JOHN DOCKING
CONAN I SZMARAGDOWY
LOTOS
PRZEKŁAD LESZEK KROWICKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE EMERALD LOTUS
Ta książka jest poświęcona pamięci Roberta E. Howarda i Lin Carter
PROLOG
Ethram–Fal stał w starożytnej komnacie i patrzył na kości. Leżały porozrzucane,
pociemniałe i porowate, w grubej warstwie kurzu pokrywającego kamienną podłogę.
Migoczący czerwony blask pochodni zapełniał okrągłą izbę podrygującymi cieniami. Rosły
żołnierz w pełnej zbroi stał bez ruchu obok drzwi, w dłoni mocno trzymał uniesioną
pochodnię.
Ethram–Fal przyklęknął z szelestem swych szarych szat i z ukrytej pochwy wyciągnął
ozdobny sztylet o nieregularnych kształtach. Choć był młodym mężczyzną, to jego
przygarbione i pokurczone ciało przypominało raczej czarodzieja w podeszłym wieku. Z
wygolonej czaszki zaczynały odrastać cienkie, mysiobrązowe włosy. Zmarszczył w
zamyśleniu swe krzaczaste, zdeformowane brwi. Czubkiem sztyletu grzebał wśród kości oraz
pyłu i powoli tracił nadzieję.
Teraz jest martwe — myślał. — Oczywiście, że teraz jest martwe, ale miałem nadzieję, że
coś tu pozostało, przynajmniej resztki. —Czubek sztyletu przegarnął wiekowy kurz i nic nie
odkrył. Ethram–Fal nagle wstał, a żołnierz z pochodnią się wzdrygnął.
— Na kły Seta — zaklął. — Czyż tak daleko wędrowałem na próżno? — Jego głos odbił
się głuchym echem.
Czarodziej spojrzał w górę. Sklepienie okrągłego pokoju było tak wysoko, że ginęło w
migoczącej ciemności, poza zasięgiem blasku pochodni. Równy pas wyżłobionych
hieroglifów biegł po ścianie na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny. Znaki wiły się w
przyćmionym świetle.
— Nie ma wątpliwości — powiedział głucho Ethram–Fal — to ta komnata. — Obrócił się,
a czyniąc to, postawił sandał na czymś, co cicho chrupnęło. Odstąpiwszy na bok spojrzał w
dół i zesztywniał. — Opuść pochodnię, Ath. — Żołnierz posłusznie opuścił pochodnię, by
oświetlić podłogę, a Ethram–Fal ponownie przyklęknął.
Nadepnął na coś, co okazało się ludzkim żebrem, które pękło na pół. Delikatny czarny pył
wysypywał się ze złamanej kości. Ethram–Fal wydał cichy okrzyk triumfu.
— Oczywiście! To zasnęło. Musi wchłonąć do szpiku pokara i wtedy zakiełkuje. Da Set,
że wciąż tu jest życie! — Gestykulował; odzianą na szaro ręką. — Sprowadź tu mego ucznia,
Ath. — Żołnierz; opuścił pokój, a światło jego pochodni oddaliło się korytarzem,
pozostawiając Ethrama–Fala w ciemności. Ale Ethram–Fal nie przejmował się ciemnością,
gdy widział przed sobą jaśniejącą i pełną chwały przyszłość. Odgłos jego oddechu, jedyny
dźwięk w tej kamiennej ciszy, zaczął się przyśpieszać.
Po kilku chwilach Ath powrócił, a jego jastrzębie stygijskie oblicze było posępne i
beznamiętne. Za nim przywlókł się smukły wyrostek, odziany w żółte szaty. Choć był wyższy
od Ethrama–Fala, to, czubek jego potarganej głowy znajdował się dobrze poniżej podbródka
Atha. Chłopiec rozejrzał się po komnacie z wyraźnym zniecierpliwieniem.
— Pomagałem ludziom rozbić obóz w wielkiej komnacie — powiedział rozdrażniony. —
Czy wreszcie jest dla mnie jakieś pożyteczniejsze zajęcie?
Ethram–Fal nie odpowiedział, lecz wlepił spojrzenie w kości u swoich stóp.
— Ath — powiedział — zabij go.
Jednym płynnym ruchem żołnierz wyciągnął swój miecz, zatopił go w brzuchu
młodzieńca, obrócił i wyciągnął. Uczeń wydał z siebie piskliwy jęk, chwycił się za brzuch i
upadł. Wił się chwilę w kurzu, aż osłabł i przestał oddychać. Wtedy Ath wytarł swój miecz o
ciało chłopca i schował do pochwy. Patrzył na Ethrama–Fala wyczekująco. Dłoń dzierżąca
pochodnię nawet nie drgnęła.
Ze skórzanego mieszka u pasa czarodziej wysupłał gruby, czerwonawy liść i podał
Athowi, który natychmiast wsunął go do ust. Oczy żołnierza się przymknęły, a policzki
zapadły, gdy zaczął go ssać.
Ethram–Fal na to nie zważał. Pochylił się i ostrożnie, dwoma palcami podniósł złamane
żebro. Delikatnie potrząsając kością, rozsypywał cienką strużkę czarnego pyłu na rozciągnięte
ciało swego ucznia. Opróżnił makabryczne naczynie, koncentrując jego zawartość na
rozszerzającej się, ciemnej plamie na brzuchu. Gdy pył przestał się wysypywać, odrzucił
żebro na bok i stał wpatrując się milcząco w ciało.
Minęła godzina, podczas której Ath żuł i wysysał swój liść, a Ethram–Fal stał w bezruchu.
Gdy druga godzina dobiegała kresu, Ethram–Fal uniósł głowę. Nasłuchiwał delikatnego
dźwięku dochodzącego z oddali. Ciało na podłodze drgnęło, a czarodziej splótł palce w
ekstazie. Wilgoć i skrzypienie wypełniło nieruchome powietrze. Zwłoki szarpnęły się i
zadrżały, jakby ponownie obdarzone mękami życia. Ethram–Fal wstrzymał oddech. Z
martwego ciała jego ucznia zaczęły wyłaniać się obrzmienia wielkości pięści. Z powodu
gwałtowności, jaka wstrząsała kończynami i powodowała rozdzieranie się żółtych szat,
zwłoki były w wielu miejscach groteskowo zdeformowane.
Z ciała wystrzeliły zielone kwiaty wielkości pięści w takiej obfitości, że niemal zasłoniły
całą postać. Sześciopłatkowe, opalizujące kwiaty uwalniały się z wnętrza, kołysząc się i
otrząsając, jak pod wpływem podmuchu wiatru. Po chwili znieruchomiały i komnatę zaczęła
powoli wypełniać narastająca, ostra piżmowa woń, będąca zarówno zapachem nektaru, jak i
rozkładu.
Gromki śmiech Ethrama–Fala obijał się o kamienne ściany jak dźwięk wielkiego dzwonu.
I
Nocne powietrze było ciepłe i ciężkie, ale w porównaniu z gęstą atmosferą tawerny
zdawało się tchnąć polarną świeżością. Silny, mocno zbudowany mężczyzna w kolczudze
najemników Akkharii otworzył jednym pchnięciem drzwi i zmierzył wzrokiem wnętrze.
Główna sala była obszerna, lecz zatłoczona pstrokatą rzeszą miejscowych, najemników i
podróżnych. Gość przygładził swe siwiejące włosy stwardniałą dłonią i przyjrzał się
zgromadzonym wypatrując człowieka, którego chciał spotkać.
W najbliższym kącie kilku mężczyzn grało w kości na przemian wyjąc triumfalnie lub
przeklinając przegraną. Środek wysypanej trocinami podłogi był zajęty przez olbrzymi stół,
na którym leżała na wpół rozebrana tusza upieczonego w całości prosiaka. Wokół siedziała
grupka popijających i opychających się mężczyzn.
— Hej, Shamtare! — zagrzmiał głos nad wrzawą tawerny. Tam, w najodleglejszym kącie,
znajdował się człowiek, którego szukał. Shamtare ruszył przez salę z wytrenowaną łatwością
wymijając gestykulujących pijaków i obsługujące dziewki.
Ten, który wykrzyknął jego imię, siedział rozparty przy tylnej ścianie tawerny, a jego
długie, muskularne nogi spoczywały na stole. Był niezgrabnym, potężnie wyglądającym
mężczyzną o twarzy ogorzałej na ciemny brąz od stałego wystawiania jej na działanie wiatru i
słońca. Odziany był w krótką kolczugę i spłowiałe bryczesy z czarnej bawełny. U pasa miał
dwusieczny miecz w zniszczonej skórzanej pochwie. Choć do tej twarzy bardziej pasowałby
gniew, to zęby błysnęły w uśmiechu i rozjaśniały przenikliwe błękitne oczy, gdy w
zawadiackim pozdrowieniu uniósł swój dzban z winem zapraszając Shamtare, by się do niego
przyłączył. Porysowany blat stołu dźwigał bochen chleba i kawał wołowiny, a także
kilkupoziomową paterę z owocami, orzechami i serem. Sądząc łupinach i skorupach, uczta
trwała już jakiś czas.
— Conanie — rzekł Shamtare — zdawało mi się, że mówiłeś, iż kończą ci się już
pieniądze.
— I tak jest — odpowiedział tamten z barbarzyńskim akcentem. — I co z tego? Jutro
zapewne będę pracować dla jednego z oddziałów najemników tego przeklętego miasta, a dziś
stwierdziłem, że oddaliłem się od cywilizacji bardziej, niż myślałem. — Barbarzyńca
przepłukał gardło wielkim haustem wina.
Shamtare usiadł i wziął garść dojrzałych owoców.
— Przybywasz z daleka, czyż nie? — zapytał, rozgryzając pestki owocu granatu.
— Tak, z serca Kush, przez pustynie stygijskie. Wygląda na to, że nie jestem już mile
widziany w południowych królestwach.
Shamtare uniósł swe krzaczaste brwi z zakłopotaniem.
— Ale chyba jesteś z Północy…
— Z Cymmerii — odparł Conan. — Ale wiele podróżowałem.
— Zapewne — mruknął Shamtare, dla którego Cymmeria była zimnym, odległym i na pół
mitycznym miejscem. — Ale mówiłeś o zatrudnieniu cię jako najemnika…
Conan odgryzł kawał wołowiny i zaczął energicznie przeżuwać.
— Wciąż próbujesz mnie skłonić, bym przyłączył się do twego oddziału?
Shamtare uniósł ręce.
— Nie możesz mnie za to winić. Kiedy ujrzałem twoje wyniki na placu ćwiczeń,
wiedziałem, że będziesz cennym nabytkiem dla każdego oddziału, który cię zwerbuje. A
musisz wiedzieć, że dostaję premię za każdego nowego rekruta. Przyznaję więc, że kiedy
pytałem, gdzie będziesz dziś jeść, myślałem o czymś więcej niż tylko trąceniu się z tobą
kubkiem. I jeszcze raz powtarzam, że Legion Mameluków potrafi dobrze spożytkować
takiego człowieka, jak ty.
Conan wzruszył ramionami i potrząsnął czarną, prosto przyciętą grzywą.
— Przyglądałem się wszystkim czterem oddziałom w tym przeklętym mieście i wszystkie
z nich oferują ten sam żołd. Król musi mieć dobre baczenie na swych dowódców, jeśli żaden
z nich nie może przelicytować innych przy naborze doświadczonego żołnierza. Ale swoją
drogą, po cóż, w imię Ymira, królowi Sumuabi potrzebne są cztery oddziały najemników?
— Król dba o swych zaciężnych, ponieważ ma wobec nich pewne plany. — Głos
Shamtare ścichł do konspiracyjnego szeptu. — Chodzą pogłoski, że Sumuabi może już
wkrótce potrzebować wszystkich czterech armii.
— Na Croma, wygląda na to, że wy, Shemici, lubicie się czaić w swych maleńkich
miastach—państwach i raz do roku próbujecie szczęścia w nagłym wypadzie, by podbić
swego sąsiada. To taka rozwinięta wersja wojen klanowych z mojej ojczyzny. Staczacie kilka
bitew i chyłkiem wracacie do domu, nic nie osiągnąwszy. A to wszystko z głodującym Koth
na swych rubieżach.
— To prawda — przyznał wyrozumiale Shamtare. — Lecz tym razem mówi się po cichu,
że mamy wspomóc rewoltę w Anakii. Sumuabi może wkrótce królować dwóm miastom. Jeśli
tak będzie, to łupy powinny być obfite nawet dla ostatniego piechura.
Conan rozmyślał nad tym, co usłyszał, a Shamtare zajął się kubkiem wina.
— To dobre nowiny, ale wciąż nie ma większego znaczenia, do którego z oddziałów
dołączę.
— Daj spokój, Conanie. — Shamtare z trzaskiem odstawił pusty kubek. — Czego ode
mnie chcesz? Mówiłem ci już, że jestem w wielkiej przyjaźni ze zbrojmistrzem oddziału i
obiecuję ci najlepszą z akbitanańskich kolczug, jeśli zapiszesz się do nas. Kolczuga, którą
nosisz, wygląda, jakby potargał ją diabeł.
Conan parsknął śmiechem i spojrzał na swą zniszczoną kolczugę. Długie, pionowe
rozdarcia siatki były prowizorycznie naprawione rdzewiejącym już drutem pośledniejszego
gatunku.
— Może nie sam diabeł, ale obrzydliwy demon z jego orszaku. Umowa stoi, Shamtare.
Shamtare uśmiechnął się pod wąsem, otworzył usta, by o coś zapytać i zaraz z powrotem je
zamknął. Drzwi tawerny rozwarły się szeroko i dwie nowe postacie wkroczyły do wnętrza.
Ten na przedzie, prawie tego wzrostu co Conan, najwidoczniej był wojownikiem. Na
błyszczącej, stalowej kolczudze nosił czarno oksydowany napierśnik. Pod pachą trzymał
czarny, grzebieniasty hełm. Granatowe włosy spływały obfitą kaskadą na jego kwadratowe
bary. Szeroka biała blizna po prawej stronie ust przecinała starannie przystrzyżoną brodę.
Rozejrzał się po komnacie z wyczuwalną pogardą. Tłum w tawernie przycichł nieco z chwilą
przybycia tych dwóch, ale ci, którzy odwracali wzrok od nowo przybyłych, robili to nie z
powodu wojownika, lecz jego towarzysza.
Mężczyzna, który stał w ciemnym wejściu, również był wysoki, ale lekko przygarbiony,
jakby był chory lub ranny. Od stóp do głów owinięty był opończą z grubego zielonego
aksamitu. Jego dłonie osłonięte były zielonymi aksamitnymi rękawicami. Twarz miał
przysłoniętą kapturem.
Obaj przez chwilę wahali się, a potem ruszyli szybko przez tawernę, tłum zaś rozstępował
się przed nimi. Przeszli do pokoju i tyłach i zniknęli za drzwiami.
— Kto to był, do diabła? — zapytał Conan sięgając po kubek.
— Lepiej nie wiedzieć — odpowiedział cicho Shamtare.
— Nieważne. A cóż to? Nie ma wina? Hej, dziewko! — Conan zamachał pustym dzbanem
nad głową. — Więcej wina! Usycha z pragnienia! — Obsługująca dziewczyna, usłyszawszy
wrzask barbarzyńcy, skoczyła jak dźgnięta ostrogą. Dźwigając na ramieniu pełny dzban,
zaczęła torować sobie drogę do stołu Conana. Jej cienka bawełniana koszula, zmoczona
potem i rozchlapanym winem przylgnęła do kształtnej kibici. Barbarzyńca wyszczerzył zęby
w szerokim uśmiechu, ze szczerym podziwem obserwując ją, jak się zbliża. Dziewczyna
zarumieniła się, postawiła ciężki dzban na stole i wbiła wzrok w podłogę.
— Pięć miedziaków, jaśnie panie — wymamrotała.
— Sztuka srebra — rzekł Conan. Rzucił jej monetę, którą schwyciła w locie ze zręcznością
świadczącą o dużej wprawie. — Reszta dla ciebie — dodał całkiem niepotrzebnie, bo ona i
tak już odchodziła. Chwycił pełny dzban, gdy na jego ramię opadła ciężka dłoń. Conan
spojrzał w górę i zobaczył nad sobą kamienną twarz wojownika w czerni, który przybył z
człowiekiem odzianym w szmaragdowy aksamit.
— Mój pan chce z tobą mówić — wychrypiał wojownik. Conan strząsnął jego dłoń i
obejrzał się na Shamtare. Ale krzesło po drugiej stronie stołu było puste, a drzwi tawerny
jeszcze się poruszały.
— Mitra chroni mnie przed cywilizowanym towarzystwem — wymruczał barbarzyńca.
— Bądź rozsądny i zrób dokładnie to, czego żąda mój pan. — Wojownik górował nad
siedzącym Cymmerianinem, a szrama na jego brodzie powiększyła się, gdy zacisnął wargi w
grymasie niezadowolenia. Refleksy ognia tańczyły na oksydowanym napierśniku. Conan
pociągnął powoli i hałaśliwie kilka haustów wina, wyraźnie ignorując niechciane
towarzystwo, a potem ostrożnie odstawił dzban na stół.
— Czyż jestem psem, bym biegł na wezwanie obcego?
Zlekceważony wojownik zrobił głęboki wdech, z wyraźnym wysiłkiem panując nad sobą.
Jego ciemne oczy płonęły tłumioną furią. Wbił wzrok w Conana, a potem zamrugał.
— Jest w tym — wycedził przez zaciśnięte zęby — …jest w tym złoto dla ciebie. Dużo
złota.
Conan czknął, a potem niepewnie wstał, wciąż obejmując szyjkę dzbana z winem.
— Powinieneś od tego zacząć. Prowadź do swego pana.
Wojownik stał nieruchomo, a jego twarz zdradzała niepohamowaną wściekłość,
powstrzymywaną jedynie wysiłkiem woli. Po chwili przeszedł przez drzwi na tyły tawerny i
obejrzał się przez ramię.
— Nie będziesz tego potrzebował — rzekł, wskazując na niesiony przez Conana dzban.
Cymmerianin wziął następny łyk i ruszył za wojownikiem.
— Właśnie go kupiłem. — Położył dłoń na ciężkich drzwiach i pchnął je.
II
Pokój za drzwiami był długi i wąski, gdzie prawie całe miejsce zajmował prostokątny stół,
ozdobiony trzema mosiężnymi kandelabrami. Na wszystkich czterech ścianach zawieszono
ciemne, grubo przetykane brokatem kotary, które tłumiły wszelkie dźwięki. Na drugim końcu
stołu, na krześle z wysokim oparciem, zasiadał nieruchomo człowiek w zielonej, aksamitnej
opończy. Płomienie świec zatańczyły w podmuchu powietrza z otwartych drzwi. Conan
wkroczył do pokoju, zatrzymał się przy stole i popatrzył na człowieka, który go wezwał.
— Ty jesteś Conanem z Cymmerii. — Głos był silny i męski, choć wyczuwało się w nim
jakieś drżenie, jakby mówienie sprawiało mu pewien wysiłek.
— Jam jest — zagrzmiał barbarzyńca. — A kim ty jesteś?
Wojownik w czerni zamknął za nimi drzwi i stanął obok Cymmerianina.
— Psie — zachrypiał brodacz — jesteś tu po to, by odpowiadać na pytania, a nie je
zadawać.
— Gulbanda! — Zakapturzony mężczyzna uniósł dłoń w zielonej rękawiczce i Conan
spostrzegł, że ręka mu drży. — Stań obok mnie. Prostemu barbarzyńcy należy się trochę
pobłażania.
Wojownik podszedł dumnie do boku swego pana i stanął tam posępnie z rękoma
skrzyżowanymi na szerokiej piersi.
— Dla ciebie nie ma najmniejszego znaczenia, kim jestem. Ważne jest jedynie, byś
wiedział, że jeśli wypełnisz moje zlecenie, to uczynię cię bogatym — powiedział człowiek w
zieleni.
— Dlaczego ja?
Spod aksamitnego kaptura wydobył się chrapliwy śmiech. Człowiek w zieleni wskazał na
stojącego przy nim Gulbandę.
— Mój strażnik przyboczny widział, jak zdążasz do Akkharii i rozpoznał cię. Osobiście
przeprowadziłem małe śledztwo i uznałem, że zasługujesz na swoją sławę.
— Rozpoznał mnie? — Conan gorączkowo spoglądał swymi błękitnymi oczami to na
jednego, to na drugiego.
— Kilka lat temu ujrzałem cię pojmanego przez Straż Miejską Shadizaru. Byłeś znany
jako wielki złodziej. — Gulbanda mówił, wyraźnie znajdując satysfakcję w upokorzeniu
Cymmerianina. Człowiek w aksamicie pochylił się do przodu, kładąc obie dłonie płasko na
stole.
— Mówi się, że ukradłeś Oko Erlika i Tiarę Hesharkny. A stary zamorański złodziej
mówił mi nawet, że zabrałeś Serce Słonia z wieży Yary w Arenjun.
— To kłamstwo — odrzekł Conan stanowczo.
— Nieważne — prychnął człowiek w zieleni. — Nieważne. Zgódźmy się po prostu, że
jesteś złodziejem z krwi i kości, a takiego człowieka właśnie potrzebuję. Zapłacę ci stokroć
więcej za pracę na jedną noc, niż mógłbyś otrzymać wynajmując swój miecz przez miesiąc
jako szeregowy żołnierz Sumuabiego.
Conan odsunął krzesło od stołu i ciężko usiadł. Pociągnął wina z dzbana i odchylił się do
tyłu.
— Co chciałbyś, żebym zrobił?
Człowiek w zieleni wydobył z rękawa zwinięty zwój pergaminu i pchnął go w stronę
Conana. Conan rozwinął rulon.
— To jest dokładny plan rezydencji Lady Zelandry. Czy coś ci o niej wiadomo?
— Jest czarodziejką ubiegającą się o stanowisko na dworze króla Sumuabiego, czyż nie?
— ton Conana był sceptyczny.
— To prawda. Po śmierci nadwornego czarnoksiężnika króla Sumuabiego wysunęło się
kilku pretendentów na to stanowisko. Lady Zelandra jest wśród nich. Powinieneś jednak
wiedzieć, że jej umiejętności są mocno przeceniane.
Barbarzyńca zaczął wiercić się na krześle. Rozmowy o magii przyprawiały go o mdłości.
— Cymmerianinie — kontynuował człowiek w zieleni — tej nocy masz się włamać do
domu Lady Zelandry. Tam ją uśmiercisz i skradniesz dla mnie srebrną szkatułkę. Szkatułka
jest bliźniaczką tej.
Na stole umieszczono delikatnie cyzelowaną srebrną kasetkę wielkości dwóch złożonych
razem pięści. Zalśniła w żółtym świetle świec.
— Z bardzo wiarygodnego źródła wiem, że szkatułka Zelandry w każdym szczególe
przypomina moją. Ważne jest, byś zabezpieczył tę małą kasetkę i przyniósł ją bezpośrednio
do mnie. Możesz też z domu zabrać wszystko, co wpadnie ci w oko. Wszystko inne jest
twoje. Szkatułka będzie gdzieś w wewnętrznych komnatach, najprawdopodobniej przy jej
łożu. Muszę ją mieć.
Mówił coraz głośniej, a słowa gorączkowo goniły jedno za drugim. Gdy przestał, w
dźwiękoszczelnym pokoju wyraźnie było słychać jego nierówny oddech. Osłonięte
rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnęły się na stole.
Conan wyprostował się na krześle. Jego dłoń przesuwała się powoli po kolczudze, póki nie
spoczęła na zniszczonej rękojeści miecza.
— Wygląda na to, że po wszystkich twoich badaniach wcale mnie nie poznałeś — rzekł
Conan dobitnie. — Nie jestem zabójcą i nie walczę z kobietami. Poszukaj kogoś innego do tej
roboty.
Okutany w zieleń człowiek wzdrygnął się jak spoliczkowany. Rysy stojącego obok
Gulbandy stwardniały w gniewie.
— Zapłacę — powiedział człowiek w zieleni zduszonym głosem — całą komnatą złota.
Nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. Możesz zostać bogaczem i całą resztę życia
spędzić na hulankach z dziewkami.
Gulbanda powoli opuścił ręce, a dłoń Conana zacisnęła się mocniej na rękojeści miecza. W
zamkniętym pokoju wyczuwało się ogromne napięcie.
— Szukaj innego do tej roboty — powtórzył barbarzyńca.
— Chcesz mi odmówić? — głos mężczyzny stał się jadowity. —Niech tak będzie.
Myślisz, że moje śledztwo ograniczyło się tylko do twej kariery złodziejskiej? Dobrze wiem,
gdzieś przebywał przez ostatnie kilka lat, Amra mi świadkiem! Nie ma takiego miasta w
Shem, które z radością nie powiesiłoby na szubienicy najkrwawszego z piratów Oceanu
Zachodniego! Zrobisz, co powiedziałem, albo zobaczę, jak spędzasz swe ostatnie dni w
rękach sabatejskich oprawców króla Sumuabiego!
Zamiast odpowiedzi Conan poderwał się tak nagle, że krzesło poleciało do tyłu uderzając
głośno o drzwi. Sam rzucił się w stronę mężczyzn wyciągając z impetem miecz z pochwy.
Człowiek w zieleni krzyknął przestraszony, spadając na bok ze swego krzesła, a
równocześnie Gulbanda ruszył, by go osłonić przed rozwścieczonym barbarzyńcą. Klinga
strażnika uniosła się właśnie wtedy, gdy Conan opuścił swoją. Stal zadźwięczała o stal, gdy
Gulbanda zataczając się pod ciosem odparował potężne uderzenie ciężkiego miecza.
Wojownik miał niewiele czasu na podziwianie siły przeciwnika, gdyż musiał zająć się
rozpaczliwym odparowywaniem dzikich uderzeń. Szermując swoim masywnym mieczem z
taką łatwością, jakby to był lekki rapier, Cymmerianin zmuszał strażnika do desperackiej
obrony, przypierając do zasłoniętej kotarą ściany. Gulbanda schwytany w pułapkę ujrzał, jak
twarz Conana przybiera naprawdę groźny wyraz, i poczuł, jak oblewa go zimny pot. Każdy
kolejny cios odpierał w ostatniej chwili, mając nadzieję, że siły barbarzyńcy się wyczerpią,
albo przynajmniej wściekłość ataku choć na chwilę osłabnie.
Nagle jego oczekiwania spełniły się. Conan rzeczywiście zaczął zdradzać objawy
zmęczenia. Po mocnym poziomym cięciu miecz odbił się od gardy Gulbandy i odskoczył w
bok, odsłaniając pierś barbarzyńcy. Strażnik rzucił się do przodu, by klingą przeszyć
Cymmerianina, lecz miecz Conana powrócił z niesamowitą prędkością na miejsce. Teraz
klinga barbarzyńcy uderzyła w zaciśniętą na rękojeści dłoń. Krew trysnęła, gdy Conan
wyciągał miecz, wyrywając dwa palce u dłoni Gulbandy. Wojownik zwalił się do tyłu na
ścianę ze zwierzęcym rykiem, kurczowo ściskając swą okaleczoną dłoń i zaplątując się w
draperię. Conan odwrócił się z kocią zręcznością, by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem.
Człowiek w zielonym płaszczu stał bezbronny obok swego krzesła. Jego prawa ręka nagle
rzuciła coś, co zadźwięczało o kolczugę na piersi Conana. Barbarzyńca cofnął się.
Ujrzał wilgotną plamę na swej piersi oraz okruchy potłuczonego szkła rozbłyskujące na
podłodze. Poczuł zawrót głowy i ostra, słodkawa woń wypełniła jego nozdrza. Conan
zatoczył się do przodu, uniesienie miecza przerosło już jego siły. Spojrzał przed siebie, ale
jego przeciwnik stał się szmaragdową plamą.
— Niech cię diabli — wyszeptał drętwiejącymi wargami. Ziemia gwałtownie uciekła mu
spod nóg i nawet nie poczuł uderzenia o podłogę.
III
Shamtare siedział w kącie nie znanego sobie szynku i pił wino nie czując smaku. Gapił się
w poszczerbiony gliniany kubek i nie zwracał uwagi na otoczenie. Najemnik wszedł po prostu
do pierwszej napotkanej tawerny, usiadł i zaczął pić na umór. Strach zaczął znikać, a na jego
miejsce pojawiło się uczucie wstydu.
Shemita Shamtare był najemnikiem od niemal ćwierci wieku i nie bał się żadnego
przeciwnika, który chciałby się z nim zmierzyć przy użyciu mięśni i stali. Wiele widział
przemocy podczas wielu bitew, których nie był w stanie już nawet spamiętać. Lecz od czasu,
gdy był świadkiem, jak połowa jego oddziału z krzykiem zniknęła w czarnej chmurze
wyczarowanej przez zuagirskiego szamana, Shamtare nie lubił magii. Była czymś
nienaturalnym, odbierającym odwagę i zamieniającym kości w wodę.
Najemnik znowu pociągnął łyk wina czując, że znowu ubyło mu nieco odwagi.
— Hej, biały bracie — ciemną postać zasiadła przy jego stole, unosząc krzesło i
pochylając się konfidencjonalnie naprzód. Shamtare zamrugał oczami i opuścił kubek.
Nowo przybyły był smukłym Kushitą w ozdobnej zbroi towarzystwa najemników Atlacha
Maczugi. Z tyłu jego głowy podskakiwał gruby pęk tłustych warkoczyków, a u ramion
białego płaszcza falowały karmazynowe strusie pióra.
— Czy dobrze się rozejrzałeś, przyjacielu? — ton czarnoskórego wyrażał głębokie
zdumienie. — Ta tawerna jest uczęszczana przez jeźdźców Atlacha Maczugi. Czy poza sobą
widzisz tu kogoś z zespołu Mameluków?
Shamtare po raz pierwszy rozejrzał się wkoło i poczuł skurcz żołądka.
— Mało tego — kontynuował jego nowy kompan — czy w ogóle widzisz kogoś o twoim
kolorze skóry? — W odpowiedzi Shemita przecząco potrząsnął głową. — Dla mnie wszyscy
są tacy sami. Walczymy z tymi samymi wrogami dla tego samego króla, ale są tacy, którzy
uważają wszystkie inne zaciężne oddziały za rywali. I prawdę powiedziawszy jest tu kilku tak
myślących ludzi. Tylko twoje siwiejące włosy uchroniły cię przed zaczepkami tych typów.
Bądź więc rozsądny, biały bracie, i zaspokój swoje pragnienie gdzie indziej.
Shamtare wstał, dotknął czoła w pozdrowieniu i skierował się do drzwi. Na ciemnej ulicy
wiał zimny nocny wiatr. Doszedł do rogu i zdał sobie sprawę, że wśród przechodniów
wypatruje wysokiego barbarzyńcy. Shamtare nie mógł dłużej czekać, uśmiechnął się do siebie
i wrócił do tawerny, w której wcześniej spotkał Conana Cymmerianina. Gdy przekraczał
próg, zupełnie nie pamiętał o odzianym na zielono człowieku.
Tawerna była teraz cichsza, bo pora obiadu już minęła, a wieczorne hulanki jeszcze się nie
zaczęły. Pieczone prosię zniknęło ze stołu, a wielu pochodniom pozwolono dopalić się do
końca. Gracze w kości ciągle byli zajęci, ale teraz przekrzykiwali się łagodniej. Shamtare nie
zauważył nigdzie barbarzyńcy, więc pozdrowił szynkarza.
— Dobry wieczór. Czy mógłbym zamienić z tobą słowo?
— Jeśli nie będziesz przynudzać. Muszę zajmować się tawerną. — Szynkarz przetarł
swoją łysinę brudną szmatą. Jego wy liniała broda nie zdołała przesłonić obwisłych
policzków. Miał skwaszoną minę.
— Był tu wcześniej wysoki, czarnowłosy barbarzyńca. Czy widziałeś, jak wychodzi?
— Nie widziałem żadnego barbarzyńcy. Gadanie o klientach to marny interes. — Szynkarz
obrócił się i chciał odejść, ale dłoń Shamtare przytrzymała go za ramię.
— Jeszcze chwilę — rzekł cicho Shamtare. — Do czego służy ten pokój na zapleczu?
— Prywatne przyjęcia dla płacących klientów. Zabierz rękę.
— Kto dziś zapłacił za jego wynajęcie?
— Zabierz ze mnie rękę, najemniku, albo powiem moim synom, by wezwali straż miejską.
— Dłoń Shamtare spadła z ramienia szynkarza i opadła na rękojeść miecza. — Nie znam
imienia tego człowieka — kontynuował pośpiesznie szynkarz. — Wiem tylko, że przebywa w
tej części miasta od prawie trzech miesięcy. Mieni się czarodziejem, a jego złoto jest dobre.
To mi wystarcza, żeby wynająć mu pokój i o nic nie pytać.
Shamtare ruszył na tyły tawerny, gdzie na zapleczu znajdował się wynajmowany pokój.
Wydobył z pochwy miecz i uderzył w drzwi. Potknął się o przewrócone krzesło leżące w
pobliżu i rozejrzał po pokoju. Na stole stały trzy jasno świecące kandelabry. W ich ciepłym
blasku widać było wyraźnie, że pokój jest pusty.
Ciemna plama krwi jeszcze wilgotna błysnęła na dywanie i na tkaninie kotary. Shamtare
opuścił czubek miecza ku podłodze. Szybko przeszedł przez pokój w miejsce, gdzie draperie
zwisały krzywo nad przewróconym krzesłem. Były tam ukryte za kotarą drzwi. Rozwarły się
szeroko pod jego dotknięciem, odsłaniając ciemny zaułek, duszny od smrodu odpadków.
Shamtare wsunął głowę w ciemne przejście, rozejrzał się i soczyście zaklął.
— Zgubiłeś swego barbarzyńskiego przyjaciela? — Szynkarz wszedł za nim do pokoju.
Jego głos nie był już nieprzyjazny. — To nie pierwszy raz ktoś miał audiencję u Zielonego
Człowieka i nikt go więcej nie widział. Nawet nie ryzykuję przysyłania tu dziewczyn z
obsługi. Mówi się, że Zielony Człowiek chce zostać nowym magiem króla Sumuabiego i nie
pozwoli, by cokolwiek stanęło mu na drodze do tego celu. Przykro mi z powodu twego
przyjaciela. Rozsądny człowiek nie igra z czarami.
— Wiem o tym — odrzekł Shamtare.
— Chodź stąd, nic tu więcej nie zdziałasz. Być może, Zielony Człowiek go nie zabił.
Postawię ci kubek wina.
— Cholera — Shamtare wsunął miecz z powrotem do pochwy.
— No, tak lepiej — powiedział szynkarz. — Czy barbarzyńca był twoim starym druhem?
— Nie, całkiem nowym przyjacielem, który już nigdy nie stanie się starym druhem.
— Więc zapomnij o nim. Dziś była jego kolej, nasza może będzie jutro. Chodź.
Dzielny najemnik podążył za szynkarzem do baru. Usiadł i przyjął ofiarowany kubek wina.
Shamtare rozpoznał gatunek jako jeden z najlepszych roczników z Ghazy, choć w tej chwili
zdawało mu się bardzo gorzkie.
IV
Gdy Conan odzyskał przytomność, poczuł duszny powiew pachnący wilgotną ziemią.
Zamrugał i fala mdłości szarpnęła jego wnętrznościami. Siedział na mocnym, stalowym
krześle. Metalowe taśmy ciasno opasywały jego kostki, łydki, nadgarstki i brzuch, nie
pozwalając mu się ruszyć. Przygarbiwszy się nieco i zwiesiwszy głowę Conan przymrużył
swe zmętniałe oczy i zobaczył, że krzesło jest przybite do gładkiej, marmurowej podłogi
komnaty. Niewyraźnie pamiętał, że był wleczony cuchnącym zaułkiem, nim został ciśnięty na
wóz wypełniony wilgotną słomą.
Podmuch ciepłego powietrza potargał mu włosy, które spadały na twarz, więc z dużym
wysiłkiem uniósł głowę, aby się rozejrzeć. Przed nim otwierały się w noc dwuskrzydłowe,
obramowane brązem, szklane drzwi, a za nimi rozciągał się na stoku cienisty ogród. Dalej
przez ścianę drzew widać było światła Akkharii, wyglądające jak klejnoty rozsypane na
hebanowym stole. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy mówiły mu, że dochodzi północ.
— Zbudziłeś się, psie? — usłyszał kroki. To był Gulbanda, z dłonią zawiniętą białym
bandażem.
Z satysfakcją przechadzał się wokół bezradnego Cymmerianina, który w milczeniu
próbował całej swojej siły, by ocenić więzy. Przyboczny strażnik dojrzał napinające się
potężne mięśnie ramion i nóg Conana i roześmiał się ponuro. Jego ciemne oczy błysnęły w
półmroku pokoju.
— Nie dasz rady się uwolnić. Lepiej skieruj swe wysiłki na błaganie mnie, by twoja śmierć
była szybka i lekka. — Gulbanda stanął przed barbarzyńcą i bardzo powoli wyciągnął z
pochwy sztylet.
Conan przestał mocować się z taśmami i patrzył wprost przed siebie z kamiennym
wyrazem twarzy. Nagie ostrze błyskało srebrzyście tańcząc przed twarzą Cymmerianina.
— Gadaj — czubek sztyletu wgłębił się w skórę pod prawym okiem Conana. — Nie masz
nic do powiedzenia?
Gulbanda przeniósł klingę na przedramię barbarzyńcy i przyłożył zimną stal do opalonej
skóry.
— Czemu nie błagasz swych pogańskich bóstw o ocalenie? Może odpowiedzą, jeśli
zaczniesz odpowiednio głośno krzyczeć.
Ostra jak brzytwa klinga przesunęła się powoli po ciele, a w ślad za nią pojawiła się
cienka, szkarłatna strużka. Conan odsłonił swe zęby w dzikim warknięciu, wlepił wzrok w
Gulbandę z tak żywiołową nienawiścią, że jego dręczyciel cofnął nóż i mimowolnie zrobił
krok w tył.
— Gulbando, źle traktujesz naszego gościa. — Sztylet szybko wrócił do pochwy i
wojownik wycofał się do ciemnego kąta pokoju.
— Nie zrobiłem mu krzywdy — powiedział, a w jego głosie wyczuć można było zawód.
— Mam nadzieję, że nie — rzekł człowiek w zielonym kapturze. — On ma coś ważnego
do zrobienia tej nocy.
Człowiek stał przed Conanem, sprawdzając bolesne zadraśnięcie. Kaptur spływał ciężkimi
fałdami na jego ramiona, odsłaniając głowę. Był czarnoskóry o ostrych, arystokratycznych
rysach. Wysoko sklepione czoło i silna szczęka czyniłyby go przystojnym, ale był w tej
twarzy jakiś objaw zużycia i wyblaknięcia, który kłócił się z widoczną gołym okiem
młodością. Oczy były małe i zaczerwienione jak u starego człowieka. Skóra twarzy sprawiała
wrażenie maski, była obwisła i matowa. Conan zauważył zielonkawą plamę pod dolną wargą
swego pogromcy. Pod wpływem spojrzenia barbarzyńcy człowiek odwrócił się jakby w
zawstydzeniu i otarł usta aksamitnym rękawem.
— Musisz nauczyć się panować nad sobą, Gulbando. Ten człowiek jest wartościowym
narzędziem. Jeśli dobrze traktujesz swoje narzędzia, to będą ci dobrze służyć.
Czarny człowiek ponownie odwrócił się w stronę Conana, wyciągnął z zanadrza
koronkową chustkę i delikatnie otarł nią krwawe przedramię Cymmerianina. Potem zwinął ją
pieczołowicie i włożył do kieszeni. Wpatrywał się w Conana swymi ciemnymi oczami,
pełnymi jakiegoś bezgranicznego uczucia.
— Jestem Shakar z Keshanu. Czy mnie znasz?
— Nie, ale musisz być jeszcze jednym z tych, co chcą zostać przybocznym magikiem
króla Sumuabiego. Co mi zrobiłeś?
— Jak na barbarzyńcę nie jesteś w ciemię bity. Rozbiłem na twej piersi szklaną kulkę.
Kulka była wypełniona słabym destylatem z Czarnego Lotosu. Jego opary powodują utratę
przytomności, ale nie wyrządzają żadnej trwałej krzywdy. Jednak przez jakiś czas możesz
czuć się skołowany i chory. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkodzi w misji dzisiejszej nocy.
Conan splunął pod nogi Shakara.
— Weź pieska pokojowego na swoje posyłki. — Machnął głową w stronę Gulbandy. —
Nie będę ci służył.
Shakar pokiwał głową w zamyśleniu, splótł dłonie i odwrócił się od więźnia. Podszedł do
niskiej komódki ustawionej przy jednej z marmurowych ścian.
— Kapłani Keshii niezbyt mnie lubią — powiedział w zamyśleniu. — Bardzo utrudniali
mi życie. Więc przed opuszczeniem miasta ukradłem im pewną wiedzę. Wiedzę i kilka
drogocennych rzeczy, aby ułatwić sobie życie poza Keshanem. Szklane kulki są jedną z tych
rzeczy, jakie zdobyłem. A to jest inna. — Shakar wyprostował się i wyciągnął ręce w stronę
Conana.
Z każdej z pięści zwisał amulet wielkości i kształtu kurzego jaja. Miały barwę matowego
mosiądzu i było na nich zapisane po jednej czarnej, wijącej się runie. Miast na łańcuszku,
każdy z amuletów kołysał się na elastycznej pętli z cienkiego złotego drutu. Shakar szybkim
ruchem zarzucił jedną z pętli na szyję Conana i puścił ją. Dziwny wisior opadł ciężko na pierś
Cymmerianina. Czarnoskóry czarownik pochylił się do przodu i wyciągnął długie włosy
barbarzyńcy spod otaczającego je drutu, aż metal spoczął bezpośrednio na ciele.
— Dobrze — mamrotał. — Dobrze. — Głaskał pieszczotliwie amulet. Nagle oczy mu
zwęziły się, wargi zacisnęły, a on sam pochylił się gwałtownie i wbił wzrok prosto w twarz
Conana.
— Hie Vakallar–Ftagn — zaszeleścił głosem, przypominającym przegarnianie suchych
liści.
Conan zesztywniał. Druciany naszyjnik zaczął zaciskać się wokół jego karku, póki
nieprzyjemny zimny amulet nie spoczął w zagłębieniu jego szyi. Dreszcz przerażenia
przebiegł po plecach barbarzyńcy. Shakar wyprostował się i szeroko uśmiechnął z
satysfakcją. Drugi amulet trzymał w wyciągniętej ręce z dala od swego odzianego w aksamit
ciała.
— Teraz zrobisz to, czego żądam, barbarzyńco. Musisz to zrobić, bo w przeciwnym razie
postradasz życie. Tej nocy pójdziesz do posiadłości Lady Zelandry, uśmiercisz ją i ukradniesz
dla mnie jej srebrną szkatułkę. Przyniesiesz ją tu najpóźniej o świcie, albo pogadam z twoim
amuletem.
Drugi wisior, trzymany przez Shakara, obracał się powoli na drucie. Człowiek w zieleni
wbił wzrok w amulet i rzekł.
— Hie Vakallar–Nectos — jego głos zamarł i zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wtem
kołyszący się amulet rozbłysnął białym żarem i ostry, skwierczący dźwięk wypełnił komnatę.
Fala gorąca uderzyła w twarz Conana, jak żar bijący z otwartego paleniska. Ognista jasność
ukłuła go w oczy. W jednej chwili amulet zawisł na swym drucie jak stopiona kropla o
trudnym do zniesienia blasku, a potem stopniał jasną strugą na wypolerowaną podłogę.
Zaczęły unosić się smugi gryzącego dymu, gdy płynny metal wżerał się w marmur. Po
pewnym czasie wypalił się pozostawiając głębokie bruzdy w podłodze. Przeraźliwy chichot
wyrwał się z ust Shakara.
— Na Damballaha! Odrażająca śmierć, czyż nie? Jeśli nie wrócisz do świtu, wypowiem
zaklęcie. Jeśli spróbujesz usunąć amulet, zapłonie sam z siebie. Jeśli mi w czymś uchybisz,
wypowiem zaklęcie. Czyś zrozumiał? — Szaleńczy triumf drżał w głosie czarownika.
Gulbanda poruszył się niespokojnie w kącie. — Uwolnij go — polecił Shakar.
— Panie? — Gulbanda wahał się i Shakar w gwałtownej furii obrócił się w jego stronę.
— Teraz, głupcze! — Wojownik przyskoczył do boku Conana i pochylił się, by wykonać
polecenie. Po chwili barbarzyńca był uwolniony, przynajmniej od stalowego krzesła.
Przeciągnął się potężnie i pochylił, by rozetrzeć nogi w miejscach, w których okowy wpijały
mu się w ciało.
— Czy znasz ulicę Siedmiu Róż? — zapytał czarnoskóry czarodziej.
Conan przytaknął.
— To tam, gdzie składują dostawy wina z Kyros.
— To dzielnica magazynów. Dom Zelandry jest w części mieszkalnej, na drugim końcu
ulicy, po przeciwnej stronie miasta. To szacowny rejon i często patrolowany przez straż
miejską.
— Jest tam bardzo wysoki mur — dodał chłodno Gulbanda. — Gładki mur. — Conan
spojrzał strażnikowi w oczy wzrokiem zimnym i twardym jak klinga sztyletu.
— Chcę swój miecz — oświadczył.
Shakar skinął głową.
— Oczywiście. Przynieś go, Gulbando. — Przez chwilę wojownik się wahał, a potem
szybko wyszedł z pokoju. Czarny mag popatrzył na Conana i w błagalnym geście uniósł swe
okryte rękawiczkami dłonie.
— Czy chcesz jeszcze raz zobaczyć mapę?
— Nie. Czy dajesz mi słowo, że jeśli przyniosę ci szkatułkę, to zdejmiesz mi to coś? —
Barbarzyńca dotknął z odrazą amuletu na szyi, jakby to był wąż.
— Przysięgam. A jeśli zdarzy się, że nie uśmiercisz tej kobiety, to mimo wszystko uwolnię
cię, jeśli tylko przyniesiesz mi szkatułkę. Muszę ją mieć. Czy zrozumiałeś?
Cymmerianin odsłonił zęby w krzywym uśmiechu.
— Rozumiem wystarczająco dobrze.
— Jeszcze jedno, barbarzyńco, czy znasz Shemitę, zwanego Eldredem Kupcem? — Shakar
uważnie obserwował reakcję Conana i był wyraźnie rozczarowany jego odpowiedzią.
— Nie. Pierwsze słyszę. Czy to jeszcze jeden z twoich konkurentów do stanowiska
nadwornego czarnoksiężnika króla?
— Nie. To nie twoja sprawa. — Właśnie wrócił Gulbanda, niosąc miecz i pochwę Conana.
Cisnął w stronę Cymmerianina, który chwycił je w powietrzu i przytroczył do pasa idąc w
stronę ogrodu.
— Pamiętaj o amulecie. Nie zawiedź mnie — zawołał Shakar, ale Conan już rozpłynął się
w mrokach nocy.
V
Wielki furgon sunął ociężale ulicą Siedmiu Róż, pogrążoną w ciemnościach
bezksiężycowej nocy. Koła o grubych szprychach ugięły się na kocich łbach, gdy woźnica
skierował swój zaprzęg za róg. Na wozie leżały niezgrabnie dwie olbrzymie beczki, a ich
ciężar powodował, że powóz niepokojąco się uginał. Woźnica ponaglał swoje zmęczone
konie i skupiony na tym nie zauważył cienia, który wyłonił się z mroku zaułka, by ukradkiem
przebiec po bruku, wskoczyć na beczkę, znajdującą się z tyłu, i przywrzeć do niej jak kot.
Trzymał się zakrzywionej powierzchni wielkiej baryły dzięki potężnej sile swych ramion, a
furgon pracowicie kontynuował jazdę.
Za następną przecznicą, po lewej stronie ulicy pojawił się wysoki mur. Widząc go,
mężczyzna podciągnął się zręcznie na górę beczki i przykucnął, prężąc się do skoku. Wyjął
lekki skórzany hełm, który miał zatknięty za pasem i nasunął go na głowę.
Furgon zakołysał się i przysunął bliżej muru. Koła zazgrzytały o krawężnik i mężczyzna
skoczył, wybijając się w górę z całą siłą swych silnych nóg. Wystrzelił w stronę muru, jak
strzała z kuszy. Ciało z wielką siłą trafiło w mur, a dłonie płasko przylgnęły do zimnego
kamienia i jedynie czubki palców znalazły oparcie, wbijając się w szczyt muru. Zawisł tak na
chwilę, wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Potem podciągnął się,
przerzucił jedną nogę i wciągnął na górę, tak że po chwili leżał wyciągnięty już na szczycie
muru. Przez chwilę czekał nieruchomo, aż przejdzie mu fala zawrotów głowy. Wyglądało na
to, że działanie narkotyku Shakara z Keshanu nie do końca minęło. Próbując otrząsnąć się z
uporczywych mdłości, potrząsnął głową jak zaniepokojony lew i spojrzał w ciemność poniżej.
Pod nim, w cieniu, rozciągał się wypielęgnowany ogród. Zarysy drzew i krzewów
prowadziły łagodną, widowiskową pochyłością ku eleganckiej willi, która wyłaniała się na tle
gwiazd jako nie oświetlona i kanciasta sylwetka. Delikatny wietrzyk niósł z sobą aromat
kwiatów.
Conan stanął na wąskim szczycie muru. Nie bacząc na wysokość, pobiegł chyżo wzdłuż do
miejsca, gdzie wysokie drzewo wysuwało gałęzie w pobliże muru. Przycupnął, przypatrując
się badawczo drzewu, .a potem skoczył nagle przed siebie i w dół, by żelaznymi palcami
chwycić mocny konar. Liście zatrzęsły się i zaszumiały, gdy gałąź najpierw ugięła się pod
jego ciężarem, a potem sprężyście wyprostowała. Cymmerianin spojrzał w dół i puścił konar.
Spadł, uderzył o ziemię i potoczył się w zroszoną trawę. Stanął na nogi w lekkim
przykucnięciu — z dłonią na rękojeści miecza i bojowo wypatrując w ciemności śladów
nieprzyjaciela.
Był sam. Przed nim na dobrze utrzymanym trawniku dwie kępy krzaków obramowywały
wysypaną białym żwirem ścieżkę, która jaśniała matowo w świetle gwiazd. Ścieżka wiodła
pod górę, do domu Lady Zelandry. Barbarzyńca posuwał się wzdłuż ścieżki, skradając w
cieniu tak cicho, jak polujący wilk. Brzegiem przylegającego do domu, wykładanego płytami
dziedzińca Conan zbliżył się do ciemnego okna i zamarł w pół kroku.
Żwir ścieżki zachrzęścił pod czyimiś stopami. Conan skulił się w cieniu żywopłotu, a jego
dłoń ponownie zacisnęła się na rękojeści miecza. Na tle ścieżki pojawiło się dwóch
umundurowanych mężczyzn. Rozmawiali cicho, ale głosy niosły się w nocnym powietrzu.
Cymmerianin przykucnął nieruchomo, gdy oni zatrzymali się nagle nie dalej niż dziesięć
kroków od niego. Mężczyźni nosili lekkie półpancerze, mieli przypasane krótkie miecze, a
większy z nich taszczył na ramieniu długi haczykowaty dziryt. Ciało Conana napięło się,
gotowe do natychmiastowej walki. Ten niosący dziryt wyciągnął jednak spod płaszcza bukłak
z winem, łyknął zdrowo i podał swemu towarzyszowi. Drugi napił się i zwrócił bukłak, w
objawie dobrego humoru klepiąc swego kompana po plecach. Następnie ruszyli dalej ścieżką,
nie mając nawet pojęcia, jak bliscy byli śmierci.
Conan odprężył się i jeszcze raz odczuł delikatny zawrót głowy. Klął pod nosem, życząc
nagłej śmierci wszystkim niekompetentnym adeptom czarnej magii. Gdy atak minął, podkradł
się cicho po trawie do okna. Okiennice były szeroko otwarte, by pozwolić chłodnemu
nocnemu powietrzu dotrzeć do nagrzanego w ciągu dnia wnętrza. Były też kraty, ale cienkie.
Lekki hałas był nie do uniknięcia, lecz Conan działał powoli i z wielką rozwagą, starał się
raczej, rozginać pręty niż wyrywać z muru. Wkrótce uzyskał przestrzeń wystarczająco
szeroką, by móc się przecisnąć. Dla pewności spojrzał za siebie i wśliznął się przez okno do
wnętrza rezydencji Lady Zelandry.
Znalazł się w długim hallu, oświetlonym pojedynczą świeczką. Podłoga była wyłożona
grubym dywanem, a ściany pokrywały kosztowne, vendhyańskie gobeliny. Powietrze
przesycał słaby zapach drewna sandałowego. Cisza okrywała rezydencję grubym całunem.
Przypominając sobie plan rezydencji, który pokazał mu Shakar, Conan obrał kierunek i
ruszył bezgłośnie wzdłuż słabo oświetlonego hallu. Wyciągnął miecz, w którym odbiło się
ciepłe światło świeczki. Korytarz skręcał w prawo. Na rogu, na niskim podeście stała
żłobkowana elegancka waza z khitaiskiej porcelany. Conan okrążył róg i ujrzał wykładany
boazerią hali, rozciągający się aż do serca domu. Kolejna samotna świeczka oświetlała
korytarz bursztynową poświatą.
W hallu stała sztywno kobieta i patrzyła na niego.
— Sza! — Conan opuścił miecz i uniósł palec do ust. — Chciałem powiedzieć, żebyś
nie…
Kobieta szybko sięgnęła za ciemną aureolę swych włosów i gwałtownie, z całą siłą
machnęła ręką do przodu. W stronę Conana wyleciał sztylet, rzucony fachowo i precyzyjnie.
— Na Croma! — Barbarzyńca obrócił się, dzięki czemu ostrze rozcięło jedynie jego
rękaw, miast wbić się między żebra. Sztylet do połowy zatopił się w drewnianej ścianie, o
pięć kroków za jego plecami.
Conan runął do przodu, dwoma długimi susami pokonując odległość między sobą i
kobietą. Wyciągniętą ręką uderzył ją w obojczyk, zbijając z nóg i rozciągając na wznak w
nieprzystojnej pozie. Miecz Cymmerianina zatoczył krótki łuk i zatrzymał się o włos od jej
odsłoniętej szyi. Zimna, wyostrzona stal spoczęła na jej pulsującym gardle.
— Sza! — powtórzył Conan z uśmiechem.
— Nikczemny złodzieju! — zasyczała kobieta. — Przeklęty zabójco! Zabij mnie i
skończmy z tym!
Barbarzyńca uniósł brwi. Była to piękna kobieta. I nie bała się. Jej gęste włosy rozrzucone
były na dywanie, jak hebanowy obłok, otaczający delikatną, prowokacyjnie drwiącą twarz. Jej
jasne oczy lśniły w półmroku jak wypolerowane opale.
— Nie mam ochoty krzywdzić ciebie ani nikogo innego w tym domu. — Conan odstąpił o
krok, trzymając jednak miecz poziomo nad powaloną kobietą, ale usuwając go z jej szyi.
Usiadła, wykrzywiając usta z pogardą.
— Więc jesteś szaleńcem.
— Nie. Nie jestem tu z własnej woli. Na szali jest moje życie. Jeśli mi pomożesz, to rychło
odejdę. — Dłoń Conana powędrowała do okropnego amuletu przydrutowanego do jego
gardła. Ciemnowłosa kobieta ukucnęła i przyjrzała mu się spokojnie.
— Będę krzyczeć. Nie boję się śmierci.
— Więc czemu szepczesz?
Na chwilę zamilkła.
— Czego tu szukasz? — spytała niespodziewanie, a jej głos był nieco głośniejszy i
bardziej ożywiony niż poprzednio. — Czy jesteś tu sam? Jak mogę ci pomóc? — Conan
zauważył, że jej wzrok przenosił się z jego twarzy do punktu znajdującego się gdzieś nad jego
prawym ramieniem. Spoza pleców dobiegło go ledwie dosłyszalne skrzypnięcie deski w
podłodze.
Conan obrócił się i otrzymał w głowę cios tak potężny, że zsunął mu z głowy hełm, a on
sam zatoczył się na oślep. Uderzył ramieniem o ścianę z takim impetem, że miał wrażenie, iż
dom zachwiał się w posadach. Piekąca strużka krwi zalała jego lewe oko. Barbarzyńca,
warcząc wściekle, machnął na oślep mieczem w prawo i lewo, ale ostrze na nic nie natrafiło.
Zamrugał, strząsając krew z twarzy.
Po drugiej stronie hallu stał nagi do pasa gigantyczny mężczyzna. Światło świeczki
odbijało się na jego skórze, wyczarowując żółte odblaski na mocnych ramionach i piersi,
która przechodziła w silny i twardy brzuch. Głowa mężczyzny była wygolona, a rysy twarzy
świadczyły, że był Khitajczykiem czystej krwi. W dłoniach trzymał krótką, drewnianą pałkę,
nabijaną żelaznymi ćwiekami. Mężczyzna w milczeniu wywijał niedbale pałką — skośne
oczy błyszczały i miały zimny wyraz.
Rozjuszony Conan uderzył, wkładając w atak tyle gwałtowności, że mało brakowało, a
Khitajczyk nadziałby sięnajego miecz. Zgrabnym unikiem muskularnego ciała Khitajczyk
odtrącił klingę barbarzyńcy na bok, tak że całą długością przejechała po drewnianej pałce
rozrzucając dookoła drzazgi. Conan nie mógł powstrzymać impetu i rąbnął z całąsiłąw
nieprzyjaciela. Zaczęli się mocować, a Khitajczyk próbował unieruchomić rękę, w której
Conan trzymał miecz.
Conan zacharczał, wydarł się z potężnego uścisku i skierował swą przypominającą młot
kowalski pięść w stronę twarzy wroga. Zaskoczony Khitajczyk zareagował jednak
prawidłowo, próbując przewrócić się przy ciosie. Gdyby tego nie zrobił, mógłby mieć
przetrącony kark. Ale nawet osłabione uderzenie powaliło go na kolana i krew zaczęła
ściekać po jego wargach.
Gdy Cymmerianin wyrzucił w górę miecz, by zadać śmiertelny cios, straszliwe uderzenie
rąbnęło go w potylicę. Conan ujrzał nagle gwiazdy, upadł, a jego miecz walnął o podłogę.
Resztką nadludzkiego wysiłku barbarzyńca przekręcił się na wznak. Przez mgłę ujrzał
ciemnowłosą kobietę, wpatrującą się w niego i kurczowo ściskającą masywne krzesło. Obie
nogi obsypane były drzazgami. Piekący słodkawy smak mikstury Shakara wpełzał do jego
gardła. Conan próbował podnieść się, ale poczuł zawrót głowy oraz mdłości dobywające się
gdzieś z wnętrza ciała. Wymacał swój miecz, położył dłoń na rękojeści i odpłynął pogrążając
się w ciemności.
VI
Poczuł, że ma w ustach stęchłą słomę. W miejscu, gdzie leżał, podłoga była wysypana
spleśniałą podściółką. Conan splunął z wysiłkiem, usiadł, znowu splunął i oparł się plecami o
wilgotną, kamienną ścianę. Głowę miał obolałą, myśli plątały mu się, ale najpierw sięgnął
rękami do gardła.
Śmiercionośny amulet Shakara wciąż był na miejscu, wciąż obiecując powolną,
płomienistą śmierć. Conan ostrożnie obmacał palcami swą sponiewieraną głowę. Zaschnięta
krew skleiła jego włosy na dwóch, wyraźnie wyczuwalnych guzach. Dotknął ich czubkami
palców i skrzywił się z bólu, ale nie znalazł żadnych poważniejszych uszkodzeń. Nieco
uspokojony skierował wzrok na swe więzienie.
Była to wąska cela bez okna, nieco dłuższa niż wyciągnięte ciało wysokiego mężczyzny, a
szeroka na tyle, że dwóch mężczyzn mogło w niej stanąć ramię w ramię. Drzwi zrobione były
z grubych stalowych prętów, z których obłaziły płaty czerwonej rdzy.
Conan był ciekaw, ile czasu zostało mu do rana. Poczuł bezdenną pustkę w brzuchu.
Zostać spopielonym na pył przez magię, gdy jest uwięziony w klatce jak bezradne zwierzę, to
nie była śmierć godna wojownika.
Pręty były zbyt grube, by je odgiąć, a zawiasy zbyt głęboko osadzone w kamieniu, by dały
się wyrwać. Barbarzyńca powoli uniósł się na nogach, wpatrując w pręty i zaciskając pięści,
aż ścięgna wystąpiły mu na wierzchu dłoni. Wola wolności Conana była tak silna i
instynktowna, jak u osaczonego wilka. Nieważne, czy to coś pomoże — będzie szarpał kraty
swego więzienia, póki amulet nie spali mu gardła.
Nozdrza Cymmerianina poruszyły się, gdy podszedł do drzwi celi i przez szpary w
pordzewiałej kracie spoglądał w półmrok.
— Kto tu jest? — burknął.
W mroku korytarza na zewnątrz ledwie widać było sylwetkę kobiety, którą wcześniej
spotkał w hallu rezydencji. Cofnęła się od kraty i bladą dłoń położyła na ustach.
— Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — wyjąkała.
— Twoje włosy pachną. Ten zapach nie pasuje do tej nory.
Kobieta chwilę poszukała czegoś przy swoim pasie i nagle błysnęła iskierka krzesiwa.
Maleńki złoty płomyczek zaczął pełgać po knocie lampy oliwnej, którą trzymała w ręku.
— Jak się zwiesz? — spytała pewniejszym głosem.
— Conan.
Łagodne światło oświetliło kobietę w całości, jej błyszcząca śniada skóra miała barwę
kremową. Ciemne getry przylegały do kształtnych nóg. Prosta brązowa tunika była ściągnięta
pasem w talii i rozchylona przy szyi.
— Wypuść mnie — zagrzmiał Cymmerianin nie zważając na okoliczności. Jego wzrok
przykuwała wyjątkowa uroda, bujne, luźno opadające czarne włosy oraz subtelny owal jej
twarzy.
— Osobliwe imię — jej spojrzenie zdawało się przebijać żelazne drzwi celi i wędrować po
Cymmerianinie z nienasyconą ciekawością.
— Jeśli mnie nie uwolnisz przed świtem, imię to będzie należało do nieboszczyka —
powiedział Conan.
—Więc zostało ci jeszcze kilka godzin życia. Kim jesteś, złodzieju? — Barbarzyńca
ciężko westchnął i rozdrażniony chwycił pręty drzwi obiema rękami.
— Jestem Conan, Cymmerianin.
— Cóż to za złodziej, który wdziera się do domu sławnej czarodziejki, a potem ma
skrupuły, by zabić tego, kto go nakrył? — Maleńki płomień lampy oliwnej odbijał się w jej
oczach.
— Posłuchaj, kobieto. Ten amulet został umieszczony na mojej szyi przez Shakara z
Keshanu. Polecił mi włamać się do tego domu i ukraść małą srebrną skrzyneczkę. Jeśli nie
powrócę do niego ze szkatułką przed świtem, jego amulet uśmierci mnie ogniem piekielnym.
Uwolnij mnie, a klnę się na Croma, że nie zrobię nic, co mogłoby skrzywdzić mieszkańców
tego domu. Powrócę do Shakara bez twojej szkatułki i swym mieczem namówię go, by zdjął
ze mnie amulet.
Kobieta zmarszczyła brwi, słuchając to z zainteresowaniem, to ze sceptycyzmem. Uniosła
lampę w górę, by lepiej przyjrzeć się amuletowi Shakara, a Conan z przejęciem wpatrywał się
w nią i oczekiwał odpowiedzi.
— Srebrna szkatułka — mruczała. — A czegóż Shakar z Keshanu może chcieć od srebrnej
szkatułki mojej pani?
— A niech Hanuman porwie wszystkie srebrne szkatułki! — wybuchnął Cymmerianin. —
Ani wiem, ani mnie to obchodzi, jakie szaleńcze plany ma Shakar wobec skarbów Zelandry.
Wiem tylko, że czarodziejska zabawka tego sukinsyna zabije mnie, jeśli go nie zmuszę, by ją
ze mnie zdjął. Uwolnij mnie! Czyż nie oszczędziłem cię, gdyś leżała u mych stóp z klingą na
gardle?
Kobieta milczała, patrząc na niego spokojnie przez żelazne drzwi. Conan zaczął
zastanawiać się, jak długo stała przed jego celą, nim ją zauważył.
Kobieta sięgnęła ręką za głowę i wyciągnęła sztylet umieszczony na karku. Zważyła go w
dłoni, podrzuciła i złapała za rękojeść.
— Jestem Neesa, skryba i osobista strażniczka Lady Zelandry. Potrafię rzucać tym
sztyletem z dużą wprawą.
— Dobrze o tym wiem — warknął Conan, czując małą iskierkę nadziei.
— Heng Shih chciałby cię potrzymać do rana, aby nie niepokoić pani. Ale ja myślę zabrać
cię do Lady Zelandry, żebyś opowiedział jej swoją historię. Czy przysięgasz na swych
bogów, że nie spróbujesz mnie skrzywdzić ani uciec, jeśli wypuszczę cię z celi.
— Masz na to słowo Cymmerianina.
Neesa schowała sztylet, obróciła się i zdjęła z kołka na ścianie kajdany. Podała je przez
otwór w kracie, a Conan wziął je bez słowa. Zrobione były z dobrze naoliwionej stali i
połączone trzema zwykłymi, grubymi łańcuchami. Cymmerianin kolejno zamykał kajdany na
swych nadgarstkach. Zatrzaskiwały się z metalicznym dźwiękiem, który w wąskiej kamiennej
celi brzmiał nieproporcjonalnie głośno. Gdy spojrzał w górę, jego oczy na długą chwilę
spotkały się z oczami kobiety.
Neesa nie potrafiłaby nazwać tego, co ujrzała w oczach barbarzyńcy, ale bez wahania
sięgnęła po pęk kluczy wiszący na innym kołku. Klucz w zamku obrócił się ze zgrzytem i
drzwi niemiłosiernie skrzypiąc stanęły otworem. Potężny Cymmerianim przez chwilę
zatrzymał się w kamiennym portalu i wyszedł na korytarz. Neesa poczuła nagle strach, który
zaraz zniknął, gdy spojrzała na twarz Conana. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Prowadź — rzekł. — Na Croma, jak to dobrze wiedzieć, że tej przeklętej nocy
szczęście nie całkiem mnie opuściło.
VII
Shakar z Keshanu krążył niespokojnie w czterech ścianach swej marmurowej sypialni.
Chodził od osłoniętego baldachimem i zarzuconego jedwabiami oraz egzotycznymi futrami
łoża, po nie osłoniętej marmurowej podłodze, do okrągłego stołu z rzeźbionego i
polerowanego dębu. Na stole — oprócz stojącej na środku, misternie wykonanej srebrnej
szkatułki — nie było nic innego. Czarnoskóry czarodziej zatrzymał się, wpatrując nieruchomo
w szkatułkę. Tym razem nie potrafił się obrócić, by kontynuować nerwowy spacer. Zamiast
tego rozpostarł nie okryte rękawiczką palce. Na dłoni miał siatkę żył tak wystających, jak u
człowieka dwukrotnie starszego. Rękę położył ze czcią na wieczku srebrnej skrzyneczki. Gdy
ją otwierał, dreszcz przeszedł przez jego ciało.
Wewnętrzna powierzchnia szkatułki była wypolerowana do lustrzanego połysku. W
jednym z rogów znajdowała się mała kupka proszku o kolorze ciemnej zieleni, jak igły
północnej sosny. Obok spoczywała mała srebrna łyżeczka, taka jak do karmienia niemowląt.
Shakar patrzył pożądliwie na szmaragdowy proszek. W grymasie odsłonił pożółkłe zęby aż
po dziąsła.
— Tak mało zostało — westchnął. Opuścił wieczko i odwrócił się gwałtownie, by
powrócić do przemierzania pokoju. Doszedł do łoża, obrócił się z impetem, aż szata
zaświstała na wypolerowanej podłodze, i zrozumiał, że jego zamysł obraca się wniwecz.
Srebrne pudełko magicznie pociągało go do siebie, aż stanął i podniósł wieczko. Desperacko i
chciwie chwycił łyżeczkę dłonią.
W tym momencie fala różowego światła zatańczyła na nagiej ścianie, tuż za stołem. Shakar
zesztywniał przepełniony obawą, że pożądanie szmaragdowego pyłu zmąciło mu umysł. Z
wolna przez ściany jego sypialni zaczęły przepływać strugi wielobarwnego światła. Zaczęły
splatać się ze sobą, przemieniając w świetlistą mgłę. Wkrótce tęczowa mgła zajęła całą
ścianę. Shakar patrzył w niemym zadziwieniu, jak kolory przygasają, a pojawia się jaśniejące,
białe światło. Zmaterializowała się tam ciemna postać mężczyzny, zawieszona nieruchomo w
bladym blasku fosforyzującej mgiełki. Głowa — ciemna i pozbawiona rysów jak u cienia —
zwróciła się w stronę Shakara i zaczęła mu się przyglądać.
— Słodki Secie! — Czarny czarodziej chwiejnie cofnął się o krok, uniósł do ust łyżeczkę
pełną zielonego proszku i wysypał na język.
Jego ciałem wstrząsnęło szarpnięcie jak pod wpływem silnego ciosu, a łyżeczka upadła,
wesoło dzwoniąc o marmurową podłogę. Bezładny jęk szaleństwa wyrwał się z jego ust i
rozbrzmiał w ciszy pokoju. Dzika siła napełniła jego wyczerpane członki, a twarz zajaśniała
szatańską wesołością.
— Wtargnąłeś do mych komnat i zginiesz, głupcze! — zawył Shakar. Jego ręce wykreślały
w powietrzu złożone znaki. Na koniec lewa dłoń strzeliła palcami i zmieniła się w
haczykowaty szpon. Wyciągnął go w kierunku unoszącej się w świetlistym obłoku postaci i
wyszczekał szereg gardłowych sylab, słów w języku, który był już starożytny na długo przed
pochłonięciem Atlantydy przez wody oceanu.
Wokół jego lewego nadgarstka zmaterializował się zwiewny pierścień wirującej
ciemności. Ostre igły białego światła zamrugały w czarnym kręgu, a promieniujący z niego,
przenikliwy chłód, zmienił dyszący oddech Shakara w pióropusze pary. Ręka Keshańczyka
cofnęła się i natychmiast wystrzeliła do przodu, ciskając czarnym pierścieniem tak, jak rzuca
się kamieniem. Pierścień z niedużą prędkością ruszył w stronę postaci.
Wśród jasnych oparów postać leniwie uniosła swą rękę–cień, natrafiając na czarny krąg,
który rozerwał się na blednące, czarne smużki.
Shakar głośno łapał oddech. Napastnik tak po prostu, niedbale strząsnął z siebie
najbardziej śmiercionośne ze śmiertelnych zaklęć jego repertuaru. Bezbarwny, metaliczny
śmiech wydobył się z zawieszonej w powietrzu sylwetki i światłość oświetliła dotąd
pozbawioną rysów maskę ciemności. Pojawiła się twarz, a była to twarz, którą Shakar z
Keshanu dobrze znał.
— Eldred! — wyjęczał. — Czemu mnie dręczysz? — Padł na kolana, a dłonie wyciągnął
w proszącym geście. — Muszę mieć więcej lotosu! Wszystko, co mam, jest twoje! Czego ode
mnie chcesz? Co muszę zrobić, Eldredzie?
Świetlna mgła zaczęła zmniejszać się, ciemniejąc na brzegach i skrywając przed wzrokiem
ciemną postać. Głos Shakara narastał w szaleńczej desperacji.
— Eldredzie! Nie opuszczaj mnie! — Ale czarodziejska zjawa kurczyła się i malała, aż
zamieniła w oderwane pasemka rozproszonego oparu.
Shakar stał teraz twarzą do gładkiej marmurowej ściany. Gorące łzy zakręciły się w oczach
i spłynęły po zapadłych policzkach czarownika, który nie mógł ich powstrzymać.
Ktoś stał za drzwiami.
— Panie! Panie, co cię niepokoi? — Przytłumiony głos Gulbandy przedzierał się przez
ciężkie skrzydła drzwi. — Czy źle się czujesz, panie? — Shakar stał na chwiejących się
nogach, ocierając twarz aksamitnym rękawem.
— Wejdź, Gulbando. Wszystko w porządku. Miałem… zły sen. Odwrócił twarz od drzwi,
przez które wszedł brodaty strażnik przyboczny i rozglądał się trochę rozbawiony po sypialni.
Oczy Gulbandy zwęziły się, gdy ujrzał otwartą srebrną szkatułkę. Shakar już zapanował nad
swą twarzą, ale nie odwracał jej jeszcze w stronę swego sługi. Odchrząknął.
— Czy Cymmerianin powrócił?
— Nie, panie. Natychmiast cię o tym powiadomię. Ale do świtu pozostały jeszcze cztery
godziny.
— Barbarzyńcy ciągle jeszcze może się powieść. Nie wygląda na człowieka, któremu ławo
można pokrzyżować plany. Więc udaj się do domu Lady Zelandry i miej baczenie na bramy.
On może potrzebować twojej pomocy przy ucieczce. Idź zaraz.
Gulbanda wykrzywił się z dezaprobatą, jego blizna błysnęła blado pośród czarnej brody,
lecz skłonił się posłusznie. Wychodząc z pokoju czarno opancerzony strażnik przyboczny
zawahał się przy drzwiach.
— Panie, czy jeśli on wróci bez szkatułki albo nawet z nią, to będę mógł mieć go dla
siebie? Miną miesiące, nim w ogóle będę mógł władać mieczem. Słudze tak wiernemu, jak ja
przydałaby się mała nagroda.
— Jeśli nie wróci, uśmiercę go swoim amuletem. Jeśli jednak wróci do tego domu, to jest
twój, wierny Gulbando.
Strażnik uśmiechnął się szeroko z nie skrywaną rozkoszą.
— Dzięki ci, panie. Chcę go mieć znowu na krześle, by pożałował, że pozbawił mnie
palców.
— Dobranoc, Gulbando.
Drzwi się zamknęły i Shakar pozostał samotny w swej sypialni. Podszedł powoli do łoża i
usiadł. Jego ciało było ociężałe ze znużenia, ale umysł wolny i rozpalony nagłą energią.
Postanowił usnąć, albo przynajmniej położyć się na chwilę dla odpoczynku, ale się nie
poruszył. Siedział po prostu na krawędzi łoża z drżącymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na
kolanach. Próbował zatrzymać wzrok na posadzce między swymi stopami, ale jego spojrzenie
ciągle uciekało w stronę otwartej srebrnej szkatułki.
VIII
Conan z niewielkiego lochu podążał za Neesą, przez pełną pajęczyn piwnicę na wino, a
potem w górę, po wytartych kamiennych schodach. Przeszli przez ciche, oświetlone
świeczkami korytarze, aż dotarli do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, wyłożonych
płytkami z rzeźbionej kości słoniowej. Neesa położyła dłoń na ciężkich wierzejach i obróciła
się w stronę barbarzyńcy.
— Pani już się pewnie obudziła, ale jeśli jeszcze śpi, musisz zachowywać się cicho i
pozwolić, bym to ja ją obudziła. Wyrwana ze snu mogłaby porazić nas jakimś zaklęciem. —
Twarz Conana zamarła, gdy delikatnie zaczął gładzić dłonią amulet Shakara.
— Na Manannana, wygląda na to, że im bardziej staram się uniknąć czarów, tym bardziej
one mnie szukają — wymruczał. — Prowadź.
Drzwi rozchyliły się bezgłośnie, odsłaniając zdobny parawan, który osłaniał przed
spojrzeniem nie oświetlony pokój. Neesa wykonała próbny krok do środka i ciemność została
rozerwana błyskiem niesamowitego karmazynowego światła. Dwójka stojących na progu
komnaty została niespodzianie oświetlona tęczą jaśniejących barw. Z ciemności dobiegł
delikatny, kobiecy krzyk, na wpół przestraszony, na wpół zdziwiony. Usłyszawszy go Conan
i Neesa rzucili się do przodu, ominęli parawan i wpadli do komnaty Lady Zelandry, gdzie
zatrzymali się jak wryci, w niemym zdziwieniu.
Zamglone światło skrzyło się na ścianie, rozświetlając pokój poruszającym się blaskiem.
Zbytkowne łoże stało przy lewej ścianie, a po obu jego stronach znajdowały się półki
zapchane książkami. Obok łoża stały stoły i na nich również znajdowały się sterty książek. Na
łożu siedziała sztywno wyprostowana kobieta, owinięta białym obłokiem jedwabnego
prześcieradła. Wzrok miała wbity w ścianę przed sobą, gdzie przeplatały się mgliste pasemka
wielobarwnego światła, tworząc siatkę przezroczystego ognia. Kolory zniknęły i ściana stała
się płaszczyzną fosforyzującej mgły. Pojawił się tam złowieszczy cień.
Instynktowny strach Conana przed zjawiskami nadnaturalnymi chwycił go w swe groźne
szpony.
— Heng Shih! — krzyczała kobieta na łożu. — Heng Shih! Drzwi po przeciwnej stronie
komnaty rozwarły się gwałtownie i wpadł przez nie mężczyzna, hamując impet przy łożu. To
był olbrzymi Khitajczyk, z którym Conan walczył w korytarzu. W lewej dłoni dzierżył
drewnianą pałkę, a w prawej ciężki jatagan. W jego gładkiej klindze odbijało się złowieszcze
światło, w jakim skąpana była komnata. Trzymając przed sobą oba rodzaje oręża, Khitajczyk
ruszył beznamiętnie na zawieszony wśród światła, czarny cień.
— Stój! — krzyknęła kobieta. — Nie dotykaj go, Heng Shih. — Khitajczyk przestał
posuwać się do przodu, ale przesunął się w bok, aby stanąć pomiędzy czarodziejską zjawą a
kobietą na łożu.
— O, Lady Zelandro. Dowiodłaś, że twa mądrość jest równa twej urodzie. — Głos był
niski i dźwięczny. Nie był głośny, a jednak sprawiał wrażenie, że dociera do każdego
zakamarka pokoju. Conan cofnął się, jego wyćwiczone w puszczy zmysły mówiły mu, że to,
co sprawia wrażenie głosu, wcale nie jest dźwiękiem. Nie dochodził on z żadnego
określonego kierunku. Czarna postać przemawiała bezpośrednio do umysłu.
— Kim jesteś? Po co tu przyszedłeś? — Wyglądało na to, że kobieta w łożu jest bardziej
rozwścieczona niż przestraszona. Intruz, wyryty głęboko na tle ruchomego woalu białego
światła, zaśmiał się i ponownie przemówił.
— Znasz mnie jako Eldreda Kupca.
Kobieta mocno poruszona uklękła na łożu.
— Zabójco! Czy przybyłeś tu, by napawać się zagrożeniem mego życia? — rzekła
gniewnie.
— Wręcz przeciwnie, słodka pani, przybyłem zaofiarować ci życie. Jestem panem
Szmaragdowego Lotosu. Zasmakowałaś jego wielkiej mocy i zaznałaś jego śmiertelnych
wymagań. Właśnie odwiedziłem dom Shakara z Keshanu i obawiam się, że nie pociągnie on
dłużej niż dwa dni. Apetyt wzrasta mu w miarę wyczerpywania się jego zapasów. Wygląda na
to, że ty jesteś w o wiele lepszym zdrowiu, więc wnioskuję, że wykazujesz większe
opanowanie od Keshańczyka. Możesz przeżyć jeszcze tydzień lub dwa, ale wiedz, że bez
ciągłych dostaw mego lotosu jesteś zgubiona.
— Jaka jest twoja cena? — zapytała gorzko Zelandra. Cienista postać kontynuowała, jakby
w ogóle nie słyszała pytania.
— Szmaragdowy Lotos jest cudownym darem dla czarodziei. W swych praktykach
czarodziejskich doświadczyłaś ledwie drobnego ułamka tej mocy. Jego potęga jest
bezgraniczna. Przy wystarczającej ilości lotosu, mag może stać się wszechmocny, a ci, którzy
dali mu się uwieść i zostali porzuceni, muszą umrzeć. W przebraniu Eldreda Kupca dotarłem
do was obojga, do ciebie i Shakara z Keshanu. Dwoje drobnych czarodziei zaangażowanych
w śmieszne współzawodnictwo o to, które z nich uzyska przywilej zostania lokajem króla
Sumuabiego. Powab mitycznego Szmaragdowego Lotosu okazał się tak silny, jak się
spodziewałem. Sprzedałem ci go za psi grosz, ale oddałbym ci go darmo, gdybyś nie
zdecydowała się go kupić.
— Dlaczego? — w głosie Zelandry zaczęła znikać złość ustępując miejsca znudzeniu.
— Dlaczego? — Pasemka światła zapulsowały jasnością. — Ponieważ byłem ciekaw, jaką
mocą obdarzy cię tak mała ilość. Ponieważ byłem ciekaw, na jak długo ci tego wystarczy. Ale
przede wszystkim, ponieważ byłem ciekaw, jak długo pożyjesz, gdy ci się już skończy. Wiele
się nauczyłem od ciebie, słodka pani, i od Shakara z Keshanu. To wiedza, którą potrafię
efektywnie wykorzystać. Odnalazłem nasiona Szmaragdowego Lotosu, zaginione od czasów
czarnego Acheronu, i jestem teraz jego panem. Wzmocni mnie on i uśmierci moich wrogów.
Wszyscy magowie Stygii będą niedługo mieli możliwość zakosztować mego lotosu, a ci,
którzy to zrobią, będą musieli przyłączyć się do mego orszaku albo umrzeć. Czyż na to nie
wpadłaś, słodka pani? Będę dowodził legionem czarnoksiężników uzależnionych od lotosu, a
to co ich trzyma na uwięzi, mnie będzie dawało coraz większą moc. Któż może określić
granice mojej władzy? — Zamilkł, by lepiej poczuć smak tej chwili. — Jestem przeznaczony,
by stać się największą potęgą świata, Zelandro, lecz nie musisz się mnie bać. Nie przybyłem,
by cię uśmiercić. Chciałbym raczej zapytać, czy zechcesz, pani, dzielić ze mną tę moc?
— Kim jesteś? — spytała spokojnie.
Ruchoma ognista mgła usunęła się i zgasła w tle, a w zamian pojawiła się postać
wysokiego mężczyzny odzianego w szarą królewską szatę lamowaną gronostajem. Wielkie
szare oczy, osadzone w twarzy szlachetnej o ostrych rysach, uważnie mierzyły komnatę.
Kiedy nisko pokłonił się przed Lady Zelandra, otaczał go delikatny, złoty blask.
— Zwę się Ethram–Fal.
— Ethram–Fal! — głos Zelandry załamał się. — Słyszałam o tobie, Stygijczyku. Odrzutek
z Czarnego Kręgu. Dlaczego ukazujesz się jako normalny mężczyzna, a nie pokręcony karzeł,
jakim naprawdę jesteś?
— Suka! — Intruz o mało nie zadławił się z oburzenia. — Oferuję ci życie i miejsce przy
swoim boku, a ty ze mnie drwisz? — Słowa czarnoksiężnika rozbrzmiewały z coraz większą
siłą z powodu szoku i wściekłości.
Postać zaczęła zapadać się w sobie, aż ukazała obraz o wiele niższego, garbatego
mężczyzny w prostych szarych szatach. Wyłupiaste oczy patrzyły wściekle spod ciemnych,
krzaczastych brwi. Otaczająca go poświata zbladła i po chwili całkiem znikła, odsłaniając
pustynny skalny krajobraz, muskany pierwszymi promieniami brzasku. Bezpośrednio na lewo
od niego wyrastały ostre iglice z różowego kamienia, natomiast po prawej, aż po lazurowy
horyzont, rozciągał się niezwykle regularny masyw postrzępionych szczytów. Ethram–Fal
potrząsał zaciśniętymi pięściami, a jego wąskie usta trzęsły się w nieopanowanej furii.
— Powrócę do ciebie za trzy dni. Do tego czasu mój lotos zacieśni swój uścisk. Klnę się na
Pełzający Chaos, że jeszcze usłyszę, jak błagasz mnie o zgodę. A wtedy, na Seta, wtedy ja
zadecyduję, czy to ty jesteś mnie godna!
Obraz zgasł jak zdmuchnięta świeca, pozostawiając wszystkich czworo wpatrujących się w
pustą ścianę w nagle ciemnym pokoju.
IX
Lady Zelandra opadła z powrotem na poduszki, jakby zasłabła, a potem gwałtownie
usiadła i zakręciła dłonią w powietrzu. Osadzone w uchwytach na ścianie cztery pochodnie
zapłonęły jasnym, pomarańczowym płomieniem, zalewając komnatę światłem. Wciąż
wpatrywała się w ścianę.
— Niech go piekło pochłonie — powiedziała — i mnie też, za moją głupotę!
— Pani! — krzyknęła Neesa przemierzając sypialnię i ciągnąc Conana za ramię.
Khitajczyk Heng Shih zakręcił swym podwójnym orężem, migotliwa klinga jatagana ze
świstem przecinała powietrze. Nie mówił nic.
— A cóż to? — Lady Zelandra przerzuciła swe zgrabne, długie nogi nad pościelą i stanęła
na podłodze. Przysunęła się do Cymmerianina, zmrużyła oczy i zacisnęła wzgardliwie usta.
— Pani — rzekła Neesa — to jest Conan. Włamał się do domu, a Heng Shih i ja
zdołaliśmy go pokonać. Ma on do opowiedzenia interesującą historię. On jest…
— Pachołkiem Shakara — ucięła Zelandra. — Widać to po keshańskim amulecie na jego
szyi. Czy ten trzeciorzędny sztukmistrz jest aż tak zdesperowany, że wysyła barbarzyńskich
złodziei, by mnie obrabowali? Czego tu szukałeś, niedojdo?
Włosy Zelandry były czarne, proste i przyprószone srebrem. Choć była w mocno średnim
wieku, jej ciało wciąż było wyprostowane, jędrne i piękne w jedwabnej koszuli nocnej.
Przenikliwe czarne oczy przyglądały się nieproszonemu gościowi z wyraźnym obrzydzeniem.
— Nie jestem przyjacielem Shakara, pani. Jeśli znasz ten amulet, to musisz również znać
jego zastosowanie. Jeśli nie powrócę do Keshańczyka przed świtem, to płomienie odpalą mą
głowę od reszty ciała. Shakar wysłał mnie tu, bym ukradł ci srebrną szkatułkę. Nie miałem
wyboru w tym względzie.
— Oczywiście — wymruczała Zelandra, jakby mówiąc do siebie — bez większej ilości
lotosu ten łajdak umrze.
— Z tym przeklętym amuletem na swej szyi ja też umrę. — Głos Conana stał się
donośniejszy. — Zwolnij mnie, bym mógł chociaż spróbować siłą zmusić tego psa do zdjęcia
ze mnie amuletu. Przysięgam, że jeśli dasz mi tę szansę, to wspomogę cię przeciw
Stygijczykowi, który zwie się Ethram–Fal.
— Na Derketo, ależ ty masz tupet — Zelandra uśmiechnęła się przelotnie z ukrywanym
podziwem. — A w czym taki niedomyty dzikus, jak ty, może być pomocny w wojnie
czarnoksiężników?
Conan potrząsnął swą czarną grzywą z wyraźnym zniecierpliwieniem.
— Ten czarownik, który ukazał się na ścianie, ten, który ogłosił swe władanie nad rzeczą,
którą nazwał Szmaragdowym Lotosem. Wiem, gdzie może się znajdować.
Heng Shih zatknął jatagan za swą szeroką, żółtą szarfę, po czym zatrzepotał palcami
prawej ręki, jakby szybko rysował obrazki w powietrzu. Conan rozpoznał te ruchy, jako
formę języka migowego, ale nie miał najmniejszego pojęcia, jaki komunikat przekazywały.
— Być może — rzekła spokojnie Zelandra — ale kto to może wiedzieć?
Dwoma żwawymi krokami podeszła do Cymmerianina i położyła chłodną dłoń na jego
gardle i amulecie. Conan zacisnął zęby. Oczekując, że zaraz wystrzeli morderczy płomień,
zwalczył odruch strachu.
— Hie Nostratos–Valkallar — wyszeptała, gdy jej palce wsuwały się między jajowaty
amulet, a gardło Conana. Mięśnie twarzy barbarzyńcy stwardniały, ale nie poruszył się.
Czarodziejka uśmiechnęła się leniwie patrząc w napiętą twarz Conana i rzekła: — Hie
Nostratos–Nectos.
Przed oczami Conana buchnął biały ogień, gdy Zelandra zerwała mu amulet z szyi.
Cofnęła się z dłonią napełnioną wściekłą, płynną jasnością. Barbarzyńca obiema rękami
chwycił się za swą nagą szyję, gdy fala żaru zalała jego ciało.
— Na Croma i Ishtar! — wyrwało się przekleństwo z ust Conana. Czarodziejka otworzyła
swą dłoń, a ciekły metal spłynął jej po palcach jasnymi strużkami ściekając na podłogę.
Wyglądało to, jakby żar uciekał z jej palców, każda z kropel odskakiwała, by zaskwierczeć na
dywanie. Na dłoni nie został żaden ślad.
— To tylko zabawka — powiedziała. — A teraz mów, gdzie jest Ethram–Fal i jak
zdobyłeś tę, tak przydatną, informację? Jeśli kłamiesz, obmyślę ci taką śmierć, że amulet
uznasz za wyjątkowo miłosierny.
— Do diabła z tobą i twymi groźbami — burknął Conan. — Przez całą noc byłem
odurzany, bity i szantażowany. Powiedziałem, że wiem, gdzie on był i basta. Chciałbym się
napić.
Heng Shih zrobił krok do przodu, dzierżąc groźnie swą drewnianą pałkę. Conan stał w
miejscu, ciskając wzrokiem gromy, aż odezwała się Neesa.
— Podam trochę wina. Oczywiście za twoim pozwoleniem, pani?
— Oczywiście — powiedziała Zelandra, a na jej ustach znowu zaczął błądzić niewyraźny
uśmiech. — Po odurzaniu, biciu i szantażowaniu można poczuć pragnienie.
Neesa wypadła z pokoju. Heng Shih i Conan patrzyli na siebie spode łba, a Zelandra
badała wzrokiem barbarzyńcę, jakby zobaczyła go po raz pierwszy.
— Więc Khitajczyk jest niemy? — zapytał Conan, nieco się odprężając.
— Tak, aczkolwiek jego ręce i oręż potrafią być bardzo wymowne, gdy tego chce.
Conan ponuro pomasował swą potylicę.
— Jego pałka pogadała sobie z moją czaszką nieco wcześniej, chociaż myślę, że gdybym
nie odczuwał działania oparów narkotyków Shakara, to usłyszałbym, jak on skrada się za
moimi plecami. — Na okrągłej twarzy Heng Shih wykwitł wilczy uśmiech, a palce jego
prawej dłoni zaczęły migać w powietrzu.
— On mówi, że masz najtwardszą głowę ze wszystkich spotkanych przez niego ludzi —
powiedziała kwaśno Zelandra.
— Inni mówią to samo — odpowiedział Cymmerianin. — Powiedz mu, że jest
najszybszym z grubasów, jakich spotkałem.
Khitajczyk nasrożył się i wyprężył na całą wysokość, gdy Neesa powróciła do komnaty
niosąc srebrną tacę z butelką wina i wielki cynowy kufel z pokrywką.
— On doskonale cię zrozumiał — powiedziała Lady Zelandra.
— Tak też myślałem. — Conan zakutymi w kajdany rękami chwycił butelkę z tacy i
wyszarpnął zębami korek. Nie zważając, że podano mu kufel, pił prosto z szyjki. Łyknął kilka
dużych haustów i z westchnieniem ukontentowania oderwał ją od ust. Potem podszedł do
najbliższego stołu, ostrożnie odsunął książki na bok i siadł na brzegu. Tuląc butelkę
wyciągnął swe nogi daleko przed siebie i dawał do zrozumienia, że jest mu dobrze.
— Gdy tylko się odpowiednio odświeżysz, to może będziesz tak dobry i powiesz nam,
gdzie według twego przekonania można znaleźć Ethrama–Fala — ze zniecierpliwieniem
powiedziała Zelandra. Heng Shih na wszelki wypadek wyciągnął swój jatagan zza szarfy i z
zainteresowaniem zaczął badać jego ostrze kciukiem. Żadna z tych rzeczy nie skłoniła
Conana do pośpiechu. Z wielką przyjemnością pociągnął ostatni łyk i postawił butelkę na
stole obok siebie.
— Po tym, jak wyśmiałaś Stygijczyka i przybrał on swą prawdziwą postać, otoczenie za
jego plecami stało się tak wyraźne, jakbyśmy patrzyli przez szklane okno wprost na pustynię
— rzekł Cymmerianin.
— Rozzłościłam go i jego koncentracja osłabła — wyjaśniła Lady Zelandra. — I co z
tego?
— Gdy ukazała się pustynia — ciągnął cierpliwie Conan — zobaczyłem pasmo górskie.
Jest to szereg niewysokich szczytów, które ludzie zwą Smoczym Grzbietem.
— Widziałeś już kiedyś to pasmo? — zapytała z podziwem Neesa.
— Widziałem je dwukrotnie. Ostatnio dwa miesiące temu, gdy z Czarnych Królestw
jechałem z karawaną przez Stygię. Przedtem widziałem je po drodze do martwego miasta
demonów, zwanego Pteion.
— Byłeś w Pteion? — w świetle pochodni oczy Zelandry otworzyły się szerzej.
— Byłem tam raz — odrzekł Conan. — To miejsce, którego lepiej unikać. Ethram–Fal jest
we wschodniej Stygii, o kilka dni drogi od granicy Shem. Sądząc z położenia Smoczego
Grzbietu, znajduje się on na południe i na zachód od Pteion, ale co on robi na tym
zapomnianym przez bogów pustkowiu, Crom jeden wie. Daję ci słowo, że wszystko, co
powiedziałem, jest prawdą. A teraz, jeśli zechcesz usunąć te kajdany i oddać mi mój miecz,
powrócę do domu Shakara z Keshanu. I mogę ci obiecać, że po mych odwiedzinach nie
będzie on już niepokoił ani ciebie, ani nikogo innego, bo znajdzie się w piekle.
Na skinienie Zelandry Neesa wyszła naprzód, wyciągnęła ze swej tuniki mały kluczyk,
który wsunęła w kajdany Cymmerianina. Po chwili opadły z jego nadgarstków na podłogę.
— Barbarzyńco… — rzekła Zelandra. Zmieszała się, różowy rumieniec oblał jej oblicze, a
potem zaczęła od nowa. — Conanie, ten obszar Stygii jest mało znany. Nie mam zbyt wiele
czasu na szukanie wiarygodnego przewodnika. Jeśli powiedziesz mnie na te tereny, nie minie
cię wysoka nagroda.
— Ależ, pani — zawołała Neesa. Zelandra uciszyła ją władczym ruchem dłoni.
— A cóż innego mi pozostało? — powiedziała. — Czy mam tu siedzieć bezczynnie i
czekać na szaleństwo i śmierć? Albo może chciałabyś, abym uległa Ethramowi–Falowi?
— Nie, pani — wymamrotała Neesa, spuszczając wzrok. Heng Shih, beznamiętnie założył
ręce na piersi, a jego smutne oczy ujawniały wzruszenie.
— A swoją drogą, Conanie — kontynuowała Zelandra — Shakar wkrótce umrze z braku
Szmaragdowego Lotosu. Uśmiercenie go byłoby aktem miłosierdzia. Ja potrzebuję twojej
pomocy teraz i mogę za nią dobrze zapłacić.
Cymmerianin zasępił się, a jego błękitne oczy patrzyły nieufnie.
— Niewiele miałem do czynienia z czarodziejami… — zaczął, ale Zelandra mu przerwała.
— Conanie, klnę się na Ishtar i Ashtoreth, że nie skrzywdzę cię czarami ani w żaden inny
sposób. Czyż nie widzisz, że na szali jest teraz mój żywot? Bez twej pomocy Ethram–Fal,
dzięki swemu lotosowi, zapanuje nad moim życiem, tak jak Shakar mógł zapanować nad
twoim za pomocą amuletu. W podróży będziesz moim przewodnikiem i strażnikiem w jednej
osobie, ale gdy odnajdziemy jego sanktuarium, zmierzę się z Ethramem–Falem samotnie. W
ogóle nie musisz się z nim zadawać… — W jej głosie brzmiała nuta błagalnej desperacji.
Conan poruszył się niespokojnie i nagle poczuł ciało Neesy przyciśnięte do swego boku. A
przed nim Lady Zelandra rozłożyła ręce w geście o wiele więcej mówiącym niż słowa.
— Proszę cię, barbarzyńco.
— Co u diaska — burknął Conan. — Wierzę, że płaca będzie wyższa niż u najemników.
— Dziesięciokrotnie — rzekła Zelandra. — Na Pteora, Conanie, nigdy tego nie pożałujesz.
— Cymmerianin poczuł, że Neesa odsuwa się od jego boku. W tej samej chwili zauważył, że
twarz Heng Shih przybiera wyraz obrzydzenia, jakby przystępował do przełknięcia
śmierdzącego mięsa.
— Niech mnie diabli, jeśli już tego nie żałuję — zahuczał Conan. — Kiedy wyruszamy?
— Po wschodzie słońca. — Zelandra obróciła się szeleszcząc swą jedwabną koszulą. —
Muszę poczynić przygotowania, a ty niewątpliwie powinieneś zażyć nieco snu po nocy takiej,
jak ta. Heng Shih, wskaż naszemu gościowi którąś z sypialni.
Wielki Khitajczyk ponownie wsunął swój jatagan za szarfę i niedbale skinął na
Cymmerianina, by za nim podążył. Neesa wyśliznęła się przez drzwi tuż przed nimi i nie
patrząc na Conana skierowała się korytarzem w kierunku dokładnie przeciwnym niż wybrany
przez Heng Shih.
Conan obejrzał się przez ramię i zaklął pod nosem, gdy zobaczył, że kobieta niknie za
rogiem z pola widzenia. Gdy odwrócił się ponownie w stronę Heng Shih, okrągła, żółta twarz
Khitajczyka miała wyraz, który barbarzyńca uznał za objaw zaniepokojenia.
W drugim skrzydle rezydencji mniej było płonących świeczek, a pokoje wyglądały na nie
zamieszkane i nie używane. Na końcu hallu znajdowały się drzwi, które Heng Shih
gwałtownie otworzył. Wewnątrz była mała, pozbawiona okna, ale gustownie urządzona
sypialnia. Conan wszedł do środka i odwrócił się do Khitajczyka.
— Mój miecz — powiedział. — Przynieś mi mój miecz. Źle mi się śpi, jeśli nie mam go w
dłoni. Heng Shih w wyszukany sposób wzruszył ramionami, co miało pewnie oznaczać, że
jakość spoczynku Cymmerianina nie jest dla niego sprawą najwyższej wagi. I wykonując ten
dwuznaczny gest zamknął drzwi za Conanem, zostawiając go w niepewności, kiedy będzie
znowu mógł chwycić swój miecz. Gdy został sam, Conan przeciągnął się jak znużony
lampart, jako że opanowało go zmęczenie, niezależnie od tego, co powiedział Khitajczykowi.
Zbadał drzwi sprawdzając, czy nie mogą zostać zaryglowane od zewnątrz, po czym usiadł
ciężko na łóżku. Padając do tyłu, by wyciągnąć się pośród aksamitnej pościeli, poddał się
swemu zmęczeniu pewny, że jego wyczulone zmysły zbudzą go przy jakimkolwiek
zagrożeniu. Zasypiał chrapiąc, gdy dobiegło go delikatne pukanie w drzwi.
Cymmerianin z szybkością dzikiego zwierzęcia przeskoczył z drzemki do stanu pełnego
przebudzenia. Usiadł na łóżku, postawił obie stopy na podłodze i poczuł, że powinien mieć
jakąś broń.
— Wejść — wychrypiał i czekał.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była bliska jego sercu
rękojeść miecza.
— A więc jednak — zaczął — zdecydowałeś się… — zamilkł.
To Neesa przyniosła mu miecz. Weszła niepewnie do pokoju, a jej nagie białe ramiona
widać było spod cienkich rękawów, gdy w jego kierunku wyciągała rękojeść ciężkiego
miecza. Jej jedynym strojem była prześwitująca koszula, która spowijała ją jak delikatny
obłok przezroczystego oparu. Jedyna w pokoju świeczka oświetlała przez pajęczynę koszuli
jej smukłe ciało.
— Ja… — głos Neesy był cichutki. — Ja niepokoiłam się, że Heng Shih nie przyniesie ci
twojego miecza i że pomyślisz, iż ci nie ufamy. Myślałam… — Oblała się rumieńcem i
wyciągnęła miecz przed siebie. Conan chwycił za ostrze i trzymał niepewnie ze wzrokiem
utkwionym w Neesę. Odruchowo wstał i zaczął zdawać sobie sprawę z oczywiście
niezręcznej sytuacji kobiety.
— Neeso — rzekł Conan chrapliwie. — Zapłatę Zelandry odbiorę w złocie.
— Co? Oni nie wiedzą, że ja… — wyjąkała. Jej twarz wykrzywiła się ze zmieszania w
połączeniu ze złością. — Pokarało mnie idiotą! — wyznała gwałtownie. Następnie rzuciła się
naprzód, zarzuciła ramiona na szyję barbarzyńcy i przycisnęła usta do jego ust. Miecz stale
tkwił pomiędzy ich ciałami. Conan puścił go i ramionami mocno ją objął. Neesa położyła
dłonie na jego szerokiej piersi i z całą siłą odepchnęła go. Miecz upadł na dywan, ale oni na to
nie zwrócili uwagi. Neesa z dzikim wzrokiem i dysząc z pożądania patrzyła na
Cymmerianina, który stał nic nie rozumiejąc.
— Nie jestem zapłatą — wycedziła przez zęby. — Myślałam… a, do diabła z tym, o czym
myślałam! — Zakręciła się i wybiegła z sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi.
Conan gapił się na drzwi przez dobrą minutę. Zerknął na swój miecz, by upewnić się, że on
tu rzeczywiście jest. Potem znowu usiadł na łóżku i potarł w zamyśleniu szczękę. Stwierdził,
że niezależnie jak długo żyje i ile kobiet poznał, płeć piękna nie przestaje sprawiać mu
niespodzianki. Wyraźnie Neesa przyszła do niego z własnej woli, a on spowodował jej
odejście kilkoma źle dobranymi słowami. To oczywiście nie po raz pierwszy wykazał się złą
oceną, kiedy kobieta była nim zainteresowana.
Ale nie było powodu, by się tym zbytnio przejmować. Mimo wszystko to było wspaniałe
zakończenie trudnego dnia. Miał zatrudnienie, był wolny od magii Shakara i leżał w
wygodnym łóżku z brzuchem pełnym wina. Conan rozłożył się ponownie na pościeli i zwalił
z nóg swoje buty. Wszystko, rzecz jasna, mogło pójść o wiele gorzej. W ciągu kilku chwil
barbarzyńca już spał.
X
Samotna w swej sypialni, Lady Zelandra pogrążyła się w myślach.
Pochodnie płonęły czerwono jak żarzące się węgle, napełniając komnatę rubinową
poświatą, która doskonale pasowała do nastroju czarodziejki. Jej długie jedwabne szaty
zaszeleściły po marmurowej podłodze, gdy podeszła do swych ksiąg. Przyglądała się uważnie
książkom na stołach, a potem kolejno przejrzała zawartość półek. Wreszcie przyklęknęła i z
kąta, spoza rzędu ksiąg wyciągnęła długie, skórzane rulony, które — odsunąwszy na bok
księgi — ułożyła na stole. Zelandra wybrała jeden, cienki i wyblakły. Wyciągnęła z niego
zwinięty zwój pergaminu. Była to mapa pociemniała już ze starości i opisana w martwym
języku. Czarodziejka zamamrotała do siebie pod nosem, delikatnie rozprostowując
trzeszczący zwój na zakurzonym blacie stołu. Mapa przedstawiała tereny wschodnie czegoś,
co obecnie było Stygią, ale tereny górskie były naszkicowane niezbyt szczegółowo, Zelandra
westchnęła. Mapa wydawała się bezużyteczna, ale musiała wystarczyć. Wsunęła zwój z
powrotem do rulonu i umieściła przy łóżku. Siedziała dłuższą chwilę rozważając swoją
sytuację.
Nagle podjęła decyzję i pewnym krokiem ruszyła do przeciwległego kąta komnaty. Wzięła
pochodnię, poruszyła ją w sobie tylko znany sposób i fragment zapełnionej księgami ściany
otworzył się na podobieństwo drzwi. Za nią był maleńki, okrągły pokoik, obwieszony
kotarami z czarnego aksamitu. Pokój prawie całkowicie zajmował okrągły hebanowy stół i
jedno krzesło. Czarodziejka weszła do tajemnego pokoju, a drzwi zawarły się, skrywając ją w
ciemności.
Zelandra wyszeptała zaklęcie i nieziemska, srebrzysta poświata rozproszyła mrok. Na
blacie stołu ułożony był krąg z dziesięciu hematytowych kul, i to one promieniowały zimnym
blaskiem.
Czarodziejka zasiadła na krześle i kolejno dotknęła każdego z kamieni. W srebrzystym
świetle jej rysy nabrały złowieszczego i twardego wyglądu. Dłonie tańczyły nad kamiennym
kręgiem, zakreślając skomplikowany wzór i przed jej twarzą pojawiła się plama światła.
Wirowała i kotłowała się, zawisając nad kręgiem srebrzystych kamieni jak kula świecącego
dymu.
— Mithrelle — wypowiedziała wyraźnie Zelandra. — Mithrelle. Kula przydymionego
światła zniknęła i coś na kształt krzywego zwierciadła zawisło nagle przed twarzą Zelandry.
Wyłonił się płaski obraz kobiecej twarzy.
— Mithrelle — powtórzyła Zelandra. Magiczne oblicze zamrugało nieco zaskoczone. Była
to twarz nadzwyczaj pięknej kobiety.
— Kto się ośmiela? — głos był głęboki i rozbrzmiał, jakby jego właścicielka była tu na
miejscu razem z Lady Zelandra.
— Kto się ośmiela? Też pytanie! — Zelandia swobodnie uśmiechnęła się, lecz jej dłonie
były mocno zaciśnięte, a na szyi wyraźnie pulsowały z napięcia żyły.
— Zelandra! — Mithrelle uśmiechnęła się. Czarne włosy otaczały jej bladą twarz. Oczy
jak czarne stawy rozbłyskiwały iskrami czarnego humoru. Jej usta były ciemnoczerwone, że
wyglądały jak czarne. — Czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną przyjemność?
— Czołem, Mithrelle. Przepraszam, że niepokoję cię o tej porze, ale potrzebuję informacji.
A wiadomo wszystkim, że nie ma nikogo lepiej poinformowanego od ciebie.
Mithrelle roześmiała się, odrzucając do tyłu głowę i odsłaniając białą szyję. Na jej piersi
zwisał pękaty naszyjnik z czarnych pereł.
— Pochlebstwo! To do ciebie niepodobne, Zelandro.
— Potrzebna mi twoja pomoc, Mithrelle.
— Nie potrzebowałaś mnie od czasu, gdy razem uczyłyśmy się.
— Nasze drogi się rozeszły, Mithrelle.
— O nie. — W tonie Mithrelle narastał sarkazm. — Jaśnie pani woli spokojny żywot
uczonej. Znika w Akkharii ze swymi niewolnikami, racząc wychodzić jedynie po zakupy.
— A jak tam Sabatea, Mithrelle? — Głos Zelandry stwardniał.
— Bardzo dobrze. Wyświadczyłam kilka grzeczności czarnoksiężnikom z Czarnego
Kręgu, a oni mi się odpowiednio odwdzięczyli. Moje życie jest pełne przyjemności. A twoje?
Czy ten wielki khitajski niewolnik wciąż dotrzymuje ci towarzystwa?
— Uwolniłam Heng Shih dawno temu — odrzekła krótko Zelandra. Starała się opanować,
gniew nic by tu nie pomógł.
— Oczywiście że uwolniłaś, niczego innego nie oczekiwałam. Jesteś taka sama, jak przed
laty. Chociaż ostatnio doszły mnie słuchy, że pustelnica Lady Zelandra rozgląda się za
bardziej eksponowanym stanowiskiem. Ale ja nie daję im wiary. — Mithrelle teatralnie
zawiesiła głos, unosząc smukłą dłoń, by pogładzić się po brodzie. Jej paznokcie były ostre i
błyszczące, pomalowane czarnym lakierem.
Zelandra z rezygnacją wzruszyła ramionami. Powinna wiedzieć, że Mithrelle zada co
najmniej tyle pytań, ile udzieli odpowiedzi.
— Staram się o stanowisko nadwornego czarnoksiężnika króla.
— A więc to prawda! — wykrzyknęła Mithrelle z udawanym zaskoczeniem. — A
dlaczegóż to Lady Zelandra chce się zniżyć do pracy dla innych? Czyżby roztrwoniła swą
spuściznę i po raz pierwszy w życiu musiała zarabiać na życie?
— Nie mam pojęcia, po co zadajesz tyle pytań — odpowiedziała sztywno Zelandra — jeśli
doskonale znasz odpowiedzi. — Mithrelle roześmiała się uradowana, a jej uciecha była
słodka, jak zatruty miód.
— Rzeczywiście. I właśnie dlatego pragnęłaś ze mną porozmawiać, czyż nie? No więc,
czym mogę służyć mej starej przyjaciółce?
— Opowiedz mi o stygijskim czarnoksiężniku, zwanym Ethram–Fal.
— Phi! — Mithrelle delikatnie skrzywiła się. — A o co ci chodzi?
— Wtrącił się w moje sprawy. Obiecuje, że może mi sprzedać magiczne talizmany o
niespotykanej mocy.
— Ach. — Oczy Sabetejki rozbłysły. — Rozumiem. Chciałabyś wiedzieć, czy jego towar
może ci pomóc w ubieganiu się o stanowisko nadwornego czarnoksiężnika.
Czarodziejka smutno skinęła głową, jakby potwierdzała niemiłą prawdę. Ale w skrytości
ducha Zelandra ucieszyła się, że Mithrelle nie jest tak przenikliwa, jak sama o sobie myślała.
JOHN DOCKING CONAN I SZMARAGDOWY LOTOS PRZEKŁAD LESZEK KROWICKI TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE EMERALD LOTUS Ta książka jest poświęcona pamięci Roberta E. Howarda i Lin Carter PROLOG Ethram–Fal stał w starożytnej komnacie i patrzył na kości. Leżały porozrzucane, pociemniałe i porowate, w grubej warstwie kurzu pokrywającego kamienną podłogę. Migoczący czerwony blask pochodni zapełniał okrągłą izbę podrygującymi cieniami. Rosły żołnierz w pełnej zbroi stał bez ruchu obok drzwi, w dłoni mocno trzymał uniesioną pochodnię. Ethram–Fal przyklęknął z szelestem swych szarych szat i z ukrytej pochwy wyciągnął ozdobny sztylet o nieregularnych kształtach. Choć był młodym mężczyzną, to jego przygarbione i pokurczone ciało przypominało raczej czarodzieja w podeszłym wieku. Z wygolonej czaszki zaczynały odrastać cienkie, mysiobrązowe włosy. Zmarszczył w zamyśleniu swe krzaczaste, zdeformowane brwi. Czubkiem sztyletu grzebał wśród kości oraz pyłu i powoli tracił nadzieję. Teraz jest martwe — myślał. — Oczywiście, że teraz jest martwe, ale miałem nadzieję, że coś tu pozostało, przynajmniej resztki. —Czubek sztyletu przegarnął wiekowy kurz i nic nie odkrył. Ethram–Fal nagle wstał, a żołnierz z pochodnią się wzdrygnął. — Na kły Seta — zaklął. — Czyż tak daleko wędrowałem na próżno? — Jego głos odbił się głuchym echem. Czarodziej spojrzał w górę. Sklepienie okrągłego pokoju było tak wysoko, że ginęło w migoczącej ciemności, poza zasięgiem blasku pochodni. Równy pas wyżłobionych hieroglifów biegł po ścianie na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny. Znaki wiły się w przyćmionym świetle. — Nie ma wątpliwości — powiedział głucho Ethram–Fal — to ta komnata. — Obrócił się, a czyniąc to, postawił sandał na czymś, co cicho chrupnęło. Odstąpiwszy na bok spojrzał w dół i zesztywniał. — Opuść pochodnię, Ath. — Żołnierz posłusznie opuścił pochodnię, by oświetlić podłogę, a Ethram–Fal ponownie przyklęknął. Nadepnął na coś, co okazało się ludzkim żebrem, które pękło na pół. Delikatny czarny pył wysypywał się ze złamanej kości. Ethram–Fal wydał cichy okrzyk triumfu. — Oczywiście! To zasnęło. Musi wchłonąć do szpiku pokara i wtedy zakiełkuje. Da Set, że wciąż tu jest życie! — Gestykulował; odzianą na szaro ręką. — Sprowadź tu mego ucznia, Ath. — Żołnierz; opuścił pokój, a światło jego pochodni oddaliło się korytarzem, pozostawiając Ethrama–Fala w ciemności. Ale Ethram–Fal nie przejmował się ciemnością, gdy widział przed sobą jaśniejącą i pełną chwały przyszłość. Odgłos jego oddechu, jedyny dźwięk w tej kamiennej ciszy, zaczął się przyśpieszać. Po kilku chwilach Ath powrócił, a jego jastrzębie stygijskie oblicze było posępne i beznamiętne. Za nim przywlókł się smukły wyrostek, odziany w żółte szaty. Choć był wyższy od Ethrama–Fala, to, czubek jego potarganej głowy znajdował się dobrze poniżej podbródka Atha. Chłopiec rozejrzał się po komnacie z wyraźnym zniecierpliwieniem.
— Pomagałem ludziom rozbić obóz w wielkiej komnacie — powiedział rozdrażniony. — Czy wreszcie jest dla mnie jakieś pożyteczniejsze zajęcie? Ethram–Fal nie odpowiedział, lecz wlepił spojrzenie w kości u swoich stóp. — Ath — powiedział — zabij go. Jednym płynnym ruchem żołnierz wyciągnął swój miecz, zatopił go w brzuchu młodzieńca, obrócił i wyciągnął. Uczeń wydał z siebie piskliwy jęk, chwycił się za brzuch i upadł. Wił się chwilę w kurzu, aż osłabł i przestał oddychać. Wtedy Ath wytarł swój miecz o ciało chłopca i schował do pochwy. Patrzył na Ethrama–Fala wyczekująco. Dłoń dzierżąca pochodnię nawet nie drgnęła. Ze skórzanego mieszka u pasa czarodziej wysupłał gruby, czerwonawy liść i podał Athowi, który natychmiast wsunął go do ust. Oczy żołnierza się przymknęły, a policzki zapadły, gdy zaczął go ssać. Ethram–Fal na to nie zważał. Pochylił się i ostrożnie, dwoma palcami podniósł złamane żebro. Delikatnie potrząsając kością, rozsypywał cienką strużkę czarnego pyłu na rozciągnięte ciało swego ucznia. Opróżnił makabryczne naczynie, koncentrując jego zawartość na rozszerzającej się, ciemnej plamie na brzuchu. Gdy pył przestał się wysypywać, odrzucił żebro na bok i stał wpatrując się milcząco w ciało. Minęła godzina, podczas której Ath żuł i wysysał swój liść, a Ethram–Fal stał w bezruchu. Gdy druga godzina dobiegała kresu, Ethram–Fal uniósł głowę. Nasłuchiwał delikatnego dźwięku dochodzącego z oddali. Ciało na podłodze drgnęło, a czarodziej splótł palce w ekstazie. Wilgoć i skrzypienie wypełniło nieruchome powietrze. Zwłoki szarpnęły się i zadrżały, jakby ponownie obdarzone mękami życia. Ethram–Fal wstrzymał oddech. Z martwego ciała jego ucznia zaczęły wyłaniać się obrzmienia wielkości pięści. Z powodu gwałtowności, jaka wstrząsała kończynami i powodowała rozdzieranie się żółtych szat, zwłoki były w wielu miejscach groteskowo zdeformowane. Z ciała wystrzeliły zielone kwiaty wielkości pięści w takiej obfitości, że niemal zasłoniły całą postać. Sześciopłatkowe, opalizujące kwiaty uwalniały się z wnętrza, kołysząc się i otrząsając, jak pod wpływem podmuchu wiatru. Po chwili znieruchomiały i komnatę zaczęła powoli wypełniać narastająca, ostra piżmowa woń, będąca zarówno zapachem nektaru, jak i rozkładu. Gromki śmiech Ethrama–Fala obijał się o kamienne ściany jak dźwięk wielkiego dzwonu. I Nocne powietrze było ciepłe i ciężkie, ale w porównaniu z gęstą atmosferą tawerny zdawało się tchnąć polarną świeżością. Silny, mocno zbudowany mężczyzna w kolczudze najemników Akkharii otworzył jednym pchnięciem drzwi i zmierzył wzrokiem wnętrze. Główna sala była obszerna, lecz zatłoczona pstrokatą rzeszą miejscowych, najemników i podróżnych. Gość przygładził swe siwiejące włosy stwardniałą dłonią i przyjrzał się zgromadzonym wypatrując człowieka, którego chciał spotkać. W najbliższym kącie kilku mężczyzn grało w kości na przemian wyjąc triumfalnie lub przeklinając przegraną. Środek wysypanej trocinami podłogi był zajęty przez olbrzymi stół, na którym leżała na wpół rozebrana tusza upieczonego w całości prosiaka. Wokół siedziała grupka popijających i opychających się mężczyzn. — Hej, Shamtare! — zagrzmiał głos nad wrzawą tawerny. Tam, w najodleglejszym kącie, znajdował się człowiek, którego szukał. Shamtare ruszył przez salę z wytrenowaną łatwością wymijając gestykulujących pijaków i obsługujące dziewki. Ten, który wykrzyknął jego imię, siedział rozparty przy tylnej ścianie tawerny, a jego długie, muskularne nogi spoczywały na stole. Był niezgrabnym, potężnie wyglądającym mężczyzną o twarzy ogorzałej na ciemny brąz od stałego wystawiania jej na działanie wiatru i
słońca. Odziany był w krótką kolczugę i spłowiałe bryczesy z czarnej bawełny. U pasa miał dwusieczny miecz w zniszczonej skórzanej pochwie. Choć do tej twarzy bardziej pasowałby gniew, to zęby błysnęły w uśmiechu i rozjaśniały przenikliwe błękitne oczy, gdy w zawadiackim pozdrowieniu uniósł swój dzban z winem zapraszając Shamtare, by się do niego przyłączył. Porysowany blat stołu dźwigał bochen chleba i kawał wołowiny, a także kilkupoziomową paterę z owocami, orzechami i serem. Sądząc łupinach i skorupach, uczta trwała już jakiś czas. — Conanie — rzekł Shamtare — zdawało mi się, że mówiłeś, iż kończą ci się już pieniądze. — I tak jest — odpowiedział tamten z barbarzyńskim akcentem. — I co z tego? Jutro zapewne będę pracować dla jednego z oddziałów najemników tego przeklętego miasta, a dziś stwierdziłem, że oddaliłem się od cywilizacji bardziej, niż myślałem. — Barbarzyńca przepłukał gardło wielkim haustem wina. Shamtare usiadł i wziął garść dojrzałych owoców. — Przybywasz z daleka, czyż nie? — zapytał, rozgryzając pestki owocu granatu. — Tak, z serca Kush, przez pustynie stygijskie. Wygląda na to, że nie jestem już mile widziany w południowych królestwach. Shamtare uniósł swe krzaczaste brwi z zakłopotaniem. — Ale chyba jesteś z Północy… — Z Cymmerii — odparł Conan. — Ale wiele podróżowałem. — Zapewne — mruknął Shamtare, dla którego Cymmeria była zimnym, odległym i na pół mitycznym miejscem. — Ale mówiłeś o zatrudnieniu cię jako najemnika… Conan odgryzł kawał wołowiny i zaczął energicznie przeżuwać. — Wciąż próbujesz mnie skłonić, bym przyłączył się do twego oddziału? Shamtare uniósł ręce. — Nie możesz mnie za to winić. Kiedy ujrzałem twoje wyniki na placu ćwiczeń, wiedziałem, że będziesz cennym nabytkiem dla każdego oddziału, który cię zwerbuje. A musisz wiedzieć, że dostaję premię za każdego nowego rekruta. Przyznaję więc, że kiedy pytałem, gdzie będziesz dziś jeść, myślałem o czymś więcej niż tylko trąceniu się z tobą kubkiem. I jeszcze raz powtarzam, że Legion Mameluków potrafi dobrze spożytkować takiego człowieka, jak ty. Conan wzruszył ramionami i potrząsnął czarną, prosto przyciętą grzywą. — Przyglądałem się wszystkim czterem oddziałom w tym przeklętym mieście i wszystkie z nich oferują ten sam żołd. Król musi mieć dobre baczenie na swych dowódców, jeśli żaden z nich nie może przelicytować innych przy naborze doświadczonego żołnierza. Ale swoją drogą, po cóż, w imię Ymira, królowi Sumuabi potrzebne są cztery oddziały najemników? — Król dba o swych zaciężnych, ponieważ ma wobec nich pewne plany. — Głos Shamtare ścichł do konspiracyjnego szeptu. — Chodzą pogłoski, że Sumuabi może już wkrótce potrzebować wszystkich czterech armii. — Na Croma, wygląda na to, że wy, Shemici, lubicie się czaić w swych maleńkich miastach—państwach i raz do roku próbujecie szczęścia w nagłym wypadzie, by podbić swego sąsiada. To taka rozwinięta wersja wojen klanowych z mojej ojczyzny. Staczacie kilka bitew i chyłkiem wracacie do domu, nic nie osiągnąwszy. A to wszystko z głodującym Koth na swych rubieżach. — To prawda — przyznał wyrozumiale Shamtare. — Lecz tym razem mówi się po cichu, że mamy wspomóc rewoltę w Anakii. Sumuabi może wkrótce królować dwóm miastom. Jeśli tak będzie, to łupy powinny być obfite nawet dla ostatniego piechura. Conan rozmyślał nad tym, co usłyszał, a Shamtare zajął się kubkiem wina. — To dobre nowiny, ale wciąż nie ma większego znaczenia, do którego z oddziałów dołączę.
— Daj spokój, Conanie. — Shamtare z trzaskiem odstawił pusty kubek. — Czego ode mnie chcesz? Mówiłem ci już, że jestem w wielkiej przyjaźni ze zbrojmistrzem oddziału i obiecuję ci najlepszą z akbitanańskich kolczug, jeśli zapiszesz się do nas. Kolczuga, którą nosisz, wygląda, jakby potargał ją diabeł. Conan parsknął śmiechem i spojrzał na swą zniszczoną kolczugę. Długie, pionowe rozdarcia siatki były prowizorycznie naprawione rdzewiejącym już drutem pośledniejszego gatunku. — Może nie sam diabeł, ale obrzydliwy demon z jego orszaku. Umowa stoi, Shamtare. Shamtare uśmiechnął się pod wąsem, otworzył usta, by o coś zapytać i zaraz z powrotem je zamknął. Drzwi tawerny rozwarły się szeroko i dwie nowe postacie wkroczyły do wnętrza. Ten na przedzie, prawie tego wzrostu co Conan, najwidoczniej był wojownikiem. Na błyszczącej, stalowej kolczudze nosił czarno oksydowany napierśnik. Pod pachą trzymał czarny, grzebieniasty hełm. Granatowe włosy spływały obfitą kaskadą na jego kwadratowe bary. Szeroka biała blizna po prawej stronie ust przecinała starannie przystrzyżoną brodę. Rozejrzał się po komnacie z wyczuwalną pogardą. Tłum w tawernie przycichł nieco z chwilą przybycia tych dwóch, ale ci, którzy odwracali wzrok od nowo przybyłych, robili to nie z powodu wojownika, lecz jego towarzysza. Mężczyzna, który stał w ciemnym wejściu, również był wysoki, ale lekko przygarbiony, jakby był chory lub ranny. Od stóp do głów owinięty był opończą z grubego zielonego aksamitu. Jego dłonie osłonięte były zielonymi aksamitnymi rękawicami. Twarz miał przysłoniętą kapturem. Obaj przez chwilę wahali się, a potem ruszyli szybko przez tawernę, tłum zaś rozstępował się przed nimi. Przeszli do pokoju i tyłach i zniknęli za drzwiami. — Kto to był, do diabła? — zapytał Conan sięgając po kubek. — Lepiej nie wiedzieć — odpowiedział cicho Shamtare. — Nieważne. A cóż to? Nie ma wina? Hej, dziewko! — Conan zamachał pustym dzbanem nad głową. — Więcej wina! Usycha z pragnienia! — Obsługująca dziewczyna, usłyszawszy wrzask barbarzyńcy, skoczyła jak dźgnięta ostrogą. Dźwigając na ramieniu pełny dzban, zaczęła torować sobie drogę do stołu Conana. Jej cienka bawełniana koszula, zmoczona potem i rozchlapanym winem przylgnęła do kształtnej kibici. Barbarzyńca wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, ze szczerym podziwem obserwując ją, jak się zbliża. Dziewczyna zarumieniła się, postawiła ciężki dzban na stole i wbiła wzrok w podłogę. — Pięć miedziaków, jaśnie panie — wymamrotała. — Sztuka srebra — rzekł Conan. Rzucił jej monetę, którą schwyciła w locie ze zręcznością świadczącą o dużej wprawie. — Reszta dla ciebie — dodał całkiem niepotrzebnie, bo ona i tak już odchodziła. Chwycił pełny dzban, gdy na jego ramię opadła ciężka dłoń. Conan spojrzał w górę i zobaczył nad sobą kamienną twarz wojownika w czerni, który przybył z człowiekiem odzianym w szmaragdowy aksamit. — Mój pan chce z tobą mówić — wychrypiał wojownik. Conan strząsnął jego dłoń i obejrzał się na Shamtare. Ale krzesło po drugiej stronie stołu było puste, a drzwi tawerny jeszcze się poruszały. — Mitra chroni mnie przed cywilizowanym towarzystwem — wymruczał barbarzyńca. — Bądź rozsądny i zrób dokładnie to, czego żąda mój pan. — Wojownik górował nad siedzącym Cymmerianinem, a szrama na jego brodzie powiększyła się, gdy zacisnął wargi w grymasie niezadowolenia. Refleksy ognia tańczyły na oksydowanym napierśniku. Conan pociągnął powoli i hałaśliwie kilka haustów wina, wyraźnie ignorując niechciane towarzystwo, a potem ostrożnie odstawił dzban na stół. — Czyż jestem psem, bym biegł na wezwanie obcego? Zlekceważony wojownik zrobił głęboki wdech, z wyraźnym wysiłkiem panując nad sobą. Jego ciemne oczy płonęły tłumioną furią. Wbił wzrok w Conana, a potem zamrugał.
— Jest w tym — wycedził przez zaciśnięte zęby — …jest w tym złoto dla ciebie. Dużo złota. Conan czknął, a potem niepewnie wstał, wciąż obejmując szyjkę dzbana z winem. — Powinieneś od tego zacząć. Prowadź do swego pana. Wojownik stał nieruchomo, a jego twarz zdradzała niepohamowaną wściekłość, powstrzymywaną jedynie wysiłkiem woli. Po chwili przeszedł przez drzwi na tyły tawerny i obejrzał się przez ramię. — Nie będziesz tego potrzebował — rzekł, wskazując na niesiony przez Conana dzban. Cymmerianin wziął następny łyk i ruszył za wojownikiem. — Właśnie go kupiłem. — Położył dłoń na ciężkich drzwiach i pchnął je. II Pokój za drzwiami był długi i wąski, gdzie prawie całe miejsce zajmował prostokątny stół, ozdobiony trzema mosiężnymi kandelabrami. Na wszystkich czterech ścianach zawieszono ciemne, grubo przetykane brokatem kotary, które tłumiły wszelkie dźwięki. Na drugim końcu stołu, na krześle z wysokim oparciem, zasiadał nieruchomo człowiek w zielonej, aksamitnej opończy. Płomienie świec zatańczyły w podmuchu powietrza z otwartych drzwi. Conan wkroczył do pokoju, zatrzymał się przy stole i popatrzył na człowieka, który go wezwał. — Ty jesteś Conanem z Cymmerii. — Głos był silny i męski, choć wyczuwało się w nim jakieś drżenie, jakby mówienie sprawiało mu pewien wysiłek. — Jam jest — zagrzmiał barbarzyńca. — A kim ty jesteś? Wojownik w czerni zamknął za nimi drzwi i stanął obok Cymmerianina. — Psie — zachrypiał brodacz — jesteś tu po to, by odpowiadać na pytania, a nie je zadawać. — Gulbanda! — Zakapturzony mężczyzna uniósł dłoń w zielonej rękawiczce i Conan spostrzegł, że ręka mu drży. — Stań obok mnie. Prostemu barbarzyńcy należy się trochę pobłażania. Wojownik podszedł dumnie do boku swego pana i stanął tam posępnie z rękoma skrzyżowanymi na szerokiej piersi. — Dla ciebie nie ma najmniejszego znaczenia, kim jestem. Ważne jest jedynie, byś wiedział, że jeśli wypełnisz moje zlecenie, to uczynię cię bogatym — powiedział człowiek w zieleni. — Dlaczego ja? Spod aksamitnego kaptura wydobył się chrapliwy śmiech. Człowiek w zieleni wskazał na stojącego przy nim Gulbandę. — Mój strażnik przyboczny widział, jak zdążasz do Akkharii i rozpoznał cię. Osobiście przeprowadziłem małe śledztwo i uznałem, że zasługujesz na swoją sławę. — Rozpoznał mnie? — Conan gorączkowo spoglądał swymi błękitnymi oczami to na jednego, to na drugiego. — Kilka lat temu ujrzałem cię pojmanego przez Straż Miejską Shadizaru. Byłeś znany jako wielki złodziej. — Gulbanda mówił, wyraźnie znajdując satysfakcję w upokorzeniu Cymmerianina. Człowiek w aksamicie pochylił się do przodu, kładąc obie dłonie płasko na stole. — Mówi się, że ukradłeś Oko Erlika i Tiarę Hesharkny. A stary zamorański złodziej mówił mi nawet, że zabrałeś Serce Słonia z wieży Yary w Arenjun. — To kłamstwo — odrzekł Conan stanowczo. — Nieważne — prychnął człowiek w zieleni. — Nieważne. Zgódźmy się po prostu, że jesteś złodziejem z krwi i kości, a takiego człowieka właśnie potrzebuję. Zapłacę ci stokroć więcej za pracę na jedną noc, niż mógłbyś otrzymać wynajmując swój miecz przez miesiąc
jako szeregowy żołnierz Sumuabiego. Conan odsunął krzesło od stołu i ciężko usiadł. Pociągnął wina z dzbana i odchylił się do tyłu. — Co chciałbyś, żebym zrobił? Człowiek w zieleni wydobył z rękawa zwinięty zwój pergaminu i pchnął go w stronę Conana. Conan rozwinął rulon. — To jest dokładny plan rezydencji Lady Zelandry. Czy coś ci o niej wiadomo? — Jest czarodziejką ubiegającą się o stanowisko na dworze króla Sumuabiego, czyż nie? — ton Conana był sceptyczny. — To prawda. Po śmierci nadwornego czarnoksiężnika króla Sumuabiego wysunęło się kilku pretendentów na to stanowisko. Lady Zelandra jest wśród nich. Powinieneś jednak wiedzieć, że jej umiejętności są mocno przeceniane. Barbarzyńca zaczął wiercić się na krześle. Rozmowy o magii przyprawiały go o mdłości. — Cymmerianinie — kontynuował człowiek w zieleni — tej nocy masz się włamać do domu Lady Zelandry. Tam ją uśmiercisz i skradniesz dla mnie srebrną szkatułkę. Szkatułka jest bliźniaczką tej. Na stole umieszczono delikatnie cyzelowaną srebrną kasetkę wielkości dwóch złożonych razem pięści. Zalśniła w żółtym świetle świec. — Z bardzo wiarygodnego źródła wiem, że szkatułka Zelandry w każdym szczególe przypomina moją. Ważne jest, byś zabezpieczył tę małą kasetkę i przyniósł ją bezpośrednio do mnie. Możesz też z domu zabrać wszystko, co wpadnie ci w oko. Wszystko inne jest twoje. Szkatułka będzie gdzieś w wewnętrznych komnatach, najprawdopodobniej przy jej łożu. Muszę ją mieć. Mówił coraz głośniej, a słowa gorączkowo goniły jedno za drugim. Gdy przestał, w dźwiękoszczelnym pokoju wyraźnie było słychać jego nierówny oddech. Osłonięte rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnęły się na stole. Conan wyprostował się na krześle. Jego dłoń przesuwała się powoli po kolczudze, póki nie spoczęła na zniszczonej rękojeści miecza. — Wygląda na to, że po wszystkich twoich badaniach wcale mnie nie poznałeś — rzekł Conan dobitnie. — Nie jestem zabójcą i nie walczę z kobietami. Poszukaj kogoś innego do tej roboty. Okutany w zieleń człowiek wzdrygnął się jak spoliczkowany. Rysy stojącego obok Gulbandy stwardniały w gniewie. — Zapłacę — powiedział człowiek w zieleni zduszonym głosem — całą komnatą złota. Nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. Możesz zostać bogaczem i całą resztę życia spędzić na hulankach z dziewkami. Gulbanda powoli opuścił ręce, a dłoń Conana zacisnęła się mocniej na rękojeści miecza. W zamkniętym pokoju wyczuwało się ogromne napięcie. — Szukaj innego do tej roboty — powtórzył barbarzyńca. — Chcesz mi odmówić? — głos mężczyzny stał się jadowity. —Niech tak będzie. Myślisz, że moje śledztwo ograniczyło się tylko do twej kariery złodziejskiej? Dobrze wiem, gdzieś przebywał przez ostatnie kilka lat, Amra mi świadkiem! Nie ma takiego miasta w Shem, które z radością nie powiesiłoby na szubienicy najkrwawszego z piratów Oceanu Zachodniego! Zrobisz, co powiedziałem, albo zobaczę, jak spędzasz swe ostatnie dni w rękach sabatejskich oprawców króla Sumuabiego! Zamiast odpowiedzi Conan poderwał się tak nagle, że krzesło poleciało do tyłu uderzając głośno o drzwi. Sam rzucił się w stronę mężczyzn wyciągając z impetem miecz z pochwy. Człowiek w zieleni krzyknął przestraszony, spadając na bok ze swego krzesła, a równocześnie Gulbanda ruszył, by go osłonić przed rozwścieczonym barbarzyńcą. Klinga strażnika uniosła się właśnie wtedy, gdy Conan opuścił swoją. Stal zadźwięczała o stal, gdy
Gulbanda zataczając się pod ciosem odparował potężne uderzenie ciężkiego miecza. Wojownik miał niewiele czasu na podziwianie siły przeciwnika, gdyż musiał zająć się rozpaczliwym odparowywaniem dzikich uderzeń. Szermując swoim masywnym mieczem z taką łatwością, jakby to był lekki rapier, Cymmerianin zmuszał strażnika do desperackiej obrony, przypierając do zasłoniętej kotarą ściany. Gulbanda schwytany w pułapkę ujrzał, jak twarz Conana przybiera naprawdę groźny wyraz, i poczuł, jak oblewa go zimny pot. Każdy kolejny cios odpierał w ostatniej chwili, mając nadzieję, że siły barbarzyńcy się wyczerpią, albo przynajmniej wściekłość ataku choć na chwilę osłabnie. Nagle jego oczekiwania spełniły się. Conan rzeczywiście zaczął zdradzać objawy zmęczenia. Po mocnym poziomym cięciu miecz odbił się od gardy Gulbandy i odskoczył w bok, odsłaniając pierś barbarzyńcy. Strażnik rzucił się do przodu, by klingą przeszyć Cymmerianina, lecz miecz Conana powrócił z niesamowitą prędkością na miejsce. Teraz klinga barbarzyńcy uderzyła w zaciśniętą na rękojeści dłoń. Krew trysnęła, gdy Conan wyciągał miecz, wyrywając dwa palce u dłoni Gulbandy. Wojownik zwalił się do tyłu na ścianę ze zwierzęcym rykiem, kurczowo ściskając swą okaleczoną dłoń i zaplątując się w draperię. Conan odwrócił się z kocią zręcznością, by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem. Człowiek w zielonym płaszczu stał bezbronny obok swego krzesła. Jego prawa ręka nagle rzuciła coś, co zadźwięczało o kolczugę na piersi Conana. Barbarzyńca cofnął się. Ujrzał wilgotną plamę na swej piersi oraz okruchy potłuczonego szkła rozbłyskujące na podłodze. Poczuł zawrót głowy i ostra, słodkawa woń wypełniła jego nozdrza. Conan zatoczył się do przodu, uniesienie miecza przerosło już jego siły. Spojrzał przed siebie, ale jego przeciwnik stał się szmaragdową plamą. — Niech cię diabli — wyszeptał drętwiejącymi wargami. Ziemia gwałtownie uciekła mu spod nóg i nawet nie poczuł uderzenia o podłogę. III Shamtare siedział w kącie nie znanego sobie szynku i pił wino nie czując smaku. Gapił się w poszczerbiony gliniany kubek i nie zwracał uwagi na otoczenie. Najemnik wszedł po prostu do pierwszej napotkanej tawerny, usiadł i zaczął pić na umór. Strach zaczął znikać, a na jego miejsce pojawiło się uczucie wstydu. Shemita Shamtare był najemnikiem od niemal ćwierci wieku i nie bał się żadnego przeciwnika, który chciałby się z nim zmierzyć przy użyciu mięśni i stali. Wiele widział przemocy podczas wielu bitew, których nie był w stanie już nawet spamiętać. Lecz od czasu, gdy był świadkiem, jak połowa jego oddziału z krzykiem zniknęła w czarnej chmurze wyczarowanej przez zuagirskiego szamana, Shamtare nie lubił magii. Była czymś nienaturalnym, odbierającym odwagę i zamieniającym kości w wodę. Najemnik znowu pociągnął łyk wina czując, że znowu ubyło mu nieco odwagi. — Hej, biały bracie — ciemną postać zasiadła przy jego stole, unosząc krzesło i pochylając się konfidencjonalnie naprzód. Shamtare zamrugał oczami i opuścił kubek. Nowo przybyły był smukłym Kushitą w ozdobnej zbroi towarzystwa najemników Atlacha Maczugi. Z tyłu jego głowy podskakiwał gruby pęk tłustych warkoczyków, a u ramion białego płaszcza falowały karmazynowe strusie pióra. — Czy dobrze się rozejrzałeś, przyjacielu? — ton czarnoskórego wyrażał głębokie zdumienie. — Ta tawerna jest uczęszczana przez jeźdźców Atlacha Maczugi. Czy poza sobą widzisz tu kogoś z zespołu Mameluków? Shamtare po raz pierwszy rozejrzał się wkoło i poczuł skurcz żołądka. — Mało tego — kontynuował jego nowy kompan — czy w ogóle widzisz kogoś o twoim kolorze skóry? — W odpowiedzi Shemita przecząco potrząsnął głową. — Dla mnie wszyscy są tacy sami. Walczymy z tymi samymi wrogami dla tego samego króla, ale są tacy, którzy
uważają wszystkie inne zaciężne oddziały za rywali. I prawdę powiedziawszy jest tu kilku tak myślących ludzi. Tylko twoje siwiejące włosy uchroniły cię przed zaczepkami tych typów. Bądź więc rozsądny, biały bracie, i zaspokój swoje pragnienie gdzie indziej. Shamtare wstał, dotknął czoła w pozdrowieniu i skierował się do drzwi. Na ciemnej ulicy wiał zimny nocny wiatr. Doszedł do rogu i zdał sobie sprawę, że wśród przechodniów wypatruje wysokiego barbarzyńcy. Shamtare nie mógł dłużej czekać, uśmiechnął się do siebie i wrócił do tawerny, w której wcześniej spotkał Conana Cymmerianina. Gdy przekraczał próg, zupełnie nie pamiętał o odzianym na zielono człowieku. Tawerna była teraz cichsza, bo pora obiadu już minęła, a wieczorne hulanki jeszcze się nie zaczęły. Pieczone prosię zniknęło ze stołu, a wielu pochodniom pozwolono dopalić się do końca. Gracze w kości ciągle byli zajęci, ale teraz przekrzykiwali się łagodniej. Shamtare nie zauważył nigdzie barbarzyńcy, więc pozdrowił szynkarza. — Dobry wieczór. Czy mógłbym zamienić z tobą słowo? — Jeśli nie będziesz przynudzać. Muszę zajmować się tawerną. — Szynkarz przetarł swoją łysinę brudną szmatą. Jego wy liniała broda nie zdołała przesłonić obwisłych policzków. Miał skwaszoną minę. — Był tu wcześniej wysoki, czarnowłosy barbarzyńca. Czy widziałeś, jak wychodzi? — Nie widziałem żadnego barbarzyńcy. Gadanie o klientach to marny interes. — Szynkarz obrócił się i chciał odejść, ale dłoń Shamtare przytrzymała go za ramię. — Jeszcze chwilę — rzekł cicho Shamtare. — Do czego służy ten pokój na zapleczu? — Prywatne przyjęcia dla płacących klientów. Zabierz rękę. — Kto dziś zapłacił za jego wynajęcie? — Zabierz ze mnie rękę, najemniku, albo powiem moim synom, by wezwali straż miejską. — Dłoń Shamtare spadła z ramienia szynkarza i opadła na rękojeść miecza. — Nie znam imienia tego człowieka — kontynuował pośpiesznie szynkarz. — Wiem tylko, że przebywa w tej części miasta od prawie trzech miesięcy. Mieni się czarodziejem, a jego złoto jest dobre. To mi wystarcza, żeby wynająć mu pokój i o nic nie pytać. Shamtare ruszył na tyły tawerny, gdzie na zapleczu znajdował się wynajmowany pokój. Wydobył z pochwy miecz i uderzył w drzwi. Potknął się o przewrócone krzesło leżące w pobliżu i rozejrzał po pokoju. Na stole stały trzy jasno świecące kandelabry. W ich ciepłym blasku widać było wyraźnie, że pokój jest pusty. Ciemna plama krwi jeszcze wilgotna błysnęła na dywanie i na tkaninie kotary. Shamtare opuścił czubek miecza ku podłodze. Szybko przeszedł przez pokój w miejsce, gdzie draperie zwisały krzywo nad przewróconym krzesłem. Były tam ukryte za kotarą drzwi. Rozwarły się szeroko pod jego dotknięciem, odsłaniając ciemny zaułek, duszny od smrodu odpadków. Shamtare wsunął głowę w ciemne przejście, rozejrzał się i soczyście zaklął. — Zgubiłeś swego barbarzyńskiego przyjaciela? — Szynkarz wszedł za nim do pokoju. Jego głos nie był już nieprzyjazny. — To nie pierwszy raz ktoś miał audiencję u Zielonego Człowieka i nikt go więcej nie widział. Nawet nie ryzykuję przysyłania tu dziewczyn z obsługi. Mówi się, że Zielony Człowiek chce zostać nowym magiem króla Sumuabiego i nie pozwoli, by cokolwiek stanęło mu na drodze do tego celu. Przykro mi z powodu twego przyjaciela. Rozsądny człowiek nie igra z czarami. — Wiem o tym — odrzekł Shamtare. — Chodź stąd, nic tu więcej nie zdziałasz. Być może, Zielony Człowiek go nie zabił. Postawię ci kubek wina. — Cholera — Shamtare wsunął miecz z powrotem do pochwy. — No, tak lepiej — powiedział szynkarz. — Czy barbarzyńca był twoim starym druhem? — Nie, całkiem nowym przyjacielem, który już nigdy nie stanie się starym druhem. — Więc zapomnij o nim. Dziś była jego kolej, nasza może będzie jutro. Chodź. Dzielny najemnik podążył za szynkarzem do baru. Usiadł i przyjął ofiarowany kubek wina.
Shamtare rozpoznał gatunek jako jeden z najlepszych roczników z Ghazy, choć w tej chwili zdawało mu się bardzo gorzkie. IV Gdy Conan odzyskał przytomność, poczuł duszny powiew pachnący wilgotną ziemią. Zamrugał i fala mdłości szarpnęła jego wnętrznościami. Siedział na mocnym, stalowym krześle. Metalowe taśmy ciasno opasywały jego kostki, łydki, nadgarstki i brzuch, nie pozwalając mu się ruszyć. Przygarbiwszy się nieco i zwiesiwszy głowę Conan przymrużył swe zmętniałe oczy i zobaczył, że krzesło jest przybite do gładkiej, marmurowej podłogi komnaty. Niewyraźnie pamiętał, że był wleczony cuchnącym zaułkiem, nim został ciśnięty na wóz wypełniony wilgotną słomą. Podmuch ciepłego powietrza potargał mu włosy, które spadały na twarz, więc z dużym wysiłkiem uniósł głowę, aby się rozejrzeć. Przed nim otwierały się w noc dwuskrzydłowe, obramowane brązem, szklane drzwi, a za nimi rozciągał się na stoku cienisty ogród. Dalej przez ścianę drzew widać było światła Akkharii, wyglądające jak klejnoty rozsypane na hebanowym stole. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy mówiły mu, że dochodzi północ. — Zbudziłeś się, psie? — usłyszał kroki. To był Gulbanda, z dłonią zawiniętą białym bandażem. Z satysfakcją przechadzał się wokół bezradnego Cymmerianina, który w milczeniu próbował całej swojej siły, by ocenić więzy. Przyboczny strażnik dojrzał napinające się potężne mięśnie ramion i nóg Conana i roześmiał się ponuro. Jego ciemne oczy błysnęły w półmroku pokoju. — Nie dasz rady się uwolnić. Lepiej skieruj swe wysiłki na błaganie mnie, by twoja śmierć była szybka i lekka. — Gulbanda stanął przed barbarzyńcą i bardzo powoli wyciągnął z pochwy sztylet. Conan przestał mocować się z taśmami i patrzył wprost przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Nagie ostrze błyskało srebrzyście tańcząc przed twarzą Cymmerianina. — Gadaj — czubek sztyletu wgłębił się w skórę pod prawym okiem Conana. — Nie masz nic do powiedzenia? Gulbanda przeniósł klingę na przedramię barbarzyńcy i przyłożył zimną stal do opalonej skóry. — Czemu nie błagasz swych pogańskich bóstw o ocalenie? Może odpowiedzą, jeśli zaczniesz odpowiednio głośno krzyczeć. Ostra jak brzytwa klinga przesunęła się powoli po ciele, a w ślad za nią pojawiła się cienka, szkarłatna strużka. Conan odsłonił swe zęby w dzikim warknięciu, wlepił wzrok w Gulbandę z tak żywiołową nienawiścią, że jego dręczyciel cofnął nóż i mimowolnie zrobił krok w tył. — Gulbando, źle traktujesz naszego gościa. — Sztylet szybko wrócił do pochwy i wojownik wycofał się do ciemnego kąta pokoju. — Nie zrobiłem mu krzywdy — powiedział, a w jego głosie wyczuć można było zawód. — Mam nadzieję, że nie — rzekł człowiek w zielonym kapturze. — On ma coś ważnego do zrobienia tej nocy. Człowiek stał przed Conanem, sprawdzając bolesne zadraśnięcie. Kaptur spływał ciężkimi fałdami na jego ramiona, odsłaniając głowę. Był czarnoskóry o ostrych, arystokratycznych rysach. Wysoko sklepione czoło i silna szczęka czyniłyby go przystojnym, ale był w tej twarzy jakiś objaw zużycia i wyblaknięcia, który kłócił się z widoczną gołym okiem młodością. Oczy były małe i zaczerwienione jak u starego człowieka. Skóra twarzy sprawiała wrażenie maski, była obwisła i matowa. Conan zauważył zielonkawą plamę pod dolną wargą swego pogromcy. Pod wpływem spojrzenia barbarzyńcy człowiek odwrócił się jakby w
zawstydzeniu i otarł usta aksamitnym rękawem. — Musisz nauczyć się panować nad sobą, Gulbando. Ten człowiek jest wartościowym narzędziem. Jeśli dobrze traktujesz swoje narzędzia, to będą ci dobrze służyć. Czarny człowiek ponownie odwrócił się w stronę Conana, wyciągnął z zanadrza koronkową chustkę i delikatnie otarł nią krwawe przedramię Cymmerianina. Potem zwinął ją pieczołowicie i włożył do kieszeni. Wpatrywał się w Conana swymi ciemnymi oczami, pełnymi jakiegoś bezgranicznego uczucia. — Jestem Shakar z Keshanu. Czy mnie znasz? — Nie, ale musisz być jeszcze jednym z tych, co chcą zostać przybocznym magikiem króla Sumuabiego. Co mi zrobiłeś? — Jak na barbarzyńcę nie jesteś w ciemię bity. Rozbiłem na twej piersi szklaną kulkę. Kulka była wypełniona słabym destylatem z Czarnego Lotosu. Jego opary powodują utratę przytomności, ale nie wyrządzają żadnej trwałej krzywdy. Jednak przez jakiś czas możesz czuć się skołowany i chory. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkodzi w misji dzisiejszej nocy. Conan splunął pod nogi Shakara. — Weź pieska pokojowego na swoje posyłki. — Machnął głową w stronę Gulbandy. — Nie będę ci służył. Shakar pokiwał głową w zamyśleniu, splótł dłonie i odwrócił się od więźnia. Podszedł do niskiej komódki ustawionej przy jednej z marmurowych ścian. — Kapłani Keshii niezbyt mnie lubią — powiedział w zamyśleniu. — Bardzo utrudniali mi życie. Więc przed opuszczeniem miasta ukradłem im pewną wiedzę. Wiedzę i kilka drogocennych rzeczy, aby ułatwić sobie życie poza Keshanem. Szklane kulki są jedną z tych rzeczy, jakie zdobyłem. A to jest inna. — Shakar wyprostował się i wyciągnął ręce w stronę Conana. Z każdej z pięści zwisał amulet wielkości i kształtu kurzego jaja. Miały barwę matowego mosiądzu i było na nich zapisane po jednej czarnej, wijącej się runie. Miast na łańcuszku, każdy z amuletów kołysał się na elastycznej pętli z cienkiego złotego drutu. Shakar szybkim ruchem zarzucił jedną z pętli na szyję Conana i puścił ją. Dziwny wisior opadł ciężko na pierś Cymmerianina. Czarnoskóry czarownik pochylił się do przodu i wyciągnął długie włosy barbarzyńcy spod otaczającego je drutu, aż metal spoczął bezpośrednio na ciele. — Dobrze — mamrotał. — Dobrze. — Głaskał pieszczotliwie amulet. Nagle oczy mu zwęziły się, wargi zacisnęły, a on sam pochylił się gwałtownie i wbił wzrok prosto w twarz Conana. — Hie Vakallar–Ftagn — zaszeleścił głosem, przypominającym przegarnianie suchych liści. Conan zesztywniał. Druciany naszyjnik zaczął zaciskać się wokół jego karku, póki nieprzyjemny zimny amulet nie spoczął w zagłębieniu jego szyi. Dreszcz przerażenia przebiegł po plecach barbarzyńcy. Shakar wyprostował się i szeroko uśmiechnął z satysfakcją. Drugi amulet trzymał w wyciągniętej ręce z dala od swego odzianego w aksamit ciała. — Teraz zrobisz to, czego żądam, barbarzyńco. Musisz to zrobić, bo w przeciwnym razie postradasz życie. Tej nocy pójdziesz do posiadłości Lady Zelandry, uśmiercisz ją i ukradniesz dla mnie jej srebrną szkatułkę. Przyniesiesz ją tu najpóźniej o świcie, albo pogadam z twoim amuletem. Drugi wisior, trzymany przez Shakara, obracał się powoli na drucie. Człowiek w zieleni wbił wzrok w amulet i rzekł. — Hie Vakallar–Nectos — jego głos zamarł i zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wtem kołyszący się amulet rozbłysnął białym żarem i ostry, skwierczący dźwięk wypełnił komnatę. Fala gorąca uderzyła w twarz Conana, jak żar bijący z otwartego paleniska. Ognista jasność ukłuła go w oczy. W jednej chwili amulet zawisł na swym drucie jak stopiona kropla o
trudnym do zniesienia blasku, a potem stopniał jasną strugą na wypolerowaną podłogę. Zaczęły unosić się smugi gryzącego dymu, gdy płynny metal wżerał się w marmur. Po pewnym czasie wypalił się pozostawiając głębokie bruzdy w podłodze. Przeraźliwy chichot wyrwał się z ust Shakara. — Na Damballaha! Odrażająca śmierć, czyż nie? Jeśli nie wrócisz do świtu, wypowiem zaklęcie. Jeśli spróbujesz usunąć amulet, zapłonie sam z siebie. Jeśli mi w czymś uchybisz, wypowiem zaklęcie. Czyś zrozumiał? — Szaleńczy triumf drżał w głosie czarownika. Gulbanda poruszył się niespokojnie w kącie. — Uwolnij go — polecił Shakar. — Panie? — Gulbanda wahał się i Shakar w gwałtownej furii obrócił się w jego stronę. — Teraz, głupcze! — Wojownik przyskoczył do boku Conana i pochylił się, by wykonać polecenie. Po chwili barbarzyńca był uwolniony, przynajmniej od stalowego krzesła. Przeciągnął się potężnie i pochylił, by rozetrzeć nogi w miejscach, w których okowy wpijały mu się w ciało. — Czy znasz ulicę Siedmiu Róż? — zapytał czarnoskóry czarodziej. Conan przytaknął. — To tam, gdzie składują dostawy wina z Kyros. — To dzielnica magazynów. Dom Zelandry jest w części mieszkalnej, na drugim końcu ulicy, po przeciwnej stronie miasta. To szacowny rejon i często patrolowany przez straż miejską. — Jest tam bardzo wysoki mur — dodał chłodno Gulbanda. — Gładki mur. — Conan spojrzał strażnikowi w oczy wzrokiem zimnym i twardym jak klinga sztyletu. — Chcę swój miecz — oświadczył. Shakar skinął głową. — Oczywiście. Przynieś go, Gulbando. — Przez chwilę wojownik się wahał, a potem szybko wyszedł z pokoju. Czarny mag popatrzył na Conana i w błagalnym geście uniósł swe okryte rękawiczkami dłonie. — Czy chcesz jeszcze raz zobaczyć mapę? — Nie. Czy dajesz mi słowo, że jeśli przyniosę ci szkatułkę, to zdejmiesz mi to coś? — Barbarzyńca dotknął z odrazą amuletu na szyi, jakby to był wąż. — Przysięgam. A jeśli zdarzy się, że nie uśmiercisz tej kobiety, to mimo wszystko uwolnię cię, jeśli tylko przyniesiesz mi szkatułkę. Muszę ją mieć. Czy zrozumiałeś? Cymmerianin odsłonił zęby w krzywym uśmiechu. — Rozumiem wystarczająco dobrze. — Jeszcze jedno, barbarzyńco, czy znasz Shemitę, zwanego Eldredem Kupcem? — Shakar uważnie obserwował reakcję Conana i był wyraźnie rozczarowany jego odpowiedzią. — Nie. Pierwsze słyszę. Czy to jeszcze jeden z twoich konkurentów do stanowiska nadwornego czarnoksiężnika króla? — Nie. To nie twoja sprawa. — Właśnie wrócił Gulbanda, niosąc miecz i pochwę Conana. Cisnął w stronę Cymmerianina, który chwycił je w powietrzu i przytroczył do pasa idąc w stronę ogrodu. — Pamiętaj o amulecie. Nie zawiedź mnie — zawołał Shakar, ale Conan już rozpłynął się w mrokach nocy. V Wielki furgon sunął ociężale ulicą Siedmiu Róż, pogrążoną w ciemnościach bezksiężycowej nocy. Koła o grubych szprychach ugięły się na kocich łbach, gdy woźnica skierował swój zaprzęg za róg. Na wozie leżały niezgrabnie dwie olbrzymie beczki, a ich ciężar powodował, że powóz niepokojąco się uginał. Woźnica ponaglał swoje zmęczone konie i skupiony na tym nie zauważył cienia, który wyłonił się z mroku zaułka, by ukradkiem
przebiec po bruku, wskoczyć na beczkę, znajdującą się z tyłu, i przywrzeć do niej jak kot. Trzymał się zakrzywionej powierzchni wielkiej baryły dzięki potężnej sile swych ramion, a furgon pracowicie kontynuował jazdę. Za następną przecznicą, po lewej stronie ulicy pojawił się wysoki mur. Widząc go, mężczyzna podciągnął się zręcznie na górę beczki i przykucnął, prężąc się do skoku. Wyjął lekki skórzany hełm, który miał zatknięty za pasem i nasunął go na głowę. Furgon zakołysał się i przysunął bliżej muru. Koła zazgrzytały o krawężnik i mężczyzna skoczył, wybijając się w górę z całą siłą swych silnych nóg. Wystrzelił w stronę muru, jak strzała z kuszy. Ciało z wielką siłą trafiło w mur, a dłonie płasko przylgnęły do zimnego kamienia i jedynie czubki palców znalazły oparcie, wbijając się w szczyt muru. Zawisł tak na chwilę, wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Potem podciągnął się, przerzucił jedną nogę i wciągnął na górę, tak że po chwili leżał wyciągnięty już na szczycie muru. Przez chwilę czekał nieruchomo, aż przejdzie mu fala zawrotów głowy. Wyglądało na to, że działanie narkotyku Shakara z Keshanu nie do końca minęło. Próbując otrząsnąć się z uporczywych mdłości, potrząsnął głową jak zaniepokojony lew i spojrzał w ciemność poniżej. Pod nim, w cieniu, rozciągał się wypielęgnowany ogród. Zarysy drzew i krzewów prowadziły łagodną, widowiskową pochyłością ku eleganckiej willi, która wyłaniała się na tle gwiazd jako nie oświetlona i kanciasta sylwetka. Delikatny wietrzyk niósł z sobą aromat kwiatów. Conan stanął na wąskim szczycie muru. Nie bacząc na wysokość, pobiegł chyżo wzdłuż do miejsca, gdzie wysokie drzewo wysuwało gałęzie w pobliże muru. Przycupnął, przypatrując się badawczo drzewu, .a potem skoczył nagle przed siebie i w dół, by żelaznymi palcami chwycić mocny konar. Liście zatrzęsły się i zaszumiały, gdy gałąź najpierw ugięła się pod jego ciężarem, a potem sprężyście wyprostowała. Cymmerianin spojrzał w dół i puścił konar. Spadł, uderzył o ziemię i potoczył się w zroszoną trawę. Stanął na nogi w lekkim przykucnięciu — z dłonią na rękojeści miecza i bojowo wypatrując w ciemności śladów nieprzyjaciela. Był sam. Przed nim na dobrze utrzymanym trawniku dwie kępy krzaków obramowywały wysypaną białym żwirem ścieżkę, która jaśniała matowo w świetle gwiazd. Ścieżka wiodła pod górę, do domu Lady Zelandry. Barbarzyńca posuwał się wzdłuż ścieżki, skradając w cieniu tak cicho, jak polujący wilk. Brzegiem przylegającego do domu, wykładanego płytami dziedzińca Conan zbliżył się do ciemnego okna i zamarł w pół kroku. Żwir ścieżki zachrzęścił pod czyimiś stopami. Conan skulił się w cieniu żywopłotu, a jego dłoń ponownie zacisnęła się na rękojeści miecza. Na tle ścieżki pojawiło się dwóch umundurowanych mężczyzn. Rozmawiali cicho, ale głosy niosły się w nocnym powietrzu. Cymmerianin przykucnął nieruchomo, gdy oni zatrzymali się nagle nie dalej niż dziesięć kroków od niego. Mężczyźni nosili lekkie półpancerze, mieli przypasane krótkie miecze, a większy z nich taszczył na ramieniu długi haczykowaty dziryt. Ciało Conana napięło się, gotowe do natychmiastowej walki. Ten niosący dziryt wyciągnął jednak spod płaszcza bukłak z winem, łyknął zdrowo i podał swemu towarzyszowi. Drugi napił się i zwrócił bukłak, w objawie dobrego humoru klepiąc swego kompana po plecach. Następnie ruszyli dalej ścieżką, nie mając nawet pojęcia, jak bliscy byli śmierci. Conan odprężył się i jeszcze raz odczuł delikatny zawrót głowy. Klął pod nosem, życząc nagłej śmierci wszystkim niekompetentnym adeptom czarnej magii. Gdy atak minął, podkradł się cicho po trawie do okna. Okiennice były szeroko otwarte, by pozwolić chłodnemu nocnemu powietrzu dotrzeć do nagrzanego w ciągu dnia wnętrza. Były też kraty, ale cienkie. Lekki hałas był nie do uniknięcia, lecz Conan działał powoli i z wielką rozwagą, starał się raczej, rozginać pręty niż wyrywać z muru. Wkrótce uzyskał przestrzeń wystarczająco szeroką, by móc się przecisnąć. Dla pewności spojrzał za siebie i wśliznął się przez okno do wnętrza rezydencji Lady Zelandry.
Znalazł się w długim hallu, oświetlonym pojedynczą świeczką. Podłoga była wyłożona grubym dywanem, a ściany pokrywały kosztowne, vendhyańskie gobeliny. Powietrze przesycał słaby zapach drewna sandałowego. Cisza okrywała rezydencję grubym całunem. Przypominając sobie plan rezydencji, który pokazał mu Shakar, Conan obrał kierunek i ruszył bezgłośnie wzdłuż słabo oświetlonego hallu. Wyciągnął miecz, w którym odbiło się ciepłe światło świeczki. Korytarz skręcał w prawo. Na rogu, na niskim podeście stała żłobkowana elegancka waza z khitaiskiej porcelany. Conan okrążył róg i ujrzał wykładany boazerią hali, rozciągający się aż do serca domu. Kolejna samotna świeczka oświetlała korytarz bursztynową poświatą. W hallu stała sztywno kobieta i patrzyła na niego. — Sza! — Conan opuścił miecz i uniósł palec do ust. — Chciałem powiedzieć, żebyś nie… Kobieta szybko sięgnęła za ciemną aureolę swych włosów i gwałtownie, z całą siłą machnęła ręką do przodu. W stronę Conana wyleciał sztylet, rzucony fachowo i precyzyjnie. — Na Croma! — Barbarzyńca obrócił się, dzięki czemu ostrze rozcięło jedynie jego rękaw, miast wbić się między żebra. Sztylet do połowy zatopił się w drewnianej ścianie, o pięć kroków za jego plecami. Conan runął do przodu, dwoma długimi susami pokonując odległość między sobą i kobietą. Wyciągniętą ręką uderzył ją w obojczyk, zbijając z nóg i rozciągając na wznak w nieprzystojnej pozie. Miecz Cymmerianina zatoczył krótki łuk i zatrzymał się o włos od jej odsłoniętej szyi. Zimna, wyostrzona stal spoczęła na jej pulsującym gardle. — Sza! — powtórzył Conan z uśmiechem. — Nikczemny złodzieju! — zasyczała kobieta. — Przeklęty zabójco! Zabij mnie i skończmy z tym! Barbarzyńca uniósł brwi. Była to piękna kobieta. I nie bała się. Jej gęste włosy rozrzucone były na dywanie, jak hebanowy obłok, otaczający delikatną, prowokacyjnie drwiącą twarz. Jej jasne oczy lśniły w półmroku jak wypolerowane opale. — Nie mam ochoty krzywdzić ciebie ani nikogo innego w tym domu. — Conan odstąpił o krok, trzymając jednak miecz poziomo nad powaloną kobietą, ale usuwając go z jej szyi. Usiadła, wykrzywiając usta z pogardą. — Więc jesteś szaleńcem. — Nie. Nie jestem tu z własnej woli. Na szali jest moje życie. Jeśli mi pomożesz, to rychło odejdę. — Dłoń Conana powędrowała do okropnego amuletu przydrutowanego do jego gardła. Ciemnowłosa kobieta ukucnęła i przyjrzała mu się spokojnie. — Będę krzyczeć. Nie boję się śmierci. — Więc czemu szepczesz? Na chwilę zamilkła. — Czego tu szukasz? — spytała niespodziewanie, a jej głos był nieco głośniejszy i bardziej ożywiony niż poprzednio. — Czy jesteś tu sam? Jak mogę ci pomóc? — Conan zauważył, że jej wzrok przenosił się z jego twarzy do punktu znajdującego się gdzieś nad jego prawym ramieniem. Spoza pleców dobiegło go ledwie dosłyszalne skrzypnięcie deski w podłodze. Conan obrócił się i otrzymał w głowę cios tak potężny, że zsunął mu z głowy hełm, a on sam zatoczył się na oślep. Uderzył ramieniem o ścianę z takim impetem, że miał wrażenie, iż dom zachwiał się w posadach. Piekąca strużka krwi zalała jego lewe oko. Barbarzyńca, warcząc wściekle, machnął na oślep mieczem w prawo i lewo, ale ostrze na nic nie natrafiło. Zamrugał, strząsając krew z twarzy. Po drugiej stronie hallu stał nagi do pasa gigantyczny mężczyzna. Światło świeczki odbijało się na jego skórze, wyczarowując żółte odblaski na mocnych ramionach i piersi, która przechodziła w silny i twardy brzuch. Głowa mężczyzny była wygolona, a rysy twarzy
świadczyły, że był Khitajczykiem czystej krwi. W dłoniach trzymał krótką, drewnianą pałkę, nabijaną żelaznymi ćwiekami. Mężczyzna w milczeniu wywijał niedbale pałką — skośne oczy błyszczały i miały zimny wyraz. Rozjuszony Conan uderzył, wkładając w atak tyle gwałtowności, że mało brakowało, a Khitajczyk nadziałby sięnajego miecz. Zgrabnym unikiem muskularnego ciała Khitajczyk odtrącił klingę barbarzyńcy na bok, tak że całą długością przejechała po drewnianej pałce rozrzucając dookoła drzazgi. Conan nie mógł powstrzymać impetu i rąbnął z całąsiłąw nieprzyjaciela. Zaczęli się mocować, a Khitajczyk próbował unieruchomić rękę, w której Conan trzymał miecz. Conan zacharczał, wydarł się z potężnego uścisku i skierował swą przypominającą młot kowalski pięść w stronę twarzy wroga. Zaskoczony Khitajczyk zareagował jednak prawidłowo, próbując przewrócić się przy ciosie. Gdyby tego nie zrobił, mógłby mieć przetrącony kark. Ale nawet osłabione uderzenie powaliło go na kolana i krew zaczęła ściekać po jego wargach. Gdy Cymmerianin wyrzucił w górę miecz, by zadać śmiertelny cios, straszliwe uderzenie rąbnęło go w potylicę. Conan ujrzał nagle gwiazdy, upadł, a jego miecz walnął o podłogę. Resztką nadludzkiego wysiłku barbarzyńca przekręcił się na wznak. Przez mgłę ujrzał ciemnowłosą kobietę, wpatrującą się w niego i kurczowo ściskającą masywne krzesło. Obie nogi obsypane były drzazgami. Piekący słodkawy smak mikstury Shakara wpełzał do jego gardła. Conan próbował podnieść się, ale poczuł zawrót głowy oraz mdłości dobywające się gdzieś z wnętrza ciała. Wymacał swój miecz, położył dłoń na rękojeści i odpłynął pogrążając się w ciemności. VI Poczuł, że ma w ustach stęchłą słomę. W miejscu, gdzie leżał, podłoga była wysypana spleśniałą podściółką. Conan splunął z wysiłkiem, usiadł, znowu splunął i oparł się plecami o wilgotną, kamienną ścianę. Głowę miał obolałą, myśli plątały mu się, ale najpierw sięgnął rękami do gardła. Śmiercionośny amulet Shakara wciąż był na miejscu, wciąż obiecując powolną, płomienistą śmierć. Conan ostrożnie obmacał palcami swą sponiewieraną głowę. Zaschnięta krew skleiła jego włosy na dwóch, wyraźnie wyczuwalnych guzach. Dotknął ich czubkami palców i skrzywił się z bólu, ale nie znalazł żadnych poważniejszych uszkodzeń. Nieco uspokojony skierował wzrok na swe więzienie. Była to wąska cela bez okna, nieco dłuższa niż wyciągnięte ciało wysokiego mężczyzny, a szeroka na tyle, że dwóch mężczyzn mogło w niej stanąć ramię w ramię. Drzwi zrobione były z grubych stalowych prętów, z których obłaziły płaty czerwonej rdzy. Conan był ciekaw, ile czasu zostało mu do rana. Poczuł bezdenną pustkę w brzuchu. Zostać spopielonym na pył przez magię, gdy jest uwięziony w klatce jak bezradne zwierzę, to nie była śmierć godna wojownika. Pręty były zbyt grube, by je odgiąć, a zawiasy zbyt głęboko osadzone w kamieniu, by dały się wyrwać. Barbarzyńca powoli uniósł się na nogach, wpatrując w pręty i zaciskając pięści, aż ścięgna wystąpiły mu na wierzchu dłoni. Wola wolności Conana była tak silna i instynktowna, jak u osaczonego wilka. Nieważne, czy to coś pomoże — będzie szarpał kraty swego więzienia, póki amulet nie spali mu gardła. Nozdrza Cymmerianina poruszyły się, gdy podszedł do drzwi celi i przez szpary w pordzewiałej kracie spoglądał w półmrok. — Kto tu jest? — burknął. W mroku korytarza na zewnątrz ledwie widać było sylwetkę kobiety, którą wcześniej spotkał w hallu rezydencji. Cofnęła się od kraty i bladą dłoń położyła na ustach.
— Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — wyjąkała. — Twoje włosy pachną. Ten zapach nie pasuje do tej nory. Kobieta chwilę poszukała czegoś przy swoim pasie i nagle błysnęła iskierka krzesiwa. Maleńki złoty płomyczek zaczął pełgać po knocie lampy oliwnej, którą trzymała w ręku. — Jak się zwiesz? — spytała pewniejszym głosem. — Conan. Łagodne światło oświetliło kobietę w całości, jej błyszcząca śniada skóra miała barwę kremową. Ciemne getry przylegały do kształtnych nóg. Prosta brązowa tunika była ściągnięta pasem w talii i rozchylona przy szyi. — Wypuść mnie — zagrzmiał Cymmerianin nie zważając na okoliczności. Jego wzrok przykuwała wyjątkowa uroda, bujne, luźno opadające czarne włosy oraz subtelny owal jej twarzy. — Osobliwe imię — jej spojrzenie zdawało się przebijać żelazne drzwi celi i wędrować po Cymmerianinie z nienasyconą ciekawością. — Jeśli mnie nie uwolnisz przed świtem, imię to będzie należało do nieboszczyka — powiedział Conan. —Więc zostało ci jeszcze kilka godzin życia. Kim jesteś, złodzieju? — Barbarzyńca ciężko westchnął i rozdrażniony chwycił pręty drzwi obiema rękami. — Jestem Conan, Cymmerianin. — Cóż to za złodziej, który wdziera się do domu sławnej czarodziejki, a potem ma skrupuły, by zabić tego, kto go nakrył? — Maleńki płomień lampy oliwnej odbijał się w jej oczach. — Posłuchaj, kobieto. Ten amulet został umieszczony na mojej szyi przez Shakara z Keshanu. Polecił mi włamać się do tego domu i ukraść małą srebrną skrzyneczkę. Jeśli nie powrócę do niego ze szkatułką przed świtem, jego amulet uśmierci mnie ogniem piekielnym. Uwolnij mnie, a klnę się na Croma, że nie zrobię nic, co mogłoby skrzywdzić mieszkańców tego domu. Powrócę do Shakara bez twojej szkatułki i swym mieczem namówię go, by zdjął ze mnie amulet. Kobieta zmarszczyła brwi, słuchając to z zainteresowaniem, to ze sceptycyzmem. Uniosła lampę w górę, by lepiej przyjrzeć się amuletowi Shakara, a Conan z przejęciem wpatrywał się w nią i oczekiwał odpowiedzi. — Srebrna szkatułka — mruczała. — A czegóż Shakar z Keshanu może chcieć od srebrnej szkatułki mojej pani? — A niech Hanuman porwie wszystkie srebrne szkatułki! — wybuchnął Cymmerianin. — Ani wiem, ani mnie to obchodzi, jakie szaleńcze plany ma Shakar wobec skarbów Zelandry. Wiem tylko, że czarodziejska zabawka tego sukinsyna zabije mnie, jeśli go nie zmuszę, by ją ze mnie zdjął. Uwolnij mnie! Czyż nie oszczędziłem cię, gdyś leżała u mych stóp z klingą na gardle? Kobieta milczała, patrząc na niego spokojnie przez żelazne drzwi. Conan zaczął zastanawiać się, jak długo stała przed jego celą, nim ją zauważył. Kobieta sięgnęła ręką za głowę i wyciągnęła sztylet umieszczony na karku. Zważyła go w dłoni, podrzuciła i złapała za rękojeść. — Jestem Neesa, skryba i osobista strażniczka Lady Zelandry. Potrafię rzucać tym sztyletem z dużą wprawą. — Dobrze o tym wiem — warknął Conan, czując małą iskierkę nadziei. — Heng Shih chciałby cię potrzymać do rana, aby nie niepokoić pani. Ale ja myślę zabrać cię do Lady Zelandry, żebyś opowiedział jej swoją historię. Czy przysięgasz na swych bogów, że nie spróbujesz mnie skrzywdzić ani uciec, jeśli wypuszczę cię z celi. — Masz na to słowo Cymmerianina. Neesa schowała sztylet, obróciła się i zdjęła z kołka na ścianie kajdany. Podała je przez
otwór w kracie, a Conan wziął je bez słowa. Zrobione były z dobrze naoliwionej stali i połączone trzema zwykłymi, grubymi łańcuchami. Cymmerianin kolejno zamykał kajdany na swych nadgarstkach. Zatrzaskiwały się z metalicznym dźwiękiem, który w wąskiej kamiennej celi brzmiał nieproporcjonalnie głośno. Gdy spojrzał w górę, jego oczy na długą chwilę spotkały się z oczami kobiety. Neesa nie potrafiłaby nazwać tego, co ujrzała w oczach barbarzyńcy, ale bez wahania sięgnęła po pęk kluczy wiszący na innym kołku. Klucz w zamku obrócił się ze zgrzytem i drzwi niemiłosiernie skrzypiąc stanęły otworem. Potężny Cymmerianim przez chwilę zatrzymał się w kamiennym portalu i wyszedł na korytarz. Neesa poczuła nagle strach, który zaraz zniknął, gdy spojrzała na twarz Conana. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Prowadź — rzekł. — Na Croma, jak to dobrze wiedzieć, że tej przeklętej nocy szczęście nie całkiem mnie opuściło. VII Shakar z Keshanu krążył niespokojnie w czterech ścianach swej marmurowej sypialni. Chodził od osłoniętego baldachimem i zarzuconego jedwabiami oraz egzotycznymi futrami łoża, po nie osłoniętej marmurowej podłodze, do okrągłego stołu z rzeźbionego i polerowanego dębu. Na stole — oprócz stojącej na środku, misternie wykonanej srebrnej szkatułki — nie było nic innego. Czarnoskóry czarodziej zatrzymał się, wpatrując nieruchomo w szkatułkę. Tym razem nie potrafił się obrócić, by kontynuować nerwowy spacer. Zamiast tego rozpostarł nie okryte rękawiczką palce. Na dłoni miał siatkę żył tak wystających, jak u człowieka dwukrotnie starszego. Rękę położył ze czcią na wieczku srebrnej skrzyneczki. Gdy ją otwierał, dreszcz przeszedł przez jego ciało. Wewnętrzna powierzchnia szkatułki była wypolerowana do lustrzanego połysku. W jednym z rogów znajdowała się mała kupka proszku o kolorze ciemnej zieleni, jak igły północnej sosny. Obok spoczywała mała srebrna łyżeczka, taka jak do karmienia niemowląt. Shakar patrzył pożądliwie na szmaragdowy proszek. W grymasie odsłonił pożółkłe zęby aż po dziąsła. — Tak mało zostało — westchnął. Opuścił wieczko i odwrócił się gwałtownie, by powrócić do przemierzania pokoju. Doszedł do łoża, obrócił się z impetem, aż szata zaświstała na wypolerowanej podłodze, i zrozumiał, że jego zamysł obraca się wniwecz. Srebrne pudełko magicznie pociągało go do siebie, aż stanął i podniósł wieczko. Desperacko i chciwie chwycił łyżeczkę dłonią. W tym momencie fala różowego światła zatańczyła na nagiej ścianie, tuż za stołem. Shakar zesztywniał przepełniony obawą, że pożądanie szmaragdowego pyłu zmąciło mu umysł. Z wolna przez ściany jego sypialni zaczęły przepływać strugi wielobarwnego światła. Zaczęły splatać się ze sobą, przemieniając w świetlistą mgłę. Wkrótce tęczowa mgła zajęła całą ścianę. Shakar patrzył w niemym zadziwieniu, jak kolory przygasają, a pojawia się jaśniejące, białe światło. Zmaterializowała się tam ciemna postać mężczyzny, zawieszona nieruchomo w bladym blasku fosforyzującej mgiełki. Głowa — ciemna i pozbawiona rysów jak u cienia — zwróciła się w stronę Shakara i zaczęła mu się przyglądać. — Słodki Secie! — Czarny czarodziej chwiejnie cofnął się o krok, uniósł do ust łyżeczkę pełną zielonego proszku i wysypał na język. Jego ciałem wstrząsnęło szarpnięcie jak pod wpływem silnego ciosu, a łyżeczka upadła, wesoło dzwoniąc o marmurową podłogę. Bezładny jęk szaleństwa wyrwał się z jego ust i rozbrzmiał w ciszy pokoju. Dzika siła napełniła jego wyczerpane członki, a twarz zajaśniała szatańską wesołością. — Wtargnąłeś do mych komnat i zginiesz, głupcze! — zawył Shakar. Jego ręce wykreślały w powietrzu złożone znaki. Na koniec lewa dłoń strzeliła palcami i zmieniła się w
haczykowaty szpon. Wyciągnął go w kierunku unoszącej się w świetlistym obłoku postaci i wyszczekał szereg gardłowych sylab, słów w języku, który był już starożytny na długo przed pochłonięciem Atlantydy przez wody oceanu. Wokół jego lewego nadgarstka zmaterializował się zwiewny pierścień wirującej ciemności. Ostre igły białego światła zamrugały w czarnym kręgu, a promieniujący z niego, przenikliwy chłód, zmienił dyszący oddech Shakara w pióropusze pary. Ręka Keshańczyka cofnęła się i natychmiast wystrzeliła do przodu, ciskając czarnym pierścieniem tak, jak rzuca się kamieniem. Pierścień z niedużą prędkością ruszył w stronę postaci. Wśród jasnych oparów postać leniwie uniosła swą rękę–cień, natrafiając na czarny krąg, który rozerwał się na blednące, czarne smużki. Shakar głośno łapał oddech. Napastnik tak po prostu, niedbale strząsnął z siebie najbardziej śmiercionośne ze śmiertelnych zaklęć jego repertuaru. Bezbarwny, metaliczny śmiech wydobył się z zawieszonej w powietrzu sylwetki i światłość oświetliła dotąd pozbawioną rysów maskę ciemności. Pojawiła się twarz, a była to twarz, którą Shakar z Keshanu dobrze znał. — Eldred! — wyjęczał. — Czemu mnie dręczysz? — Padł na kolana, a dłonie wyciągnął w proszącym geście. — Muszę mieć więcej lotosu! Wszystko, co mam, jest twoje! Czego ode mnie chcesz? Co muszę zrobić, Eldredzie? Świetlna mgła zaczęła zmniejszać się, ciemniejąc na brzegach i skrywając przed wzrokiem ciemną postać. Głos Shakara narastał w szaleńczej desperacji. — Eldredzie! Nie opuszczaj mnie! — Ale czarodziejska zjawa kurczyła się i malała, aż zamieniła w oderwane pasemka rozproszonego oparu. Shakar stał teraz twarzą do gładkiej marmurowej ściany. Gorące łzy zakręciły się w oczach i spłynęły po zapadłych policzkach czarownika, który nie mógł ich powstrzymać. Ktoś stał za drzwiami. — Panie! Panie, co cię niepokoi? — Przytłumiony głos Gulbandy przedzierał się przez ciężkie skrzydła drzwi. — Czy źle się czujesz, panie? — Shakar stał na chwiejących się nogach, ocierając twarz aksamitnym rękawem. — Wejdź, Gulbando. Wszystko w porządku. Miałem… zły sen. Odwrócił twarz od drzwi, przez które wszedł brodaty strażnik przyboczny i rozglądał się trochę rozbawiony po sypialni. Oczy Gulbandy zwęziły się, gdy ujrzał otwartą srebrną szkatułkę. Shakar już zapanował nad swą twarzą, ale nie odwracał jej jeszcze w stronę swego sługi. Odchrząknął. — Czy Cymmerianin powrócił? — Nie, panie. Natychmiast cię o tym powiadomię. Ale do świtu pozostały jeszcze cztery godziny. — Barbarzyńcy ciągle jeszcze może się powieść. Nie wygląda na człowieka, któremu ławo można pokrzyżować plany. Więc udaj się do domu Lady Zelandry i miej baczenie na bramy. On może potrzebować twojej pomocy przy ucieczce. Idź zaraz. Gulbanda wykrzywił się z dezaprobatą, jego blizna błysnęła blado pośród czarnej brody, lecz skłonił się posłusznie. Wychodząc z pokoju czarno opancerzony strażnik przyboczny zawahał się przy drzwiach. — Panie, czy jeśli on wróci bez szkatułki albo nawet z nią, to będę mógł mieć go dla siebie? Miną miesiące, nim w ogóle będę mógł władać mieczem. Słudze tak wiernemu, jak ja przydałaby się mała nagroda. — Jeśli nie wróci, uśmiercę go swoim amuletem. Jeśli jednak wróci do tego domu, to jest twój, wierny Gulbando. Strażnik uśmiechnął się szeroko z nie skrywaną rozkoszą. — Dzięki ci, panie. Chcę go mieć znowu na krześle, by pożałował, że pozbawił mnie palców. — Dobranoc, Gulbando.
Drzwi się zamknęły i Shakar pozostał samotny w swej sypialni. Podszedł powoli do łoża i usiadł. Jego ciało było ociężałe ze znużenia, ale umysł wolny i rozpalony nagłą energią. Postanowił usnąć, albo przynajmniej położyć się na chwilę dla odpoczynku, ale się nie poruszył. Siedział po prostu na krawędzi łoża z drżącymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kolanach. Próbował zatrzymać wzrok na posadzce między swymi stopami, ale jego spojrzenie ciągle uciekało w stronę otwartej srebrnej szkatułki. VIII Conan z niewielkiego lochu podążał za Neesą, przez pełną pajęczyn piwnicę na wino, a potem w górę, po wytartych kamiennych schodach. Przeszli przez ciche, oświetlone świeczkami korytarze, aż dotarli do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, wyłożonych płytkami z rzeźbionej kości słoniowej. Neesa położyła dłoń na ciężkich wierzejach i obróciła się w stronę barbarzyńcy. — Pani już się pewnie obudziła, ale jeśli jeszcze śpi, musisz zachowywać się cicho i pozwolić, bym to ja ją obudziła. Wyrwana ze snu mogłaby porazić nas jakimś zaklęciem. — Twarz Conana zamarła, gdy delikatnie zaczął gładzić dłonią amulet Shakara. — Na Manannana, wygląda na to, że im bardziej staram się uniknąć czarów, tym bardziej one mnie szukają — wymruczał. — Prowadź. Drzwi rozchyliły się bezgłośnie, odsłaniając zdobny parawan, który osłaniał przed spojrzeniem nie oświetlony pokój. Neesa wykonała próbny krok do środka i ciemność została rozerwana błyskiem niesamowitego karmazynowego światła. Dwójka stojących na progu komnaty została niespodzianie oświetlona tęczą jaśniejących barw. Z ciemności dobiegł delikatny, kobiecy krzyk, na wpół przestraszony, na wpół zdziwiony. Usłyszawszy go Conan i Neesa rzucili się do przodu, ominęli parawan i wpadli do komnaty Lady Zelandry, gdzie zatrzymali się jak wryci, w niemym zdziwieniu. Zamglone światło skrzyło się na ścianie, rozświetlając pokój poruszającym się blaskiem. Zbytkowne łoże stało przy lewej ścianie, a po obu jego stronach znajdowały się półki zapchane książkami. Obok łoża stały stoły i na nich również znajdowały się sterty książek. Na łożu siedziała sztywno wyprostowana kobieta, owinięta białym obłokiem jedwabnego prześcieradła. Wzrok miała wbity w ścianę przed sobą, gdzie przeplatały się mgliste pasemka wielobarwnego światła, tworząc siatkę przezroczystego ognia. Kolory zniknęły i ściana stała się płaszczyzną fosforyzującej mgły. Pojawił się tam złowieszczy cień. Instynktowny strach Conana przed zjawiskami nadnaturalnymi chwycił go w swe groźne szpony. — Heng Shih! — krzyczała kobieta na łożu. — Heng Shih! Drzwi po przeciwnej stronie komnaty rozwarły się gwałtownie i wpadł przez nie mężczyzna, hamując impet przy łożu. To był olbrzymi Khitajczyk, z którym Conan walczył w korytarzu. W lewej dłoni dzierżył drewnianą pałkę, a w prawej ciężki jatagan. W jego gładkiej klindze odbijało się złowieszcze światło, w jakim skąpana była komnata. Trzymając przed sobą oba rodzaje oręża, Khitajczyk ruszył beznamiętnie na zawieszony wśród światła, czarny cień. — Stój! — krzyknęła kobieta. — Nie dotykaj go, Heng Shih. — Khitajczyk przestał posuwać się do przodu, ale przesunął się w bok, aby stanąć pomiędzy czarodziejską zjawą a kobietą na łożu. — O, Lady Zelandro. Dowiodłaś, że twa mądrość jest równa twej urodzie. — Głos był niski i dźwięczny. Nie był głośny, a jednak sprawiał wrażenie, że dociera do każdego zakamarka pokoju. Conan cofnął się, jego wyćwiczone w puszczy zmysły mówiły mu, że to, co sprawia wrażenie głosu, wcale nie jest dźwiękiem. Nie dochodził on z żadnego określonego kierunku. Czarna postać przemawiała bezpośrednio do umysłu. — Kim jesteś? Po co tu przyszedłeś? — Wyglądało na to, że kobieta w łożu jest bardziej
rozwścieczona niż przestraszona. Intruz, wyryty głęboko na tle ruchomego woalu białego światła, zaśmiał się i ponownie przemówił. — Znasz mnie jako Eldreda Kupca. Kobieta mocno poruszona uklękła na łożu. — Zabójco! Czy przybyłeś tu, by napawać się zagrożeniem mego życia? — rzekła gniewnie. — Wręcz przeciwnie, słodka pani, przybyłem zaofiarować ci życie. Jestem panem Szmaragdowego Lotosu. Zasmakowałaś jego wielkiej mocy i zaznałaś jego śmiertelnych wymagań. Właśnie odwiedziłem dom Shakara z Keshanu i obawiam się, że nie pociągnie on dłużej niż dwa dni. Apetyt wzrasta mu w miarę wyczerpywania się jego zapasów. Wygląda na to, że ty jesteś w o wiele lepszym zdrowiu, więc wnioskuję, że wykazujesz większe opanowanie od Keshańczyka. Możesz przeżyć jeszcze tydzień lub dwa, ale wiedz, że bez ciągłych dostaw mego lotosu jesteś zgubiona. — Jaka jest twoja cena? — zapytała gorzko Zelandra. Cienista postać kontynuowała, jakby w ogóle nie słyszała pytania. — Szmaragdowy Lotos jest cudownym darem dla czarodziei. W swych praktykach czarodziejskich doświadczyłaś ledwie drobnego ułamka tej mocy. Jego potęga jest bezgraniczna. Przy wystarczającej ilości lotosu, mag może stać się wszechmocny, a ci, którzy dali mu się uwieść i zostali porzuceni, muszą umrzeć. W przebraniu Eldreda Kupca dotarłem do was obojga, do ciebie i Shakara z Keshanu. Dwoje drobnych czarodziei zaangażowanych w śmieszne współzawodnictwo o to, które z nich uzyska przywilej zostania lokajem króla Sumuabiego. Powab mitycznego Szmaragdowego Lotosu okazał się tak silny, jak się spodziewałem. Sprzedałem ci go za psi grosz, ale oddałbym ci go darmo, gdybyś nie zdecydowała się go kupić. — Dlaczego? — w głosie Zelandry zaczęła znikać złość ustępując miejsca znudzeniu. — Dlaczego? — Pasemka światła zapulsowały jasnością. — Ponieważ byłem ciekaw, jaką mocą obdarzy cię tak mała ilość. Ponieważ byłem ciekaw, na jak długo ci tego wystarczy. Ale przede wszystkim, ponieważ byłem ciekaw, jak długo pożyjesz, gdy ci się już skończy. Wiele się nauczyłem od ciebie, słodka pani, i od Shakara z Keshanu. To wiedza, którą potrafię efektywnie wykorzystać. Odnalazłem nasiona Szmaragdowego Lotosu, zaginione od czasów czarnego Acheronu, i jestem teraz jego panem. Wzmocni mnie on i uśmierci moich wrogów. Wszyscy magowie Stygii będą niedługo mieli możliwość zakosztować mego lotosu, a ci, którzy to zrobią, będą musieli przyłączyć się do mego orszaku albo umrzeć. Czyż na to nie wpadłaś, słodka pani? Będę dowodził legionem czarnoksiężników uzależnionych od lotosu, a to co ich trzyma na uwięzi, mnie będzie dawało coraz większą moc. Któż może określić granice mojej władzy? — Zamilkł, by lepiej poczuć smak tej chwili. — Jestem przeznaczony, by stać się największą potęgą świata, Zelandro, lecz nie musisz się mnie bać. Nie przybyłem, by cię uśmiercić. Chciałbym raczej zapytać, czy zechcesz, pani, dzielić ze mną tę moc? — Kim jesteś? — spytała spokojnie. Ruchoma ognista mgła usunęła się i zgasła w tle, a w zamian pojawiła się postać wysokiego mężczyzny odzianego w szarą królewską szatę lamowaną gronostajem. Wielkie szare oczy, osadzone w twarzy szlachetnej o ostrych rysach, uważnie mierzyły komnatę. Kiedy nisko pokłonił się przed Lady Zelandra, otaczał go delikatny, złoty blask. — Zwę się Ethram–Fal. — Ethram–Fal! — głos Zelandry załamał się. — Słyszałam o tobie, Stygijczyku. Odrzutek z Czarnego Kręgu. Dlaczego ukazujesz się jako normalny mężczyzna, a nie pokręcony karzeł, jakim naprawdę jesteś? — Suka! — Intruz o mało nie zadławił się z oburzenia. — Oferuję ci życie i miejsce przy swoim boku, a ty ze mnie drwisz? — Słowa czarnoksiężnika rozbrzmiewały z coraz większą siłą z powodu szoku i wściekłości.
Postać zaczęła zapadać się w sobie, aż ukazała obraz o wiele niższego, garbatego mężczyzny w prostych szarych szatach. Wyłupiaste oczy patrzyły wściekle spod ciemnych, krzaczastych brwi. Otaczająca go poświata zbladła i po chwili całkiem znikła, odsłaniając pustynny skalny krajobraz, muskany pierwszymi promieniami brzasku. Bezpośrednio na lewo od niego wyrastały ostre iglice z różowego kamienia, natomiast po prawej, aż po lazurowy horyzont, rozciągał się niezwykle regularny masyw postrzępionych szczytów. Ethram–Fal potrząsał zaciśniętymi pięściami, a jego wąskie usta trzęsły się w nieopanowanej furii. — Powrócę do ciebie za trzy dni. Do tego czasu mój lotos zacieśni swój uścisk. Klnę się na Pełzający Chaos, że jeszcze usłyszę, jak błagasz mnie o zgodę. A wtedy, na Seta, wtedy ja zadecyduję, czy to ty jesteś mnie godna! Obraz zgasł jak zdmuchnięta świeca, pozostawiając wszystkich czworo wpatrujących się w pustą ścianę w nagle ciemnym pokoju. IX Lady Zelandra opadła z powrotem na poduszki, jakby zasłabła, a potem gwałtownie usiadła i zakręciła dłonią w powietrzu. Osadzone w uchwytach na ścianie cztery pochodnie zapłonęły jasnym, pomarańczowym płomieniem, zalewając komnatę światłem. Wciąż wpatrywała się w ścianę. — Niech go piekło pochłonie — powiedziała — i mnie też, za moją głupotę! — Pani! — krzyknęła Neesa przemierzając sypialnię i ciągnąc Conana za ramię. Khitajczyk Heng Shih zakręcił swym podwójnym orężem, migotliwa klinga jatagana ze świstem przecinała powietrze. Nie mówił nic. — A cóż to? — Lady Zelandra przerzuciła swe zgrabne, długie nogi nad pościelą i stanęła na podłodze. Przysunęła się do Cymmerianina, zmrużyła oczy i zacisnęła wzgardliwie usta. — Pani — rzekła Neesa — to jest Conan. Włamał się do domu, a Heng Shih i ja zdołaliśmy go pokonać. Ma on do opowiedzenia interesującą historię. On jest… — Pachołkiem Shakara — ucięła Zelandra. — Widać to po keshańskim amulecie na jego szyi. Czy ten trzeciorzędny sztukmistrz jest aż tak zdesperowany, że wysyła barbarzyńskich złodziei, by mnie obrabowali? Czego tu szukałeś, niedojdo? Włosy Zelandry były czarne, proste i przyprószone srebrem. Choć była w mocno średnim wieku, jej ciało wciąż było wyprostowane, jędrne i piękne w jedwabnej koszuli nocnej. Przenikliwe czarne oczy przyglądały się nieproszonemu gościowi z wyraźnym obrzydzeniem. — Nie jestem przyjacielem Shakara, pani. Jeśli znasz ten amulet, to musisz również znać jego zastosowanie. Jeśli nie powrócę do Keshańczyka przed świtem, to płomienie odpalą mą głowę od reszty ciała. Shakar wysłał mnie tu, bym ukradł ci srebrną szkatułkę. Nie miałem wyboru w tym względzie. — Oczywiście — wymruczała Zelandra, jakby mówiąc do siebie — bez większej ilości lotosu ten łajdak umrze. — Z tym przeklętym amuletem na swej szyi ja też umrę. — Głos Conana stał się donośniejszy. — Zwolnij mnie, bym mógł chociaż spróbować siłą zmusić tego psa do zdjęcia ze mnie amuletu. Przysięgam, że jeśli dasz mi tę szansę, to wspomogę cię przeciw Stygijczykowi, który zwie się Ethram–Fal. — Na Derketo, ależ ty masz tupet — Zelandra uśmiechnęła się przelotnie z ukrywanym podziwem. — A w czym taki niedomyty dzikus, jak ty, może być pomocny w wojnie czarnoksiężników? Conan potrząsnął swą czarną grzywą z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Ten czarownik, który ukazał się na ścianie, ten, który ogłosił swe władanie nad rzeczą, którą nazwał Szmaragdowym Lotosem. Wiem, gdzie może się znajdować. Heng Shih zatknął jatagan za swą szeroką, żółtą szarfę, po czym zatrzepotał palcami
prawej ręki, jakby szybko rysował obrazki w powietrzu. Conan rozpoznał te ruchy, jako formę języka migowego, ale nie miał najmniejszego pojęcia, jaki komunikat przekazywały. — Być może — rzekła spokojnie Zelandra — ale kto to może wiedzieć? Dwoma żwawymi krokami podeszła do Cymmerianina i położyła chłodną dłoń na jego gardle i amulecie. Conan zacisnął zęby. Oczekując, że zaraz wystrzeli morderczy płomień, zwalczył odruch strachu. — Hie Nostratos–Valkallar — wyszeptała, gdy jej palce wsuwały się między jajowaty amulet, a gardło Conana. Mięśnie twarzy barbarzyńcy stwardniały, ale nie poruszył się. Czarodziejka uśmiechnęła się leniwie patrząc w napiętą twarz Conana i rzekła: — Hie Nostratos–Nectos. Przed oczami Conana buchnął biały ogień, gdy Zelandra zerwała mu amulet z szyi. Cofnęła się z dłonią napełnioną wściekłą, płynną jasnością. Barbarzyńca obiema rękami chwycił się za swą nagą szyję, gdy fala żaru zalała jego ciało. — Na Croma i Ishtar! — wyrwało się przekleństwo z ust Conana. Czarodziejka otworzyła swą dłoń, a ciekły metal spłynął jej po palcach jasnymi strużkami ściekając na podłogę. Wyglądało to, jakby żar uciekał z jej palców, każda z kropel odskakiwała, by zaskwierczeć na dywanie. Na dłoni nie został żaden ślad. — To tylko zabawka — powiedziała. — A teraz mów, gdzie jest Ethram–Fal i jak zdobyłeś tę, tak przydatną, informację? Jeśli kłamiesz, obmyślę ci taką śmierć, że amulet uznasz za wyjątkowo miłosierny. — Do diabła z tobą i twymi groźbami — burknął Conan. — Przez całą noc byłem odurzany, bity i szantażowany. Powiedziałem, że wiem, gdzie on był i basta. Chciałbym się napić. Heng Shih zrobił krok do przodu, dzierżąc groźnie swą drewnianą pałkę. Conan stał w miejscu, ciskając wzrokiem gromy, aż odezwała się Neesa. — Podam trochę wina. Oczywiście za twoim pozwoleniem, pani? — Oczywiście — powiedziała Zelandra, a na jej ustach znowu zaczął błądzić niewyraźny uśmiech. — Po odurzaniu, biciu i szantażowaniu można poczuć pragnienie. Neesa wypadła z pokoju. Heng Shih i Conan patrzyli na siebie spode łba, a Zelandra badała wzrokiem barbarzyńcę, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. — Więc Khitajczyk jest niemy? — zapytał Conan, nieco się odprężając. — Tak, aczkolwiek jego ręce i oręż potrafią być bardzo wymowne, gdy tego chce. Conan ponuro pomasował swą potylicę. — Jego pałka pogadała sobie z moją czaszką nieco wcześniej, chociaż myślę, że gdybym nie odczuwał działania oparów narkotyków Shakara, to usłyszałbym, jak on skrada się za moimi plecami. — Na okrągłej twarzy Heng Shih wykwitł wilczy uśmiech, a palce jego prawej dłoni zaczęły migać w powietrzu. — On mówi, że masz najtwardszą głowę ze wszystkich spotkanych przez niego ludzi — powiedziała kwaśno Zelandra. — Inni mówią to samo — odpowiedział Cymmerianin. — Powiedz mu, że jest najszybszym z grubasów, jakich spotkałem. Khitajczyk nasrożył się i wyprężył na całą wysokość, gdy Neesa powróciła do komnaty niosąc srebrną tacę z butelką wina i wielki cynowy kufel z pokrywką. — On doskonale cię zrozumiał — powiedziała Lady Zelandra. — Tak też myślałem. — Conan zakutymi w kajdany rękami chwycił butelkę z tacy i wyszarpnął zębami korek. Nie zważając, że podano mu kufel, pił prosto z szyjki. Łyknął kilka dużych haustów i z westchnieniem ukontentowania oderwał ją od ust. Potem podszedł do najbliższego stołu, ostrożnie odsunął książki na bok i siadł na brzegu. Tuląc butelkę wyciągnął swe nogi daleko przed siebie i dawał do zrozumienia, że jest mu dobrze. — Gdy tylko się odpowiednio odświeżysz, to może będziesz tak dobry i powiesz nam,
gdzie według twego przekonania można znaleźć Ethrama–Fala — ze zniecierpliwieniem powiedziała Zelandra. Heng Shih na wszelki wypadek wyciągnął swój jatagan zza szarfy i z zainteresowaniem zaczął badać jego ostrze kciukiem. Żadna z tych rzeczy nie skłoniła Conana do pośpiechu. Z wielką przyjemnością pociągnął ostatni łyk i postawił butelkę na stole obok siebie. — Po tym, jak wyśmiałaś Stygijczyka i przybrał on swą prawdziwą postać, otoczenie za jego plecami stało się tak wyraźne, jakbyśmy patrzyli przez szklane okno wprost na pustynię — rzekł Cymmerianin. — Rozzłościłam go i jego koncentracja osłabła — wyjaśniła Lady Zelandra. — I co z tego? — Gdy ukazała się pustynia — ciągnął cierpliwie Conan — zobaczyłem pasmo górskie. Jest to szereg niewysokich szczytów, które ludzie zwą Smoczym Grzbietem. — Widziałeś już kiedyś to pasmo? — zapytała z podziwem Neesa. — Widziałem je dwukrotnie. Ostatnio dwa miesiące temu, gdy z Czarnych Królestw jechałem z karawaną przez Stygię. Przedtem widziałem je po drodze do martwego miasta demonów, zwanego Pteion. — Byłeś w Pteion? — w świetle pochodni oczy Zelandry otworzyły się szerzej. — Byłem tam raz — odrzekł Conan. — To miejsce, którego lepiej unikać. Ethram–Fal jest we wschodniej Stygii, o kilka dni drogi od granicy Shem. Sądząc z położenia Smoczego Grzbietu, znajduje się on na południe i na zachód od Pteion, ale co on robi na tym zapomnianym przez bogów pustkowiu, Crom jeden wie. Daję ci słowo, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. A teraz, jeśli zechcesz usunąć te kajdany i oddać mi mój miecz, powrócę do domu Shakara z Keshanu. I mogę ci obiecać, że po mych odwiedzinach nie będzie on już niepokoił ani ciebie, ani nikogo innego, bo znajdzie się w piekle. Na skinienie Zelandry Neesa wyszła naprzód, wyciągnęła ze swej tuniki mały kluczyk, który wsunęła w kajdany Cymmerianina. Po chwili opadły z jego nadgarstków na podłogę. — Barbarzyńco… — rzekła Zelandra. Zmieszała się, różowy rumieniec oblał jej oblicze, a potem zaczęła od nowa. — Conanie, ten obszar Stygii jest mało znany. Nie mam zbyt wiele czasu na szukanie wiarygodnego przewodnika. Jeśli powiedziesz mnie na te tereny, nie minie cię wysoka nagroda. — Ależ, pani — zawołała Neesa. Zelandra uciszyła ją władczym ruchem dłoni. — A cóż innego mi pozostało? — powiedziała. — Czy mam tu siedzieć bezczynnie i czekać na szaleństwo i śmierć? Albo może chciałabyś, abym uległa Ethramowi–Falowi? — Nie, pani — wymamrotała Neesa, spuszczając wzrok. Heng Shih, beznamiętnie założył ręce na piersi, a jego smutne oczy ujawniały wzruszenie. — A swoją drogą, Conanie — kontynuowała Zelandra — Shakar wkrótce umrze z braku Szmaragdowego Lotosu. Uśmiercenie go byłoby aktem miłosierdzia. Ja potrzebuję twojej pomocy teraz i mogę za nią dobrze zapłacić. Cymmerianin zasępił się, a jego błękitne oczy patrzyły nieufnie. — Niewiele miałem do czynienia z czarodziejami… — zaczął, ale Zelandra mu przerwała. — Conanie, klnę się na Ishtar i Ashtoreth, że nie skrzywdzę cię czarami ani w żaden inny sposób. Czyż nie widzisz, że na szali jest teraz mój żywot? Bez twej pomocy Ethram–Fal, dzięki swemu lotosowi, zapanuje nad moim życiem, tak jak Shakar mógł zapanować nad twoim za pomocą amuletu. W podróży będziesz moim przewodnikiem i strażnikiem w jednej osobie, ale gdy odnajdziemy jego sanktuarium, zmierzę się z Ethramem–Falem samotnie. W ogóle nie musisz się z nim zadawać… — W jej głosie brzmiała nuta błagalnej desperacji. Conan poruszył się niespokojnie i nagle poczuł ciało Neesy przyciśnięte do swego boku. A przed nim Lady Zelandra rozłożyła ręce w geście o wiele więcej mówiącym niż słowa. — Proszę cię, barbarzyńco. — Co u diaska — burknął Conan. — Wierzę, że płaca będzie wyższa niż u najemników.
— Dziesięciokrotnie — rzekła Zelandra. — Na Pteora, Conanie, nigdy tego nie pożałujesz. — Cymmerianin poczuł, że Neesa odsuwa się od jego boku. W tej samej chwili zauważył, że twarz Heng Shih przybiera wyraz obrzydzenia, jakby przystępował do przełknięcia śmierdzącego mięsa. — Niech mnie diabli, jeśli już tego nie żałuję — zahuczał Conan. — Kiedy wyruszamy? — Po wschodzie słońca. — Zelandra obróciła się szeleszcząc swą jedwabną koszulą. — Muszę poczynić przygotowania, a ty niewątpliwie powinieneś zażyć nieco snu po nocy takiej, jak ta. Heng Shih, wskaż naszemu gościowi którąś z sypialni. Wielki Khitajczyk ponownie wsunął swój jatagan za szarfę i niedbale skinął na Cymmerianina, by za nim podążył. Neesa wyśliznęła się przez drzwi tuż przed nimi i nie patrząc na Conana skierowała się korytarzem w kierunku dokładnie przeciwnym niż wybrany przez Heng Shih. Conan obejrzał się przez ramię i zaklął pod nosem, gdy zobaczył, że kobieta niknie za rogiem z pola widzenia. Gdy odwrócił się ponownie w stronę Heng Shih, okrągła, żółta twarz Khitajczyka miała wyraz, który barbarzyńca uznał za objaw zaniepokojenia. W drugim skrzydle rezydencji mniej było płonących świeczek, a pokoje wyglądały na nie zamieszkane i nie używane. Na końcu hallu znajdowały się drzwi, które Heng Shih gwałtownie otworzył. Wewnątrz była mała, pozbawiona okna, ale gustownie urządzona sypialnia. Conan wszedł do środka i odwrócił się do Khitajczyka. — Mój miecz — powiedział. — Przynieś mi mój miecz. Źle mi się śpi, jeśli nie mam go w dłoni. Heng Shih w wyszukany sposób wzruszył ramionami, co miało pewnie oznaczać, że jakość spoczynku Cymmerianina nie jest dla niego sprawą najwyższej wagi. I wykonując ten dwuznaczny gest zamknął drzwi za Conanem, zostawiając go w niepewności, kiedy będzie znowu mógł chwycić swój miecz. Gdy został sam, Conan przeciągnął się jak znużony lampart, jako że opanowało go zmęczenie, niezależnie od tego, co powiedział Khitajczykowi. Zbadał drzwi sprawdzając, czy nie mogą zostać zaryglowane od zewnątrz, po czym usiadł ciężko na łóżku. Padając do tyłu, by wyciągnąć się pośród aksamitnej pościeli, poddał się swemu zmęczeniu pewny, że jego wyczulone zmysły zbudzą go przy jakimkolwiek zagrożeniu. Zasypiał chrapiąc, gdy dobiegło go delikatne pukanie w drzwi. Cymmerianin z szybkością dzikiego zwierzęcia przeskoczył z drzemki do stanu pełnego przebudzenia. Usiadł na łóżku, postawił obie stopy na podłodze i poczuł, że powinien mieć jakąś broń. — Wejść — wychrypiał i czekał. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była bliska jego sercu rękojeść miecza. — A więc jednak — zaczął — zdecydowałeś się… — zamilkł. To Neesa przyniosła mu miecz. Weszła niepewnie do pokoju, a jej nagie białe ramiona widać było spod cienkich rękawów, gdy w jego kierunku wyciągała rękojeść ciężkiego miecza. Jej jedynym strojem była prześwitująca koszula, która spowijała ją jak delikatny obłok przezroczystego oparu. Jedyna w pokoju świeczka oświetlała przez pajęczynę koszuli jej smukłe ciało. — Ja… — głos Neesy był cichutki. — Ja niepokoiłam się, że Heng Shih nie przyniesie ci twojego miecza i że pomyślisz, iż ci nie ufamy. Myślałam… — Oblała się rumieńcem i wyciągnęła miecz przed siebie. Conan chwycił za ostrze i trzymał niepewnie ze wzrokiem utkwionym w Neesę. Odruchowo wstał i zaczął zdawać sobie sprawę z oczywiście niezręcznej sytuacji kobiety. — Neeso — rzekł Conan chrapliwie. — Zapłatę Zelandry odbiorę w złocie. — Co? Oni nie wiedzą, że ja… — wyjąkała. Jej twarz wykrzywiła się ze zmieszania w połączeniu ze złością. — Pokarało mnie idiotą! — wyznała gwałtownie. Następnie rzuciła się naprzód, zarzuciła ramiona na szyję barbarzyńcy i przycisnęła usta do jego ust. Miecz stale
tkwił pomiędzy ich ciałami. Conan puścił go i ramionami mocno ją objął. Neesa położyła dłonie na jego szerokiej piersi i z całą siłą odepchnęła go. Miecz upadł na dywan, ale oni na to nie zwrócili uwagi. Neesa z dzikim wzrokiem i dysząc z pożądania patrzyła na Cymmerianina, który stał nic nie rozumiejąc. — Nie jestem zapłatą — wycedziła przez zęby. — Myślałam… a, do diabła z tym, o czym myślałam! — Zakręciła się i wybiegła z sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi. Conan gapił się na drzwi przez dobrą minutę. Zerknął na swój miecz, by upewnić się, że on tu rzeczywiście jest. Potem znowu usiadł na łóżku i potarł w zamyśleniu szczękę. Stwierdził, że niezależnie jak długo żyje i ile kobiet poznał, płeć piękna nie przestaje sprawiać mu niespodzianki. Wyraźnie Neesa przyszła do niego z własnej woli, a on spowodował jej odejście kilkoma źle dobranymi słowami. To oczywiście nie po raz pierwszy wykazał się złą oceną, kiedy kobieta była nim zainteresowana. Ale nie było powodu, by się tym zbytnio przejmować. Mimo wszystko to było wspaniałe zakończenie trudnego dnia. Miał zatrudnienie, był wolny od magii Shakara i leżał w wygodnym łóżku z brzuchem pełnym wina. Conan rozłożył się ponownie na pościeli i zwalił z nóg swoje buty. Wszystko, rzecz jasna, mogło pójść o wiele gorzej. W ciągu kilku chwil barbarzyńca już spał. X Samotna w swej sypialni, Lady Zelandra pogrążyła się w myślach. Pochodnie płonęły czerwono jak żarzące się węgle, napełniając komnatę rubinową poświatą, która doskonale pasowała do nastroju czarodziejki. Jej długie jedwabne szaty zaszeleściły po marmurowej podłodze, gdy podeszła do swych ksiąg. Przyglądała się uważnie książkom na stołach, a potem kolejno przejrzała zawartość półek. Wreszcie przyklęknęła i z kąta, spoza rzędu ksiąg wyciągnęła długie, skórzane rulony, które — odsunąwszy na bok księgi — ułożyła na stole. Zelandra wybrała jeden, cienki i wyblakły. Wyciągnęła z niego zwinięty zwój pergaminu. Była to mapa pociemniała już ze starości i opisana w martwym języku. Czarodziejka zamamrotała do siebie pod nosem, delikatnie rozprostowując trzeszczący zwój na zakurzonym blacie stołu. Mapa przedstawiała tereny wschodnie czegoś, co obecnie było Stygią, ale tereny górskie były naszkicowane niezbyt szczegółowo, Zelandra westchnęła. Mapa wydawała się bezużyteczna, ale musiała wystarczyć. Wsunęła zwój z powrotem do rulonu i umieściła przy łóżku. Siedziała dłuższą chwilę rozważając swoją sytuację. Nagle podjęła decyzję i pewnym krokiem ruszyła do przeciwległego kąta komnaty. Wzięła pochodnię, poruszyła ją w sobie tylko znany sposób i fragment zapełnionej księgami ściany otworzył się na podobieństwo drzwi. Za nią był maleńki, okrągły pokoik, obwieszony kotarami z czarnego aksamitu. Pokój prawie całkowicie zajmował okrągły hebanowy stół i jedno krzesło. Czarodziejka weszła do tajemnego pokoju, a drzwi zawarły się, skrywając ją w ciemności. Zelandra wyszeptała zaklęcie i nieziemska, srebrzysta poświata rozproszyła mrok. Na blacie stołu ułożony był krąg z dziesięciu hematytowych kul, i to one promieniowały zimnym blaskiem. Czarodziejka zasiadła na krześle i kolejno dotknęła każdego z kamieni. W srebrzystym świetle jej rysy nabrały złowieszczego i twardego wyglądu. Dłonie tańczyły nad kamiennym kręgiem, zakreślając skomplikowany wzór i przed jej twarzą pojawiła się plama światła. Wirowała i kotłowała się, zawisając nad kręgiem srebrzystych kamieni jak kula świecącego dymu. — Mithrelle — wypowiedziała wyraźnie Zelandra. — Mithrelle. Kula przydymionego światła zniknęła i coś na kształt krzywego zwierciadła zawisło nagle przed twarzą Zelandry.
Wyłonił się płaski obraz kobiecej twarzy. — Mithrelle — powtórzyła Zelandra. Magiczne oblicze zamrugało nieco zaskoczone. Była to twarz nadzwyczaj pięknej kobiety. — Kto się ośmiela? — głos był głęboki i rozbrzmiał, jakby jego właścicielka była tu na miejscu razem z Lady Zelandra. — Kto się ośmiela? Też pytanie! — Zelandia swobodnie uśmiechnęła się, lecz jej dłonie były mocno zaciśnięte, a na szyi wyraźnie pulsowały z napięcia żyły. — Zelandra! — Mithrelle uśmiechnęła się. Czarne włosy otaczały jej bladą twarz. Oczy jak czarne stawy rozbłyskiwały iskrami czarnego humoru. Jej usta były ciemnoczerwone, że wyglądały jak czarne. — Czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną przyjemność? — Czołem, Mithrelle. Przepraszam, że niepokoję cię o tej porze, ale potrzebuję informacji. A wiadomo wszystkim, że nie ma nikogo lepiej poinformowanego od ciebie. Mithrelle roześmiała się, odrzucając do tyłu głowę i odsłaniając białą szyję. Na jej piersi zwisał pękaty naszyjnik z czarnych pereł. — Pochlebstwo! To do ciebie niepodobne, Zelandro. — Potrzebna mi twoja pomoc, Mithrelle. — Nie potrzebowałaś mnie od czasu, gdy razem uczyłyśmy się. — Nasze drogi się rozeszły, Mithrelle. — O nie. — W tonie Mithrelle narastał sarkazm. — Jaśnie pani woli spokojny żywot uczonej. Znika w Akkharii ze swymi niewolnikami, racząc wychodzić jedynie po zakupy. — A jak tam Sabatea, Mithrelle? — Głos Zelandry stwardniał. — Bardzo dobrze. Wyświadczyłam kilka grzeczności czarnoksiężnikom z Czarnego Kręgu, a oni mi się odpowiednio odwdzięczyli. Moje życie jest pełne przyjemności. A twoje? Czy ten wielki khitajski niewolnik wciąż dotrzymuje ci towarzystwa? — Uwolniłam Heng Shih dawno temu — odrzekła krótko Zelandra. Starała się opanować, gniew nic by tu nie pomógł. — Oczywiście że uwolniłaś, niczego innego nie oczekiwałam. Jesteś taka sama, jak przed laty. Chociaż ostatnio doszły mnie słuchy, że pustelnica Lady Zelandra rozgląda się za bardziej eksponowanym stanowiskiem. Ale ja nie daję im wiary. — Mithrelle teatralnie zawiesiła głos, unosząc smukłą dłoń, by pogładzić się po brodzie. Jej paznokcie były ostre i błyszczące, pomalowane czarnym lakierem. Zelandra z rezygnacją wzruszyła ramionami. Powinna wiedzieć, że Mithrelle zada co najmniej tyle pytań, ile udzieli odpowiedzi. — Staram się o stanowisko nadwornego czarnoksiężnika króla. — A więc to prawda! — wykrzyknęła Mithrelle z udawanym zaskoczeniem. — A dlaczegóż to Lady Zelandra chce się zniżyć do pracy dla innych? Czyżby roztrwoniła swą spuściznę i po raz pierwszy w życiu musiała zarabiać na życie? — Nie mam pojęcia, po co zadajesz tyle pytań — odpowiedziała sztywno Zelandra — jeśli doskonale znasz odpowiedzi. — Mithrelle roześmiała się uradowana, a jej uciecha była słodka, jak zatruty miód. — Rzeczywiście. I właśnie dlatego pragnęłaś ze mną porozmawiać, czyż nie? No więc, czym mogę służyć mej starej przyjaciółce? — Opowiedz mi o stygijskim czarnoksiężniku, zwanym Ethram–Fal. — Phi! — Mithrelle delikatnie skrzywiła się. — A o co ci chodzi? — Wtrącił się w moje sprawy. Obiecuje, że może mi sprzedać magiczne talizmany o niespotykanej mocy. — Ach. — Oczy Sabetejki rozbłysły. — Rozumiem. Chciałabyś wiedzieć, czy jego towar może ci pomóc w ubieganiu się o stanowisko nadwornego czarnoksiężnika. Czarodziejka smutno skinęła głową, jakby potwierdzała niemiłą prawdę. Ale w skrytości ducha Zelandra ucieszyła się, że Mithrelle nie jest tak przenikliwa, jak sama o sobie myślała.