conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony12 117
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 236

Conan -55- Conan i bogowie gór

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :770.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -55- Conan i bogowie gór.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

ROBERT JORDAN CONAN WSPANIAŁY PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT PROLOG Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby szybować. Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał: — Chwała prawdziwym bogom! Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim odzewie: — Chwała prawdziwym bogom! Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów. — Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach, duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia! Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i nienawiści wobec mieszkańców miast. Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością.

Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów. — W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim echem w umysłach słuchających. — Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my zmyjemy ten brud ich własną krwią! Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do nich swe żarliwe modły. To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym miejscu niezliczone stulecia temu. Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się, że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć, niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym żelazo. — Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. — Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą! Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów! To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora, by ujrzeli i uwierzyli. Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem, w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami. Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż ludzka ręka. — Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z pieczary wychynął wielki łeb potwora. Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i

wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach. — Znak prawdziwego boga jest z nami! W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle. Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski bogów niebawem będzie kompletny. Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle. Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł. Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był łaską bogów. Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa. Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach. Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał Smocze do odebrania składanej mu ofiary. — Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców. — Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami! Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły. Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja… Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na kamienie. — Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą! Chwała prawdziwym bogom! — Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy.

— Cześć oddajemy starym bogom! — Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew. — Śmierć niewiernym! — Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający. Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini, kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza. Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem, wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko. — Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana, choć nosił prostą, czarną szatę. — Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu. Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę. — Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim spotkam. Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem nawet nie oddał ukłonu. Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat. Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż reszta wioski razem wzięta. Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę. Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu. Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał zamaszysty gest kościstą ręką. — Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten człowiek, Akkadam… — Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz odejść. Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż po Nemedię i Ofir. Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina. — Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie

Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich kobietami! Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla. — Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem prawdziwym… — Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie. Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji. — Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy… Basrakan nie pozwolił mu dokończyć. — Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi! Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu. — Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć wszystkim niewiernym! I Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia. W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa. Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych, niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie. Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym dla ludzi z miasta.

Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę, trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem, wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego złotem! Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców domostw było solidnie pilnowanych. — Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca, przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w chwytne szpony palcami. Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia, których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był niemal nieuchronny. Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały, gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostrym szarpnięciem, które omal nie wyrwało mu barku ze stawu, zawisł dyndając w powietrzu nogami nad znajdującą się trzy piętra pod nim ulicą. Po raz pierwszy od wykonania skoku wydał z siebie dźwięk, długi, przeciągły świst powietrza wypuszczonego przez zaciśnięte zęby. — Dziesięć sztuk złota — mruknął ponuro — to za mało. Wtem drewniany wspornik dachu, którego się trzymał, pękł z ostrym trzaskiem i młodzieniec ponownie zaczął spadać. Obrócił się i wyprężył, chwytając koniuszkami palców szerokiego na długość palca parapetu u dołu fryzu, po czym plasnął całym ciałem o mur. — Zdecydowanie za mało — wysapał, odzyskawszy oddech. — Byłbym głupcem, gdybym po tym wszystkim nie zabrał tego przeklętego pucharu do Zeno. Wiedział jednak, że nie odwiedzi nemediańskiego pasera. Nie tym razem. Dał słowo.

Uznał, że w tym momencie jego problemem nie była zyskowna sprzedaż szmaragdowego cacka, lecz wydostanie się cało z opresji. Na tej wysokości jedynymi otworami w alabastrowym murze były szczeliny wentylacyjne wielkości jego pięści, bowiem górne piętro i poddasze zarezerwowano na magazyny oraz pomieszczenia dla służących i niewolników. A oni nie potrzebowali okien, przynajmniej w mniemaniu Samaridesa, gdyby je bowiem wykuto, służba niechybnie wyglądałaby przez nie na zewnątrz, psując tym samym wygląd wspaniałego domu. Na gładkich ścianach nie było żadnych więcej parapetów ani fryzów, jak również balkonów wychodzących na ulicę. Dach, z którego przeskoczył na ten budynek równie dobrze mógł znajdować się w Sultanapurze, dach powyżej zaś, gdzieś hen nad chmurami. Zostawały więc tylko — skonkludował młodzieniec — okna na drugim piętrze, a ściślej ich łukowate górne zwieńczenia. Znajdowały się dobry łokieć poniżej jego stóp. Ponieważ nie miał innego wyjścia, dłuższa zwłoka była raczej niewskazana. Powoli, utrzymując się tylko na palcach, przesuwał się wzdłuż wąskiego parapetu. W pierwszych dwóch oknach, które minął, paliło się światło. Nie mógł ryzykować spotkania z kimkolwiek. W trzecim oknie było ciemno. Biorąc głęboki wdech puścił krawędź parapetu i skoczył. Jego ciało spadając musnęło lekko mur. Gdyby otarł się o ścianę mocniej zostałby odrzucony w tył i spadłby na bruk poniżej. Kiedy poczuł, że zbliża się do okna, przesunął stopy w kierunku parapetu. Uderzył podeszwami o kamienną półkę, a dłońmi o boki okna i tak zawisł, wychylony niebezpiecznie ku tyłowi. Grubość muru i głębokość wnęki okiennej nie pozwoliły na uchwycenie się jej choćby koniuszkami palców. Jedynie to, iż napierał z całej siły obiema rękami na zewnątrz, ratowało go przed runięciem w dół. Mięśnie miał maksymalnie napięte, lecz podciągnął się do przodu, i w końcu znalazł się wewnątrz domu Samaridesa. Kiedy jego stopy dotknęły wyściełanej kobiercami podłogi, dłoń odruchowo sięgnęła obciągniętej wytartą skórą rękojeści miecza. W pokoju było ciemno, aczkolwiek przywykłe do ciemności oczy barbarzyńcy zdołały wychwycić rozmyte kształty wyściełanych miękkimi poduszkami foteli. Na ścianach wisiały kilimy, których barwy rozmyły się w ciemnościach do różnych odcieni szarości, marmurową posadzkę natomiast zaściełał ciemnawy w tonie dywan. Barbarzyńca westchnął i nieznacznie się rozluźnił. Jak dotąd nieźle. To nie była komnata sypialna, gdzie ktoś w każdej chwili mógł się obudzić i wszcząć alarm. Najwyższy czas, żeby w tej feralnej wyprawie coś poszło wreszcie po jego myśli. Mimo to wciąż miał kilka problemów do rozwiązania. A znalezienie drogi wyjścia z budynku oraz zdobycie fantu, po który się tu zjawił, niekoniecznie były pośród nich najważniejsze. Dom Samaridesa przypominał studnię z ogrodem pośrodku. Tam handlarz klejnotami spędzał wśród fontann większość wolnego czasu. Z komnaty, w której wystawiał swoje skarby, wychodziło się na parterową kolumnadę okalającą ogród. Drzwi były tylko jedne. Zejście z dachu do ogrodu byłoby dużo łatwiejsze, a Baratses wyjaśnił mu dokładnie, gdzie znajduje się wejście do skarbca. Teraz musiał dotrzeć tam korytarzami ryzykując, że po drodze natknie się na straże lub służących. Uchyliwszy lekko drzwi wyjrzał na korytarz, oświetlony złoconymi mosiężnymi lampami oliwnymi zwieszającymi się na łańcuchach ze spiżowych uchwytów w ścianach. Wzdłuż ścian zdobionych misternie ułożoną mozaiką z tysięcy maleńkich, różnobarwnych kafelków, stały stoły wyłożone macicą perłową. Marmurowa posadzka była wypolerowana i lśniła jak lustro. W korytarzu nie zauważył żywego ducha, więc cichaczem wymknął się z pokoju. Przez jedno krótkie uderzenie serca stał nieruchomo, przypominając sobie w myślach plan budynku. Do skarbca szło się w tę stronę. Wytężając słuch, by w porę wychwycić kroki nadchodzących w jego stronę ludzi, ruszył w głąb korytarza, stąpając po marmurowej

posadzce miękko jak kot. Zszedł tylnymi schodami na niższe piętro, potem drugimi dotarł na parter. Po ich umiejscowieniu oraz matowych i zniszczonych ciemnoczerwonych płytkach poznał, że to schody dla służby. Dwukrotnie szuranie sandałów dochodzące z bocznych korytarzy sprawiło, że przywarł plecami do muru, prawie nie oddychając, podczas gdy niewidoczni służący w bladoniebieskich turbanach przechodzili mimo, tak pochłonięci swymi obowiązkami, że żaden nie spojrzał nawet w głąb mijanego przejścia. Wkrótce znalazł się w ogrodzie, otoczonym z czterech stron ścianami budynku. Z dziesięciu ozdobnych fontann umieszczonych wśród drzew figowych, kwietnych klombów i alabastrowych posągów tryskała szumiąc woda. Skarbiec znajdował się dokładnie na wprost niego, po przeciwnej stronie ogrodu. Postąpił krok i zastygł w bezruchu, bo jedną z ogrodowych ścieżek, ruszył żwawo w jego stronę jakiś mroczny kształt. Młodzieniec bezgłośnie usunął się na bok, by zejść ze światła płynącego od wejścia. Zbliżająca się postać zwolniła kroku. Ciekawe, czy został zauważony, zastanawiał się w duchu. Ktokolwiek szedł w jego stronę, nie maszerował już dziarsko, lecz podkradał się chyłkiem, zupełnie bezszelestnie. Naraz postać zeszła z wyłożonego płytkami chodnika i znów ruszyła w jego stronę. Szczęki młodzieńca zacisnęły się, ale żaden inny mięsień ciała się nie poruszył, nie drgnęła mu nawet powieka. Coraz bliżej. Dziesięć kroków. Pięć. Dwa. Wtem tajemnicza, wciąż niewyraźna postać zamarła, gwałtownie wstrzymując dech. Młodzieniec skoczył. Jedną ręką zacisnął usta intruza, by stłumić dobywający się z nich dźwięk. Drugą unieruchomił ręce mrocznej postaci. W jego szorstką pokrytą odciskami dłoń wgryzły się nagle małe ostre ząbki, i jednocześnie jeniec zaczął się gwałtownie wyrywać wierzgając nogami, by dosięgnąć jego goleni. — Niech cię Erlik pochłonie! — wysyczał. — Walczysz jak kobieta! Przestań to nie zrobię ci… Naraz zorientował się, że ciało które unieruchomił było silne, lecz nie pozbawione krągłości. Zrobił krok w bok i w świetle płynącym od wejścia ujrzał przyglądające mu się z zatroskaniem znad skraju jego dłoni wielkie, brązowe oczy. To była kobieta, na dodatek atrakcyjna, o aksamitnej, oliwkowej skórze i włosach upiętych ciasno wokół niewielkiej głowy. Przestała go gryźć, a on odjął rękę od jej ust. Chciał powiedzieć, że nie zrobi jej krzywdy, jeśli tylko nie zacznie krzyczeć, lecz ona odezwała się pierwsza. — Jestem czarodziejką — wyszeptała ochryple — i znam cię, Conanie, wędrowcze z odległej Samarii, Cymmerii, czy jak tam nazywa się twoja ojczyzna. Uważasz się za złodzieja. Puść mnie! Włosy na jego karku zjeżyły się. Skąd mogła wiedzieć? Chyba miał talent do napotykania nieprzychylnie nastawionych złych magów i wszystko wskazywało, że niedługo utraci i tę zdolność. Rozluźnił uścisk, kiedy nagle ujrzał błysk rozbawienia w jej wielkich oczach. Dziewczyna z uśmiechem przygryzła dolną wargę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej uważniej. Od stóp do głów była ubrana na czarno. Nawet jej miękkie obuwie, z odstającym wielkim palcem jak kciuk w mitence, było kruczoczarne. Przytrzymując ją za ramiona, młodzieniec mimowolnie się uśmiechnął. Była szczupła, zgrabna i niewysoka, ale obcisły ubiór wyraźnie podkreślał jej kobiece kształty. Kopnęła go, a on przyjął kopnięcie na udo. — Czarodziejka? — warknął. — Skąd więc we mnie przekonanie, że zaśpiewasz inaczej, gdy przerzucę cię przez kolano? — A skąd we mnie przekonanie, że przy pierwszym klapsie zawyję tak głośno, że ściągnę tu pół miasta? — odparowała. — Choć szczerze mówiąc nie pilno mi do tego. Mam na imię Lyana i słyszałam o tobie, Conanie. Widziałam cię w mieście. I podziwiam cię. Chciałam tylko wzbudzić twoje zainteresowanie, bym mogła konkurować z innymi twoimi kobietami. Przesunęła się w jego uścisku, a krągłe piersi, duże jak na jej niewielki wzrost, wyprężyły

się jeszcze bardziej. Zwilżyła językiem wargi i uśmiechnęła się kusząco. — Czy mógłbyś mnie łaskawie postawić? Jesteś silny i sprawiasz mi ból. Zawahał się, po czym jednak opuścił ją na ziemię. — Co to za strój masz na sobie, Lyano? — Zapomnij o tym — szepnęła tuląc się do niego. — Pocałuj mnie. Wbrew sobie uniósł dłonie do jej twarzy. Zanim dotknął palcami jej policzków, dziewczyna opadła na klęczki i zwinnym przewrotem w przód znalazła się poza jego zasięgiem. Zdezorientowany młodzieniec okręcił się na pięcie, wyciągając przed siebie ręce. Dziewczyna z przewrotu wyrzuciła nogę do tyłu, trafiając go pod żebra. Conan stęknął i przystanął, patrząc jak Lyana podrywa się z ziemi pod murem opodal… i zaczyna wspinać się po nim ze zwinnością pająka. Conan zaklął pod nosem i rzucił się naprzód. Coś uderzyło go w ramię i jego palce zacisnęły się na miękkim, farbowanym na czarno sznurze zwisającym z góry. — Na Mitrę, ależ ze mnie głupiec! — ryknął gniewnie. — Toż to złodziejka! Cichy śmiech, który spłynął z góry dźwięczną falą sprawił, że młodzieniec gniewnie uniósł wzrok. — Głupiec z ciebie — w głosie dziewczyny pobrzmiewało rozbawienie. — Zaiste, jestem kim mówisz, a ty nigdy nie zostaniesz dobrym złodziejem. Może z tymi barami nadasz się na flisaka. Albo konia pociągowego. Zaciskając gniewnie zęby Conan schwycił linę, zamierzając wspiąć się na górę. Naraz kątem oka dostrzegł jakiś błysk i bardziej poczuł niż usłyszał, że coś trafiło w ziemię tuż przy jego stopie. Instynktownie odskoczył, puszczając linę. Kiedy rzucił się by ją schwycić, jego palce musnęły tylko koniec sznura, który złodziejka podciągnęła w górę. — Gdybym chciała, mogłeś zostać trafiony — rozległ się ponownie głos dziewczyny. — Na twoim miejscu spasowałabym. I to natychmiast. Bywaj, Conanie. — Lyano? — wyszeptał oschle. — Lyano? Odpowiedzią była drwiąca cisza. Mamrocząc pod nosem przeszukał ziemię u swoich stóp i wyjął z niej wbity do połowy płaski czarny nóż do rzucania. Wsunął niewielkie ostrze za pas z mieczem i naraz zesztywniał, jakby ktoś wbił mu nóż w plecy. Dziewczyna była złodziejką i nadeszła od strony skarbca. Klnąc pod nosem pobiegł ile sił, nie zważając na znajdujące się na jego drodze krzewy i rośliny. Łukowato sklepione wejście prowadziło do komnaty, w której Samarides przechowywał swe najcenniejsze dobra. Drzwi od pomieszczenia były otwarte. Conan przystanął na chwilę, by przyjrzeć się ciężkiej żelaznej kłódce. Nie wątpił, że to dziewczyna ją otworzyła, niemniej jeśli była w środku, najpewniej rozbroiła znajdujące się tam pułapki, lub też nietrudno je było ominąć. Cymmerianin zawahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w stronę przeciwległej ściany pokoju, której posadzkę wyłożono marmurowymi płytkami w kształcie rombów, w dwóch kolorach, na przemian czerwonym i białym. Szmaragdowy puchar, jak mu powiedziano, stał po drugiej stronie pokoju na podstawie z serpentynu. Zrobił jeden krok, potem drugi i nagle płytka pod jego stopą zapadła się. Podejrzewając, że w ścianie umieszczono gotowe do strzału kusze — spotkał się już wcześniej z takimi pułapkami — rzucił się płasko na ziemię. I kolejna płytka, tym razem pod jego dłonią zanurzyła się w posadzce. Od ściany dobiegł grzechoczący brzęk i terkot, który, jako że trudnił się złodziejstwem już od dłuższego czasu, rozpoznał błyskawicznie. Zapadające się płytki uwolniły ciężarki uruchamiające kołowrót łańcuchowy. A to z kolei uaktywni… No właśnie, co? Kiedy poderwał się z podłogi rozległ się dźwięk jednego, a zaraz potem drugiego dzwonka. Klnąc na czym świat stoi przebiegł przez pokój, kolejne dwie płytki zapadły się pod nim, i zanim dotarł do matowego, zielono cętkowanego podwyższenia, na alarm biły już cztery dzwonki. Podstawa była pusta.

— Niech Erlik porwie tę dziewkę! — warknął. Obróciwszy się na pięcie wybiegł z komnaty. I wpadł na dwóch uzbrojonych we włócznie strażników. Kiedy wszyscy trzej znaleźli się na ziemi, Conanowi zaświtało nagle, że nie wybrał spośród precjozów niczego, co powetowałoby mu utratę pucharu. Jego pięść wbiła się w twarz jednego ze strażników, nos pękł, powybijane zęby i krew rozprysnęły się dokoła. Mężczyzna drgnął konwulsyjnie i zwiotczał. Drugi podźwignął się na nogi i ścisnął w dłoniach włócznię, gotów przebić nią złodzieja. Conan wiedział, że nie wolno mu zwlekać, bo zostanie zatrzymany w komnacie do nadejścia kolejnych strażników. Wyszarpnął miecz z pochwy, trafiając we włócznię tuż ponad grotem i w jednej chwili w rękach strażnika pozostał tylko długi kij. Z głośnym okrzykiem mężczyzna cisnął drzewcem w Conana i uciekł. Conan również pobiegł co sił. Tyle, że w przeciwnym kierunku. Pochylił głowę i wpadł do nisko sklepionego przejścia, w sam środek gromady służących, którzy rozprawiali nerwowo o dzwoniących bez przerwy dzwonkach. Przez krótką chwilę patrzyli na niego zdziwieni i przerażeni zarazem. Nagle Conan rycząc na całe gardło, zakręcił mieczem młynka w powietrzu. Służący z dzikim wrzaskiem rozpierzchli się jak płochliwe kothyjskie przepiórki. Zamieszanie, pomyślał. Jeżeli uda mu się wywołać dostatecznie duże zamieszanie, powinien mieć szansę wydostania się cało z tej opresji. Biegł kolejnymi korytarzami, a wszyscy służący, którzy ujrzeli go wywijającego mieczem i wrzeszczącego jak dzikie zwierzę, z krzykiem pierzchali. — Na pomoc! Morderca! Pożar! — wrzeszczeli. Niejeden raz młody Cymmerianin musiał kryć się w bocznym korytarzu, by uniknąć spotkania z przyodzianymi w szczękające pancerze strażnikami, biegnącymi w stronę, skąd dobiegały wrzaski i również pokrzykującymi co niemiara, aż barbarzyńca jął się zastanawiać, ilu ludzi ma Samarides. Wnętrze domu, w którym zapanował chaos, rozbrzmiewało przeraźliwymi odgłosami. Dotarł w końcu do holu wejściowego, otoczonego z trzech stron balkonami o balustradach z ciemnego kamienia, w górze natomiast kopułowe sklepienie zdobiły alabastrowe arabeski. Szerokie podwójne kondygnacje schodów z czarnego marmuru wiodły łukowato od balkonu na pierwszym piętrze na parter, gdzie posadzka wyłożona była mozaiką przedstawiającą mapę świata takiego, jakim znali go Zamorańczycy, przy czym każdy kraj odzwierciedlony został w klejnotach, które z niego sprowadzano. Conan zignorował to wszystko; wzrok miał utkwiony w olbrzymich, okutych żelazem odrzwiach prowadzących na ulicę. Były zamknięte na skobel, do uniesienia którego potrzeba było chyba trzech krzepkich mężczyzn, a jakby tego było mało, skobel przytrzymywały na miejscu łańcuchy i masywne kłódki. — Na Croma! — warknął. — Zamknięcia jak w fortecy! Jego szeroki, obosieczny miecz przeciął powietrze raz, drugi i trzeci. Barbarzyńca krzywił się za każdym razem wiedząc, co każde z uderzeń musiało robić z klingą. Wreszcie kłódka pękła a Cymmerianin żwawo wywlókł gruby żelazny łańcuch przez metalowe oka łączące go ze skoblem. Kiedy zajął się drugim łańcuchem, bełt grubości dwóch palców wbił się w skobel, tuż obok niego. Conan odwrócił się i runął płasko na podłogę wypatrując, skąd mógł paść kolejny strzał. Natychmiast dostrzegł swego przeciwnika. Był tylko jeden. Stał na schodach. Miał ogromny brzuch, ale jego skóra zwisała potężnymi fałdami, jakby ongiś mógł poszczycić się dwakroć większym kałdunem. Proste, rzednące włosy okalały obrzmiałe oblicze mężczyzny, który miał na sobie bezkształtną koszulę nocną z ciemnoniebieskiego jedwabiu. Samarides. Handlarz klejnotami oparł jedną stopę w strzemieniu ciężkiej kuszy i z mozołem kręcił dźwigniami kołowrotka napinając cięciwę. Z kącika ust tłuściocha wypływała wąziutka strużka śliny. Oszacowując błyskawicznie, ile czasu upłynie zanim Samarides ponownie załaduje broń, Conan poderwał się z ziemi.

Po jednym, zajadłym ciosie wśród snopu iskier druga kłódka z brzękiem spadła na posadzkę. Chowając miecz do pochwy, Cymmerianin zerwał łańcuch i zacisnął dłonie na skoblu. — Straż! — wrzasnął Samarides. — Do mnie! Straż! Mięśnie ramion, barków, ud i łydek Conana naprężyły się jak liny, kiedy z całej siły napierał na drewnianą belkę. Uniósł ją na grubość paznokcia. Pot wystąpił mu na czoło. Grubość palca. Szerokość ręki. Wreszcie potężna sztaba uniosła się ponad żelazne bloki, w których była osadzona. Cymmerianin chwiejnie postąpił trzy kroki do tyłu, zanim wreszcie odwrócił się i odrzucił skobel w bok. Mozaikowe płytki popękały, gdy sztaba wylądowała na nich z głuchym łoskotem. — Straż! — krzyczał Samarides, i w odpowiedzi rozległ się głośny tupot stóp. Conan doskoczył do grubych, obitych żelaznymi taśmami drzwi i otworzył jedno skrzydło z taką siłą, że grzmotnęło w ścianę. Gdy dawał susa za próg, kolejny bełt świsnął obok jego głowy, orząc głęboką bruzdę w marmurowym portyku. Za plecami barbarzyńcy powstał tumult i hałas. Strażnicy pod bramą wbiegli do holu, wzywając Samaridesa by wydał niezbędne rozkazy, na co kupiec odkrzyknął coś niezrozumiale. Conan nie obejrzał się za siebie. Pobiegł ile sił w nogach. Jego umysł przepełniony był gniewem. Był wściekły na młodą złodziejkę obdarzoną nazbyt ciętym językiem. Biegł tak długo, aż pochłonęła go żarłoczna, shadizarska noc. II Dzielnica Shadizaru zwana Pustynią była labiryntem poplątanych uliczek roztaczających dokoła woń zgnilizny i rozpaczy. Szaleństwa rozwiązłości, które w pozostałych częściach miasta odbywały się za zamkniętymi drzwiami, tu dokonywały się otwarcie i, rzecz jasna, dla zysku. Tutejsi mieszkańcy, głównie obszarpańcy w łachmanach, żyli jakby śmierć mogła dopaść ich przy następnym tchnieniu, co skądinąd nie należało do rzadkości. Mężczyźni i kobiety byli łupieżcami, drapieżnikami bądź ofiarami i często zdarzało się, że ludzie uważający się za przedstawicieli pierwszej z tych kategorii, poniewczasie stwierdzali że znaleźli się w tej drugiej. Karczma Abuletesa należała do najlepszych w tej dzielnicy, jeśli w ogóle w Pustyni istniały szanujące się lokale. Do stałych klientów tej spelunki należeli bandyci, rozbójnicy i najróżniejsi rzezimieszkowie. Nie darzono tu sympatią rabusiów grobów, choć bardziej z uwagi na roztaczający się wokół nich fetor niż na sposób, w jaki zarabiali na życie. Co do innych, witano pospołu wszystkich, których stać było na zapłacenie za jadło i napitek. Kiedy Conan pchnięciem otworzył drzwi karczmy, fetor z zewnątrz przez dłuższą chwilę walczył o prym z wonią wpół spalonego mięsiwa i kwaśnego wina, dominującą w wielkiej izbie kominkowej, gdzie dwóch muzyków grało na cytrach dla nagiej dziewki, która choć w tańcu dawała z siebie wszystko, nie potrafiła jakoś wzbudzić swą osobą zainteresowania klientów. Wąsaty nemediański fałszerz pieścił chichoczącą nierządnicę w wysokiej, farbowanej na rudo peruce i paskach zielonego jedwabiu, które raczej nieskutecznie zakrywały jej krągłe piersi oraz pośladki. Tłusty ofirski namiestnik, na którego grubych paluchach błyszczały pierścienie zdobione drogimi klejnotami, prezydował przy stole w rogu. Wśród tych, którzy śmiali się z jego żartów, przynajmniej dopóty, dopóki w sakiewce miał jeszcze złoto, było trzech porywaczy, śniadych, smagłolicych Iranistańczyków, liczących na łatwy zarobek. Para dziewek nierządnych, ciemnookich bliźniaczek, prezentowała swe wdzięki paradując między stolikami, a ich skąpe odzienie z metalowych kółek pobrzękiwało w rytm tanecznych ruchów krągłych bioder i biustów. Zanim Cymmerianin zdążył przestąpić próg, powabna, śniada kobieta zarzuciła mu

ramiona na szyję. Złocone mosiężne napierśniki ledwie mieściły w swych miseczkach jej wielkie, ciężkie piersi, i a wąski złoty łańcuszek, opinający dobrze zaokrąglone biodra, podtrzymywał przezroczysty pasek niebieskiego jedwabiu szerokości dłoni, sięgający z przodu i z tyłu do ozdobionych bransoletami kostek kobiety. — Ach, Conanie — zagruchała namiętnie — jaka szkoda, że nie wróciłeś wcześniej. — Napij się ze mną wina, Semiramis — odparł lustrując jej ponętny biust — i powiedz, dlaczego miałbym wrócić wcześniej. Potem możemy pójść na górę i… Uciął zasępiony widząc, że zdecydowanie pokręciła głową. — Tej nocy, Cymmerianinie, muszę zająć się pracą. — Westchnęła, widząc jego zbolałą minę. — Nawet ja potrzebuję srebra. Muszę z czegoś żyć. — Ale ja mam srebro — odparował. — Nie przyjmę od ciebie nawet jednej sztuki srebra. Nigdy. Zaklął pod nosem. — Zawsze to powtarzasz. Ale dlaczego nie? Nie rozumiem. — Bo nie jesteś kobietą. — Roześmiała się i przesunęła palcem po jego podbródku. — I to nieodmiennie uważam za rzecz wspaniałą. Oblicze Conana stężało. Tej nocy najpierw Lyana wystrychnęła go na dudka, a teraz Semiramis usiłuje zrobić z niego durnia. — Kobiety nigdy nie mówią otwarcie tego, co myślą. No dobrze. Skoro dzisiejszej nocy nici z karesów, przeto nie widzę powodu bym miał dłużej z tobą rozmawiać. Zostawił ją stojącą z pięściami na biodrach i ustami wykrzywionymi w grymasie rozdrażnienia. Przy szynkwasie sięgnął do sakiewki, wyjął z niej kilka miedziaków i rzucił na spękany drewniany kontuar. Zgodnie z jego przypuszczeniami brzęk monet natychmiast przywabił Abuletesa, który akurat ocierał tłuste paluchy o brudny fartuch, narzucony na wyblakłą żółtą tunikę. Karczmarz wprawnym ruchem spowodował błyskawiczne zniknięcie monet. — Daj mi za to wina — rzekł Conan. Abuletes skinął głową. — I dołóż pewną informację. — Wystarczy tylko na wino — odrzekł karczmarz. Postawił przed młodzieńcem drewniany kufel, z którego popłynęła woń taniego, kwaśnego wina. — Informacje kosztują drożej. Conan potarł kciukiem rysę w krawędzi szynkwasu, niewątpliwie ślad po ostrzu miecza. Gest ten sprawił, że mężczyzna opuścił wzrok wbijając spojrzenie małych, świńskich oczek w wyszczerbione drewno. — O ile sobie przypominam, było ich sześciu — rzucił Conan beznamiętnie. — Jeden kłuł cię nożem pod żebra i groził że wypruje ci flaki, jeśli spróbujesz pisnąć choć słówko bez pozwolenia. Zabrali cię do kuchni, czyż nie? Czy jeden z nich nie proponował, by przypiec ci stopy w piecu, aż zaczniesz mówić gdzie przechowujesz złoto? — Nie mam żadnego złota — wymamrotał niezbyt przekonująco Abuletes. Potrafił z dziesięciu kroków wypatrzyć zgubioną monetę. Plotki głosiły, że gdzieś w oberży przechowuje pierwszego ukradzionego przez siebie miedziaka. — Oczywiście, że nie — potaknął gładko Conan. — Mimo to niewątpliwie sam Hannuman musiał ci chyba sprzyjać i sprawić, że ujrzałem co się dzieje, gdyż nikt inny jakoś tego nie zauważył. Czułbyś się zapewne… niezręcznie ze stopami przypiekanymi w rozpalonym piecu, nie mając swym oprawcom nic do powiedzenia. — To prawda, ujrzałeś co się dzieje. — Ton grubasa był równie kwaśny jak jego wino. — I wziąłeś się do dzieła, rąbiąc tym swoim wielkim mieczem na prawo i lewo, rozrąbując na pół stoły i stołki. Wiesz ile mnie kosztowała ich wymiana? Dziewki dostały spazmów na widok rozbryźniętej wszędzie dokoła krwi, a połowa gości dała drapaka w obawie, byś i ich z rozpędu nie skrócił o głowę.

Conan roześmiał się i wypił z kufla. Przez chwilę milczał. Nie było nocy, by na wysypanym trocinami klepisku nie pojawiła się krew i trup wywlekany tylnym wyjściem, którego następnie podrzucano w jakiejś ciemnej uliczce. Oblicze Abuletesa wykrzywiło się, liczba jego obwisłych podbródków podwoiła się. — Ale wtedy będziemy kwita. Zgoda? Cymmerianin skinął głową, lecz ostrzegł: — Jeśli powiesz mi to, co chcę usłyszeć. Szukam pewnej kobiety. Abuletes parsknął i machnął ręką dokoła. W izbie roiło się od nierządnic. Conan ciągnął cierpliwie: — Jest złodziejką, mniej więcej tego wzrostu — uniósł swą wielką rękę na wysokość piersi. — I jak na swój wzrost ma całkiem krągłe kształty. Dziś wieczorem miała na sobie czarne spodnie i krótką tunikę, jedno i drugie bardzo obcisłe. I miała przy sobie to. Rzucił na kontuar zdobyczny nóż do miotania. — Nazywa siebie Lyaną. Abuletes szturchnął czarne ostrze brudnym paluchem. — Nie znam dziewki–złodziejki, ani Lyany, ani żadnej innej. Ale był kiedyś mężczyzna, który używał takich noży. Nazywał się Jamal. — Chodzi mi o kobietę, Abuletesie. Tłuścioch wzruszył ramionami. — Miał córkę. Jak też jej było? Niech no pomyślę. Potarł dłonią policzek. — Straż miejska ścięła Jamala, będzie już dobrych dziesięć lat temu. Dziewczynę przygarnęli jego bracia, Gayan i Hafid. Też byli złodziejami. Nie słyszałem o nich od wielu lat. Chyba są już za starzy do tej roboty. Starość w końcu dogania nas wszystkich. Tamira. Tak się zwała. Tamira. Conan wpatrywał się beznamiętnie w Abuletesa, dopóki korpulentny karczmarz nie skończył swego wywodu. — Pytam o dziewkę imieniem Lyana, a ty opowiadasz mi o jakiejś Tamirze. I o jej rodzince, niech ją Mitra pochłonie. A może dodasz jeszcze coś o jej matce? Albo o dziadku? Miałbym ochotę przypiec ci stopy w ogniu. Abuletes spojrzał trwożliwie na Conana. W Pustyni ten mężczyzna o dziwnych błękitnych oczach słynął z porywczości i ogólnej nieprzewidywalności. Karczmarz rozłożył szeroko ręce. — Zali trudno jest podać komuś zmyślone imię? Nie słuchałeś co powiedziałem? Jamal i jego bracia nosili czarne odzienie, dokładnie takie jakie opisałeś. Twierdzili, że czyni ich niewidzialnymi w ciemnościach. Znali wiele różnych sztuczek. Posługiwali się linami z farbowanego na czarno jedwabiu i Mitra wie czym jeszcze. Mów co chcesz, ale złodziejką której szukasz jest Tamira, chociaż poznałeś ją pod innym imieniem. Czarne sznury, pomyślał Conan tłumiąc uśmiech cisnący mu się na usta. Mimo młodego wieku był już złodziejem dostatecznie długo, by nauczyć się dyskrecji. — Może — mruknął pod nosem. — Może? — zaperzył się karczmarz. — Ja jestem o tym przekonany. To ona. Jesteśmy kwita, Cymmerianinie. Conan trzema długimi łykami dopił wino i z trzaskiem odstawił kufel na szynkwas. — Jeżeli faktycznie jest tą, której szukam. Pytanie tylko gdzie mogę ją znaleźć, aby się upewnić. Abuletes wyrzucił w górę pulchne, mięsiste ramiona. — Czy zdaje ci się, że śledzę wszystkie dziewki, które się tu pojawią? Nawet nie potrafię kontrolować tutejszych nierządnic! Conan odwrócił się plecami do zgrzytającego zębami karczmarza. Teraz był już pewien, że Tamira i Lyana to jedna i ta sama kobieta. Dopisało mu szczęście, gdyż zakładał, że poszukiwanie jej zajmie mu dobrych parę dni. W dzielnicy zwanej Pustynią ludzie zostawiali bardzo ulotne ślady, tak jak w jej odpowiedniku w naturze.

Z pewnością musiał to być jakiś znak. Omen. Niewątpliwie spotka ją rankiem na ulicy, tuż po wyjściu z karczmy. A wówczas okaże się, kto kogo wystrychnie na dudka. W tej samej chwili jego wzrok padł na Semiramis siedzącą przy stole z trzema kothyjskimi przemytnikami. Jeden z nich, o sumiastych wąsach i wielkim, okrągłym złotym kolczyku w uchu, mówił coś do niej z ożywieniem gładząc ją równocześnie po udzie. Conan skinął głową i podszedł zdecydowanym krokiem do ich stolika. Kothyjczycy unieśli wzrok, a Semiramis posępnie zmarszczyła brwi. — Conanie… — zaczęła ostrzegawczym ruchem wyciągając ku niemu rękę. Potężny Cymmerianin schwycił ją za nadgarstek, pochylił się i, nim ktokolwiek zdążył zareagować, przerzucił ją sobie przez ramię. Stołki powywracały się z trzaskiem, gdy Kothyjczycy poderwali się od stołu, sięgając do rękojeści mieczy. — Ty przybłędo z pomocy! — zawyła Semiramis wijąc się wściekle i na próżno tłukąc go pięściami po plecach. — Puść mnie, ty plugawy pomiocie wielbłąda! Oby Mitra odjął ci wzrok! I klęła tak, na czym świat stoi. W miarę upływu czasu przekleństwa stawały się coraz bardziej wykwintne i wyszukane, aż Conan sam zaczął przysłuchiwać się jej tyradzie. Kothyjczycy zamarli z na wpół dobytym orężem, skonfundowani, że tak haniebnie ich zignorowano. Po chwili Conan skupił na nich uwagę i uśmiechnął się promiennie. To najwyraźniej jeszcze bardziej rozjuszyło przemytników. — To moja siostra — rzucił łagodnym tonem. — Mamy do omówienia pewne ważkie sprawy rodzinne. — Niechaj Erlik obedrze cię ze skóry i pozostawi zewłok na pustyni by wysechł w palącym żarze! — wołała szamocząca się kobieta. — Oby Derketo sprawiła, że skurczą się twoje klejnoty! Conan spokojnie zlustrował twarze trzech mężczyzn a każdy : z nich wyraźnie zadygotał, bo uśmiech barbarzyńcy nie sięgał do jego lodowatych, niebieskich oczu. Kothyjczycy otaksowali rozmiar jego barów, oszacowując w jakim stopniu miotająca się kobieta mogła być dla niego zawadą i w myślach rzucili kośćmi. — Nie śmiałbym wtrącać się w prywatne sprawy rodzeństwa — i mruknął ten z kolczykiem w uchu, odwracając wzrok. Nagle wszyscy trzej zainteresowali się swoimi stołkami, podnosząc je z klepiska i ustawiając tak jak poprzednio. Wściekłe wrzaski Semiramis jeszcze bardziej przybrały na sile, gdy Conan pomaszerował w kierunku rozchwierutanych schodów prowadzących na piętro. Otwartą dłonią klepnął ją w pośladek. — Twoja słodka poezja pozwala mi uwierzyć, że naprawdę mnie kochasz — rzucił — ale wrzeszczysz tak głośno, że nawet wół mógłby przy tobie ogłuchnąć. Zamilcz więc. Zadygotała. Dopiero po chwili zorientował się, że trzęsie się ze śmiechu. — Może przynajmniej pozwolisz mi iść o własnych siłach, ty niedouczony cymmeryjski drągalu? — zapytała. — Nie — odparł z uśmiechem. — Barbarzyńca! — syknęła i otarła się policzkiem o jego plecy. Zaśmiewając się do rozpuku zaczął przeskakiwać po dwa stopnie. Faktycznie dopisywało mu szczęście. III Bazar Katara mienił się mnóstwem barw i rozbrzmiewał wielością głosów. Był to rozległy brukowany plac w pobliżu Pustyni, gdzie szczupli paniczykowie przytykający do nosów owinięte w jedwabne chustki aromatyczne kulki ścierali się z niedomytymi czeladnikami, którzy przepychając się łokciami i odpychając szlachetnie urodzonych przepraszali za swe grubiaństwo nieszczerymi bezczelnymi uśmieszkami. Kobiety w jedwabiach z ciągnącymi się

z tyłu kolumnami czujnych niewolników niosących zakupione przez nie towary nie zauważały kręcących się wokół nich obszarpanych uliczników. Kilku kupców rozstawiło swoje towary na chwiejnych stolikach ocienianych kawałkami płótna rozpiętymi na wysokich tyczkach. Inni mieli jedynie koc rozłożony w prażących promieniach słońca. Sprzedawcy śliwek i wstążek, pomarańczy i szpilek gromko zachwalali swe towary przeciskając się przez tłum. Bele materiału we wszystkich kolorach tęczy, rzeźbiona kość słoniowa z Vendhii, mosiężne misy, dzieła shadizarskich mistrzów, błyszczące perły z Morza Zachodniego i fałszywe klejnoty z gwarancją autentyczności przechodziły z rąk do rąk w czasie nie dłuższym niż jedno uderzenie serca. Niektóre z tych towarów pochodziły z kradzieży, inne z przemytu. Za kilka z nich uiszczono nawet nałożone przez króla podatki. Następnego ranka po nieudanej próbie zdobycia kielicha Samaridesa — na myśl o tym mimowolnie się krzywił — Conan przemierzał bazar wszerz i wzdłuż, przyglądając się tutejszym żebrakom. Żebraków obowiązywał zakaz wstępu na plac, aczkolwiek okalali go ze wszystkich stron, piskliwymi, błagalnymi głosami zwracając się do przechodniów z prośbą o jałmużnę. Pomiędzy łachmaniarzami zawsze była pewna odległość i w przeciwieństwie do innych mieszkańców miasta, obszarpani żebracy starali się o zachowanie dystansu. Zbyt duża ich liczba i zbyt mała odległość między nimi wpłynęłyby niekorzystnie na zyski każdego z nich. Nabywszy za miedziaka dwie pomarańcze u straganiarza, Conan przycupnął obok nędzarza w łachmanach, mężczyzny którego jedna noga była groteskowo wykrzywiona w kolanie. Brudny pasek postrzępionego płótna przesłaniał mu oczy, a na bruku tuż przy nim stała drewniana miska z pojedynczą miedzianą monetą na dnie. — Wspomóżcie ślepego — zajęczał żałośnie żebrak. — Dobrzy ludzie, rzućcie niewidomemu monetę. Pożałujcie ślepca! Conan wrzucił mu do miski pomarańczę i jął obierać ze skórki drugą. — Myślałeś kiedy o zostaniu złodziejem, Peorze? — rzucił półgłosem. „Ślepiec” odwrócił lekko głowę by upewnić się, że w pobliżu nie ma nikogo i mruknął: — Nigdy, Cymmerianinie. — Jego przepełniony radością głos docierał jedynie do ucha Conana. Zręcznym ruchem ukrył owoc pod połataną tuniką. — Na później. Nie, płacę dziesięcinę Straży Miejskiej i przesypiam noce spokojnie, pewien że mój czerep nigdy nie zostanie zatknięty na włóczni nad Zachodnią Bramą. Powinieneś zastanowić się nad zmianą profesji na żebraczą. To solidny fach. Nie to co złodziejstwo. Niech Mitra pochłonie to górskie tatałajstwo! Conan znieruchomiał z uniesionym do ust kawałkiem pomarańczy. — Co? Niedostrzegalnym ruchem głowy Peor wskazał na grupkę kezankiańskich górali, brodaczy w barwnych turbanach, których ciemne oczy rozszerzone były nieskrywanym zdumieniem na widok otaczających ich wspaniałości miasta. Przemierzali bazar oszołomieni i urzeczeni, dotykając różnych towarów, lecz niczego nie kupując. Sądząc po wyrazie twarzy sprzedawców, radowali się, gdy górale oddalali się od ich straganów i kramów. — To już trzecia banda tych plugawych szakali, którą dzisiaj widzę, a odkąd wzeszło słońce nie minęły jeszcze dwa obroty klepsydry. Powinni wrócić pod kamienie skąd wypełzli, ale ich obecność potwierdza wieści, które zaczęto rozpowszechniać dziś rano. Od świtu do zmierzchu żebrak miał niewiele możliwości zamienienia z kimkolwiek słowa. Przez cały dzień wyjękiwał tylko żałosne błagania i z rzadka podziękowania za darowaną jałmużnę. Nie zaszkodzi pozwolić mu mówić, skonstatował Conan i spytał, co to za wieści. Peor parsknął. — Gdyby chodziło o nową metodę wygrywania w kości, wiedziałbyś o niej już wczoraj. Czy myślisz o czymś więcej poza hazardem i kobietami? — Wieści, Peorze.

— Powiadają, że ktoś jednoczy kezankiańskie plemiona. Mówią, że górale ostrzą swoje tulwary. Rzekomo może to oznaczać wojnę. Jeżeli tak, to Pustynia niechybnie odczuje pierwsze uderzenie, jak zawsze zresztą. Conan odrzucił resztki pomarańczy i otarł dłonie o uda. — Kezankiańczycy są daleko stąd — odsłonił w uśmiechu mocne białe zęby. — A może myślisz, że górale zejdą z gór, by splądrować Pustynię? Nie jest to miejsce, które ja bym sobie upatrzył, ale jesteś ode mnie starszy i niewątpliwie wiesz lepiej. — Śmiej się, Cymmerianinie — burknął Peor z rozgoryczeniem. — Ale kiedy wybuchnie wojna, tłuszcza zacznie ścigać górali, by poderżnąwszy gardło nasycić się ich krwią. Kiedy wszelako nie znajdą dość ofiar, które zaspokoiłyby ich żądzę mordu, skierują gniew przeciw Pustyni. Pojawi się również wojsko — aby przywrócić ład i porządek. W rzeczywistości oznacza to, że pod miecz pójdą wszyscy żałosni nieszczęśnicy, którzy zechcieliby stawić opór spragnionym rzezi tłumom. Już kiedyś tak było — i to się powtórzy. Wtem padł na nich cień, rzucony przez kobietę, której delikatne szaty ze szmaragdowego jedwabiu przylegały do krągłości piersi, brzucha i ud niemal jak druga skóra. W talii nosiła cienki pas z plecionych złotych sznurków. Perły zdobiły jej szyję i nadgarstki a dwie, szczególnie duże, wielkości męskiego paznokcia, tkwiły w przekłutych uszach. Za nią stał wysoki Szemita z żelazną obrożą niewolnika na szyi i znudzonym wyrazem twarzy. Mężczyzna niemal uginał się pod ciężarem dźwiganych sprawunków. Kobieta wrzuciła do misy Peora srebrną monetę lecz nie odrywała roznamiętnionego wzroku od Conana. Muskularny młodzian przyjmował zmysłowe spojrzenia dziewek jak coś zgoła normalnego, ta wszelako taksowała go niczym konia w stajni przed aukcją. I jakby tego było mało, widok ów wywołał na twarzy Szemity gniewny mars, najwidoczniej niewolnik postrzegał w barbarzyńcy rywala. Oblicze Conana zapałało z wściekłości. Otworzył usta, lecz kobieta odezwała się pierwsza. — Mój małżonek nie zaaprobowałby tego zakupu — uśmiechnęła się i oddaliła się, kołysząc biodrami. Szemita pospieszył za nią, rzucając Conanowi na odchodnym triumfalne, zadowolone spojrzenie. Kościste palce Peora wyłowiły monetę z misy. Chichocząc, czym udowodnił, że przynajmniej do pewnego stopnia obdarzony jest poczuciem humoru, wcisnął srebrnik do sakiewki. — Zapłaciłaby sto razy tyle za jedną noc z tobą, Cymmerianinie. Albo i dwieście. To dużo przyjemniejszy sposób zarobkowania niźli wspinanie się po dachach, czyż nie? — Chciałbyś mieć naprawdę złamaną nogę? — warknął Conan. Żebrak chichotał tak, że doznał ataku kaszlu. Gdy wreszcie się opanował, otarł cienkie wargi wierzchem dłoni i chrząknął. — Bez ochyby zarobiłbym wtedy jeszcze więcej. Po całodziennym nastawieniu do tej pozycji, kolano doskwiera mi potem przez pół nocy, ale ten wypadek był najlepszym, co mi się kiedykolwiek przytrafiło. Conan wzdrygnął się na tę myśl, ale poszedł za ciosem, widząc, iż żebrak jest akurat w dobrym nastroju. — Nie zjawiłem się tu dziś, by poczęstować cię pomarańczą, Peorze. Szukam kobiety, która zwie się Lyana lub Tamira. Peor skinął głową, gdy Cymmerianin opisał mu dziewczynę i przekazał mu starannie ocenzurowaną relację z ich spotkania, po czym rzekł: — Tamira. Słyszałem to imię i widziałem dziewczynę. Wygląda dokładnie tak jak ją opisałeś. — Gdzie mogę ją odnaleźć? — spytał natychmiast Conan, lecz żebrak pokręcił głową. — Powiedziałem, że widziałem ją i to niejeden raz, ale co do tego, gdzie obecnie przebywa…. — Wzruszył ramionami.

Conan sięgnął do skórzanego mieszka zawieszonego u pasa. — Peorze, dam dwie sztuki srebra człowiekowi, który powie mi, jak mogę ją odnaleźć. — Ba, sam chciałbym to wiedzieć — mruknął ze smutkiem Peor, po czym dodał pospiesznie: — Niemniej rozpowiem o tym wśród Bractwa Drewnianej Miski. Jeśli jakiś żebrak ją zobaczy, dowiem się o tym. Wszak przyjaźń coś jednak znaczy, czyż nie? Cymmerianin chrząknął by zmazać uśmiech cisnący mu się na usta. Przyjaźń, zaiste! Informacja dotrze do niego przez Peora, a żebrak który ją dostarczy będzie szczęściarzem, jeśli ujrzy choć jedną z tych srebrnych monet. — W rzeczy samej — potaknął. — Wyjaśnij mi coś, Conanie. Nie jestem zwolennikiem krzywdzenia kobiet. Chyba nie chcesz jej zranić? — Tylko jej dumę — odparł Conan, prostując się. Z pomocą żebraka i swoim sokolim wzrokiem powinien dopaść ją przed zapadnięciem zmroku. — Tylko jej dumę — powtórzył. Dwa dni później Conan przeciskał się przez bazarowe tłumy z kwaśnym grymasem na twarzy. Nie tylko żebracy Shadizaru prowadzili dla niego poszukiwania. Niejedna dziewka uliczna uśmiechała się do przystojnego, potężnego Cymmerianina drżąc w duchu na widok jego zimnych, niebieskich oczu i obiecywała rozejrzeć się za wzmiankowaną przez niego kobietą, aczkolwiek czyniły to nie bez nuty zazdrości w głosie. Ulicznicy w łachmanach, nie poruszeni jego potężnymi barami czy błękitem oczu okazali się trudniejsi do pozyskania. Te bezwzględne, bezdomne dzieciaki w podartych ubraniach nazywane były przez wielu Kurzem, było ich bowiem bez liku i wszystkie bez wyjątku okazywały się bezradne w starciu z wichrami losu, niemniej ulice Shadizaru gwarantowały twardą szkołę życia i ulicznicy po pierwsze nie ufali nikomu, po drugie zaś nieodparcie domagali się zapłaty w srebrze. Mimo iż miał tyle oczu na swój użytek, dowiedział się jedynie o poprzednich miejscach pobytu Tamiry, nikt zaś nie potrafił powiedzieć mu, gdzie znajduje się obecnie. Conan przeszukiwał wzrokiem tłum usiłując przeniknąć tkaniny woali noszonych przez kobiety. Skupiał się głównie na tych szczuplejszych i nie sięgających mu wyżej piersi. Nie był jeszcze do końca pewien co uczyni, gdyby ją odnalazł, wiedział tylko, że chce powetować sobie sowicie za urażoną dumę, i był przekonany, że dopnie swego, nawet gdyby miał spojrzeć w twarz każdej kobiecie w tym mieście. Szedł tak zamyślony, że nie usłyszał werbli, których dźwięk oczyścił ulicę wokół niego. Nawet nosiciele lektyk wycofali się na skraj chodnika. Dopiero po chwili zorientował się, że został sam na środku ulicy. Gdy się odwrócił w stronę, skąd dobiegało rytmiczne dudnienie, ujrzał zmierzający w jego stronę orszak. Na czele szło dwóch równych mu wzrostem włóczników, czarnookich mężczyzn w pelerynach z lamparcich skór, których szponiaste łapy zwieszały się na ich szerokie, nagie torsy. Za nimi podążał; dobosz z werblem przewieszonym na ukos przez pierś, dzięki czemu mężczyzna swobodnie mógł wybijać równy rytm pałeczkami. Następnie szła eskorta, dwudziestu chłopa w spiczastych hełmach i krótkich kolczugach bez rękawów. Połowa z nich uzbrojona była we włócznie, druga połowa w łuki, ci ostatni zaopatrzeni byli również w kołczany pełne strzał; cała dwudziestka nosiła szerokie białe spodnie i wysokie, czerwone buty. Conan nie podążył wzrokiem dalej. Skoncentrował uwagę na amazonce, która pojawiła się chwilę później, dosiadającej narowistego, czarnego wałacha. To ona prowadziła cały orszak. Była wysoka, krągła jak należy i gdzie trzeba, prawdziwy ideał kobiecości. Obcisła tunika i jeszcze ciaśniejsze bryczesy z brązowego jedwabiu, oraz j szkarłatny płaszcz opadający aż na koński zad nie były w stanie ukryć jej zmysłowych kształtów. Jasnobrązowe włosy, złocące się w promieniach słońca, zawijały się jej na ramionach i okalały dumną twarz o czystych, szarych oczach.

Ta kobieta warta jest spojrzenia — skonstatował Conan. Poza tym słyszał o niej, jak każdy szanujący się złodziej w Shadizarze. Lady Jondra była znana z wielu względów, na przykład swojej arogancji, zamiłowania do łowiectwa oraz jazdy konnej, wśród złodziei wszelako słynęła jako właścicielka naszyjnika i diademu, na widok których niejednemu ciekła ślinka. W obu tych precjozach osadzone były nieskazitelne rubiny, większe niż pół męskiego palca, otoczone wspaniałymi szafirami i czarnymi opalami. W Pustyni mężczyźni przekomarzali się między sobą, namawiając jeden drugiego do zaryzykowania ich kradzieży, spośród wszystkich bowiem, którzy się na to poważyli jeden tylko nie zginął przebity włóczniami straży, uśmierciła go natomiast Jondra, przeszywając mu strzałami oczodoły. Powiadano, iż uczyniła to z wściekłości, i to nie dlatego że złodziej zakradł się do jej posiadłości z zamiarem skradzenia bezcennych precjozów, lecz dlatego, że podejrzał ją w kąpieli. Conan miał już zejść orszakowi z drogi, kiedy włócznicy, znajdujący się o pięć kroków od niego, opuścili broń do zadania pchnięcia. Nie zwolnili kroku, lecz maszerowali dalej, jakby oczywiste zagrożenie miało zmusić barbarzyńcę do natychmiastowego usunięcia się z ulicy. Oblicze postawnego Cymmerianina stężało. Czyż uważali go za psa, którego można przegnać z drogi? Jego duma, w ostatnich dniach srodze nadszarpnięta domagała się swoich praw. Wyprostował się, a jego dłoń podążyła ku owiniętej wyświechtaną skórą rękojeści obosiecznego miecza. Wśród tłumów zalegających chodniki po obu stronach ulicy zapadła grobowa cisza. Oczy włóczników rozszerzyły się ze zdumienia na widok nieustępliwego młodzieńca. Dotąd przed ich panią wszyscy zawsze usuwali się z drogi. Wystarczył do tego dźwięk werbla, a dla bardziej opornych błysk światła na wyostrzonych grotach włóczni. Jednocześnie strażnicy uświadomili sobie, że nie mają do czynienia z byle pachołkiem, którego można tanimi sztuczkami zmusić do ustąpienia. Zatrzymali się i przyjęli pozycję, z włóczniami wystawionymi ukośnie naprzód. Dobosz maszerował dopóki nie znalazł się pomiędzy dwiema włóczniami. Wówczas jego dłonie z pałkami zawisły w powietrzu, a oczy nerwowo popatrzyły to w jedną, to w drugą stronę. Trzej mężczyźni zablokowali całą ulicę zmuszając resztę orszaku lady Jondry do zatrzymania. Najpierw przystanęli łowcy w kolczugach, za nimi konni i cała reszta, aż do samego końca kolumny. Wyglądało to tak zabawnie, że na ustach Conana zagościł uśmiech. Jak mógł się wpakować w taką kabałę? — Ty, tam — rozległ się ochrypły kobiecy głos. — Ty wielkoludzie z mieczem! — Conan uniósł wzrok, by spojrzeć na Jondrę patrzącą na niego ponad głowami zbrojnych. — Jeżeli potrafisz zmusić do zatrzymania Zurata i Tamala, to być może jesteś również w stanie stawić czoło lwu. Zawsze potrzeba mi mężczyzn, a w Shadizarze niewielu jest takich, którzy prawdziwie zasługują na to miano. Najmuję cię do swojej służby. Wysoki mężczyzna o jastrzębim obliczu, jadący obok niej, otworzył gniewnie usta, lecz uciszyła go energicznym gestem. — Co ty na to? Masz wielkie bary, byłbyś idealnym włócznikiem. Rozległ się gromki śmiech. Conan nie próbował go uciszać, choć nie odrywał wzroku od włóczników ani nie cofał dłoni muskającej rękojeść miecza. — Ale ja już służę — mruknął posępnie — samemu sobie. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci, pani, dobrego dnia, nie zamierzam dłużej blokować drogi. — Skłonił się nisko, nie na tyle jednak, by stracić z oczu czubki grotów włóczni, i zszedł na chodnik. Przez chwilę dokoła panowała głęboka cisza, i nagle Lady Jondra zakrzyknęła. — Zurat! Tamal! Naprzód! Junio! Nadaj rytm! Włócznicy wyprostowali się, a dobosz zaczął uderzać pałeczkami w werbel. Po chwili orszak ruszył dalej. Jondra przejechała mimo, wyprężona jak struna, lecz jej oczy niemal mimowolnie odszukały spojrzeniem potężnego Cymmerianina. Jadący obok niej mężczyzna perorował coś zawzięcie, ona jednak zdawała się go nie słuchać. Wtem obok Conana pojawiła się gromadka bosonogich ulicznych łobuziaków w

obszarpanych tunikach, które już dawno utraciły naturalne barwy. Przywódczynią grupy była dziewczynka, w wieku wszelako, który nie pozwalał jeszcze domyślać się na pierwszy rzut oka jej płci. Była o pół głowy wyższa od pozostałych. Podeszła do potężnego barbarzyńcy, przyglądając się mijającym go łowcom. Ujrzała psy do polowań na lwy, wielkie warczące brytany w nabijanych kolcami obrożach szarpiące się dziko na grubych, skórzanych smyczach. — Taki pies mógłby odgryźć ci nogę — powiedziała. — Kto nam zapłaci, gdy będziesz konał z grotem włóczni w trzewiach? — Jeśli ją znajdziesz, otrzymasz zapłatę, Laeto — odparł Conan. Ulicą przenoszono właśnie trofea z polowania: skóry lwów i lampartów, wielkie rogi antylop i czaszkę dzikiego bawołu z rogami szerokości i długości męskiego ramienia, dzierżone wysoko w górze, by mogła je podziwiać zebrana dokoła gawiedź. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. — Nie wyrażam się jasno? Odnaleźliśmy tę dziewkę i domagamy się dwóch sztuk srebra. — Najpierw muszę się upewnić, że to ona. Nie było to pierwsze doniesienie o Tamirze. W jednym przypadku okazało się, że chodziło o kobietę dwakroć starszą od Conana, w drugim o ślepą na jedno oko pomocnicę druciarza. Orszak Jondry minął barbarzyńcę, ze swymi psami gończymi i ciągniętymi przez woły wozami, a tłum, który rozstąpił się by dać mu przejście, ponownie wyległ na ulicę. — Zaprowadź mnie do niej — rzekł Conan. Laeta sarkając ruszyła w głąb ulicy, gromadka zimnookich obszarpańców otaczała ją jak straż przyboczna. Cymmerianin wiedział, że pod tymi łachmanami skrywane były noże, co najmniej jeden, a prawdopodobnie kilka. Dzieci ulicy preferowały ucieczkę, lecz przyparte do muru potrafiły być groźne niczym stado szczurów. Ku zaskoczeniu Conana jęli oddalać się od Pustyni, zapuszczając się tym samym coraz dalej w głąb dzielnicy rzemieślników. Powitał ich brzęk młotów kowali, smród bijący z kadzi farbiarzy i żar od ognia buzującego w niezliczonych piecach. W końcu dziewczyna przystanęła i wskazała na kamienny budynek, gdzie z łańcuchów zwieszał się szyld w kształcie lwa, pomalowany na czerwono, lecz bez zbytniego entuzjazmu, i chyba dość niedawno, gdyż farba nie zdążyła jeszcze zniszczyć się i wyblaknąć. — Tam? — spytał podejrzliwie Conan. Karczmy przyciągały najróżnorodniejsze indywidua całymi stadami, lecz złodziejka nie była raczej mile widzianą osobą wśród farbiarzy, kowali i druciarzy. — Tam — potaknęła Laeta. Przygryzła wargę i westchnęła. — Zaczekamy tu na ciebie, wielkoludzie. Na zapłatę. Conan ze zniecierpliwieniem pokiwał głową i otworzył drzwi karczmy. Oberża „Pod Czerwonym Lwem” wyglądała wewnątrz inaczej niż większość takich przybytków. W nieokreślonej przeszłości musiał tu wybuchnąć pożar, który spustoszył wnętrze lokalu i spowodował zawalenie się parteru do piwnic. Lokalu nigdy już nie odbudowano w pierwotnej postaci. Miast tego wewnątrz budynku wzniesiono rozległy balkon, a izbę kominkową utworzono w dawnej piwnicy. Nawet w najgorętszy, najbardziej słoneczny dzień, w izbie kominkowej karczmy panował przyjemny chłód. Stając przy balustradzie balkonu Conan przepatrzył pospiesznie wnętrze karczmy, usiłując wychwycić wzrokiem smukłą kobiecą postać. Spośród kilku mężczyzn przebywających na balkonie kilku popijało z kufli, inni zaś wykłócali się z nierządnicami o zapłatę za czas spędzony w ich towarzystwie, w pokojach na piętrze. Przy stołach poniżej siedzieli garncarze z ramionami pokrytymi resztkami zaschniętej gliny, kowale w skórzanych fartuchach i czeladnicy w tunikach pstrzących się różnobarwnymi plamami. Wszechobecne nierządnice, w jedwabnych zakrywających mniej więcej tyle samo wdzięków co u ich konkurentek z Pustyni, stąpały miękko między stołami, lecz Cymmerianin zgodnie ze swymi przypuszczeniami nie

zdołał dostrzec w izbie innych kobiet. Zadowolony, że Laeta pomyliła się albo zełgała, ruszył w kierunku drzwi. Kątem oka dostrzegł krępego, ogorzałego garncarza z piersiastą nierządnicą gładzącą go po włosach. Garncarz właśnie odwrócił wzrok od swego łupu, by zerknąć z zaciekawieniem w dół, poniżej miejsca gdzie stał Cymmerianin. Inny mężczyzna, który odłożył skórzany fartuch na blat, a rozchichotaną dziewkę nierządną trzymał na kolanach, przerwał pieszczoty, by uczynić to samo. I jeszcze jeden. Conan wychylił się przez barierkę i zobaczył siedzącą poniżej Tamirę, skromnie odzianą w bladoniebieską szatę. Jej twarz lśniła dziewiczą świeżością. Podniosła do ust drewniany kubek. Wypiła, westchnęła, odstawiła kubek na stół do góry dnem, co było sygnałem dla usługujących tu dziewek, że pragnęła ponownego jego napełnienia. Conan uśmiechnął się i wyjął zza pasa płaski nóż do rzucania. Jeden ruch ręki i czarne ostrze drżąc wbiło się w dno kubka. Tamira drgnęła. Jej cała postać znieruchomiała. Chociaż koniuszkami palców lewej ręki bez przerwy bębniła w blat stołu. Uśmiech Cymmerianina przygasł. Mamrocząc pod nosem barbarzyńca jął schodzić po schodach do izby. Zanim dotarł do stołu Tamiry, czarny nóż do rzucania zniknął. Conan zignorował zaniepokojone spojrzenia mężczyzn siedzących w pobliżu. — Kosztujesz mnie osiem sztuk złota — zabrzmiały jego pierwsze słowa. Kąciki ust Tamiry uniosły się w górę. — Tylko tyle? Lady Zayella zapłaciła mi czterdzieści. Conan uchwycił brzeg stołowego blatu z taką siłą, że drewno zaskrzypiało donośnie. — Czterdzieści! Kothyjczyk Zarath zapłaciłby sto! — mruknął pod nosem, i zaraz dodał, zanim zdążyła zapytać, czemu mieli zapłacić mu tylko osiem sztuk złota. — Chcę zamienić z tobą słówko, dziewko! — A ja z tobą — odparowała. — Nie przychodzę do tej spelunki i nie pozwalam się odnaleźć tylko po to, byś mi… — Pozwalasz się odnaleźć! — ryknął. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku poderwał się gwałtownie i czym prędzej odszedł. — Oczywiście — zapewniła. Wydawała się spokojna, ale znów bębniła palcami po stole. — Czyż mogło mi umknąć, że wszyscy żebracy i spora rzesza shadizarskich dziwek wypytuje o mnie po całym mieście? — Sądzisz, że cię zapomniałem? — mruknął sarkastycznie. Ciągnęła dalej, jakby w ogóle się nie odezwał. — Dobrze, powiem jak było. Zwróciłeś na siebie uwagę moich… moich stryjów. Nie spodobało im się, że szuka mnie jakiś nieznajomy. Sprowadziłam cię tutaj, z dala od Pustyni, w nadziei, że nie dowiedzą się o naszym spotkaniu. Prosisz się, by ktoś poderżnął ci gardło, Cymmerianinie. A to, choć nie potrafię powiedzieć czemu, nie przypadłoby mi chyba do gustu. Conan spojrzał na nią bez słowa, aż pod wpływem jego wzroku jej wielkie ciemne oczy zamrugały nerwowo. Coraz szybciej bębniła palcami w stół. — A więc wiesz skąd pochodzę. — Ty głupcze, staram się ocalić ci życie. — Twoi stryjowie cię pilnują? — Zapytał nagle. — Czuwają nad tobą? Strzegą cię? — Jeżeli nie zostawisz mnie w spokoju, przekonasz się, jak się mną opiekują. Czemu się uśmiechasz? — Bo teraz wiem już, że będę twoim pierwszym mężczyzną. — Mówił te słowa spokojnym tonem, lecz mięśnie całego ciała napięły mu się nerwowo. Usta Tamiry poruszyły się bezgłośnie, a jej policzki nagle pokraśniały, ale zaraz spomiędzy jej warg dobył się przeciągły wrzask, a w dłoni pojawił się czarny nożyk do

miotania. Conan rzucił się z ławy na klepisko, a dłoń dziewczyny śmignęła do przodu. Z tyłu jakiś czeladnik jęknął z bólu i spojrzał z niedowierzaniem na czubek swego nosa, bo płynąca z niego krew jęła tworzyć nowe plamy na pobrudzonym farbą przedzie tuniki. Conan powoli się podniósł. Tamira bezsilnie wygrażała mu pięściami. Przynajmniej nie ma przy sobie więcej noży, pomyślał. Gdyby było inaczej, użyłaby ich. — Ale będziesz mnie musiała poprosić — powiedział jakby nic się nie wydarzyło. — Twoja prośba zrekompensuje te osiem sztuk złota, które mi ukradłaś. — Niech cię Erlik pochłonie! — wykrztusiła. — Niechaj Mitra pożre twą duszę! I pomyśleć, że się martwiłam… pomyśleć, że… jesteś wszak tylko tępym, muskularnym osłem! Mam nadzieję, że moi stryjkowie cię dopadną! Mam nadzieję, że Straż Miejska zatknie twoją głowę na włóczni. Mam nadzieję… mam nadzieję… och! — Od stóp do głów dygotała z wściekłości. — Nie mogę już doczekać się naszego pierwszego pocałunku — rzekł Conan i uchylił się gdy cisnęła w jego głowę drewnianym kubkiem. Odwracając się od pałającej z wściekłości, miotającej się bezsilnie dziewczyny, wspiął się po schodach na górę i opuścił karczmę. Kiedy za jego plecami zamknęły się drzwi, jego spokój i nonszalancja nagle prysły. Rozejrzał się dokoła, wypatrując Laety i uśmiechnął się, gdy zjawiła się przy nim, wyciągając rękę. Zanim zdążyła poprosić o zapłatę wyłuskał z sakiewki i podał jej dwie srebrne monety. — Dostaniesz więcej — obiecał. — Chcę wiedzieć, gdzie bywa i z kim się widuje. Zapłata, jedna sztuka srebra co dziesięć dni, dla ciebie i druga dla twojej gromady. Stwierdził, że złoto od Baratsesą rozpływało się w błyskawicznym tempie, ale przy odrobinie szczęścia powinno mu go wystarczyć. Laeta z rozdziawionymi szeroko ustami pokiwała tylko głową bez słowa. Conan uśmiechnął się z zadowoleniem. Przygwoździł Tamirę. Po jego występie musiała uważać go za bufona pragnącego ocalić swą dumę za cenę jej dziewictwa. Wątpił, czy zorientuje się, że dała mu niezbędne wskazówki, których pragnął. Mało brakowało, a wyznałaby, że wchodził jej w paradę. Planowała kradzież i nie chciała, by cokolwiek zniweczyło jej plany. Tym razem jednak to on dotrze na miejsce pierwszy, a ona zastanie tylko puste podstawy. IV Ma w sobie wiele zamorańskiej wyniosłości — skonstatowała lady Jondra przechadzając się po pałacowym ogrodzie. Ubolewała, że ostatnia z Peraszanidów jest kobietą. Podwijając ostrożnie jedwabny, cynobrowy rękaw szaty zanurzyła palce w roziskrzonych wodach fontanny okolonej szarym, pożyłkowanym murkiem z marmuru. Kątem oka obserwowała stojącego obok mężczyznę. Jego przystojna twarz o ciemnych oczach promieniała pewnością siebie. Ciężki, złoty łańcuch, którego każde ogniwo nosiło znak pieczęci rodowej, opadał na fałdy cytrynowej tuniki. Lord Amaranides nie ubolewał bynajmniej nad jej kobiecością. To oznaczało, że w jej wianie znajdzie się całe bogactwo Peraszanidów. Oczywiście jeżeli zdobędzie jej rękę. — Przejdźmy się, Amo — powiedziała i uśmiechnęła się widząc grymas, z jakim przyjął nadane mu zdrobnienie. Wiedziała, że uznał, iż uśmiech ten przeznaczony był dla niego. Niepodobna, aby przyjął jakąkolwiek inną możliwość. — Ogród jest cudowny — powiedział. — Lecz nie tak cudowny jak ty. Miast przyjąć zaoferowane jej ramię, wysforowała się przed niego, i dziarsko pomaszerowała wyłożonym płytami chodnikiem zmuszając go, by przyspieszył, jeśli chciał się z nią zrównać. W końcu będzie musiała wyjść za mąż. Myśl o ślubie wywoływała u niej westchnienie

żalu, niemniej poczucie obowiązku dokona tego, czego nie potrafił zdziałać legion konkurentów. Nie mogła pozwolić, by ród Peraszanidów zakończył się na niej. Ponownie westchnęła. — Czemu jesteś smutna, moja droga? — szepnął jej do ucha Amaranides. — Pozwól mi posmakować twych słodkich warg, a miodopłynny pocałunek w mig przepędzi wszelką melancholię. Zwinnie uniknęła jego pocałunku, nie czyniąc jednak żadnych innych posunięć. W przeciwieństwie do większości szlachetnie urodzonych Zamoranek pozwalała niektórym mężczyznom skraść sobie pocałunek, i ale nic więcej. Niemniej jednak, choć nie była w stanie powstrzymać się by czasami upuszczać nieco pary z napuszonego paniczyka, nie mogła pozbyć się go całkowicie. Przynajmniej jest słusznego wzrostu, skonstatowała. Nigdy nie zastanawiała się, dlaczego była wyższa niż większość zamorańskich mężczyzn, aczkolwiek już dawno temu postanowiła, że jej mąż musi być od niej wyższy. W duchu jęła kreślić portret wymarzonego mężczyzny. Naturalnie musi pochodzić z arystokratycznego rodu, być doskonałym jeźdźcem, łucznikiem i myśliwym. A fizycznie? Wyższy od Amaranidesa niemal o głowę. Dużo potężniejszy w barach, z rozbudowaną, muskularną klatką piersiową. Amaranides jest przystojny, to fakt, lecz jej mąż musi być nie tylko przystojny, lecz również bardzo męski. A jego oczy… Wtem gwałtownie wstrzymała oddech, bo rozpoznała mężczyznę ze swych wyobrażeń. Chociaż w myślach przyodziała go w strój zamorańskiego szlachcica, był to z pewnością niebieskooki łazęga i awanturnik, który zakłócił jej powrót z polowania. Poczuła, że jej twarz nabiega purpurą. Błękitne oczy! Barbarzyńca! Jej oczy rozbłysły, jakby zapłonęły w nich małe dymnoszare ogniska. Coś podobnego, że też w ogóle, nawet nieświadomie, mogła pomyśleć o kimś takim! Na Mitrę! Jak mogła wyobrazić sobie, iż ktoś taki ją dotyka! Co gorsza, uczyniła to zgoła nieświadomie! — …A podczas ostatniego polowania — mówił Amaranides — zabiłem zaiste wspaniałego lamparta. Śmiem twierdzić, że nigdy nie upolowałaś równie pięknego zwierzęcia. Będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością nauczyć cię nieco bardziej wyrafinowanych technik łowieckich, moja mała ślicznotko. Bo wiesz… Jondra zgrzytnęła zębami, podczas gdy niezrażony szlachcic plótł dalej swoje. Cóż, to myśliwy, a do tego pochodzi z arystokratycznego rodu. Nawet jeśli jest głupcem, a w tym akurat względzie nie miała najmniejszych wątpliwości, tym łatwiej będzie nim manipulować. — Wiem po co przyszedłeś, Amo — powiedziała. — …Pazury miał wielkie, jak… — przerwał nagle i zamrugał powiekami. — Wiesz? Nie była w stanie ukryć zniecierpliwienia. — Chcesz mnie za żonę, czyż nie? Chodź. — Żwawym krokiem ruszyła przez ogród w kierunku łuczniczego pagórka. Amaranides zawahał się, ale zaraz pobiegł za nią. — Nawet nie wiesz jaki jestem szczęśliwy, najdroższa. Kochanie? Jondro? Gdzie jesteś… ach! Gdy spróbował ją objąć, Jondra odepchnęła go, pomagając sobie łukiem wyjętym ze złoconego stojaka ustawionego na murawie. Spokojnie nałożyła na lewe przedramię skórzany ochraniacz, na stojaku zaś pozostał drugi łuk, ochraniacz i dwa czarno lakierowane kołczany pełne pierzastych strzał. — Musisz mi… dorównać — powiedziała wskazując niewielką okrągłą tarczę z grubo plecionej trzciny, zawieszoną u samej góry szerokiego drewnianego krzyżaka, trzykrotnie wyższego od człowieka i odległego od nich o sto kroków. Chciała powiedzieć, że musi ją pokonać, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Właściwie nie wierzyła by jakikolwiek mężczyzna mógł ją pokonać czy to w jeździe konnej, czy strzelaniu z łuku. — Nie mogę poślubić

mężczyzny, który jest gorszym łucznikiem ode mnie. Amaranides zlustrował cel i z filuternym uśmieszkiem zdjął łuk ze stojaka. — Czemu tak wysoko? Nieważne. Jestem gotów się założyć, że cię pokonam. — To rzekłszy wybuchnął śmiechem, dziwnie ochrypłym i rżącym, nie pasującym do jego przystojnych rysów. — Wygrałem wiele zawodów, zdobyłem mnóstwo nagród, ale ty będziesz najcenniejszą z nich. Jondra zacisnęła mocno zęby. Podkasała rękawy szaty, nałożyła strzałę na cięciwę i zawołała — Mineusie! Łysiejący mężczyzna w krótkiej białej tunice służącego wyłonił się zza krzaków w pobliżu celu i pociągnął za linę przymocowaną w pobliżu krzyżaka. Natychmiast tarcza, niewiele większa od ludzkiej głowy, zaczęła opuszczać się ukośnie i po chwili jęła kołysać się z boku na bok na długim drewnianym ramieniu, do którego była przymocowana. Wszystko wskazywało na to, że wahadłowe ruchy tarczy zwiększą jeszcze tempo w miarę jej przybliżania się do ziemi. Jondra nie uniosła łuku, dopóki cel nie znalazł się w połowie pierwszego poziomego wychylenia. Wtedy to jednym ruchem uniosła łuk, napięła cięciwę i zwolniła ją. Strzała z głuchym trzaskiem dosięgła celu, nie spowalniając go jednak ani trochę. Zanim pierwsza strzała wbiła się w tarczę, powietrze przecinała już druga, a trzecia podążała w ślad za nią. Kiedy trzcinowy cel dosięgnął ziemi, Jondra opuściła łuk z nałożoną na cięciwę, lecz nie wykorzystaną kolejną strzałą. Już siódmą. Sześć poprzednich zdobiło powierzchnię tarczy. — Te długie rękawy trochę mi przeszkadzają — rzekła z niechęcią. — Ty w swojej tunice możesz posłać w tarczę więcej niż sześć strzał. Pozwól, że przebiorę się w swój strój do łowów… cóż to Amo, coś ci dolega? Amaranides trzymał łuk w bezwładnie opuszczonej, zwiotczałej dłoni. Blady, z rozdziawionymi ustami, wpatrywał się wybałuszonymi oczami w okrągły cel. Gdy odwrócił się do kobiety, bladość na jego policzkach zastąpiły silne czerwone rumieńce. Usta wykrzywiały mu się dziwnie, gdy wyrzucał z siebie te słowa: — Słyszałem, że pokonywanie mężczyzn sprawia ci niewysłowioną przyjemność, lecz wyjawić mi gotowość do zamążpójścia, by zwabić mnie tutaj… po to? — To rzekłszy cisnął łukiem w stronę najeżonej strzałami tarczy. — Jakich brythuńskich czarów używasz, by nadać chyżości swoim strzałom? Jej dłonie zadrżały z wściekłości, gdy uniosła łuk i odciągnęła cięciwę z siódmą strzałą aż do policzka, niemniej zdołała nad sobą zapanować. — Idź precz! — rzuciła groźnie. Sposępniały szlachcic z wciąż rozdziawionymi ustami wpatrywał się oszołomiony w wycelowaną w siebie strzałę. Wtem odwrócił się na pięcie i przygarbiony popędził co sił w nogach, klucząc i lawirując, jak gdyby jednocześnie próbował unikać strzały i przygotowywał się wewnętrznie na jej uderzenie. Jondra celowała w niego przez cały czas, mimo iż biegł zakosami, i nie opuściła łuku dopóki nie zniknął w gęstwinie krzewów. Dopiero wtedy powoli wypuściła oddech i równie wolno zwolniła cięciwę. Myśli, które od siebie odegnała, zalały jej umysł przepotężną, nieodpartą falą. Lord Karentides, jej ojciec, był generałem Armii Zamorańskiej i ostatnim dziedzicem pradawnego rodu. Prowadząc kampanię na granicy Brythunii wybrał spośród jeńców kobietę, wysoką, szeroką Camardikę, która mówiła o sobie, że jest czarodziejką. Nikt nie widziałby w tym nic dziwnego, gdyż zamorańscy żołnierze często zabawiali się z brythuńskimi brankami, i brythuńskich niewolnic było w Zamorze co niemiara. Karentides wszelako poślubił swoją brankę. Poślubił ją i pogodził się z faktem, że zostanie przez wszystkich odrzucony. Jondra pamiętała jego ciało… i tej kobiety, wystawione na widok publiczny po tym, jak zaraza zdziesiątkowała miasto, nie szczędząc ni szlachcica, ni żebraka. Została wychowana i

wykształcona jak przystało na dziedziczkę wielkiej fortuny, którą była. Strzeżono jej pilnie, w jej żyłach płynęła bowiem szlachetna krew starego rodu. Mimo to była napiętnowana, przede wszystkim wzrostem i barwą oczu, co wywoływało tu i ówdzie nieprzychylne komentarze. Szlachcianka półkrwi. Dzikuska. Brythunijka. Słuchała takich docinków dopóki nie nabrała wprawy w posługiwaniu się łukiem. Później jej wybuchowy temperament, zadziorność i popędliwość uciszyły nawet złośliwe docinki, które dotąd wypowiadano w jej obecności. Była lady Jondra z rodu Peraszanidów, córką lorda generała Karentidesa, pretendentką do tronu króla Tiridatesa i biada wszystkim, którzy ośmieliliby się mieć o niej inną opinię. — Nie trafiłby nawet raz, pani — rozległ się tuż obok niej cichy głos. Jondra spojrzała na łysiejącego sługę. Na jego pomarszczonym obliczu malowało się zatroskanie. — Nie tobie o tym wyrokować, Mineusie — powiedziała, ale jej słowa nie zabrzmiały jak reprymenda. Mineus skłonił się kornie. — Jak sobie życzysz, pani. Pozwól, bym cię poinformował, pani, że przybyła dziewczyna przysłana przez lady Roksanę. Poleciłem jej zaczekać w drugiej poczekalni, ale mogę ją odesłać, jeśli taka jest twoja wola, pani. — Skoro nie zamierzam wychodzić za mąż — powiedziała, odstawiając łuk na stojak — nie będę jej chyba potrzebować. Posadzka w drugiej poczekalni była wyłożona arabeskową złoto–zieloną mozaiką. Stała na niej niska, szczupła dziewczyna w krótkiej, granatowej tunice. Barwę tę Jondra wybrała dla swoich dziewek służebnych. Ciemne włosy, splecione w prosty warkocz, sięgały jej prawie do połowy pleców. Gdy Jondra weszła do komnaty, opuściła wzrok. Na hebanowym, wykładanym kością słoniową stole znajdowały się dwie woskowe tabliczki związane jedwabnymi sznurkami, miękkimi stronami do wewnątrz. Jondra starannie zbadała woskowe pieczęcie na sznurkach. Wiadomo było, że poza szlachtą i kupcami mało kto potrafił czytać, ale służba już od dawna walczyła o zmianę swego statusu. Pieczęcie wydawały się nie naruszone. Przecięłą sznurki i zaczęła czytać. — Dlaczego pragniesz zrezygnować ze służby u lady Roksany? — zapytała. — Lyana? Tak masz na mię? — Tak, pani — odparła dziewczyna nie unosząc wzroku. — Pragnę zostać pokojówką. Pracowałam w kuchni u lady Roksany, ale szkoliły mnie jej pokojówki. Nie ma tam miejsca dla jeszcze jednej służki. Lady Roksana wyjawiła mi wszelako, że ty szukasz dziewki do wszelkich posług. Jondra zmarszczyła brwi. Czy ta dziewucha nie ma nawet odrobiny charakteru, by spojrzeć jej w oczy? Brak ducha u ludzi, psów i służących mierził ją i napawał o.brzydzeniem. — Potrzeba mi kogoś do służby podczas polowań. Ostatnie dwie służące stwierdziły, że moje wymagania są zbyt wielkie. Czy wydaje ci się, że pragnienie pracy jako pokojówka przetrwa żar, piasek i roje much? — Tak, pani. Jondra powoli obeszła dziewczynę dokoła, przyglądając się jej ze wszystkich stron. Wyglądała dość solidnie, by zdzierżyć trudy pobytu w myśliwskim obozowisku. Koniuszkami palców ujęła podbródek dziewczyny i uniósła jej głowę. — Śliczna — rzekła i wydało. Się jej, że do.strzega błysk w głębokich, wielkich, ciemnych oczach. Może jednak nie była tak do końca pozbawiona ducha. — Nie chcę stracić dobrego polowania tylko dlatego, że włócznicy nie będą mogli oderwać od ciebie wzroku. Wolałabym, żebyś nie obdarzała żadnego z nich przymilnym uśmiechem lub spojrzeniem. — Jondra uśmiechnęła się. Tym razem bez wątpienia dostrzegła iskierkę gniewu. — Chcę być pokojówką pani — powiedziała spięta nieco dziewczyna.

— Oczywiście — mruknęła obojętnie Jondra. Pokojówki były w rzeczywistości służącymi, choć sądziły, że zmiana określenia wpłynie na stosunki z ich chlebodawczyniami. — Dziwię się, że lady Roksana pozwoliła ci odejść, zważywszy na to, jak bardzo cię wychwala. Postukała paznokciem w woskową tabliczkę. W swoim czasie przekonam się, czy zasłużyłaś na te pochwały. Tak czy inaczej wiedz, że nie zezwolę ci na najdrobniejsze nawet nieposłuszeństwo, łgarstwo, kradzież czy lenistwo. Nie bijam swych sług tak często, jak inne szlachcianki, ale pamiętaj, że w tej okolicy przestępcom zdziera się skórę pasami. Patrzyła jak iskierki w o.czach dziewczyny gasną, a wraz ze zrozumieniem jej słów pojawia się w nich wyraz głębokiej gorliwości. — O pani, przysięgam że będę ci służyć tak, jak powinno się służyć wielkiej pani. Jondra pokiwała głową. — Mineusie, pokaż jej pomieszczenia dla służby. I zawołaj Arvaneusa. — Jak każesz, pani. Gdy ucichły odgłosy stóp Mineusa i dziewczyny, Jondra natychmiast skoncentrowała uwagę na czymś innym. Ponownie położyła tabliczki na hebanowym stole, po czym podeszła do wysokiej, wąskiej komódki z ozdobnie rzeźbionego palisandru. Otworzyła drzwiczki, za którymi znajdowały się półki zasłane pergaminowymi zwojami, wszystkie bez wyjątku opasane barwnymi wstążkami. Pospiesznie jęła przerzucać blade zwoje. Incydent z Amaranidesem zmusił ją do podjęcia decyzji. Same tylko plotki o jej pochodzeniu stanowiły dostateczny powód, by położyć kres rozmyślaniom o małżeństwie. Miast tego… Amaranides powiedział, że lubi zwyciężać mężczyzn. Cóż mogła poradzić na to, że mężczyźni, zaślepieni dumą, nie potrafią pogodzić się z faktem, iż jest od nich lepsza czy to w łucznictwie, w łowach, czy też w jeździectwie? Teraz natomiast pokona ich we właściwy sposób. Uczyni to, czego nikt z nich nie miał odwagi dokonać, lub do czego brakło im umiejętności. Rozsupłała wstążkę i rozwinąwszy zwój odnalazła fragment, którego szukała. „Powiadają, pani, że bestia ta pokryta jest łuskami niby wąż, lecz porusza się na czterech łapach. Pomijając pewne przeinaczenia i ubarwienia, niewątpliwie wynikłe z głębokiego strachu, mogę śmiało dowieść, że morduje ona i pożera pospołu ludzi oraz bydło. Zda się, iż bestia owa zamieszkuje w górach Kezankiańskich w pobliżu granicy między Brythunią a Zamorą. Zważywszy na niespokojne nastroje wśród tamtejszych plemion nie sądzę…” Zmięła pergamin w dłoniach. Przywiezie stamtąd trofeum jedyne w swo.im rodzaju, skórę tej niezwykłej bestii. Niechaj mężczyźni pokroju Amaranidesa spróbują powiedzieć, że potrafiliby jej dorównać. Zobaczymy czy znajdzie się choć jeden śmiałek. A jeżeli tak, niech spróbuje szczęścia. Tamira po.dążała za Mineusem przez pałacowe korytarze, niemal nie słuchając, gdy wyjaśniał jej zakres obowiązków, bądź zamieniał kilka słów z innymi służącymi. Aż do ostatniej chwili nie była pewna, czy jej plan zadziała, mimo długich i żmudnych przygotowań. Otrzymała od Zayelli czterdzieści sztuk złota i wydała tę fortunę, by móc zrealizować swój plan. Większość trafiła do kieszeni szambelana Roksany, dzięki któremu miała dostęp do prywatnej pieczęci szlachcianki. Wiedziała, że nikt nie sprawdzi jej referencji, gdyż lady Roksana poprzedniego dnia wyjechała z miasta. Tamira uśmiechnęła się promiennie. Za dzień lub dwa zdobędzie bajeczny naszyjnik i diadem Jondry. — Uważaj, dziewczyno — rzekł ze zniecierpliwieniem Mineus. — Musisz to wiedzieć, by pomóc w przygotowaniach do kolejnych łowów lady Jondry.