak te u towarzyszącego mu olbrzyma. Jednak podczas gdy w oczach złotowłosego wojownika błyszczała radość z polowania, oczy młodzieńca jarzyły się niczym ślepia dzikiego i głodnego drapieżnika. W przeciwieństwie do starszego towarzysza, młodzieniec nie nosił brody, chociaż kwadratową szczękę ocieniał ciemny, kilkudniowy zarost. Brodacz nazywał się Njal i był jarlem, czyli wodzem Aesirów, a zarazem hersztem znanej i cieszącej się złą sławą bandy grasującej na granicy między Asgardem a Hyperboreją. Młodzieniec imieniem Conan był zbiegiem z urwistych, pochmurnych gór Cymmerii. Mężczyźni zeszli niżej i przebrnęli przez lodowaty strumień do miejsca, w którym na skrwawionym śniegu leżał ich łup. Jeleń ważył prawie tyle samo co oni, a rozgałęzione rogi sprawiały, że był zbyt nieporęczny, by zanieść go do obozu. Dlatego też Njal schylił się i za pomocą długiego noża szybko rozciął mu brzuch, wypatroszył, zdarł skórę i oddzielił łopatki, comber i żebra od reszty. Młodzieniec w tym czasie bacznie obserwował okolicę. — Wykop dół, chłopcze, i to głęboki — burknął na koniec wódz. Młodzieniec zdjął z pleców topór o długim stylisku i zaczął rąbać zamarznięty stok. Nim Njal skończył ćwiartować mięso, Conan wyrył dół dostatecznie duży, by ukryć w nim zbędne resztki. Podczas gdy brodacz płukał skrwawione połcie dziczyzny w strumieniu, młodzieniec zagrzebał łeb, jelita oraz szkarłatny śnieg i ubił poruszoną ziemię. Potem rozwiązał futrzaną szubę i zamiótł nią śnieg, zacierając ślady swych poczynań. Njal zawinął mięso w świeżo zdartą skórę i związał całość sznurem, który zabrał specjalnie w tym celu. Conan ściął młode drzewko, ogołocił je z gałęzi i skrócił. Njal przywiązał worek na środku drąga, którego końce obaj zarzucili sobie na ramiona. Ciągnąc za sobą płaszcz Conana, by zatrzeć odciski stóp, wspięli się na zbocze i wrócili do lasu. Rosnące na hyperborejskim pograniczu sosny były wysokie, grube i ciemne. W miejscach, gdzie wiatrołomy pozwalały spojrzeć w dal, roztaczał się widok na ciągnące się w nieskończoność pagórki porośnięte ośnieżonymi sosnami. W mrocznych ostępach wyły wilki, a w górze unosiły się bezszelestnie wielkie, białe sowy. Dwaj dobrze uzbrojeni myśliwi nie bali się miejscowych stworzeń. Tylko raz z szacunkiem ustąpili z drogi, gdy przed nimi pojawił się niedźwiedź. Jak duchy przemykali między ponurymi drzewami. Obaj byli urodzonymi ludźmi puszczy, nie
czynili więc hałasu i pozostawiali niewiele śladów. Nawet suche krzaki nie szeleściły, gdy torowali sobie przez nie drogę. Obóz Aesirów był tak dobrze ukryty, że pierwszą oznaką jego istnienia okazał się dopiero cichy pomruk głosów wokół małego ogniska. Podstarzały strażnik, którego loki stały się już srebrne, wyszedł zza drzewa i przywitał powracających. Jedno oko wojownika było jasne i bystre, w miejscu zaś drugiego znajdował się pusty oczodół zakryty skórzaną łatką. Był to Gorm, skald Aesirów. Na jego zgarbionych plecach, w worku ze skóry jelenia spała harfa. — Są jakieś wieści od Egila? — zapytał wódz zdejmując drąg z ramienia i gestem nakazując jednemu z obecnych, by zabrał worek z mięsem. — Ani słowa, jarlu — rzekł ponuro jednooki. — To mi się nie podoba — poruszył się niespokojnie, jak zwierz wyczuwający niebezpieczeństwo. Njal wymienił spojrzenia z milczącym Conanem. Dwa dni wcześniej, w czasie bezksiężycowej nocy z obozu wymknęła się grupa zwiadowców, którzy mieli za zadanie dotrzeć do wielkiego zamku Haloga i zbadać jego okolicę. Zamek leżał niedaleko za wzgórzami, które obrzeżały horyzont od południowego wschodu. Trzydziestu doświadczonych wojowników, prowadzonych przez Egila, miało przetrzeć drogę i zbadać fortyfikacje hyperborejskiej warowni. Conan, nie pytany, zuchwale wypowiedział się przeciwko tym zamiarom. Stwierdził, że tak duży podział sił pod bokiem wroga jest nierozsądny i zbyt ryzykowny. Njal w odpowiedzi zrugał go wtedy i kazał mu trzymać język za zębami. Posłańcy od Egila powinni byli przybyć wiele godzin temu. Brak wieści budził obawy w sercu Njala, który żałował teraz, że nie posłuchał ostrzeżenia młodego Cymmerianina. Porywcze zachowanie Njala i pośpiech, z jakim poprowadził swoich ludzi przez dzicz do hyperborejskiej granicy, nie były bezpodstawne. Dwa tygodnie wcześniej hyperborejscy łowcy niewolników z czerwonymi znakami rodu Haloga na czarnych płaszczach uprowadzili jego jedyną córkę, Rann. Jarl, dumając nad nieznanym losem swego dziecka i ludzi wysłanych na zwiad, zdusił ogarniające go drżenie. Czarownicy posępnej Hyperborei słynęli daleko i szeroko ze swej niesamowitej biegłości w sztukach tajemnych, okrutna zaś królowa Halogi wzbudzała strach większy niż czarna śmierć. Njal walcząc z chłodem, który lodowatymi szponami ściskał jego serce, odwrócił się do Gorma skalda. — Dopilnuj, by szybko przyrządzono mięsiwo — rozkazał. — Nie możemy ryzykować dymu otwartego ognia, więc niech się piecze na węglach. I niech ludzie jedzą szybko. Ruszamy o zmroku. 2. OPRAWCY Wojownicy z Asgardu przez całą noc, bezgłośnie niczym wataha wilków, brnęli jeden za drugim przez ośnieżone wzgórza osnute lepką mgłą. Z początku na niebie połyskiwały gwiazdy, ale w miarę upływu czasu zimne opary zgasiły ich lekkie, jakby zamrożone migotanie. Kiedy w końcu wzeszedł księżyc, wilgotna mgła przyćmiła jego blask tak, że wyglądał na niebie jak perłowa plama. Mimo iż gęsty mrok zasnuwał tę jałową, bagnistą i słabo zaludnioną krainę, wojownicy wykorzystywali najmniejszą nierówność terenu, każdy bezlistny krzak oraz każdą łatę cienia, by wtopić się w otoczenie. Zamek Haloga był bowiem potężną i dobrze strzeżoną fortecą. Njal zaś, choć zdesperowany i żądny
zemsty, w głębi serca wiedział, że jedyną nadzieję na zwycięstwo daje tylko atak z zaskoczenia. Księżyc i mgła zniknęły, gdy dotarli do Halogi. Zamek stał na niewysokim wzniesieniu na skraju płytkiej, nieckowatej doliny. Potężne mury z czarnego kamienia zwieńczone były blankami, a po obu stronach jedynej, ciężkiej bramy wznosiły się potężne przypory. W wieżach znajdowało się kilka wysoko osadzonych okien, jednolitą zaś płaszczyznę megalitycznych murów urozmaicały jedynie wąskie strzelnice. Njal wiedział, że wzięcie zamczyska szturmem nie będzie łatwe. Poza tym niepokoiło go jeszcze jedno. Gdzie byli ludzie, których wysłał na zwiady? Nawet idący przodem bystroocy tropiciele nie znaleźli ani śladu. Niedawno spadły śnieg skutecznie zatarł wszelkie tropy. — Czy mamy wedrzeć się na mury, jarlu? — zapytał jeden z wojowników — banita, który uciekł do nich z Vanaheimu. — Nie, nadchodzi świt, niech będzie przeklęty! — warknął wódz. — Musimy czekać do nocy albo prosić bogów, by sprawili, aby te białowłose diabły stały się nieostrożne i podniosły kratę w bramie. Powiedz ludziom, by spali tam, gdzie który stoi, i niech nasypią śniegu na futra, tak by nikt ich nie zobaczył. Zawiadom Throra Żelazną Rękę, że jego ludzie pierwsi obejmą wartę. Njal położył się, owinął futrem i zamknął oczy. Ale sen długo nie chciał nadejść. Kiedy wreszcie nadszedł, mroczne, chichoczące okropieństwa przemieniły go w koszmar. Conan wcale nie spał. Targały nim niespokojne przeczucia, ponadto nadal czuł się urażony, że Njal zlekceważył jego radę. Jako wygnaniec z rodzinnego kraju, był obcy wśród aesirskich rozbójników i wywalczenie swego miejsca w bandzie kosztowało go niemało wysiłku. Twardzi synowie Północy potrafili jednak docenić jego umiejętność znoszenia niedostatku bez skarg. Z kolei liczne bijatyki nauczyły ich szacunku dla ciężkich pięści Cymmerianina. Mimo młodego wieku Conan walczył z zawziętością zapędzonego w kąt dzikiego kota i jedynie kilku ludzi siłą mogło odciągnąć go od powalonego przeciwnika. Ale zapalczywemu Cymmerianinowi to nie wystarczało. Pragnął zdobyć uznanie starszych dokonując jakiegoś śmiałego czynu. Conan bacznie przyjrzał się oknom twierdzy. Umieszczono je zbyt wysoko, by można było ich dosięgnąć, a wspięcie się po murze bez drabiny wykraczało poza ludzkie umiejętności. Młodzieniec w swoim rodzinnym kraju pokonał wiele stromych urwisk, lecz tam przynajmniej mógł znaleźć choć minimalne oparcie dla palców rąk i stóp. Niestety, kamienie składające się na mury zamku Haloga były dobrze dopasowane i wygładzone niczym szkło, co uniemożliwiało wspinaczkę wszystkim stworzeniom większym od pająka. Jednakże wąskie strzelnice były osadzone niżej i tym samym wydawały się łatwiej dostępne. Te najniższe znajdowały się na wysokości nieco większej od sumy wzrostu trzech ludzi. Oczywiście dla rosłego wojownika były zbyt wąskie, ale czy również dla młodego i wciąż jeszcze szczupłego Conana? Kiedy nadszedł świt, w obozie brakowało jednego człowieka — młodego cymmeriańskiego banity, Conana. Njal miał daleko ważniejsze sprawy na głowie i stąd mało czasu na zastanawianie się nad losem ponurego młodzieńca, którego najwyraźniej obleciał tchórz.
Gdy świt rozjaśnił puste niebo i rozproszył wilgotną mgłę, która niczym całun spowijała ten przeklęty kraj, jarl na własne oczy zobaczył powód, dla którego nie otrzymał żadnych wieści od ludzi wysłanych na zwiad. Wszyscy wisieli na blankach i jeszcze żyli. Tańczyli w śmiertelnych podrygach na końcach trzydziestu lin. Njal wytrzeszczył oczy, a potem klął, dopóki nie zachrypł. W bezsilnej złości zaciskał pięści, aż paznokcie poraniły stwardniałe dłonie. Chociaż czuł się chory do głębi duszy, nie mógł oderwać oczu od strasznego widowiska. Wiecznie młoda królowa Halogi — Vammatar Okrutna, stała na murze jasna jak sam poranek. Miała długie, prawie białe włosy i krągłe piersi, które kusząco napinały tkaninę ciężkiej, białej szaty. Na pełnych, czerwonych ustach królowej igrał leniwy, rozmarzony uśmiech. Towarzyszący jej ludzie, rodowici Hyperborejczycy, byli chudzi, długonodzy, mieli blade oczy i bezbarwne, jedwabiste włosy. Oszaleli z gniewu i przerażenia Aesirowie patrzyli, jak ludzie z oddziału Egila umierają powoli, wbici na haki i krojeni zakrzywionymi nożami. Skrwawione, poszarpane strzępy ludzkie, które dwa dni wcześniej były silnymi, rosłymi wojownikami, jęczały, wyły i szamotały się daremnie. Wojowie mieli konać jeszcze przez wiele godzin. Njal patrzył gryząc usta. Z każdą mijającą godziną przybywały mu lata. Nic nie mógł zrobić! Byłoby szaleństwem rzucić na wysokie mury oddział wojowników uzbrojonych jedynie w broń ręczną. Gdyby miał wielką, dobrze wyposażoną armię, zdolną do wielomiesięcznego oblężenia, mógłby zaatakować bramę taranami i pociskami z katapult. Mógłby wykopać pod murami tunele albo podtoczyć wieże oblężnicze i z ich szczytów wedrzeć się do zamku. Mógłby też otoczyć szczelnie warownię i czekać, aż głód zwycięży obrońców. Nie mając jednak wielkiej armii, jarl potrzebował przynajmniej drabin długich na wysokość muru oraz łuczników i procarzy, którzy w czasie szturmu trzymaliby obrońców w szachu. Przede wszystkim jednak potrzebował zaskoczenia. Zaskoczenie, na jakie liczył Njal, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. Czarownicy służący Vammatar Okrutnej musieli dzięki swym nieziemskim sztukom dostrzec zbliżających się Aesirów. Złowieszcze legendy okazały się prawdą. Potwierdzały je szkarłatne dowody wiszące na tle czarnych kamieni. W zamku Haloga przez cały czas wiedziano, że Aesirowie tu są i teraz nawet rozmiłowani w pomście bogowie północnych krain nie mogli im pomóc. Raptem z wysokich okien twierdzy buchnęły pióropusze czarnego dymu i oprawcy, krzycząc ze zdumienia, zbiegli z murów. Ich czarne szaty łopotały w powietrzu niczym krucze skrzydła. Ospały, koci uśmiech zniknął z miękkich ust królowej Halogi. W sercu Njala z Asgardu zatlił się drżący płomyk nadziei. 3. CIEŃ ZEMSTY Wspinaczka nie była ani łatwiejsza, ani trudniejsza, niż Conan się spodziewał. Za piętnastą czy szesnastą próbą pętla liny zacisnęła się wreszcie na łbie wykutego w kamieniu smoka. Kiedy dotarł na poziom strzelnicy, oplótł sznur nogami i zaczął kołysać się niczym dziecko na huśtawce. Przerzucając ciężar ciała z jednej strony na drugą, stopniowo zwiększał wychylenie. Rozhuśtywał się coraz bardziej, aż wreszcie przy maksymalnym wychylę w prawo dosięgnął otworu strzelniczego. Złapał się kamieni. Trzymając linę ręką, wsunął do otworu jedną, a potem drugą nogę. Powoli i ostrożnie przemieścił ciężar ciała, aż w końcu usiadł pewnie na parapecie. Nadal
trzymał linę, ponieważ pamiętał, że jeśli ją puści, sznur odsunie się i zawiśnie poza jego zasięgiem, co uniemożliwi mu odwrót. Strzelnica była zbyt wąska, by Conan mógł prześliznąć się w obecnej pozycji. Jego szczupłe biodra zaklinowały się w otworze, którego boki były wycięte na zewnątrz, by zapewnić obrońcom jak najszersze pole rażenia. Cymmerianin przekręcił się więc i bokiem wsunął w szczelinę biodra i brzuch. Kiedy jednak ramiona i klatka piersiowa dotarły do najwęższego miejsca strzelnicy, wejście uniemożliwiła wełniana tunika zwinięta pod pachami. Conan przez chwilę miał wrażenie, że utknął na zawsze w kamiennej pułapce. Pomyślał, że jeśli strażnicy znajdą go zaklinowanego w strzelnicy, to wyjdzie na kompletnego głupca. Gdyby zaś nie został odkryty, czekałaby go powolna śmierć z głodu i pragnienia, a później jego ciało stałoby się żerem dla kruków. W końcu otrząsnął się z przygnębiających myśli i doszedł do wniosku, że jeśli całkowicie wypuści powietrze z płuc, to zdoła się przecisnąć. Odetchnął głęboko kilka razy, jakby przygotowując się do nurkowania, zrobił wydech i z całej siły wepchnął się w szczelinę. Wierzgające stopy namacały twardą powierzchnię, na której mógł się wesprzeć. Odwrócił głowę, przepełzł na drugą stronę i straciwszy równowagę upadł na drewnianą podłogę. Oszołomiony puścił linę, która niczym wąż zaczęła umykać przez otwór. Złapał ją na chwilę przed tym, nim zniknęła bezpowrotnie. Conan rozejrzał się po małej, okrągłej komorze. W mroku dojrzał toporny stołek stojący tu dla wygody łucznika. Przysunął go bliżej otworu i przywiązał do niego linę, tak by ciężkie drewno służyło jako kotwica. Potem z westchnieniem przeciągnął się i rozprostował zdrętwiałe mięśnie. Stwierdził, że na kamieniach muru musiał zostawić kilka kawałków własnej skóry. Po drugiej stronie komory, naprzeciwko strzelnicy, czerniło się sklepione wejście. Conan wyciągnął z pochwy długi nóż i zbliżył się doń ostrożnie. Za nim znajdowały się, wiodące w górę, spiralne schody. W oddali, osadzona w żelaznym uchwycie pochodnia rozpraszała nieco ciemność. Krok po kroku, przywierając do ścian, Conan przemierzał liczne korytarze. Dążył ku sercu twierdzy, gdzie jak sądził, trzymano jeńców. Słońce wzeszło już dawno, ale przez wąskie strzelnice i okna sączyło się niewiele światła. Z zewnątrz dochodziły stłumione krzyki, które powiedziały cymmeriańskiemu młodzieńcowi, czym zajęci są czarownicy na blankach. W korytarzu oświetlonym przez nieliczne pochodnie Conan natknął się wreszcie na wrogów. Było to dwóch Hyperborejczyków strzegących jakiejś celi. Ich wygląd świadczył dobitnie, że wszystkie zasłyszane opowieści są prawdziwe. Conan znał Cymmerianów, widywał Gunderlandczyków, Aquilończyków, Aesirów i Vanirów, ale nigdy wcześniej nie widział z bliska Hyperborejczyków. Ten widok zmroził mu krew w żyłach. Wyglądali niczym diabły z wiecznie ciemnego piekła. Mieli pociągłe, blade jak pleśń twarze, bezduszne, bursztynowe oczy oraz włosy przypominające spłowiały len. Ich chude ciała odziane były w czerń, a na piersiach widniały czerwone herby Halogi. Conan pomyślał, że znaki te są krwawymi dowodami na to, iż Hyperborejczycy nie mają serc, które zostały wydarte z piersi, pozostawiając po sobie jedynie szkarłatne plamy. Przesądny młodzieniec prawie uwierzył w starożytne legendy głoszące, że są oni trupami ożywionymi przez demony. Jednakże Hyperborejczycy mieli serca, a zranieni krwawili. Można było ich również zabić, co odkrył, rzucając się na nich w wąskim korytarzu. Pierwszy strażnik pisnął i upadł porażony szybkim i silnym jak uderzenie pioruna atakiem Conana. Krew z przebitej piersi zalała złowrogi znak.
Drugi strażnik wytrzeszczył na Cymmerianina pozbawione wyrazu oczy. Przez chwilę stał jak wrośnięty w ziemię, po czym sięgnął po miecz. Nim dotknął rękojeści, nóż Conana, szybki i celny niczym język żmii, ciął go po gardle. Poniżej bladych i cienkich ust strażnika pojawił się bezlitosny, czerwony uśmiech. Conan zabrał broń pokonanych i wciągnął ciała do sąsiedniej, pustej celi. Potem przez otwór w masywnych drzwiach zajrzał do małego pomieszczenia, którego pilnowali obaj Hyperborejczycy. Na środku celi, czekając na swe przeznaczenie, stała dumnie wyprostowana dziewczyna o jasnej jak mleko skórze, czystych, błękitnych oczach i długich, gładkich włosach barwy pszenicy zalanej słońcem. Chociaż wysokie piersi unosiły się i opadały niespokojnie, w jej oczach nie było strachu. — Kim jesteś? — zapytała. — Conan Cymmerianin, członek bandy twego ojca — odparł spiesznie młodzieniec w jej języku. — O ile jesteś córką Njala. Dziewczyna hardo podniosła głowę. — Jestem Rann Njalsdatter. — To dobrze — mruknął Conan wsuwając w zamek klucz zabrany martwemu strażnikowi. — Przyszedłem po ciebie. — Sam? — Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzania. Conan przytaknął. Złapał dziewczynę za rękę i wyprowadził na korytarz. Tu dał jej jeden ze zdobycznych mieczy. Potem wysunął ostrze przed siebie i ciągnąc Rann za sobą, ostrożnie ruszył w powrotną drogę. Skradał się bezgłośnie i czujnie niczym leśny drapieżnik. Bez przerwy omiatał wzrokiem ściany i osadzone w nich drzwi. W migocącym blasku pochodni jego oczy płonęły niby ślepia nieposkromionego drapieżcy. Conan wiedział, że w każdej chwili mogą zostać wykryci, z pewnością bowiem nie wszyscy mieszkańcy zamku byli na blankach wraz z oprawcami. W głębi pierwotnego serca młodzieniec wznosił milczące modły do Croma, nie znającego litości boga swej chmurnej ojczyzny. Nie śmiał go prosić o pomoc. Pragnął tylko, by Crom nie przeszkodził im niezauważalnie dotrzeć do strzelnicy, w której znajdowała się lina. Młody Cymmerianin niczym bezcielesny cień przemykał mrocznymi korytarzami, a za nim podążała cicha jak kot Rann. Pochodnie migotały i strzelały iskrami w żelaznych uchwytach. Ciemne przerwy między rozchwianymi światłami były przepojone czystą grozą. Nie napotkali nikogo, a jednak Conanem targał coraz większy niepokój. Prawda, że szczęście na razie im dopisywało, ale mogło się to skończyć w każdej chwili. Jeżeli natkną się na dwóch czy trzech Hyperborejczyków, być może zdoła pokonać ich z pomocą Rann. Kobiety Aesirów nie były wypieszczonymi laleczkami. W razie potrzeby potrafiły dowieść, iż są zręcznymi i dzielnymi wojowniczkami. Często stawały ramię przy ramieniu ze swoimi mężczyznami, a kiedy dochodziło do bitwy, walczyły z zaciekłością rannych tygrysie. Lecz co się stanie, jeżeli napotkają sześciu czy dwunastu wrogów? Conan był młody, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że żaden śmiertelnik, nieważne jak zręczny, nie zdoła pokonać przeciwników atakujących ze wszystkich stron. Ponadto wiedział, że w czasie, gdy oni będą bronić się w tych ciemnych korytarzach, wrzawa postawi na nogi całą załogę zamku.
Musiał zrobić coś, co odwróciłoby uwagę mieszkańców warowni. Jedna z mijanych pochodni podsunęła mu pewien pomysł. Conan rozejrzał się bystro. Mury zamku były z kamienia, lecz podłogi i podtrzymujące je belki wykonano z drewna. Po posępnej twarzy Cymmerianina przemknął okrutny uśmiech. Postanowił znaleźć magazyn smoły i łuczyw, który powinien być gdzieś niedaleko. Przemykając korytarzami zaglądał do pomieszczeń, do których drzwi były otwarte. Pierwsze było puste. W kolejnym stały jedynie dwa łóżka. Trzecie okazało się rupieciarnią pełną połamanej i zniszczonej broni oraz innych metalowych przedmiotów czekających na naprawę. Drzwi do następnego pokoju były lekko uchylone. Między nimi a framugą widniała wąska, czarna szczelina. Conan pchnął je i drzwi otworzyły się z cichym poskrzypywaniem. Cymmerianin cofnął się spiesznie. W komorze było łóżko, na którym spał jakiś starzec. Obok na stołku stało kilka flakoników. Conan domyślił się, że zawierają lekarstwa dla chorego. Zostawił pochrapującego człowieka i ruszył dalej. Następne pomieszczenie okazało się poszukiwanym magazynem. Gdy Conan zaglądał do środka, do jego uszu dotarł łoskot kroków i gniewne głosy. Warknął i wykrzywiając drapieżnie usta, niecierpliwie skinął na Rann. — Do środka! — wydyszał. Wśliznęli się do komory i Conan zamknął drzwi. W pomieszczeniu nie było okien. Czekali w całkowitej ciemności, wsłuchując się w głosy zbliżających się Hyperborejczyków. Wkrótce kłócący się w swym gardłowym języku mężczyźni minęli drzwi i ich kroki ucichły w dali. Kiedy znów zapadła cisza, Conan odetchnął głęboko. Wznosząc wysoko hyperborejski miecz, uchylił leciutko drzwi, a gdy ujrzał jedynie pusty korytarz, otworzył je na oścież. We wpadającym do środka świetle obejrzał zawartość komory. Znajdował się tu stos zapasowych pochodni, beczka smoły, a w rogu piętrzyły się snopy słomy do wyściełania cel. Conan rozrzucił słomę, wylał na nią smołę i rozsypał łuczywa. Wyskoczył na korytarz, porwał najbliższą pochodnię i cisnął ją na łatwopalną masę, która teraz pokrywała całą podłogę magazynu. Płomienie łakomie wżarły się w słomę. Natychmiast buchnęły kłęby czarnego, gryzącego dymu. Conan, zanosząc się kaszlem, złapał Rann za rękę i pognał w dół kręconych schodów. Wpadli do komory, przez którą młody barbarzyńca dostał się do zamku. Conan nie miał pojęcia, ile czasu upłynie, nim Hyperborejczycy odkryją, że zamek płonie, ale był przekonany, że pożar zaprzątnie ich uwagę na czas, gdy on i dziewczyna będą przeciskać się przez strzelnicę i zsuwać po linie na bezpieczny, zamarznięty grunt. 4. POŚCIG Jarl Njal ryczał jak ranny żubr i zataczał się ze śmiechu, ściskając w ramionach zalaną łzami córkę. Lecz choć prawie oszalał z radości, znalazł chwilę, by spojrzeć na Conana i obdarzyć młodzieńca przyjacielskim kuksańcem, który większość mężczyzn zwaliłby z nóg. Gdy pod osłoną ośnieżonych sosen śpieszyli do Asgardu, Cymmerianin w skąpych słowach opisał swoją przygodę. Ale słowa nie były potrzebne. Za nimi w niebo bił czarny słup dymu, a trzask zawalających się stropów i huk pękających ścian niósł się po
wzgórzach niczym odległy grzmot. Hyperborejczycy bez wątpienia mieli szansę uratować część swojej fortecy, chociaż wielu z nich musiało już sczeznąć w pożodze. Njal, nie tracąc czasu, rozkazał ruszać w drogę. Wódz Aesirów wiedział, że dopóki nie postawią nogi we własnym kraju, musi liczyć się z zemstą Hyperborejczyków. Nie wątpił, że będą ścigani, ale jak na razie mieszkańcy Halogi zajęci byli czym innym. Aesirowie oddalali się w pośpiechu, nie dbając o zachowanie ostrożności. Przed zapadnięciem nocy zostawili warownię o wiele mil za sobą. Wiecznie piękna królowa Vammatar obserwowała ich odejście z blanków zamczyska Haloga. W jaspisowych oczach władczyni połyskiwała nienawiść, a potem jej usta wykrzywił zły uśmiech. W tej monotonnej krainie bagien i pagórków niewiele było zieleni, a i tę przykrywała teraz warstwa śniegu. Gdy słońce zniżyło się nad linię horyzontu, z nieruchomych bagnisk uniosły się wilgotne zwoje dławiącej mgły i zmroziły serca uciekinierów. Wokół panowała martwa cisza. W drodze napotkali jedynie paru hyperborejskich chłopów, którzy uciekli na widok zbrojnych. Od czasu do czasu jeden czy drugi wojownik przykładał ucho do ziemi, ale nie było słychać tętentu kopyt. Aesirowie śpieszyli się, ślizgając i potykając na zamarzniętym gruncie. Nim jednak dzień ostatecznie roztopił się w mroku, Conan zerknął w tył i krzyknął: — Ktoś idzie za nami! Aesirowie zatrzymali się i spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku. Z początku widzieli jedynie bezkresną, falistą równinę, której krańce ginęły we mgle. Potem jeden z wojów, najwidoczniej obdarzony lepszym niż inni wzrokiem, zawołał: — Ma rację! Ściga nas wielu pieszych. Są może pół mili z tyłu. — Dalej! — warknął Njal. — Nie rozbijemy obozu tej nocy. Banda brnęła dalej, podczas gdy nienasycona mgła pochłonęła zachodzące słońce. Przez długi czas wędrowali w ciemności, aż wreszcie księżyc przebił się przez spowijającą ich biel i w jego nieśmiałym blasku dostrzegli za sobą łatę drżącego cienia. Ścigający byli o wiele bliżej niż poprzednio. Njal, człowiek o żelaznych mięśniach, maszerował niestrudzenie z wyczerpaną córką w ramionach. Nie chciał nikomu innemu powierzyć tak drogiego mu brzemienia. Conan, choć jak zawsze pełen werwy młodości, czuł ból we wszystkich kończynach i w każdym ścięgnie, gdy podążał za olbrzymim jarlem. Inni bez słowa skargi utrzymywali wyczerpujące tempo. Najgorsze było to, że ścigający ich prześladowcy wcale nie wyglądali na zmęczonych. Prawdę mówiąc zgraja z Halogi nie zwalniała, a wręcz przeciwnie; zaczynała ich doganiać. Njal klął chrapliwie i popędzał swoich ludzi, ale bez względu na starania, stopniowo tracili przewagę. Jarl wiedział, że wkrótce będą musieli zatrzymać się i zająć pozycje obronne. W przeciwnym razie padną z wyczerpania. Mieli niewielki wybór: albo walczyć, albo dać się wyciąć. Za każdym razem, gdy wspinali się na jakieś wzgórze, widzieli milczących ludzi, dwakroć przewyższających ich liczbą, i za każdym razem bliżej niż poprzednio. Prześladowcy wyglądali jakoś dziwnie, lecz ani Njal, ani Gorm, ani nikt inny nie potrafił dokładnie określić, co ich niepokoi. Kiedy prześladowcy podeszli bliżej, okazało się, że nie wszyscy są Hyperborejczykami, którzy byli wyżsi i szczuplejsi od ludzi Północy. Wielu spośród idących z tyłu miało potężne ramiona i masywną budowę oraz rogate
hełmy Aesirów i Vanirów. Inną dziwną rzeczą było to, w jaki sposób się poruszali. Njal zadrżał pod wpływem lodowatego dotyku upiornego przeczucia… Njal wypatrzył pagórek wyższy od większości okolicznych wzniesień i jego zmęczone oczy rozjaśniły się. Szczyt ten był dobrym miejscem do obrony, chociaż jarl żałował, że wzgórze nie jest wyższe i bardziej strome. Ale nie mieli wyboru, nieprzyjaciel prawie deptał im po piętach, musieli więc zatrzymać się i to jak najszybciej. Njal postawił dziewczynę na ziemi i ryknął chrapliwie: — Ludzie! Szybko na górę! Tam zajmiemy pozycje. Aesirowie wdarli się na okryte śniegiem zbocza i stanęli na szczycie zadowoleni, że nie muszą już kontynuować mozolnej wędrówki. Ponieważ zaś wszyscy byli prawdziwymi wojownikami, perspektywa krwawej bitwy podniosła ich na duchu. Thror Żelazna Ręka i Gorm rozdali skórzane bukłaki z winem. Wojownicy odpoczywali, sprawdzając ostrość mieczy i naciągając łuki. Pozdejmowali z pleców długie tarcze z plecionej łoziny i skóry, i stanęli z nimi tworząc mur otaczający szczyt wzgórza. Na koniec jednooki Gorm wydobył harfę i zaczął silnym, melodyjnym głosem śpiewać starodawną pieśń bitewną: Nasze ostrza wykuło w płomieniach, które skaczą w głębinach piekła. I hartowaliśmy je w lodowatych nurtach rzek, tam, gdzie na dnie śpią kości martwych mężów. Pokonanych przez naszych ojców. Odpoczynek był krótki. Z mroku i mgły wyłoniła się gromada złowieszczych postaci, które ruszyły w górę zbocza rytmicznym, monotonnym krokiem ludzi chodzących we śnie lub marionetek pociąganych za sznurki. Nie zatrzymali się nawet na chwilę, gdy naparli na krąg tarcz. Naga stal błysnęła w nikłej, księżycowej poświacie, kiedy Aesirowie wznieśli wysoko miecze, topory i wojenne młoty, i spuścili je z wizgiem na nacierających, rozrąbując ciała i miażdżąc kości. Njal wyryczał aesirski okrzyk wojenny i wziął potężny zamach. Raptem znieruchomiał, zamrugał z niedowierzaniem i serce zamarło mu w piersiach. Przeciwnikiem był nie kto inny, jak sam Egil, który tego ranka zmarł w mękach na końcu liny zwieszonej z murów Halogi. Blady księżyc wyraźnie oświetlał znajomą twarz. Jarl Njal zwątpił, czy przeżyje tę upiorną walkę. 5. „CZŁOWIEK NIE MOŻE UMRZEĆ DWA RAZY!” Twarz, która z kamienną obojętnością wpatrywała się w oczy Njala, z pewnością należała do jego starego towarzysza. Biała blizna w poprzek czoła była pamiątką po ranie, jaką Egil odniósł pięć lat wcześniej w czasie najazdu Vanirów. Ale błękitne oczy Egila nie poznały swego jarla. Były zimne i puste jak niebo w bezgwiezdną, mglistą noc. Njal zerknął raz jeszcze i zobaczył poszarpane ciało na obnażonych piersiach Egila, gdzie kilka godzin wcześniej tkwił hak rozdzierający powoli serce. Uświadomił sobie, że bez względu na to, jak potężny cios zada, rana nigdy nie zbroczy krwią, a trup starego przyjaciela nie poczuje gorzkiego pocałunku stali. Za martwym Aesirem, po stoku piął się na wpół zwęglony Hyperborejczyk. Jego twarz była wyszczerzoną, przerażającą maską. Njal pomyślał, że to mieszkaniec Halogi, który znalazł śmierć w pożarze rozpętanym przez przebiegłego Conana.
— Wybacz, bracie — wyszeptał jarl pokonując opór zesztywniałych warg. Wzniesiony topór opadł na chodzącego trupa Egila. Rozszczepione ciało potoczyło się w dół zbocza bezwładnie jak popsuta lalka, ale jego miejsce natychmiast zajęły szczerzące zęby zwłoki Hyperborejczyka. Wódz Aesirów walczył bez wiary w zwycięstwo. Jeżeli wróg był w stanie wezwać z piekła każdego zmarłego, czyż walka mogła zakończyć się jego klęską? Nad szeregami obrońców wznosiły się chrapliwe okrzyki zdumienia i trwogi. Aesirów opuściła nadzieja, kiedy spostrzegli, że przyszło im walczyć z chodzącymi trupami swych towarzyszy, którzy zginęli pod nożami okrutnych Hyperborejczyków. Ale w upiornych szeregach znajdowali się również inni. U boku mieszkańców Halogi, którzy znaleźli śmierć w płomieniach, maszerowały trupy już dawno pogrzebane. Ich gnijące ciała toczyły wijące się tłuste robaki. Niesamowity oddział hurmem, bez broni, rzucił się na Aesirów. Smród przyprawiał o mdłości, a wszystkich poza najdzielniejszymi ogarnęło przerażenie. Nawet stary Gorm poczuł, że na jego sercu zaciskają się lodowate szpony strachu. Bitewna pieśń załamała się i ucichła. — Niechaj bogowie nas wspomogą! — zawołał. — Jakąż możemy mieć nadzieję, skoro wznosimy naszą stal przeciw chodzącym trupom? Człowiek nie może umrzeć dwa razy! Szyk Aesirów zachwiał się, gdy upiorni przeciwnicy kolejno powalali wojowników i wgniatali ich w lepki od krwi śnieg. Napastnicy walczyli gołymi rękami, rozdzierając żywych lodowatymi palcami. Conan stał w drugim szeregu. Kiedy walczący przed nim wojownik runął na ziemię, Cymmerianin rycząc potężnie niby północny wicher, skoczył w przód, by zapełnić lukę w rozerwanym szeregu. Zamachnął się hyperborejskim mieczem i ciął w kark szkielet, który wyciskał życie z leżącego u jego stóp Aesira. Odrąbana od kręgosłupa czaszka potoczyła się w dół zbocza. Wtedy przerażenie ścięło Conanowi krew w żyłach, a pierwotny strach zjeżył mu włosy. Bezgłowy korpus podniósł się i złapał młodzieńca kościstymi dłońmi. Conan pokonał ogarniające go odrętwienie i kopniakiem wybił dziurę w żebrach, które wyglądały spod strzępów gnijącej skóry. Bezgłowy trup zatoczył się, lecz po chwili znów skoczył z wygiętymi drapieżnie palcami. Conan złapał oburącz rękojeść miecza i włożył wszystkie siły w potężny cios. Miecz przedarł się przez pozbawioną ciała pierś, po czym przerąbał na pół kręgosłup. Rozcięty na dwoje trup padł i tym razem nie powstał. Przez chwilę Conan nie miał przeciwnika. Dysząc ciężko, ruchem głowy odrzucił w tył zlepione potem włosy. Spojrzał na walczących. Njal z ciałem w wielu miejscach oderwanym od kości padł wreszcie, zabierając ze sobą co najmniej tuzin wrogów. Stary Gorm z wilczym wyciem zajął jego miejsce i z ostateczną desperacją rąbał ciężkim toporem. Ale szereg już pękł. Bitwa dobiegała końca. — Nie zabijać wszystkich! — zabrzmiał niesiony lodowatym wiatrem bezlitosny głos. — Zabrać tylu, ilu można, do niewoli! Conan zdołał przebić wzrokiem ciemność. U stóp wzgórza, na grzbiecie wysokiego, czarnego ogiera siedziała królowa Vammatar w powiewających, śnieżnobiałych szatach. Conan, drżąc na całym ciele, zrozumiał, że chodzące trupy posłuchają jej rozkazu. Nagle u jego boku pojawiła się Rann. Jej twarz była mokra od łez, ale w błękitnych oczach nie było śladu trwogi. Zdążyła zobaczyć śmierć ojca i Gorma, nim gwałtowny atak kolejnego upiornego przeciwnika nie pchnął jej ku młodemu Cymmerianinowi. Złapała
porzucony miecz i przygotowała się, by umrzeć w walce. Wtedy, niczym dar od samego Croma, w zrozpaczonym umyśle Conana narodził się pewien pomysł. Bitwa była już przegrana. To, że on i pozostali przy życiu Aesirowie zostaną spętani i pognani w niewolę, było równie pewne jak to, że po nocy nastanie dzień. Jednakże nie wszystko był stracone. Conan zawirował, podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię. Potem rąbiąc na prawo i lewo runął pędem w dół zasłanego zwłokami stoku, do stóp wzgórza, tam gdzie na kruczoczarnym rumaku siedziała uśmiechnięta złowieszczo królowa. Wszystko wokół spowijała ciemność przetykana wirującymi zwojami gęstej mgły, więc władczyni upiorów, zapatrzona na szczyt wzniesienia, nie zauważyła biegnącego bezszelestnie Cymmerianina. Ani dziewczyny, którą ten postawił właśnie na stratowanym śniegu. Żelazne palce zamknęły się na ramieniu i udzie Vammatar i ściągnęły ją z konia, wrzeszczącą i siną z furii. Conan rzucił królową na ziemię, po czym podniósł Rann i usadowił protestującą dziewczynę w zwolnionym siodle. Nim sam zdążył wskoczyć na wierzgające zwierzę, kilka żyjących trupów, posłusznych wściekłym rozkazom swej pani, złapało go od tyłu i przywarło niczym pijawki do jego lewego ramienia. Z nadludzkim wysiłkiem, nim przewróciły go cuchnące potwory, Conan zdołał trzasnąć płazem zad ogiera. — Jedź, dziewczyno, jedź! — wrzasnął. — Do Asgardu i wolności! Czarny rumak zadarł kopyta, zarżał i pomknął jak strzała przez mglistą, ośnieżoną równinę. Rann przywarła do karku ogiera. Przycisnęła zalany łzami policzek do jego ciepłej skóry, a jej długie, jasne włosy splątały się z powiewającą kruczą grzywą. Gdy rumak przemykał u stóp wzniesienia, Rann obejrzała się i zobaczyła, jak dzielny młodzieniec, który dwakroć uratował jej życie, ulega przewadze żywych trupów. Królowa Vammatar, której biała szata była teraz powalana błotem, stała w mroźnym, księżycowym świetle z szatańskim grymasem na ustach. Potem zbocze wzgórza i wznosząca się mgła litościwie przysłoniły scenę pogromu. Dziewczyna nie oglądając się popędziła na zachód. Dwudziestu ocalałych Aesirów brnęło na wschód w bladym świetle księżyca. Ich nadgarstki związane były na plecach rzemieniami z surowej skóry. Chodzący zmarli — ci, którzy nie zostali w bitwie porąbani na kawałki, pilnowali jeńców. Na czele upiornej procesji maszerowała dziwna para: Conan i królowa Vammatar. Władczyni, której piękne rysy wykrzywiała furia, raz za razem cięła biczem cymmeriańskiego młodzieńca. Czerwone pręgi gęsto poznaczyły już jego twarz i ciało. Conan wiedział, że nikt dotąd nie wrócił z niewoli w tym przeklętym kraju, jednakże szedł wyprostowany, a głowę trzymał wysoko. Mógł zabić królową zamiast tylko zrzucić ją z konia, ale w jego rodzinnym kraju wpojono mu zasady rycerskiego zachowania w stosunku do kobiet i młodzieniec nie potrafił zapomnieć tych nauk. Teraz czekał na chwilę, kiedy dane mu będzie zerwać więzy i uciec. Gdy wschodnie mgły rozproszyło nadejście świtu, Rann Njalsdatter dotarła do granicy Asgardu. Ciężko jej było na sercu, ale wspomniała ostatnią strofę pieśni, którą Gorm śpiewał pod zamglonym księżycem: Możesz nas ściąć, możemy się wykrwawić i umrzeć.
Ale jesteśmy ludźmi Północy! Możesz spętać łańcuchami nasze ciała, możesz oślepić nasze oczy. Możesz łamać nasze kości żelaznym drągiem, ale nasze serca pozostaną dumne i wolne! Porywające słowa pieśni podniosły ją na duchu. Dziewczyna wyprostowała plecy i wznosząc dumnie jasną głowę, ruszyła w blasku dnia do domu. 6. STALOWY HAK* Ocalałą z pożogi salę tronową w twierdzy Vammatar Okrutnej zamieniono w izbę tortur. Z jednej z dębowych krokwi podtrzymujących wysokie, mroczne sklepienie opuszczono szorstką, konopną linę. Na jej końcu, w migoczącym świetle oliwnych lamp połyskiwał zimno stalowy hak. Wygięty, spiczasty kieł kołysał się leniwie nad niskim, drewnianym podestem. Mebel ten na rozkaz królowej wykonali w pośpiechu zamkowi cieśle porzucając inne, pilniejsze prace. Po bokach podestu stały trójnogi z płonącym olejem. Ich jaskrawe światło sprawiało, że kołyszący się hak nie rzucał cienia. Dziesięć kroków przed zaimprowizowanym szafotem wznosił się spowity szkarłatnym jedwabiem tron Vammatar Okrutnej. Właśnie przed chwilą, w skrytym w głębokim cieniu wejściu do sali tronowej pojawiła się sama władczyni Halogi. Jak zwykle odziana była w olśniewająco białą szatę. Niczym zjawa przepłynęła przez komnatę i podeszła do tronu. Towarzyszyło jej czterech Hyperborejczyków w czarnych płaszczach z kapturami naciągniętymi na głowy. Podtrzymując ramiona swej pani pomogli jej zasiąść na tronie, po czym szybko wycofali się w mrok pod ścianami sali, gdzie nie docierało światło trójnogów stojących przy szafocie. Królowa przeciągnęła się leniwie i w tym momencie diamenty, rubiny i szmaragdy zdobiące jej szyję, czoło, płatki uszu i palce zabłysły wszystkimi barwami tęczy. Minął dzień od rozgromienia aesirskiej bandy i Vammatar miała dość czasu, by wziąć kąpiel, wypocząć i starannie obmyślić wszystkie szczegóły zemsty na cymmerianskim młodziku, który upokorzył ją i pozbawił najcenniejszego łupu, czyli córki wodza Aesirów. Vammatar Okrutna potrafiła docenić prawdziwą odwagę. Zawsze największą przyjemność sprawiało jej patrzenie, jak mężny wojownik zamienia się z wolna w skowyczący kłąb rozedrganego, krwawego mięsa, który na koniec żebrze już tylko o to, aby go dobito. Im dzielniejszego jeńca zdołała złamać, tym większą sprawiało jej to rozkosz. W drodze powrotnej do Halogi, Vammatar raz po raz chłostała swego jeńca. Właśnie wtedy zorientowała się, że młody Cymmerianin jest mężczyzną, który być może okaże się źródłem ekstazy, jakiej od bardzo dawna nie dał jej żaden torturowany jeniec. Zamęczony na murach Egil i dwudziestu dziewięciu pozostałych Aesirów nie sprawili, że krew zaczęła żywiej krążyć w ciele wiecznie młodej królowej. Po hardym Cymmerianinie Vammatar oczekiwała dużo więcej. Musiała tylko dobrze obmyślić całą kaźń… Już teraz, kiedy jedynie napawała się oczekiwaniem, fala rozkosznego ciepła opłynęła jej biodra i piersi. Czas nadszedł! Władczyni Halogi uniosła ozdobione licznymi pierścieniami dłonie i klasnęła mocno, trzykrotnie.
Odpowiedział jej szczęk żelaza w głębi korytarza prowadzącego do sali tronowej. Chwilę później otworzyły się główne drzwi i do środka w asyście dwunastu białowłosych oprawców wszedł skuty łańcuchami Conan. Upiorna audiencja rozpoczęła się! Dzikie spojrzenie Cymmerianina natychmiast obiegło całą salę, a w jego rozjarzonych błękitem oczach pojawił się błysk straszliwego zrozumienia. Do tej pory nie wiedział, dlaczego nie zapędzono go do pracy przy odbudowie zniszczonej części zamku, tak jak zrobiono to z pozostałymi jeńcami. Zamknięto go w osobnej celi, przyniesiono dobre jedzenie, a potem zakuto w kajdany. Na nic zdała się jego rozpaczliwa obrona i przetrącony wściekłym kopniakiem kark jednego ze strażników. Pozostali unieruchomili młodego barbarzyńcę, a później skrępowali żelazem jego nadgarstki i kostki. Ręce skuto mu z przodu i połączono z okowami na nogach łańcuchem tak krótkim, że Cymmerianin, by iść, musiał się garbić. Zdaniem poddanych Vammatar wykluczało to jakąkolwiek możliwość walki. I teraz Conan zrozumiał, czemu służyły te wszystkie zabiegi. Mimo całkowitej beznadziejności położenia wykonał błyskawiczny półobrót i niczym rozszalały byk uderzył głową w bok jednego z eskortujących go mężczyzn. Trzasnęły łamane żebra i Hyperborejczyk stękając zwalił się na posadzkę. Jedenastu pozostałych rzuciło się na skutego Cymmerianina. Ścianami sali tronowej wstrząsnął ponury, barbarzyński okrzyk bojowy. Natychmiast po nim nastąpił przenikliwy charkot strażnika, w którego gardle utkwiły kły rozszalałego drapieżcy. Hyperborejczycy szybko oderwali Conana od ofiary, ale w jego zębach pozostała większa część jej krtani. Za moment kolano Cymmerianina wbiło się z całą siłą w krocze kolejnego oprawcy. Królowa Vammatar Okrutna, patrząc na to, powoli oblizała językiem usta. Jej oczy zabłysły z wolna, jakby wzeszły w nich gwiazdy poświęcone demonom — astrologiczne symbole najczystszego zła. Wreszcie dziewięciu pozostałych Hyperborejczyków przycisnęło Conana twarzą do posadzki. Teraz mógł on już tylko warczeć głucho, gardłowo jak skrępowany ryś. Jego nieujarzmioną wolę krępowały łańcuchy oraz osiemnaście rąk. Nie zdołał uczynić żadnego ruchu, kiedy wleczono go po podłodze, wciągano na najeżony drzazgami podest z nie heblowanych desek i stawiano przed wiszącym na linie hakiem. Chłodne żelazo dotknęło piersi Cymmerianina. Conan sprężył się do jeszcze jednego, desperackiego zrywu, gdy wtem spojrzenia jego i Vammatar spotkały się. W oczach królowej zabłysła drwina. Młody barbarzyńca ze świstem wypuścił powietrze, rozluźnił mięśnie i uniósł dumnie głowę. Jeśli nieugiętą wolą Croma było wezwać go przed swe skryte w mroku oblicze, to on — Conan, gotów był pokazać tej hyperborejskiej wiedźmie, jak umiera cymmeriański wojownik. Nawet nie drgnął, gdy Vammatar nieznacznie skinęła głową i czub haka przebił jego skórę. Żelazo prowadzone pewną ręką oprawcy weszło pod żebra prawego boku tuż nad wątrobą. Po chwili połowa haka zniknęła w ciele młodego barbarzyńcy. Hyperborejczycy odstąpili. Na podeście pozostał tylko Conan. Stał nieruchomo jak posąg i tylko strużka krwi, spływająca leniwie po jego nagim boku i wsiąkająca w przepaskę biodrową, świadczyła, że hak nie tkwi w doskonale ukształtowanym marmurze, lecz w żywym ciele. Vammatar skinęła głową po raz drugi. Oprawcy chwycili podest i wyszarpnęli go spod nóg Cymmerianina. Młodzieniec zawisł na haku. Potworny ból eksplodował w umyśle Conana, poraził piersi, zdławił oddech. Świat zawirował w koszmarnym tańcu. Fala pulsującego szkarłatu unicestwiła wszelkie myśli. Młody barbarzyńca poczuł, jak hak rozdziera jego ciało a wraz z nim całe jego jestestwo.
Patrzył z góry na swoje stopy wiszące łokieć nad podłogą i nie pojmował tego widoku. Nie słyszał miarowego skrzypienia liny i szczęku kajdan. Całą siłą woli zaciskał tylko zęby. Hyperborejczycy wynieśli z sali tronowej podest i leżące przy wejściu ciała. Zamknęli ze sobą drzwi. W wielkiej komnacie pozostał tylko kołyszący się na haku Conan, siedząca na szkarłatnym tronie Vammatar Okrutna w bieli oraz sześć trójnogów z płonącym olejem, oświetlających tę scenę niespokojnym blaskiem. Królowa Halogi wsparła prawy łokieć na poręczy tronu, położyła podbródek na dłoni i pogrążyła się w kontemplacji. 7. KRYSZTAŁ OWY OŁTARZ YMIRA Wraz z nadejściem zmierzchu czarne myśli znów ogarnęły Rann Njalsdatter. Słowa dumnej pieśni, którą nuciła, by nie upaść na duchu, zbyt często powtarzane straciły moc. Teraz myślała tylko o tym, że nie ma dokąd wracać. Njal był banitą, którego zwyczajowe prawo Asgardu po trzykroć skazało na śmierć. Nie miała braci, a wszyscy dalsi krewni rok temu, na plemiennym wiecu, uroczyście wyrzekli się jej ojca i jego potomstwa. Rosnący w świętym gaju dąb symbolizujący ród Njala ścięto, porąbano i rzucono w ogień. Gdyby wróciła, traktowano by ją jak niewolnicę, a może nawet sprzedano do Vanaheimu. Nic gorszego nie mogło spotkać aesirskiej kobiety. Jej ojciec drwił sobie z prawa i zwykł mawiać, że prawo to miecze jego i jego rozbójników. Teraz jednak zabrakło jednego i drugiego. Być może Rann zdałaby się na łaskę krewnych, gdyby nie to, że była jednak córką jarla, a w uszach wciąż dźwięczały jej słowa Conana: „Jedź do wolności!” Traktowała je jako ostatnią wolę wojownika, który zginął w jej obronie. Była pewna, że Cymmerianin nie żyje, tak samo jak ojciec, stary Gorm, Egil i tylu innych. Gdyby była mężczyzną, mogłaby zaplanować zemstę. Jednak by się zemścić, potrzebowała pomocy. Nie mogła liczyć na krewnych ani na to, że uda się jej zebrać własną bandę. Potrafiła walczyć, ale nie była dość sławną wojowniczką, by pokryci bliznami zbóje zgodzili się słuchać jej rozkazów. Pogrążona w takich oto myślach, bliska rozpaczy Rann błądziła w zimnej puszczy Asgardu. Nawet nie kierowała zdobycznym ogierem, który szedł po prostu przed siebie. Mijała godzina za godziną, a córka Njala pomimo chłodu i głodu, z nisko opuszczoną głową siedziała bez ruchu na kroczącym niespiesznie wierzchowcu. Stopniowo myśli Rann skupiły się wokół zemsty. Pragnęła, by Vammatar Okrutną spotkał po tysiąckroć zasłużony, ponury koniec. I to nie kiedyś w przyszłości, lecz natychmiast! Nierealność tego pragnienia budziła rozpacz. Tym większą, że dziś o świcie Rann zdała sobie sprawę, że od pierwszego wejrzenia pokochała dzikiego Cymmerianina. Przyszło jej zatem opłakiwać nie tyko ojca, ale i śmierć miłości, która zginęła, zanim zdążyła wypełnić żarem jej dziewczęce serce. Dlatego tym bardziej nienawidziła Vammatar! Nagle Rann pomyślała, że byłaby gotowa oddać życie, byle tylko wiecznie piękna władczyni Halogi znalazła się w piekle… W tym momencie jej wierzchowiec zarżał cicho i stanął. Rann podniosła wzrok. Chwilę później szeroko otworzyła oczy. Znajdowała się w gaju, w którym rosły wyłącznie białe brzozy. Kilkanaście kroków przed nią leżał szeroki, płaski, wysoki na dwa łokcie blok górskiego kryształu. Naturalne krawędzie minerału nosiły ślady prymitywnej obróbki. Zachodzące słońce wypełniało jego wnętrze purpurową poświatą. Rann wstrzymała oddech, a jej serce zabiło gwałtownie. Oto miała przed sobą kryształowy ołtarz Ymira, o
którym wspominali niekiedy starzy, czcigodni kapłani. Córka Njala szybko zsiadła z konia, przyklękła i prawą dłonią dotknęła świętej ziemi tego miejsca, by oddać jej cześć. Krew dudniła gwałtownie w skroniach Rann, która z trudem mogła zebrać myśli. Wszystkie dotychczasowe uczucia pomieszały się zupełnie. Oto dano jej straszny znak! Kryształowego ołtarza Ymira i otaczającego go brzozowego gaju nie strzegł nigdy żaden kapłan. Powiadano nawet, że do miejsca tego nie prowadzi żadna droga, którą można by narysować węglem na kawałku skóry. Ten na wpół legendarny, święty gaj i głaz mógł znajdować się wszędzie i nigdzie. Zwykły śmiertelnik był w stanie dotrzeć tu tylko wtedy, gdy znajdował się w pewnym szczególnym stanie ducha. Potem zaś… Rann Njalsdatter wciąż wstrzymywała oddech. Już wiedziała, że stanęła wobec swego przeznaczenia, ale jeszcze nie mogła pojąć tego do głębi. Sagi mówiły, że wojownicy, którym udało się przybyć w to miejsce, zawierali tu z Ymirem przymierze, którego ceną były lata ich życia. Z kolei dziewice… Rann dumnie uniosła głowę i podniosła się z kolan. To prawda, że została wyjęta spod prawa swego ojczystego kraju. Ale w jej żyłach płynęła książęca krew. I była dziewicą. Te dwie cechy musiały przeważyć nad wyrokiem prawa, skoro Ymir, najwyższy bóg Vanirów i Aesirów, zezwolił Rann odnaleźć to miejsce. Oznaczało to, że jej ofiara może zostać przyjęta… Przy siodle wisiał hyperborejski miecz. Rann odrzuciła daleko ten niegodny oręż. Ujęła prosty, asgardzki sztylet. Wstąpiła na blok górskiego kryształu. Wzniosła oczy ku mroczniejącemu niebu, a potem powoli trzymane oburącz ostrze. Czuła się jak wojownik, który wie, że musi polec w bitwie, bo tylko dzięki temu wróg może zostać pokonany. Córka Njala odsunęła od siebie lęk. Nie wahała się zginąć, by pomścić śmierć ojca i swego ukochanego. — Ymirze, Ojcze Północy! — zawołała donośnie. — Przyjmij mą ofiarę, a w zamian pomścij jarla Njala z Asgardu i Conana z Cymmerii. Niechaj piekło pochłonie Vammatar z Halogi! Pchnięte mocno ostrze wbiło się prosto w serce. Rann wyszarpnęła sztylet ze swego ciała. Jeszcze przez chwilę stała wyprostowana, skąpana w różowym blasku zachodzącego słońca, z czerwoną plamą na piersiach, po czym rękojeść umknęła z jej martwiejącej ręki. Żelazo zadźwięczało o kryształ. Dziewczyna osunęła się na kolana i padła na twarz. Wypływająca spod niej krew obficie zalała przejrzysty ołtarz. Usta Rann poruszyły się bezgłośnie i zamarły. Przez chwilę nic się nie działo. W całej okolicy zapadła głucha cisza. A potem nagle kryształ, ciało i krew ogarnął gigantyczny, huczący płomień. Nagły cios huraganu pochylił drzewa. Ryk ognia wstrząsnął ziemią. Czarny, hyperborejski ogier z przeraźliwym kwikiem stanął dęba. Nim jednak jego wzniesione kopyta dotknęły z powrotem ziemi, wszystko ucichło. Znów szumiał łagodnie mroczniejący las. Zdezorientowany wierzchowiec potrząsnął łbem i wtem rozległo się bliskie wycie wilka. Pierwszemu drapieżnikowi odpowiedziało kilkanaście następnych. Spłoszony ogier zarżał trwożliwie i pognał na oślep ku swemu przeznaczeniu. Nie dostrzegł, że w gaju wokół kryształowego ołtarza wyrosła nowa, smukła brzoza… 8. SPOJRZENIE BOGA NORDHEIMERÓW Conan walczył o każdy oddech. Instynkt życia zmagał się z rozdzierającym bólem, lecz ani jedno, ani drugie nie mogło osiągnąć przewagi. Oprawca wbił ostrze haka w ten
sposób, aby żelazo weszło pomiędzy płuco a żebra, nie kalecząc płuca. Dzięki temu młody Cymmerianin nie utopił się we własnej krwi już kilka chwil po zawiśnięciu na haku. Postąpiono tak zgodnie z rozkazem Vammatar, która obmyśliła dla Conana długą i ciężką agonię, i nie chciała zbyt szybko pozbawić się wyrafinowanej rozrywki. Mocna, węźlasta budowa młodzieńca oraz fakt, iż nie miał on jeszcze postury i wagi dorosłego mężczyzny, sprawiły, że jego ciało nie rozdarło się pod własnym ciężarem. Bez wątpienia człowiek nieco wątlejszy lub cięższy rozerwałby się z wolna na dwie połowy. Z kolei obywatel cywilizowanego kraju umarłby z bólu, jeszcze zanim hak oderwałby mu żebra i ramię. Conan zaś wciąż żył i walcząc z obłąkańczym bólem nadal wygrywał kolejne, płytkie oddechy. Także cierpienie, choć zasnuwało oczy purpurową mgłą, nie pomieszało młodemu barbarzyńcy zmysłów ani nie pozbawiło go przytomności. Wszystko było tak, jak przewidziała Vammatar. Władczyni Halogi delektowała się zemstą, niczym wytrawny znawca najwyszukańszym gatunkiem wina. Cymmerianin jak dotąd nie wydał żadnego jęku, ale wiecznie piękna królowa nie była rozczarowana. Wiedziała, że na wszystko przyjdzie pora, a przyjemność, którą uzyskuje się zbyt szybko, jest tylko połową przyjemności. Na razie chłonęła z rozkoszą emanującą od Conana aurę cierpienia. Niebawem już nie była w stanie zachować dłużej dotychczasowej, obojętnej pozy. Piersi Vammatar unosiły się coraz wyżej i coraz szybciej. Jej pełne, karminowe wargi rozchyliły się namiętnie, a dłonie zacisnęły kurczowo na poręczach tronu. Wreszcie krew zawrzała w żyłach zwyrodniałej władczyni i Vammatar z gardłowym jękiem targnęła się konwulsyjnie do tyłu wyginając w łuk. To dlatego chciała być sama. Nie życzyła sobie, by ktokolwiek oglądał ją w tej wynaturzonej ekstazie. Powoli dochodziła do siebie. Ociężałym ruchem otarła pot z czoła. Teraz czekały ją rozkosze znacznie bardziej subtelne, dotyczące bardziej sfery ducha niż ciała. Jak na razie sprawiła, że ból odczuwany przez Conana zależał od ciężaru jego ciała. Niebawem, za pomocą kilku magicznych tortur Vammatar zamierzała doprowadzić do tego, aby źródłem cierpienia stała się żelazna wola młodego Cymmerianina. To miało być znacznie bardziej emocjonujące… Władczyni Halogi uznała, że drugą część kaźni powinno zobaczyć jak najwięcej jej poddanych. Wcisnęła zatem tajemny przycisk w poręczy tronu, co sprawiło, że w przedsionku sali tronowej jęknął spiżowy gong. Na ten znak otworzyły się drzwi i do środka wlał się tłum białowłosych dworzan i wojowników. Bez słowa, w nabożnym skupieniu otoczyli królową i ciężko dyszącego na haku jeńca. Vammatar Okrutna przeciągając złowróżbne oczekiwanie skinęła na niewolnicę trzymającą tacę ze specjałami z dalekich krajów. Z namaszczeniem wybrała sobie sprowadzony z Turanu owoc granatu i rozerwała brązową skórkę. Nie spuszczając oczu z Conana wbiła zęby w miąższ. Amarantowy sok pociekł jej po brodzie. Wtem na korytarzu rozległy się ciężkie, dudniące kroki… W chwili gdy w korytarzu prowadzącym do sali tronowej zabrzmiał gong, przed częściowo zrujnowanym zamkiem Haloga, nie wiadomo skąd pojawił się niesamowity wojownik. Był on dwukrotnie wyższy od najpotężniejszego mężczyzny i wyglądał jak posąg wykuty z jednej bryły oślepiająco błękitnego lodu. Ziemia zadrżała pod jego stopami, kiedy majestatycznie ruszył w kierunku zamczyska. Przed zamkniętą bramą przystanął i uniósł prawą dłoń. Wrota i żelazna krata uderzone falą kosmicznej mocy ugięły się i rozprysły na drobiny nie większe od wiórów i opiłków.
Ymir przeszedł przez skłębioną kurzawę. Na dziedzińcu zabiegł mu drogę jakiś zdezorientowany strażnik i nim zdołał pojąć, z kim ma do czynienia, padł martwy z pękniętym sercem. Bóg Nordheimerów zniknął we wnętrzu budowli. Nieomylnie odnalazł drogę do sali tronowej. W momencie gdy przekraczał próg, z dziesiątek gardeł wyrwał się skowyt przerażenia. Vammatar zamarła na tronie, a połówka granatu wypadła jej z dłoni. Hyperborejczycy osłaniając oczy rękami i połami płaszczy, w dzikim popłochu cofnęli się pod ściany. Ymir ruszył prosto do królowej mijając obojętnie Cymmerianina wiszącego nad kałużą krwi. Władczyni Halogi stwierdziła ze zgrozą, że nie może wykonać nawet najdrobniejszego gestu. Ymir bóg Vanirów i Aesirów zatrzymał się trzy kroki od tronu. Płomienie oświetlające całą scenę nagle zamarły w bezruchu. Światło wypełniające salę przestało migotać. Niesamowitość tego, co się działo, dotarła do otępiałego z bólu Conana. Młody Cymmerianin uniósł głowę i jego przekrwione oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Ymir wpatrywał się w Vammatar Okrutną. Boski wzrok przenikał wszelkie pozory. Pan Nordheimerów widział władczynię Halogi taką, jaką była naprawdę, i sprawił, że jej natura stała się widoczna także dla zwykłych śmiertelników. W jednej chwili przepadła cała wyzywająca uroda wiecznie pięknej Vammatar. Na tronie siedziała teraz odrażająca, obwieszona klejnotami starucha. Królowa wydała z siebie koszmarny skrzek i spróbowała zakryć twarz kostropatymi dłońmi. Lecz to jeszcze nie był koniec. Spojrzenie Lodowego Olbrzyma uwolniło zamknięte w duszy Vammatar żywioły zła i chaosu, które teraz obróciły się przeciw niej… W sali tronowej wybuchła panika. Hyperborejczycy osłaniając oczy runęli do wyjścia przewracając się i tratując. Ymir nie poświęcił im najmniejszej uwagi. Władczyni Halogi rozkładała się za życia. W pierwszej chwili zdołała wydać z siebie rozdygotany wizg, który z półtonu przeszedł w cichnący bulgot. Bryła brunatnego ścierwa błyskawicznie traciła wszelkie ludzkie kontury, rozkład bowiem objął także kości. A nawet duszę. Świadczyły o tym osobliwe, przypominające sadzę, strzępy ciemności, które ulatywały w górę i rozpływały się w powietrzu. Kiedy kałuża odrażającego błota i szmat przestała drgać i wraz z mieniącą się biżuterią spłynęła z tronu na posadzkę, Ymir odwrócił się i ruszył do drzwi. Mijając Cymmerianina obrzucił go tylko spojrzeniem, w którym malowała się nieskończona obojętność. Nie zamierzał uwalniać Conana — wyznawcy wrogiego mu Croma. Wszak nie tego żądała umierająca Rann. Miał pomścić Cymmerianina i zrobił to! Dotrzymawszy zobowiązania Lodowy Olbrzym opuścił salę tronową w zamku Haloga. Pozostał w niej tylko wbity na hak Conan. 9. GDY MILCZĄ BOGOWIE… Conan był sam. Jedynym z bogów, na którego mógł jeszcze liczyć, był Crom — Pan Góry. Lecz Croma nie należało nigdy o nic prosić. Było to postępowanie niegodne mężczyzny i wojownika. Crom zajmował się każdym ze swoich wyznawców tylko w chwili jego narodzin i nigdy później. Dopiero co narodzonego chłopca bóg Cymmerii obdarzał mocą przezwyciężania przeciwieństw i pokonywania wrogów. To musiało mu wystarczyć na całe życie. Jeśli zaś ktoś uznał, że to zbyt mało, i ośmielił się prosić w modlitwie o cokolwiek, odpowiedzią Croma był niezmiennie szyderczy śmiech. Dlatego teraz Crom milczał. I Conan również.
Młody Cymmerianin zdał sobie sprawę, że najwyższy czas zrobić użytek z daru Croma. Poczuł nawet wstyd, iż zwlekał tak długo. Ta myśl sprawiła, że w oczach Conana znowu zapłonął błękitny ogień, a jego wola zdławiła ból. Teraz spostrzegł, że jeśli podkuli nieco nogi, to skutymi z przodu rękami zdoła sięgnąć do wbitego w bok haka. Uczynił tak i po chwili niezdarnych manipulacji zacisnął obie dłonie na wystającym z ciała żelazie. Napiął mięśnie odpychając hak w dół. Udało mu się odciążyć żebra i ból rozrywający mu piersi wyraźnie zelżał. Conan zdołał wziąć nieco głębszy wdech. To zachęciło go do dalszego wysiłku. Hak drgnął i wysunął się na grubość palca. Ramiona Conana zaczęły drżeć. Podciągnął się jeszcze wyżej i pół długości ostrza wyszło z jego boku. Znów zaczerpnął powietrza i podwoił wysiłki. Żelazo w jego boku poruszyło się… I w tym momencie młody Cymmerianin stwierdził, że mokry od krwi i potu trzon haka wyślizguje mu się z palców. Ostrze wbrew rozpaczliwym wysiłkom Conana zaczęło znów wchodzić w ranę. Nagły, inny niż dotąd, kłujący ból sprawił, że lodowate palce strachu dotknęły karku młodzieńca. Hak cofając się nie wchodził w poprzednie położenie, lecz wbijał się w płuco! Starając się uwolnić, Conan mimowolnie zmienił kąt, pod którym żeleźce tkwiło w jego ciele. Teraz puszczenie haka oznaczało śmierć, poprzedzoną koszmarnym charkotem i różową pianą bryzgającą z nosa i ust… Rozdygotane ramiona zaczęły słabnąć. Przerażenie zjeżyło Conanowi włosy. Desperacko odpychał od siebie hak, lecz wcześniejsza męka i upływ krwi wyżarły siłę z jego mięśni. Złowrogie ostrze to się cofało, to pogrążało z powrotem. Ból w boku stał się niczym wobec bólu napiętych w nadludzkim wysiłku barków, ramion i zaciśniętych palców. Oczy wyszły młodzieńcowi z orbit, a zwarte z całej mocy zęby zgrzytały jak żarna. Niespożyta, barbarzyńska witalność Cymmerianina zatraciła się w śmiertelnych zmaganiach. Umysł przygasł stłumiony wybuchem walczącej o życie pierwotnej dzikości. W oczach i wykrzywionych rysach Conana nie było już nic ludzkiego. Z gardła młodzieńca wyrwał się zwierzęcy skowyt wznoszący się i narastający aż do obłąkańczego krzyku w momencie, w którym hak wyszedł z ciała! Cymmerianin zwalił się na posadzkę rozchlapując kałużę własnej krwi. Brzęk łańcuchów zamarł pod sklepieniem sali tronowej. Z dziury w boku młodzieńca wydostał się krwawy bąbel. Conan odetchnął chrapliwie. Instynktownie przycisnął do rany prawe przedramię zatykając ją szczelnie. Teraz lżej było oddychać. Stopniowo twarz młodego Cymmerianina odzyskiwała ludzki wygląd. Wciąż jednak miał zamknięte oczy i nie próbował się poruszyć. Leżał tak ponad godzinę. Dopiero po tym czasie dwóch najodważniejszych Hyperborejczyków ośmieliło się zajrzeć do sali tronowej. Zbliżyli się ostrożnie i obejrzeli najpierw szczątki królowej. Na twarzach obu mężczyzn odmalował się głęboki wstrząs. Postali chwilę przed tronem, po czym bez słowa odwrócili się i podeszli do Cymmerianina. Jeden z Hyperborejczyków, pomarszczony starzec, przyklęknął. — Jeszcze żyje — oznajmił półgłosem. — Czy to możliwe, aby sam zdołał zejść z haka? — zapytał młodszy patrząc na nieruchome, okrwawione żelazo. Starzec potrząsnął głową. — Nie, książę, żaden śmiertelnik nie mógłby tego dokonać — oznajmił stanowczo. — Zatem zrobił to Pan Lodów — stwierdził młody arystokrata blednąc wyraźnie. — I ja tak sądzę, mój panie.
— Ale dlaczego nie zdjął mu łańcuchów? — zapytał książę. — Dlaczego nie zabrał go ze sobą? Dlaczego nie zwrócił mu wolności, poprzestając jedynie na uratowaniu mu życia? Odpowiedz mi, Awatarze! Starzec powstał i namyślał się długą chwilę. — Widocznie, mój panie, przeznaczeniem tego barbarzyńcy jest żyć, ale nie być wolnym. Bez wątpienia ma to dla bogów wielkie znaczenie. Nie nam, śmiertelnikom, rozsądzać jakie. Dlatego Pan Lodów uczynił to, co uczynił. Młody władca Halogi popatrzył ze zdumieniem na Conana. — Dobrze więc — oznajmił marszcząc bezbarwne brwi. — Będę posłuszny woli bogów. Ten barbarzyńca będzie żyć i pozostanie na zawsze w Halodze. Niech zaniosą go do zagrody dla niewolników i opatrzą mu rany! Awatar dał znak komuś na korytarzu. Do sali wbiegło dwóch wojowników. Chwycili młodego Cymmerianina za ramiona i powlekli do wyjścia. Stary Hyperborejczyk podążył za nimi. Conan znał zaledwie kilka hyperborejskich słów, toteż z całej powyższej przemowy zrozumiał tylko tyle, że darowano mu życie. Dlatego nie stawiał oporu. Kiedy taszczono go do zagrody dla niewolników, opatrywano oraz zastępowano kajdany pojedynczym łańcuchem z obejmą na kostkę prawej nogi, on ulegle poddawał się wszystkim tym zabiegom. Niczym zmęczony, dziki zwierz zbierał siły do dalszej walki. 10. WICHER, DESZCZ I MROK Na trzy dni pozostawiono Conana w spokoju. Przez ten czas mięśnie młodego Cymmerianina odzyskały dawną moc, a ciało na powrót stało się posłuszne jego żelaznej woli. Umysł barbarzyńcy wypełniło nieokiełzane, dzikie pragnienie wolności. Całymi godzinami rozmyślał nad sposobem wyrwania się z niewoli. Czwartego dnia wraz z innymi niewolnikami zapędzono go do usuwania zniszczeń spowodowanych przez pożar. Ogień strawił całkowicie jedną trzecią zamku, a prawie drugie tyle zostało uszkodzone w mniejszym lub większym stopniu. Podczas pracy jeden z aesirskich jeńców opowiedział Conanowi o ukradkowym pogrzebie Vammatar Okrutnej. Odrażające szczątki królowej umieszczono w zapieczętowanej wazie z khitajskiej porcelany, którą procesja mamroczących kapłanów zniosła pośpiesznie do podziemi Halogi. W pewnej chwili, podczas wygarniania gruzu uwagę młodego Cymmerianina przykuł ściemniały od ognia, ostry kawałek żelaza. Conan, syn kowala, już na pierwszy rzut oka spostrzegł, że metal ten najpierw rozpalił się w pożarze do białości, a potem ktoś z łudzi gaszących płomienie, przypadkiem zalał go wodą. W tych warunkach żelazo zahartowało się tak, iż można było zarysować nim szkło. Cymmerianin pochwycił ukradkiem ten prymitywny pilnik i ukrył go za przepaską biodrową. Wieczorem, kiedy łańcuch odchodzący od obręczy na jego kostce przymocowano z powrotem do wmurowanego w ścianę pierścienia, Conan zabrał się do roboty. Wkrótce na ogniwie obok kłódki pojawiła się pierwsza rysa. Młody Cymmerianin tarł łańcuch noc w noc. Pracował bardzo ostrożnie, często robił długie przerwy czekając, aż jakieś naturalne dźwięki zagłuszą odgłos zgrzytania. Wykorzystywał każdą głośniejszą rozmowę, kłótnię niewolników, każdy hałas. Rankiem
maskował gliną poszerzającą się szczerbę w ogniwie z krzepkiego, hyperborejskiego żelaza. Dwa tygodnie później, po zmroku, nad Halogą rozszalała się wściekła nawałnica. Huk gromów zlał się w jeden demoniczny ryk wstrząsający ziemią i murami zamczyska. Zawodzący wicher niemal obalał wieże. Zdawało się, że ulewa wkrótce zmyje z powierzchni ziemi to siedlisko występku i zła. W tym hałasie pilnik Conana raz za razem wgryzał się w łańcuch. Przed północą chropowate żelazo przeniknęło połówkę ogniwa. Cymmerianin chwycił łańcuch oburącz i zaparł się stopami o ścianę. Napiął grzbiet. Zgrzytnęło żelazo. Conan stopniowo zwiększał siłę. Ogniwo rozgięło się z wolna i puściło. Łańcuch szczęknął gwałtownie. — Co robisz?! — rozległ się chrapliwy krzyk. Conan podniósł pilnik. — Masz! — rzucił go pytającemu. Oczy niewolnika zabłysły w mroku. Cymmerianin zebrał ostrożnie łańcuch i wymknął się z zadaszonej zagrody. Natychmiast runęły nań potoki wody. Kolejna błyskawica zalała światłem dziedziniec zamku. Conan natychmiast umknął w cień. Trzymając się blisko muru, szybko dotarł do bramy. Ta była otwarta, lecz przy spuszczonej, nowej kracie stał strażnik i wpatrywał się w ciemność. Burza zaskoczyła młodego władcę Halogi podczas objazdu włości i właśnie oczekiwano jego powrotu. Conan przyczaił się za załomem muru. W pewnej chwili strażnik odskoczył od kraty i ręką dał znak komuś we wnętrzu wartowni. Zaraz też wśród łoskotu piorunów dało się słyszeć skrzypienie kołowrotów. Krata zaczęła się podnosić. Równocześnie błękitny błysk wydobył z mroku podjeżdżający do zamku książęcy orszak. Conan wyprysnął z cienia. Rozkręcony łańcuch zawył i z trzaskiem przetrącił strażnikowi kark. Cymmerianin nie tracąc czasu na zabieranie Hyperborejczykowi broni, przemknął pod kratą. Jeźdźcy byli dziesięć kroków przed nim. Już spostrzegli, co się dzieje. Ktoś coś krzyknął, ale komenda przepadła w huku pioruna. Barbarzyńca rzucił się prosto na konie waląc je na odlew łańcuchem po łbach. Zwierzęta z przeraźliwym kwikiem stanęły dęba lub umknęły na bok. Conan wpadł między nie. Błyskawicznym ciosem łańcucha wytrącił wzniesiony miecz z ręki najbliższego jeźdźca i przemknął pod brzuchem jego wierzchowca. Orszak zamienił się w bezładne kłębowisko. Hyperborejczycy wrzeszczeli jak opętani. Młody barbarzyńca już wpadał na otwartą przestrzeń, kiedy nagle drogę zajechał mu jakiś jeździec. Błysk pioruna oświetlił bladą twarz księcia Halogi, a jego miecz pomknął w morderczym sztychu. Cymmerianin uchylił się szybkim półobrotem i kontynuując ten ruch rozkręcił trzymany w ręku odcinek łańcucha tak, że ludzkie oko nie mogło za nim nadążyć. Żelazny bicz trzasnął w skroń księcia. Pół czoła wraz z oczodołem zamieniło się w krwawą miazgę, z której rozpędzony łańcuch wyszarpał kawał kości. Conan spostrzegł jeszcze szeroko rozwarte ze zgrozy oczy i usta starego Awatara, po czym jak strzała pomknął w noc. Wicher, deszcz i gałęzie smagały jego ciało, gdy upojony wolnością biegł na spotkanie nowej przygody. LUDZIE ZE SZCZYTÓW
Po ucieczce z hyperborejskiej niewoli i dwóch latach złodziejskiego życia w Zamorze, Korynthii i Nemedii, Conan, który skończył właśnie dwadzieścia lat, postanowił rozpocząć bardziej uczciwą egzystencję. Zaciągnął się więc jako najemny żołnierz do służby w armii króla Yildiza Turańskiego. Po przygodach opisanych w „Mieście czaszek”, w nagrodę za usługi oddane córce króla, Zasarze, zostaje wynagrodzony stopniem oficerskim, odpowiadającym randze sierżanta. Zaraz potem wyrusza w Góry Khozgarskie jako członek eskorty posła wysłanego przez króla do niespokojnych, górskich plemion. Wysłannik miał nadzieję, że za pomocą łapówek i gróźb zdoła wyperswadować góralom najazdy i plądrowanie turańskich prowincji. Jednak Khozgarianie okazali się wojowniczymi barbarzyńcami, respektującymi jedynie natychmiastowy i druzgocący atak. Podstępnie napadli na posła, mordując wszystkich poza dwoma żołnierzami. Conanowi i Jamalowi udało się uciec. Szczupły Turańczyk, którego zakurzona, purpurowa szata i porwane, niegdyś białe spodnie świadczyły o trudach ucieczki, na dany znak ściągnął cugle swojej kasztanki. Potem zwrócił pytający wzrok na swego potężnego przywódcę i zapytał: — Myślisz, że tu będziemy bezpieczni? Jego towarzysz był podobnie ubrany, prócz jednego szczegółu: na powiewającym rękawie wełnianej bluzy miał wyhaftowaną złotą szablę — oznakę sierżanta turańskiej jazdy. Zapytany obrzucił Turańczyka groźnym spojrzeniem. Błękitne oczy gorzały pod purpurowym turbanem okalającym szpiczasty hełm. Olbrzym odrzucił na bok materiał 1 chroniący twarz przed kurzem i splunął, zanim odpowiedział: — Zwierzęta muszą odpocząć. Ciężko wznoszące się boki dwóch wierzchowców i ich spienione pyski były niemym dowodem potwierdzającym te słowa. — Ależ, Conanie — zaprotestował Turańczyk — co nas czeka, jeśli te khozgariańskie diabły wciąż nas gonią? Niespokojnie zerknął na szablę przy pasie i mocniej i zacisnął palce na lancy opartej tylcem o strzemię. Ciężar podwójnie zakrzywionego łuku i kołczanu pełnego strzał na plecach dodał mu otuchy. — Niech diabli wezmę tego głupiego posła! — warknął Cymmerianin. — Jamalu, trzykrotnie ostrzegałem go przed i tymi zdradzieckimi plemionami, ale on miał głowę tak wypełnioną traktatami handlowymi i szlakami karawan, że nawet nie chciał słuchać. Teraz jego durny łeb wędzi się w chacie wodza, razem z siedmioma głowami naszych towarzyszy. Niech go piekło pochłonie razem z tym głupim porucznikiem, który do tego dopuścił. — Tak, Conanie, ale co nasz porucznik mógł zrobić? Dowodzenie należało do posła. My jedynie mieliśmy bronić go i słuchać jego poleceń. Gdyby porucznik sprzeciwił się rozkazom posła, nasz kapitan mógłby złamać jego szablę przed oddziałem i zdegradować go. Znasz przecież temperament Orkhana. — Lepiej być zdegradowanym niż martwym — warknął Conan, patrząc wilkiem na towarzyszącego mu mężczyznę — My dwaj mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem. Słuchaj! — uniósł rękę. — Co to było? Conan stanął w strzemionach, a jego błękitne oczy omiotły wąwozy i szczeliny, poszukując źródła zasłyszanego dźwięku. Gdy jego towarzysz wyjął łuk i nałożył strzałę, ręka Conana musnęła rękojeść szabli. Chwilę później barbarzyńca zeskoczył z siodła i niczym szarżujący byk rzucił się w stronę pobliskiej, kamiennej ściany. Za moment z
małpią zręcznością wdarł się na strome urwisko. Wspinał się w górę z pewnością, jaką dają lata doświadczenia. Dźwignął się nad krawędź skały i rzucił w bok tuż przed tym, jak sękaty kij uderzył w miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się jego głowa. Poderwał się na kolana i chwycił ramię napastnika, zanim ten zdołał uderzyć powtórnie. Potem wstał, by przyjrzeć się swemu jeńcowi. Okazało się, że trzyma dziewczynę, brudną i rozczochraną, ale jednak dziewczynę. Jej ciało było zgrabne jak posąg wykonany przez królewskiego rzeźbiarza, a twarz śliczna pomimo okrywającego ją brudu. Dziewczyna szlochała w bezsilnej wściekłości, dziko szamocąc się w silnym uścisku. Głos Conana był szorstki i nieufny: — Jesteś szpiegiem? Z jakiego szczepu? Szmaragdowe oczy dziewczyny zapłonęły, gdy krzyknęła wyzywająco: — Jestem Shanya, córka Shaf Karaza, wodza Khozgari, władcy gór! Mój ojciec nadzieje cię na pal i upiecze nad rodowym ogniskiem, jeśli ośmielisz się mnie tknąć. — Wspaniała bajeczka — zaśmiał się Conan. — Córka wodza bez towarzyszących jej wojowników, tutaj? Sama? — Nikt nie podniesie ręki na Shanyę. Theggirowie i Ghoufagowie kulą się w swoich chatach, gdy Shanya, córka Shaf Karaza, wstępuje na ich ziemie, by polować na górskie kozice. Puść mnie, turański psie! Wściekła, próbowała się obrócić, ale Conan trzymał jej szczupłe ciało w mocnym uścisku. — Nie tak szybko, ślicznotko! Potrzebujemy jakiegoś znacznego zakładnika, by bezpiecznie wrócić do Samary. Będziesz jechała przez całą drogę w siodle przede mną. Jeśli zaś nie przestaniesz się rzucać, zawsze można cię związać i zakneblować. Uśmiechnął się z całkowitą obojętnością w odpowiedzi na jej wściekłość. — Psie! — krzyknęła. — Teraz zrobię, jak mi każesz. Ale pilnuj się, byś w przyszłości nie wpadł w ręce Khozgari! — Byliśmy otoczeni przez ludzi z twojego szczepu niecałe dwie godziny temu — burknął Conan. — Wasi łucznicy nie potrafią trafić nawet w ścianę własnej chaty, a obecny tutaj Jamal przeszył swoimi strzałami co najmniej dwunastu. Dość tego gadania. Ruszajmy stąd i to szybko. Zamknij teraz swoje śliczne usteczka, bo nie tak trudno będzie je zakneblować. Usta dziewczyny krzywiły się w milczącym gniewie, gdy konie kroczyły ostrożnie, wybierając drogę między kamieniami i skałami. — Jaką drogę zamierzasz wybrać, Conanie? — Głos Jamala był niespokojny. — Nie możemy wracać tą samą drogą. Nie powierzyłbym swojego życia jedynie wierze w zakładnika. Gdybyśmy wpadli w zasadzkę, rozgorączkowani bitwą wojownicy mogliby w ogóle nie zwrócić na nią uwagi. Pojedziemy prosto na północ drogą z Gamry i pokonamy Mgliste Góry przez Przełęcz Bhambar. To powinno skrócić nam podróż do Samary o jakieś trzy dni. Dziewczyna obróciła się, by spojrzeć na niego. Jej twarz była blada z przerażenia. — Ty głupcze! Tak nisko cenisz swoje życie, by próbować przejść przez Mgliste Góry? One są nawiedzane przez Ludzi ze Szczytów. Nie ma takiego, który by tam zawędrował i wrócił. Ci ludzie zaledwie raz wyłonili się z mgieł w czasie panowania Angharzeba z Turanu. To było wtedy, gdy ów król zapragnął odzyskać ziemie, na których znajduje się starożytny turański cmentarz. Ludzie ze Szczytów pokonali całą jego armię, używając magii i potworów. Nie idź tam.
Głos Conana pozostał obojętny: — Te wszystkie monstra i demony, których nikt nie widział, żyją tylko w opowieściach starych kobiet straszących wnuki. To jest najkrótsza i najbezpieczniejsza droga! — wbił ostrogi w boki wierzchowca. Potem tylko stukot kopyt o skały mącił ciszę, gdy sunęli wzdłuż spiętrzonych urwisk. — Te kłęby mgły są tak gęste, jak kobyle mleko! — wykrzyknął Jamal dwa dni później. Kłębiąca się mgła była zimna i nieprzenikniona. Wędrowcy widzieli drogę ledwo na dwa kroki przed sobą. 1 Konie szły powoli bok przy boku, stykając się czasami, jakby chciały sprawdzić, czy nie są same. Gęstość mlecznej mgły była zmienna. Biel falowała i burzyła się, odsłaniając od czasu do czasu ponurą ścianę gór. Wszystkie zmysły Conana były wyostrzone. Jedną ręką trzymał nagą szablę, drugą mocno ściskał Shanyę. Z powodu mgły widział niewiele i wykorzystywał każde przejaśnienie, by rozejrzeć się po okolicy. Zatrzymał ich nagły, rozpaczliwy krzyk dziewczyny. Drżącym palcem wskazała jakiś punkt, kuląc się w siodle i przywierając do masywnej piersi Conana. — Widziałam, jak coś się poruszyło! Dwukrotnie! To nie był człowiek! Conan uważnie zmierzył wzrokiem kształt, który na moment wynurzył się spod całunu mgły. Cymmerianin uniósł się w siodle, potem opadł i pognał konia do przodu, mówiąc: — To nie jest coś, czego córka Khozgari powinna się lękać. Jednak kształt na poboczu drogi budził niepokój. Był to ludzki szkielet wiszący między dwoma palami i poruszany podmuchami wiatru. Kości pokrywały powiewające szmaty, kawałki ścięgien i wyschniętej skóry. Czaszka, oddzielona od karku i rozłupana niczym kokosowy orzech, leżała na ziemi. We mgle zabrzmiał dźwięk. Zaczął się od demonicznego śmiechu, który rosnąc i opadając, zmienił się w gniewny świergot, a zakończył wyjącym lamentem. — To… to demony góry przyzywają nas! — wrzasnęła Shanya. — Nim nadejdzie wieczór, nasze ogryzione kości spoczną w ich kamiennych grobach. Och, ratuj mnie! Nie chcę umierać! Conan poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku, a wzdłuż kręgosłupa, niczym mała jaszczurka, przebiega chłód. Wzruszając barczystymi ramionami przegnał lęk przed nieznanym. — Jesteśmy tutaj i musimy tedy przejść. Niech tylko to coś pojawi się w zasięgu mojego ostrza, a zaśpiewa na inną nutę. Gdy konie ruszyły naprzód, cichy syk sprawił, że Conan obejrzał się za siebie. W tej samej chwili poczuł szarpnięcie swego jeńca. Z tyłu rozległ się potworny huk. Krzycząca dziewczyna została odciągnięta na końcu lassa i zniknęła we mgle. Równocześnie wierzchowiec stanął dęba, zrzucając barbarzyńcę na ziemię. Zanim Cymmerianin zdołał się podnieść, stukot kopyt zamarł w oddali. W pobliżu leżał Jamal i jego koń, obaj zmiażdżeni gigantycznym głazem. Ręka martwego mężczyzny, która wystawała spod szarego kamienia, wciąż jeszcze ściskała łuk i kołczan ze strzałami. Conan porwał broń Jamala nie tracąc czasu na lamentowanie nad martwym towarzyszem. Warcząc niczym wściekły tygrys, zarzucił łuk na ramię, zatknął kołczan za pas i chwycił szablę. Gęsta mgła zawirowała nad nim i poczuł pętlę opadającą na jego głowę. Poruszając się z prędkością błyskawicy, uchylił się, wolną ręką złapał sznur i wrzasnął skrzekliwie jak duszony człowiek. Za moment skoczył w górę, pociągnięty przez siłę, której źródła nie znał. W nozdrzach czuł wilgotną mgłę.
Gdy dotarł na skraj urwiska, pochwyciły go silne ręce. Postacie, które widział we mgle, zdawały się tylko cieniami. Wyszarpnął się z rąk napastników i pchnął w śmiertelnej ciszy w najbliższy cień. Miękki opór i krzyk dowiodły, że szabla zatopiła się w czyimś ciele. Potem cienie otoczyły go: Stając na skraju przepaści, Cymmerianin zatoczył swoim wielkim ostrzem świszczące półkole. Conan jeszcze nigdy nie walczył w tak niesamowitych okolicznościach. Jego wrogowie znikali w wirującej mgle, by po chwili pojawiać się znowu i znowu, niczym upiory. Ich ostrza wyskakiwały z oparów jak języki węży, ale wkrótce Cymmerianin przekonał się, że ich właściciele są kiepskimi szermierzami. Teraz, z większą pewnością siebie, zaczął lżyć milczących napastników: — Czas, byście nauczyli się czegoś o walce na miecze, szakale z mgły! Urządzanie pułapek na samotnych wędrowców widać nie wpływa dobrze na tę umiejętność. Dam wam lekcję. Sztych — to jest to! Półkoliste cięcie — proszę! Sztych z dołu w gardło — macie! Jego słowom towarzyszył pokaz, w wyniku którego kolejne postacie padały z charkotem lub wrzaskiem. Cymmerianin, który początkowo walczył z zimnym opanowaniem, nagle rzucił się na napastników w szybkiej i morderczej szarży. Dwie następne postacie poczuły przenikające je żelazo, po czym ich wnętrzności rozlały się na skale. Nieoczekiwanie pozostali przeciwnicy rozpłynęli się we mgle. Conan otarł pot z czoła rękawem kaftana. Pochylił się i spojrzał na najbliższe zwłoki. Mruknął zdziwiony. To, co leżało przed nim, nie było człowiekiem. Istota ta miała szerokie nozdrza i zmętniałe już oczy. Niskie czoło i cofnięta szczęka były takie jak u małpy, jednak postać nie była podobna do żadnej z małp, które Conan widział w lasach u wybrzeży morza Vilayet. Ta była całkowicie bezwłosa. Jej jedynym strojem był gruby sznur owinięty w pasie. Conan zamyślił się. Wielkie małpy z okolic Vilayet nigdy nie polowały w grupach i nie posiadały inteligencji wystarczającej, by używać broni czy narzędzi. Wyjątkiem były te, które przyuczono do występów na dworze królewskim w Aghrapur. Z kolei bronią tej istoty był nie jakiś prymitywny puginał, ale wykuta z najlepszej turańskiej stali, ostra jak brzytwa szabla. Conan poczuł emanujący od martwej małpy piżmowy zapach. Jego nozdrza rozszerzyły się. Postanowił wywęszyć uciekających i podążyć ich tropem przez tę mgłę. Muszę uratować tę głupią dziewuchę — mruknął do siebie. — Może być córką mojego wroga, ale nie mogę zostawić kobiety w rękach tych bezwłosych małp. Niczym polujący lampart ruszył za wonią piżma. Gdy mgła zaczęła rzednąć, Cymmerianin zdwoił ostrożność. Trop zapachu skręcał i kołował, jakby panika odebrała małpom poczucie kierunku. Conan uśmiechnął się ponuro. Lepiej było być myśliwym niż ofiarą. Tu i ówdzie, obok ścieżki wyrastały potężne kopce zgrubnie obrobionych kamieni. Był to, odgadł Conan, ów starożytny turański cmentarz, o którym wspominała Shanya. Ani czas, ani małpy nie zdołały zniszczyć kurhanów. Cymmerianin ostrożnie obchodził każdy z nich. Czynił tak nie tylko z obawy przed możliwą zasadzką, ale również pragnął oddać cześć tym, którzy tutaj spoczywali. Gdy dotarł na szczyt, z mgły pozostały jedynie rzadkie strzępki. Tutaj ścieżka doprowadziła Conana na szczyt kamiennej grani. Po jej obu stronach ziała zawrotna przepaść. Przejście kończyło się na sąsiednim szczycie, pod osobliwą, spiralną wieżą, która wiła się w górę niczym kamienny wąż. Na tle ponurych, okolicznych gór wyglądała niczym symbol czystego zła.