conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -54 - Carpenter Leonard

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :821.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -54 - Carpenter Leonard.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 81 osób, 73 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

ROBERT JORDAN CONAN ZWYCIĘZCA PRZEKŁAD TATIANA GRZEGORZEWSKA TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VICTORIOUS PROLOG Noc vendhiańska była nienaturalnie cicha, powietrze zaś ciężkie i duszne. Ponieważ nie wiał najlżejszy nawet wiaterek, stołeczne miasto Ayodhia omdlewało z gorąca. Księżyc wisiał ciężko na niebie niczym potworny żółty pryszcz, a nieliczni, którzy odważyli się na niego spojrzeć, zaczynali drżeć i modlić się w duchu, by chociaż jedna chmurka przysłoniła jego obezwładniające, wrogie oblicze. W mieście szeptano, że taka noc i taki księżyc zwiastują zarazę albo wojnę — w każdym razie śmierć. Człowiek, który sam siebie nazywał Naipalem, puszczał te pogłoski mimo uszu. Spoglądał z najwyższego balkonu rozległego pałacu z alabastrowymi wieżami i złotymi kopułami — daru, który otrzymał od króla — wiedząc, że to nie księżyc jest niepomyślnym znakiem. To gwiazdy, ich zmieniające się konfiguracje, blokowały jego poczynania od miesięcy. Położył długie, giętkie palce na wąskiej złotej szkatułce. Ta noc, pomyślał, niesie ogromne niebezpieczeństwo, może zetrzeć na proch wszystkie jego plany. Inna sprawa, że bez ryzyka nie ma zysku, a im większe ryzyko, tym większe niebezpieczeństwo. Naprawdę nie nazywał się Naipal, lecz w kraju powszechnie znanym z intryg tacy jak on musieli zachować szczególną ostrożność. Był wysoki nawet jak na mieszkańca Vendhii, którzy uchodzili za wysokich pomiędzy narodami Wschodu. By zamaskować ów wzrost, nosił szaty ciemnej barwy (dziś także miał taką na sobie), kontrastujące z mieniącymi się kolorami tęczy jedwabiami i atłasami noszonymi przez miejscowych modnisiów. Jego skromny, niewielki turban, którego nie zdobił diadem ani pióro, miał kolor grafitu. Jego twarz, posępnie przystojna, promieniowała spokojem, którego nie mógłby zburzyć żaden kataklizm. Skryte za ciężkimi powiekami czarne oczy dla mężczyzn były oznaką mądrości, dla kobiet zaś — namiętności. Rzadko kiedy odkrywał się przed innymi, wszak jego siła tkwiła w tajemniczości, tak więc mało kto wiedział, że pod imieniem Naipal kryje się nadworny czarnoksiężnik króla Vendhii Bhandarkara. Ów Naipal, powiadano w Ayodhii, to mądry człowiek nie tylko dlatego, że dobrze i wiernie służy królowi, od czasu gdy poprzedni czarnoksiężnik zaginął w tajemniczych okolicznościach, ale również dlatego, że wydaje się pozbawiony ambicji. W kraju, gdzie mężczyzn i kobiety aż rozsadzały nie zaspokojone ambicje i żądza władzy, tę powściągliwość uważano za godną pochwały, chociaż dziwną. Swoją drogą, miał też inne dziwactwa. Wiadomo było na przykład, że przeznacza ogromne sumy dla biedaków, dzieci ulicy. Stanowiło to temat żartów dla dworskich dostojników, ponieważ uważali, że czyni tak, by popisywać się szczodrością. Prawdę mówiąc, długo zastanawiał się, nim ofiarował pierwszy grosz. Wychowywał się na tych ulicach i dobrze pamiętał owe nieszczęsne noce, gdy leżał skulony w jakiejś uliczce, zbyt głodny, żeby zasnąć. Prawda ukazałaby jego słabość; a ponieważ nie mógł sobie na słabość pozwolić, przeto sam rozpuszczał plotki o cynicznych pobudkach swych uczynków. Po raz ostatni spojrzawszy na niebo, Naipal zszedł z balkonu, mocno ściskając szkatułkę. Misternie wykonane złote lampy w kształcie ptaków i kwiatów rozświetlały wysokie korytarze jego pałacu. Na stołach z błyszczącego hebanu i rzeźbionej kości słoniowej stały

śliczne porcelanowe naczynia i delikatne kryształowe wazy. Grube dywany pod jego stopami, mieniące się wszystkimi barwami, były bezcenne, zaś kunsztownie tkane gobeliny, pokrywające alabastrowe ściany, warte ręki królewskiej córki. Na użytek publiczny Naipal stanowił wcielenie skromności i umiaru; prywatnie gonił wciąż za przyjemnościami zmysłowymi. Jednakże tej nocy, po tak długim oczekiwaniu, jego oczu nie cieszyły zdobienia pałacu, nie pragnął też wina ani muzyki, ani kobiet. Zszedł na dół, zapuścił się w głąb swego pałacu, by w końcu dotrzeć do komnat o ścianach, które lśniły bladym perłowatym połyskiem, jak gdyby oszklone ręką mistrza, pomieszczeń wyrwanych z wnętrza ziemi przez tajemne moce. Tylko nielicznym spośród swoich służących pozwalał wchodzić do tych ukrytych głęboko pod powierzchnią ziemi pokoi i korytarzy, a i oni nie mogli nikomu powiedzieć o tym, co tu robili lub widzieli, jako że byli pozbawieni języków. Świat nie miał pojęcia o istnieniu tych pomieszczeń. Ci służący, którzy nigdy do nich nie schodzili i dlatego pozwolono im zachować języki, powodowani strachem i ostrożnością, na wszelki wypadek nie szeptali o nich nawet we własnych łóżkach. Na końcu biegnącego w dół korytarza znajdowała się ogromna kwadratowa sala długości trzydziestu kroków, o delikatnie lśniących jasnych ścianach, które były jedną całością, bez śladu połączeń. Wyżej wznosiła się spiczasta kopuła wysokości dwudziestu ludzi. Pośrodku, pod ową kopułą, znajdował się tajemny znak wykonany ze srebra, wtopiony w prawie przezroczystą podłogę i zajmujący większą część pokoju. Ów srebrny znak zdawał się promieniować niesamowitym lodowatym blaskiem. Na jego obwodzie widniał trójnóg z delikatnej roboty złota, sięgający do wysokości kolan Naipala, tak że każda z nóg wyglądała, jakby była przedłużeniem części wzoru. Powietrze wydawało się ciężkie z powodu straszliwych mocy i wspomnień niegodziwych czynów. Niespodziewanie szósta część jednej ze ścian przemieniła się w wielkie żelazne kraty z wprawionymi weń zamkniętymi drzwiami, również z żelaza. Obok tych dziwnych krat stał stół z błyszczącego drzewa różanego, gdzie na czarnym aksamicie — niczym klejnoty u jubilera — leżały narzędzia i składniki, których potrzebował tej nocy. Na kryształowych nóżkach na jednym z końców aksamitu stała duża płaska skrzynka z misternie rzeźbionej kości słoniowej. Jednakże honorowe miejsce na owym stole zajmował niewielki, kunsztownie rzeźbiony hebanowy kuferek. Położywszy złotą skrzynkę obok atłasowej poduszki, przed którą stał jeszcze jeden złoty trójnóg, Naipal powrócił do stołu. Wyciągnął dłoń w kierunku kuferka, ale pod wpływem nagłego impulsu zmienił zamiar i podniósł pokrywę skrzynki z kości słoniowej. Ostrożnie odsunął na bok błękitny jedwab, miękki jak najdelikatniejszy puch, odsłaniając posrebrzane lustro, którego gładka powierzchnia nie odbijała ani jego postaci, ani nawet pomieszczenia. Mag skinął głową. Właśnie czegoś takiego się spodziewał, ale wiedział jednocześnie, że nie wolno mu zaniedbać niezbędnych środków ostrożności. To lustro nie różniło się aż tak bardzo od szklanej kuli, jednakże o ile kula służyła do porozumiewania się lub śledzenia, to lustro miało zupełnie wyjątkowe zastosowanie. Srebrzysta powierzchnia ukazywała oblicza tych, którzy zagrażali mu swymi knowaniami. Kiedyś, niedługo po tym, jak został nadwornym czarnoksiężnikiem króla Bhandarkara, w lustrze ukazała się góra Yimsha, siedziba straszliwych Czarnych Proroków. Wiedział, że jego nagłe pojawienie się po prostu rozbudziło ich ciekawość. Nie widzieli w nim zagrożenia, takimi byli głupcami. W dzień obraz się rozpłynął, by już nigdy więcej się nie pojawić. Co najwyżej jako chwilowy przebłysk. Skutecznie się z nimi rozprawił. Z uczuciem satysfakcji Naipal przykrył lustro i otworzył hebanowy kuferek. To, co ujrzał wewnątrz, sprawiło, że jego satysfakcja wzrosła. W rzeźbionych otworach w czarnym drewnie tkwiło dziesięć kamieni, gładkich, obłych, o czerni tak intensywnej, że heban wydawał się mniej czarny niż one. Dziewięć było wielkości ludzkiego paznokcia, ostatni zaś — dwa razy większy. To były khorassani. Przez całe wieki ludzie ginęli, daremnie próbując

je odnaleźć, aż w końcu obrosły legendą — stały się jedną z historii opowiadanych dzieciom przed snem. Dziesięć lat poświęcił Naipal na ich odnalezienie, a jego poszukiwania obfitowały w przygody i mogłyby stanowić kanwę dla niejednego dzieła literackiego — jeśli tylko byłyby komuś znane. Z ogromnym szacunkiem położył dziewięć mniejszych khorassani na złotych trójnogach, które otaczały tajemny znak wtopiony w podłogę. Dziesiąty, największy, umieścił na trójnogu przed poduszką. Usiadł po turecku na poduszce i zaczął wypowiadać zaklęcia przyzywające niewidzialne moce. — E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar! Powtarzał te słowa, patrząc, jak kamień przed nim zaczyna się żarzyć, zupełnie jakby w środku był uwięziony płomień. Nie dawał światła, choć wydawał się płonąć. Nagle, z sykiem, jaki wydaje rozgrzany do białości metal zanurzony w wodzie, z rozżarzonego kamienia dobyły się wąskie smugi ognia, a dziewięć khorassani otoczyło srebrny wzór. Równie niespodziewanie, jak się pojawiły, ogniste kraty zniknęły, zaś wszystkie dziesięć kamieni zaczęło płonąć z taką samą siłą. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy syk i księżycowe kamienie przemieniły się w płonące punkty, podczas gdy z każdego trójnogu wynurzyły się rozżarzone pręty. Wewnątrz ognistej klatki nie było widać ani podłogi, ani kopuły — nic, poza bezkresną ciemnością. Naipal milczał, napawając się swym dziełem, po czym zawołał: — Masroku, przyzywam cię! Nastąpiło poruszenie, jak gdyby wszystkie wiatry świata zaczęły się kotłować w olbrzymich pieczarach. W pomieszczeniu rozległ się grzmot i wewnątrz klatki z płomieni począł się unosić olbrzymi ośmioręki kształt, dwukrotnie przewyższający człowieka, o skórze niczym szlifowany obsydian. Za cały strój miał srebrny naszyjnik, z którego zwisały trzy ludzkie czaszki, jego ciało zaś było oślizgłe i bezpłciowe. W dwóch rękach dzierżył srebrne miecze, które świeciły nieziemskim blaskiem. W dwóch innych trzymał włócznie, które ozdobione były ludzkimi czaszkami, w piątej zaś — cienki sztylet. Każda z tych broni mieniła się turkusowo, chociaż każda z innym natężeniem. Po obu stronach bezwłosej głowy powiewały ogromne płaty uszu, a skośne rubinowe oczy skierowały się w stronę Naipala. Potwór ostrożnie przybliżył jedną ze srebrnych włóczni do granicy ognia. Milion szerszeni zabrzęczało z wściekłością, a światło rozbłysło wzdłuż granicy ognia, gasnąc tylko wtedy, gdy ostrze włóczni się wycofywało. — Czemu wciąż próbujesz uciec, Masroku? — zapytał Naipal. — Nie uda ci się tak łatwo wycofać z naszej umowy. Tylko materia nieożywiona może przejść na drugą stronę tej granicy. Nikt, nawet ty, nie może tego dokonać. Zresztą, dobrze o tym wiesz. — Jeśli popełnisz jakiś błąd, człowiecze, nie będzie potrzeby przestrzegania jakichkolwiek umów. — Buczące słowa wydobyły się spomiędzy zębów, które wydawały się stworzone jedynie do rozszarpywania mięsa. Wypowiedziane zostały beznamiętnym tonem, choć dało się w nich usłyszeć nutkę arogancji. — Cały czas trzymam się naszego paktu. — Z całą pewnością, wszak winieneś mi wdzięczność nie tylko z tego powodu. Czyż nie wydobyłem cię na wolność z więzienia, w którym tkwiłeś od stuleci? — Na wolność, człowiecze? Opuszczam me więzienie tylko wtedy, gdy mnie przyzywasz w to miejsce, i muszę tu pozostawać, dopóki nie raczysz łaskawie zezwolić mi, bym znów do owego więzienia wrócił. Czy myślisz, że pomagam ci ze względu na czcze obietnice? Wysłałem demony, by dopadły twego poprzednika, dzięki czemu mogłeś zyskać moc niezbędną do zostania nadwornym czarnoksiężnikiem. Zasłoniłem oczy Czarnym Prorokom z Yimshy, gdy szukałeś tego, co mogło sprowadzić na twoją głowę ich gniew. Robiłem to wszystko na twoje żądanie, człowiecze, a ty ośmielasz się mówić mi o wolności?

— Bądź mi dalej posłuszny — powiedział Naipal chłodno — a odzyskasz pełną wolność. Jeśli odmówisz… — Otworzył złotą skrzynkę. Wydobył z niej srebrzysty sztylet, podobny do jednego z trzymanych przez demona, nawet żarzący się, i zamierzył się na niego. — Kiedy zawieraliśmy pakt, zażądałem od ciebie jakiegoś potwierdzenia owego paktu, a ty dałeś mi tę broń z ostrzeżeniem, jak niebezpieczna może się ona stać w zetknięciu z ludzkim ciałem. Czy nie uważasz, że posiadając tę demoniczną broń, nie muszę zawracać sobie głowy tym, skąd się wzięła jej moc? Nie doceniasz ludzkiej wiedzy, Masroku, a przecież to właśnie śmiertelni ludzie wtrącili cię do twego ciężkiego więzienia. I właśnie dzięki wiedzy zwykłych ludzi w pradawnych zapiskach ludzkich czarnoksiężników znalazłem wzmiankę o broni zrodzonej przez demony, broni wykonanej z rozżarzonego srebra, broni, która nigdy nie chybiała, niezależnie od tego, w kogo była wymierzona i mogła zabić każdego. Nawet demony, Masroku. Nawet ciebie! — Więc zadaj mi cios! — odburknął demon. — Maszerowałem na wojny u boku bogów i przeciwko bogom w czasach, gdy najwyższym osiągnięciem człowieka było odwrócenie kamienia, by zjeść leżącą pod nim gąsienicę. Zadaj mi cios! Uśmiechając się nieznacznie, Naipal z powrotem umieścił sztylet w skrzyni. — Na nic mi się nie przydasz, Masroku, będąc martwym. Chciałem ci po prostu uzmysłowić, że pozostanie w więzieniu nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może cię ode mnie spotkać. Nawet dla demona uwięzienie jest czymś lepszym od śmierci. Rubinowe oczy demona spojrzały niechętnie na maga. — Czego żądasz ode mnie tym razem, człowiecze? Moje możliwości są ograniczone, chyba że pozwolisz mi się przemieszczać. — To nie będzie potrzebne. — Naipal zaczerpnął głęboko powietrza; niebezpieczeństwo było wprost namacalne. — Zostałeś uwięziony w grobowcu króla Orissy pod zaginionym miastem Maharashtra. — Pytałeś już o to przedtem, człowiecze i wiesz, że nie powiem ci, gdzie leży grobowiec i miasto. Jak mam to zrobić, skoro jestem cały czas związany? — Dobrze znam granice twej pomocy. Słuchaj moich rozkazów. Powrócisz do tego grobowca, Masroku, i przyniesiesz mi wojownika pogrzebanego z królem Orissą, jednego z żołnierzy, którzy stanowili jego straż przyboczną w chwili śmierci. Przez chwilę wydawało się Naipalowi, że demon przyjmie rozkaz bez sprzeciwu, lecz nagle Masrok zaczął wrzeszczeć, a wówczas zaczął też wirować. Wirował coraz szybciej, aż wreszcie stał się hebanowo — srebrną smugą. Ani razu nie dotknął granic klatki, ale szerszenie brzęczały, a błyskawice cięły jej ogniste ściany. Komnata drżała od krzyku, a błękitnobiały blask wypełnił powietrze. Twarz Naipala pozostała spokojna, jeśli nie liczyć kropelek potu, które pojawiły się na jego czole. Dobrze znał moce leżące za tą barierą i siłę potrzebną do tego, by tak krzyczeć i migotać. Demon był bliski zniszczenia klatki i wydostania się na wolność. Gdyby mu się udało, Naipal umierałby po tysiąckroć, a wszystkie jego plany spaliłyby na panewce. Nawałnica ustała równie szybko, jak się zaczęła. Masrok znieruchomiał, jakby faktycznie wyrzeźbiony został w obsydianie, wbijając pełne wściekłości spojrzenie w czarnoksiężnika. — Żądasz zdrady! — Malutkiej zdrady — powiedział Naipal słodko, mimo że utrzymanie nerwów na wodzy wiele go kosztowało. — Nie obchodzi mnie, gdzie znajduje się ten grobowiec. Ja chcę tylko jednego z tysięcy wojowników. — Uciekać przed dwoma tysiącami lat niewoli to jedna sprawa, a zdradzić to, czego miałem strzec, zupełnie inna! — Oferuję ci wolność, Masroku. — Wolność. — To było wszystko, co demon powiedział. Naipal skinął głową.

— Wolność po dwóch tysiącach lat. — Dwóch tysiącach lat, człowiecze? Całe ludzkie życie jest przy moim niczym chwilka. Czym są te lata dla kogoś takiego jak ja? — Dwa tysiące lat — powtórzył mag. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. — Trzech jest jeszcze strażników oprócz mnie — powiedział wolno Masrok. — To moje inne ja. Wszyscy powstaliśmy z tego samego kłębowiska chaosu w chwili, kiedy narodził się czas, człowiecze. Naipal ledwo był w stanie ukryć podniecenie. — Zrobisz to tak szybko, jak to będzie możliwe. I pamiętaj, że kiedy wykonasz swą misję, odzyskasz wolność. Będę oczekiwał wiadomości, że zadanie zostało wykonane. A teraz znikaj, Masroku! Rozkazuję ci! Następny grzmot rozległ się w pomieszczeniu i ognista klatka stała się pusta. Drżącą ręką Naipal otarł pot z czoła, po czym odruchowo wytarł ją o swą ciemną szatę. Dokonało się. Kolejna nitka została umieszczona w misternie tkanym gobelinie. Owych nitek były tysiące, wiele z nich tkali mężczyźni — i kobiety — którzy nie mieli pojęcia, co naprawdę robią i dlaczego, ale kiedy wzór w końcu zostanie utkany… Na twarzy Naipala pojawił się nikły uśmieszek. Kiedy wzór zostanie utkany, cały świat pokłoni się Vendhii, Vendhia zaś — Naipalowi. I Z daleka miasto sprawiało wrażenie drogocennego klejnotu — kość słoniowa i złoto na brzegu szafirowego morza — usprawiedliwiając w pełni miano Złotej Królowej morza Vilayet, jakie mu nadano. Bliższe spojrzenie wyjaśniało jednak, czemu niektórzy zwali Sultanapur Pozłacaną Dziwką Vilayetu. Rozległy, osłonięty falochronem port pełen był statków, wypełnionych aż po brzegi jedwabiem z Khitai, galer, które przewoziły ładunki cynamonu i goździków z Vendhii. Oprócz nich zawijały tu inne okręty, z Khorafu czy Khawarismu, cuchnące brudem, potem i rozpaczą przewożonych na nich niewolników. Kopuły pałaców z białego marmuru wprost ociekały złotem, a alabastrowe wieże pięły się ku lazurowi nieba, lecz ulice były ciasne i kręte nawet w najlepszych dzielnicach, jako że Sultanapur rozwijał się przez całe wieki przypadkowo. Dziesiątki razy przez te wszystkie lata miasto obumierało, jego pozłacane pałace zaś i świątynie zapomnianych bogów chyliły się ku upadkowi. Jednakże nowe pałace i nowe świątynie nowych bogów rosły na gruzach starych niczym grzyby po deszczu i niczym grzyby po deszczu wciskały się, gdzie tylko mogły, pozostawiając jedynie kręte przesmyki ulic. Miasto było zakurzone, co nie dziwiło w kraju, w którym deszcz zdarzał się najwyżej raz w roku; a gdy spadł, powodował smród równie silny jak w porcie. Bez deszczu, który by mógł zmyć ulice, odór przez lata unosił się w rozgrzanym powietrzu, zapachy kuchni i potu, perfum i odpadków międliły się razem, aż wreszcie nie można było odróżnić jednych od drugich. Wiecznie unoszące się wyziewy stanowiły równie nierozłączną część miasta jak budynki. W Sultanapurze było bez liku łaźni: zespoły ozdobnych, marmurowych, pokrytych mozaiką basenów, obsługiwanych przez niewiasty odziane jeno we własną skórę; drewniane balie za tawerna — mi, gdzie dziewczyna do posług mogła wyszorować plecy za cenę napitku. Jednakowoż owe kąpiele należały do tradycji nie z powodu dbałości o higienę, lecz stałej spiekoty. Zmarszczony nos i puzderko z pachnidłem były cechami rozpoznawczymi nowo przybyłych do Sultanapuru, bo ci, którzy przebywali tu dłuższy czas, już zdążyli do smrodu przywyknąć… Przybysze byli tu zawsze, gdyż Pozłacana Dziwka Vilayetu przyciągała określony gatunek

ludzi ze wszystkich zakątków świata. W chłodzie ocienionego figowcem dziedzińca czy tawerny kupiec z Puntu o hebanowej twarzy mógł negocjować z Khitańczykiem o migdałowych oczach warunki sprzedaży wina z Zingaru, a blady Korynthiańczyk mógł rozważać z przybranym w turban Vendhiańczykiem, którędy przewieźć kość słoniową do Iranistanu. Ulice mieniły się od różnobarwnych strojów z niezliczonych krajów, a języków i akcentów, które można było usłyszeć na bazarach, nie sposób zliczyć. Niektóre towary były nabyte uczciwą drogą. W innych przypadkach — zakupiono je od piratów, będących utrapieniem morskich szlaków, lub też członków karawan albo przemytników na ciemnym nabrzeżu. Niemniej jednak, niemalże połowa tego, co przepływało przez Sultanapur, wędrowała do królewskiego skarbca na poczet podatków. Mimo że wyższy i szerszy w ramionach od większości przechodniów, których mijał, muskularny młodzieniec — idący ulicami zapełnionymi przez zmierzające do doków, ciągnięte przez woły, wozy o dużych kołach, piszczących z powodu nie posmarowanych osi — nie wzbudzał niczyjej uwagi. Tunika z białego płótna była naciągnięta do granic możliwości na jego ramionach, przy boku zaś w podniszczonej skórzanej pochwie wisiał szeroki miecz, lecz ani miecz, ani szerokie bary nie były w Sultanapurze niczym niezwykłym. W mieście, gdzie nigdy nie brakowało towarów i ciągle trzeba było chronić życie, siłacze z mieczami mogli zawsze być pewni pracy. Pod bujną czarną czupryną, odgarniętą z twarzy i przytrzymywaną przez skórzany pasek, widniały oczy błękitne jak Vilayet i twarde jak agaty. Owe oczy sprawiały, że tych, co w nie spojrzeli, przeszywał dreszcz. Niektórzy, gdy ich mijał, odczyniali uroki, lecz robili to ukradkiem. Unikając przekleństwa tych dziwnych oczu, nikt nie chciał rozzłościć ich posiadacza, gdyż skórzany pokrowiec jego miecza był zniszczony od częstego używania, a postawa i twarz sugerowały, iż nie miałby nic przeciwko temu, by zniszczyć go jeszcze bardziej. Mimo że świadom obecności tych, którzy gapili się na niego i odczyniali uroki, młodzian ignorował ich. Dwa miesiące spędzone w Sultanapurze sprawiły, że zdążył się już do tego przyzwyczaić. Czasami zastanawiał się, jak ci mężczyźni zachowaliby się, gdyby zostali wysłani w jego rodzinne góry Cymmerii, gdzie oczy o barwie innej niż błękitna lub szara stanowiły taką rzadkość, jak jego oczy w tym południowym zakątku Turanu. Jakże często, zanim przybył w to miejsce, gdzie błękit Vilayetu naigrawał się swą wilgotnością z suchego powietrza, wspominał z tęsknotą omiatane wiatrem śnieżyste turnie swej ojczystej ziemi. Z tęsknotą, lecz krótkotrwałą. Przed przybyciem do Turanu był złodziejem, a złoto, które przynosiła ta profesja, przeciekało mu przez palce z taką samą szybkością, z jaką wchodził w jego posiadanie. Zamierzał wrócić do Cymmerii — kiedyś — lecz z taką ilością złota, żeby mógł je rozrzucać wokół jak krople wody. W Sultanapurze zaś znalazł starego przyjaciela i nowy zawód. Cymmerianin wszedł do zbudowanej z kamienia tawerny z półksiężycem niedbale wypacykowanym na jej froncie, odcinając się od tumultu ulicy, ledwie zamknął za sobą ciężkie drzwi. Wewnątrz „Złotego Półksiężyca” panował chłód, ponieważ grube mury odgradzały od skwaru równie jak od hałasu. Stoły stały na kamiennej podłodze w tak dużej odległości od siebie, że rozmów, toczących się przy jednym, prawie nie słyszało się przy drugim, a środek izby był celowo słabo oświetlony. Wszystko to miało każdego utwierdzić w przekonaniu, że nic z tego, co się tu mówi, nie dotrze do niepowołanych uszu. Klienci byli przeważnie Turańczykami, chociaż rzadko kiedy czystej krwi. Mieli na sobie różne stroje: począwszy od podniszczonych, w dalekiej przeszłości białych płócien, a skończywszy na kosztownych aksamitach i jedwabiach w krzykliwych odcieniach szkarłatu i żółci. A jednak nawet najbardziej obszarpanym z nich nie brakowało pieniędzy, o czym świadczyły dziwki siedzące mężczyznom na kolanach i towary wyłożone pomiędzy stołami na wąskich paskach jasnego, kolorowego jedwabiu.

Kilku mężczyzn powitało Cymmerianina głośno lub skinieniem głowy. Znał ich z imienia — Junio, Valash i Emilius — jako że trudnili się tym samym co on, lecz ledwo odpowiadał na pozdrowienia, ponieważ tego dnia co innego zaprzątało jego myśli. Rozejrzał się w półmroku, wypatrując kobiety. Ujrzał ją w tej samej chwili, w której ona zobaczyła jego. — Conan! — zapiszczała, a on otoczył ramionami jej jedwabiste, oliwkowe ciało. Skrawek czerwonego jedwabiu, szeroki na dwa palce, przesłaniał jej krągłe piersi, inny zaś, dwukrotnie szerszy, przeciągnięty przez wąską klamrę z pozłacanego mosiądzu, opasywał kusząco wygięte biodra. Czarne włosy opadały na jej plecy aż do nagich pośladków, a ciemne oczy błyszczały. — Miałam nadzieję, że przyjdziesz się ze mną zobaczyć. Strasznie za tobą tęskniłam. — Tęskniłaś za mną? — roześmiał się. — Minęły ledwie cztery dni, Tasho. Ale myślę, że ten drobiazg wynagrodzi ci udręki samotności… — Sięgnął do skórzanej sakiewki zawieszonej przy pasku i wyjął z niej błękitny topaz na przepięknym złotym łańcuszku. Przez następne kilka minut był całowany. Zawiesił łańcuszek na jej szyi i znów został obsypany pocałunkami. A pocałunki Tashy, pomyślał, to więcej niż noc spędzona z jakąkolwiek inną kobietą. Podniósłszy lazurowy kamień z gniazdka pomiędzy piersiami, przyjrzała mu się znów z zachwytem, a potem spojrzała na Conana spod drugich rzęs. — Musiałeś mieć udany połów — uśmiechnęła się. Conan wyszczerzył w odpowiedzi zęby. — Łowienie ryb to dla nas, rybaków, ciężki kawałek chleba. Na szczęście ich ceny są naprawdę wysokie. — Ci z mężczyzn, którzy znajdowali się na tyle blisko, by słyszeć jego słowa, wybuchnęli śmiechem, podprowadził więc Tashę do wolnego stołu. Wszyscy mężczyźni, którzy odwiedzali „Złoty Półksiężyc”, nazywali siebie rybakami i niewykluczone nawet, że kilku naprawdę nimi było — od czasu do czasu. Jednakże przeważająca większość dostarczała swe „połowy” w nocy na wyludnione skrawki wybrzeża, gdzie nie kręcili się poborcy króla Yildiza, wypatrując, czy towar jaki wyładowano, to ryby czy też bele jedwabiu i beczułki wina. Powiadano, że gdyby wszyscy tak zwani rybacy naprawdę przywieźliby do Sultanapuru ryby, miasto zostałoby zasypane aż po czubki najwyższych wież, a Vilayet całkiem by opustoszał. Conan usiadł przy stole stojącym z tyłu sali i posadził sobie Tashę na kolanach. U jego boku pojawiła się ciemnooka karczmareczka w stroju niemal tak skąpym jak stroje dziwek, tyle że zrobionym z bawełny, nie zaś z jedwabiu. Była równie łatwo dostępna jak inne kobiety tutaj, a uśmiech, którym obdarzyła barczystego Cymmerianina, sugerował, że gotowa jest natychmiast zająć miejsce Tashy. — Wina — powiedział i gdy się oddalała, wpatrzył się w jej rytmicznie kołyszące się, ledwie okryte biodra. — Przyszedłeś, żeby się zobaczyć ze mną czy z nią? — spytała kwaśno Tasha. — A tak w ogóle, to czemu nie zjawiłeś się wczoraj? Przecież wczoraj miałeś wrócić. A może zajęty byłeś pocieszaniem jakiejś karczmary o grubych kostkach? — Nie uważam, żeby jej kostki były grube — odparł ironicznie Conan. Jego ręka w ostatniej chwili chwyciła nadgarstek Tashy, nim ta wymierzyła mu policzek. Wyrywała się, usiłując wstać, aż musiał w końcu otoczyć rękoma jej kibić. — Kto w takim razie siedzi na moich kolanach? Ona czy ty? — zapytał. — To powinno wyjaśnić ci, kogo przez cały ten czas pragnąłem. — Może — odparła, wciąż jeszcze nadąsana, ale przestała się wyrywać. Ostrożnie oswobodził jej ramiona z uścisku. Powinien przewidzieć, że może dojść do takiego wybuchu. Naprawdę mogłaby wydłubać mu paznokciami oczy. Lecz jej gwałtowność przejawiała się również w innych dziedzinach, dlatego wciąż ją znosił. Karczmarka wróciła z glinianym dzbanem wina i dwoma pogiętymi metalowymi

pucharami, po czym oddaliła się z monetami, które dostała. Tasha rzuciła jej na odchodnym złowróżbne spojrzenie. Doświadczenie podpowiadało Conanowi, że kobiety — niezależnie od tego, co mówią — wolą mężczyzn, którzy zbyt łatwo nie poddają się ich tyranii, ale pomyślał, że może jednak warto by było załagodzić ten spór. — A teraz posłuchaj — powiedział. — Mogliśmy wrócić do Sultanapuru dopiero tego ranka, gdyż wiał przeciwny wiatr. Miałem tylko kilka godzin na znalezienie tego cacka dla ciebie. Jeśli chcesz, sprowadzę Horda, by potwierdził me słowa. — Skłamałby dla ciebie. — Wzięła puchar, który napełnił, lecz zamiast się napić, przygryzła dolną wargę, po czym powiedziała: — Szukał cię. Mam na myśli Horda. Zapomniałam ci powiedzieć. Chce się natychmiast z tobą widzieć. Chodzi o jakiś ładunek „ryb”. Conan powstrzymał uśmiech. Jej podstęp był zbyt grubymi nićmi szyty. Kiedy opuszczał statek, jednooki przemytnik zwierzył mu się z zamiaru odwiedzenia pewnej kupieckiej żonki, której mąż bawił właśnie w Ahifie. Cymmerianin nie widział jednak powodu, by dzielić się tą wiadomością z Tashą. — Hordo może poczekać. — Ale… — Cenniejsza mi jesteś nad jedwabie czy klejnoty. Zostanę tutaj. Z tobą. Napotkał ukośne spojrzenie błyszczących oczu. — Naprawdę jestem ci aż tak droga? — Przytuliła się do niego i schyliła, by zamruczeć mu do ucha, biorąc je jednocześnie między białe zęby. — Bardzo mi się podoba twój prezent, Conanie. Uliczny hałas wzmógł się na chwilę, co oznaczało wejście kolejnego klienta. Tasha skuliła się, wstrzymując oddech. Sprawiła wrażenie, jakby chciała zasłonić się Conanem niczym tarczą. Uświadomił sobie nagle, że nawet jak na „Złoty Półksiężyc” zrobiło się zbyt cicho. Szmer rozmów raptownie ucichł. Cymmerianin spojrzał w kierunku drzwi. W półmroku zamajaczył ledwie cień mężczyzny, wysokiego jak na Turańczyka. Jedno wszelako było pewne — nawet w nikłym świetle wpadającym zza drzwi. Mężczyzna miał na głowie wysoki, spiczasty hełm strażnika miejskiego. Intruz niespiesznym krokiem przemierzał wyciszoną tawernę, rozglądając się, jakby kogoś szukał; palce jednej ręki zaciskał na rękojeści zakrzywionego miecza zawieszonego przy biodrze. Żaden z mężczyzn siedzących wokół nie patrzył mu w oczy, ale on nie sprawiał wrażenia zainteresowanego którymkolwiek z nich. Był oficerem — spostrzegł Conan — wysoki, o pociągłej twarzy, z cienkim wąsikiem i niewielką spiczastą bródką. Palce przybyłego przestały bębnić o rękojeść, gdy jego wzrok spoczął na stole, przy którym siedział Conan, po czym zaczęły znowu, podczas gdy podchodził bliżej. — Och, Tasho — powiedział łagodnie. — Czyżbyś zapomniała, że mieliśmy się dzisiaj spotkać? Tasha spuściła wzrok i odpowiedziała cichutko: — Wybacz mi, kapitanie Muradzie. Widzisz, że mam klienta. Nie mogę… proszę cię. — Znajdź sobie inną kobietę! — warknął Conan. Kapitan poszarzał na twarzy, lecz nie spuszczał wzroku Tashy. — Nie mówiłem do ciebie… rybaku. Tasho, nie chciałbym cię zranić, ale będę chyba musiał nauczyć cię posłuszeństwa. Conan zaśmiał się szyderczo. Tyiko głupiec lubi straszyć kobiety. Lubisz tresurę, kup sobie psa do bicia. Twarz strażnika pobladła pod opalenizną. Nagle chwycił Tashę za ramię, ściągając ją z kolan Conana. — Zejdź mi z oczu, pokurczu, zanim… Straszliwy cios padł w tej samej chwili, gdy Conan z warknięciem zerwał się na równe

nogi. Mężczyzna o pociągłej twarzy, zaskoczony, otworzył szerzej oczy, jakby liczył na to, że weźmie dziewczynę bez walki, a jego ręka powędrowała do rękojeści miecza — ale Conan był szybszy. Nie sięgnął jednak po własne ostrze. Zabicie strażnika to dla przemytnika kiepski interes — chyba że jest to absolutnie konieczne — chociaż, mówiąc szczerze, nawet wtedy nie bardzo. Żołnierze, którzy wzięli łapówkę za udawanie, że nic nie widzą, stawali się prawdziwymi tygrysami broniącymi królewskich praw, kiedy jeden z nich został zabity. Cymmerianin grzmotnął pięścią w podbródek tamtego, nim jeszcze zdołał on wyciągnąć broń z pochwy. Oficer sprawiał wrażenie, jakby usiłował zrobić salto do tyłu i upadł na stół, przewracając go. Jego hełm potoczył się po podłodze, lecz Turańczyk leżał tam, gdzie upadł, niczym worek owsa. Karczmarz, tłusty Kothańczyk z małymi złotymi kolczykami w uszach, pochylił się nad oficerem i przyjrzał się mu bacznie. Wytarł nerwowo pulchne dłonie w poplamiony winem fartuch, po czym wyprostował się. — Przez ciebie nie będę mógł prowadzić interesu przez dziesięć dni. Jeśli będę miał szczęście. Na Mitrę, człowieku! Zabiłeś tego wyperfumowanego bufona! Ma przetrącony kark. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć lub choćby się poruszyć, drzwi na ulicę otworzyły się i weszło dwóch strażników. Maszerowali po sali, uśmiechając się z pogardą, jak gdyby byli na koszarowym placu, wypełnionym kmiotkowatymi poborowymi. Nienaturalny spokój tawerny zakłócany był jedynie przez lekkie szuranie i szelest, odmierzające trasę mężczyzn. Conan zaklął pod nosem. Akurat stał nad ciałem tego przeklętego durnia. Jakikolwiek ruch przyciągnąłby uwagę szybciej, niż zdołałby umknąć. Nie miał zamiaru zakończyć ucieczki z mieczem w plecach. Ostrożnym ruchem ręki nakazał Tashy odsunięcie się. Skwapliwość, z jaką go posłuchała, nieco go rozczarowała. — Szukamy kapitana Murada! — krzyknął w ciszy jeden ze strażników. Często łamany nos nadawał mu wygląd awanturnika. Drugi skubał niespiesznie wąsy i spoglądał wyniośle na salę. Kothańczyk usiłował ukryć się w cieniu, lecz żołnierz o złamanym nosie zmroził go spojrzeniem. — Hej, karczmarzu! Ta hołota, którą obsługujesz, wydaje się pozbawiona języków. Gdzie jest kapitan Murad? Wiem, że tu wchodził. Usta Kothańczyka pracowały bezgłośnie i jeszcze mocniej wycierał ręce o fartuch. — Lepiej rozwiąż język, głupcze, nim będę ci go musiał rozciąć. Nawet jeśli kapitan jest tu z dziewką, musi bezzwłocznie wysłuchać wiadomości, którą mu przynoszę. Gadaj albo zrobię sobie z twojej skóry buty! Nagle skubiący wąsy żołnierz złapał mówiącego za rękę. — Murad jest tam, Taviku! — krzyknął, pokazując palcem. Oczy strażników przeniosły się bezlitośnie z nieruchomej postaci oficera na Conana; ich twarze stwardniały. Cymmerianin czekał niewzruszenie, pozornie nic sobie nie robiąc z ich spojrzeń. Co ma być, to będzie. — To twoja robota, wielkoludzie? — zapytał chłodno Tavik. — Podniesienie ręki na oficera Straży Miejskiej będzie cię kosztować obicie pięt. Abdulu, spróbuj ocucić kapitana. Potężny młodzieniec pomyślał, że strażnicy ostatnio byli trochę za bardzo pewni siebie. Tavik wyciągnął swój zakrzywiony miecz, lecz trzymał go od niechcenia, zniżając do swego boku, jakby nie wierzył, że ktokolwiek tutaj może sprawić, iż będzie musiał go użyć. Drugi ze strażników nawet nie sięgnął po broń. Abdul pochylił się nad zwłokami kapitana Murada, chwycił oficera za rękę i zmartwiał. — On nie żyje — wyszeptał, po czym jego słowa przeszły w krzyk. — Nie żyje, Taviku! Conan pchnął ławkę, na której przedtem siedział, na Abdula, który usiłował równocześnie odskoczyć i wyciągnąć miecz. Podczas gdy skakał niezdarnie, usiłując wyminąć przeszkodę,

Cymmerianin odsłonił ostrze swego miecza. Wraz z jękiem swego towarzysza Tavik wyciągnął miecz, by zadać nim cios. Unieszkodliwiłby z pewnością przeciwnika, gdyby nie to, że ten przeciwnik był uzbrojony. Teraz płacił za swój błąd, gdyż miecz Conana rozpłatał jego odsłonięty brzuch. Z rozdzierającym krzykiem Tavik upuścił miecz, zaciskając palce w próżnym wysiłku, by wepchnąć z powrotem jelita, po czym legł obok swej broni na kamiennej podłodze. Conan odskoczył, gdy tylko wyjął z ciała miecz i skierował go w dół, w ostatniej chwili odpierając pchnięcie Abdula. Siła ciosu wytrąciła strażnikowi broń z ręki i napełniła rozpaczą jego ciemne oczy, na chwilę przed tym, zanim miecz Cymmerianina przeszył jego gardło na wylot. Gdy Conan wyszarpnął broń z upadającego ciała, Tavik wierzgnął po raz ostatni, po czym skonał. Cymmerianin, patrząc spode łba, wytarł miecz o tunikę Abdula i schował go do pochwy. W izbie jadalnej, uświadomił sobie, pozostała teraz zaledwie połowa tych, którzy oglądali początek walki, a i oni znikali wciąż za drzwiami. Każdy spośród mężczyzn i niewiast byłby szczęśliwy, gdyby mógł przysiąc, że nie było go w „Złotym Półksiężycu” w dniu, w którym zginęło trzech strażników miejskich. Kothiański karczmarz otworzył drzwi na tyle, by wyjrzeć na ulicę, po czym zamknął je z jękiem. — Strażnicy — wymamrotał. — Chyba z dziesięciu. I wyglądają na zniecierpliwionych. Będą tu lada moment, żeby sprawdzić, co dzieje się z tymi dwoma. Jak mam wyjaśnić to, co zaszło w mojej tawernie? Co mam powiedzieć? — Chwycił złotą monetę rzuconą mu przez Conana, nie omieszkawszy jej ugryźć, zanim ją schował pod fartuchem. — Powiedz im, Banaricu — rzekł Conan — że kapitana zabili w czasie sprzeczki handlarze niewolnikami z Khorafu. Oni też wykończyli później strażników. Było ich kilkunastu. Zbyt wielu, byś mógł interweniować. Banaric skinął niechętnie. Może w to uwierzą. Może. Conan spostrzegł, że w tawernie pozostali tylko oni dwaj. Nawet Tasha zniknęła. I to bez choćby jednego słowa, pomyślał cierpko. Swoją drogą, co za okropny dzień. A jeszcze do tego musi się liczyć z pogonią Straży Miejskiej. Lub też nie musi — pod warunkiem, rzecz jasna, że Kothańczyk powtórzy historyjkę, za którą mu zapłacił. — Pamiętaj, Banaricu — powiedział. — Kilkunastu khorafiańskich handlarzy niewolnikami. — Poczekał aż karczmarz skinie głową, po czym wziął nogi za pas. II Conan pospiesznie oddalał się od „Złotego Półksiężyca” labiryntem uliczek, który oplatał obszar wokół karczmy; uliczek ledwie tak szerokich jak jego ramiona, a śmierdzących moczem i padliną. Ten dzień zamierzał spędzić w objęciach Tashy, ale z pewnością nie wchodziło to już w rachubę. Poślizgnął się na szlamie, z trudem utrzymał równowagę i zaklął. Nawet jeśli uda mu się znaleźć ponownie tę dziwkę, nie był pewien, czy chce spędzać czas z kobietą, która otrzymawszy prezent ucieka — nawet bez pocałunku — tylko z powodu niewielkich kłopotów. Istnieją przecież inne kobiety i inne sposoby miłego spędzania czasu. Mimo że kupił jej topaz i rzucił sztukę złota Banaricowi, w jego sakiewce trudno było dostrzec dno. „Rybą”, wyładowaną ostatniej nocy na dzikiej plaży był khitański jedwab oraz słynne basrallaskie koronki z Vendhii. Ich ceny były wysokie. Może wydać trochę złota na przyjemności. Znajdował się w samym sercu rozległego miasta, daleko od dzielnicy portowej, ale wszystkie części Sultanapuru mogły się poszczycić mianem dzielnic handlowych. Nie było tu wozów zaprzężonych w woły, ale wąskie uliczki nadal wypełniał tłum ludzi, bo sklep kotlarski i dom publiczny z powodzeniem mogły stać obok domu kupca, a karczma i sklep

ceramiczny przy samej świątyni. Kupujący, sprzedawcy i wierni — wszyscy wymieszani w ciżbie. Wymuskane damy w woalkach z koronki, za którymi podążali słudzy niosący ich nabytki, potrącały terminatorów dźwigających na barkach zwinięte dywany lub bele tkanin. Brudni ulicznicy o zachłannych palcach czyhali na sakiewki w aksamitnych tunikach grubych mężczyzn o jeszcze bardziej zachłannym spojrzeniu. Na niewielkim placyku żongler utrzymywał w powietrzu sześć zapalonych pochodni naraz, równocześnie przeklinając malca, proszącego o pieniądze tych, którzy zatrzymali się, by popatrzeć. Na każdym skrzyżowaniu handlarze owocami sprzedawali granaty, pomarańcze i figi, niektórzy z tac zawieszonych na szyi, inni z wiklinowych koszy na osłach. Od czasu do czasu owe osły dodawały swój ryk do ogólnego zgiełku. Gęsi i kurczaki w trzcinowych klatkach gdakały i krzyczały, świnie uwiązane za nogi chrząkały ponuro. Domokrążcy zachwalali setki różnych towarów, a sprzedawcy targowali się co sił w płucach, krzycząc, że taka cena ich zrujnuje, a jednak obniżali ją jeszcze bardziej. Miedziak wystarczył na dużą garść fig, które Conan zjadł po drodze, rozglądając się i od czasu do czasu robiąc też zakupy. Od kowala, kującego młotem rozżarzone do białości żelazo w kuźni pod pasiastą markizą, Cymmerianin kupił sztylet o prostym ostrzu i pochwę, którą wetknął z tyłu za pas. Misternie rzeźbione paciorki bursztynu włożył do sakiewki z myślą, że przyozdobią szyję innej dziewczyny niż Tasha. Chyba że, oczywiście, przeprosi ładnie za swoją ucieczkę. Wąski, ocieniony sklepik, prowadzony przez kościstego mężczyznę o obleśnym zachowaniu i służalczej fizjonomii, dostarczył peleryny z kapturem z najcieńszej wełny, która miała chronić nie przed zimnem, które nigdy nie nawiedzało Sultanapuru, ale przed słońcem. Szukał takiego odzienia od dłuższego czasu, jako że większość mężczyzn w Sultanapurze nosiła turbany i sprzedawano niewiele peleryn z kapturami, nie mówiąc już o pelerynach na tyle dużych, by pasowały na jego bary. Obok Conana przeszedł obszarpany mężczyzna niosący na plecach wielki gliniany dzban owinięty w wilgotne gałgany. Z dzbana wystawała rączka chochli, a po bokach brzęczały zawieszone na łańcuchu miedziane kubki. Widok ten obudził w Conanie pragnienie po zjedzeniu tak wielu słodkich fig. Obszarpaniec był nosiwodą. W mieście tak gorącym i suchym jak Sultanapur, za wodę trzeba było płacić podobnie jak za wino. Conan zatrzymał mężczyznę i kucnął przy ścianie, podczas gdy sprzedawca wody zdjął dzban. Łańcuchy były tak długie, że każdy Turańczyk mógł pić na stojąco, ale Conan musiał albo kucnąć, albo się pochylić. Miedziak powędrował do kościstej dłoni sprzedawcy, a Conan chwycił kubek z wodą. Nawet się nic umywa do górskiego strumienia w Cymmerii, schłodzonego wiosennymi roztopami, pomyślał. Ale takie myśli były całkiem bezużyteczne; sprawiały tylko, że spiekota wydawała się wysysać wilgoć z człowieka jeszcze szybciej. Naciągnął kaptur nowej peleryny, by skryć się w jej cieniu. Kiedy pił, poprzez kakofonię ulicy docierały do niego strzępki rozmów. Myśli zajęte miał Tashą, ale jego uszy rejestrowały urywki. — …Czterdzieści miedziaków za antałek to rozbój w biały dzień… — …Przynajmniej dziesięciu zabitych, powiadają, a jeden to generał… — … Słyszałem, że książę… — …Jeśli mój mąż się dowie, Mahmoudzie… — …Spisek vendhiański… — …Podczas gdy wazam Vendhii w Aghrapurze prowadzi rozmowy pokojowe… — … Więc uwiodłem jego córkę, by wyrównać rachunki… — .. .Zamachowiec był olbrzymem z Północy… Conan zamarł z miedzianym kubkiem przy ustach. Powoli podniósł wzrok na twarz nosiwody. Mężczyzna, bezczynnie patrząc w ścianę, o którą oparł się Cymmerianin, wydawał

się po prostu czekać na zwrot kubka, ale pot spływał mu po ciemnym czole, choć jeszcze przed chwilą nie było tam jego śladu, przestępował też z nogi na nogę, w każdej chwili gotów do ucieczki. — Co usłyszałeś, nosiwodo? Obszarpaniec podskoczył, aż zachybotał dzban. Musiał go złapać, by się nie przewrócił. — Tak, panie? Ja… ja nic nie słyszałem. — Nerwowy śmiech przerwał jego słowa. — Zawsze są plotki, panie. Zawsze plotki, ale ja słucham tylko paplaniny w mojej głowie. Conan wsunął kawałek srebra do stwardniałej dłoni mężczyzny. — Co właśnie usłyszałeś? — spytał łagodniejszym tonem. — O człowieku z Północy? — Panie, ja handluję wodą. Niczym więcej. — Conan nadal mu się przyglądał, ale mężczyzna zamrugał i przełknął, jakby ktoś na niego warknął. — Panie, powiadają, że są zabici żołnierze, strażnicy miejscy i może generał albo książę. Powiadają, że to sprawka Vendhiańczyków i że jeden z zabójców… — Tak? Sprzedawca wody znowu przełknął ślinę. — Panie, mówią, że jeden z zabójców jest… olbrzymem. Z… z Północy. Conan skinął głową. Opowiadanie najwyraźniej nawiązywało do wydarzeń w „Złotym Półksiężycu”. Jeśli wieść o nich rozeszła się, chociaż w zniekształconej formie, to o czym jeszcze wiedziano? Może znano jego imię? Nie martwił się tym, w jaki sposób historia ujrzała światło dzienne. Przemytnicy zazwyczaj nie zeznawali przeciwko sobie nawzajem, ale może tego poranka któryś w tawernie został złapany i przesłuchany przez strażników? Niewykluczone, że Banaric uznał sztukę złota za niewystarczającą zapłatę, żeby okłamać strażników rozwścieczonych tym, co zobaczyli. W tej chwili jego głównym zmartwieniem było wymyślenie sposobu na to, żeby uniknąć złapania w mieście, w którym rzucał się w oczy jak wielbłąd na stepie. Ogarnął wzrokiem ulicę i nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Nie było strażników. Na razie. Opróżnił kubek jednym haustem, ale przytrzymał go chwilkę dłużej. — Handel wodą to niezłe zajęcie — powiedział. — Wodą i niczym więcej. Ludzie, którzy handlują wodą i niczym więcej, nigdy nie muszą oglądać się za siebie, żeby sprawdzić, kto czai się za ich plecami. — Rozumiem, panie. — Nosiwoda sapnął. — Handluję wodą i niczym więcej. Niczym więcej, panie. Conan kiwnął głową i wypuścił z ręki kubek. Nosiwoda dźwignął dzban na plecy tak szybko, że woda przelała się przez brzegi i popędził w tłum. Zanim zniknął z pola widzenia, Conan już o nim zapomniał. Zostanie wyznaczona nagroda, pewnie tak samo przesadzona jak liczba zabitych strażników, a nosiwoda i tak wcześniej czy później będzie próbował sięgnąć po jakąś jej część, ale przy odrobinie szczęścia przynajmniej przez godzinę będzie siedział cicho. Prawdę mówiąc, Cymmerianowi wystarczy jedna dziesiąta tego czasu. Naciągnąwszy kaptur peleryny jeszcze bardziej, Conan pośpieszył w dół ulicy, szukając szczególnego rodzaju handlarza. Handlarza, którego chyba tu wcale nie ma, pomyślał gniewnie. Byli sprzedawcy miedzianych misek, wiklinowych koszy, tunik i sandałów, i pozłacanej biżuterii — wszyscy, z wyjątkiem tego, którego szukał. Ale przecież widział terminatorów noszących… O, jest. Stragan sprzedawcy dywanów, wypełniony dywanami we wszystkich kolorach i rozmiarach, w stertach, zwiniętymi i rozwieszonymi na ścianach. Kiedy Conan wszedł, pulchny sprzedawca z profesjonalnym uśmiechem na twarzy pospieszył do niego, zacierając dłonie. — Witam, panie. Witam. Oto najprzedniejsze dywany w całym Sultanapurze. Nie, w całym Turanie. Dywany, które ozdabiają pałac samego króla Yildiza, niech go Mitra błogosławi po trzykroć dziennie. Dywany z Iranistanu, z…. — Ten proszę — przerwał mu Conan, wskazując dywan, który leżał na przedzie straganu

zwinięty w rulon szerszy niż ludzka głowa. Uważał, żeby trzymać głowę opuszczoną. Jego błękitne oczy mogłyby być dla straży wskazówką. — Doprawdy panie, jesteś prawdziwym koneserem. Wybrałeś najlepszy dywan w moim sklepie, nie kłopocząc się nawet rozwijaniem go. Kosztuje zaledwie sztukę złota… Tym razem szczęka sprzedawcy opadła, bo Conan natychmiast rzucił żądaną monetą. Co prawda, jego sakiewka prawie opustoszała, ale nie miał czasu na targowanie się, jakkolwiek dziwne mogło się to wydawać sprzedawcy. Usta pulchnego mężczyzny nie zamykały się, kiedy próbował odzyskać równowagę. — Uch, tak panie. Oczywiście. Załatwię zaraz pomocników, żeby przenieśli pański zakup. Dwóch powinno wystarczyć. To silne chłopaki. — Nie trzeba — odpowiedział Conan. Miecz i pas zostały naprędce umieszczone wewnątrz rulonu. — Sam sobie poradzę. — Ale on jest zbyt ciężki dla jednego… Sprzedawca zamarł w niemym podziwie, kiedy Conan z łatwością zarzucił sobie dywan na lewe ramię, a później nonszalancko przesunął do wygodniejszej pozycji. Gruby rulon na jego ramieniu usprawiedliwi zgarbioną sylwetkę i pochyloną głowę, co z kolei sprawi, że nie będzie wyglądał na tak wysokiego. Dopóki jego kaptur będzie głęboko naciągnięty na twarz, może uchodzić za jednego z dziesiątków mężczyzn noszących dywany dla tkaczy lub sprzedawców. Zauważył, że sprzedawca przygląda mu się z rozdziawioną gębą. — Idzie o zakład — wyjaśnił Conan i jako że nie potrafił wymyślić warunków owego zakładu, pośpiesznie opuścił sklep. Na ulicy czuł jeszcze wzrok sprzedawcy na plecach. Kiedy wydostał się na wąską uliczkę, poczuł przemożną chęć oddalenia się stamtąd tak szybko, jak to tylko możliwe, ale zmusił się, żeby zwolnić. Niewielu robotników czy terminatorów w Sultanapurze poruszało się szybciej niż wolnym spacerkiem, chyba że byli obserwowani przez swych panów. Conan zazgrzytał zębami i dostosował swoje tempo do innych robotników. Za to, zniecierpliwiony, używał dywanu, by utorować sobie drogę przez strumienie ludzi. Większość schodziła mu z drogi, jedynie przeklinając pod nosem. Burknięcie spod kaptura odpowiadało nielicznym, którzy wykrzykiwali przekleństwa i grozili mu pięścią lub chwytali za rękaw. Przyjrzawszy mu się uważniej, każdy z tych ostatnich przypominał sobie nagle, że bardzo się spieszy. Ukradkowe spojrzenia spod kaptura powiedziały Conanowi, że jest prawie w połowie drogi do portu. Powoli do świadomości Cymmerianina dotarła zmiana w natężeniu hałasu ulicy. Świnie z powiązanymi nogami i spętane owce wciąż chrząkały i beczały, a i gdakanie z ustawionych w wysokie sterty wiklinowych klatek wypełnionych kurczakami nie ustawało. Ale kobieta targująca się głośno o szal vendhiańskiej koronki zamilkła, a następnie odwróciła się plecami do tłumu i kontynuowała już znacznie ciszej. Sprzedawca szpilek i wstążek przerwał wpół swe nawoływania i wycofał się do wylotu uliczki, zanim znów się odezwał. Inni wzdrygnęli się lub zająknęli albo też zaczęli się nerwowo rozglądać. To nie on jednak był przyczyną zamieszania. Tego Conan był pewien. To było coś za nim, ale nie mógł odwrócić się, by spojrzeć. Nadstawił ucha, by przeniknąć ścianę ulicznej paplaniny i rynkowego trajkotania. Tak. Pośród wielu stóp, które stąpały po ulicy, pewna ilość poruszała się w zgodnym rytmie. Maszerujące stopy. Stopy żołnierzy. Cymmerianin podniósł prawą dłoń do dywanu tak, jakby chciał go podtrzymać. Dłoń spoczęła nie dalej niż na szerokość palca od rękojeści miecza ukrytego w zwoju. — Mówię ci, Gamelu — rozległ się schrypnięty głos za plecami Conana. — Ten wielki przygłup to tylko robotnik, człowiek tkacza. Nie marnujmy na niego czasu. Drugi rozmówca odpowiedział tonem gładszym i z nutką kpiny: — A ja ci mówię, że gdyby się wyprostował, byłby naprawdę wysoki. To może być ten gigantyczny barbarzyńca, którego wynajęli Vendhiańczycy. Czyżbyś zapomniał o nagrodzie,

Alsanie? Czy można zapomnieć o tysiącu sztuk złota? — Wciąż jestem zdania, Gamelu, że… — Hej, ty tam! Ty, duży! Zatrzymaj się i odwróć! Conan zatrzymał się. Tysiąc sztuk złota, pomyślał. Z pewnością kapitan Murad nie był tyle wart. Ale żołnierze uważali, że on pasuje do opisu człowieka, za którego będzie zapłacona tak wysoka nagroda, a nie mógł sobie wyobrazić, by chodziło o kogoś innego. Powoli się odwrócił, trzymając gruby rulon pomiędzy strażnikami a swoją twarzą, tym razem nie zadając sobie trudu, by usunąć ludzi z drogi. Żołnierze zbliżali się, najwyraźniej zadowoleni, że ich posłuchał. Gdy odwrócił się do nich bokiem, już przy nim stali. Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. — Dobrze — powiedział schrypnięty głos. — Pokaż no swoją twarz! Pozwolił, by ręka obróciła go jeszcze trochę. Wtedy, wyszarpnąwszy schowany w dywanie miecz, rzucił ciężki rulon w mężczyznę, który go szarpał. Był tylko na wpół świadom tego, że strażnik z cienkimi wąsami upadł z trzaskiem łamanej nogi. Wzrok Conana zwrócony był bowiem na dwudziestu innych strażników wypełniających wąską uliczkę za pierwszym. Na krótką chwilę wszystko zamarło; Conan poruszył się pierwszy. Wyciągnął rękę, by cisnąć wiklinowe klatki z wrzeszczącymi kurczakami pomiędzy żołnierzy. Kurczaki wyprysnęły z łamanych klatek. Sprzedawcy i sklepikarze, piszcząc tak samo jak oszalałe ptaki, rozbiegli się we wszystkie strony; niektórzy próbowali nawet utorować sobie drogę, odpychając żołnierzy, którzy z kolei usiłowali usunąć ze swej drogi ludzi, tłukąc na oślep. Chrząkania świń zmieniły się w rozpaczliwe kwiki, a owce skakały i szarpały się w swych pętach. Conan wyszarpnął miecz z pochwy w momencie, gdy jeden ze strażników wydostał się z ogólnego zamieszania i przeskoczył przewróconego mężczyznę. Robiąc unik, Cymmerianin uderzył. Turańczyk zabulgotał głośno, kiedy zgiął się wpół od stali, która wbiła się w jego brzuch. Zanim upadł, Conan wyszarpnął miecz i przeciął więzy pętające najbliższe owce. Uciekając przed błyszczącym ostrzem, wełniste zwierzęta popędziły w kierunku ciżby żołnierzy krzyczących, by zejść im z drogi i sklepikarzy błagających o zmiłowanie; a wszystkiemu towarzyszył trzepot dziesiątków skrzydeł i skrzeczenie kurczaków. Dwóch innych żołnierzy uwolniło się z ciżby tylko po to, by przewrócić się o owce. Conan nie czekał dłużej. Pobiegł, przewracając za sobą kolejne klatki. Za pierwszym rogiem skręcił w prawo, za drugim — w lewo. Miał przewagę tylko kilku chwil. Większość z tych, którzy go widzieli, zapytana przez strażników miejskich, zaprzeczy wszystkiemu jak zwykle w Sultanapurze, ale niektórzy będą mówić. Wystarczająco wielu, by żołnierze odtworzyli jego trasę. Nagle zobaczył ciągniętą przez muła dwukółkę ze stertami beli wyższymi niż człowiek. Za nią jechał następny wóz o wysokich kołach — furman szedł obok zwierzęcia z batogiem — a za nim jeszcze jeden… Nagle Conan stanął przed straganem garncarza. Nic sobie nie robiąc z jego wytrzeszczonych oczu, starł krew z miecza żółtą markizą. Szybko schował miecz do pochwy i już w biegu zapiął pas. Na następnym skrzyżowaniu obejrzał się. Garncarz, który gapił się na niego i wskazywał go palcem, przestał krzyczeć, kiedy poczuł na sobie jego wzrok. Ten człowiek z pewnością będzie mówił, i to zanim strażnicy zdążą go o cokolwiek zapytać. Ale trzeba było podjąć ryzyko. Nawet jeśli przegra, nie będzie gorzej, niż jest. Ale uda się, powiedział do siebie. Takie samo uczucie miał przy grze w kości, gdy mu się wiodło. Pewien, że garncarz zauważył, w którą stronę poszedł, Conan udał się w kierunku, skąd nadjechały wozy. Kiedy ruszył wzdłuż ulicy, odetchnął, wcześniej nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wstrzymywał oddech. Niewątpliwie, miał więcej szans niż zazwyczaj przy grze w kości. Następny zaprzężony w wołu wóz klekotał w dół wąskiej ulicy w jego stronę. Cofnął się do ściany, by wóz mógł przejechać, i gdy tylko go minął, obszedł go i skrył się za nim. Kiedy jego nogi znalazły się w jednej linii z wysokimi kołami, zaczął iść w tym

samym tempie, co wół. Garncarz wskaże strażnikom kierunek, w jakim się udał, podczas gdy on poszedł w przeciwnym… To tylko chwila przewagi, ale kilka takich chwil, dodanych do siebie, może uratować mu życie. Gdy tylko wóz przeciął ulicę, na której stał garncarz, Conan pognał do przodu. Musi dotrzeć do portu i plątaniny doków, magazynów i tawern, gdzie znajdzie bezpieczne miejsce pomiędzy przemytnikami. I musi się dowiedzieć, dlaczego jego głowa jest warta tysiąc sztuk złota. Pierwsza rzecz była najważniejsza, choć niełatwa. Bez wątpienia rzucał się w oczy, a wkrótce w opisie człowieka, za którego wyznaczono nagrodę, pojawi się też biała peleryna. Jeśli jego niebieskie oczy będą widoczne, znacznie ułatwi to strażnikom znalezienie wysokiego cudzoziemca z Północy. Zastanawiał się zatem, jak wymienić pelerynę na okrycie innego koloru, ale również z kapturem, by jego oczy nie zostały zauważone. Rozglądał się za peleryną, którą mógłby kupić lub ukraść, ale niewiele z nich miało kaptury, żadna zaś nie była wystarczająco duża, by nie wyglądała komicznie na jego szerokich ramionach. Nie było sensu przyciągać spojrzeń dziwacznym wyglądem. Tak szybko jak mógł, by nie zwracać uwagi, zatrzymując się na każdym skrzyżowaniu, by rozejrzeć się za strażnikami, szedł w stronę portu. Lub przynajmniej próbował. Trzy razy zmuszony był do zmiany kierunku na widok strażników miejskich, a raz ledwo zdążył dać nura do sklepiku sprzedającego tanią pozłacaną biżuterię, nim dziesięciu strażników przeszło mimo. Szedł na północ, uświadomił sobie, równolegle do dzielnicy portowej i z pewnością nie w jej kierunku. Widok włóczni strażników ponad głowami tłumu przed nim zmusił go do skręcenia w boczną uliczkę pełną ludzi. Coraz dalej od portu, pomyślał, międląc w ustach przekleństwo, kiedy przepychał się przez tłum; później zaklął raz jeszcze, gdy okrzyki wzywające do zejścia z drogi zasygnalizowały, że żołnierze weszli na tę samą ulicę. Nic nie wskazywało na to, że go zauważyli, ale jak długo jeszcze, skoro był wyższy o głowę od najwyższego mężczyzny na ulicy? Wydłużył krok, później prawie natychmiast znów zwolnił. Dziesięć włóczni, błyszczących w słonecznym świetle, ukazało się przed nim. Tym razem nie marnował oddechu na przekleństwa. Uliczka śmierdząca odpadkami i zawartością nocników oferowała jedyną drogę ucieczki. Kiedy w nią się zanurzył, zdał sobie sprawę, że już tu kiedyś był, razem z Hordem, niedługo po tym, jak przystał do bandy przemytników jednookiego mężczyzny. Schody z pokruszonej brązowej cegły, wąskie, a mimo to zajmujące całą szerokość uliczki, prowadziły na pięterko powyżej straganu sprzedawcy owoców. Conan przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Przygarbiony mężczyzna w szatach z wielbłądziej wełny podskoczył, kiedy Cymmerianin bez pukania pchnął nieheblowane drewniane drzwi. Mały pokój był skąpo umeblowany — pod jedną ścianą znajdowało się łóżko, a pod drugą — pionowy kufer z wieloma małymi szufladkami. Stół, który opierał się na ledwie zreperowanej nodze, stał pośrodku gołej drewnianej podłogi, przy nim zaś — pojedynczy stołek. Kilka sztuk odzieży wisiało na kołkach na ścianach. Wszystkie wydawały się stare i znoszone, przygarbiony mężczyzna zaś pasował do nich, jak ulał. Rzadkie białe włosy oraz oliwkowa cera, przyciemniona starością i pomarszczona jak często składany pergamin, zdawały się świadczyć, że mężczyzna ma już ze sto lat. Kiedy chwycił paczkę nieprzemakalnego materiału, okazało się, że jego dłonie z wyglądu przypominają guzowate pazury. Jedyną częścią ciała, w której zdawała się tlić jeszcze iskierka życia, były ciemne, ukryte pod kapturem błyszczące oczy. — Przepraszam — powiedział Conan, gorączkowo usiłując przypomnieć sobie imię staruszka. — Nie miałem zamiaru wtargnąć tak nagle, Ghurranie. — Tak, to właściwe imię. — Łowię z Hordem. Ghurran chrząknął i pochylił się, by spojrzeć z grymasem na paczki i zwoje pergaminu na rozklekotanym stole.

— Hordo, tak? Znów go bolą stawy? Powinien sobie znaleźć inne zajęcie. Morze nie wpływa najlepiej na jego kości. Chyba że przychodzisz we własnym imieniu. Pewnie po napój miłosny? — Nie. — Skupiony był głównie na podsłuchiwaniu znajdujących się na dole żołnierzy. Dopóki nie odejdą, nie może ryzykować wystawiania nosa na zewnątrz. — Tak naprawdę to potrzebuję — wymamrotał — jakiegoś sposobu, by stać się niewidzialnym do czasu, gdy dotrę do portu. Starzec wciąż pochylał się nad stołem, ale jego głowa obróciła się w kierunku olbrzymiego młodzieńca. — Dobieram zioła i od czasu do czasu czytam w gwiazdach — powiedział sucho. — Tobie zaś potrzebny jest czarownik. Czemu nie spróbujesz napoju miłości? Gwarantuję, że rzuci on w twoje ramiona na całą noc każdą kobietę. Oczywiście, niewykluczone, że taki przystojny młodzian jak ty nie potrzebuje żadnych napojów. Conan potrząsnął z roztargnieniem głową. Oddziały strażników spotkały się u wylotu uliczki. Ciche szepty docierały do niego, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Nie wydawali się nigdzie spieszyć. Tyle zamieszania, a on nie wiedział nawet dlaczego. Spisek vendhiański, tak mówili ci, których podsłuchał. — Bodaj ich siostry sprzedawały się za pół darmo — wymamrotał po vendhiańsku. — Katar! — chrząknął Ghurran. Staruszek upadł na kolana i zaczął grzebać pod stołem w poszukiwaniu rulonu, który upuścił. — Moje stare palce już nie są takie jak dawniej. W jakim języku mówiłeś? — Vendhiańskim — odpowiedział Conan, nie odwracając uwagi od żołnierzy. — Nauczyłem się trochę tego języka, przecież kupujemy od Vendhiańczyków tyle ryb. — Większość przemytników znała przynajmniej trzy lub cztery języki, choć może niezbyt biegle, a jego wprawne ucho pochwyciło sporo słów vendhiańskich, tak jak kilku innych języków. — Co wiesz o Vendhii? — spytał. — Vendhii? Skąd miałbym coś wiedzieć o Vendhii? Spytaj mnie o zioła. O ziołach coś wiem. — Mówią, że płacisz za zioła i nasiona z dalekich krajów i że zadajesz wiele pytań o te kraje. Z pewnością nabyłeś jakieś zioła z Vendhii. — Wszystkie rośliny mają zastosowanie, ale ludzie, którzy je do mnie przywożą, rzadko coś o nich wiedzą. Próbuję wyciągnąć z nich informacje, pytam o wszystko, co wiedzą o kraju, z którego te zioła czy nasiona pochodzą, żeby później znaleźć tę odrobinę wiedzy, która mi się przyda. — Staruszek wstał i zatrzymał się, żeby złapać oddech, wycierając zakurzone kościste dłonie w ubranie. — Kupiłem trochę drobiazgów z Vendhii i powiedziano mi, że to kraj spisków, kraj niebezpieczny dla nieostrożnych, dla tych, którzy zbyt łatwo wierzą w obietnice mężczyzn lub pochlebstwa kobiet. Czemu chcesz się dowiedzieć czegoś o Vendhii? — Mówią, że został zamordowany jakiś książę czy generał i że to Vendhiańczycy wynajęli kogoś do tej roboty. — Rozumiem. Nie wychodziłem przez cały dzień. — Ghurran possał guzowaty palec. — To mało prawdopodobne w obecnej sytuacji, bo podobno wazam Vendhii, główny doradca króla Bhandarkara, przebywa w Aghrapurze, by sfinalizować traktat i wielu wielmożów królewskiego dworu wAyodhii jest tam razem z nim. Chociaż te spiski… Kto to może wiedzieć? Ale wciąż nie powiedziałeś mi, dlaczego jesteś tym tak żywo zainteresowany. Conan zawahał się. Staruszek dostarczał leków i naparów dla połowy przemytników w Sultanapurze. To, że tak wielu mu ufało, przemawiało na jego korzyść. — Plotka głosi, że zamachowcem był mężczyzna z Północy, a Straż Miejska chyba uważa, że to ja nim jestem. Mężczyzna o pergaminowej skórze włożył dłonie do rękawów swej szaty i przechyliwszy głowę, spojrzał na Conana.

— A jesteś? Czy wziąłeś vendhiańske złoto? — Nie — odparł Conan. — Nie zabiłem również księcia ani generała. — Z pewnością nie był to żaden z mężczyzn, z którymi się dzisiaj zmierzył. — No dobrze — powiedział Ghurran. Jego usta zacisnęły się niechętnie. Później westchnął i zdjął ze ściany zakurzoną granatową pelerynę. — Proszę. W niej staniesz się trochę mniej widoczny niż w tej, którą masz na sobie. Stłumiwszy zdziwienie, Conan szybko zmienił białą pelerynę na granatową. Mimo kurzu i zagięć powstałych od wiszenia, może przez lata, granatowa wełna była doskonale utkana i wcale nie znoszona. Opinała ciasno ramiona Conana, ale niewątpliwie uszyto ją dla mężczyzny dużo większego niż Ghurran. — Z wiekiem człowiek się kurczy — powiedział przygarbiony zielarz, jakby potrafił czytać w myślach. Conan skinął głową. — Dziękuję ci, będę o tym pamiętał. — Kiedy mówił, głosy żołnierzy oddaliły się. Uchylił drzwi i wyjrzał. Wąska ulica była zatłoczona, ale strażnicy odeszli. — Żegnaj, Ghurranie. I raz jeszcze stokrotne dzięki. Nie czekając, aż mężczyzna odezwie się ponownie, Conan wyślizgnął się, zszedł po schodach i wmieszał się w tłum. Dzielnica portowa, pomyślał. Kiedy tam dotrze, będzie czas na rozważanie innych kwestii. III Patrole strażników były pewną niedogodnością dla młodego Turańczyka, który opuścił właśnie dzielnicą portową i wkroczył na tereny, które — o ile mógł się zorientować — upodobały sobie szczególnie zastępy żebraków, stręczycieli i kieszonkowców. Unikał żołnierzy całkiem zręcznie, a na tym obszarze nikt nie zaszczycił go uważniejszym spojrzeniem. Dzięki koryntiańskiej matce nie wyglądał na Turańczyka, ale po prostu — niezbyt przystojnego mężczyznę o ciemnych oczach. Gładko ogolony, jak właśnie teraz, łatwo mógł uchodzić za rodowitego mieszkańca przynajmniej kilkunastu krajów, czego nie omieszkał niejednokrotnie wykorzystać. Był wzrostu ledwie powyżej średniego, mizernej budowy, która często zwodziła ludzi, powodując, że nie doceniali jego siły, co już kilka razy uratowało mu życie. Jego strój był pstrokaty: połatany koryntiański kubrak, niegdyś czerwony, workowate bryczesy z wypłowiałej wełny, znoszone buty z Iranistanu. Tylko miecz u boku i turban, niezbyt czysty i niezbyt starannie zwinięty, są turańskie, pomyślał kwaśno. Cztery lata poza ojczyzną i ledwie dziesięć dni po powrocie, a już się włóczy po zakurzonych ulicach Sultanapuru, unikając Straży Miejskiej. Nie po raz pierwszy, odkąd opuścił dom w wieku dziewiętnastu lat, żałował, że nie poszedł w ślady ojca, zajmującego się handlem przyprawami. Jak zwykle jednak, żal ten trwał tylko do czasu, kiedy uświadomił sobie, jak nudne może być życie handlarza przyprawami; wszelako ostatnio uświadomienie sobie tego zajmowało mu więcej czasu niż niegdyś. Skręciwszy w uliczkę przystanął, żeby spojrzeć, czy ktoś nie zwrócił na niego uwagi. Jakaś zmęczona dziwka zaczęła się do niego uśmiechać, następnie oszacowała w myślach jego strój i poszła dalej. Reszta tłumu szła swoją drogą, nikt nie zaszczycił go choćby jednym spojrzeniem. Wycofał się do wypełnionego fetorem zaułka, nadal nie spuszczając oka z ulicy, dopóki nie poczuł szorstkiego drewna drzwi pod palcami. Zadowolony, że nadal nikt mu się nie przygląda, zanurkował w ciemność. Natychmiast zatrzymał go dotyk noża na gardle, ale powiedział tylko przyciszonym głosem: — Jestem Jelal. Przychodzę z Zachodu. — Gdyby powiedział jeszcze jedno słowo, wiedział o tym dobrze, nożownik użyłby ostrza, nie mówiąc już o dwóch innych

mężczyznach, którzy — był tego pewien — znajdowali się w ciemnym, jak oko wykol, pokoju. Krzesiwo stalowo zaiskrzyło, światło zamigotało, a dymiąca i śmierdząca zjełczałą oliwą lampa została przystawiona do jego twarzy. Dwaj inni, stojący obok tego, który wciąż trzymał nóż przy jego gardle, a nawet mężczyzna z lampą, którego prawe oko otaczała szeroka szrama w kształcie półksiężyca, ściskali w dłoniach obnażone sztylety. Mężczyzna ze szramą na twarzy odsunął się na bok i wskazał głową drzwi prowadzące w głąb budynku. — Dalej — powiedział. Dopiero wtedy nóż przy gardle Jelala został opuszczony. Jelal nic nie powiedział. To nie pierwsze takie spotkanie i nie dwudzieste nawet. Przeszedł przez drugie drzwi. Pokój bez okien, do którego wkroczył, był dokładnie taki, jakiego się spodziewał w tej części miasta: nieotynkowane ściany z glinianej cegły, brudna podłoga, nieheblowany stół na pękniętej nodze. To, czego się nie można było spodziewać, to rozpraszające mrok świece z wosku, biały lniany obrus na blacie stołu i kryształowy flakon z winem, stojący na obrusie pomiędzy dwoma kielichami ze złota. Mężczyzna siedzący za stołem również nie był kimś, kogo można oczekiwać w takim miejscu. Prosty, ciemny płaszcz, skromny, lecz gatunku zbyt dobrego na te okolice Sultanapuru, przykrywał większą część jego odzienia. Wąska twarz, z cienkim nosem, wąsami i małą, schludnie wywoskowaną bródką, wydawała się bardziej pasować do pałacu niż dzielnicy żebraków. Przemówił, gdy tylko Jelal wszedł. — Dobrze, że się zjawiłeś, Jelalu. Każde moje wyjście do miasta zwiększa ryzyko, że zostanę rozpoznany. Czy nawiązałeś kontakt? — Gładką dłonią z ciężkim złotym pierścieniem–pieczęcią na palcu wskazującym machnął w kierunku kryształowego flakonu. — Napij się wina dla orzeźwienia. — Nawiązałem kontakt — ostrożnie odpowiedział Jelal — ale… — To dobrze, mój chłopcze. Wiedziałem, że ci się uda, nawet w tak krótkim czasie. Cztery lata w Koryntii, Koth i Khauranie, gdzie podawałeś się za kupca i handlarza, działając legalnie i wprost przeciwnie i nigdy nie zostałeś złapany czy choćby o coś podejrzany. Jesteś chyba najzręczniejszym człowiekiem, jakiego miałem. Ale obawiam się, że zadanie, jakie miałeś wykonać w Sultanapurze, uległo zmianie. Jelal wyprostował się. — Panie, proszę o przeniesienie do zwiadowców Ibari. Lord Khalid, człowiek, który miał pod sobą wszystkich szpiegów króla Turanu Yildiza, popatrzył w osłupieniu. — Na Mitrę, dlaczego? — Panie, mówisz, że nigdy nie byłem o nic podejrzewany w ciągu tych czterech lat i to jest prawda. Ale to prawda nie tylko dlatego, że dobrze odgrywałem tę rolę, ale dlatego, że byłem kupcem albo handlarzem kiedy trzeba, spędzałem dnie na kupowaniu i sprzedawaniu, rozmowach o cenach i rynkach. Panie, zostałem żołnierzem po części dlatego, że nie chciałem zostać kupcem jak mój ojciec. Byłem dobrym żołnierzem i proszę, bym mógł służyć Turanowi i królowi tam, gdzie mogę służyć im najlepiej, jako żołnierz w górach Ibari. Pan szpiegów postukał palcem w stół. — Mój chłopcze, zostałeś wybrany właśnie z tego powodu, o którym mówisz. Odbywałeś swoją służbę w południowych górach, tak więc mało prawdopodobne jest, by jakiś cudzoziemiec widział cię jako żołnierza. Twoje przysposobienie do kupiectwa w dzieciństwie nie tylko przygotowało cię do grania tej roli w sposób perfekcyjny, ale również wyposażyło w bezcenną zaletę. Kupcy muszą umieć oddzielać fakty od plotek, by właściwie prowadzić interesy, a to zapewniało, że potrafisz robić to samo z innym rodzajem wieści i że twoje relacje będą miały ogromną wartość. I tak się stało. Służysz Turanowi najlepiej tam, gdzie się w tej chwili znajdujesz.

— Ale, panie… — Wystarczy, Jelalu. Nie ma czasu. Co wiesz o wydarzeniach dzisiejszego dnia w Sultanapurze? Jelal westchnął. — Krąży wiele plotek — zaczął powoli — które mówią o wszystkim z wyjątkiem inwazji. Łącząc te najbardziej prawdopodobne, powiedziałbym, że dziś rano został zamordowany książę Tureg Amal. Poza tym najbardziej rozpowszechniona plotka głosi, że był w to zamieszany ktoś pochodzący z Północy. Ponieważ nie to było celem mojego przybycia do Sultanapuru, zająłem się tym tylko pobieżnie. — Pobieżnie, powiadasz, a jednak jedno z twoich przypuszczeń jest prawdziwe. — Starszy mężczyzna pokiwał aprobująco głową. — Jesteś rzeczywiście najlepszy z moich ludzi. Nie wiem, skąd się wzięła plotka o człowieku z Północy. Może ktoś widział takiego mężczyznę na ulicy? — Ale strażnicy, panie… Oni szukają… — Tak, tak. Plotka dotarła i do nich, a ja nie zrobiłem nic, by zmienić ten stan rzeczy. Niech prawdziwi winowajcy myślą, że uszli uwadze. Nie pierwszy ani nie ostatni raz żołnierze zostali wysłani w pogoń za cieniem. A kilku niewinnych cudzoziemców — jeśli któregoś z nich można nazwać niewinnym — przesłuchanych czy nawet zabitych, to niska cena za pomoc w ujęciu przez nas niczego się nie spodziewających prawdziwych złoczyńców. Wierz mi, stawką mógł być tron Turanu. Jelal zdobył się na kiwnięcie. Z doświadczenia wiedział, jak zimny i wyrachowany potrafi być ten łagodnie wyglądający człowiek, nawet jeśli stawka jest dużo niższa niż tron turański. — A książę, mój panie? Powiedziałeś, że w połowie mam rację. — Tureg Amal — westchnął Kalid. — Pijak, nicpoń, rozpustnik i wielki admirał Turanu zmarł dziś rano od zatrutej igły wbitej w szyję. Wbitej nie przez olbrzyma z Północy, jak mówią plotki, ale przez kobietę, Vendhiankę. Podobno był to zamach. — Zamach? — spytał Jelal. — Panie, powszechnie wiadomo, jak książę traktował kobiety. Czy po prostu nie mógł przywieść jakiejś dziewczyny do morderstwa? Pan szpiegów potrząsnął głową. — Mimo iż wolałbym, żeby tak było, z pewnością nie. Służba w pałacu Turega Amala została dokładnie przesłuchana. Vendhiankę dostarczono do pałacu dziś rano, przypuszczalnie jako prezent od kupca z tego kraju, szukającego poparcia dla swych interesów na Vilayecie. Po godzinie książę już nie żył, opiekun jego haremu został uśpiony narkotykami, a kobieta zniknęła niepostrzeżenie z silnie strzeżonego pałacu. — To z pewnością może wyglądać na robotę zamachowca — zgodził się Jelal ale… — To jeszcze nie wszystko — przerwał mu zwierzchnik. — Dowódca ochrony księcia, kapitan Murad, również zginął dziś rano, razem z dwoma swoimi ludźmi, najwyraźniej w wyniku awantury w karczmie. Nie lubię takich zbiegów okoliczności. Może to się ze sobą nie łączy, ale mogli zostać uciszeni po umożliwieniu ucieczki tej kobiecie. A jeśli człowiek wielkiego admirała wziął pieniądze za to, by pomóc w jego zamordowaniu… Cóż, taki skandal mógłby poczynić większe szkody niż zabójstwo tego starego głupca. — Chyba rzeczywiście tak było, panie, inne wyjaśnienia nie mają sensu. Rozumiem, że wazam Vendhii przebywa w Aghrapurze, by negocjować traktat z królem Yildizem. Z pewnością król Vendhii nie poparłby zamachu w czasie gdy jego główny doradca znajduje się w naszej stolicy, w naszych rękach. A jeśli nawet, to dlaczego wielki admirał? Śmierć króla wywołałaby zamieszki, podczas gdy śmierć księcia wywołuje tylko niechęć w stosunku do Vendhii. — Śmierć króla spowodowana przez vendhiańskiego zamachowca wywołałaby również wojnę z Vendhią — powiedział sucho Khalid — podczas gdy śmierć Turega Amala… — Wzruszył ramionami. — Nie znam się na tym, mój chłopcze, ale wiem, że Vendhiańczycy

wysysają spiskowanie z mlekiem matki i nigdy nie robią niczego bez celu, zazwyczaj nikczemnego. Jeśli chodzi o wazama, to Karim Singh wypłynął z Aghrapuru wczoraj. A traktat? Już wcześniej byłem w stosunku do niego podejrzliwy, teraz zaś jestem podejrzliwy podwójnie. Nie więcej niż pięć lat temu omal nie rozpoczęli wojny z nami w związku z ich roszczeniami co do Secunderamu. Teraz, bez słowa protestu, wazam przystawia swą pieczęć na traktacie, w którym nie ma nawet słowa o tym mieście. Na traktacie, który oprócz tego faworyzuje w kilku punktach Turan. Myślałem, że chcą nas uspokoić, podczas gdy sami przygotowują uderzenie. Teraz już nie wiem, co o tym myśleć. — Zaczął zwijać koniuszek brody pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, co było największą oznaką wewnętrznego niepokoju, jaką kiedykolwiek przejawił. Jelal mimo woli poczuł, że zagadka go wciąga, jak to już wcześniej po wielekroć bywało. Pragnienie, by powrócić do żołnierki, wciąż było żywe, ale zostało zepchnięte gdzieś w głąb jego duszy. Na chwilę. — Co mogę zrobić, panie? — spytał w końcu. — Vendhiańskiego zamachowca z pewnością nie ma już w mieście. — To prawda — odparł pan szpiegów, a jego głos twardniał, gdy mówił. — Ale ja chcę odpowiedzi. Muszę je mieć. Król na mnie polega. Co knuje Vendhia? Czy mamy spodziewać się wojny? Śmierć kapitana Murada może dostarczyć kilku wyjaśnień. Użyj kontaktów, które nawiązałeś z przestępczym światkiem Sultanapuru. Znajdź drogę prowadzącą do odpowiedzi, jakich potrzebuję, i podążaj nią nawet do Vendhii, jeśli to konieczne. Ale znajdź mi odpowiedzi. — Dobrze, panie — obiecał Jelal. Ale sobie przyrzekł, że to już ostatni raz. Bez względu na to, czy wróci do zwiadowców Ibari, czy nie, po tej sprawie nie będzie już szpiegiem. IV Pomimo peleryny, którą dostał od Ghurrana, Conan trzymał się blisko boków wąskich, ruchliwych uliczek, na skraju nieprzerwanego strumienia ludzi. To prawda, że granatowa peleryna nie zwróci uwagi strażników szukających peleryny z białego płótna, a kaptur skrywa jego twarz i przeklęte niebieskie oczy, ale trudno nie zauważyć choćby jego postury. Niewielu mężczyzn w Sultanapurze zbliżało się wzrostem lub szerokością ramion do niego, a już z pewnością żadnego z nich nie było wśród tłumów kłębiących się na ulicach, którymi dziś szedł. Potężny Cymmerianin wyróżniał się jak remairiański ogier wśród mułów. Pięć razy po opuszczeniu zielarza Conan był zmuszony skręcać w boczne uliczki z powodu patroli strażników; ich pochylone włócznie migotały w ostrym słońcu, jakby ostrzegając, ale szczęście wydawało się mu sprzyjać. Stale posuwał się w stronę portu, choć często musiał zbaczać z drogi. Zaprzężonych w woły wozów o wysokich kołach ponownie zaczęło być tyle, ile ludzi. Wysokie kamienne kształty magazynów wyrosły przed nim wraz z wysokimi białymi wieżami miejskich spichrzy. Mężczyźni o stwardniałych dłoniach i w poplamionych od potu tunikach dokerów i portowców przewyższali liczebnie wszystkich prócz żeglarzy o chwiejnym chodzie. Połowę kobiet stanowiły dziwki mające na sobie wąskie paski dzwoniących monet i cienkie jedwabie lub nawet mniej. Druga zaś połowa rzucała uważne spojrzenia na torebki, które można by zwędzić, lub bele jedwabiu czy koronki, które można by ściągnąć z wozu. Tu również byli ludzie, którzy go znali. — Godzinka przyjemności, olbrzymie? — zagruchała hoża dziwka o farbowanych włosach upiętych wysoko na głowie, z pozłacanymi miedzianymi kółkami w uszach. Podeszła bliżej i naparła niemal nagimi piersiami na jego ramię, zniżając głos tak, że tylko on mógł usłyszeć. — Ty głupcze, Straż Miejska zabrała już trzech dokerów tylko dlatego, że byli wysocy. I przesłuchują cudzoziemców, więc jesteś podwójnie narażony na ryzyko. Obejmij mnie i pójdziemy do mojego pokoju. Mogę cię ukryć do czasu, aż wszystko ucichnie. I będzie cię to

kosztować… och, na Mitrę, nic cię to nie będzie kosztować. Conan uśmiechnął się mimo woli. — To hojna propozycja, Zaro. Ale muszę znaleźć Horda. — Nie widziałam go, Conanie. Nie możesz teraz ryzykować poszukiwań. Chodź ze mną. — Innym razem — powiedział, a ona zapiszczała, kiedy klepnął pulchny pośladek. Niedługo potem żeglarz w wysmarowanej smołą tunice i brodaty magazynier powtórzyli ostrzeżenie Żary. Smukła dziwka z twarzą dziewicy i niewinnymi oczami — oraz z zakrzywionym nożem kieszonkowców, którym się bez przerwy bawiła — powtórzyła zarówno ostrzeżenie, jak i propozycję. Żadne z nich jednak nie wiedziało, gdzie można znaleźć Horda. Conan był bliski przyjęcia propozycji smukłej kobiety. Zdawał sobie sprawę, że klepsydra została odwrócona, a sypiący się piasek działa na jego niekorzyść. Jeśli nie znajdzie szybko Horda, będzie musiał się gdzieś zadekować. Nagle uwagę Cymmerianina przykuł niski, żylasty mężczyzna, uginający się pod ciężarem płóciennego worka na plecach. Conan jedną ręką chwycił kościste ramię mężczyzny i wywlókł go ze strumienia ludzi. — Co robisz? — wyszeptał spomiędzy zaciśniętych w nerwowym uśmiechu zębów jeniec Cymmerianina. Przewracał szaleńczo zapadłymi oczami nad spiczastym nosem, co nadawało mu wygląd myszy szukającej dziury. — Na Mitrę, Cymmerianinie! Ukradłem to ledwie dwadzieścia metrów stąd, zaraz się zorientują, że to znikło. Puść mnie. — Szukam Horda, Tareku — powiedział cicho Conan. — Horda? O ile mi wiadomo, jest w magazynie Kafara. — Tarek potknął się, kiedy Conan zwolnił uścisk, później poruszył ramieniem w szerokim geście. — Nie powinieneś mnie w ten sposób chwytać, Cymmerianinie. To może być niebezpieczne. I czy nie wiesz, że Straż Miejska… — …szuka wysokiego cudzoziemca — dokończył za niego Conan. — Wiem. Z kierunku, z którego szedł Tarek, dobiegł krzyk, a mały człowieczek popędził jak gryzoń, którego przypominał. Conan ruszył w drugą stronę, mijając stragan, gdzie sprzedawca soli w obszernych szatach wydawał się tańczyć ze swymi pomocnikami, którzy skakali w unikach, podczas gdy on szarpał brodę, kopał ich i wykrzykiwał, że bogowie byli niemiłosierni, zsyłając jednemu człowiekowi ślepych terminatorów i złodziei. Podczas gdy handlarz solą skakał i wrzeszczał, dwie dziewczyny, nie więcej niż szesnastoletnie, dźwignęły jeden z jego płóciennych worków i znikły niepostrzeżenie w tłumie. Jeszcze dwukrotnie Cymmerianin musiał skręcać w boczne uliczki z powodu patroli Straży Miejskiej, ale magazyn Kafara nie znajdował się daleko i szybko do niego dotarł. To nie była jedna z drugich kamiennych budowli, które należały do kupców, ale niepozorny piętrowy budynek, otynkowany łuszczącą się białą gliną, który mógł kiedyś służyć za tawernę lub sklep. Był to magazyn podejrzanego autoramentu. Magazyn przemytników. Złoto odpowiednio użyte utrzymywało strażników z daleka, przynajmniej na razie. Jeśli kiedyś łapówki zawiodą, bo ktoś wyżej zadecyduje, że trzeba dać przykład, lub, co bardziej prawdopodobne, nagroda za skonfiskowanie kontrabandy przewyższy łapówki — przemytnicy z Sultanapuru nawet na chwilę nie zrezygnują. Dziesiątki takich magazynów można znaleźć w pobliżu portu — jeśli magazyn Kafara zniknie, dwa inne powstaną w jego miejsce. Odrapane drewniane drzwi wiodły z ulicy do pokoju bez okien, ledwie oświetlonego przez pochodnie w prymitywnych żelaznych kinkietach. Dwie z nich wypaliły się, ale nikt nie zdawał się tego zauważać… Grupka mężczyzn, odzianych w niedopasowane ubrania z tuzina krajów, kucała półkolem, rzucając kośćmi o ścianę. Inni siedzieli na beczkach przy blatach położonych na skrzyniach, pochłonięci przyciszoną rozmową nad glinianymi kubkami z winem. Kothańczyk w czerwonej tunice w paski siedział samotnie na trzynogim stołku

niedaleko drzwi w tyle pokoju, bezmyślnie wbijając nóż w nieheblowane deski podłogi. Powietrze w pokoju było ciężkie i duszne, nie tylko z powodu pochodni, ale również dlatego, że niewielu z mężczyzn kiedykolwiek zaznajamiało się z wodą, a większość z nich uważała, że mydło to doskonały prezent dla kobiety, jeśli jest perfumowane, ale nie jest czymś, czego należałoby używać samemu. Tylko Kothańczyk zwrócił uwagę na pojawienie się Conana. — Czy nic wiesz… — zaczął. — Wiem, Kafarze — odparł Conan szorstko. — Czy jest tu Hordo? Kothańczyk wskazał głową drzwi za nim i powrócił do wbijania noża. — Piwnica — powiedział, kiedy ostrze zadrgało w podłodze po raz kolejny. W takich miejscach towary każdego z przemytników przechowywano zazwyczaj w oddzielnych pomieszczeniach, bo wszyscy oni do tego stopnia nie ufali innym, że nie powiadamiali się nawzajem, jaką „rybę” lub gdzie przewożą. Zamknięte drzwi, obite żelazem i pozamykane na masywne żelazne zamki, ciągnęły się szeregiem na tyłach budynku. Na końcu korytarza, obok drzwi prowadzących na uliczkę za magazynem, znajdowały się kamienne schody prowadzące w dół. Kiedy Cymmerianin zaczął po nich schodzić, Hordo otworzył drzwi na dole. — Gdzieś się podziewał, na dziewięć piekieł Zandru? — krzyknął jednooki przemytnik. — I coś ty, na Mitrę, zrobił? Był prawie tak wysoki jak Conan, choć jego mięśnie pokrywał tłuszcz, a twarz nosiła patynę lat. Duże złote koła wisiały w jego uszach a postrzępiona szrama biegła spod opaski na oku aż do gęstej, czarnej brody, wykrzywiając lewą stronę jego ust w wiecznym uśmiechu. — Przekazuję wiadomość Tashy, a następną rzeczą, jaką słyszę, jest… Cóż, zejdź lepiej, zanim straż złapie cię na moich oczach. Jeśli ta głupia dziwka nie powiedziała ci, że cię szukam, policzę się z nią. Conan drgnął, czując smutek. Więc Tasha mówiła prawdę. Gdyby zazdrość nie zaślepiła go tak, że uważał, iż kłamie, opuściłby „Złoty Półksiężyc”, zanim przybył kapitan, a Straż Miejska nie chciałaby jego głowy. Cóż, nie pierwszy raz wpakował się w kłopoty, źle odczytawszy intencje kobiety. W każdym razie mężczyzna, który używa przemocy, żeby zaciągnąć kobietę do łóżka, zasłużył na śmierć. — To nie jej wina, Hordo — powiedział, wchodząc do piwnicy za brodaczem. — Miałem mały kłopot… — Urwał na widok obcego, wysokiego, kościstego mężczyzny w turbanie, stojącego obok dwudziestu małych drewnianych kufrów, podobnych do obitych blachą skrzyń, w których przewożono herbatę, ustawionych na brudnej podłodze pod kamienną ścianą. Tu również światło padało z pochodni. — Kto to jest? — zapytał Cymmerianin. — Wołają na niego Hasan — odpowiedział niecierpliwie jednooki mężczyzna. — Nowy „rybak”. A teraz powiedz, Cymmerianinie, czy w tych pogłoskach jest choć trochę prawdy? Nie obchodzi mnie, czy zabiłeś Turega Amala, śmierć tego starego głupca nie jest żadną stratą dla świata. Ale jeśli to zrobiłeś, musisz opuścić Sultanapur, może nawet Turan, i to szybko. Nawet jeśli nikogo nie zabiłeś, lepiej żebyś się nie pokazywał, dopóki nie złapią tego, kto to zrobił. — Wielki admirał? — zakrzyknął Conan. — Słyszałem, że to generał, choć teraz, kiedy się nad tym zastanowię… Niektórzy mówili o księciu. Hordo, czemu miałbym zabijać wielkiego admirała Turanu? Nagle odezwał się mizerny mężczyzna. — Plotki mówią, że zrobił to ktoś wynajęty. Za pewną ilość złota człowiek może zabić każdego. Twarz Conana stała się kamienna. — Czyżbyś nazywał mnie kłamcą? — powiedział śmiertelnie spokojnym tonem. — Uspokój się, Cymmerianinie — powiedział Hordo, a do drugiego mężczyzny dodał: —

Chcesz popełnić samobójstwo? Będziesz mógł mówić o szczęściu, jeśli z tego wyjdziesz tylko z połamanymi kośćmi. Jeśli on mówi, że nie zabił nikogo, to znaczy, że nie zabił. — Tego nie powiedziałem — powiedział Conan zakłopotany. — Kapitan Straży i dwóch innych strażników. Spojrzał na mężczyznę w turbanie, który chrząknął. — Również na ten temat masz coś do powiedzenia? — Nie straszcie piórek, koguciki! — warknął Hordo. — Mamy sporo „ryb” do załadowania. Człowiek, który chce, żebyśmy to przewieźli, będzie tu lada moment, a nie chcę rozlewu krwi ani nawet kłótni przy nim. Poszuka sobie kogoś innego, jeśli dojdzie do wniosku, że pozabijamy się nawzajem, zanim dostarczymy te skrzynie. — Jego brodata głowa zakołysala się jak głowa niedźwiedzia. — Potrzebuję całej załogi, jeśli mamy dostarczyć ten trefny towar do ujścia Zaporowskiej w określonym czasie, a jedyni ludzie, którzy stawili się na me wezwanie, handryczą się jak pijani dokerzy. — Mówiłeś, że nie wypłyniemy przez najbliższe trzy lub cztery dni — powiedział Conan, przechodząc, żeby obejrzeć kufry. Hasan zszedł mu przezornie z drogi, ale to jego interesowały precyzyjnie wykonane pudełka, a nie mężczyzna. — Załoga jest rozsypana po tawernach i burdelach — kontynuował. — Ich rozum na długie godziny zniknął w łonach kobiet i oparach wina. Bardzo chciałbym teraz wydostać się z Sultanapuru, ale jeśli znajdziemy całą dwudziestkę przed nocą, będę Erlikitem. — Musimy płynąć po ciemku — powiedział Hordo. — Złoto bardziej kocha szybkich niż wolnych. — Przemytnik ze szramą na twarzy wzrokiem nakazał Hasanowi oddalić się nieco, następnie przybliżył się do Cymmerianina i zniżył głos. — Nie wątpię w twe słowa, Conanie, ale czy to nie ciebie szukają strażnicy? Może za tego kapitana? Conan wzruszył ramionami, ale nie przerwał oględzin skrzyń. — Nie wiem — odpowiedział tak, że słyszał go tylko Hordo. — Plotki nic nie mówią o Muradzie, a mojego imienia również się nie wymienia. — Skrzynie miały najwyżej długość przedramienia. Ich boki były gładkie i pozbawione ozdób, a płaskie, ściśle przylegające wieko każdej z nich zalakowano pieczęciami z odciskiem ptaka, którego nigdy wcześniej nie widział. — Na ulicy mówi się o Turegu Amalu. Choć niektóre pogłoski muszą dotyczyć wydarzeń w „Złotym Półksiężycu”, bo nie mówiłoby się o wysokim człowieku z Północy. — Dźwignął jedną ze skrzyń, szacując jej wagę. Ku jego zdziwieniu okazała się tak lekka, jakby była wypełniona pierzem. — Ludzie z krajów północnych nie są częstymi gośćmi w Sultanapurze. — To prawda — zauważył rozumnie jednooki mężczyzna. — Mówi się też, że kiedy spotykają się dwie plotki, wymieniają się słowami. A także, że plotka zmienia się w drodze z ust do ucha. — Czyżbyś na starość zaczął cytować aforyzmy, Hordo? — zachichotał Conan. — Nie wiem, o co tu chodzi, ale wiem, że dopóki wszystko się nie wyjaśni, to miecz wisi nad moją głową. — Nie jestem jeszcze tak stary, by nie spróbować przetrącić ci karku — odburknął Hordo. — A kiedyż to żaden miecz nie wisiał nad twoją głową, Cymmerianinie? Conan puścił to pytanie mimo uszu; dawno temu doszedł do wniosku, że człowiek nie może wieść wolnego życia, jeśli unika kłopotów. — Co jest w tych skrzyniach? — spytał. — Przyprawy — nadeszła odpowiedź od drzwi. Ręka Cymmerianina powędrowała do rękojeści miecza. Nowo przybyły nosił ciemnoszarą pelerynę z obszernym kapturem. Gdy tylko drzwi piwnicy się za nim zamknęły, odrzucił kaptur, który odsłonił wąską, śniadą twarz, zwieńczoną turbanem dwa razy większym, niż było to w modzie w Turanie; turbanie, na którego przedzie wpięte zostały szpilką z opalu i srebra czapie pióra. Pierścienie z szafirami i ametystami zdobiły jego palce. — Vendhiańczyk! — wybuchł Hasan.

Hordo nakazał mu się uciszyć. — Bałem się, że już nie przyjdziesz, Patilu. — Nie przyjdę? — Vendhiańczyk sprawiał wrażenie zakłopotanego, ale nagle uśmiechnął się szeroko. — A, bałeś się, że jestem zamieszany w te wydarzenia, o których aż huczy na ulicach. Nie, zapewniam cię, że nie mam nic wspólnego z nieszczęsnym zgonem wielkiego admirała. To mnie nie interesuje. Jestem tylko zwykłym kupcem, który musi unikać płacenia cła zarówno waszemu królowi Yildizowi, jak i mojemu królowi Bhandarkarowi, jeśli chce osiągnąć niewielki zysk. — Oczywiście, Patilu — powiedział Hordo. — I przyszedłeś do właściwego człowieka. Możesz być pewien, że celnicy Yildiza nie wezmą od ciebie złamanego grosza. Reszta mojej załogi przygotowuje teraz łódź do szybkiego transportu. Conanie, sprawdź, czy wszystko jest już gotowe. — Odwrócił się plecami do Vendhiańczyka i zrobił kilka nieznacznych, wyrażających wściekłość gestów, które mogli dojrzeć tylko Conan i Hasan. — Musimy być gotowi, lada moment wyruszamy. Conan doskonale wiedział, co oznaczają te gesty. Miał iść na górę i przechwycić ludzi z załogi Horda, którzy przyszli zamroczeni winem. Pięciu lub sześciu pijusów, zataczających się i niewątpliwie należących do załogi Horda, nie przekona Patila, że będą w stanie dotrzymać obietnicy i wyruszyć jak najszybciej. Ale Conan nawet nie drgnął. Za to znowu podniósł skrzynię. — Przyprawy? — spytał. — Szafran, pieprz i inne przyprawy, których nazw nie pomnę, wszystkie one pochodzą zza Vilayetu, ze wschodu. Jakież to przyprawy pochodzą z zachodu? — Rzadkie przyprawy z wysp Oceanu Zachodniego — odpowiedział gładko Patil. — W moim kraju są uważane za wielki rarytas. Conan skinął głową. — Oczywiście. Mimo to nigdy nie słyszałem, żeby ktoś to przemycał. A ty, Hordo? Brodaty mężczyzna pokręcił z powątpiewaniem głową; obawa, że Conan zagraża umowie, zasępiła mu twarz. Twarz Patila nie zmieniła się, ale zwilżył usta koniuszkiem języka. Conan pozwolił upaść pudełku, a Vendhiańczyk zrobił grymas, kiedy pudełko walnęło z głuchym odgłosem na podłogę. — Otwórz je — powiedział Conan. — Chciałbym zobaczyć, co będziemy wieźć przez Vilayet. Patil wydał okrzyk protestu pod adresem Horda. Nie tak się umawialiśmy. Kafar powiedział mi, że jesteś najbardziej godnym zaufania przemytnikiem, inaczej zwróciłbym się do kogoś innego. Płacę sporo złota za to, żebyś dostarczył moje skrzynie i mnie samego do ujścia rzeki Zaporowskiej, a nie za to, żebyś zadawał pytania i stawiał warunki. — Płaci dużo złota, Conanie — powiedział powoli Hordo. — Czy wystarczająco, by przewozić liście kanda? — spytał Cymmerianin. — Lub czerwony lotos? Widziałeś nieszczęśników, którzy stawiali fajkę ponad wino, kobietę lub nawet jedzenie. Ile złota byłoby to warte? Oddychając ciężko, Hordo podrapał się w brodę i wykrzywił usta. — No, dobra. Otwórz kufry, Patilu. Nie obchodzi mnie, co zawierają, pod warunkiem, że nie są to liście kanda ani czerwony lotos. — Nie mogę! — krzyknął Vendhiańczyk. Jego ciemna twarz zaczęła błyszczeć od potu. — Mój pan będzie wściekły. Żądam, żeby… — Twój pan? — przerwał mu Hordo. — Jaki to kupiec ma pana, Vendhiańczyku? A może wcale nie jesteś kupcem? Głos Conana stwardniał. — Otwieraj skrzynie. Oczy Patila przesuwały się, jakby czegoś szukał. Nagle obrócił się w stronę drzwi. Conan

zrobił wypad, żeby złapać ręką szeroką pelerynę Vendhiańczyka, a śniady mężczyzna odwrócił się. Jego pięść powędrowała w kierunku twarzy Conana. Lekkie migotanie światła ostrzegło Cymmerianina i uskoczył on przed ciosem. Ostrze w kształcie liścia, które wystawało spomiędzy palców Patila, przecięło lekko policzek Conana tuż pod okiem. Stopa Conana zawadziła o upuszczoną skrzynię, która przekręciła się i przewróciła go na brudną podłogę. Gdy uwolnił się z chwytu Conana, Patil popędził do drzwi, otworzył je i przeskoczył przez próg. Wpadł wprost na trzech mężczyzn, którzy wydawali się podtrzymywać nawzajem, idąc czy raczej zataczając się. Wszyscy czterej upadli, młócąc rękami i klnąc na czym świat stoi. Stanąwszy na nogi, Conan zaczął wyciągać walczących mężczyzn z plątaniny ciał i odrzucał na bok, kiedy delikwent okazywał się członkiem załogi Horda. Ostatnim był Patil. Vendhiańczyk leżał bez ruchu. Jego wielki turban przekrzywił się i spadł zupełnie, kiedy Cymmerianin przekręcił go na plecy. Było tak, jak się obawiał Conan. Ciemne oczy Patila wpatrywały się pusto w niego, wykrzywione bólem, a zęby Vendhiańczyka były obnażone w zamarłym grymasie. Conan przyłożył dłoń do jego piersi. Nie miał wątpliwości, że ostrze miecza było na tyle długie, by dosięgnąć serca. Przesunął dłonią po policzku. Końce palców zrobiły się czerwone, ale rozcięcie było tylko trochę głębsze od zadrapania. Miał szczęście, że ten człowiek po prostu nie wbił mu noża w brzuch. — Nie tego się spodziewałeś, prawda? — przemówił do zwłok. — Ale wolałbym cię mieć żywego, żebyś mówił. Hordo przeszedł za nim, by chwycić szaty Vendhiańczyka. — Zabierzmy go stąd, zanim ktoś idący po schodach zobaczy go, Cymmerianinie. Nie ma potrzeby afiszować się z tą sprawą, zwłaszcza że nie chciałbym, by ktoś pomyślał, że zabiliśmy tego głupca dla towaru. Takie pogłoski mogą człowieka zrujnować. Razem wciągnęli ciało do piwnicy i zatrzasnęli okute żelazem drzwi. Trzech przemytników, którzy przez przypadek nie pozwolili uciec Vendhiańczykowi, leżało opartych o ścianę, dwóch z nich gapiło się nieprzytomnie na ciało, kiedy zostało ono rzucone do ich stóp. — J–jest b–bardziej zalany o–od nas — wymamrotał Iranistańczyk mający na głowie poplamioną i brudną chustę. — On n–nie jest ppijany — odpowiedział mężczyzna obok, Nemedianin, który mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie to, że jego nos został kiedyś rozcięty za kradzież. — O– on nie żyje. Trzeci mężczyzna zacharczał jak rozdzierany żagiel. — Wy trzej, mordy w kubeł! — ryknął Hordo. Conan ponownie dotknął policzka. Krew już krzepła. Bardziej był ciekaw jednak skrzyni, którą upuścił. Postawił ją na podłodze pionowo i ukląkł, by obejrzeć ołowiane pieczęcie. Ptak odciśnięty w szarym metalu nie stał się bardziej znajomy. Być może vendhiański, choć w takim razie skrzynie wędrowałyby w niewłaściwą stronę. Pieczęcie mogły być po prostu sposobem na to, by trzymać skrzynie szczelnie zamknięte albo móc sprawdzić, czy były otwierane. Widział również podobne zamknięcia, będące mechanizmami do wypuszczania igieł z jadem lub trujących miazmatów na tych, którzy wtykali nos w nie swoje sprawy. Wprawdzie takie sposoby rzadko były używane w przypadku szmuglowanych towarów, ale przecież najwyraźniej nie były to zwyczajne „ryby”. — Spróbuję — wymamrotał. Serce biło mu jak oszalałe, kiedy wepchnął koniec swego nowego sztyletu pod jedną z pieczęci. — Czekaj, głupcze… — zaczął Hordo, ale jednym ruchem nadgarstka Conan przeciął miękki ołów. — Któregoś dnia twoje szczęście się skończy — odetchnął jednooki mężczyzna.