conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Conan -24- Conan szermierz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Conan -24- Conan szermierz.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

L. SPRAGUE DE CAMP  LIN CARTER  BJÖRN NYBERG       CONAN SZERMIERZ       PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC  TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE SWORDSMAN    LEGIONY ŚMIERCI          Conan, urodzony w posępnych i pochmurnych górach Cymmerii, jeszcze przed  ukończeniem piętnastego roku życia zdobył zasłużoną sławę wojownika, a opowieści o  jego wyczynach rozbrzmiewały wokół ognisk Rady. W tymże roku cymmeriańskie  plemiona przerwały odwieczne waśnie i połączyły siły, by odeprzeć aquiłońskich  najeźdźców, którzy zbudowali nadgraniczną twierdzę Venarium i zaczęli kolonizować  południowe obszary Cymmerii. Żądne krwi hordy górali spłynęły z północnych wzgórz,  wzięły szturmem twierdzę i wypędziły Aquilończyków za dawną granicę. Conan był  jednym z wyjących, opętanych bitewnym szałem wojowników. Wówczas, pod Venarium,  był ledwo wyrostkiem i choć jego budowa daleko odbiegała od potężnej postury, jaką  miał się szczycić w późniejszych latach, już mierzył sobie sześć stóp i ważył sto  osiemdziesiąt funtów. Był czujny i zwinny jak urodzony człowiek lasu oraz twardy jak  mieszkaniec gór. Po ojcu kowalu odziedziczył siłę, która wraz ze zręcznością w  posługiwaniu się nożem, toporem i mieczem czyniła zeń strasznego przeciwnika.     Po splądrowaniu aquilońskiej twierdzy Conan wraca do swego plemienia. Gnany  młodzieńczymi tęsknotami i ciekawością świata, lecz krępowany rodową tradycją,  wplątuje się w plemienną waśń i w końcu bez żalu opuszcza rodzinną wioskę. Przyłącza  się do bandy Aesirów i bierze udział w najazdach na Vanirów i Hyperborejczyków.  Niektóre z hyperborejskich cytadel znajdują się w rękach budzących powszechną grozę  czarowników. Właśnie na jedną z tych warowni ruszają Aesirowie.    1. KREW NA ŚNIEGU          Jeleń zatrzymał się na brzegu strumienia i podniósł łeb, wdychając mroźne powietrze.  Krople wody skapujące z jego oszronionego pyska wyglądały niczym kryształowe  paciorki. Słońce błyszczało na kasztanowej skórze i migotało w rosochach rozgałęzionego  poroża.     Cichy dźwięk, który zaniepokoił zwierzę, nie powtórzył się, więc jeleń schylił łeb, by  napić się wody szemrzącej wśród połamanego lodu.     Po drugiej stronie strumienia brzeg pokryty był gładką warstwą świeżego śniegu. Pod  ciemnymi gałęziami sosen rosły gęste, bezlistne zarośla. Z mrocznego lasu dobiegał  jedynie plusk kropel topniejącego śniegu. Między czubkami drzew widać było szare jak  ołów niebo.     Z gąszczu wyleciał rzucony z zabójczą precyzją oszczep. Długie drzewce utkwiło za  łopatką jelenia. Zwierzę podskoczyło, zachwiało się, kaszlnęło krwią i upadło. Przez  chwilę leżało na boku, kopiąc śnieg i szamocąc się w daremnej próbie powstania. Potem 

ślepia jelenia zeszkliły się, głowa opadła bezwiednie, a kopyta znieruchomiały. Krew,  zmieszana z pianą, skapywała ze szczęki, plamiąc szkarłatem dziewiczy śnieg.     Dwaj mężczyźni, którzy wyłonili się spomiędzy drzew, badawczo rozejrzeli się po  zaśnieżonej okolicy. Masywniejszy i starszy, najwyraźniej przywódca, był olbrzymem o  zwalistych barkach i długich, potężnie umięśnionych rękach. Muskuły ogromnej klatki  piersiowej i ramion pęczniały pod futrzaną opończą i bluzą z szorstkiej wełny. Prócz tego  miał na sobie szeroki pas ze złotą sprzączką oraz kaptur z wilczego futra, który  przysłaniał mu twarz. Gdy zrzucił go, by się rozejrzeć, w słońcu zajaśniały złociste, lekko  upstrzone siwizną włosy. Szerokie policzki i toporną szczękę porastała krótka, byle jak  przycięta broda tej samej barwy. Kolor włosów, jasna karnacja, rumiane policzki oraz  śmiałe, niebieskie oczy wskazywały, że jest Aesirem.     Towarzyszący mu młodzieniec różnił się od niego pod wieloma względami. Był  zadziwiająco wysoki i krzepki jak na swój wiek Miał proste, gęste, czarne włosy przycięte  nad czołem, a skóra jego posępnego oblicza była albo naturalnie śniada, albo głęboko  opalona. Oczy, ukryte pod gęstymi czarnymi brwiami, były błękitne jak te u  towarzyszącego mu olbrzyma. Jednak podczas gdy w oczach złotowłosego wojownika  błyszczała radość z polowania, oczy młodzieńca jarzyły się niczym ślepia dzikiego i  głodnego drapieżnika. W przeciwieństwie do starszego towarzysza, młodzieniec nie nosił  brody, chociaż kwadratową szczękę ocieniał ciemny, kilkudniowy zarost.     Brodacz nazywał się Njal i był jarlem, czyli wodzem Aesirów, a zarazem hersztem  znanej i cieszącej się złą sławą bandy grasującej na granicy między Asgardem a  Hyperboreją. Młodzieniec imieniem Conan był zbiegiem z urwistych, pochmurnych gór  Cymmerii.     Mężczyźni zeszli niżej i przebrnęli przez lodowaty strumień do miejsca, w którym na  skrwawionym śniegu leżał ich łup. Jeleń ważył prawie tyle samo co oni, a rozgałęzione  rogi sprawiały, że był zbyt nieporęczny, by zanieść go do obozu. Dlatego też Njal schylił  się i za pomocą długiego noża szybko rozciął mu brzuch, wypatroszył, zdarł skórę i  oddzielił łopatki, comber i żebra od reszty. Młodzieniec w tym czasie bacznie obserwował  okolicę.     — Wykop dół, chłopcze, i to głęboki — burknął na koniec wódz.     Młodzieniec zdjął z pleców topór o długim stylisku i zaczął rąbać zamarznięty stok. Nim  Njal skończył ćwiartować mięso, Conan wyrył dół dostatecznie duży, by ukryć w nim  zbędne resztki. Podczas gdy brodacz płukał skrwawione połcie dziczyzny w strumieniu,  młodzieniec zagrzebał łeb, jelita oraz szkarłatny śnieg i ubił poruszoną ziemię. Potem  rozwiązał futrzaną szubę i zamiótł nią śnieg, zacierając ślady swych poczynań.     Njal zawinął mięso w świeżo zdartą skórę i związał całość sznurem, który zabrał  specjalnie w tym celu. Conan ściął młode drzewko, ogołocił je z gałęzi i skrócił. Njal  przywiązał worek na środku drąga, którego końce obaj zarzucili sobie na ramiona.  Ciągnąc za sobą płaszcz Conana, by zatrzeć odciski stóp, wspięli się na zbocze i wrócili do  lasu.     Rosnące na hyperborejskim pograniczu sosny były wysokie, grube i ciemne. W  miejscach, gdzie wiatrołomy pozwalały spojrzeć w dal, roztaczał się widok na ciągnące się  w nieskończoność pagórki porośnięte ośnieżonymi sosnami. W mrocznych ostępach wyły  wilki, a w górze unosiły się bezszelestnie wielkie, białe sowy.     Dwaj dobrze uzbrojeni myśliwi nie bali się miejscowych stworzeń. Tylko raz z  szacunkiem ustąpili z drogi, gdy przed nimi pojawił się niedźwiedź. Jak duchy  przemykali między ponurymi drzewami. Obaj byli urodzonymi ludźmi puszczy, nie 

czynili więc hałasu i pozostawiali niewiele śladów. Nawet suche krzaki nie szeleściły, gdy  torowali sobie przez nie drogę.     Obóz Aesirów był tak dobrze ukryty, że pierwszą oznaką jego istnienia okazał się  dopiero cichy pomruk głosów wokół małego ogniska. Podstarzały strażnik, którego loki  stały się już srebrne, wyszedł zza drzewa i przywitał powracających. Jedno oko  wojownika było jasne i bystre, w miejscu zaś drugiego znajdował się pusty oczodół  zakryty skórzaną łatką. Był to Gorm, skald Aesirów. Na jego zgarbionych plecach, w  worku ze skóry jelenia spała harfa.     — Są jakieś wieści od Egila? — zapytał wódz zdejmując drąg z ramienia i gestem  nakazując jednemu z obecnych, by zabrał worek z mięsem.     — Ani słowa, jarlu — rzekł ponuro jednooki. — To mi się nie podoba — poruszył się  niespokojnie, jak zwierz wyczuwający niebezpieczeństwo.     Njal wymienił spojrzenia z milczącym Conanem. Dwa dni wcześniej, w czasie  bezksiężycowej nocy z obozu wymknęła się grupa zwiadowców, którzy mieli za zadanie  dotrzeć do wielkiego zamku Haloga i zbadać jego okolicę. Zamek leżał niedaleko za  wzgórzami, które obrzeżały horyzont od południowego wschodu.     Trzydziestu doświadczonych wojowników, prowadzonych przez Egila, miało przetrzeć  drogę i zbadać fortyfikacje hyperborejskiej warowni. Conan, nie pytany, zuchwale  wypowiedział się przeciwko tym zamiarom. Stwierdził, że tak duży podział sił pod  bokiem wroga jest nierozsądny i zbyt ryzykowny. Njal w odpowiedzi zrugał go wtedy i  kazał mu trzymać język za zębami.     Posłańcy od Egila powinni byli przybyć wiele godzin temu. Brak wieści budził obawy w  sercu Njala, który żałował teraz, że nie posłuchał ostrzeżenia młodego Cymmerianina.  Porywcze zachowanie Njala i pośpiech, z jakim poprowadził swoich ludzi przez dzicz do  hyperborejskiej granicy, nie były bezpodstawne. Dwa tygodnie wcześniej hyperborejscy  łowcy niewolników z czerwonymi znakami rodu Haloga na czarnych płaszczach  uprowadzili jego jedyną córkę, Rann. Jarl, dumając nad nieznanym losem swego dziecka i  ludzi wysłanych na zwiad, zdusił ogarniające go drżenie. Czarownicy posępnej  Hyperborei słynęli daleko i szeroko ze swej niesamowitej biegłości w sztukach  tajemnych, okrutna zaś królowa Halogi wzbudzała strach większy niż czarna śmierć. Njal  walcząc z chłodem, który lodowatymi szponami ściskał jego serce, odwrócił się do Gorma  skalda.     — Dopilnuj, by szybko przyrządzono mięsiwo — rozkazał. — Nie możemy ryzykować  dymu otwartego ognia, więc niech się piecze na węglach. I niech ludzie jedzą szybko.  Ruszamy o zmroku.    2. OPRAWCY          Wojownicy z Asgardu przez całą noc, bezgłośnie niczym wataha wilków, brnęli jeden za  drugim przez ośnieżone wzgórza osnute lepką mgłą. Z początku na niebie połyskiwały  gwiazdy, ale w miarę upływu czasu zimne opary zgasiły ich lekkie, jakby zamrożone  migotanie. Kiedy w końcu wzeszedł księżyc, wilgotna mgła przyćmiła jego blask tak, że  wyglądał na niebie jak perłowa plama. Mimo iż gęsty mrok zasnuwał tę jałową, bagnistą i  słabo zaludnioną krainę, wojownicy wykorzystywali najmniejszą nierówność terenu,  każdy bezlistny krzak oraz każdą łatę cienia, by wtopić się w otoczenie. Zamek Haloga  był bowiem potężną i dobrze strzeżoną fortecą. Njal zaś, choć zdesperowany i żądny 

zemsty, w głębi serca wiedział, że jedyną nadzieję na zwycięstwo daje tylko atak z  zaskoczenia.     Księżyc i mgła zniknęły, gdy dotarli do Halogi. Zamek stał na niewysokim wzniesieniu  na skraju płytkiej, nieckowatej doliny. Potężne mury z czarnego kamienia zwieńczone  były blankami, a po obu stronach jedynej, ciężkiej bramy wznosiły się potężne przypory.  W wieżach znajdowało się kilka wysoko osadzonych okien, jednolitą zaś płaszczyznę  megalitycznych murów urozmaicały jedynie wąskie strzelnice.     Njal wiedział, że wzięcie zamczyska szturmem nie będzie łatwe. Poza tym niepokoiło go  jeszcze jedno. Gdzie byli ludzie, których wysłał na zwiady? Nawet idący przodem  bystroocy tropiciele nie znaleźli ani śladu. Niedawno spadły śnieg skutecznie zatarł  wszelkie tropy.     — Czy mamy wedrzeć się na mury, jarlu? — zapytał jeden z wojowników — banita,  który uciekł do nich z Vanaheimu.     — Nie, nadchodzi świt, niech będzie przeklęty! — warknął wódz. — Musimy czekać do  nocy albo prosić bogów, by sprawili, aby te białowłose diabły stały się nieostrożne i  podniosły kratę w bramie. Powiedz ludziom, by spali tam, gdzie który stoi, i niech  nasypią śniegu na futra, tak by nikt ich nie zobaczył. Zawiadom Throra Żelazną Rękę, że  jego ludzie pierwsi obejmą wartę.     Njal położył się, owinął futrem i zamknął oczy. Ale sen długo nie chciał nadejść. Kiedy  wreszcie nadszedł, mroczne, chichoczące okropieństwa przemieniły go w koszmar.          Conan wcale nie spał. Targały nim niespokojne przeczucia, ponadto nadal czuł się  urażony, że Njal zlekceważył jego radę. Jako wygnaniec z rodzinnego kraju, był obcy  wśród aesirskich rozbójników i wywalczenie swego miejsca w bandzie kosztowało go  niemało wysiłku. Twardzi synowie Północy potrafili jednak docenić jego umiejętność  znoszenia niedostatku bez skarg. Z kolei liczne bijatyki nauczyły ich szacunku dla  ciężkich pięści Cymmerianina. Mimo młodego wieku Conan walczył z zawziętością  zapędzonego w kąt dzikiego kota i jedynie kilku ludzi siłą mogło odciągnąć go od  powalonego przeciwnika. Ale zapalczywemu Cymmerianinowi to nie wystarczało.  Pragnął zdobyć uznanie starszych dokonując jakiegoś śmiałego czynu.     Conan bacznie przyjrzał się oknom twierdzy. Umieszczono je zbyt wysoko, by można  było ich dosięgnąć, a wspięcie się po murze bez drabiny wykraczało poza ludzkie  umiejętności. Młodzieniec w swoim rodzinnym kraju pokonał wiele stromych urwisk,  lecz tam przynajmniej mógł znaleźć choć minimalne oparcie dla palców rąk i stóp.  Niestety, kamienie składające się na mury zamku Haloga były dobrze dopasowane i  wygładzone niczym szkło, co uniemożliwiało wspinaczkę wszystkim stworzeniom  większym od pająka.     Jednakże wąskie strzelnice były osadzone niżej i tym samym wydawały się łatwiej  dostępne. Te najniższe znajdowały się na wysokości nieco większej od sumy wzrostu  trzech ludzi. Oczywiście dla rosłego wojownika były zbyt wąskie, ale czy również dla  młodego i wciąż jeszcze szczupłego Conana?          Kiedy nadszedł świt, w obozie brakowało jednego człowieka — młodego  cymmeriańskiego banity, Conana. Njal miał daleko ważniejsze sprawy na głowie i stąd  mało czasu na zastanawianie się nad losem ponurego młodzieńca, którego najwyraźniej  obleciał tchórz.   

   Gdy świt rozjaśnił puste niebo i rozproszył wilgotną mgłę, która niczym całun spowijała  ten przeklęty kraj, jarl na własne oczy zobaczył powód, dla którego nie otrzymał żadnych  wieści od ludzi wysłanych na zwiad. Wszyscy wisieli na blankach i jeszcze żyli. Tańczyli  w śmiertelnych podrygach na końcach trzydziestu lin.     Njal wytrzeszczył oczy, a potem klął, dopóki nie zachrypł. W bezsilnej złości zaciskał  pięści, aż paznokcie poraniły stwardniałe dłonie. Chociaż czuł się chory do głębi duszy,  nie mógł oderwać oczu od strasznego widowiska.     Wiecznie młoda królowa Halogi — Vammatar Okrutna, stała na murze jasna jak sam  poranek. Miała długie, prawie białe włosy i krągłe piersi, które kusząco napinały tkaninę  ciężkiej, białej szaty. Na pełnych, czerwonych ustach królowej igrał leniwy, rozmarzony  uśmiech. Towarzyszący jej ludzie, rodowici Hyperborejczycy, byli chudzi, długonodzy,  mieli blade oczy i bezbarwne, jedwabiste włosy. Oszaleli z gniewu i przerażenia  Aesirowie patrzyli, jak ludzie z oddziału Egila umierają powoli, wbici na haki i krojeni  zakrzywionymi nożami. Skrwawione, poszarpane strzępy ludzkie, które dwa dni  wcześniej były silnymi, rosłymi wojownikami, jęczały, wyły i szamotały się daremnie.  Wojowie mieli konać jeszcze przez wiele godzin.     Njal patrzył gryząc usta. Z każdą mijającą godziną przybywały mu lata. Nic nie mógł  zrobić! Byłoby szaleństwem rzucić na wysokie mury oddział wojowników uzbrojonych  jedynie w broń ręczną. Gdyby miał wielką, dobrze wyposażoną armię, zdolną do  wielomiesięcznego oblężenia, mógłby zaatakować bramę taranami i pociskami z katapult.  Mógłby wykopać pod murami tunele albo podtoczyć wieże oblężnicze i z ich szczytów  wedrzeć się do zamku. Mógłby też otoczyć szczelnie warownię i czekać, aż głód zwycięży  obrońców. Nie mając jednak wielkiej armii, jarl potrzebował przynajmniej drabin  długich na wysokość muru oraz łuczników i procarzy, którzy w czasie szturmu trzymaliby  obrońców w szachu. Przede wszystkim jednak potrzebował zaskoczenia.     Zaskoczenie, na jakie liczył Njal, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. Czarownicy  służący Vammatar Okrutnej musieli dzięki swym nieziemskim sztukom dostrzec  zbliżających się Aesirów. Złowieszcze legendy okazały się prawdą. Potwierdzały je  szkarłatne dowody wiszące na tle czarnych kamieni. W zamku Haloga przez cały czas  wiedziano, że Aesirowie tu są i teraz nawet rozmiłowani w pomście bogowie północnych  krain nie mogli im pomóc.     Raptem z wysokich okien twierdzy buchnęły pióropusze czarnego dymu i oprawcy,  krzycząc ze zdumienia, zbiegli z murów. Ich czarne szaty łopotały w powietrzu niczym  krucze skrzydła. Ospały, koci uśmiech zniknął z miękkich ust królowej Halogi. W sercu  Njala z Asgardu zatlił się drżący płomyk nadziei.    3. CIEŃ ZEMSTY          Wspinaczka nie była ani łatwiejsza, ani trudniejsza, niż Conan się spodziewał. Za  piętnastą czy szesnastą próbą pętla liny zacisnęła się wreszcie na łbie wykutego w  kamieniu smoka.     Kiedy dotarł na poziom strzelnicy, oplótł sznur nogami i zaczął kołysać się niczym  dziecko na huśtawce. Przerzucając ciężar ciała z jednej strony na drugą, stopniowo  zwiększał wychylenie. Rozhuśtywał się coraz bardziej, aż wreszcie przy maksymalnym  wychylę w prawo dosięgnął otworu strzelniczego.     Złapał się kamieni. Trzymając linę ręką, wsunął do otworu jedną, a potem drugą nogę.  Powoli i ostrożnie przemieścił ciężar ciała, aż w końcu usiadł pewnie na parapecie. Nadal 

trzymał linę, ponieważ pamiętał, że jeśli ją puści, sznur odsunie się i zawiśnie poza jego  zasięgiem, co uniemożliwi mu odwrót.     Strzelnica była zbyt wąska, by Conan mógł prześliznąć się w obecnej pozycji. Jego  szczupłe biodra zaklinowały się w otworze, którego boki były wycięte na zewnątrz, by  zapewnić obrońcom jak najszersze pole rażenia. Cymmerianin przekręcił się więc i  bokiem wsunął w szczelinę biodra i brzuch. Kiedy jednak ramiona i klatka piersiowa  dotarły do najwęższego miejsca strzelnicy, wejście uniemożliwiła wełniana tunika  zwinięta pod pachami. Conan przez chwilę miał wrażenie, że utknął na zawsze w  kamiennej pułapce. Pomyślał, że jeśli strażnicy znajdą go zaklinowanego w strzelnicy, to  wyjdzie na kompletnego głupca. Gdyby zaś nie został odkryty, czekałaby go powolna  śmierć z głodu i pragnienia, a później jego ciało stałoby się żerem dla kruków.     W końcu otrząsnął się z przygnębiających myśli i doszedł do wniosku, że jeśli  całkowicie wypuści powietrze z płuc, to zdoła się przecisnąć. Odetchnął głęboko kilka  razy, jakby przygotowując się do nurkowania, zrobił wydech i z całej siły wepchnął się w  szczelinę. Wierzgające stopy namacały twardą powierzchnię, na której mógł się wesprzeć.  Odwrócił głowę, przepełzł na drugą stronę i straciwszy równowagę upadł na drewnianą  podłogę. Oszołomiony puścił linę, która niczym wąż zaczęła umykać przez otwór. Złapał  ją na chwilę przed tym, nim zniknęła bezpowrotnie. Conan rozejrzał się po małej,  okrągłej komorze. W mroku dojrzał toporny stołek stojący tu dla wygody łucznika.  Przysunął go bliżej otworu i przywiązał do niego linę, tak by ciężkie drewno służyło jako  kotwica. Potem z westchnieniem przeciągnął się i rozprostował zdrętwiałe mięśnie.  Stwierdził, że na kamieniach muru musiał zostawić kilka kawałków własnej skóry.     Po drugiej stronie komory, naprzeciwko strzelnicy, czerniło się sklepione wejście.  Conan wyciągnął z pochwy długi nóż i zbliżył się doń ostrożnie. Za nim znajdowały się,  wiodące w górę, spiralne schody. W oddali, osadzona w żelaznym uchwycie pochodnia  rozpraszała nieco ciemność.     Krok po kroku, przywierając do ścian, Conan przemierzał liczne korytarze. Dążył ku  sercu twierdzy, gdzie jak sądził, trzymano jeńców. Słońce wzeszło już dawno, ale przez  wąskie strzelnice i okna sączyło się niewiele światła. Z zewnątrz dochodziły stłumione  krzyki, które powiedziały cymmeriańskiemu młodzieńcowi, czym zajęci są czarownicy na  blankach.     W korytarzu oświetlonym przez nieliczne pochodnie Conan natknął się wreszcie na  wrogów. Było to dwóch Hyperborejczyków strzegących jakiejś celi. Ich wygląd świadczył  dobitnie, że wszystkie zasłyszane opowieści są prawdziwe. Conan znał Cymmerianów,  widywał Gunderlandczyków, Aquilończyków, Aesirów i Vanirów, ale nigdy wcześniej  nie widział z bliska Hyperborejczyków. Ten widok zmroził mu krew w żyłach.     Wyglądali niczym diabły z wiecznie ciemnego piekła. Mieli pociągłe, blade jak pleśń  twarze, bezduszne, bursztynowe oczy oraz włosy przypominające spłowiały len. Ich  chude ciała odziane były w czerń, a na piersiach widniały czerwone herby Halogi. Conan  pomyślał, że znaki te są krwawymi dowodami na to, iż Hyperborejczycy nie mają serc,  które zostały wydarte z piersi, pozostawiając po sobie jedynie szkarłatne plamy.  Przesądny młodzieniec prawie uwierzył w starożytne legendy głoszące, że są oni trupami  ożywionymi przez demony.     Jednakże Hyperborejczycy mieli serca, a zranieni krwawili. Można było ich również  zabić, co odkrył, rzucając się na nich w wąskim korytarzu. Pierwszy strażnik pisnął i  upadł porażony szybkim i silnym jak uderzenie pioruna atakiem Conana. Krew z  przebitej piersi zalała złowrogi znak. 

   Drugi strażnik wytrzeszczył na Cymmerianina pozbawione wyrazu oczy. Przez chwilę  stał jak wrośnięty w ziemię, po czym sięgnął po miecz. Nim dotknął rękojeści, nóż  Conana, szybki i celny niczym język żmii, ciął go po gardle. Poniżej bladych i cienkich ust  strażnika pojawił się bezlitosny, czerwony uśmiech.     Conan zabrał broń pokonanych i wciągnął ciała do sąsiedniej, pustej celi. Potem przez  otwór w masywnych drzwiach zajrzał do małego pomieszczenia, którego pilnowali obaj  Hyperborejczycy.     Na środku celi, czekając na swe przeznaczenie, stała dumnie wyprostowana dziewczyna  o jasnej jak mleko skórze, czystych, błękitnych oczach i długich, gładkich włosach barwy  pszenicy zalanej słońcem. Chociaż wysokie piersi unosiły się i opadały niespokojnie, w  jej oczach nie było strachu.     — Kim jesteś? — zapytała.     — Conan Cymmerianin, członek bandy twego ojca — odparł spiesznie młodzieniec w  jej języku. — O ile jesteś córką Njala.     Dziewczyna hardo podniosła głowę.     — Jestem Rann Njalsdatter.     — To dobrze — mruknął Conan wsuwając w zamek klucz zabrany martwemu  strażnikowi. — Przyszedłem po ciebie.     — Sam? — Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzania.     Conan przytaknął. Złapał dziewczynę za rękę i wyprowadził na korytarz. Tu dał jej  jeden ze zdobycznych mieczy. Potem wysunął ostrze przed siebie i ciągnąc Rann za sobą,  ostrożnie ruszył w powrotną drogę.     Skradał się bezgłośnie i czujnie niczym leśny drapieżnik. Bez przerwy omiatał  wzrokiem ściany i osadzone w nich drzwi. W migocącym blasku pochodni jego oczy  płonęły niby ślepia nieposkromionego drapieżcy.     Conan wiedział, że w każdej chwili mogą zostać wykryci, z pewnością bowiem nie  wszyscy mieszkańcy zamku byli na blankach wraz z oprawcami. W głębi pierwotnego  serca młodzieniec wznosił milczące modły do Croma, nie znającego litości boga swej  chmurnej ojczyzny. Nie śmiał go prosić o pomoc. Pragnął tylko, by Crom nie przeszkodził  im niezauważalnie dotrzeć do strzelnicy, w której znajdowała się lina.     Młody Cymmerianin niczym bezcielesny cień przemykał mrocznymi korytarzami, a za  nim podążała cicha jak kot Rann. Pochodnie migotały i strzelały iskrami w żelaznych  uchwytach. Ciemne przerwy między rozchwianymi światłami były przepojone czystą  grozą.     Nie napotkali nikogo, a jednak Conanem targał coraz większy niepokój. Prawda, że  szczęście na razie im dopisywało, ale mogło się to skończyć w każdej chwili. Jeżeli natkną  się na dwóch czy trzech Hyperborejczyków, być może zdoła pokonać ich z pomocą Rann.  Kobiety Aesirów nie były wypieszczonymi laleczkami. W razie potrzeby potrafiły  dowieść, iż są zręcznymi i dzielnymi wojowniczkami. Często stawały ramię przy ramieniu  ze swoimi mężczyznami, a kiedy dochodziło do bitwy, walczyły z zaciekłością rannych  tygrysie.     Lecz co się stanie, jeżeli napotkają sześciu czy dwunastu wrogów? Conan był młody, ale  doskonale zdawał sobie sprawę, że żaden śmiertelnik, nieważne jak zręczny, nie zdoła  pokonać przeciwników atakujących ze wszystkich stron. Ponadto wiedział, że w czasie,  gdy oni będą bronić się w tych ciemnych korytarzach, wrzawa postawi na nogi całą załogę  zamku. 

   Musiał zrobić coś, co odwróciłoby uwagę mieszkańców warowni. Jedna z mijanych  pochodni podsunęła mu pewien pomysł. Conan rozejrzał się bystro. Mury zamku były z  kamienia, lecz podłogi i podtrzymujące je belki wykonano z drewna. Po posępnej twarzy  Cymmerianina przemknął okrutny uśmiech.     Postanowił znaleźć magazyn smoły i łuczyw, który powinien być gdzieś niedaleko.  Przemykając korytarzami zaglądał do pomieszczeń, do których drzwi były otwarte.  Pierwsze było puste. W kolejnym stały jedynie dwa łóżka. Trzecie okazało się  rupieciarnią pełną połamanej i zniszczonej broni oraz innych metalowych przedmiotów  czekających na naprawę.     Drzwi do następnego pokoju były lekko uchylone. Między nimi a framugą widniała  wąska, czarna szczelina. Conan pchnął je i drzwi otworzyły się z cichym  poskrzypywaniem. Cymmerianin cofnął się spiesznie. W komorze było łóżko, na którym  spał jakiś starzec. Obok na stołku stało kilka flakoników. Conan domyślił się, że  zawierają lekarstwa dla chorego. Zostawił pochrapującego człowieka i ruszył dalej.     Następne pomieszczenie okazało się poszukiwanym magazynem. Gdy Conan zaglądał  do środka, do jego uszu dotarł łoskot kroków i gniewne głosy. Warknął i wykrzywiając  drapieżnie usta, niecierpliwie skinął na Rann.     — Do środka! — wydyszał.     Wśliznęli się do komory i Conan zamknął drzwi. W pomieszczeniu nie było okien.  Czekali w całkowitej ciemności, wsłuchując się w głosy zbliżających się  Hyperborejczyków. Wkrótce kłócący się w swym gardłowym języku mężczyźni minęli  drzwi i ich kroki ucichły w dali.     Kiedy znów zapadła cisza, Conan odetchnął głęboko. Wznosząc wysoko hyperborejski  miecz, uchylił leciutko drzwi, a gdy ujrzał jedynie pusty korytarz, otworzył je na oścież.  We wpadającym do środka świetle obejrzał zawartość komory. Znajdował się tu stos  zapasowych pochodni, beczka smoły, a w rogu piętrzyły się snopy słomy do wyściełania  cel.     Conan rozrzucił słomę, wylał na nią smołę i rozsypał łuczywa. Wyskoczył na korytarz,  porwał najbliższą pochodnię i cisnął ją na łatwopalną masę, która teraz pokrywała całą  podłogę magazynu. Płomienie łakomie wżarły się w słomę. Natychmiast buchnęły kłęby  czarnego, gryzącego dymu.     Conan, zanosząc się kaszlem, złapał Rann za rękę i pognał w dół kręconych schodów.  Wpadli do komory, przez którą młody barbarzyńca dostał się do zamku. Conan nie miał  pojęcia, ile czasu upłynie, nim Hyperborejczycy odkryją, że zamek płonie, ale był  przekonany, że pożar zaprzątnie ich uwagę na czas, gdy on i dziewczyna będą przeciskać  się przez strzelnicę i zsuwać po linie na bezpieczny, zamarznięty grunt.    4. POŚCIG          Jarl Njal ryczał jak ranny żubr i zataczał się ze śmiechu, ściskając w ramionach zalaną  łzami córkę. Lecz choć prawie oszalał z radości, znalazł chwilę, by spojrzeć na Conana i  obdarzyć młodzieńca przyjacielskim kuksańcem, który większość mężczyzn zwaliłby z  nóg.     Gdy pod osłoną ośnieżonych sosen śpieszyli do Asgardu, Cymmerianin w skąpych  słowach opisał swoją przygodę. Ale słowa nie były potrzebne. Za nimi w niebo bił czarny  słup dymu, a trzask zawalających się stropów i huk pękających ścian niósł się po 

wzgórzach niczym odległy grzmot. Hyperborejczycy bez wątpienia mieli szansę uratować  część swojej fortecy, chociaż wielu z nich musiało już sczeznąć w pożodze.     Njal, nie tracąc czasu, rozkazał ruszać w drogę. Wódz Aesirów wiedział, że dopóki nie  postawią nogi we własnym kraju, musi liczyć się z zemstą Hyperborejczyków. Nie wątpił,  że będą ścigani, ale jak na razie mieszkańcy Halogi zajęci byli czym innym.     Aesirowie oddalali się w pośpiechu, nie dbając o zachowanie ostrożności. Przed  zapadnięciem nocy zostawili warownię o wiele mil za sobą.     Wiecznie piękna królowa Vammatar obserwowała ich odejście z blanków zamczyska  Haloga. W jaspisowych oczach władczyni połyskiwała nienawiść, a potem jej usta  wykrzywił zły uśmiech.          W tej monotonnej krainie bagien i pagórków niewiele było zieleni, a i tę przykrywała  teraz warstwa śniegu. Gdy słońce zniżyło się nad linię horyzontu, z nieruchomych  bagnisk uniosły się wilgotne zwoje dławiącej mgły i zmroziły serca uciekinierów. Wokół  panowała martwa cisza. W drodze napotkali jedynie paru hyperborejskich chłopów,  którzy uciekli na widok zbrojnych.     Od czasu do czasu jeden czy drugi wojownik przykładał ucho do ziemi, ale nie było  słychać tętentu kopyt. Aesirowie śpieszyli się, ślizgając i potykając na zamarzniętym  gruncie.     Nim jednak dzień ostatecznie roztopił się w mroku, Conan zerknął w tył i krzyknął:     — Ktoś idzie za nami!     Aesirowie zatrzymali się i spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku. Z początku  widzieli jedynie bezkresną, falistą równinę, której krańce ginęły we mgle. Potem jeden z  wojów, najwidoczniej obdarzony lepszym niż inni wzrokiem, zawołał:     — Ma rację! Ściga nas wielu pieszych. Są może pół mili z tyłu.     — Dalej! — warknął Njal. — Nie rozbijemy obozu tej nocy.          Banda brnęła dalej, podczas gdy nienasycona mgła pochłonęła zachodzące słońce. Przez  długi czas wędrowali w ciemności, aż wreszcie księżyc przebił się przez spowijającą ich  biel i w jego nieśmiałym blasku dostrzegli za sobą łatę drżącego cienia. Ścigający byli o  wiele bliżej niż poprzednio.     Njal, człowiek o żelaznych mięśniach, maszerował niestrudzenie z wyczerpaną córką w  ramionach. Nie chciał nikomu innemu powierzyć tak drogiego mu brzemienia. Conan,  choć jak zawsze pełen werwy młodości, czuł ból we wszystkich kończynach i w każdym  ścięgnie, gdy podążał za olbrzymim jarlem. Inni bez słowa skargi utrzymywali  wyczerpujące tempo. Najgorsze było to, że ścigający ich prześladowcy wcale nie  wyglądali na zmęczonych. Prawdę mówiąc zgraja z Halogi nie zwalniała, a wręcz  przeciwnie; zaczynała ich doganiać. Njal klął chrapliwie i popędzał swoich ludzi, ale bez  względu na starania, stopniowo tracili przewagę. Jarl wiedział, że wkrótce będą musieli  zatrzymać się i zająć pozycje obronne. W przeciwnym razie padną z wyczerpania. Mieli  niewielki wybór: albo walczyć, albo dać się wyciąć.     Za każdym razem, gdy wspinali się na jakieś wzgórze, widzieli milczących ludzi,  dwakroć przewyższających ich liczbą, i za każdym razem bliżej niż poprzednio.  Prześladowcy wyglądali jakoś dziwnie, lecz ani Njal, ani Gorm, ani nikt inny nie potrafił  dokładnie określić, co ich niepokoi. Kiedy prześladowcy podeszli bliżej, okazało się, że  nie wszyscy są Hyperborejczykami, którzy byli wyżsi i szczuplejsi od ludzi Północy.  Wielu spośród idących z tyłu miało potężne ramiona i masywną budowę oraz rogate 

hełmy Aesirów i Vanirów. Inną dziwną rzeczą było to, w jaki sposób się poruszali. Njal  zadrżał pod wpływem lodowatego dotyku upiornego przeczucia…     Njal wypatrzył pagórek wyższy od większości okolicznych wzniesień i jego zmęczone  oczy rozjaśniły się. Szczyt ten był dobrym miejscem do obrony, chociaż jarl żałował, że  wzgórze nie jest wyższe i bardziej strome. Ale nie mieli wyboru, nieprzyjaciel prawie  deptał im po piętach, musieli więc zatrzymać się i to jak najszybciej.     Njal postawił dziewczynę na ziemi i ryknął chrapliwie: — Ludzie! Szybko na górę! Tam  zajmiemy pozycje. Aesirowie wdarli się na okryte śniegiem zbocza i stanęli na szczycie  zadowoleni, że nie muszą już kontynuować mozolnej wędrówki. Ponieważ zaś wszyscy  byli prawdziwymi wojownikami, perspektywa krwawej bitwy podniosła ich na duchu.  Thror Żelazna Ręka i Gorm rozdali skórzane bukłaki z winem. Wojownicy odpoczywali,  sprawdzając ostrość mieczy i naciągając łuki. Pozdejmowali z pleców długie tarcze z  plecionej łoziny i skóry, i stanęli z nimi tworząc mur otaczający szczyt wzgórza. Na koniec  jednooki Gorm wydobył harfę i zaczął silnym, melodyjnym głosem śpiewać starodawną  pieśń bitewną:                               Nasze ostrza wykuło w płomieniach,                          które skaczą w głębinach piekła.                          I hartowaliśmy je w lodowatych nurtach rzek,                          tam, gdzie na dnie śpią kości martwych mężów.                          Pokonanych przez naszych ojców.          Odpoczynek był krótki. Z mroku i mgły wyłoniła się gromada złowieszczych postaci,  które ruszyły w górę zbocza rytmicznym, monotonnym krokiem ludzi chodzących we śnie  lub marionetek pociąganych za sznurki. Nie zatrzymali się nawet na chwilę, gdy naparli  na krąg tarcz. Naga stal błysnęła w nikłej, księżycowej poświacie, kiedy Aesirowie  wznieśli wysoko miecze, topory i wojenne młoty, i spuścili je z wizgiem na nacierających,  rozrąbując ciała i miażdżąc kości.     Njal wyryczał aesirski okrzyk wojenny i wziął potężny zamach. Raptem znieruchomiał,  zamrugał z niedowierzaniem i serce zamarło mu w piersiach. Przeciwnikiem był nie kto  inny, jak sam Egil, który tego ranka zmarł w mękach na końcu liny zwieszonej z murów  Halogi. Blady księżyc wyraźnie oświetlał znajomą twarz. Jarl Njal zwątpił, czy przeżyje tę  upiorną walkę.    5. „CZŁOWIEK NIE MOŻE UMRZEĆ DWA RAZY!”          Twarz, która z kamienną obojętnością wpatrywała się w oczy Njala, z pewnością  należała do jego starego towarzysza. Biała blizna w poprzek czoła była pamiątką po ranie,  jaką Egil odniósł pięć lat wcześniej w czasie najazdu Vanirów. Ale błękitne oczy Egila nie  poznały swego jarla. Były zimne i puste jak niebo w bezgwiezdną, mglistą noc.     Njal zerknął raz jeszcze i zobaczył poszarpane ciało na obnażonych piersiach Egila,  gdzie kilka godzin wcześniej tkwił hak rozdzierający powoli serce. Uświadomił sobie, że  bez względu na to, jak potężny cios zada, rana nigdy nie zbroczy krwią, a trup starego  przyjaciela nie poczuje gorzkiego pocałunku stali.     Za martwym Aesirem, po stoku piął się na wpół zwęglony Hyperborejczyk. Jego twarz  była wyszczerzoną, przerażającą maską. Njal pomyślał, że to mieszkaniec Halogi, który  znalazł śmierć w pożarze rozpętanym przez przebiegłego Conana. 

   — Wybacz, bracie — wyszeptał jarl pokonując opór zesztywniałych warg. Wzniesiony  topór opadł na chodzącego trupa Egila. Rozszczepione ciało potoczyło się w dół zbocza  bezwładnie jak popsuta lalka, ale jego miejsce natychmiast zajęły szczerzące zęby zwłoki  Hyperborejczyka.     Wódz Aesirów walczył bez wiary w zwycięstwo. Jeżeli wróg był w stanie wezwać z  piekła każdego zmarłego, czyż walka mogła zakończyć się jego klęską?     Nad szeregami obrońców wznosiły się chrapliwe okrzyki zdumienia i trwogi. Aesirów  opuściła nadzieja, kiedy spostrzegli, że przyszło im walczyć z chodzącymi trupami swych  towarzyszy, którzy zginęli pod nożami okrutnych Hyperborejczyków. Ale w upiornych  szeregach znajdowali się również inni. U boku mieszkańców Halogi, którzy znaleźli  śmierć w płomieniach, maszerowały trupy już dawno pogrzebane. Ich gnijące ciała  toczyły wijące się tłuste robaki. Niesamowity oddział hurmem, bez broni, rzucił się na  Aesirów. Smród przyprawiał o mdłości, a wszystkich poza najdzielniejszymi ogarnęło  przerażenie.     Nawet stary Gorm poczuł, że na jego sercu zaciskają się lodowate szpony strachu.  Bitewna pieśń załamała się i ucichła.     — Niechaj bogowie nas wspomogą! — zawołał. — Jakąż możemy mieć nadzieję, skoro  wznosimy naszą stal przeciw chodzącym trupom? Człowiek nie może umrzeć dwa razy!     Szyk Aesirów zachwiał się, gdy upiorni przeciwnicy kolejno powalali wojowników i  wgniatali ich w lepki od krwi śnieg. Napastnicy walczyli gołymi rękami, rozdzierając  żywych lodowatymi palcami.     Conan stał w drugim szeregu. Kiedy walczący przed nim wojownik runął na ziemię,  Cymmerianin rycząc potężnie niby północny wicher, skoczył w przód, by zapełnić lukę w  rozerwanym szeregu. Zamachnął się hyperborejskim mieczem i ciął w kark szkielet, który  wyciskał życie z leżącego u jego stóp Aesira. Odrąbana od kręgosłupa czaszka potoczyła  się w dół zbocza.     Wtedy przerażenie ścięło Conanowi krew w żyłach, a pierwotny strach zjeżył mu włosy.  Bezgłowy korpus podniósł się i złapał młodzieńca kościstymi dłońmi. Conan pokonał  ogarniające go odrętwienie i kopniakiem wybił dziurę w żebrach, które wyglądały spod  strzępów gnijącej skóry. Bezgłowy trup zatoczył się, lecz po chwili znów skoczył z  wygiętymi drapieżnie palcami.     Conan złapał oburącz rękojeść miecza i włożył wszystkie siły w potężny cios. Miecz  przedarł się przez pozbawioną ciała pierś, po czym przerąbał na pół kręgosłup. Rozcięty  na dwoje trup padł i tym razem nie powstał. Przez chwilę Conan nie miał przeciwnika.  Dysząc ciężko, ruchem głowy odrzucił w tył zlepione potem włosy.     Spojrzał na walczących. Njal z ciałem w wielu miejscach oderwanym od kości padł  wreszcie, zabierając ze sobą co najmniej tuzin wrogów. Stary Gorm z wilczym wyciem  zajął jego miejsce i z ostateczną desperacją rąbał ciężkim toporem. Ale szereg już pękł.  Bitwa dobiegała końca.     — Nie zabijać wszystkich! — zabrzmiał niesiony lodowatym wiatrem bezlitosny głos. —  Zabrać tylu, ilu można, do niewoli!     Conan zdołał przebić wzrokiem ciemność. U stóp wzgórza, na grzbiecie wysokiego,  czarnego ogiera siedziała królowa Vammatar w powiewających, śnieżnobiałych szatach.  Conan, drżąc na całym ciele, zrozumiał, że chodzące trupy posłuchają jej rozkazu.     Nagle u jego boku pojawiła się Rann. Jej twarz była mokra od łez, ale w błękitnych  oczach nie było śladu trwogi. Zdążyła zobaczyć śmierć ojca i Gorma, nim gwałtowny atak  kolejnego upiornego przeciwnika nie pchnął jej ku młodemu Cymmerianinowi. Złapała 

porzucony miecz i przygotowała się, by umrzeć w walce. Wtedy, niczym dar od samego  Croma, w zrozpaczonym umyśle Conana narodził się pewien pomysł. Bitwa była już  przegrana. To, że on i pozostali przy życiu Aesirowie zostaną spętani i pognani w  niewolę, było równie pewne jak to, że po nocy nastanie dzień. Jednakże nie wszystko był  stracone.     Conan zawirował, podniósł dziewczynę i zarzucił ją sobie na ramię. Potem rąbiąc na  prawo i lewo runął pędem w dół zasłanego zwłokami stoku, do stóp wzgórza, tam gdzie  na kruczoczarnym rumaku siedziała uśmiechnięta złowieszczo królowa.     Wszystko wokół spowijała ciemność przetykana wirującymi zwojami gęstej mgły, więc  władczyni upiorów, zapatrzona na szczyt wzniesienia, nie zauważyła biegnącego  bezszelestnie Cymmerianina. Ani dziewczyny, którą ten postawił właśnie na  stratowanym śniegu. Żelazne palce zamknęły się na ramieniu i udzie Vammatar i  ściągnęły ją z konia, wrzeszczącą i siną z furii. Conan rzucił królową na ziemię, po czym  podniósł Rann i usadowił protestującą dziewczynę w zwolnionym siodle.     Nim sam zdążył wskoczyć na wierzgające zwierzę, kilka żyjących trupów, posłusznych  wściekłym rozkazom swej pani, złapało go od tyłu i przywarło niczym pijawki do jego  lewego ramienia.     Z nadludzkim wysiłkiem, nim przewróciły go cuchnące potwory, Conan zdołał trzasnąć  płazem zad ogiera.     — Jedź, dziewczyno, jedź! — wrzasnął. — Do Asgardu i wolności!     Czarny rumak zadarł kopyta, zarżał i pomknął jak strzała przez mglistą, ośnieżoną  równinę. Rann przywarła do karku ogiera. Przycisnęła zalany łzami policzek do jego  ciepłej skóry, a jej długie, jasne włosy splątały się z powiewającą kruczą grzywą.     Gdy rumak przemykał u stóp wzniesienia, Rann obejrzała się i zobaczyła, jak dzielny  młodzieniec, który dwakroć uratował jej życie, ulega przewadze żywych trupów. Królowa  Vammatar, której biała szata była teraz powalana błotem, stała w mroźnym, księżycowym  świetle z szatańskim grymasem na ustach. Potem zbocze wzgórza i wznosząca się mgła  litościwie przysłoniły scenę pogromu. Dziewczyna nie oglądając się popędziła na zachód.          Dwudziestu ocalałych Aesirów brnęło na wschód w bladym świetle księżyca. Ich  nadgarstki związane były na plecach rzemieniami z surowej skóry. Chodzący zmarli — ci,  którzy nie zostali w bitwie porąbani na kawałki, pilnowali jeńców. Na czele upiornej  procesji maszerowała dziwna para: Conan i królowa Vammatar.     Władczyni, której piękne rysy wykrzywiała furia, raz za razem cięła biczem  cymmeriańskiego młodzieńca. Czerwone pręgi gęsto poznaczyły już jego twarz i ciało.  Conan wiedział, że nikt dotąd nie wrócił z niewoli w tym przeklętym kraju, jednakże  szedł wyprostowany, a głowę trzymał wysoko. Mógł zabić królową zamiast tylko zrzucić  ją z konia, ale w jego rodzinnym kraju wpojono mu zasady rycerskiego zachowania w  stosunku do kobiet i młodzieniec nie potrafił zapomnieć tych nauk. Teraz czekał na  chwilę, kiedy dane mu będzie zerwać więzy i uciec.          Gdy wschodnie mgły rozproszyło nadejście świtu, Rann Njalsdatter dotarła do granicy  Asgardu. Ciężko jej było na sercu, ale wspomniała ostatnią strofę pieśni, którą Gorm  śpiewał pod zamglonym księżycem:       Możesz nas ściąć,  możemy się wykrwawić i umrzeć. 

Ale jesteśmy ludźmi Północy!  Możesz spętać łańcuchami nasze ciała,  możesz oślepić nasze oczy.  Możesz łamać nasze kości żelaznym drągiem,  ale nasze serca pozostaną dumne i wolne!          Porywające słowa pieśni podniosły ją na duchu. Dziewczyna wyprostowała plecy i  wznosząc dumnie jasną głowę, ruszyła w blasku dnia do domu.    6. STALOWY HAK*          Ocalałą z pożogi salę tronową w twierdzy Vammatar Okrutnej zamieniono w izbę  tortur. Z jednej z dębowych krokwi podtrzymujących wysokie, mroczne sklepienie  opuszczono szorstką, konopną linę. Na jej końcu, w migoczącym świetle oliwnych lamp  połyskiwał zimno stalowy hak. Wygięty, spiczasty kieł kołysał się leniwie nad niskim,  drewnianym podestem. Mebel ten na rozkaz królowej wykonali w pośpiechu zamkowi  cieśle porzucając inne, pilniejsze prace. Po bokach podestu stały trójnogi z płonącym  olejem. Ich jaskrawe światło sprawiało, że kołyszący się hak nie rzucał cienia.     Dziesięć kroków przed zaimprowizowanym szafotem wznosił się spowity szkarłatnym  jedwabiem tron Vammatar Okrutnej. Właśnie przed chwilą, w skrytym w głębokim  cieniu wejściu do sali tronowej pojawiła się sama władczyni Halogi. Jak zwykle odziana  była w olśniewająco białą szatę. Niczym zjawa przepłynęła przez komnatę i podeszła do  tronu. Towarzyszyło jej czterech Hyperborejczyków w czarnych płaszczach z kapturami  naciągniętymi na głowy. Podtrzymując ramiona swej pani pomogli jej zasiąść na tronie,  po czym szybko wycofali się w mrok pod ścianami sali, gdzie nie docierało światło  trójnogów stojących przy szafocie. Królowa przeciągnęła się leniwie i w tym momencie  diamenty, rubiny i szmaragdy zdobiące jej szyję, czoło, płatki uszu i palce zabłysły  wszystkimi barwami tęczy.     Minął dzień od rozgromienia aesirskiej bandy i Vammatar miała dość czasu, by wziąć  kąpiel, wypocząć i starannie obmyślić wszystkie szczegóły zemsty na cymmerianskim  młodziku, który upokorzył ją i pozbawił najcenniejszego łupu, czyli córki wodza  Aesirów.     Vammatar Okrutna potrafiła docenić prawdziwą odwagę. Zawsze największą  przyjemność sprawiało jej patrzenie, jak mężny wojownik zamienia się z wolna w  skowyczący kłąb rozedrganego, krwawego mięsa, który na koniec żebrze już tylko o to,  aby go dobito. Im dzielniejszego jeńca zdołała złamać, tym większą sprawiało jej to  rozkosz.     W drodze powrotnej do Halogi, Vammatar raz po raz chłostała swego jeńca. Właśnie  wtedy zorientowała się, że młody Cymmerianin jest mężczyzną, który być może okaże się  źródłem ekstazy, jakiej od bardzo dawna nie dał jej żaden torturowany jeniec. Zamęczony  na murach Egil i dwudziestu dziewięciu pozostałych Aesirów nie sprawili, że krew  zaczęła żywiej krążyć w ciele wiecznie młodej królowej. Po hardym Cymmerianinie  Vammatar oczekiwała dużo więcej. Musiała tylko dobrze obmyślić całą kaźń…     Już teraz, kiedy jedynie napawała się oczekiwaniem, fala rozkosznego ciepła opłynęła  jej biodra i piersi. Czas nadszedł! Władczyni Halogi uniosła ozdobione licznymi  pierścieniami dłonie i klasnęła mocno, trzykrotnie. 

   Odpowiedział jej szczęk żelaza w głębi korytarza prowadzącego do sali tronowej.  Chwilę później otworzyły się główne drzwi i do środka w asyście dwunastu białowłosych  oprawców wszedł skuty łańcuchami Conan. Upiorna audiencja rozpoczęła się! Dzikie  spojrzenie Cymmerianina natychmiast obiegło całą salę, a w jego rozjarzonych błękitem  oczach pojawił się błysk straszliwego zrozumienia. Do tej pory nie wiedział, dlaczego nie  zapędzono go do pracy przy odbudowie zniszczonej części zamku, tak jak zrobiono to z  pozostałymi jeńcami. Zamknięto go w osobnej celi, przyniesiono dobre jedzenie, a potem  zakuto w kajdany. Na nic zdała się jego rozpaczliwa obrona i przetrącony wściekłym  kopniakiem kark jednego ze strażników. Pozostali unieruchomili młodego barbarzyńcę, a  później skrępowali żelazem jego nadgarstki i kostki. Ręce skuto mu z przodu i połączono  z okowami na nogach łańcuchem tak krótkim, że Cymmerianin, by iść, musiał się garbić.  Zdaniem poddanych Vammatar wykluczało to jakąkolwiek możliwość walki.     I teraz Conan zrozumiał, czemu służyły te wszystkie zabiegi. Mimo całkowitej  beznadziejności położenia wykonał błyskawiczny półobrót i niczym rozszalały byk  uderzył głową w bok jednego z eskortujących go mężczyzn. Trzasnęły łamane żebra i  Hyperborejczyk stękając zwalił się na posadzkę. Jedenastu pozostałych rzuciło się na  skutego Cymmerianina. Ścianami sali tronowej wstrząsnął ponury, barbarzyński okrzyk  bojowy. Natychmiast po nim nastąpił przenikliwy charkot strażnika, w którego gardle  utkwiły kły rozszalałego drapieżcy. Hyperborejczycy szybko oderwali Conana od ofiary,  ale w jego zębach pozostała większa część jej krtani. Za moment kolano Cymmerianina  wbiło się z całą siłą w krocze kolejnego oprawcy.     Królowa Vammatar Okrutna, patrząc na to, powoli oblizała językiem usta. Jej oczy  zabłysły z wolna, jakby wzeszły w nich gwiazdy poświęcone demonom — astrologiczne  symbole najczystszego zła.     Wreszcie dziewięciu pozostałych Hyperborejczyków przycisnęło Conana twarzą do  posadzki. Teraz mógł on już tylko warczeć głucho, gardłowo jak skrępowany ryś. Jego  nieujarzmioną wolę krępowały łańcuchy oraz osiemnaście rąk. Nie zdołał uczynić  żadnego ruchu, kiedy wleczono go po podłodze, wciągano na najeżony drzazgami podest  z nie heblowanych desek i stawiano przed wiszącym na linie hakiem.     Chłodne żelazo dotknęło piersi Cymmerianina.     Conan sprężył się do jeszcze jednego, desperackiego zrywu, gdy wtem spojrzenia jego i  Vammatar spotkały się. W oczach królowej zabłysła drwina. Młody barbarzyńca ze  świstem wypuścił powietrze, rozluźnił mięśnie i uniósł dumnie głowę. Jeśli nieugiętą  wolą Croma było wezwać go przed swe skryte w mroku oblicze, to on — Conan, gotów  był pokazać tej hyperborejskiej wiedźmie, jak umiera cymmeriański wojownik. Nawet  nie drgnął, gdy Vammatar nieznacznie skinęła głową i czub haka przebił jego skórę.  Żelazo prowadzone pewną ręką oprawcy weszło pod żebra prawego boku tuż nad  wątrobą. Po chwili połowa haka zniknęła w ciele młodego barbarzyńcy. Hyperborejczycy  odstąpili. Na podeście pozostał tylko Conan. Stał nieruchomo jak posąg i tylko strużka  krwi, spływająca leniwie po jego nagim boku i wsiąkająca w przepaskę biodrową,  świadczyła, że hak nie tkwi w doskonale ukształtowanym marmurze, lecz w żywym ciele.     Vammatar skinęła głową po raz drugi. Oprawcy chwycili podest i wyszarpnęli go spod  nóg Cymmerianina.     Młodzieniec zawisł na haku.     Potworny ból eksplodował w umyśle Conana, poraził piersi, zdławił oddech. Świat  zawirował w koszmarnym tańcu. Fala pulsującego szkarłatu unicestwiła wszelkie myśli.  Młody barbarzyńca poczuł, jak hak rozdziera jego ciało a wraz z nim całe jego jestestwo. 

Patrzył z góry na swoje stopy wiszące łokieć nad podłogą i nie pojmował tego widoku.  Nie słyszał miarowego skrzypienia liny i szczęku kajdan. Całą siłą woli zaciskał tylko  zęby.     Hyperborejczycy wynieśli z sali tronowej podest i leżące przy wejściu ciała. Zamknęli ze  sobą drzwi. W wielkiej komnacie pozostał tylko kołyszący się na haku Conan, siedząca na  szkarłatnym tronie Vammatar Okrutna w bieli oraz sześć trójnogów z płonącym olejem,  oświetlających tę scenę niespokojnym blaskiem.     Królowa Halogi wsparła prawy łokieć na poręczy tronu, położyła podbródek na dłoni i  pogrążyła się w kontemplacji.    7. KRYSZTAŁ OWY OŁTARZ YMIRA          Wraz z nadejściem zmierzchu czarne myśli znów ogarnęły Rann Njalsdatter. Słowa  dumnej pieśni, którą nuciła, by nie upaść na duchu, zbyt często powtarzane straciły moc.  Teraz myślała tylko o tym, że nie ma dokąd wracać. Njal był banitą, którego zwyczajowe  prawo Asgardu po trzykroć skazało na śmierć. Nie miała braci, a wszyscy dalsi krewni rok  temu, na plemiennym wiecu, uroczyście wyrzekli się jej ojca i jego potomstwa. Rosnący w  świętym gaju dąb symbolizujący ród Njala ścięto, porąbano i rzucono w ogień. Gdyby  wróciła, traktowano by ją jak niewolnicę, a może nawet sprzedano do Vanaheimu. Nic  gorszego nie mogło spotkać aesirskiej kobiety. Jej ojciec drwił sobie z prawa i zwykł  mawiać, że prawo to miecze jego i jego rozbójników. Teraz jednak zabrakło jednego i  drugiego. Być może Rann zdałaby się na łaskę krewnych, gdyby nie to, że była jednak  córką jarla, a w uszach wciąż dźwięczały jej słowa Conana: „Jedź do wolności!”  Traktowała je jako ostatnią wolę wojownika, który zginął w jej obronie. Była pewna, że  Cymmerianin nie żyje, tak samo jak ojciec, stary Gorm, Egil i tylu innych. Gdyby była  mężczyzną, mogłaby zaplanować zemstę. Jednak by się zemścić, potrzebowała pomocy.  Nie mogła liczyć na krewnych ani na to, że uda się jej zebrać własną bandę. Potrafiła  walczyć, ale nie była dość sławną wojowniczką, by pokryci bliznami zbóje zgodzili się  słuchać jej rozkazów.     Pogrążona w takich oto myślach, bliska rozpaczy Rann błądziła w zimnej puszczy  Asgardu. Nawet nie kierowała zdobycznym ogierem, który szedł po prostu przed siebie.  Mijała godzina za godziną, a córka Njala pomimo chłodu i głodu, z nisko opuszczoną  głową siedziała bez ruchu na kroczącym niespiesznie wierzchowcu. Stopniowo myśli  Rann skupiły się wokół zemsty. Pragnęła, by Vammatar Okrutną spotkał po tysiąckroć  zasłużony, ponury koniec. I to nie kiedyś w przyszłości, lecz natychmiast! Nierealność  tego pragnienia budziła rozpacz. Tym większą, że dziś o świcie Rann zdała sobie sprawę,  że od pierwszego wejrzenia pokochała dzikiego Cymmerianina. Przyszło jej zatem  opłakiwać nie tyko ojca, ale i śmierć miłości, która zginęła, zanim zdążyła wypełnić żarem  jej dziewczęce serce. Dlatego tym bardziej nienawidziła Vammatar! Nagle Rann  pomyślała, że byłaby gotowa oddać życie, byle tylko wiecznie piękna władczyni Halogi  znalazła się w piekle…     W tym momencie jej wierzchowiec zarżał cicho i stanął. Rann podniosła wzrok. Chwilę  później szeroko otworzyła oczy. Znajdowała się w gaju, w którym rosły wyłącznie białe  brzozy. Kilkanaście kroków przed nią leżał szeroki, płaski, wysoki na dwa łokcie blok  górskiego kryształu. Naturalne krawędzie minerału nosiły ślady prymitywnej obróbki.  Zachodzące słońce wypełniało jego wnętrze purpurową poświatą. Rann wstrzymała  oddech, a jej serce zabiło gwałtownie. Oto miała przed sobą kryształowy ołtarz Ymira, o 

którym wspominali niekiedy starzy, czcigodni kapłani. Córka Njala szybko zsiadła z  konia, przyklękła i prawą dłonią dotknęła świętej ziemi tego miejsca, by oddać jej cześć.  Krew dudniła gwałtownie w skroniach Rann, która z trudem mogła zebrać myśli.  Wszystkie dotychczasowe uczucia pomieszały się zupełnie. Oto dano jej straszny znak!     Kryształowego ołtarza Ymira i otaczającego go brzozowego gaju nie strzegł nigdy żaden  kapłan. Powiadano nawet, że do miejsca tego nie prowadzi żadna droga, którą można by  narysować węglem na kawałku skóry. Ten na wpół legendarny, święty gaj i głaz mógł  znajdować się wszędzie i nigdzie. Zwykły śmiertelnik był w stanie dotrzeć tu tylko  wtedy, gdy znajdował się w pewnym szczególnym stanie ducha. Potem zaś…     Rann Njalsdatter wciąż wstrzymywała oddech. Już wiedziała, że stanęła wobec swego  przeznaczenia, ale jeszcze nie mogła pojąć tego do głębi. Sagi mówiły, że wojownicy,  którym udało się przybyć w to miejsce, zawierali tu z Ymirem przymierze, którego ceną  były lata ich życia. Z kolei dziewice…     Rann dumnie uniosła głowę i podniosła się z kolan. To prawda, że została wyjęta spod  prawa swego ojczystego kraju. Ale w jej żyłach płynęła książęca krew. I była dziewicą. Te  dwie cechy musiały przeważyć nad wyrokiem prawa, skoro Ymir, najwyższy bóg Vanirów  i Aesirów, zezwolił Rann odnaleźć to miejsce. Oznaczało to, że jej ofiara może zostać  przyjęta…     Przy siodle wisiał hyperborejski miecz. Rann odrzuciła daleko ten niegodny oręż. Ujęła  prosty, asgardzki sztylet. Wstąpiła na blok górskiego kryształu. Wzniosła oczy ku  mroczniejącemu niebu, a potem powoli trzymane oburącz ostrze. Czuła się jak wojownik,  który wie, że musi polec w bitwie, bo tylko dzięki temu wróg może zostać pokonany.  Córka Njala odsunęła od siebie lęk. Nie wahała się zginąć, by pomścić śmierć ojca i swego  ukochanego.     — Ymirze, Ojcze Północy! — zawołała donośnie. — Przyjmij mą ofiarę, a w zamian  pomścij jarla Njala z Asgardu i Conana z Cymmerii. Niechaj piekło pochłonie Vammatar  z Halogi!     Pchnięte mocno ostrze wbiło się prosto w serce. Rann wyszarpnęła sztylet ze swego  ciała. Jeszcze przez chwilę stała wyprostowana, skąpana w różowym blasku zachodzącego  słońca, z czerwoną plamą na piersiach, po czym rękojeść umknęła z jej martwiejącej ręki.  Żelazo zadźwięczało o kryształ. Dziewczyna osunęła się na kolana i padła na twarz.  Wypływająca spod niej krew obficie zalała przejrzysty ołtarz. Usta Rann poruszyły się  bezgłośnie i zamarły.     Przez chwilę nic się nie działo. W całej okolicy zapadła głucha cisza. A potem nagle  kryształ, ciało i krew ogarnął gigantyczny, huczący płomień. Nagły cios huraganu pochylił  drzewa. Ryk ognia wstrząsnął ziemią. Czarny, hyperborejski ogier z przeraźliwym  kwikiem stanął dęba. Nim jednak jego wzniesione kopyta dotknęły z powrotem ziemi,  wszystko ucichło. Znów szumiał łagodnie mroczniejący las.     Zdezorientowany wierzchowiec potrząsnął łbem i wtem rozległo się bliskie wycie  wilka. Pierwszemu drapieżnikowi odpowiedziało kilkanaście następnych. Spłoszony  ogier zarżał trwożliwie i pognał na oślep ku swemu przeznaczeniu.     Nie dostrzegł, że w gaju wokół kryształowego ołtarza wyrosła nowa, smukła brzoza…    8. SPOJRZENIE BOGA NORDHEIMERÓW          Conan walczył o każdy oddech. Instynkt życia zmagał się z rozdzierającym bólem, lecz  ani jedno, ani drugie nie mogło osiągnąć przewagi. Oprawca wbił ostrze haka w ten 

sposób, aby żelazo weszło pomiędzy płuco a żebra, nie kalecząc płuca. Dzięki temu młody  Cymmerianin nie utopił się we własnej krwi już kilka chwil po zawiśnięciu na haku.  Postąpiono tak zgodnie z rozkazem Vammatar, która obmyśliła dla Conana długą i ciężką  agonię, i nie chciała zbyt szybko pozbawić się wyrafinowanej rozrywki. Mocna, węźlasta  budowa młodzieńca oraz fakt, iż nie miał on jeszcze postury i wagi dorosłego mężczyzny,  sprawiły, że jego ciało nie rozdarło się pod własnym ciężarem. Bez wątpienia człowiek  nieco wątlejszy lub cięższy rozerwałby się z wolna na dwie połowy. Z kolei obywatel  cywilizowanego kraju umarłby z bólu, jeszcze zanim hak oderwałby mu żebra i ramię.  Conan zaś wciąż żył i walcząc z obłąkańczym bólem nadal wygrywał kolejne, płytkie  oddechy. Także cierpienie, choć zasnuwało oczy purpurową mgłą, nie pomieszało  młodemu barbarzyńcy zmysłów ani nie pozbawiło go przytomności. Wszystko było tak,  jak przewidziała Vammatar.     Władczyni Halogi delektowała się zemstą, niczym wytrawny znawca najwyszukańszym  gatunkiem wina. Cymmerianin jak dotąd nie wydał żadnego jęku, ale wiecznie piękna  królowa nie była rozczarowana. Wiedziała, że na wszystko przyjdzie pora, a przyjemność,  którą uzyskuje się zbyt szybko, jest tylko połową przyjemności. Na razie chłonęła z  rozkoszą emanującą od Conana aurę cierpienia. Niebawem już nie była w stanie  zachować dłużej dotychczasowej, obojętnej pozy. Piersi Vammatar unosiły się coraz  wyżej i coraz szybciej. Jej pełne, karminowe wargi rozchyliły się namiętnie, a dłonie  zacisnęły kurczowo na poręczach tronu. Wreszcie krew zawrzała w żyłach zwyrodniałej  władczyni i Vammatar z gardłowym jękiem targnęła się konwulsyjnie do tyłu wyginając  w łuk. To dlatego chciała być sama. Nie życzyła sobie, by ktokolwiek oglądał ją w tej  wynaturzonej ekstazie.     Powoli dochodziła do siebie. Ociężałym ruchem otarła pot z czoła. Teraz czekały ją  rozkosze znacznie bardziej subtelne, dotyczące bardziej sfery ducha niż ciała. Jak na razie  sprawiła, że ból odczuwany przez Conana zależał od ciężaru jego ciała. Niebawem, za  pomocą kilku magicznych tortur Vammatar zamierzała doprowadzić do tego, aby źródłem  cierpienia stała się żelazna wola młodego Cymmerianina. To miało być znacznie bardziej  emocjonujące…     Władczyni Halogi uznała, że drugą część kaźni powinno zobaczyć jak najwięcej jej  poddanych. Wcisnęła zatem tajemny przycisk w poręczy tronu, co sprawiło, że w  przedsionku sali tronowej jęknął spiżowy gong. Na ten znak otworzyły się drzwi i do  środka wlał się tłum białowłosych dworzan i wojowników. Bez słowa, w nabożnym  skupieniu otoczyli królową i ciężko dyszącego na haku jeńca.     Vammatar Okrutna przeciągając złowróżbne oczekiwanie skinęła na niewolnicę  trzymającą tacę ze specjałami z dalekich krajów. Z namaszczeniem wybrała sobie  sprowadzony z Turanu owoc granatu i rozerwała brązową skórkę. Nie spuszczając oczu z  Conana wbiła zęby w miąższ. Amarantowy sok pociekł jej po brodzie.     Wtem na korytarzu rozległy się ciężkie, dudniące kroki…          W chwili gdy w korytarzu prowadzącym do sali tronowej zabrzmiał gong, przed  częściowo zrujnowanym zamkiem Haloga, nie wiadomo skąd pojawił się niesamowity  wojownik. Był on dwukrotnie wyższy od najpotężniejszego mężczyzny i wyglądał jak  posąg wykuty z jednej bryły oślepiająco błękitnego lodu. Ziemia zadrżała pod jego  stopami, kiedy majestatycznie ruszył w kierunku zamczyska. Przed zamkniętą bramą  przystanął i uniósł prawą dłoń. Wrota i żelazna krata uderzone falą kosmicznej mocy  ugięły się i rozprysły na drobiny nie większe od wiórów i opiłków. 

   Ymir przeszedł przez skłębioną kurzawę. Na dziedzińcu zabiegł mu drogę jakiś  zdezorientowany strażnik i nim zdołał pojąć, z kim ma do czynienia, padł martwy z  pękniętym sercem. Bóg Nordheimerów zniknął we wnętrzu budowli. Nieomylnie  odnalazł drogę do sali tronowej. W momencie gdy przekraczał próg, z dziesiątek gardeł  wyrwał się skowyt przerażenia. Vammatar zamarła na tronie, a połówka granatu wypadła  jej z dłoni. Hyperborejczycy osłaniając oczy rękami i połami płaszczy, w dzikim popłochu  cofnęli się pod ściany. Ymir ruszył prosto do królowej mijając obojętnie Cymmerianina  wiszącego nad kałużą krwi. Władczyni Halogi stwierdziła ze zgrozą, że nie może wykonać  nawet najdrobniejszego gestu.     Ymir bóg Vanirów i Aesirów zatrzymał się trzy kroki od tronu. Płomienie oświetlające  całą scenę nagle zamarły w bezruchu. Światło wypełniające salę przestało migotać.  Niesamowitość tego, co się działo, dotarła do otępiałego z bólu Conana. Młody  Cymmerianin uniósł głowę i jego przekrwione oczy rozszerzyły się ze zdumienia.     Ymir wpatrywał się w Vammatar Okrutną. Boski wzrok przenikał wszelkie pozory. Pan  Nordheimerów widział władczynię Halogi taką, jaką była naprawdę, i sprawił, że jej  natura stała się widoczna także dla zwykłych śmiertelników. W jednej chwili przepadła  cała wyzywająca uroda wiecznie pięknej Vammatar. Na tronie siedziała teraz odrażająca,  obwieszona klejnotami starucha. Królowa wydała z siebie koszmarny skrzek i  spróbowała zakryć twarz kostropatymi dłońmi. Lecz to jeszcze nie był koniec. Spojrzenie  Lodowego Olbrzyma uwolniło zamknięte w duszy Vammatar żywioły zła i chaosu, które  teraz obróciły się przeciw niej…     W sali tronowej wybuchła panika. Hyperborejczycy osłaniając oczy runęli do wyjścia  przewracając się i tratując. Ymir nie poświęcił im najmniejszej uwagi.     Władczyni Halogi rozkładała się za życia. W pierwszej chwili zdołała wydać z siebie  rozdygotany wizg, który z półtonu przeszedł w cichnący bulgot. Bryła brunatnego ścierwa  błyskawicznie traciła wszelkie ludzkie kontury, rozkład bowiem objął także kości. A  nawet duszę. Świadczyły o tym osobliwe, przypominające sadzę, strzępy ciemności, które  ulatywały w górę i rozpływały się w powietrzu.     Kiedy kałuża odrażającego błota i szmat przestała drgać i wraz z mieniącą się biżuterią  spłynęła z tronu na posadzkę, Ymir odwrócił się i ruszył do drzwi. Mijając Cymmerianina  obrzucił go tylko spojrzeniem, w którym malowała się nieskończona obojętność. Nie  zamierzał uwalniać Conana — wyznawcy wrogiego mu Croma. Wszak nie tego żądała  umierająca Rann. Miał pomścić Cymmerianina i zrobił to!     Dotrzymawszy zobowiązania Lodowy Olbrzym opuścił salę tronową w zamku Haloga.     Pozostał w niej tylko wbity na hak Conan.    9. GDY MILCZĄ BOGOWIE…          Conan był sam. Jedynym z bogów, na którego mógł jeszcze liczyć, był Crom — Pan  Góry. Lecz Croma nie należało nigdy o nic prosić. Było to postępowanie niegodne  mężczyzny i wojownika. Crom zajmował się każdym ze swoich wyznawców tylko w  chwili jego narodzin i nigdy później. Dopiero co narodzonego chłopca bóg Cymmerii  obdarzał mocą przezwyciężania przeciwieństw i pokonywania wrogów. To musiało mu  wystarczyć na całe życie. Jeśli zaś ktoś uznał, że to zbyt mało, i ośmielił się prosić w  modlitwie o cokolwiek, odpowiedzią Croma był niezmiennie szyderczy śmiech. Dlatego  teraz Crom milczał. I Conan również. 

   Młody Cymmerianin zdał sobie sprawę, że najwyższy czas zrobić użytek z daru Croma.  Poczuł nawet wstyd, iż zwlekał tak długo. Ta myśl sprawiła, że w oczach Conana znowu  zapłonął błękitny ogień, a jego wola zdławiła ból. Teraz spostrzegł, że jeśli podkuli nieco  nogi, to skutymi z przodu rękami zdoła sięgnąć do wbitego w bok haka. Uczynił tak i po  chwili niezdarnych manipulacji zacisnął obie dłonie na wystającym z ciała żelazie. Napiął  mięśnie odpychając hak w dół. Udało mu się odciążyć żebra i ból rozrywający mu piersi  wyraźnie zelżał. Conan zdołał wziąć nieco głębszy wdech. To zachęciło go do dalszego  wysiłku. Hak drgnął i wysunął się na grubość palca. Ramiona Conana zaczęły drżeć.  Podciągnął się jeszcze wyżej i pół długości ostrza wyszło z jego boku. Znów zaczerpnął  powietrza i podwoił wysiłki. Żelazo w jego boku poruszyło się… I w tym momencie  młody Cymmerianin stwierdził, że mokry od krwi i potu trzon haka wyślizguje mu się z  palców. Ostrze wbrew rozpaczliwym wysiłkom Conana zaczęło znów wchodzić w ranę.  Nagły, inny niż dotąd, kłujący ból sprawił, że lodowate palce strachu dotknęły karku  młodzieńca. Hak cofając się nie wchodził w poprzednie położenie, lecz wbijał się w  płuco! Starając się uwolnić, Conan mimowolnie zmienił kąt, pod którym żeleźce tkwiło w  jego ciele. Teraz puszczenie haka oznaczało śmierć, poprzedzoną koszmarnym charkotem  i różową pianą bryzgającą z nosa i ust…     Rozdygotane ramiona zaczęły słabnąć. Przerażenie zjeżyło Conanowi włosy.  Desperacko odpychał od siebie hak, lecz wcześniejsza męka i upływ krwi wyżarły siłę z  jego mięśni. Złowrogie ostrze to się cofało, to pogrążało z powrotem. Ból w boku stał się  niczym wobec bólu napiętych w nadludzkim wysiłku barków, ramion i zaciśniętych  palców. Oczy wyszły młodzieńcowi z orbit, a zwarte z całej mocy zęby zgrzytały jak  żarna. Niespożyta, barbarzyńska witalność Cymmerianina zatraciła się w śmiertelnych  zmaganiach. Umysł przygasł stłumiony wybuchem walczącej o życie pierwotnej dzikości.  W oczach i wykrzywionych rysach Conana nie było już nic ludzkiego. Z gardła  młodzieńca wyrwał się zwierzęcy skowyt wznoszący się i narastający aż do obłąkańczego  krzyku w momencie, w którym hak wyszedł z ciała!     Cymmerianin zwalił się na posadzkę rozchlapując kałużę własnej krwi.     Brzęk łańcuchów zamarł pod sklepieniem sali tronowej. Z dziury w boku młodzieńca  wydostał się krwawy bąbel. Conan odetchnął chrapliwie. Instynktownie przycisnął do  rany prawe przedramię zatykając ją szczelnie. Teraz lżej było oddychać. Stopniowo twarz  młodego Cymmerianina odzyskiwała ludzki wygląd. Wciąż jednak miał zamknięte oczy i  nie próbował się poruszyć.     Leżał tak ponad godzinę. Dopiero po tym czasie dwóch najodważniejszych  Hyperborejczyków ośmieliło się zajrzeć do sali tronowej. Zbliżyli się ostrożnie i obejrzeli  najpierw szczątki królowej. Na twarzach obu mężczyzn odmalował się głęboki wstrząs.  Postali chwilę przed tronem, po czym bez słowa odwrócili się i podeszli do  Cymmerianina. Jeden z Hyperborejczyków, pomarszczony starzec, przyklęknął.     — Jeszcze żyje — oznajmił półgłosem.     — Czy to możliwe, aby sam zdołał zejść z haka? — zapytał młodszy patrząc na  nieruchome, okrwawione żelazo.     Starzec potrząsnął głową.     — Nie, książę, żaden śmiertelnik nie mógłby tego dokonać — oznajmił stanowczo.     — Zatem zrobił to Pan Lodów — stwierdził młody arystokrata blednąc wyraźnie.     — I ja tak sądzę, mój panie. 

   — Ale dlaczego nie zdjął mu łańcuchów? — zapytał książę. — Dlaczego nie zabrał go ze  sobą? Dlaczego nie zwrócił mu wolności, poprzestając jedynie na uratowaniu mu życia?  Odpowiedz mi, Awatarze!     Starzec powstał i namyślał się długą chwilę.     — Widocznie, mój panie, przeznaczeniem tego barbarzyńcy jest żyć, ale nie być  wolnym. Bez wątpienia ma to dla bogów wielkie znaczenie. Nie nam, śmiertelnikom,  rozsądzać jakie. Dlatego Pan Lodów uczynił to, co uczynił.     Młody władca Halogi popatrzył ze zdumieniem na Conana.     — Dobrze więc — oznajmił marszcząc bezbarwne brwi. — Będę posłuszny woli bogów.  Ten barbarzyńca będzie żyć i pozostanie na zawsze w Halodze. Niech zaniosą go do  zagrody dla niewolników i opatrzą mu rany!     Awatar dał znak komuś na korytarzu. Do sali wbiegło dwóch wojowników. Chwycili  młodego Cymmerianina za ramiona i powlekli do wyjścia. Stary Hyperborejczyk podążył  za nimi.     Conan znał zaledwie kilka hyperborejskich słów, toteż z całej powyższej przemowy  zrozumiał tylko tyle, że darowano mu życie. Dlatego nie stawiał oporu. Kiedy taszczono  go do zagrody dla niewolników, opatrywano oraz zastępowano kajdany pojedynczym  łańcuchem z obejmą na kostkę prawej nogi, on ulegle poddawał się wszystkim tym  zabiegom.     Niczym zmęczony, dziki zwierz zbierał siły do dalszej walki.    10. WICHER, DESZCZ I MROK          Na trzy dni pozostawiono Conana w spokoju. Przez ten czas mięśnie młodego  Cymmerianina odzyskały dawną moc, a ciało na powrót stało się posłuszne jego żelaznej  woli. Umysł barbarzyńcy wypełniło nieokiełzane, dzikie pragnienie wolności. Całymi  godzinami rozmyślał nad sposobem wyrwania się z niewoli.     Czwartego dnia wraz z innymi niewolnikami zapędzono go do usuwania zniszczeń  spowodowanych przez pożar. Ogień strawił całkowicie jedną trzecią zamku, a prawie  drugie tyle zostało uszkodzone w mniejszym lub większym stopniu. Podczas pracy jeden  z aesirskich jeńców opowiedział Conanowi o ukradkowym pogrzebie Vammatar  Okrutnej. Odrażające szczątki królowej umieszczono w zapieczętowanej wazie z  khitajskiej porcelany, którą procesja mamroczących kapłanów zniosła pośpiesznie do  podziemi Halogi.     W pewnej chwili, podczas wygarniania gruzu uwagę młodego Cymmerianina przykuł  ściemniały od ognia, ostry kawałek żelaza. Conan, syn kowala, już na pierwszy rzut oka  spostrzegł, że metal ten najpierw rozpalił się w pożarze do białości, a potem ktoś z łudzi  gaszących płomienie, przypadkiem zalał go wodą. W tych warunkach żelazo zahartowało  się tak, iż można było zarysować nim szkło. Cymmerianin pochwycił ukradkiem ten  prymitywny pilnik i ukrył go za przepaską biodrową.     Wieczorem, kiedy łańcuch odchodzący od obręczy na jego kostce przymocowano z  powrotem do wmurowanego w ścianę pierścienia, Conan zabrał się do roboty. Wkrótce na  ogniwie obok kłódki pojawiła się pierwsza rysa.     Młody Cymmerianin tarł łańcuch noc w noc. Pracował bardzo ostrożnie, często robił  długie przerwy czekając, aż jakieś naturalne dźwięki zagłuszą odgłos zgrzytania.  Wykorzystywał każdą głośniejszą rozmowę, kłótnię niewolników, każdy hałas. Rankiem 

maskował gliną poszerzającą się szczerbę w ogniwie z krzepkiego, hyperborejskiego  żelaza.     Dwa tygodnie później, po zmroku, nad Halogą rozszalała się wściekła nawałnica. Huk  gromów zlał się w jeden demoniczny ryk wstrząsający ziemią i murami zamczyska.  Zawodzący wicher niemal obalał wieże. Zdawało się, że ulewa wkrótce zmyje z  powierzchni ziemi to siedlisko występku i zła. W tym hałasie pilnik Conana raz za razem  wgryzał się w łańcuch. Przed północą chropowate żelazo przeniknęło połówkę ogniwa.  Cymmerianin chwycił łańcuch oburącz i zaparł się stopami o ścianę. Napiął grzbiet.  Zgrzytnęło żelazo. Conan stopniowo zwiększał siłę. Ogniwo rozgięło się z wolna i  puściło. Łańcuch szczęknął gwałtownie.     — Co robisz?! — rozległ się chrapliwy krzyk.     Conan podniósł pilnik.     — Masz! — rzucił go pytającemu.     Oczy niewolnika zabłysły w mroku. Cymmerianin zebrał ostrożnie łańcuch i wymknął  się z zadaszonej zagrody. Natychmiast runęły nań potoki wody. Kolejna błyskawica zalała  światłem dziedziniec zamku. Conan natychmiast umknął w cień. Trzymając się blisko  muru, szybko dotarł do bramy.     Ta była otwarta, lecz przy spuszczonej, nowej kracie stał strażnik i wpatrywał się w  ciemność. Burza zaskoczyła młodego władcę Halogi podczas objazdu włości i właśnie  oczekiwano jego powrotu. Conan przyczaił się za załomem muru.     W pewnej chwili strażnik odskoczył od kraty i ręką dał znak komuś we wnętrzu  wartowni. Zaraz też wśród łoskotu piorunów dało się słyszeć skrzypienie kołowrotów.  Krata zaczęła się podnosić. Równocześnie błękitny błysk wydobył z mroku podjeżdżający  do zamku książęcy orszak.     Conan wyprysnął z cienia. Rozkręcony łańcuch zawył i z trzaskiem przetrącił  strażnikowi kark. Cymmerianin nie tracąc czasu na zabieranie Hyperborejczykowi broni,  przemknął pod kratą. Jeźdźcy byli dziesięć kroków przed nim. Już spostrzegli, co się  dzieje. Ktoś coś krzyknął, ale komenda przepadła w huku pioruna. Barbarzyńca rzucił się  prosto na konie waląc je na odlew łańcuchem po łbach. Zwierzęta z przeraźliwym  kwikiem stanęły dęba lub umknęły na bok. Conan wpadł między nie. Błyskawicznym  ciosem łańcucha wytrącił wzniesiony miecz z ręki najbliższego jeźdźca i przemknął pod  brzuchem jego wierzchowca. Orszak zamienił się w bezładne kłębowisko.  Hyperborejczycy wrzeszczeli jak opętani.     Młody barbarzyńca już wpadał na otwartą przestrzeń, kiedy nagle drogę zajechał mu  jakiś jeździec. Błysk pioruna oświetlił bladą twarz księcia Halogi, a jego miecz pomknął  w morderczym sztychu. Cymmerianin uchylił się szybkim półobrotem i kontynuując ten  ruch rozkręcił trzymany w ręku odcinek łańcucha tak, że ludzkie oko nie mogło za nim  nadążyć. Żelazny bicz trzasnął w skroń księcia. Pół czoła wraz z oczodołem zamieniło się  w krwawą miazgę, z której rozpędzony łańcuch wyszarpał kawał kości. Conan spostrzegł  jeszcze szeroko rozwarte ze zgrozy oczy i usta starego Awatara, po czym jak strzała  pomknął w noc.     Wicher, deszcz i gałęzie smagały jego ciało, gdy upojony wolnością biegł na spotkanie  nowej przygody.    LUDZIE ZE SZCZYTÓW      

   Po ucieczce z hyperborejskiej niewoli i dwóch latach złodziejskiego życia w Zamorze,  Korynthii i Nemedii, Conan, który skończył właśnie dwadzieścia lat, postanowił  rozpocząć bardziej uczciwą egzystencję. Zaciągnął się więc jako najemny żołnierz do  służby w armii króla Yildiza Turańskiego. Po przygodach opisanych w „Mieście czaszek”,  w nagrodę za usługi oddane córce króla, Zasarze, zostaje wynagrodzony stopniem  oficerskim, odpowiadającym randze sierżanta. Zaraz potem wyrusza w Góry Khozgarskie  jako członek eskorty posła wysłanego przez króla do niespokojnych, górskich plemion.  Wysłannik miał nadzieję, że za pomocą łapówek i gróźb zdoła wyperswadować góralom  najazdy i plądrowanie turańskich prowincji. Jednak Khozgarianie okazali się  wojowniczymi barbarzyńcami, respektującymi jedynie natychmiastowy i druzgocący  atak. Podstępnie napadli na posła, mordując wszystkich poza dwoma żołnierzami.  Conanowi i Jamalowi udało się uciec.          Szczupły Turańczyk, którego zakurzona, purpurowa szata i porwane, niegdyś białe  spodnie świadczyły o trudach ucieczki, na dany znak ściągnął cugle swojej kasztanki.  Potem zwrócił pytający wzrok na swego potężnego przywódcę i zapytał:     — Myślisz, że tu będziemy bezpieczni?     Jego towarzysz był podobnie ubrany, prócz jednego szczegółu: na powiewającym  rękawie wełnianej bluzy miał wyhaftowaną złotą szablę — oznakę sierżanta turańskiej  jazdy. Zapytany obrzucił Turańczyka groźnym spojrzeniem. Błękitne oczy gorzały pod  purpurowym turbanem okalającym szpiczasty hełm. Olbrzym odrzucił na bok materiał 1  chroniący twarz przed kurzem i splunął, zanim odpowiedział:     — Zwierzęta muszą odpocząć.     Ciężko wznoszące się boki dwóch wierzchowców i ich spienione pyski były niemym  dowodem potwierdzającym te słowa.     — Ależ, Conanie — zaprotestował Turańczyk — co nas czeka, jeśli te khozgariańskie  diabły wciąż nas gonią?     Niespokojnie zerknął na szablę przy pasie i mocniej i zacisnął palce na lancy opartej  tylcem o strzemię. Ciężar podwójnie zakrzywionego łuku i kołczanu pełnego strzał na  plecach dodał mu otuchy.     — Niech diabli wezmę tego głupiego posła! — warknął Cymmerianin. — Jamalu,  trzykrotnie ostrzegałem go przed i tymi zdradzieckimi plemionami, ale on miał głowę tak  wypełnioną traktatami handlowymi i szlakami karawan, że nawet nie chciał słuchać.  Teraz jego durny łeb wędzi się w chacie wodza, razem z siedmioma głowami naszych  towarzyszy. Niech go piekło pochłonie razem z tym głupim porucznikiem, który do tego  dopuścił.     — Tak, Conanie, ale co nasz porucznik mógł zrobić? Dowodzenie należało do posła. My  jedynie mieliśmy bronić go i słuchać jego poleceń. Gdyby porucznik sprzeciwił się  rozkazom posła, nasz kapitan mógłby złamać jego szablę przed oddziałem i zdegradować  go. Znasz przecież temperament Orkhana.     — Lepiej być zdegradowanym niż martwym — warknął Conan, patrząc wilkiem na  towarzyszącego mu mężczyznę — My dwaj mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem.  Słuchaj! — uniósł rękę. — Co to było?     Conan stanął w strzemionach, a jego błękitne oczy omiotły wąwozy i szczeliny,  poszukując źródła zasłyszanego dźwięku. Gdy jego towarzysz wyjął łuk i nałożył strzałę,  ręka Conana musnęła rękojeść szabli. Chwilę później barbarzyńca zeskoczył z siodła i  niczym szarżujący byk rzucił się w stronę pobliskiej, kamiennej ściany. Za moment z 

małpią zręcznością wdarł się na strome urwisko. Wspinał się w górę z pewnością, jaką  dają lata doświadczenia. Dźwignął się nad krawędź skały i rzucił w bok tuż przed tym,  jak sękaty kij uderzył w miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się jego głowa.  Poderwał się na kolana i chwycił ramię napastnika, zanim ten zdołał uderzyć powtórnie.  Potem wstał, by przyjrzeć się swemu jeńcowi.     Okazało się, że trzyma dziewczynę, brudną i rozczochraną, ale jednak dziewczynę. Jej  ciało było zgrabne jak posąg wykonany przez królewskiego rzeźbiarza, a twarz śliczna  pomimo okrywającego ją brudu. Dziewczyna szlochała w bezsilnej wściekłości, dziko  szamocąc się w silnym uścisku.     Głos Conana był szorstki i nieufny:     — Jesteś szpiegiem? Z jakiego szczepu?     Szmaragdowe oczy dziewczyny zapłonęły, gdy krzyknęła wyzywająco:     — Jestem Shanya, córka Shaf Karaza, wodza Khozgari, władcy gór! Mój ojciec nadzieje  cię na pal i upiecze nad rodowym ogniskiem, jeśli ośmielisz się mnie tknąć.     — Wspaniała bajeczka — zaśmiał się Conan. — Córka wodza bez towarzyszących jej  wojowników, tutaj? Sama?     — Nikt nie podniesie ręki na Shanyę. Theggirowie i Ghoufagowie kulą się w swoich  chatach, gdy Shanya, córka Shaf Karaza, wstępuje na ich ziemie, by polować na górskie  kozice. Puść mnie, turański psie!     Wściekła, próbowała się obrócić, ale Conan trzymał jej szczupłe ciało w mocnym  uścisku.     — Nie tak szybko, ślicznotko! Potrzebujemy jakiegoś znacznego zakładnika, by  bezpiecznie wrócić do Samary. Będziesz jechała przez całą drogę w siodle przede mną.  Jeśli zaś nie przestaniesz się rzucać, zawsze można cię związać i zakneblować.     Uśmiechnął się z całkowitą obojętnością w odpowiedzi na jej wściekłość.     — Psie! — krzyknęła. — Teraz zrobię, jak mi każesz. Ale pilnuj się, byś w przyszłości  nie wpadł w ręce Khozgari!     — Byliśmy otoczeni przez ludzi z twojego szczepu niecałe dwie godziny temu —  burknął Conan. — Wasi łucznicy nie potrafią trafić nawet w ścianę własnej chaty, a  obecny tutaj Jamal przeszył swoimi strzałami co najmniej dwunastu. Dość tego gadania.  Ruszajmy stąd i to szybko. Zamknij teraz swoje śliczne usteczka, bo nie tak trudno będzie  je zakneblować.     Usta dziewczyny krzywiły się w milczącym gniewie, gdy konie kroczyły ostrożnie,  wybierając drogę między kamieniami i skałami.     — Jaką drogę zamierzasz wybrać, Conanie? — Głos Jamala był niespokojny.     — Nie możemy wracać tą samą drogą. Nie powierzyłbym swojego życia jedynie wierze  w zakładnika. Gdybyśmy wpadli w zasadzkę, rozgorączkowani bitwą wojownicy  mogliby w ogóle nie zwrócić na nią uwagi. Pojedziemy prosto na północ drogą z Gamry i  pokonamy Mgliste Góry przez Przełęcz Bhambar. To powinno skrócić nam podróż do  Samary o jakieś trzy dni.     Dziewczyna obróciła się, by spojrzeć na niego. Jej twarz była blada z przerażenia.     — Ty głupcze! Tak nisko cenisz swoje życie, by próbować przejść przez Mgliste Góry?  One są nawiedzane przez Ludzi ze Szczytów. Nie ma takiego, który by tam zawędrował i  wrócił. Ci ludzie zaledwie raz wyłonili się z mgieł w czasie panowania Angharzeba z  Turanu. To było wtedy, gdy ów król zapragnął odzyskać ziemie, na których znajduje się  starożytny turański cmentarz. Ludzie ze Szczytów pokonali całą jego armię, używając  magii i potworów. Nie idź tam. 

   Głos Conana pozostał obojętny:     — Te wszystkie monstra i demony, których nikt nie widział, żyją tylko w opowieściach  starych kobiet straszących wnuki. To jest najkrótsza i najbezpieczniejsza droga! — wbił  ostrogi w boki wierzchowca. Potem tylko stukot kopyt o skały mącił ciszę, gdy sunęli  wzdłuż spiętrzonych urwisk.          — Te kłęby mgły są tak gęste, jak kobyle mleko! — wykrzyknął Jamal dwa dni później.     Kłębiąca się mgła była zimna i nieprzenikniona. Wędrowcy widzieli drogę ledwo na  dwa kroki przed sobą. 1 Konie szły powoli bok przy boku, stykając się czasami, jakby  chciały sprawdzić, czy nie są same. Gęstość mlecznej mgły była zmienna. Biel falowała i  burzyła się, odsłaniając od czasu do czasu ponurą ścianę gór.     Wszystkie zmysły Conana były wyostrzone. Jedną ręką trzymał nagą szablę, drugą  mocno ściskał Shanyę. Z powodu mgły widział niewiele i wykorzystywał każde  przejaśnienie, by rozejrzeć się po okolicy.     Zatrzymał ich nagły, rozpaczliwy krzyk dziewczyny. Drżącym palcem wskazała jakiś  punkt, kuląc się w siodle i przywierając do masywnej piersi Conana.     — Widziałam, jak coś się poruszyło! Dwukrotnie! To nie był człowiek!     Conan uważnie zmierzył wzrokiem kształt, który na moment wynurzył się spod całunu  mgły. Cymmerianin uniósł się w siodle, potem opadł i pognał konia do przodu, mówiąc:     — To nie jest coś, czego córka Khozgari powinna się lękać.     Jednak kształt na poboczu drogi budził niepokój. Był to ludzki szkielet wiszący między  dwoma palami i poruszany podmuchami wiatru. Kości pokrywały powiewające szmaty,  kawałki ścięgien i wyschniętej skóry. Czaszka, oddzielona od karku i rozłupana niczym  kokosowy orzech, leżała na ziemi. We mgle zabrzmiał dźwięk. Zaczął się od  demonicznego śmiechu, który rosnąc i opadając, zmienił się w gniewny świergot, a  zakończył wyjącym lamentem.     — To… to demony góry przyzywają nas! — wrzasnęła Shanya. — Nim nadejdzie  wieczór, nasze ogryzione kości spoczną w ich kamiennych grobach. Och, ratuj mnie! Nie  chcę umierać!     Conan poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku, a wzdłuż kręgosłupa, niczym mała  jaszczurka, przebiega chłód. Wzruszając barczystymi ramionami przegnał lęk przed  nieznanym. — Jesteśmy tutaj i musimy tedy przejść. Niech tylko to coś pojawi się w  zasięgu mojego ostrza, a zaśpiewa na inną nutę. Gdy konie ruszyły naprzód, cichy syk  sprawił, że Conan obejrzał się za siebie. W tej samej chwili poczuł szarpnięcie swego  jeńca. Z tyłu rozległ się potworny huk. Krzycząca dziewczyna została odciągnięta na  końcu lassa i zniknęła we mgle. Równocześnie wierzchowiec stanął dęba, zrzucając  barbarzyńcę na ziemię. Zanim Cymmerianin zdołał się podnieść, stukot kopyt zamarł w  oddali.     W pobliżu leżał Jamal i jego koń, obaj zmiażdżeni gigantycznym głazem. Ręka  martwego mężczyzny, która wystawała spod szarego kamienia, wciąż jeszcze ściskała łuk  i kołczan ze strzałami. Conan porwał broń Jamala nie tracąc czasu na lamentowanie nad  martwym towarzyszem. Warcząc niczym wściekły tygrys, zarzucił łuk na ramię, zatknął  kołczan za pas i chwycił szablę.     Gęsta mgła zawirowała nad nim i poczuł pętlę opadającą na jego głowę. Poruszając się z  prędkością błyskawicy, uchylił się, wolną ręką złapał sznur i wrzasnął skrzekliwie jak  duszony człowiek. Za moment skoczył w górę, pociągnięty przez siłę, której źródła nie  znał. W nozdrzach czuł wilgotną mgłę. 

   Gdy dotarł na skraj urwiska, pochwyciły go silne ręce. Postacie, które widział we mgle,  zdawały się tylko cieniami. Wyszarpnął się z rąk napastników i pchnął w śmiertelnej  ciszy w najbliższy cień. Miękki opór i krzyk dowiodły, że szabla zatopiła się w czyimś  ciele. Potem cienie otoczyły go: Stając na skraju przepaści, Cymmerianin zatoczył swoim  wielkim ostrzem świszczące półkole.     Conan jeszcze nigdy nie walczył w tak niesamowitych okolicznościach. Jego wrogowie  znikali w wirującej mgle, by po chwili pojawiać się znowu i znowu, niczym upiory. Ich  ostrza wyskakiwały z oparów jak języki węży, ale wkrótce Cymmerianin przekonał się, że  ich właściciele są kiepskimi szermierzami. Teraz, z większą pewnością siebie, zaczął lżyć  milczących napastników:     — Czas, byście nauczyli się czegoś o walce na miecze, szakale z mgły! Urządzanie  pułapek na samotnych wędrowców widać nie wpływa dobrze na tę umiejętność. Dam  wam lekcję. Sztych — to jest to! Półkoliste cięcie — proszę! Sztych z dołu w gardło —  macie!     Jego słowom towarzyszył pokaz, w wyniku którego kolejne postacie padały z charkotem  lub wrzaskiem. Cymmerianin, który początkowo walczył z zimnym opanowaniem, nagle  rzucił się na napastników w szybkiej i morderczej szarży. Dwie następne postacie poczuły  przenikające je żelazo, po czym ich wnętrzności rozlały się na skale. Nieoczekiwanie  pozostali przeciwnicy rozpłynęli się we mgle. Conan otarł pot z czoła rękawem kaftana.  Pochylił się i spojrzał na najbliższe zwłoki. Mruknął zdziwiony. To, co leżało przed nim,  nie było człowiekiem. Istota ta miała szerokie nozdrza i zmętniałe już oczy. Niskie czoło i  cofnięta szczęka były takie jak u małpy, jednak postać nie była podobna do żadnej z  małp, które Conan widział w lasach u wybrzeży morza Vilayet. Ta była całkowicie  bezwłosa. Jej jedynym strojem był gruby sznur owinięty w pasie.     Conan zamyślił się. Wielkie małpy z okolic Vilayet nigdy nie polowały w grupach i nie  posiadały inteligencji wystarczającej, by używać broni czy narzędzi. Wyjątkiem były te,  które przyuczono do występów na dworze królewskim w Aghrapur. Z kolei bronią tej  istoty był nie jakiś prymitywny puginał, ale wykuta z najlepszej turańskiej stali, ostra jak  brzytwa szabla. Conan poczuł emanujący od martwej małpy piżmowy zapach. Jego  nozdrza rozszerzyły się. Postanowił wywęszyć uciekających i podążyć ich tropem przez tę  mgłę. Muszę uratować tę głupią dziewuchę — mruknął do siebie.     — Może być córką mojego wroga, ale nie mogę zostawić kobiety w rękach tych  bezwłosych małp.     Niczym polujący lampart ruszył za wonią piżma. Gdy mgła zaczęła rzednąć,  Cymmerianin zdwoił ostrożność. Trop zapachu skręcał i kołował, jakby panika odebrała  małpom poczucie kierunku. Conan uśmiechnął się ponuro. Lepiej było być myśliwym niż  ofiarą.     Tu i ówdzie, obok ścieżki wyrastały potężne kopce zgrubnie obrobionych kamieni. Był  to, odgadł Conan, ów starożytny turański cmentarz, o którym wspominała Shanya. Ani  czas, ani małpy nie zdołały zniszczyć kurhanów. Cymmerianin ostrożnie obchodził każdy  z nich. Czynił tak nie tylko z obawy przed możliwą zasadzką, ale również pragnął oddać  cześć tym, którzy tutaj spoczywali.     Gdy dotarł na szczyt, z mgły pozostały jedynie rzadkie strzępki. Tutaj ścieżka  doprowadziła Conana na szczyt kamiennej grani. Po jej obu stronach ziała zawrotna  przepaść. Przejście kończyło się na sąsiednim szczycie, pod osobliwą, spiralną wieżą,  która wiła się w górę niczym kamienny wąż. Na tle ponurych, okolicznych gór wyglądała  niczym symbol czystego zła.