conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -43-Conan nieugięty

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Conan -43-Conan nieugięty.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 78 osób, 86 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

1 Roland Green / Conan nieugięty       Roland Green    Conan nieugięty        przełożył Marek Mastalerz      Pamięci Roberta Adamsa   

2 Roland Green / Conan nieugięty Prolog    Noc  na  pustkowiu  Królestwa  Kresowego  wydawała  się  czymś  więcej  niż  tylko  całkowitym brakiem światła. Ciemność była istotą samą w sobie. Zamykała człowieka w  swoich objęciach bez możliwości wydostania się, powrotu do jasności.  Mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Aibas i jest szlachcicem, obudził się właśnie  pod osłoną mroku. Dawno temu, gdy nosił inne imię, mógł pić i zabawiać się z kobietami,  dopóki świt nie zabarwił nieba na różowo, po czym podjąć zwykłą codzienną aktywność.  Tak  było  dawniej.  Obecnie  nazywał  się  inaczej,  służył  też  innemu  panu  ‐  o  wiele  sroższemu  niż  ten,  którego  rozkazów  słuchał  w  Aquilonii.  W  Królestwie  Kresowym  zwykle przychodziło też Aibasowi sypiać w o wiele podlejszych warunkach, na posłaniu  z gałęzi czy trzcin, nawet na zgarniętych liściach lub gołych górskich skałach.  Przebudził  go  dźwięk  przypominający  niesiony  nocnym  wiatrem  łoskot  kopyt  oddziału konnicy na kamiennym dziedzińcu. Aquilończyk wiedział, co nastąpi później.  Gdyby mógł zasnąć, nie słyszałby kolejnych odgłosów; być może wówczas nie nękałyby  go koszmary.  Hałas  się  nasilił.  Nie  był  to  ryk,  pomruk,  syczenie  ani  grzechot.  Przypominał  nieco  wszystkie  te  odgłosy,  miał  jednak  własną,  odmienną  naturę.  Gdyby  Aibasowi  kazano  określić ten nadnaturalny dźwięk, nazwałby go chłeptaniem, może siorbaniem. Błagałby  również, by nie musiał opisywać go dokładniej. Gdyby to uczynił, zdradziłby, że zna jego  źródło. A wiedza ta była wyklęta przez bogów i ludzi, chociaż zarówno pierwszych, jak i  drugich nie obchodziło, co się dzieje na tym odludziu.  Aibas zrzucił z siebie wreszcie baranicę i wstał. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie ‐  jeśli nie ustanie piekielny hałas. Czarownicy potrafili uśpić istotę, będącą źródłem tych  odgłosów, lub przynajmniej uciszyć ją do świtu. Często jednak dawali jej zajęcie przez  całą noc.  Gdyby  nawet  Aibas  zdołał  zasnąć  mimo  odrażającego  dźwięku,  nie  czekałby  go  spokojny sen. Zbyt wiele widział, by móc zapomnieć cokolwiek z ujrzanych okropności. 

3 Roland Green / Conan nieugięty Wspomnienie  wydarzeń,  których  był  świadkiem  od  przybycia  na  ziemie  plemienia  Pougoi, umrą razem z nim.  Nie  szukał  śmierci,  nawet  gdyby  przyniosła  mu  ukojenie.  Uciekł  z  rodzinnej  Aquilonii,  by  uniknąć  prześladowań.  Zmienił  nazwisko,  zaprzedał  miecz,  honor  i  wszystko, na co zdołał znaleźć nabywcę. W ten sposób trafił do Królestwa Kresowego.  Według  przekazywanych  aquilońskim  dzieciom  opowieści,  była  to  kraina  występku  ustępująca sławą jedynie Stygii, w której wszystko było możliwe ‐ i dozwolone, i gdzie  nie  można  liczyć  na  honor  i  sprawiedliwość.  Aibas  już  dawno  się  zorientował,  że  w  opowieściach  o  Stygii  tkwiło  wiele  prawdy.  Obecnie  przekonywał  się,  że  to  samo  dotyczyło Królestwa Kresowego.  Zaskrzypiały deski, gdy Aquilończyk podszedł do drzwi. Jak większość chat w wiosce,  domostwo  postawiono  na  tak  stromym  zboczu,  że  jedną  ze  ścian  musiano  podeprzeć  pniami, by chata nie ześlizgnęła się po stoku.  Drzwi  umocowane  na  rzemiennych  zawiasach  również  niemiłosiernie  skrzypiały.  Aibas wyszedł na główną drogę wioski. Były to właściwie schody, częściowo wyryte w  skale,  częściowo  złożone  z  nie  heblowanych  desek.  Połać  równego  terenu,  należąca  do  plemienia znajdowała się na dnie doliny, u stóp wzgórza. Ziemia była w tym miejscu zbyt  żyzna, by zastawiać ją chatami i szopami.  Aibas dawno doszedł do wniosku, że jeśli zostanie dłużej w wiosce Pougoi, wyrośnie  mu ogon, umożliwiający łatwiejszą wspinaczkę po wzgórzach i drzewach. Gdyby zdołał  ujść  z  życiem,  znalazłby  pewnie  zajęcie  jako  cyrkowa  małpa,  obwożona  po  jarmarkach  przez kushyckich handlarzy.  Wioskę  oświetlały  jedynie  pochodnie  zatknięte  przed  chatami.  Od  czasu  gdy  Aibas  udał  się  na  spoczynek,  chmury  zdążyły  pokryć  niebo.  Czarownicy,  nazywający  siebie  Bractwem  Gwiezdnym,  działali  pod  osłoną  ciemności  ‐  z  wyjątkiem  okazji,  gdy  chcieli  przerazić ludzi pokazując w blasku dnia, czym się parają.  Aibasowi dech zamarł w piersiach, gdy dostrzegł uchylone drzwi jednej z chat w dole  stoku. Stała w nich dziewczyna; za nią widać było męską sylwetkę pogrążoną w cieniu.  Kobieta miała na sobie jedynie skórzaną spódnicę, sięgającą do krągłych kolan. Od pasa 

4 Roland Green / Conan nieugięty w górę była naga. Pochodnia rzucała zimne żółte światło na jej włosy miedzianej barwy,  sprężyste  młode  piersi  i  muskularne  nogi,  które  Aibas  tak  często  wyobrażał  sobie  oplecione wokół niego...  Jak gdyby wyczuwając myśli Aquilończyka, dziewczyna odwróciła się w jego stronę i  popatrzyła mu prosto w oczy. Aibas spuścił  głowę. Wciąż wlepiał spojrzenie w ziemię,  gdy dobiegł go szorstki głos:  ‐  Wracaj  do  środka,  Wylla.  Nie  masz  po  co  tu  sterczeć,  pozwalając,  by  się  na  ciebie  gapiono.  ‐ Nie po to wyszłam, ojcze. Myślałam... Miałam nadzieję, że ci na górze mnie zobaczą...  że będzie to może dla nich pociechą.  ‐ Szszsz! Nie mów tak ‐ widzisz, że o n może cię usłyszeć!  Słowa  mężczyzny  były  tak  jednoznaczne,  jak  gdyby  wskazał  Aibasa  palcem.  Gdy  drzwi się zatrzasnęły za Wyllą, Aquilończyk wypuścił długo wstrzymywane powietrze w  przeciągłym, smętnym westchnieniu. Niestety, strach Wylli przed Bractwem Gwiezdnym  minął ‐ przynajmniej na tyle, że ośmielała się okazywać współczucie jego ofiarom.  Była to postawa częstsza wśród członków plemienia, niż przyznawali sami czarownicy  czy mocodawca Aibasa. W istocie gdyby wszystkich wątpiących w cnotę ‐ jeśli nie moc ‐  Bractwa złożono w ofierze, dolina zapewne by opustoszała.  Być  może  nadszedł  czas  na  kolejną  lekcję  posłuszeństwa?  Gdyby  jej  ofiarą  stała  się  Wylla,  Aibas  mógłby  wspaniałomyślnie  prosić  o  miłosierdzie  dla  niej  ‐  oczywiście  w  zamian za dawno wymarzone łaski...  Myśl  ta  sprawiła,  że  zimna  górska  noc  wydała  się  Aquilończykowi  nagle  cieplejsza.  Czując pot na czole, otarł go wytłuszczoną dłonią. Wzdłuż drogi szedł powiew, rozsypując  w ciemności iskry z pochodni przed chatą Wylli.  Jakby  za  ich  sprawą  nad  doliną  pojaśniało.  Drobny  z  początku  świetlny  punkt  zamienił  się  wkrótce  w  surową  błękitną  światłość,  zdzierającą  miękką  opończę  nocy  z  górzystej krainy.  Blask  padał  znad  wysokiej  tamy,  skonstruowanej  ze  skał,  kłód  i  ubitej  ziemi.  Zagradzała  wylot  wąwozu  odchodzącego  od  doliny.  Za  nią  znajdowało  się  głębokie 

5 Roland Green / Conan nieugięty jezioro. Wokół wąwozu skały piętrzyły się niemal pionowo, tworząc grzbiet, przywodzący  na myśl smoczy łeb.  Na szczycie grani widniały dwie ludzkie sylwetki ‐ wysoka i niska. Błękitna poświata  odbijała się od ich skór i pętających łańcuchów. Więźniów skuto, by nie mogli uciec przed  tym, co z woli Bractwa Gwiezdnego miało się wyłonić wkrótce z jeziora.  Aibas  poczuł,  że  czas  skryć  się  w  chacie.  Nie  zawsze  był  w  stanie  znieść  widok  pożywiającego się podopiecznego czarowników; Bracia Gwiezdni mogli potraktować jego  słabość  jako  wyraz  wrogości.  Wówczas  pan  Aibasa  musiałby  obdarować  ich  większą  ilością  złota  niż  byłby  skłonny  poświęcić.  Sam  Aquilończyk  miałby  szczęście,  gdyby  zdążył  uciec  z  Królestwa,  w  którym  przysporzył  sobie  wielu  wrogów.  Inaczej  zapewne  skończyłby  na  skale  przypominającej  smoka,  wyczekując,  aż  usiane  paszczami  macki  sięgną po je g o krew i szpik...  Na  tę  myśl  Aibasowi  zrobiło  się  niedobrze;  o  mało  nie  dostał  torsji.  Zataczając  się,  wrócił do chaty i zwalił na pryczę. Nie zdołał nawet zatrzasnąć drzwi, dlatego słyszał, jak  podopieczny  Bractwa  Gwiezdnego  wspina  się  nad  powierzchnię  wody.  To  właśnie  przyczepiające  się  do  skał  przyssawki  potwora  były  źródłem  odrażającego  mlaskania  i  trzaskania.  Aquilończyk wetknął sobie w uszy kawałki nie wyprawionej skóry, zanim rozległo się  granie piszczałek.    Rybak i jego syn na szczycie skały mieli więcej szczęścia. Dźwięk piszczałek brzmiał w  ich uszach dobitnie i pokrzepiająco, jak odgłos trąbek, wzywających jazdę do szarży.  Mężczyzna  wiedział,  że  same  piszczałki  nie  mogły  wydawać  tak  silnego  dźwięku.  Grajek Marr władał magią równie silną, co czarownicy plemienia Pougoi. Nie było to dla  rybaka zaskoczeniem. Zdawał sobie sprawę, na co się naraża, zapuszczając się z synem za  Wzgórze Trzech Dębów, na tereny wojowniczego plemienia. Nęciły go jednak strumienie  i stawy pełne łososi, pstrągów, szczupaków, a nawet słodkowodnych ostryg.  Nic  w  życiu  nie  przychodziło  bez  narażania  się  na  wielkie  niebezpieczeństwa;  taka  była wola bogów. Na im większe ryzyko wystawiał się człowiek, tym większej mógł się 

6 Roland Green / Conan nieugięty spodziewać  wygranej.  Rybak  nie  żałował  przedwczesnego  opuszczania  tego  padołu,  przeklinał  się  jednak  za  to,  że  zabrał  ze  sobą  syna.  Chłopak  stał  teraz  obok  niego,  nie  mając  nadziei  na  dożycie  swych  czternastych  urodzin.  Zachowywał  się  jednak  jak  mężczyzna, mimo łańcuchów i krwawych pręg pokrywających grzbiet. Czarownikom nie  spodobało się, że zbyt śmiało wyrażał się w ich obecności; może zresztą pragnęli jedynie  pognębić ojca, sprawiając chłostę synowi. I tak nie miało to już znaczenia. Te i wszystkie  inne pytania pozostaną na zawsze bez odpowiedzi.  Czarnoksięskie  światło  nadało  wodzie  przed  zaporą  błękitnego  blasku.  Nad  powierzchnią unosiły się skłębione niebieskie opary. Stwór, wyłaniający się z topieli,  był  większy niż wszystkie rzeczne łodzie, jakie widział rybak. Macki wystawały z ciała bestii  w miejscach, jakich nie wyśniłby szaleniec w najgorszym koszmarze. Potwór nie miał nóg  ani oczu. Barwą przypominał rybę rozkładającą się w blasku słońca na piaszczystej łasze.  Wydawane  przez  niego  odgłosy  przyprawiłyby  rybaka  o  wymioty,  gdyby  nie  miał  pustego żołądka.  Czarnoksięski pojedynek piszczałek i śpiewów Bractwa Gwiezdnego rozpoczął się, w  chwili gdy stwór począł się wspinać na tamę. Pętające ojca i syna łańcuchy zaczęły wić się  jak węże. Nagle pękły w wielu miejscach.  Dźwięk  piszczałek  sprawił  również,  że  bestia  znieruchomiała  na  chwilę.  Jej  ryk  zamienił się w syczący pomruk, macki daremnie wiły się w powietrzu.  Rybak rozejrzał się dookoła. Nie sposób było zejść ze skały; od reszty wzgórza dzieliła  ją  szczelina  zbyt  szeroka,  by  ją  przeskoczyć.  Wojownicy  wepchnęli  ofiary  na  miejsce  kaźni po moście z wiązanych trzcinami gałęzi, po czym ściągnęli go na przeciwną stronę  rozpadliny.  Jedyna droga prowadziła w dół ‐ w objęcia śmierci. Ojciec wciąż błagał bogów swego  ludu i rzeczne duchy o błogosławieństwo dla Grajka Marra, dzięki któremu mieli szansę  na godny koniec.  ‐ Synu, potwór wkrótce nas dosięgnie. Zrobisz to, co ja?  Chłopiec ujrzał w oczach ojca, co go czeka.  ‐ Podążę za tobą wszędzie. 

7 Roland Green / Conan nieugięty ‐ Wiedziałem, że wraz z matką wychowaliśmy prawdziwego mężczyznę.  Rybak uścisnął dłoń syna. Odwrócili się plecami do doliny. Dwa krótkie kroki, długi  trzeci, i wreszcie wielki skok w pustkę...  W uszach ojca rozległ się świst wiatru. Miał wrażenie, że to witające go w domu głosy  rzecznych duchów. Dobiegły go jeszcze krzyki czarowników. Najwyraźniej nie spodobało  się im, że ofiary nie czekały posłusznie na ich podopiecznego.  Był  to  ostatni  dźwięk,  który  rybak  usłyszał  na  tym  świecie.  Skały  pomknęły  na  spotkanie jego i syna.    Aibas po przebudzeniu nawet nie starał się ponownie zasnąć. Zresztą zapanował zamęt  tak wielki, iż mógłby pobudzić dzieci i wyczerpanych miłością kochanków w Iranistanie.  Wycie potwora, jazgotanie Braci Gwiezdnych, pomruki mieszkańców wioski i ryk bydła  odbijały się echem od zboczy doliny po sam świt. Nie rozległ się tylko jeden dźwięk, na  który czekał Aibas ‐ i, jak sądził, inni. Marr najwidoczniej zakończył nocne granie i udał  się na spoczynek.  Nie  było  to  dla  Aquilońcyzka  zaskoczeniem.  Grajek  stał  się  legendą  dla  ludu  zamieszkującego  obecnie  Królestwo  Kresowe,  nim  jeszcze  Aibas  trafił  tu  z  rodzinnego  kraju.  Dopiero  mniej  więcej  rok  temu  Marr  podjął  walkę  z  Bractwem  Gwiezdnym.  Najwidoczniej  jego  magia  miała  swoje  granice,  chociaż  Aquilończyk  nie  łudził  się,  że  zdoła je odkryć.  Po  wschodzie  słońca  mieszkańcy  wioski  rozeszli  się  do  swoich  zajęć  lub  nadrabiali  zaległości  w  spaniu.  Najważniejszy  w  Bractwie  Gwiezdnym  czarownik,  którego  Aibas  nazywał Widłobrodym, wspiął się pod górę i zatrzymał przed Aquilończykiem.  ‐ Trzeci raz Marr skalał nasze obrządki ‐ powiedział.  ‐  Dwa  pierwsze  razy  miały  chyba  miejsce,  gdy  mnie  tu  jeszcze  nie  było?  ‐  odparł  Aquilończyk.  ‐ Wątpisz w to, co mówię? ‐ zapytał Widłobrody ostrym tonem.  ‐  Niewłaściwie  tłumaczysz  sobie  moje  słowa  ‐  odpowiedział  Aibas,  starając  się  we  właściwych  proporcjach  połączyć  pokorę  ze  zdecydowaniem.  ‐  Chciałem  ci  tylko 

8 Roland Green / Conan nieugięty przypomnieć,  że  jestem  w  wiosce  od  niedawna.  O  tym,  co  działo  się  tutaj  ponad  trzy  miesiące temu, mogę usłyszeć tylko od ciebie i twoich braci.  ‐ Moi rodacy nadal nie rozmawiają z tobą?  Aibas pokręcił głową.  ‐  Chętnie  mówią  o  wielu  sprawach,  takich  jak  myślistwo  czy  uprawa  roli,  lecz  jeśli  chodzi o waszą ... działalność, są nadzwyczaj powściągliwi.  Skinieniem głowy wskazał tamę zagradzającą wąwóz. Czekał, aż czarownik zapyta go,  czy  ktoś  przewodzi  milkliwym  wieśniakom,  lecz  członek  Bractwa  pogładził  jedynie  spiżowe  druty  spowijające  trzy  odnogi  siwiejącej  brody.  Mag  sprawiał  wrażenie  zmęczonego  i  zaniepokojonego.  Być  może  moc  Marra  była  większa,  niż  Aibas  podejrzewał.  Z pewnością Aquilończyk nie miał szans na namówienie Widłobrodego do pomocy w  podboju Wylli. Aibas modlił się, by do tego doszło, nim zapomni, co się robi z kobietą w  łóżku.  Gdy czarownik odezwał się po chwili milczenia, jego słowa odbiegały od tego, czego  się spodziewał Aquilończyk.  ‐ Musimy przeczesać wzgórza i las wokół doliny, by znaleźć grajka lub jego kryjówkę.  ‐ Będziecie do tego potrzebowali wielu ludzi.  ‐  Wiem,  że  zdążyłeś  nieźle  poznać  okolicę.  Jeżeli  twój  pan  mógłby  przysłać  więcej  żołnierzy, zwłaszcza łuczników, byłoby to dla nas bardzo pomocne.  Aibasa ogarnęły na przemian zaskoczenie i obawa. Zdumiało go, że członek górskiego  plemienia dobrowolnie deklarował gotowość przyjęcia obcych w swe strony. Obawiał się  reakcji  Widłobrodego  na  wieść,  że  nie  ma  szans  ściągnięcia  większej  liczby  żołnierzy.  Jego panu nie brakowało zbrojnych, lecz potrzebował ich do realizacji swoich zamierzeń.  Na  pewno  nie  zgodziłby  się  na  uszczuplenie  szeregów  z  powodu  jakiegoś  czarodziejskiego grajka.  Widłobrody zdążył zmarszczyć czoło, nim Aibas wpadł na szczęśliwy pomysł. 

9 Roland Green / Conan nieugięty ‐  Mój  pan  chętnie  przyśle  każdego,  kogo  w  danej  chwili  nie  potrzebuje,  ale  co  za  pożytek  z  najlepszego  choćby  wojownika,  jeżeli  nie  zna  okolicy?  Siedzę  u  was  trzy  miesiące, lecz wasze dzieci i tak lepiej orientują się w terenie niż ja.  ‐ Masz trochę racji ‐ przyznał Widłobrody. ‐ Młodzież naszego plemienia ma jednak  inne  zajęcia.  Jeżeli  mają  się  od  nich  oderwać...  ‐  Zdawało  się,  że  mag  podjął  wreszcie  decyzję.  ‐  Czy  twój  pan  przysłałby  trochę  złota,  byśmy  zdołali  inaczej  zaspokoić  nasze  potrzeby? Wówczas młodzi mogliby ruszyć na poszukiwania Grajka.  Aibas nie wiedział, jakie bogactwa kryły kufry jego mocodawcy. Zdawał sobie sprawę,  że  jeżeli  były  puste,  wkrótce  opuści  Królestwo  Kresowe.  Służył  już  panom,  wyobrażającym  sobie,  że  gładkie  słówka  i  szczodre  obietnice  wystarczą  zamiast  złota  i  srebra. Była to marna służba, zwykle prowadząca mało ostrożnych do niemiłych spotkań z  katem.  Ponieważ Aibas sądził, że jego pan jest jeszcze wypłacalny, wolał zaczekać w wiosce  do  czasu  przysłania  złota.  Zamierzał  wówczas  zadbać,  by  do  jego  kiesy  trafiła  cząstka  wystarczająca na opłacenie bezpiecznego wyjazdu z Królestwa Kresowego.  ‐ Moi mocodawcy z chęcią przyślą wam złoto lub towary ‐ powiedział. ‐ Musicie tylko  określić, czego potrzebujecie, a natychmiast wyślę wiadomość.  ‐ Niczego więcej od ciebie nie chcemy.  Mało kto zrobiłby aż tyle, pomyślał Aibas. Bracia Gwiezdni winni dziękować bogom,  że hrabia Syzambry przysłał do nich człowieka, dla którego bramy do zbyt wielu miast  były zamknięte. 

10 Roland Green / Conan nieugięty Rozdział 1    Blask  świtu  roztoczył  się  po  przejrzystym,  chłodnym  stawie  na  skraju  nieprzebytej  puszczy Królestwa Kresowego. Mroczna toń na krótko nabrała różanego odcienia, by po  chwili zabarwić się na szafirowo.  Ze  skraju  lasu  nad  brzeg  stawu  cicho  jak  przyczajony  kot  prześlizgnął  się  samotny  mężczyzna.  Uważnie  rozglądał  się  wokół.  Jego  oczy  miały  zimny  niebieski  odcień,  co  kontrastowało  z  czarnymi  włosami  ‐  przynajmniej  w  mniemaniu  tych,  którzy  nie  znali  Cymmerian.  Mężczyzna  nazywał  się  Conan.  Z  własnej  woli  używał  tego  imienia  podczas  swoich  licznych  wędrówek,  ponieważ  imię  człowieka  miało  wielką  moc  w  zimnej,  jałowej  Cymmerii, gdzie życie i śmierć spacerowały ręka w rękę.  Conan  zawędrował  daleko  od  rodzinnej  wioski,  zaznając  na  swej  drodze  doli  niewolnika, złodzieja, wojownika i dowódcy. Obecnie zmierzał na południe po licznych  przygodach  w  ojczystej  krainie,  znów  bowiem  zapragnął  zaznać  smaku  cywilizacji.  W  Cymmerii trudno było o wino, kobiety i złoto. Liczył, że nie będzie narzekał na ich brak,  jeśli wstąpi na służbę w Nemedii jako najemny wojownik. By jednak tam dotrzeć, trzeba  się  było  zapuścić  się  między  wyniosłe  szczyty  i  zwaśnione  plemiona  Królestwa  Kresowego. Conan, od urodzenia skory do walki, wybrał najprostszą drogę na południe.  Tego  ranka  Cymmerianin  rozpoczął  czwarty  dzień  podróży  po  ziemiach  Królestwa.  Niewiele z ujrzanych rzeczy mogło stanowić dla Conana zachętę , by zatrzymać się tu na  dłużej,  a  to,  czego  był  świadkiem  ubiegłej  nocy,  dodało  mu  sił  do  jeszcze  szybszego  marszu  na  południe.  Na  szczytach  wzgórz  ujrzał  nie  dające  się  z  niczym  pomylić  magiczne  ognie.  Płonęły  w  znacznej  odległości,  lecz  nawet  gdyby  znajdowały  się  w  dalekim Kitaju, dla nienawidzącego czarów barbarzyńcy wciąż byłyby zbyt blisko.  Nad brzegiem stawu Conan przyklęknął i zanurzył w wodzie pusty bukłak. Pojemnik  zabulgotał  przez  chwilę  i  szybko  się  napełnił.  Cymmerianin  przywiązał  go  do  pasa  i  wrócił pod osłonę lasu. 

11 Roland Green / Conan nieugięty Barbarzyńca miał ponad sześć łokci wzrostu i potężną muskulaturę. Każdy rozsądny  człowiek  ominąłby  go  z  daleka.  Strój  Cymmerianina  stanowiła  niedźwiedzia  skóra,  wysokie  buty,  obcisłe  skórzane  spodnie  i  kolczuga  równie  zużyta,  jak  miecz.  U  bioder  wisiały sztylet oraz sakwa z płótna porządnie wysmarowanego tłuszczem, zawierająca sól,  orzechy i resztki królika złowionego poprzedniego wieczora.  Jedynie dureń wędrowałby pieszo, gdy mógłby jechać konno. Ponieważ Conan nie był  głupcem,  w  podróż  wyprawił  się  na  końskim  grzbiecie.  Stracił  jednak  wierzchowca  po  drodze, niemal nie tracąc przy tym również życia. Przyszło mu walczyć z monstrualnym  jakmarem ‐ opiewanym w legendach lodowym czerwiem.  Okazało się, że mityczny stwór istnieje naprawdę. Potężny rzut garścią rozżarzonych  węgli sprawił, że przynajmniej jeden z potworów leżał martwy pod Lodowcem Śnieżnego  Diabła. Conan nie należał do ludzi zawracających bogom głowę prośbami o pomoc, lecz  miał nadzieję, iż nie planowali umieścić na jego drodze kolejnego jakmara.  Ponieważ  z  walki  z  potworem  Cymmerianin  wyszedł  z  prawie  kompletnym  ekwipunkiem,  podjął  na  nowo  wędrówkę  na  południe.  Liczył,  że  zdoła  kupić  konia  w  którejś  z  wiosek  na  północnej  granicy  Królestwa  Kresowego,  lecz  w  żadnej  nie  znalazł  rumaka na sprzedaż. Miał jeszcze mniejsze szanse na zyskanie wierzchowca jako zapłatę  za swe usługi, a żadne na jego kradzież. Wieśniacy strzegli koni bardzo czujnie. Poza tym  miejscowy  lud  był  spokrewniony  z  Cymmerianami.  Conan  nie  miał  ochoty  okradać  swoich ziomków ani zasłużyć na złą opinię wśród nich.  Im dalej barbarzyńca zapuszczał się w głąb Królestwa Kresowego, tym mniej odczuwał  brak konia. Zdawało się, że cała kraina stanowi przechyloną półkę. Trzykrotnie już trafił  na połacie równego gruntu na tyle duże, że mógłby na nich urządzić manewry turańskiej  jazdy  dowodzonej  niegdyś  przez  siebie.  Pozostała  część  Królestwa  zdawała  się  składać  wyłącznie  ze  wzgórz  z  gołymi  szczytami,  z  łagodnych  dolin,  bystrych  strumieni,  nielicznych cichych stawów i nie kończącej się puszczy. W takiej okolicy górale, a więc i  Cymmerianin,  posuwali  się  szybciej  pieszo  niż  konno.  Pieszego  trudniej  było  również  wypatrzyć w tej niebezpiecznej krainie. Conan dwukrotnie natrafił na ślady bandyckich  napaści.  Za  pierwszym  razem  natknął  się  na  rozkładające  się    trupy,  za  drugim  na 

12 Roland Green / Conan nieugięty niedawno zabitych i dwóch jeszcze żywych mężczyzn. Muchy obsiadły gęsto niezliczone  rany  tych  ostatnich.  Błagali,  by  Conan  zadał  im  ciosy  miłosierdzia.  Cymmerianin  wysłuchał ich próśb.  Conan uniósł głowę, by dojrzeć przez korony drzew słońce. Mógł sobie pozwolić na  ponad pół dnia wędrówki, nim nadejdzie konieczność zdobycia pożywienia. Przedzierał  się przez puszczę wolniej, niż by pragnął, lecz dzięki słońcu stale zmierzał na południe.  Im dokładniej przyglądał się Królestwu Kresowemu, tym mniejszą miał ochotę zostać w  nim na dłużej.  Do  południa  Conan  dowiedział  się,  że  przemierzana  puszcza  nie  jest  ani  tak  bezgraniczna,  ani  odludna,  jak  mu  się  wydawało.  Dwukrotnie  trafił  na  porządnie  wydeptane ścieżki, raz zaś minął grupę chat zbyt małą, by obdarzyć ją mianem wioski.  Ogródki z warzywami i wędzarnie zaświadczały, czym żywili się mieszkańcy.  Burczenie w brzuchu  przypomniało Conanowi, że najwyższa pora na obfity posiłek.  Przeważył  jednak  rozsądek,  podpowiadający,  że  przemykanie  się  daleko  od  ludzkich  sadyb  cicho  jak  dym  na  wietrze  jest  najlepszym  sposobem  na  opuszczenie  tej  niegościnnej krainy.  Cymmerianin utwierdził się w tym postanowieniu około południa, gdy wyszedł z lasu  na  skraj  zadrzewionej  doliny.  U  jej  wylotu,  wysoko  na  grani  po  lewej  stronie,  stał  zrujnowany zamek. U jego podnóża zaś rozpościerała się opustoszała wioska.  Przed najmniej zniszczoną chatą stała szubienica z długim drągiem, wystarczająca do  uśmiercenia  naraz  pół  tuzina  ludzi.  Wiatr  kołysał  trzema  cienkimi  pętlami;  tylko  dwie  zaciskały  się  na  szyjach  ofiar.  Egzekucja  musiała  odbyć  się  już  dość  dawno,  o  czym  świadczyła roznosząca się wokół woń. Conan skrzywił się na widok kołyszących się ciał.  Jeżeli  miejscowy  władca  zdołał  doprowadzić  do  wymierzenia  sprawiedliwości  jedynie  dwóm  bandytom,  stanowiło  to  jeszcze  jeden  dowód  wątłości  prawa  w  tej  krainie.  Cymmerianin  nie  przejmował  się  prawem,  gdy  stawało  na  drodze  pomiędzy  nim  a  łatwym  bogactwem,  lecz  w  Królestwie  Kresowym  najwyraźniej  brak  było  i  jednego,  i  drugiego. 

13 Roland Green / Conan nieugięty Bez  wątpienia  ostało  się  tu  jednak  paru  łuczników,  dlatego  Conan  unikał  otwartych  przestrzeni po drodze do wylotu doliny, by nie stać się łatwym celem. Łuk nie był jego  ulubioną  bronią,  lecz  opanował  władanie  nim  na  tyle  dobrze,  że  orientował  się,  gdzie  może się kryć potencjalny strzelec.  Do tej pory Cymmerianin nie natknął się na żadne ślady ludzkiej obecności. Między  zboczami  płynął  strumień,  nieomal  zasługujący  na  miano  rzeki.  Obok  niego  biegła  ścieżka, na której widniały wyraźne ślady kopyt i obutych stóp.  Conan wdrapał się na stok tak szybko, jak gdyby ścieżka zaroiła się od węży. Wróciłby  na nią jedynie wówczas, gdyby zmusiło go do tego ukształtowanie terenu, lecz wolał, by  raczej inni czynili z siebie łatwy cel. Dawno zdał sobie sprawę, że zapewne nie umrze w  łóżku  ze  starości.  Nauczył  się  również,  jak  nie  zginąć  młodo  wskutek  idiotycznych  omyłek.  Po  południu  dotarł  w  głąb  doliny.  Nad  niewielkim  strumieniem  zjadł  upolowanego  królika i trochę grzybów. Gdy mył ręce, wydało mu się, że słyszy odległe dzwonienie, lecz  doszedł do wniosku, że zwiodło go zawodzenie wiatru.  Dotarł w końcu do zębatej grani czerwonawych skał zagradzającej drogę. Przeszkoda  wyglądała na niemożliwą do pokonania. Conan z niechęcią zdecydował się na powrót na  ścieżkę.  Pokonał  mniej  więcej  połowę  odległości  do  dna  doliny,  gdy  ponownie  usłyszał  dobiegające zza skalnej ostrogi pobrzękiwanie. Tym razem nie było wątpliwości, że to nie  wiatr.   W  chwilę  później  Cymmerianin  usłyszał  krzyk  ptaka  ‐  a  raczej  człowieka  naśladującego  ptaka,  nie  na  tyle  jednak  zręcznie,  by  obyte  z  leśnymi  odgłosami  ucho  Conana  nie  wykryło  fałszerstwa.  Zaraz  potem  drugi  ptasi  zew  rozległ  się  spomiędzy  drzew.  Miecz Cymmerianina znalazł się natychmiast w jego dłoni, jak gdyby był obdarzony  własnym  życiem.  Barbarzyńca  rozejrzał  się  po  gęstych  zaroślach  i  schował  pałasz.  Do  walki wśród gęsto rosnących drzew lepiej nadawał się sztylet. Conan był pewien, że nie  uniknie potyczki; mógł się założyć, że przeciwnicy przegrają. 

14 Roland Green / Conan nieugięty Najpierw jednak chciał zadać im parę pytań. Padłszy na kolana, Cymmerianin zaczął  powoli pełznąć w dół stoku. Był w tej chwili równie czujny, jak nad stawem; skradający  się w porównaniu z nim kot wydawałby się hałaśliwą niezdarą.  Nim  Conan  pokonał  pięćdziesiąt  kroków,  usłyszał  pobrzękiwanie  ponownie.  Tym  razem rozpoznał wreszcie stukanie podków o kamienie. Wytężając słuch stwierdził dzięki  niosącemu się w jego stronę powiewowi, że jeźdźców jest co najmniej kilku. Znajdowali  się w dalszym ciągu po drugiej stronie skalnego grzbietu.  Gdyby  konie  należały  do  niego,  Conan  poowijałby  im  kopyta  szmatami  do  czasu  wyjechania z puszczy, w której grasowali rozbójnicy. Na twarzy barbarzyńcy na chwilę  pojawił się posępny uśmiech. Cymmerianin miał nadzieję, że po walce parę koni wpadnie  w jego ręce.  Prawdopodobnie zbliżający się jeźdźcy mieli takie samo prawo do wierzchowców, jak  zaczajony na ich drodze barbarzyńca. Cymmerianin zamierzał doprowadzić do tego, by  zwierzęta przeszły z kolei w jego ręce. Był gotów opuścić Królestwo Kresowe pieszo, lecz  wolałby  uczynić  to  z  zapłatą  za  co  najmniej  jednego  wierzchowca.  Wtedy  dotarłby  do  Nemedii nie jako żebrak, lecz ktoś, komu gotowi byliby zaufać najemni wojownicy.  Nadal cicho jak kot Conan zaczął się skradać w kierunku, z którego rozlegał się stukot  kopyt.  Ani  jeden  potrącony  kamień,  ani  jedno  trzaśnięcie  gałązki  nie  mogło  zdradzić  obecności  barbarzyńcy  niewidocznym  jeźdźcom.  Gdy  Cymmerianin  zobaczył  ich  wreszcie,  trzech  wyglądało  wroga  z  przodu,  jak  gdyby  nie  mógł  zaskoczyć  ich  od  tyłu.  Towarzyszący im łucznik odwrócony bokiem wtykał strzały grotami w ziemię.  Wszyscy mężczyźni wyglądali, jak gdyby od pół roku nie najedli się do syta ani nie  wykąpali. Mieli włosy, wąsy i brody wystarczające do wypchania materaca. Z ich odzienia  z trudem dałoby się skompletować jeden ubiór, w którym bez wstydu można by pokazać  się na ulicy miasta. Mimo to oczy i broń mężczyzn lśniły. Conan zdał sobie sprawę, że  będzie mieć do czynienia z trudnym przeciwnikiem ‐ o ile nieznajomi zdecydują się na  walkę z nim.  Łucznik pierwszy dostrzegł Conana. Jego oczy rozszerzyły się na widok górującego nad  nim Cymmerianina. Sięgnął spiesznie po broń, lecz nim zdołał wyjąć ją z pętli, dotarł do 

15 Roland Green / Conan nieugięty niego  barbarzyńca.  Muskularna  dłoń  zacisnęła  się  na  jesionowym  drzewcu.  Strzelec  spróbował wyszarpnąć swą broń, lecz równie skutecznie mógłby walczyć z trollem. Oczy  rozszerzyły się mu jeszcze bardziej.  ‐ Spokojnie, człowieku ‐ powiedział Cymmerianin zniżonym głosem, wyraźniejszym  niż szept, lecz nie niosącym się dalej. ‐ Na kogo się zasadziliście?  ‐ Na królewską karawanę ‐ odpowiedział łucznik.  ‐ Którego króla?  Conan nie miał ochoty narażać się niektórym monarchom. Byli wszakże i tacy, którzy  już dawno wyznaczyli cenę za jego głowę.  ‐ Władcy Królestwa Kresowego, naturalnie ‐ stwierdził łucznik takim tonem, jak gdyby  zwracał się do półgłówka.  Niewiele  to  mówiło  Conanowi,  lecz  skoro  i  tak  za  parę  dni  miał  otrząsnąć  kurz  Królestwa ze swych stóp, dlaczego by nie zabrać części dóbr z koronnej karawany?  ‐ Ilu was jest i jak jesteście rozstawieni? ‐ zapytał.  Czterech mężczyzn popatrzyło po sobie. Odgłosy zbliżających się jeźdźców zamieniły  się w niemal ciągłe pobrzękiwanie, przypominające hałas z kuźni.  ‐  Nie  zwrócę  się  przeciwko  wam,  jeżeli  nie  dacie  mi  powodu  ‐  powiedział  Cymmerianin.  ‐  Nie  liczcie  jednak  na  łaskawość,  dopóki  się  nie  dowiem,  czy  możemy  zostać przyjaciółmi. ‐ Bandyci w milczeniu spoglądali na Conana. Jeden z nich zaczął się  przesuwać  w  stronę  barbarzyńcy,  ale  spojrzenia  towarzysza  i  Cymmerianina  przygwoździły go do miejsca.  Najbardziej krzepko zbudowany bandyta zadecydował za pozostałych.   ‐ Po czterech z obydwóch stron traktu po tej stronie ostrogi ‐ powiedział, wskazując  kciukiem skały.  ‐ Nikogo więcej?  ‐  Jeszcze  po  dwóch  z  drugiej  strony.  Skarpa  ciągnie  się  w  poprzek  doliny,  trakt  zaś  biegnie  przez  szczerbę  w  niej.  Ludzie  z  tamtej  strony  mają  popędzić  karawanę  w  kierunku szczeliny. Kupcy będą myśleli, że znajdą się w bezpiecznym miejscu, lecz wtedy  natkną się na nas. 

16 Roland Green / Conan nieugięty Wówczas pozostali rozbójnicy wjechaliby za karawaną w szczelinę. Stłoczeni jeźdźcy  straciliby przewagę w walce z pieszymi przeciwnikami. Conan nauczył się tego podczas  służby w turańskiej armii, gdy lekkozbrojni piesi często pokonywali jazdę koczowników,  jeżeli tylko zdołali doprowadzić do starcia na dogodnym dla nich gruncie.  ‐ Doskonale ‐ odparł Conan. ‐ Gdzie się mam ustawić?  Herszt rozbójników znów wykonał gest kciukiem, tym razem w lewo. Conan odgadł, o  co  mu  chodziło.  Na  wskazanej  pozycji  Cymmerianin  byłby  uwięziony  między  pozostałymi  rozbójnikami  i  skalną  skarpą.  Gdyby  spróbował  zdrady  lub  ucieczki,  zapewne nie wyszedłby żywy.  Tak przynajmniej sądzili rozbójnicy. Conan nie zamierzał bez potrzeby wyprowadzać  ich  z  błędu.  Postanowił  jednak  przekonać  ich,  że  nie  należy  pochopnie  oceniać  Cymmerian.  Rozbójnicy rozstawili się w szereg o długości około czterdziestu kroków. Jego koniec  niknął z oczu Conana w zaroślach. Ledwie był w stanie dostrzec ich herszta; znaczyło to  zapewne,  że  przywódca  bandytów  stracił  go  z  pola  widzenia.  Jedno  spojrzenie  wystarczyło  Cymmerianinowi  do  znalezienia  w  zasięgu  paru  kroków  kilku  miejsc,  w  których stałby się całkowicie niewidoczny. Ocenił, że w jednym z nich mógłby nie tylko  schować się przed swymi wątpliwymi wspólnikami, lecz również dostrzec, co się dzieje  na drodze. Barbarzyńca nie zamierzał wdawać się w niemożliwą do wygrania walkę czy  też napadać na kogoś, w kim nie chciałby mieć wroga.  Zaledwie  Cymmerianin  dotarł  do  upatrzonego  miejsca,  rozbójnicy  z  drugiej  strony  skarpy  ruszyli  do  ataku.  Rozległy  się  mrożące  krew  w  żyłach  wrzaski,  wtórowało  im  rżenie koni, ugodzonych strzałami lub ostrą stalą. Ci, którzy nie jęczeli z bólu, obrzucali  się wojennymi okrzykami. Słychać było łomotanie kamieni o tarcze.  Po  chwili  wśród  zgiełku  walki  rozległo  się  bojowe  zawołanie  ‐  imię,  pod  wpływem  którego krew zaczęła krążyć żywiej w żyłach Cymmerianina:  ‐ Raina! Raina! Raina! 

17 Roland Green / Conan nieugięty Rozdział 2    Conan nigdy nie znał tej kobiety pod innym imieniem niż Raina ‐ imieniem, które jako  bojowe  zawołanie  dobywało  się  teraz  gromko  z  płuc  dwudziestu  mężczyzn.  Poznał  ją  jednak  jako  doskonałego  wojownika  znawczynię  koni,  swawolną  kochankę  ‐  i  towarzyszkę podczas koszmarnych przejść w Górach Ibarsyjskich.  Jeśli to ta sama Raina. Było to dość pospolite imię w Bossonii i paru innych krainach.  Conan nie miał ochoty nadstawiać głowy w obronie zupełnie nieznajomej kobiety.  Cymmerianin  rzucił  na  ziemię  niedźwiedzią  skórę,  przesunął  pochwę  z  mieczem  za  siebie, by nie uderzała o skały, i wskoczył na zbocze skalnej ostrogi. Wyszukując obutymi  stopami punkty zaczepienia, szybko wspiął się w górę, w stronę szczeliny zapewniającej  bezpieczeństwo i dobrą widoczność.  Rozbójnicy  ponownie  zapomnieli,  że  mogą  zostać  zaatakowani  od  tyłu,  nie  zadbali  również o zabezpieczenie swych boków. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Conana.  Kobietą po przeciwnej stronie była ta sama Raina, którą znał Conan. Znajdowała się w  samym środku walczących. Dosiadała przysadzistej, silnej klaczy. Hełm skrywał większą  część twarzy, piersi opinała wielokrotnie reperowana kolczuga. Cymmerianin rozpoznał  ją po dużych, szarych oczach, piegach na zadartym nosie i długiej, pełnej wdzięku szyi.  Gdy kobieta wykrzyczała kilka rozkazów, Conan upewnił się, że to właśnie Raina. Jej  głos  stał  się  nieco  bardziej  szorstki,  lecz  spędzone  na  wędrówkach  lata  i  wchłonięty  podczas nich w płuca pył odcisnęłyby piętno nawet na spiżowym gardle.  Jeden  z  rozbójników  zeskoczył  z  drzewa  na  zad  klaczy  Rainy.  Koń  ugiął  się  pod  niespodziewanym ciężarem, lecz dosiadająca go kobieta bez trudu sprostała zagrożeniu.  Nie będąc w stanie zamachnąć się mieczem, przez co mogłaby zranić któregoś ze swoich  towarzyszy,  walnęła  napastnika  rękojeścią  broni  w  twarz.  Krótki  miecz  bandyty  zazgrzytał  po  jej  kolczudze,  aż  jego  szpic  natrafił  na  pęknięte  ogniwo  i  przebił  skórę.  Conan ujrzał, jak Raina zaciska wargi z bólu.  Kobieta natychmiast wyciągnęła zza cholewy wysokiego buta długi aquiloński sztylet.  Rozbójnik  był  tak  zajęty  wpychaniem  broni  w  dziurę  w  kolczudze,  że  nie  dostrzegł 

18 Roland Green / Conan nieugięty ruchów Bossońki. Poderżnęła mu gardło. Z szeroko rozwartymi, nie widzącymi oczyma  runął na ziemię, ochlapując Rainę i konia fontanną krwi.  Conan  rozejrzał  się  w  poszukiwaniu  oparcia  dla  stóp.  Musiał  zejść  na  dół;  nie  miał  łuku,  poza  tym  nie  był  zbyt  doświadczonym  strzelcem.  Tylko  łucznik  o  graniczącej  z  czarami  celności  trafiałby  wyłącznie  w  nieprzyjaciół  w  panującym  u  podnóża  skały  zamęcie.  Jeden  z  rozbójników  wreszcie  dostrzegł  Conana.  Oczy  rozszerzyły  się  mu  z  zaskoczenia,  potrząsnął  głową,  wreszcie  otworzył  usta  do  krzyku.  Bandyta  sprawiał  wrażenie, jak gdyby nie miał pojęcia, skąd Cymmerianin wziął się na szczycie skały. Jego  zdziwieniu  położył  kres  jeden  ze  strażników,  wbijając  mu  miecz  między  żebra.  Rozbójnik  skonał  z  szeroko  otwartymi  oczyma,  nie  doczekawszy  się  wyjaśnienia  dziwnego zachowania Conana.  Gdy  Cymmerianin  szukał  kolejnego  oparcia dla  stopy,  obok  niego w  skałę  uderzyła  strzała. Opuściwszy wzrok, stwierdził, że może bez ryzyka zeskoczyć na ziemię. Chociaż  zderzył  się  z  gruntem  z  siłą,  która  połamałaby  kości  zwykłemu  śmiertelnikowi,  natychmiast  przetoczył  się  i  sprężył  gotów  do  działania.  Usłyszał  wrzaski  bandytów;  pośród wymysłów, jakimi obrzucali łucznika, najłagodniejszy głosił, że miał więcej ojców  niż pies pcheł.  Strzelec  widocznie  nie  zaczekał  na  komendę  herszta.  Kłótnia  rozbójników  stwarzała  Cymmerianinowi wymarzoną sposobność do walki ‐ po stronie Rainy i jej ludzi. Honor,  przychylność  bogów  i  zwykła  solidarność  wobec  dawnej  kochanki  nie  pozwalały  Conanowi postąpić inaczej.  Musiał uderzyć jak najszybciej. Rozbójnicy po drugiej stronie skały dopinali swego:  spychali  karawanę  w  stronę  szczerby,  która  pozornie  obiecywała  wędrowcom  bezpieczeństwo. W rzeczywistości czekałaby ich tam rzeź. Oczywiście zorientowawszy się  w  sytuacji,  strażnicy  karawany  drogo  sprzedaliby  życie,  znacznie  przerzedzając  szeregi  rozbójników. 

19 Roland Green / Conan nieugięty Kłócący  się  bandyci  czynili  rejwach  nie  mniejszy  niż  tłum  pijaków  w  aghrapurskiej  winiarni.  Gdyby  nie  to,  że  bitewny  zamęt  za  skałą  był  jeszcze  głośniejszy,  strażnicy  karawany na pewno zorientowaliby się, co im grozi.  Okazało się, że łucznik zauważył Conana. Obrócił się, naciągnął strzałę i wypuścił ją w  chwili, gdy herszt schwycił go za ramię. Pocisk poszybował bogom w okno; instynktowny  skok Cymmerianina za pień drzewa nie był na dobrą sprawę konieczny. Zaskoczył jednak  bandytów.  Rozbójnicy  rozglądali  się  bezradnie  na  wszystkie  strony,  jak  gdyby  barbarzyńca rozpłynął się w powietrzu. Gdy Conan wyskoczył zza drzewa z mieczem w  jednej ręce, a niedźwiedzią skórą w drugiej, wszyscy zwróceni byli w innym kierunku.  Cymmerianin  rzucił  rozpostartą  skórę;  opadła  na  głowę  i  ramiona  strzelca.  Łucznik  zdołał zedrzeć ją wystarczająco szybko, by wystrzelić do wroga.  Conan nie był jednak zwykłym przeciwnikiem, o czym łucznik przekonał się szybko i  boleśnie.  Gdy  naciągał  strzałę,  pałasz  Conana  uderzył  w  jego  broń.  Jesionowe  drzazgi  prysnęły w powietrze, kawałki przeciętej cięciwy chlasnęły w przeciwne strony. Strzelec  upuścił resztki łuku, odskoczył w tył ‐ i wpadł na herszta. Na moment uniemożliwił mu  przez to ruszenie do ataku na Cymmerianina.  Być  może  herszt  się  łudził,  że  nikt  nie  zdoła  w  jednej  chwili  wykorzystać  takiej  sytuacji. Jeżeli tak, pomyłka ta kosztowała go życie. Miecz Conana zatoczył ze świstem  śmiercionośny  łuk  i  z  głuchym  łoskotem  trafił  w  głowę  rozbójnika.  Chociaż  rozbójnik  nosił skórzany hełm, wzmocniony zardzewiałymi żelaznymi prętami, ostrze rozpruło go  tak  gładko  jak  pergamin.  Broń  ugrzęzła  w  czaszce  na  tyle  głęboko,  że  Cymmerianin  musiał mocować się przez chwilę, by ją wyrwać.  Zdesperowany  łucznik  wyjął  z  pochwy  sztylet,  zamierzając  przyciągnąć  do  siebie  nieprzyjaciela  i  nadziać  go  na  ostrze.  Zdołał  co  prawda  szarpnąć  Cymmerianina,  lecz  ostrze okazało się za słabe, by rozedrzeć kolczugę. Conan wolną dłonią rąbnął łucznika w  podbródek z taką siłą, że złamał mu kark. Mężczyzna runął na pień drzewa z tak wielkim  impetem, że pękła również jego czaszka.  Conan wyrwał w końcu miecz i stanął do walki z kolejnym przeciwnikiem. Rozbójnik  nie  miał  broni,  z  którą  mógłby  stawić  czoło  ciemnowłosemu  olbrzymowi;  nie  miał  też 

20 Roland Green / Conan nieugięty ochoty  młodo  umierać.  Wycofał  się.  Sądząc  po  hałasach  w  zaroślach,  jego  towarzysze  obrali podobną taktykę.  Ku  niezmiernemu  zadowoleniu  Cymmerianina,  żadnemu  z  pozostałych  przy  życiu  bandytów  nie  przyszło  do  głowy,  by  wykrzyczeć  ostrzeżenie  dla  kompanów  za  skałą.  Conan miał wolną rękę w wyborze sposobu ataku.  Przyklęknął i obejrzał łuk. Broń znacznie ucierpiała, gdy wytrącił ją z rąk strzelcowi.  Martwy  łucznik  miał  jednak  owiniętą  wokół  pasa  zapasową  cięciwę.  Szybkimi,  sprawnymi ruchami Conan naciągnął ją. Podniósł jedną z rozsypanych na ziemi strzał i  napiął łuk.  Była to nie najgorsza broń, chociaż nie mogła się równać wielkim bossońskim łukom  ani  zakrzywionej  odmianie  oręża,  której  Conan  nauczył  się  używać  w  Turanie.  Z  jeździeckiego łuku można było z odległości dwustu kroków umieścić pięć strzał w tarczy  wielkości  człowieka  tak  szybko,  iż  ostatnią  wypuszczało  się,  nim  pierwsza  dotarła  do  celu.  Wystrzelone  z  długich  bossońskich  łuków  strzały  długości  ramienia  przebijały  aquilońskie kolczugi i grzęzły w ciele na głębokość dłoni.  Conan  nie  potrzebował  aż  tak  dobrej  broni.  Łuku  zamierzał  użyć  wyłącznie  do  poinformowania  rozbójników  za  skałą,  że  tam,  gdzie  wcześniej  byli  ich  towarzysze,  znaleźli  się  wrogowie.  Reszty  powinien  dokonać  strach.  Tego  nauczył  Cymmerianina  i  innych oficerów‐cudzoziemców kapitan Khadjar z turańskiej armii. ʺZwycięża ostatecznie  ten,  kto  na  polu  boju  staje  się  panem  umysłów  walczącychʺ  ‐  powiedział  kiedyś.  ʺKto  pozwala zawładnąć sobą strachowi, kończy jako pozbawiony honoru dezerter lub pastwa  dla sępówʺ.  Mądre  słowa  mądrego  człowieka,  obecnie  tropiącego  Piktów  na  aquilońskim  pograniczu ‐ jeżeli nie wysłano za nim najemnych zabójców. Barbarzyńca miał nadzieję,  że może Raina wiedziała coś o losie Khadjara.  Jeżeli  nawet,  to  by  opowiedzieć  o  tym  Conanowi,  wpierw  musiała  przeżyć  walkę  z  rozbójnikami.  Cymmerianin  naciągnął  cięciwę  i  wypuścił  strzałę.  Poszybowała  między  drzewami i zniknęła w lesie po drugiej stronie traktu. 

21 Roland Green / Conan nieugięty Dopiero  po  trzech  strzałach  w  gęstwinie  rozległ  się  krzyk.  Jednak  było  to  tylko  przekleństwo,  rzucone  na  głowę  marnie  celującego  kamrata.  Dopiero  za  szóstym  razem  rozległ się wrzask bólu.  Cymmerianin  wypuścił  dwie  kolejne  strzały  i  zakładał  trzecią,  gdy  rozbójnicy  zaatakowali.  Z  gęstwiny  wyskoczyło  nie  czterech,  lecz  co  najmniej  dwakroć  więcej  bandytów.  Conan zwolnił cięciwę. Grot wbił się w pierś jednego  rozbójnika. Mężczyzna runął na  ziemię  z  charczeniem,  lecz  pozostali  biegli  dalej.  Wyglądało  na  to,  że  wiedzieli,  jak  na  nowo zastawić zasadzkę. Gdyby zdołali odpędzić wroga, który wyrósł jak spod ziemi za  ich plecami, odzyskaliby panowanie nad obydwoma odcinkami traktu.  Rozbójnikom nie brakowało odwagi. Z początku sprzyjało im nawet szczęście. Conan  nie miał czasu wybrać miejsca dogodnego do obrony. Zza skalnego wyłomu wyłoniła się  przednia straż karawany. Po chwili rozbójnicy, juczne zwierzęta i strażnicy ‐ dosiadający  koni i piesi ‐ przypominali kłębowisko węży z vendhiańskiej dżungli. Cymmerianin nie  ryzykował kolejnego strzału. Zdołał zmusić przeciwników do działania, lecz postąpili w  sposób, jakiego sobie nie życzył. Gdyby walczący ludzie i przerażone zwierzęta pozostały  dłużej w skalnej szczelinie, zostałaby zablokowana tak dokładnie, że rozbójnicy mieliby  wolną rękę.  Ponieważ  jeden  plan  zawiódł,  Cymmerianin  bez  chwili  namysłu  przystąpił  do  realizacji  następnego.  Rzucił  się  w  dół  stoku  z  połyskującym  mieczem  i  sztyletem  w  rękach,  wymijając  drzewa  i  przeskakując  krzaki  i  głazy.  Nie  wydawał  bojowych  okrzyków, zależało mu bowiem na zaskoczeniu przeciwników, lecz jego bliskość zdradził  trzask roztrącanych gałęzi.  Na szczęście usłyszeli je zarówno rozbójnicy, jak i wędrowcy. Gdy bandyci na trakcie  zwrócili  się  w  jego  stronę,  strażnikom  nie  zabrakło  przytomności  umysłu,  by  to  wykorzystać.  Z  góry  zakładali,  że  stający  do  walki  z  napastnikami  człowiek  chce  im  pomóc.  Bystrość  strażników  ocaliła  Conanowi  życie.  Gdy  Cymmerianin  zadał  pchnięcie  sztyletem  w  stronę  jednego  z  bandytów,  ten  rzucił  się  naprzód  i  zdołał  chwycić 

22 Roland Green / Conan nieugięty barbarzyńcę  za  nogi.  Conan  zdołał  jeszcze  zastawić  się  przed  cięciem  drugiego  z  nieprzyjaciół, nim stracił równowagę.  Jeden  ze  strażników  przeskoczył  przez  jucznego  muła  i  wylądował  na  plecach  mężczyzny  wczepionego  w  nogi  Cymmerianina  mężczyzny.  Nie  wydobył  broni;  nie  musiał. Mimo zgiełku Conan usłyszał trzaśnięcie łamanego karku i poczuł, jak uścisk na  jego kostkach słabnie.  Odskoczył  od  konającego  rozbójnika  i  zręczną  szermierką  przez  chwilę  utrzymał  następnego  napastnika  na  odległość  wyciągniętego  ramienia.  Instynkt  ostrzegł  barbarzyńcę  o  kolejnym  niebezpieczeństwie.  Wykonał  zwód.  Gdy  bandyta  się  cofnął,  Conan  jednym  ciosem  odciął  zbliżającemu  się  od  tyłu  mężczyźnie  włochatą  rękę  z  zakrzywioną szablą. Rozbójnik zawył, daremnie starając się zatamować buchającą krew,  po czym osunął się na ziemię, krzycząc wniebogłosy.  Nim Conan zdołał się odwrócić do pierwszego napastnika, ten już nie żył ‐ rozbójnik  natknął  się  bowiem  na  strażnika,  któremu  nie  brakowało  ani  broni,  ani  umiejętności.  Wystarczył jeden cios, by bandyta padł prawie odciętą głową.  Strugi  krwi  zaczynały  sprawiać,  że  skalista  ścieżka  pokrywała  się  grząskim  błotem  utrudniającym  poruszanie.  Conan  przeskoczył  duży  głaz  i  znalazł  się  na  pewniejszym  gruncie. Przybliżył się również do samego centrum walki.  Jeden z rozbójników, przekonany, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciół, chciał odciąć juki  zdychającego konia. Skonał przed nim ‐ Conan chwycił go za tłuste związane włosy i wbił  sztylet w plecy. Bandyta osunął się na półotwarte sakwy, z których wysypywały się fiolki  i buteleczki o pieczęciach pokrytych nie znanymi Cymmerianinowi runami.  Do Conana dołączył strażnik, który wcześniej pospieszył mu z pomocą, dzięki czemu  obydwaj mogli osłaniać się nawzajem. Jeden z bandytów, który wcześniej rzucił się do  ucieczki, wystawił głowę z krzaków w nowym przypływie odwagi lub w nadziei na łatwe  łupy.  Czy  kierował  nim  hart  ducha  czy  łapczywość,  skończyło  się  to  dla  niego  rychłą  śmiercią. Gdy rozbójnik wyskoczył z zarośli, Conan był gotowy na jego przyjęcie. Z siłą  kafara kopnął mężczyznę ciężkim butem, nim ten zdążył wylądować na ziemi. Rozbójnik  zgiął się wpół. Nim zdołał się podnieść, Cymmerianin rozłupał mu mieczem czaszkę. 

23 Roland Green / Conan nieugięty Później  walka  przybrały  typowy  dla  takich  starć  przebieg.  Zamieniła  się  w  zbiór  rozmytych  plam  zderzających  się  i  odskakujących  od  siebie  ostrzy,  w  zgiełk  ludzkich  krzyków i jęków, w kłębowisko ciał ‐ nieruchomych i zdradzających jeszcze oznaki życia.  Conan miał wrażenie, że toczy walkę z o wiele większą liczbą przeciwników, niż sądził na  początku. Przez moment poczuł zgrozę na myśl, że spod ziemi wyrastają nowi bandyci, a  może zabici ożywają na nowo.  Po  chwili  się  zorientował,  że  wrażenie  natłoku  sprawiali  uciekający  nieprzyjaciele.  Raina  lub  ktoś  inny,  kto  nie  stracił  głowy,  rozkazał  zablokować  skalną  szczelinę,  co  odcięło rozbójnikom drogę odwrotu. W ten sposób szczerba w skale została wykorzystana  przeciwko tym, którzy zaplanowali w niej zasadzkę.  Walka zamieniła się w istną rzeź. Gdy było po wszystkim, ogarnięty bitewnym szałem  Cymmerianin doszedł z wolna do siebie. Zdał sobie sprawę, że jest cały zlany krwią, w  dłoniach  dzierży  połyskujący  szkarłatem  oręż,  a  u  jego  stóp  na  ziemi  przesiąkniętej  posoką piętrzą się nieruchome ciała.  Odzyskując  jasność  umysłu,  zauważył  również,  że  strażnicy  trzymają  się  z  dala  od  niego.  Jeden  z  łuczników  nie  zluzował  cięciwy,  aczkolwiek  nie  założył  na  nią  strzały.  Inny, śniady brodacz, czynił raz za razem gest odczyniający złe uroki.  ‐  Raina!  ‐  krzyknął  Cymmerianin,  choć  bardziej  przypominało  to  skrzeczenie  olbrzymiej żaby.  Zdał  sobie  sprawę,  że  walczył  z  zapamiętaniem  godnym  aesirskiego  berserkera  ‐  ogarniętego  ślepą  furią  wojownika  z  Północy.  Nic  dziwnego,  że  bali  się  go  ci,  którym  pospieszył z pomocą.  ‐ Raina!  Tym razem jego wołanie bardziej przypominało głos ludzkiej istoty. Słysząc to imię,  strażnicy  utkwili  w  Cymmerianinie  pełne  zdziwienia  spojrzenia.  Kobieta  zauważyła  Conana. Jej jasne, pokryte piegami oblicze również znaczyły plamy krwi.  Conan się roześmiał. Niemal słyszał, jak Raina rozmyśla: ʺGdzie już spotkałam tego  olbrzymiego barbarzyńcę, że woła mnie, jak byśmy byli starymi przyjaciółmi?ʺ 

24 Roland Green / Conan nieugięty ‐ Jestem Conan Cymmerianin, Raino z Bossonii ‐ powiedział spokojnie. ‐ Przysięgam  na bogów mojego ludu i wszystko, co chcesz, że to prawda.  Wiedział o niej wystarczająco wiele, aby rozproszyć jej podejrzliwość... sam zaś wątpił,  by  chciała  słuchać  w  obecności  swoich  ludzi,  jaką  ją  zapamiętał.  Raina  jeszcze  przez  chwilę  marszczyła  brwi,  po  czym  jej  czoło  się  wygładziło.  Na  zaciśniętych  wcześniej  ustach pojawił się z wolna uśmiech. Płynnym ruchem schowała miecz, ześlizgnęła się z  siodła i podeszła do Cymmerianina.  ‐ Conan? ‐ W jej głosie brzmiała równocześnie radość i niepewność.  ‐ O ile mi wiadomo, nie mam brata bliźniaka, a żadnemu z czarowników nie udało się  stworzyć mojego sobowtóra. Wierz mi, Raino, to ja we własnej osobie.  ‐ Och, na Mitrę!  Przez  chwilę  Conan  miał  wrażenie,  że  Raina  zemdleje.  Wyciągnął  rękę,  zamierzając  oszczędzić  jej  tego  wstydu.  Mimo  bitewnego  zaślepienia  odniósł  wrażenie,  że  towarzyszyła  jej  grupa  doświadczonych  wojaków,  niechętnie  godzących  się,  by  rozkazywała im kobieta. Chociaż nie byle jaka kobieta, Rainy bowiem nie sposób było  zaliczyć do pospolitych przedstawicielek swej płci. Conana nie zaskoczył fakt, że widzi ją  z  własnym  oddziałem  konwojującym  karawany  oddziałem  w  niecałe  dwa  lata  po  tym,  gdy  sama  opuszczała  Turan  jako  zwykła  strażniczka  wędrownych  kupców.  Był  jednak  zdziwiony,  że  ich  szlaki  przecięły  się  ponownie  na  smętnym  odludziu,  mieniącym  się  Królestwem Kresowym.  Raina  odzyskała  panowanie  nad  sobą.  Wyciągnęła  dłoń  i  odgarnęła  z  czoła  Conana  splątane włosy.  ‐ Na bogów, dobrze cię znowu widzieć, chociaż mam... mamy teraz wobec ciebie dług  do spłacenia. Przysięgam, że znajdę jakiś sposób, by...  ‐  ...go  wyrównać?  ‐  dokończył  Cymmerianin  z  posępnym  uśmiechem.  Znów  przypomniawszy sobie, że Raina jest teraz dowódcą, rzekł zniżonym głosem: ‐ Najlepiej  spłać go, zbierając ludzi i ruszając dalej.  Opowiedział w paru słowach o swej walce, zanim karawana pokonała skalną szczerbę.  Zamiar przyłączenia się do rozbójników pominął milczeniem. 

25 Roland Green / Conan nieugięty ‐  Masz  rację,  Conanie.  Być  może  ci  szubrawcy  mogą  nam  sprowadzić  na  kark  kompanów.  Barbarzyńca miał wrażenie, jak gdyby w ciągu kilku chwil Raina urosła. Odwróciła się  i  spiesznie  wykrzyczała  serię  rozkazów.  Mężczyźni  rzucili  się  je  wypełniać,  jak  gdyby  patrzyła na nich bogini walki.  W trakcie rozmowy Conan stwierdził, że mniej powinien się przejmować autorytetem  przyjaciółki, a bardziej ‐ jak zostanie przyjęty przez jej ludzi. Wyświadczył oddziałowi  Rainy ‐ ujmując to oględnie ‐ przysługę, lecz wielu mieszkańców królestwa Południa nie  znało Cymmerian. Część z nich, jak głupcy na całym świecie, bała się nieznanego.  Ponieważ strażnicy bez szemrania jęli wykonywać polecenia kobiety, Conan spokojnie  ruszył pod górę. Wrócił z ciałem herszta i orężem zabitych przez siebie rozbójników.  ‐ Lepiej zabrać broń, by nie wpadła w ręce byle obwiesi ‐ powiedział.   Raina pokiwała głową i spojrzała na trupa.   ‐  Ci  łotrowie  słuchali  jego  rozkazów  ‐  dodał  barbarzyńca.  ‐  Nieco  dalej,  u  podnóża  wzgórza  ze  zrujnowanym  zamkiem  na  szczycie,  stoi  szubienica.  Jeżeli  go  na  niej  powiesimy,  może  da  to  do  myślenia  tym,  którzy  mieliby  jeszcze  ochotę  się  na  nas  zasadzać.  ‐ Nigdy nie brakowało ci sprytu mimo młodego wieku. ‐ Raina ponownie przytaknęła.  ‐ Powiedziałaś to, jak gdybym był żółtodziobem! ‐ roześmiał się Cymmerianin.  ‐ O nie! Nie jesteś żółtodziobem.  Zarówno  głos,  jak  i  spojrzenie  kobiety  świadczyły,  że  odezwały  się  w  niej  wspomnienia, przez które i Conanowi krew żywiej krążyła w żyłach. Po chwili ponownie  przybrała  minę  dowódcy  i  nakazała  strażnikom,  by  martwego  bandytę  umieścić  na  którymś z jucznych zwierząt lub noszach.  Barbarzyńca  przysłuchiwał  się  temu  z  uśmiechem.  Raina  złożyła  obietnicę  spłacenia  długu i potwierdziła, że gotowa jest ją spełnić. Teraz potrzebowali jedynie ciemności.