7
Krew i desperacja
Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt
bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz-
trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra-
wie uwolni³ nogi z miertelnego ucisku, lecz zbyt póno...
Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist, jakby strza-
³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³
pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿-
czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana.
Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ na wylot
herszta, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o
d³u¿sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze
od jego ramienia.
Któ¿ móg³ cisn¹æ tak ogromn¹ dzidê?
8
9
I
Drog¹ wiod¹c¹ od strony Gór Karpash ku siedlisku wystêpku
zwanego Shadizarem pod¹¿a³ m³odzieniec z oksydowanym mie-
czem u lewego boku. M³ody mê¿czyzna wygl¹da³ potê¿niej ni¿
wiêkszoæ ludzi; by³ wysoki, szeroki w ramionach, mia³ muskular-
ne rêce i nogi. Opalona na br¹z skóra po³yskiwa³a, a niebieskie oczy
b³yszcza³y. Mia³ wystaj¹ce koci policzkowe i silnie zarysowany
podbródek.
S³oñce pra¿y³o bezlitonie na zamorañskiej równinie. Rozgrza-
ne powietrze falowa³o nad spêkan¹ ziemi¹. Podmuch gor¹cego wia-
tru wzbi³ w górê wiruj¹ce smugi kurzu, które po chwili zniknê³y nie
wiadomo gdzie. Potarga³ równie¿ grzywê czarnych w³osów wêdrow-
ca, gdy ten przystan¹³, by poci¹gn¹æ ³yk wody ze skórzanego buk³a-
ka. Napój by³ ciep³y, cuchn¹³ ¿elazem i siark¹, ale Conan z Cymme-
rii nie narzeka³. Pija³ ju¿ gorsze paskudztwa. Ugasi³ pragnienie
i rozejrza³ siê wokó³.
Niewiele zobaczy³. P³askowy¿ z rzadka porasta³y kêpki zaroli,
nic wiêcej. W miejscu oddalonym, mo¿e o trzy godziny drogi wzno-
si³o siê skalne wypiêtrzenie zbyt ma³e, by nazwaæ je wzgórzem,
lecz poroniête drzewami rzucaj¹cymi trochê cienia. Tyle przynaj-
mniej dostrzeg³y bystre oczy Conana.
Droga do Shadizaru by³a d³uga i niebezpieczna. Mimo wszyst-
ko, Conan cieszy³ siê, ¿e jest sam. Dotychczas zd¹¿y³ ju¿ napotkaæ
wszelkie zagro¿enie od ludzi po dzikie bestie. Mia³ szczêcie, ¿e
prze¿y³, choæ wola³by wêdrowaæ lepiej wyposa¿ony. Teraz ¿a³owa³,
10
¿e jego spalonej s³oñcem skóry nie chroni jaka szata; sz³oby siê
przyjemniej, gdyby cia³u nie dokucza³ skwar.
Cymmerianin rozemia³ siê g³ono.
A tak... powiedzia³ sam do siebie. Przyda³by siê jeszcze
koñ i niejeden worek pe³en z³ota. Jak marzyæ, to marzyæ!
Poci¹gn¹³ nastêpny ³yk wody, zatka³ buk³ak i ruszy³ dalej. Przy-
najmniej mia³ porz¹dn¹ broñ; klinga miecza by³a ostra niczym brzy-
twa. Jego uda os³ania³a para krótkich, skórzanych spodni, a biodra
szeroki pas, przy którym wisia³a sakiewka, co prawda pusta. Za to
buk³ak opró¿ni³ dopiero w po³owie. Co wiêcej, mocne stopy Conana
obute by³y w wygodne sanda³y na grubej podeszwie. Nie jest najgo-
rzej, pomyla³. Jego bóg, Crom Wojownik, obdarzy³ go przy naro-
dzinach si³¹, sprytem i pewn¹ doz¹ m¹droci. Potem Conan musia³
radziæ sobie sam. Crom nie dba o tych, co skaml¹ i dopominaj¹ siê
o wiêcej.
Conan widzia³ raz swego boga, a przynajmniej tak mu siê zda-
wa³o. Umiechn¹³ siê na to wspomnienie. Taaak... Co cz³owiek zrobi
z tym, co mu ofiarowano, zale¿y tylko od niego. A Conan mia³ teraz
¿yczenie dotrzeæ do Miasta Z³odziei, pobuszowaæ w tej metropolii
i staæ siê bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy siê ob³owi,
skradzione monety i klejnoty pozwol¹ mu p³awiæ siê w zbytku i luk-
susie. Wino, kobiety...
Na razie czeka³a go dalsza marszruta.
Gdy noc okry³a okolicê welonem zmierzchu, skwar na szczê-
cie zel¿a³. Conan dobrn¹³ w przyjemnym ch³odzie w pobli¿e ska-
listych wzniesieñ. Trakt do Shadizaru zacz¹³ siê wiæ wród igla-
stych drzew i gêstych krzewów. Cymmerianin dostrzeg³ lady
drobnej zwierzyny i postanowi³ sporz¹dziæ sid³a, by upolowaæ co
na kolacjê. Nadszed³ czas, ¿eby zasi¹æ przy ognisku, a potem u³o-
¿yæ siê na spoczynek. Nie mia³ opoñczy ani futer, ale miêkkie po-
s³anie mog³y mu zapewniæ ga³êzie poroniête wonnym igliwiem.
Wieczór by³ du¿o ch³odniejszy od dnia, lecz od gór nie ci¹gnê³o
jeszcze zimno.
Cymmerianin przygotowywa³ trzecie sid³a ze spl¹tanych pn¹-
czy, gdy jego wprawne ucho z³owi³o dwiêk niepodobny do odg³o-
sów ziemnych wiewiórek.
Kto kichn¹³. Conan nigdy nie s³ysza³ kichaj¹cego królika, a tym
bardziej takiego, który cicho klnie pod nosem.
11
Udaj¹c, ¿e niczego nie zauwa¿y³, dalej przygotowywa³ pu³apkê.
Okrêci³ pn¹cza wokó³ pochylonego drzewka i umocowa³ je do na-
ciêtych ko³ków. Jednak czujnie wytê¿a³ s³uch z nadziej¹, ¿e wychwyci
inne dwiêki.
Znajdowa³ siê blisko skraju drogi. Sta³ okrakiem na w¹skiej cie¿-
ce wydeptanej przez zwierzêta i nikn¹cej w gêstych, ciernistych krze-
wach. Na lewo mia³ ma³¹ polanê poroniêt¹ such¹ traw¹. Po drugiej
stronie traktu wznosi³a siê ciana lasu wyrastaj¹cego z bujnego po-
szycia. Kichniêcie dobieg³o w³anie stamt¹d.
Skoñczy³ zastawiaæ sid³a i nadal nas³uchiwa³. Rozleg³ siê odg³os
tarcia metalu o skórê kto niew¹tpliwie wyci¹gn¹³ miecz z pochwy.
Potem chrzêst kolczugi i skrzypniêcie skórzanej zbroi. Jeszcze jedno
kichniêcie i st³umione przekleñstwo, wreszcie szept wzywaj¹cy do
zachowania ciszy. Kto mówi³ z silnym zamorañskim akcentem.
A zatem, wród drzew Conan mia³ niewidoczne towarzystwo,
którego zamiary nietrudno by³o odgadn¹æ. Ludzie nastawieni przy-
janie nie kryj¹ siê po krzakach, nie uciszaj¹ wzajemnie i nie doby-
waj¹ broni, lecz wychodz¹ mia³o na otwart¹ przestrzeñ.
Conan rozejrza³ siê. Móg³ przemkn¹æ w stronê ciernistych krze-
wów. Tam nikt by go nie zaszed³ z ty³u.
Jak pomyla³, tak zrobi³. Maj¹c za plecami zarola, stan¹³ twa-
rz¹ do drzew i wyci¹gn¹³ miecz. Dzieñ nie ca³kiem jeszcze ust¹pi³
miejsca nocy i gasn¹ce promienie s³oñca odbi³y siê w ostrzu, gdy
wysunê³o siê z pochwy, wydaj¹c dwiêk tarcia zimnej stali o such¹
skórê. Conan zacisn¹³ na rêkojeci obie d³onie praw¹ wy¿ej, lew¹
ni¿ej. Potem wykona³ w powietrzu kilka ciêæ, by rozruszaæ nadgarstki
i ramiona.
Hej, nocne psy! zawo³a³. Wy³acie i poka¿cie siê!
Po dziesiêciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygra-
molili siê z ha³asem zbójcy. By³o ich szeciu. Conan nie mia³ w¹tpli-
woci, ¿e to zwyk³e rzezimieszki, choæ ich odzienie stanowi³a oso-
bliwa kolekcja strojów rycerskich: kolczugi, rêkawice i p³ytkie,
mosiê¿ne he³my podobne do misek. Mo¿e kiedy s³u¿yli w armii lub
po prostu napadli na jaki zastêp i ograbili s³abeuszy. Dwaj mê-
czy¿ni uzbrojeni byli w krótkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzy-
mali w d³oniach drewniane w³ócznie z ostrzami jak sztylety. Jeden
mia³ parê szerokich no¿y, a ostatni dzier¿y³ porann¹ gwiazdê ¿e-
lazn¹ kulê naje¿on¹ kolcami, osadzon¹ na trzonku d³ugoci ramienia
Conana. W sumie, grupka z³oczyñców przypomina³a raczej trupê
wêdrownych b³aznów.
12
Na czo³o wysun¹³ siê mê¿czyzna z porann¹ gwiazd¹. By³ niski,
leczkrêpyi muskularny,a niemalca³kiem³ysejczaszkiniechroni³he³m.
Nie masz powodu, by nas obra¿aæ, barbarzyñco przemówi³.
Nie jestemy nocnymi psami, lecz zwyk³ymi... hê... biednymi piel-
grzymami w podró¿y.
Conan parskn¹³ miechem. Czy¿by to zapewnienie mia³o go
powstrzymaæ przed u¿yciem miecza?
Pielgrzymami?!
A ju¿ci. I dlatego nie mierdzimy groszem. Przeto zda³oby
siê nam skromne wsparcie. Mo¿e przypadkiem znalaz³by kilka mie-
dziaków, by nas wspomóc?
Nie.
No có¿... Twój miecz, który dzier¿ysz tak gronie, z pewno-
ci¹ jest co wart.
Moglibymy go zamieniæ na brzecz¹c¹ monetê.
Nie zamierzam siê go pozbywaæ.
Obcy zakrêci³ m³ynka porann¹ gwiazd¹.
Zwa¿, ¿e nas jest szeciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i co-
kolwiek masz cennego, a pucimy ciê wolno.
Wybacz, ¿e ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi
siê podoba.
Powtarzam: nas jest szeciu, a ty jeden.
Ten stan rzeczy mo¿na zmieniæ. Conan umiechn¹³ siê z³o-
wieszczo, pokazuj¹c mocne, bia³e zêby.
Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami i odwróci³ siê do kompanów.
Widaæ bogowie ka¿¹ nam walczyæ o ¿ycie, bracia. Na niego!
Szóstkazbójcówrozproszy³asiê,próbuj¹cosaczyæCymmerianina.
Conan obserwowa³, jak siê zbli¿aj¹ i ocenia³ ich si³y. Dwaj otyli w³ócz-
nicy poruszali siê ociê¿ale. Nisko oszacowa³ ich mo¿liwoci. Ci z sza-
blamibylim³odzi,leczjedenkula³,a druginerwowoprzebiera³palcami
d³onizaciniêtejnarêkojecibroni,jakbygra³naflecie.Zatotenz dwo-
ma no¿ami musia³ byæ szybki i sprawny, jeli prze¿y³ podobne spotka-
nia, pos³uguj¹c siê jedynie t¹ broni¹. A herszt bandy, uzbrojony w kol-
czast¹, ¿elazn¹ kulê, pewnie nie bez powodu zosta³ przywódc¹.
Widocznie w³ada³ ni¹ lepiej ni¿ jego przeciwnicy. Ca³a szóstka z pew-
noci¹ potrafi³a zabijaæ i ani chybi czyni³a to ju¿ wiele razy. Prawdziwe
zagro¿enie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i no¿ownik.
Napastnicy zapewne spodziewali siê, ¿e Conan poprzestanie na
parowaniu ich ciosów, maj¹c za plecami os³onê z ciernistych krze-
wów. Taka obrona by³aby zreszt¹ ca³kiem roztropna.
13
Ale gdy otoczyli go pó³kolem, Cymmerianin post¹pi³ inaczej.
Wzniós³ przeraliwy okrzyk bojowy i skoczy³ naprzód.
Najbli¿ej mia³ dwóch w³óczników. Obaj zostali zaskoczeni i spró-
bowali siê cofn¹æ, zadaj¹c jednoczenie dgniêcia. Nic im z tego nie
wysz³o. Miecz Conana odbi³ na bok pierwsz¹ w³óczniê, zatoczy³ ko³o
w powietrzu i opad³ ze straszn¹ si³¹. Ostra klinga roz³upa³a mosiê¿-
ny he³m i zag³êbi³a siê w czaszce wroga, docieraj¹c do mózgu. Gru-
by w³ócznik pad³, jakby kto odci¹³ mu nogi.
Drugi rzuci³ siê do ucieczki. Cymmerianin wyszarpn¹³ miecz
z g³owy trupa i skoczy³ na zbiega. Ci¹³ p³asko z boku. Ostrze prze-
sz³o miêdzy ¿ebrami rzezimieszka, rozp³ata³o p³uco i przeciê³o ser-
ce. Zbój wrzasn¹³, upuci³ w³óczniê i uchwyci³ zabójcz¹ klingê tkwi¹-
c¹ w jego ciele. Kosztowa³o go to utratê czterech palców, gdy Conan
gwa³townym ruchem poci¹gn¹³ miecz ku sobie. Cymmerianin od-
wróci³ siê i strz¹sn¹³ krew z ostrza prosto w oczy nerwowego szer-
mierza zachodz¹cego go z ty³u.
Na j¹dra Seta...! wykrzykn¹³ napastnik, ale nie zd¹¿y³ do-
koñczyæ przekleñstwa. Potê¿ne kopniêcie obutej w sanda³ stopy
Conana trafi³o go w brzuch i odrzuci³o wprost na no¿ownika.
Cz³owiek z no¿ami nie móg³ siê tego spodziewaæ. Odruchowo
wyci¹gn¹³ obie rêce i dwa ostrza ugrzêz³y w nerkach kamrata a¿ po
rêkojeci. Szermierz run¹³ twarz¹ w dó³ z jednym z no¿y tkwi¹cym
w ciele.
Drugi mistrz fechtunku ruszy³ na Cymmerianina, polizgn¹³ siê
i upad³. Cofaj¹c siê przed atakuj¹cym, Conan z kolei potkn¹³ siê o cia-
³o pierwszego w³ócznika i run¹³ jak d³ugi na ziemiê.
Na Croma!
No¿ownik spróbowa³ wykorzystaæ okazjê i rozp³ataæ go od góry
do do³u. Lecz nawet le¿¹c, Conan zdo³a³ odbiæ nó¿. Broñ ugodzi³a
przeciwnika w krocze. £otr zakwili³ dziewczêcym g³osikiem, wypu-
ci³ z d³oni nó¿ i chwyci³ siê za zranione miejsce. S³aniaj¹c siê na
nogach, zrezygnowa³ z walki.
Utykaj¹cy zbójca z szabl¹ wsta³ z ziemi i natar³ na le¿¹cego
Conana tylko po to, by nadziaæ siê na ostrze miecza. Sta³o siê dobrze
i le zarazem. Klinga uwiêz³a miêdzy koæmi ofiary. Konaj¹cy wróg
wyrwa³ Conanowi broñ z rêki. Zwali³ siê u stóp barbarzyñcy i w ago-
nii chwyci³ siê ich jak ton¹cy brzytwy. Nogi Cymmerianina zosta³y
unieruchomione w miertelnym ucisku. Znalaz³ siê w pu³apce!
Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt
bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz-
2 Conan grony
14
trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra-
wie uwolni³ nogi, ale zbyt póno...
Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist. Jakby strza-
³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³
pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿-
czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana.
Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ herszta na
wylot, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿-
sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od
jego ramienia.
Zbój zachwia³ siê i pochyli³ w ty³, lecz pozosta³ w pozycji stoj¹-
cej, kiedy têpy koniec ogromnej dzidy opar³ siê o ziemiê. Po jednym
uderzeniu serca martwy rzezimieszek przewróci³ siê na bok.
Conan zgi¹³ siê i rozwar³ palce trupa szermierza zaciniête na
swoich nogach. Odepchn¹³ zw³oki i oswobodzi³ siê. Spojrza³ na hersz-
ta bandy. Czyje ramiê mog³o cisn¹æ tê wielk¹ w³óczniê z tak ogrom-
n¹ si³¹, by przeszy³a cz³owieka?
Gdy wsta³ i rozejrza³ siê za swym mieczem, wród drzew zama-
jaczy³y trzy sylwetki. W mroku dostrzeg³, ¿e to kobieta i dwaj mê¿-
czyni odziani w skórzan¹ i we³nian¹ odzie¿ z rêcznie tkanej przê-
dzy. Mê¿czyni dzier¿yli w³ócznie, co oznacza³o, ¿e to zapewne broñ
rzucona przez kobietê umierci³a przywódcê opryszków i zarazem
ocali³a Conana. Niesamowite!
Przygl¹da³ siê im z obaw¹. Wygl¹dali jak wszyscy ludzie, któ-
rych spotka³ w swoim ¿yciu, z jedn¹ wszak¿e, istotn¹ ró¿nic¹. Na-
wet kobieta, najmniejsza z ca³ej trójki, by³a pó³ raza wy¿sza od Co-
nana i niew¹tpliwie wa¿y³a dwakroæ tyle co Cymmerianin.
Conan w milczeniu patrzy³ na trójkê olbrzymów.
II
Mimo oszo³omienia, Conan odnalaz³ swój miecz i pocz¹³ czy-
ciæ klingê koszul¹ jednego z martwych rzezimieszków. Cz³owiek,
który nie dba o broñ, nie zas³uguje, by j¹ posiadaæ.
Zawdziêczam wam ¿ycie rzek³ do olbrzymów.
Trójka wielkoludów porozumia³a siê miêdzy sob¹ w nieznanym
Conanowi jêzyku. Minê³a d³u¿sza chwila, zanim ogromna kobieta
o kruczoczarnych w³osach do ramion zwróci³a siê do Cymmeriani-
15
na. Mówi³a t¹ sam¹ zamorañsk¹ gwar¹, w której on zagadn¹³ do ol-
brzymów.
Potrafisz walczyæ. Nie nale¿ysz do ¿adnego z miejscowych
plemion.
Pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymka wygl¹da³a na ca³kiem
atrakcyjn¹ niewiastê, która po prostu uros³a niemal dwakroæ ponad
miarê. By³a niebrzydka i zgrabna, a jej g³os mia³ g³êbokie, dwiêcz-
ne i z pewnoci¹ kobiece brzmienie. Conan widywa³ ju¿ ludzi ucho-
dz¹cych za gigantów, lecz zbudowanych nieproporcjonalnie, z gru-
bymi brwiami i wargami, zniekszta³conymi rêkami i stopami.
Jam jest Conan z Cymmerii, kraju le¿¹cego daleko st¹d na
pó³noc odrzek³. Zd¹¿am do Shadizaru. Obejrza³ ostrze broni
i z zadowoleniem stwierdzi³, ¿e nie ucierpia³o wskutek walki.
Na chwilê zapanowa³a cisza, potem kobieta zamieni³a kilka s³ów
z kompanami. Znów mówi³a w tym niezrozumia³ym jêzyku, co przed-
tem. Po d³u¿szej przerwie z powrotem zwróci³a siê do Cymmerianina.
Conan zauwa¿y³, ¿e ca³a trójka podejmuje decyzje bardzo powoli.
Niedaleko od drogi do Shadizaru jest nasza wioska. Mo¿e
zechcia³by nas odwiedziæ?
Czy mieszka tam wiêcej takich... olbrzymów jak wy?
Z wyj¹tkiem dzieci, wszyscy podobnie wygl¹damy.
Conan zastanowi³ siê. Wioska gigantów! Bez w¹tpienia widok
godny uwagi. Shadizar czeka³ tak d³ugo, ¿e móg³ poczekaæ jeszcze
dzieñ lub dwa.
Chêtnie skorzystam z zaproszenia.
Jeden z wielkoludów podszed³ do martwego herszta bandy i wy-
ci¹gn¹³ z trupa w³óczniê kobiety. Wydobycie broni z cia³a nie spra-
wi³o mu najmniejszej trudnoci. Wielka dzida wysunê³a siê z mla-
niêciem przypominaj¹cym odg³os wyci¹gania buta z b³ota lub
gwodzia z mokrego drewna. Mê¿czyzna poda³ j¹ towarzyszcze.
Dobry rzut pochwali³ dziewczynê Conan.
Zw¹ mnie Teyle powiedzia³a olbrzymka. A nasze plemiê
to Jatte. Czasem trafiam tym do celu... Opar³a têpy koniec w³óczni
o ziemiê. Ale mam ma³o si³y w porównaniu z wiêkszoci¹ naszych
ludzi.
Conan przyjrza³ siê ranie na piersi zbója. W dziurze, któr¹ zro-
bi³a w³ócznia, zmieci³aby siê jego piêæ. Nawet najsilniejszy, zwy-
k³y cz³owiek mia³by trudnoci z uniesieniem i rzuceniem takiej dzi-
dy, a ta kobieta uwa¿a³a siê za s³ab¹! Jatte sprawiali wra¿enie
powolnych, lecz bez w¹tpienia brak zwinnoci nadrabiali si³¹.
16
Masz po¿ywienie? zapyta³a Teyle. Mo¿emy poczêstowaæ
ciê winem, serem i miêsem. Przy³¹cz siê do nas.
Ju¿ jestem waszym d³u¿nikiem odpar³ Conan.
Teyle popatrzy³a na martwych opryszków.
To hieny. Nie zas³ugiwali na nic innego ni¿ mieræ. Zamierza-
limy siê ich pozbyæ, a ty u³atwi³e nam zadanie.
Có¿... By³o w tym sporo racji, choæ Cymmerianin stan¹³ do wal-
ki z w³asnych powodów. A po takim zajêciu cz³owiek g³odnieje.
Wspomnia³a o winie?
W istocie.
Conan spa³ dobrze. Po wybornym winie mia³ przyjemne sny.
Móg³ porz¹dnie wypocz¹æ, wiedz¹c, ¿e przy ognisku towarzyszy mu
troje gigantów. Z pewnoci¹ nie zamierzali zrobiæ mu nic z³ego, bo
inaczej zabiliby go wraz z hersztem rzezimieszków.
Gdy blask poranka rozjani³ bezchmurne niebo, Cymmerianin
wsta³ rzeki. Czeka³a go kolejna przygoda. Na szczêcie zapowiada-
³a siê bezpieczniej ni¿ te, które prze¿y³ wczeniej podczas podró¿y.
Nie obawia³ siê olbrzymów, w koñcu mia³ byæ ich gociem.
Po obfitym niadaniu ruszyli w drogê. Tylko Teyle potrafi³a po-
rozumieæ siê z Conanem i w czasie marszu opowiedzia³a mu co nie-
co o historii Jatte.
Trzysta lat temu pewien potê¿ny czarownik stworzy³ naszych
przodków, bo potrzebowa³ silnych robotników do budowy swego
zamku. By³ zacnym cz³owiekiem i po wykonaniu pracy ofiarowa³
Jatte wolnoæ. Od tamtej pory ¿yjemy mniej lub bardziej spokojnie
w wiosce, sk¹d wywodzi siê nasz ród.
Conanowi wyda³o siê, ¿e gdy Teyle wypowiada³a ostatnie zda-
nie, przez jej twarz przemkn¹³ cieñ emocji. O nic siê jednak nie do-
pytywa³.
Przez kilka godzin szli w milczeniu. Czasem Jatte odzywali siê
do siebie, lecz kobieta nie zadawa³a sobie trudu, by t³umaczyæ Cym-
merianinowi ich s³owa.
Ko³o po³udnia dotarli do w¹skiej cie¿ki wij¹cej siê na prawo
w skalnej rozpadlinie. Conan cierpliwie pod¹¿a³ za trójk¹ olbrzy-
mów. Wkrótce przed wêdrowcami pojawi³ siê strumieñ p³yn¹cy rów-
nolegle do dró¿ki. Nad brzegami ros³y wierzby. Po godzinie marszu
zbli¿yli siê do miejsca, gdzie rolinnoæ gêstnia³a, a po nastêpnej
znaleli siê na skraju bagien. Ziemia zrobi³a siê grz¹ska, a korony
17
wysokich drzew tworzy³y sklepienie przepuszczaj¹ce niewiele wia-
t³a. Wokó³ brzêcza³y owady i sta³a woda. Tu i ówdzie przenika³ pro-
mieñ s³oñca, lecz nie doskwiera³ upa³, który da³ siê Conanowi we
znaki poprzedniego dnia.
cie¿kê dawno pozostawili za sob¹, ale trójka olbrzymów pew-
nie stawia³a kroki. Wielkoludy najwyraniej dobrze wiedzia³y, gdzie
st¹paæ, by nie uton¹æ w zdradliwym trzêsawisku. Cymmerianin nie
podj¹³by tej wêdrówki, gdyby musia³ iæ têdy po raz pierwszy w po-
jedynkê. Zdawa³o siê, ¿e dooko³a s¹ tylko mokrad³a i grz¹skie pia-
ski. Niekiedy drogê przecina³y piechurom wê¿e grube jak nogi Cym-
merianina. D³ugoæ niektórych gadów trzykrotnie przekracza³a
wzrost cz³owieka. Jednak dopóki szed³ za olbrzymami, czu³ siê bez-
pieczny. Skoro grunt nie zapada³ siê pod ich ciê¿arem, to tym bar-
dziej jemu nic nie grozi³o.
Zatrzymali siê na stosunkowo suchym skrawku ziemi, by siê
posiliæ. Wtedy wprawne ucho Conana z³owi³o dziwny dwiêk do-
chodz¹cy z oddali. Brzmia³ niczym g³one kumkanie wielkiej gro-
mady ¿ab, które wyroi³y siê po ulewnym deszczu.
Olbrzymy te¿ to us³ysza³y.
Vargowie! parskn¹³ wy¿szy z mê¿czyzn i splun¹³.
Zdziwiony Conan spojrza³ na Teyle.
Vargowie?
Skinê³a g³ow¹.
Bagienne bestie zamieszkuj¹ce moczary. S¹ podobne do Jatte,
lecz bardzo ma³e. Mniejsze nawet od ciebie. Maj¹ zielon¹, nakrapia-
n¹ skórê i spi³owuj¹ sobie zêby w ostre szpice. To najgorszy rodzaj
dzikich. W³ócz¹ siê stadami i ¿ywi¹... naszym miêsem.
Conan zamyli³ siê. Stworzenia po¿eraj¹ce olbrzymy z pewno-
ci¹ nie gardzi³y te¿ zwyk³ymi ludmi. Odruchowo dotkn¹³ rêkojeci
miecza.
To tchórze uspokoi³a go kobieta. Atakuj¹ tylko wtedy, gdy
jest ich tuzin, a ofiara jedna. Nie musimy siê ich obawiaæ.
Conan pokiwa³ g³ow¹, ale postanowi³ mieæ siê na bacznoci.
Pod¹¿yli dalej krêtym szlakiem przez b³ota. Kilka razy towarzy-
sze Cymmerianina ostrzegli go w porê przed zrobieniem fa³szywego
kroku. Uwiadomi³ sobie, ¿e nikt nie móg³by natkn¹æ siê przypadko-
wo na ich wioskê. A gdyby nawet kto wiedzia³, gdzie le¿y osada,
i zamierza³ tam dotrzeæ, wyprawa okaza³aby siê przera¿aj¹co nie-
bezpieczna. Conan mia³ bystre oko i na d³ugo zapamiêtywa³ miej-
sca, które raz zobaczy³. Mimo to, nie zapuci³by siê w te tereny bez
18
zachowania du¿ej ostro¿noci. Musia³by siê zastanawiaæ, zanim
gdzie postawi³by stopê.
Pónym popo³udniem dobrnêli wreszcie na skraj wioski Jatte.
Widok by³ zaiste imponuj¹cy.
Domy pobudowano g³ównie z drewna. Mia³y dachy kryte strze-
ch¹ i nawet najmniejsze z nich zdawa³y siê ogromne przy zwyk³ych,
ludzkich siedzibach. Conan zobaczy³ wielu Jatte poch³oniêtych ró¿-
nymi zajêciami. Tu kobiety me³³y ziarno na m¹kê, tam mê¿czyni
ciêli drewno na opa³ lub na budulec, ówdzie bawi³y siê dzieci. Cym-
merianin sam poczu³ siê jak malec, gdy¿ potomstwo Jatte dorówny-
wa³o mu wzrostem i budow¹ cia³a, lub nawet nad nim górowa³o.
Nigdy nie spotka³ siê z niczym podobnym.
Niektórzy wieniacy oderwali siê od pracy i wyszli naprzeciw
powracaj¹cej trójce. Pozdrawiali Teyle i jej towarzyszy, obrzucaj¹c
Conana zaciekawionymi spojrzeniami. Gawêdzili miêdzy sob¹
w swoim jêzyku. Cymmerianin us³ysza³, ¿e Teyle wymieni³a jego
imiê.
Trójka olbrzymów zaprowadzi³a gocia do okaza³ej budowli
w rodku wioski. Przy wejciu sta³o dwoje dzieci ch³opiec i dziew-
czynka. Przerasta³y Conana, choæ nie wygl¹da³y na wiêcej ni¿ trzy-
nacie wiosen. Nosi³y we³niane koszule, krótkie kilty oraz zielone
buty z cêtkowanej skóry siêgaj¹ce do po³owy ³ydek. Mia³y w³osy
tego koloru co Teyle. Cymmerianin dostrzeg³ rodzinne podobieñ-
stwo.
Kobieta wskaza³a na ch³opca.
To Oren. Trzynastolatek umiechn¹³ siê. A to Morja. S¹
bliniakami i moim m³odszym rodzeñstwem.
Conan pozdrowi³ dzieci skinieniem g³owy.
Wspania³y okaz, Teyle! ucieszy³ siê Oren.
Cymmerianin zerkn¹³ na olbrzymkê.
Okaz?
Uczy³am ich trochê jêzyka, którym mówisz wyjani³a. Ale
robi¹ du¿o b³êdów.
Conan przyj¹³ to do wiadomoci. Có¿ m³odzi czêsto siê myl¹.
Mój ojciec czeka na nas powiedzia³a. Chce ciê poznaæ.
A sk¹d wie, ¿e tu jestem?
Bliniaki z pewnoci¹ go uprzedzi³y.
We wnêtrzu wielkiego budynku panowa³ pó³mrok. wiat³o dzien-
ne wpada³o tu tylko przez kilka otwartych okien. Na rodku izby sta³
olbrzym niemal dwakroæ wiêkszy od Conana, a obok wielkoluda
19
widnia³a solidna, lecz pusta klatka. Pod cianami ustawiono sto³y
i krzes³a. Tu i ówdzie wala³y siê du¿e, wiklinowe kosze.
Witaj, Teyle! zawo³a³ olbrzym.
Witaj, ojcze.
Kobieta i Cymmerianin pozostawili innych z ty³u i podeszli do
gospodarza. Oblicze pana domu zdobi³a ciemna broda przyprószo-
na siwizn¹, a nagie cia³o okrywa³a jedynie zwierzêca skóra opasu-
j¹ca biodra i siêgaj¹ca do kolan. Mê¿czyzna by³ muskularny i opa-
lony bardziej ni¿ Conan. Cymmerianin mia³ wra¿enie, ¿e olbrzym
z³ama³by go wpó³ z tak¹ ³atwoci¹ jak zwyk³y cz³owiek ³amie kij
od miot³y.
Oto Conan, ojcze odezwa³a siê Teyle. Umierci³ na p³a-
skowy¿u piêciu ³otrów. Conanie, to mój ojciec imieniem Raseri, wódz
plemienia Jatte i nasz g³ówny szaman.
Piêciu ³otrów, hê?! zagrzmia³ olbrzym. Jego donony bas
zadudni³ echem w pustej izbie. Doskonale, moja córko! Przypro-
wadzi³a mi wspania³y okaz!
Co za okropne okrelenie, pomyla³ Conan. Zacz¹³ pow¹tpie-
waæ, ¿e to przypadek. Poczu³ nagle obawê i odwróci³ siê do Teyle.
Zd¹¿y³ dostrzec jej ogromn¹ piêæ, przy której jego w³asna wy-
dawa³a siê ma³a, i us³ysza³:
Wybacz.
Zbyt póno siê zorientowa³. Nawet szybki refleks nie móg³ go
ju¿ uratowaæ. Potworny cios zwali³ Conana z nóg. W oczach zawi-
rowa³y Cymmerianinowi kolorowe plamy, a potem ogarnê³a go ciem-
noæ. Straci³ przytomnoæ.
III
Wóz wolno toczy³ siê zanie¿onym Traktem Korynthiañskim,
zmierzaj¹c przez prze³êcz w kierunku Zamory. Z trudem pokony-
wa³ górski szlak. By³ ciê¿ki, d³ugi i szeroki. Mia³ solidn¹, drewnia-
n¹ konstrukcjê, wysokie burty i ustawion¹ w szpic plandekê z gru-
bej, mocnej tkaniny, która chroni³a pasa¿erów przed kaprysami
pogody. Szeæ wielkich, drewnianych kó³ opasywa³y ¿elazne obrê-
cze, a piasty obficie wype³nia³ czarny smar. Pasy miedzi wzmac-
niaj¹ce szprychy pozielenia³y ze staroci, a wymylnie rzebione
boki pojazdu wyblak³y od s³oñca. Ze wzglêdu na du¿e wymiary
20
wóz móg³ poruszaæ siê jedynie szerszymi drogami, choæ szeæ wo-
³ów id¹cych w zaprzêgu nie wprawia³o go w nale¿ycie szybki ruch.
Na kole oddzielonym od wnêtrza zas³on¹ siedzia³ wonica ukry-
waj¹cy twarz pod kapturem. W d³oniach chronionych rêkawicami
dzier¿y³ lejce.
Z czeluci wozu wygramoli³a siê druga postaæ i usiad³a obok
powo¿¹cego. Przystojny mê¿czyzna mia³ w³osy koloru s³omy i g³ad-
ko ogolone policzki. Podobnie jak wonica, ubrany by³ w szar¹,
we³nian¹ opoñczê. Klepn¹³ towarzysza w ramiê.
Hej, Penz. Dake chce, ¿eby stan¹³. Czas na posi³ek.
Spod kaptura dobieg³ nieartyku³owany pomruk.
Blondyn pokaza³ w umiechu piêkne zêby.
Ponurak z ciebie, w³ochaczu. Powiniene bardziej cieszyæ siê
¿yciem!
Z tymi s³owy przystojniak szarpn¹³ kaptur i zdar³ go z g³owy
Penza.
Wonica parskn¹³ i wyr¿n¹³ ¿artownisia na odlew ku³akiem. Cios
by³ silny. Jasnow³osy mê¿czyzna zachwia³ siê i run¹³ z koz³a na za-
nie¿on¹ drogê. Spad³ z wysoka; siedzenie dzieli³a od ziemi odle-
g³oæ równa wzrostowi doros³ego cz³owieka. Penz pospiesznie na-
ci¹gn¹³ kaptur z powrotem. Ka¿dy, kto zobaczy³by, co pod nim
ukrywa, w mig poj¹³by powód rozdra¿nienia.
Wonica mia³ oblicze dzikiej bestii. Twarz wilka.
Tam, gdzie zwyk³ym cz³owiekowi wyrasta nos, stercza³ d³ugi
pysk. Gdy Penz wpada³ w z³oæ, szczerzy³ d³ugie, ostre k³y zdolne
rozszarpaæ cia³o. G³êboko osadzone lepia zastêpowa³y mu oczy,
a ca³¹ zwierzêc¹ fizjonomiê uzupe³nia³a szorstka sieræ.
Kiedy wóz przystan¹³, wilko³ak uniós³ siê, by skoczyæ na le¿¹-
cego mê¿czyznê. Wtem mrone powietrze przeci¹³ czyj g³os, ostry
jak smagniêcie bicza.
Penz! Stój!
Cz³owiek o wilczej twarzy zamar³ niczym ra¿ony piorunem.
Zza zas³ony wy³oni³ siê trzeci podró¿ny. By³ przeciwieñstwem
blondyna podnosz¹cego siê w³anie ze niegu. Mia³ smag³¹ cerê i kru-
czoczarne w³osy, a jego oblicze zdobi³y sumiaste w¹sy opadaj¹ce
poni¿ej kwadratowego podbródka. Kiedy zacisn¹³ piêci, pod szat¹
opinaj¹c¹ krêp¹ sylwetkê zadrga³y mocne miênie ramion.
Jasnow³osy stan¹³ na nogi.
Rozwalê tê w³ochat¹ gêbê!
Smag³y mê¿czyzna spojrza³ na niego surowo.
21
Zamilcz, Kreg!
Blondyn, wyranie wciek³y, nie odezwa³ siê. Popatrzy³ ze z³o-
ci¹ na mówi¹cego, potem spuci³ wzrok i pocz¹³ otrzepywaæ odzie-
nie. Wola³ trzymaæ jêzyk za zêbami, skoro tak mu kazano.
Ogorza³y zwróci³ siê do Penza:
Nie wolno ci uderzyæ Krega. Ja wymierzam kary, rozumiesz?
Ja tu rz¹dzê!
Wilko³ak skin¹³ g³ow¹.
Powtórz!
Penz wykrztusi³ zrozumia³¹ odpowied:
Ty tu rz¹dzisz, Dake.
Dobrze pochwali³ smag³y mê¿czyzna, po czym nagle za-
machn¹³ siê. Cios wielkiej piêci trafi³ w³ochacza w pier. Wilko³ak
polecia³ z wozu, ku uciesze Krega. Ale umiech znikn¹³ z twarzy blon-
dyna, gdy zwalisty Penz spad³ i przygniót³ go swym ciê¿arem.
A ty nie masz prawa szydziæ z niego, Kreg warkn¹³ Dake.
Odwróci³ siê i znikn¹³ w g³êbi wozu, pozostawiaj¹c dwóch mê¿czyzn
le¿¹cych na zmarzniêtej ziemi.
Wewn¹trz wóz by³ wiêkszy ni¿ wydawa³ siê z zewn¹trz. Mia³
³awy do siedzenia, zamykane szafki i doæ miejsca do spania dla tu-
zina ros³ych mê¿czyzn. Kobieta-kot imieniem Tro oraz Sab, cz³o-
wiek o czterech rêkach, siedzieli w milczeniu i trwo¿liwie wpatry-
wali siê w Dakea, który po powrocie zaj¹³ wycie³an¹ ³awê
zarezerwowan¹ wy³¹cznie dla niego. Przywódca spojrza³ na kompa-
nów spode ³ba. Nikt w ca³ej Korynthii, Zamorze, ani nawet w Koth
nie posiada³ takiej kolekcji osobliwoci jak on, a jednak nie by³ za-
dowolony. Tro tak przypomina³a kotkê jak Penz wilka, lecz pod miêk-
k¹ sierci¹ jej cia³o mia³o bardzo kusz¹ce kszta³ty i wielu mê¿czyzn
chêtnie p³aci³o za sposobnoæ zabawienia siê z kobiet¹-kotem. Dake
te¿ j¹ wykorzystywa³, choæ ostatnio trochê odesz³a mu na to ochota.
Druga para r¹k Saba by³a mniejsza od pierwszej, ale s³u¿y³a mu
równie dobrze. Chêtnie siê ni¹ popisywa³, jeli tylko kto sypn¹³ gro-
szem. Od pewnego czasu jednak okazy Dakea nie wzbudza³y ju¿
takiej ciekawoci jak niegdy. Musia³ znaleæ co lepszego, by przy-
ci¹gn¹æ gawied. Mo¿e co wiêkszego?
Skromne umiejêtnoci magiczne i trupa z³o¿ona z dziwol¹gów
zapewnia³y mu byt, lecz marzy³o mu siê znacznie wiêcej. Chcia³ zo-
staæ nadwornym mistrzem rozrywki u jakiego króla i zgromadziæ
22
takie bogactwa, by osi¹gn¹æ cel swego ¿ycia. Pragn¹³ mianowicie
tworzyæ coraz dziwniejsze istoty, wyhodowaæ tuziny, mo¿e nawet
setki potworów, jakich nie widzia³y jeszcze ludzkie oczy, i staæ siê
bogiem groteski. Wiedzia³, ¿e najwiêksi magowie potrafiliby zrobiæ
to jednym machniêciem rêki, ale nie posiada³ tak rozleg³ej wiedzy
czarnoksiêskiej i nie móg³ dorównaæ najlepszym cudotwórcom. Po-
zostawa³o mu zadowoliæ siê tym, co umia³ jeli nie czeka³a go s³a-
wa wielkiego czarownika, to przynajmniej chcia³ zdobyæ popular-
noæ jako kolekcjoner.
Wieæ g³osi³a, ¿e gdzie w bok od drogi do Shadizaru ¿yje ple-
miê olbrzymów. Ci, co o tym wiedzieli, utrzymywali te¿, i¿ w pobli-
¿u zamieszkuje rasa kar³ów, a doros³e osobniki nie s¹ wiêksze od
dzieci. Kar³y nie by³y niczym osobliwym, lecz te mia³y podobno zie-
lon¹ skórê jak ¿aby. Zdobycie dwóch takich okazów znacznie zwiêk-
szy³oby szanse Dakea na pozyskanie mo¿nego patrona. Dlatego
wyruszy³ w kierunku Miasta Z³odziei. Posiada³ nawet przybli¿on¹
mapê zakupion¹ od pewnego bywalca wal¹cej siê karczmy tu¿ za
murami miasta Opkothard. Postawi³ pijaczynie flaszkê mêtnego wiñ-
ska i ten odda³ mu w zamian swój skarb. Za kilka miedziaków Dake
pozna³ miejsce, które mog³o dostarczyæ mu niebywale cennych dzi-
wów natury. Rzecz jasna, by³o wielce prawdopodobne, i¿ mapa jest
fa³szywa i nie warta nawet baraniej skóry, na której j¹ wyrysowano.
Lecz Dake nie wierzy³, by spotka³ go taki zawód. Mia³ dobrego nosa.
Szkic, starannie przechowywany, choæ wygnieciony przez lata u¿yt-
kowania, sprawia³ wra¿enie starego i autentycznego. A jeli tak, wart
by³ ca³ej winnicy, a nie jednej butelki. I z pewnoci¹ nikt nie prze-
p³aci³by, gdyby nawet wy³o¿y³ tuzin razy wiêcej.
Myli o pokonaniu wszelkiej konkurencji i bogatym patronie
nieco poprawi³y Dakeowi humor. Przywódcê wziê³a chêtka na co
przyjemnego.
Umiechn¹³ siê do kocicy i ruchem g³owy wskaza³ wielkie ³o¿e.
Tylko on mia³ prawo z niego korzystaæ, jeli nie liczyæ osoby, któr¹
zaprasza³ na pos³anie.
Tro wsta³a, westchnê³a i posz³a, gdzie jej kaza³.
Dake do³¹czy³ do niej i wybuchn¹³ miechem, gdy Sab odwróci³
wzrok. Czterorêki kocha³ siê w kocicy z wzajemnoci¹. Oboje nie
wiedzieli, ¿e Dake zna ich sekret.
Mieli pecha. Nie nale¿eli do gatunku ludzkiego, stanowili tylko
parê dziwol¹gów. Ich pragnienia nie liczy³y siê. Wa¿ne by³o jedynie
to, czego ¿yczy³ sobie Dake, ich pan i w³adca.
23
Gdy s³oñce dwakroæ zatoczy³o kr¹g po niebosk³onie i tyle¿ razy
ksiê¿yc spowi³ ziemiê swym blaskiem, pasa¿erowie wozu przybyli
do miejsca, gdzie mieli opuciæ bity trakt.
Penz, Kreg i Dake stali obok pojazdu i patrzyli na cie¿kê wij¹-
c¹ siê miêdzy ska³ami w stronê widocznego w dole strumienia.
Tam ozwa³ siê wilko³ak i d³oni¹ w rêkawiczce wskaza³ na
po³udnie.
Jeste pewien? spyta³ Dake.
A ju¿ci. Widzisz zielonoæ w oddali? To pocz¹tek mokrade³.
Dake znów roz³o¿y³ mapê. Mia³ jej kopiê, któr¹ w³asnorêcznie
odrysowa³ na wypadek, gdyby straci³ orygina³. Wygl¹da³o na to, ¿e
Penz siê nie myli.
Musimy ukryæ wóz powiedzia³ przywódca. W lesie, o pó³
godziny drogi st¹d. Mijalimy go, jad¹c tutaj.
A co z wo³ami? zapyta³ Kreg.
Wyprzêgniemy. Niech siê pas¹ do woli. Nie odejd¹ daleko.
Wróc¹, gdy je przywo³am Dake skin¹³ rêk¹, zginaj¹c palce, jakby
kogo przyzywa³. Zaklêcie zmuszaj¹ce zwierzêta domowe do pos³u-
szeñstwa nie by³o trudne, potrafi³ je rzuciæ bez wysi³ku. Nie urodzi³
siê magiem, lecz ¿ycie go nauczy³o, ¿e nawet wielkim czarownikom
nie zawsze dobrze siê wiedzie. Kiedy znajd¹ siê w potrzebie, gotowi
s¹ odsprzedaæ kilka mniej wa¿nych zaklêæ za godziw¹ cenê.
Czy nie powinnimy zostawiæ kogo do pilnowania wozu?
zauwa¿y³ blondyn.
Nie ma potrzeby. Dake umia³ zapewniæ pojazdowi niewi-
dzialn¹, magiczn¹ ochronê. Ka¿dy ciekawski nie znaj¹cy siê na rze-
czy, który podszed³by zbyt blisko, po¿a³owa³by tego. Ogarnê³aby go
paskudna niemoc i zebra³oby mu siê na wymioty. Ta przeszkoda na-
turalnie nie powstrzyma³aby dowiadczonego magika czy wiedmy,
ale te¿ po co kto taki mia³by kraæ czyj wóz, nawet wyj¹tkowo
dobry?
Wszyscy pójdziemy t¹ cie¿k¹. Mog¹ mi siê przydaæ wasze
umiejêtnoci, gdy przydybiemy zdobycz.
Penz zawróci³ wóz, by odjechaæ w stronê kryjówki. Dake przez
chwilê wpatrywa³ siê w odleg³e drzewa wyrastaj¹ce z bagien. Minê-
³y lata od czasu, gdy po raz ostatni zaszczyci³ Shadizar swoj¹ obec-
noci¹. Wiedzia³ jednak, ¿e w tym miecie znajdzie siê niejeden
mo¿ny opiekun jego mena¿erii. Zw³aszcza, jeli powiêkszy j¹ o ol-
brzyma i osobliwego kar³a.
24
Oczyma wyobrani widzia³ ju¿ przysz³e mo¿liwoci. Skrzy¿o-
waæ ze sob¹ dziwol¹gi! Gigantyczny cz³owiek-kot, kobieta lub mê¿-
czyzna... A mo¿e kar³owaty wilko³ak o zielonej sierci? Czterorêki
karze³ albo wielkolud... To prawda, ¿e nie wszystkie krzy¿ówki ró¿-
nych gatunków siê udaj¹, ale za pomoc¹ czarów pary powinny siê
po³¹czyæ. Dake zna³ kilka prostszych zaklêæ, a za odpowiedni¹ iloæ
z³ota móg³by posi¹æ wiêcej.
Odwróci³ siê z umiechem i wdrapa³ na ty³ wozu. Mia³ przed
sob¹ mnóstwo ekscytuj¹cych perspektyw.
IV
Conan ockn¹³ siê w klatce.
Bola³a go g³owa i zesztywnia³y mu miênie. Zda³ sobie sprawê,
¿e odrêtwia³ od le¿enia na ziemi. Kiedy po chwili przypomnia³ sobie
powód bólu g³owy, nie by³ zbyt uszczêliwiony.
Olbrzymka zdzieli³a go piêci¹, wykorzystuj¹c jego nieuwagê.
Cios zaprzecza³ jej twierdzeniu, ¿e jest s³aba. ¯aden mê¿czyzna jesz-
cze tak nie powali³ Conana.
Cymmerianin znalaz³ siê w nieweso³ym po³o¿eniu. Usiad³ i po-
masowa³ bol¹c¹ czaszkê. Potem rozejrza³ siê. Pozbawiono go mie-
cza i pochwy, ale nie zabrano mu odzienia, pasa ani sakiewki. Mia³
krzesiwo i hubkê, móg³ zatem rozpaliæ ogieñ.
Ci, którzy go uwiêzili, musieli przeoczyæ ten fakt i pope³nili b³¹d.
Nie zd¹¿y³ wczeniej przyjrzeæ siê klatce. Teraz zobaczy³, ¿e
jest zrobiona z twardego, bia³ego materia³u. Nie od razu rozpozna³
budulec. Poprzeczki tworz¹ce kraty mia³y dziwne kszta³ty i ró¿ne
wielkoci. Po³¹czono je jak¹ zielonkaw¹ substancj¹, bez w¹tpienia
nieznanym rodzajem kleju. Próby wykruszenia go paznokciem i krze-
mieniem nie zda³y siê na nic. Równie dobrze Conan móg³by d³ubaæ
w skale. Kiedy uderzy³ w bia³e prêty kostkami palców, rozleg³ siê
metaliczny dwiêk, jakby postuka³ w br¹z.
Koci!
Czyje, tego nie wiedzia³. Lecz s¹dz¹c po d³ugoci, pochodzi³y
od stworzenia wiêkszego ni¿ cz³owiek.
A, widzê, ¿e siê obudzi³e.
Conan odwróci³ siê i zobaczy³ ojca Teyle, olbrzyma imieniem
Raseri.
25
Wielkolud podszed³ bli¿ej.
Wiesz, dlaczego siê tu znalaz³e? Przychodzi ci do g³owy ja-
ki powód?
Conan nie mia³ ochoty na pogwarki, ale tamten trzyma³ go w gar-
ci. Lepiej nie dra¿niæ olbrzyma, kiedy siedzi siê w jego klatce.
Wiem tyle, ¿e wiêzisz mnie za kratami z wielkich, mocnych ko-
ci odrzek³. Podejrzewam, ¿e nale¿a³y do twoich pobratymców. Ale
nie pojmujê, po co mnie tu trzymasz. Mo¿e jestecie ludo¿ercami?
Olbrzym rozemia³ siê, a¿ zadudni³o.
Bardzo dobrze! Co do klatki, wszystko siê zgadza. Nasz Stwór-
ca wiedzia³, ¿e jeli mamy mu siê przydaæ, musimy byæ zbudowani
inaczej ni¿ mali ludzie. Da³ nam mocniejsze koci. Mylisz siê jed-
nak, s¹dz¹c, i¿ jestemy kanibalami, choæ tê ciekaw¹ teoriê uspra-
wiedliwia twoja sytuacja. Nie nale¿ymy do dzikusów jak Vargowie.
Uwa¿amy siê raczej za wyznawców filozofii naturalnej.
Conan nie zna³ tego terminu, wiêc milcza³. Im wiêcej siê dowie
od giganta, tym ³atwiej bêdzie mu uciec.
Twoja mina wiadczy o tym, ¿e nasza doktryna jest ci obca
ci¹gn¹³ Raseri. Filozofia naturalna to poznawanie wiata i jego ta-
jemnic. Chcemy wiedzieæ wszystko o wszystkim.
Olbrzym zbli¿y³ siê do klatki na odleg³oæ równ¹ swemu wzro-
stowi i spojrza³ z góry na Conana. Jeli mamy przetrwaæ w otocze-
niu przewa¿aj¹cej liczby ludzi, którzy boj¹ siê nas i nienawidz¹,
musimy znaæ ka¿dy szczegó³ o naszych wrogach. Przeto pos³u¿ysz
nam za przedmiot dociekañ.
Nie jestem mêdrcem zaprotestowa³ Conan. Niewiele wam
powiem.
Ale nie ty pierwszy siedzisz w tej klatce. Badalimy ju¿ tych,
których zwiesz mêdrcami. Wiemy, ¿e mali ludzie ró¿ni¹ siê od sie-
bie, podobnie jak my. Teraz przyszed³ czas, by przepytaæ wojownika
z obcego kraju.
Nie muszê tkwiæ za kratami, by udzielaæ odpowiedzi.
Obawiam siê, ¿e musisz. Niektóre z pytañ bêd¹ bolesne, bo to
badania natury fizycznej.
Conan popatrzy³ na Raseriego. B³yszcz¹ce, niebieskie oczy Cym-
merianina na moment pociemnia³y. Zamierzaj¹ go torturowaæ! A wiêc,
dobrze. Zobaczy, jacy s¹ silni, gdy otworz¹ klatkê, a on wpadnie
w gniew. Dostrzeg³ swój miecz oparty o cianê za plecami wielkolu-
da. Wiedzia³, ¿e jest szybszy od Jatte. Jeli zd¹¿y dopaæ broni, prze-
kona siê, czy cia³o olbrzymów oka¿e siê twardsze od ostrej stali.
26
Lepiej zgin¹æ z mieczem w d³oni ni¿ poddaæ siê i cierpieæ w mêczar-
niach. Crom nie jest ³askawy dla wojowników unikaj¹cych walki.
A skoro zanosi siê na rych³e spotkanie z bogiem, lepiej zabraæ ze
sob¹ tylu wrogów, ilu siê da. S¹ gorsze rzeczy ni¿ umieranie. Bez
w¹tpienia jedna z nich to niegodna mieræ.
Mokrad³a gêsto porasta³a bujna rolinnoæ, liczne rozlewiska
pokrywa³a bagienna piana, a grunt by³ zdradliwy. S³oñce tylko gdzie-
niegdzie przebija³o siê przez korony drzew i nawet w po³udnie pa-
nowa³ tu ponury pó³mrok.
Byæ mo¿e z powodu ciemnoci Kreg zmyli³ drogê i zszed³ ze
cie¿ki, zamiast pod¹¿aæ ladami Tro, pewnie prowadz¹cej grupkê.
Nagle zacz¹³ ton¹æ w b³otnistej mazi.
Na pomoc!
Dake z niesmakiem pokrêci³ g³ow¹.
Wyci¹gnij go, Penz.
Cz³owiek-wilk skin¹³ ³bem i zdj¹³ z ramienia zwój liny. Trzy-
maj¹c sznur w lewej rêce, okrêci³ koniec w powietrzu, by rzuciæ go
Kregowi.
Szybciej, w³ochaty durniu! Blondyn tkwi³ po uda w mule.
Przy ka¿dym ruchu zapada³ siê coraz g³êbiej.
Dake westchn¹³. Kreg by³ mu bezgranicznie oddany, ale równie
g³upi. Trzeba nie mieæ rozumu, by miotaæ wyzwiska na swego wy-
bawcê, gdy cz³owieka wch³ania bagno. Gdyby Dake nie rozkaza³
Penzowi wydobyæ kompana z grzêzawiska, wilko³ak z umiechem
pozwoli³by Kregowi uton¹æ. Kto nie potrzebuje pomocnika, bo uwa¿a
siê za zbyt sprytnego lub ambitnego, jest niebezpieczny. Ale lojal-
noæ Krega rekompensowa³a jego têpotê.
Penz cisn¹³ linê. Od ton¹cego dzieli³a go niewielka odleg³oæ,
tote¿ rozwin¹³ tylko kawa³ek zwoju. Gruby i ciê¿ki koniec sznura
mocno uderzy³ Krega w twarz i pier, oplataj¹c jego cia³o.
Auuu...! Niech ciê Set porwie!
Dake nie widzia³ twarzy Penza ukrytej pod kapturem, ale gotów
by³ siê za³o¿yæ, ¿e wykrzywi³ j¹ wilczy umiech.
Wokó³ brzêcza³y owady. Wilko³ak poci¹gn¹³ linê. Rozleg³o siê
g³one mlaniêcie i nogi Krega zosta³y uwolnione z bagnistej pu³ap-
ki. Gdy blondyn prawie ca³kiem wydoby³ siê z grzêzawiska, Penz
szarpn¹³ trochê za mocno i Kreg straci³ równowagê. Pad³ na twarz,
rozpryskuj¹c b³oto.
27
Za plecami Dakea Tro i Sab wybuchnêli miechem.
Kreg wygramoli³ siê na cie¿kê. Trz¹s³ siê z gniewu. Rzuci³ wil-
ko³akowi wciek³e spojrzenie.
Umylnie mnie przewróci³e! Wyrwa³ zza pasa d³ugi szty-
let. Obetnê ci za to uszy!
Schowaj nó¿ rozkaza³ Dake.
Blondyn by³ zbyt g³upi, by zdawaæ sobie sprawê z ryzyka. Prze-
niós³ p³on¹cy wzrok na swego pana.
Widzia³e, co mi zrobi³!
Widzia³em te¿, ¿e to ty spad³e ze cie¿ki. Nastêpnym razem
pozwolê ci uton¹æ!
Penz spokojnie zwija³ linê.
Kreg kipia³ ze z³oci, ale wsun¹³ sztylet do pochwy.
Dake odwróci³ siê. Pewnego dnia ci dwaj naprawdê skocz¹ so-
bie do garde³! Szkoda by³oby straciæ tak cenny okaz jak Penz, wiêc
jeli Kreg siê nie pohamuje, zginie. £atwo znaleæ nowego pomoc-
nika, o wiele trudniej wilko³aka. To przykre, ale sama lojalnoæ nie
czyni cz³owieka niezast¹pionym.
Tymczasem by³y wa¿niejsze sprawy: schwytanie kar³a i olbrzyma.
Jakby w odpowiedzi na to, z g³êbi bagien dolecia³ dziwny dwiêk.
Mag nigdy dot¹d nie s³ysza³ tak jednostajnego zawodzenia.
Co to? zaniepokoi³ siê Kreg.
Ruszajmy naprzód, to siê dowiemy odpar³ Dake.
W wysuniêtych najdalej na po³udnie dzikich ostêpach mokra-
de³, gdzie jeszcze nigdy nie zapuci³ siê cz³owiek, wród najbardziej
zdradliwych grz¹skich piasków i drzew rosn¹cych miejscami gêsto
jak palisada, ¿y³o plemiê Vargów. Na polanie przy ch³odnej sadzaw-
ce siedzia³ jego wódz imieniem Fosull. Spomiêdzy spiczastych, przed-
nich zêbów wyd³uba³ ostrym paznokciem kawa³ek miêsa i prze¿u³
go w zamyleniu. Fosull by³ najsilniejszy i najwy¿szy ze wszystkich
Vargów; wysokoæ jego cia³a siêga³a niemal æwierci wzrostu prze-
ciêtnego Jatte. Biega³ i wspina³ siê szybciej ni¿ o po³owê m³odsi
pobratymcy. Nakrapiana, zielona skóra wodza nosi³a tu i ówdzie la-
dy zmarszczek, a oczy nie widzia³y ju¿ tak dobrze jak tuzin wiosen
wczeniej, lecz wci¹¿ nikt nie mia³ odebraæ mu w³adzy. Nawet naj-
starszy syn, Vilken, choæ Fosull wiedzia³, ¿e ten dzieñ zbli¿a siê nie-
uchronnie. Ch³opak musi jeszcze nabraæ dowiadczenia. Ale nastêp-
nego lata, lub mo¿e trochê póniej, trzeba bêdzie ust¹piæ mu miejsca.
28
Niech m³odzieniec siê przekona, jak ciê¿ko jest rz¹dziæ. Fosull usu-
nie siê w cieñ i zazna zas³u¿onego spokoju w otoczeniu swych dzie-
wiêciu ¿on. Lepiej do¿yæ staroci jako by³y wódz ni¿ nie do¿yæ jej
wcale.
Pocz¹³ zdejmowaæ skórzane odzienie, by zanurzyæ siê w wo-
dzie, gdy nadbieg³ Brack, jeden ze stra¿ników strzeg¹cych cie¿ki.
Hej, wodzu!
Fosull wci¹gn¹³ ze wistem powietrze i zrobi³ znudzon¹ minê.
Dzieñ jest gor¹cy i zamierzam za¿yæ przyjemnej k¹pieli. Co
tam znowu?
Kto nadchodzi, wodzu.
Jatte?
Nie. Ludzie pozabagienni. Jacy dziwni.
Jak to?
Jeden ma cztery rêce. Drugi twarz dzikiej bestii. Jest jeszcze
kobieta o wygl¹dzie kota. Dwaj inni s¹ zwyczajni.
Ciekawe. Gdzie ich widzia³e?
Na Dolnym ¯ó³wim Szlaku.
Fosull zamyli³ siê. Prawda, ¿e ludzie spoza bagien byli du¿o
mniej smaczni od Jatte, ale miêso to zawsze miêso. Lepsze takie ni¿
¿adne. Dieta Vargów ogranicza³a siê ostatnio do dzikich wiñ i gry-
zoni. Uczta z³o¿ona z piêciu pozabagiennych ludzi, nawet dziwacz-
nych, nie trafia³a siê co dzieñ. K¹piel musia³a zaczekaæ.
Dobrze. Zbierz wojowników na Wysokim ¯ó³wiu. Z³apiemy
przybyszów na zakrêcie przy torfowisku.
Tak jest, wodzu.
Brack biegiem znikn¹³ w zarolach. Fosull siêgn¹³ po w³óczniê
opart¹ o roz³o¿yste drzewo ocieniaj¹ce sadzawkê. Mo¿e dziwacz-
noæ obcych doda im smaku?
Conan samotnie przesiedzia³ w klatce wiêkszoæ poranka. Wci¹¿
piek³y go oczy od cuchn¹cego p³ynu, którym Raseri chlusn¹³ na nie-
go przed odejciem.
Ciecz wylana z ma³ej drewnianej miski mierdzia³a niczym zde-
ch³y szczur le¿¹cy przez trzy dni w pal¹cym s³oñcu. Ale poza szczy-
paniem pod powiekami i przykrym zapachem, Cymmerianin nie za-
uwa¿y³ innych skutków prysznica. Olbrzym po opryskaniu wiênia
przygl¹da³ mu siê przez chwilê, potem pokiwa³ g³ow¹ w zamyleniu
i wyszed³.
29
Conan jeszcze nie s³ysza³ o takiej torturze.
Do izby wesz³a Teyle. Kiedy zbli¿y³a siê do klatki, pos³a³ jej
wciek³e spojrzenie, lecz nie odezwa³ siê ani s³owem.
Widzê, ¿e koughmn pogorszy³ ci nastrój powiedzia³a.
Conan milcza³.
Musisz zrozumieæ... ci¹gnê³a ¿e osobicie nic do ciebie
nie mam. Ojciec kaza³ mi sprowadziæ okaz wojownika rasy ma³ych
ludzi. Przypadkiem natknê³am siê na ciebie.
Conan uzna³ to wyjanienie za ma³o pocieszaj¹ce. Nadal trzy-
ma³ jêzyk za zêbami.
Nas jest garstka, a ma³ych ludzi wielu. Musimy poznaæ na-
szych wrogów, by przetrwaæ. Chyba to pojmujesz?
Dopóki tu nie przyby³em, nie by³em waszym wrogiem od-
rzek³ w koñcu Conan.
Lecz twój gatunek jest. ¯a³ujê, ¿e zwabi³am ciê tu podstêpem,
ale mam swoje obowi¹zki.
Przebaczy³bym ci, gdyby wypuci³a mnie z tej klatki.
Ale¿ nie mogê. Chcia³am tylko, ¿eby wiedzia³, i¿ nie powi-
niene braæ tego do siebie.
Wygl¹da na to, ¿e przyjdzie mi umrzeæ w waszej niewoli.
Wybacz wiêc, ale muszê braæ to do siebie.
Teyle nie wiedzia³a, co odpowiedzieæ. Odwróci³a siê i odesz³a.
Conan znów przyjrza³ siê klatce. Spojenia drzwi zasmarowano
takim samym klejem jak resztê krat. Ju¿ wczeniej sprawdzi³, ¿e nie
da siê go zeskrobaæ paznokciem lub krzemieniem, ani te¿ podpaliæ.
Koci by³y niepalne jak metal.
Cymmerianim pocz¹³ ostro¿nie napieraæ na wszystkie prêty, szu-
kaj¹c s³abego punktu. W rogu wiêzienia znalaz³ koæ d³ugoci i gru-
boci mniej wiêcej swego ramienia. Zaskrzypia³a lekko, gdy j¹ moc-
no poci¹gn¹³. Wyjêcie jej nie otworzy³oby mu drogi ucieczki, ale
przynajmniej zdoby³by narzêdzie do obluzowania pozosta³ych. Po-
nadto, mia³by maczugê. Gdyby Raseri podszed³ doæ blisko, Conan
móg³by spróbowaæ zgruchotaæ czaszkê olbrzyma. Albo cisn¹æ w nie-
go koci¹. Lepsze to ni¿ nic.
Cymmerianin uchwyci³ prêt i zacz¹³ go ci¹gn¹æ z ca³ej mocy.
Koæ zatrzeszcza³a i poruszy³a siê trochê. Odpocz¹³ chwilkê i po-
wróci³ do pracy.
Na myl o roz³upaniu Raseriemu g³owy umiechn¹³ siê ponuro.
Umiercenie jednego z wielkoludów choæ czêciowo wynagrodzi³o-
by mu to, ¿e tak lekkomylnie da³ siê zwabiæ w pu³apkê.
30
Dalej zmaga³ siê z klatk¹.
W tej chwili i tak nie mia³ nic lepszego do roboty.
V
Atak zupe³nie zaskoczy³ grupkê Dakea.
Ca³a pi¹tka brnê³a przez podmok³¹ polanê, gdy nagle z gêstych
krzaków na wprost wypad³a z wrzaskiem horda zielonych ludków
potrz¹saj¹cych w³óczniami.
W jednej chwili, która ci¹gnê³a siê niczym ¿ywica sp³ywaj¹ca
po korze drzewa, Dake uwiadomi³ sobie, ¿e on i jego dziwaczna
trupa zostan¹ otoczeni przez przewa¿aj¹ce si³y wroga. Napastników
by³o co najmniej dwudziestu. Musia³ co zrobiæ i to szybko, jeli
chcia³ uratowaæ siebie i swoj¹ mena¿eriê.
Pospiesznie wymówi³ s³owa zaklêcia. Powietrze za jego pleca-
mi rozb³ys³o, rozleg³ siê huk grzmotu i pojawi³ siê olbrzymi, czer-
wony demon. Potwór po trzykroæ przerasta³ wysokiego mê¿czyznê.
Gronie wyszczerzy³ lni¹ce k³y i zamacha³ ³apami uzbrojonymi w pa-
zury zdolne rozp³ataæ wo³u.
Kar³y natychmiast przyhamowa³y i lizgaj¹c siê na mokrej tra-
wie, stanê³y jak wryte.
Dake skin¹³ rêk¹; demon post¹pi³ krok naprzód.
Zielone ludki rzuci³y siê do ucieczki, szukaj¹c schronienia w za-
rolach. Popiskiwa³y co miêdzy sob¹; bez w¹tpienia wzywa³y na
pomoc swych bogów.
Mag umiechn¹³ siê. Rzecz jasna, demon by³ tylko iluzj¹. Móg³
rozwiaæ siê równie ³atwo jak dym z ogniska. Ale z pewnoci¹ wy-
gl¹da³ naturalnie. A kto przy zdrowych zmys³ach zaryzykowa³by
sprawdzenie tego na w³asnej skórze?
Kiedy kar³y rozpierzch³y siê, Dake zawo³a³ do Penza:
Z³ap mi jednego!
Wilko³ak skin¹³ ³bem i ruszy³ przez siebie, rozwijaj¹c linê. Okrê-
ci³ j¹ w powietrzu i cisn¹³. Pêtla na koñcu sznura opasa³a umykaj¹ce-
go ludzika. Penz szarpn¹³ lasso i schwytana zdobycz zwali³a siê z nóg.
wietnie. Jeli równie ³atwo da siê pojmaæ olbrzyma, wkrótce
wyrusz¹ w dalsz¹ drogê do Shadizaru.
Zielonykarze³miota³siêi próbowa³wstaæ.Nicz tego.Wilko³akna-
prê¿y³ sznur i jeñcowi nie uda³o siê podnieæ. Dake podbieg³ do ofiary.
31
Czerwony demon znikn¹³. Spe³ni³ swoje zadanie i przesta³ byæ
potrzebny. Groba ataku zosta³a za¿egnana.
Penz przyci¹gn¹³ bli¿ej kar³a usi³uj¹cego uwolniæ siê z wiêzów.
Mag rzuci³ najpotê¿niejsze ze swych zaklêæ i wiêzieñ uspokoi³ siê
nagle. Czar obezw³adni³ karze³ka.
Teraz nale¿ysz do mnie rzek³ Dake. Wobec mojej mocy
jeste bezsilny.
Trudno by³o orzec, czy zielony ludek zrozumia³ jego s³owa. Ale
zosta³ spêtany niewidzialn¹, magiczn¹ sieci¹ i podobnie jak inne
okazy Dakea, nie móg³ ju¿ zagroziæ ani uciec swemu nowemu w³adcy.
Rozlunij linê rozkaza³ wilko³akowi czarodziej.
Penz pos³usznie wykona³ polecenie.
Jeniec patrzy³ na przeladowców. Mag gestem nakaza³ mu wstaæ.
Karze³ podniós³ siê niechêtnie. Wyranie zmaga³ siê z krêpuj¹cym
go zaklêciem. Dake umiechn¹³ siê. Na pocz¹tku wszyscy próbowali
walczyæ. Ale ten czar mia³ wyj¹tkow¹ moc i naprawdê doskonale
dzia³a³. Lepiej znaæ jedno dobre magiczne zaklêcie ni¿ kilka mar-
nych, a ta sztuczka jeszcze nigdy nie zawiod³a Dakea.
Ruszajmy powiedzia³ mag.
A co... a co z jego wspó³braæmi? zapyta³ niepewnie Kreg.
Widzia³e, jakiego stracha napêdzi³ im demon. Zostawi¹ nas
w spokoju.
Kreg nie by³ o tym do koñca przekonany, ale wola³ nie spieraæ
siê ze swym mistrzem. Grupka pod¹¿y³a dalej.
Do izby wkroczy³ Raseri w towarzystwie czterech innych olbrzy-
mów uzbrojonych w d³ugie, proste kije. Grube tyki przypomina³y
wielkoci¹ w³ócznie wielkoludów. Na znak wodza mê¿czyni oto-
czyli klatkê.
Raseri rzuci³ krótki rozkaz i jego ludzie wyci¹gnêli kije przed
siebie.
Pierwszy spróbowa³ dgn¹æ wiênia w plecy. Conan wyczu³ ten
zamiar i odwróci³ siê, by stawiæ czo³o napastnikowi. Wyr¿n¹³ potê¿-
n¹ piêci¹ w tykê i odtr¹ci³ j¹ w dó³. Unikn¹³ pierwszego ciosu, ale
nie zd¹¿y³ obroniæ siê przed nastêpnym. Drugi olbrzym wbi³ mu kij
w krêgos³up.
Cymmerianin zamrucza³ i zrobi³ unik przed trzecim atakiem.
Klatka by³a na tyle wysoka, ¿e móg³ w niej staæ. Ale gdyby chcia³
podskoczyæ, uderzy³by g³ow¹ w kratê z koci. Pozostawa³o mu za-
7 Krew i desperacja Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz- trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra- wie uwolni³ nogi z miertelnego ucisku, lecz zbyt póno... Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist, jakby strza- ³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³ pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿- czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana. Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ na wylot herszta, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od jego ramienia. Któ¿ móg³ cisn¹æ tak ogromn¹ dzidê?
8
9 I Drog¹ wiod¹c¹ od strony Gór Karpash ku siedlisku wystêpku zwanego Shadizarem pod¹¿a³ m³odzieniec z oksydowanym mie- czem u lewego boku. M³ody mê¿czyzna wygl¹da³ potê¿niej ni¿ wiêkszoæ ludzi; by³ wysoki, szeroki w ramionach, mia³ muskular- ne rêce i nogi. Opalona na br¹z skóra po³yskiwa³a, a niebieskie oczy b³yszcza³y. Mia³ wystaj¹ce koci policzkowe i silnie zarysowany podbródek. S³oñce pra¿y³o bezlitonie na zamorañskiej równinie. Rozgrza- ne powietrze falowa³o nad spêkan¹ ziemi¹. Podmuch gor¹cego wia- tru wzbi³ w górê wiruj¹ce smugi kurzu, które po chwili zniknê³y nie wiadomo gdzie. Potarga³ równie¿ grzywê czarnych w³osów wêdrow- ca, gdy ten przystan¹³, by poci¹gn¹æ ³yk wody ze skórzanego buk³a- ka. Napój by³ ciep³y, cuchn¹³ ¿elazem i siark¹, ale Conan z Cymme- rii nie narzeka³. Pija³ ju¿ gorsze paskudztwa. Ugasi³ pragnienie i rozejrza³ siê wokó³. Niewiele zobaczy³. P³askowy¿ z rzadka porasta³y kêpki zaroli, nic wiêcej. W miejscu oddalonym, mo¿e o trzy godziny drogi wzno- si³o siê skalne wypiêtrzenie zbyt ma³e, by nazwaæ je wzgórzem, lecz poroniête drzewami rzucaj¹cymi trochê cienia. Tyle przynaj- mniej dostrzeg³y bystre oczy Conana. Droga do Shadizaru by³a d³uga i niebezpieczna. Mimo wszyst- ko, Conan cieszy³ siê, ¿e jest sam. Dotychczas zd¹¿y³ ju¿ napotkaæ wszelkie zagro¿enie od ludzi po dzikie bestie. Mia³ szczêcie, ¿e prze¿y³, choæ wola³by wêdrowaæ lepiej wyposa¿ony. Teraz ¿a³owa³,
10 ¿e jego spalonej s³oñcem skóry nie chroni jaka szata; sz³oby siê przyjemniej, gdyby cia³u nie dokucza³ skwar. Cymmerianin rozemia³ siê g³ono. A tak... powiedzia³ sam do siebie. Przyda³by siê jeszcze koñ i niejeden worek pe³en z³ota. Jak marzyæ, to marzyæ! Poci¹gn¹³ nastêpny ³yk wody, zatka³ buk³ak i ruszy³ dalej. Przy- najmniej mia³ porz¹dn¹ broñ; klinga miecza by³a ostra niczym brzy- twa. Jego uda os³ania³a para krótkich, skórzanych spodni, a biodra szeroki pas, przy którym wisia³a sakiewka, co prawda pusta. Za to buk³ak opró¿ni³ dopiero w po³owie. Co wiêcej, mocne stopy Conana obute by³y w wygodne sanda³y na grubej podeszwie. Nie jest najgo- rzej, pomyla³. Jego bóg, Crom Wojownik, obdarzy³ go przy naro- dzinach si³¹, sprytem i pewn¹ doz¹ m¹droci. Potem Conan musia³ radziæ sobie sam. Crom nie dba o tych, co skaml¹ i dopominaj¹ siê o wiêcej. Conan widzia³ raz swego boga, a przynajmniej tak mu siê zda- wa³o. Umiechn¹³ siê na to wspomnienie. Taaak... Co cz³owiek zrobi z tym, co mu ofiarowano, zale¿y tylko od niego. A Conan mia³ teraz ¿yczenie dotrzeæ do Miasta Z³odziei, pobuszowaæ w tej metropolii i staæ siê bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy siê ob³owi, skradzione monety i klejnoty pozwol¹ mu p³awiæ siê w zbytku i luk- susie. Wino, kobiety... Na razie czeka³a go dalsza marszruta. Gdy noc okry³a okolicê welonem zmierzchu, skwar na szczê- cie zel¿a³. Conan dobrn¹³ w przyjemnym ch³odzie w pobli¿e ska- listych wzniesieñ. Trakt do Shadizaru zacz¹³ siê wiæ wród igla- stych drzew i gêstych krzewów. Cymmerianin dostrzeg³ lady drobnej zwierzyny i postanowi³ sporz¹dziæ sid³a, by upolowaæ co na kolacjê. Nadszed³ czas, ¿eby zasi¹æ przy ognisku, a potem u³o- ¿yæ siê na spoczynek. Nie mia³ opoñczy ani futer, ale miêkkie po- s³anie mog³y mu zapewniæ ga³êzie poroniête wonnym igliwiem. Wieczór by³ du¿o ch³odniejszy od dnia, lecz od gór nie ci¹gnê³o jeszcze zimno. Cymmerianin przygotowywa³ trzecie sid³a ze spl¹tanych pn¹- czy, gdy jego wprawne ucho z³owi³o dwiêk niepodobny do odg³o- sów ziemnych wiewiórek. Kto kichn¹³. Conan nigdy nie s³ysza³ kichaj¹cego królika, a tym bardziej takiego, który cicho klnie pod nosem.
11 Udaj¹c, ¿e niczego nie zauwa¿y³, dalej przygotowywa³ pu³apkê. Okrêci³ pn¹cza wokó³ pochylonego drzewka i umocowa³ je do na- ciêtych ko³ków. Jednak czujnie wytê¿a³ s³uch z nadziej¹, ¿e wychwyci inne dwiêki. Znajdowa³ siê blisko skraju drogi. Sta³ okrakiem na w¹skiej cie¿- ce wydeptanej przez zwierzêta i nikn¹cej w gêstych, ciernistych krze- wach. Na lewo mia³ ma³¹ polanê poroniêt¹ such¹ traw¹. Po drugiej stronie traktu wznosi³a siê ciana lasu wyrastaj¹cego z bujnego po- szycia. Kichniêcie dobieg³o w³anie stamt¹d. Skoñczy³ zastawiaæ sid³a i nadal nas³uchiwa³. Rozleg³ siê odg³os tarcia metalu o skórê kto niew¹tpliwie wyci¹gn¹³ miecz z pochwy. Potem chrzêst kolczugi i skrzypniêcie skórzanej zbroi. Jeszcze jedno kichniêcie i st³umione przekleñstwo, wreszcie szept wzywaj¹cy do zachowania ciszy. Kto mówi³ z silnym zamorañskim akcentem. A zatem, wród drzew Conan mia³ niewidoczne towarzystwo, którego zamiary nietrudno by³o odgadn¹æ. Ludzie nastawieni przy- janie nie kryj¹ siê po krzakach, nie uciszaj¹ wzajemnie i nie doby- waj¹ broni, lecz wychodz¹ mia³o na otwart¹ przestrzeñ. Conan rozejrza³ siê. Móg³ przemkn¹æ w stronê ciernistych krze- wów. Tam nikt by go nie zaszed³ z ty³u. Jak pomyla³, tak zrobi³. Maj¹c za plecami zarola, stan¹³ twa- rz¹ do drzew i wyci¹gn¹³ miecz. Dzieñ nie ca³kiem jeszcze ust¹pi³ miejsca nocy i gasn¹ce promienie s³oñca odbi³y siê w ostrzu, gdy wysunê³o siê z pochwy, wydaj¹c dwiêk tarcia zimnej stali o such¹ skórê. Conan zacisn¹³ na rêkojeci obie d³onie praw¹ wy¿ej, lew¹ ni¿ej. Potem wykona³ w powietrzu kilka ciêæ, by rozruszaæ nadgarstki i ramiona. Hej, nocne psy! zawo³a³. Wy³acie i poka¿cie siê! Po dziesiêciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygra- molili siê z ha³asem zbójcy. By³o ich szeciu. Conan nie mia³ w¹tpli- woci, ¿e to zwyk³e rzezimieszki, choæ ich odzienie stanowi³a oso- bliwa kolekcja strojów rycerskich: kolczugi, rêkawice i p³ytkie, mosiê¿ne he³my podobne do misek. Mo¿e kiedy s³u¿yli w armii lub po prostu napadli na jaki zastêp i ograbili s³abeuszy. Dwaj mê- czy¿ni uzbrojeni byli w krótkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzy- mali w d³oniach drewniane w³ócznie z ostrzami jak sztylety. Jeden mia³ parê szerokich no¿y, a ostatni dzier¿y³ porann¹ gwiazdê ¿e- lazn¹ kulê naje¿on¹ kolcami, osadzon¹ na trzonku d³ugoci ramienia Conana. W sumie, grupka z³oczyñców przypomina³a raczej trupê wêdrownych b³aznów.
12 Na czo³o wysun¹³ siê mê¿czyzna z porann¹ gwiazd¹. By³ niski, leczkrêpyi muskularny,a niemalca³kiem³ysejczaszkiniechroni³he³m. Nie masz powodu, by nas obra¿aæ, barbarzyñco przemówi³. Nie jestemy nocnymi psami, lecz zwyk³ymi... hê... biednymi piel- grzymami w podró¿y. Conan parskn¹³ miechem. Czy¿by to zapewnienie mia³o go powstrzymaæ przed u¿yciem miecza? Pielgrzymami?! A ju¿ci. I dlatego nie mierdzimy groszem. Przeto zda³oby siê nam skromne wsparcie. Mo¿e przypadkiem znalaz³by kilka mie- dziaków, by nas wspomóc? Nie. No có¿... Twój miecz, który dzier¿ysz tak gronie, z pewno- ci¹ jest co wart. Moglibymy go zamieniæ na brzecz¹c¹ monetê. Nie zamierzam siê go pozbywaæ. Obcy zakrêci³ m³ynka porann¹ gwiazd¹. Zwa¿, ¿e nas jest szeciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i co- kolwiek masz cennego, a pucimy ciê wolno. Wybacz, ¿e ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi siê podoba. Powtarzam: nas jest szeciu, a ty jeden. Ten stan rzeczy mo¿na zmieniæ. Conan umiechn¹³ siê z³o- wieszczo, pokazuj¹c mocne, bia³e zêby. Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami i odwróci³ siê do kompanów. Widaæ bogowie ka¿¹ nam walczyæ o ¿ycie, bracia. Na niego! Szóstkazbójcówrozproszy³asiê,próbuj¹cosaczyæCymmerianina. Conan obserwowa³, jak siê zbli¿aj¹ i ocenia³ ich si³y. Dwaj otyli w³ócz- nicy poruszali siê ociê¿ale. Nisko oszacowa³ ich mo¿liwoci. Ci z sza- blamibylim³odzi,leczjedenkula³,a druginerwowoprzebiera³palcami d³onizaciniêtejnarêkojecibroni,jakbygra³naflecie.Zatotenz dwo- ma no¿ami musia³ byæ szybki i sprawny, jeli prze¿y³ podobne spotka- nia, pos³uguj¹c siê jedynie t¹ broni¹. A herszt bandy, uzbrojony w kol- czast¹, ¿elazn¹ kulê, pewnie nie bez powodu zosta³ przywódc¹. Widocznie w³ada³ ni¹ lepiej ni¿ jego przeciwnicy. Ca³a szóstka z pew- noci¹ potrafi³a zabijaæ i ani chybi czyni³a to ju¿ wiele razy. Prawdziwe zagro¿enie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i no¿ownik. Napastnicy zapewne spodziewali siê, ¿e Conan poprzestanie na parowaniu ich ciosów, maj¹c za plecami os³onê z ciernistych krze- wów. Taka obrona by³aby zreszt¹ ca³kiem roztropna.
13 Ale gdy otoczyli go pó³kolem, Cymmerianin post¹pi³ inaczej. Wzniós³ przeraliwy okrzyk bojowy i skoczy³ naprzód. Najbli¿ej mia³ dwóch w³óczników. Obaj zostali zaskoczeni i spró- bowali siê cofn¹æ, zadaj¹c jednoczenie dgniêcia. Nic im z tego nie wysz³o. Miecz Conana odbi³ na bok pierwsz¹ w³óczniê, zatoczy³ ko³o w powietrzu i opad³ ze straszn¹ si³¹. Ostra klinga roz³upa³a mosiê¿- ny he³m i zag³êbi³a siê w czaszce wroga, docieraj¹c do mózgu. Gru- by w³ócznik pad³, jakby kto odci¹³ mu nogi. Drugi rzuci³ siê do ucieczki. Cymmerianin wyszarpn¹³ miecz z g³owy trupa i skoczy³ na zbiega. Ci¹³ p³asko z boku. Ostrze prze- sz³o miêdzy ¿ebrami rzezimieszka, rozp³ata³o p³uco i przeciê³o ser- ce. Zbój wrzasn¹³, upuci³ w³óczniê i uchwyci³ zabójcz¹ klingê tkwi¹- c¹ w jego ciele. Kosztowa³o go to utratê czterech palców, gdy Conan gwa³townym ruchem poci¹gn¹³ miecz ku sobie. Cymmerianin od- wróci³ siê i strz¹sn¹³ krew z ostrza prosto w oczy nerwowego szer- mierza zachodz¹cego go z ty³u. Na j¹dra Seta...! wykrzykn¹³ napastnik, ale nie zd¹¿y³ do- koñczyæ przekleñstwa. Potê¿ne kopniêcie obutej w sanda³ stopy Conana trafi³o go w brzuch i odrzuci³o wprost na no¿ownika. Cz³owiek z no¿ami nie móg³ siê tego spodziewaæ. Odruchowo wyci¹gn¹³ obie rêce i dwa ostrza ugrzêz³y w nerkach kamrata a¿ po rêkojeci. Szermierz run¹³ twarz¹ w dó³ z jednym z no¿y tkwi¹cym w ciele. Drugi mistrz fechtunku ruszy³ na Cymmerianina, polizgn¹³ siê i upad³. Cofaj¹c siê przed atakuj¹cym, Conan z kolei potkn¹³ siê o cia- ³o pierwszego w³ócznika i run¹³ jak d³ugi na ziemiê. Na Croma! No¿ownik spróbowa³ wykorzystaæ okazjê i rozp³ataæ go od góry do do³u. Lecz nawet le¿¹c, Conan zdo³a³ odbiæ nó¿. Broñ ugodzi³a przeciwnika w krocze. £otr zakwili³ dziewczêcym g³osikiem, wypu- ci³ z d³oni nó¿ i chwyci³ siê za zranione miejsce. S³aniaj¹c siê na nogach, zrezygnowa³ z walki. Utykaj¹cy zbójca z szabl¹ wsta³ z ziemi i natar³ na le¿¹cego Conana tylko po to, by nadziaæ siê na ostrze miecza. Sta³o siê dobrze i le zarazem. Klinga uwiêz³a miêdzy koæmi ofiary. Konaj¹cy wróg wyrwa³ Conanowi broñ z rêki. Zwali³ siê u stóp barbarzyñcy i w ago- nii chwyci³ siê ich jak ton¹cy brzytwy. Nogi Cymmerianina zosta³y unieruchomione w miertelnym ucisku. Znalaz³ siê w pu³apce! Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz- 2 Conan grony
14 trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra- wie uwolni³ nogi, ale zbyt póno... Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist. Jakby strza- ³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³ pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿- czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana. Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ herszta na wylot, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿- sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od jego ramienia. Zbój zachwia³ siê i pochyli³ w ty³, lecz pozosta³ w pozycji stoj¹- cej, kiedy têpy koniec ogromnej dzidy opar³ siê o ziemiê. Po jednym uderzeniu serca martwy rzezimieszek przewróci³ siê na bok. Conan zgi¹³ siê i rozwar³ palce trupa szermierza zaciniête na swoich nogach. Odepchn¹³ zw³oki i oswobodzi³ siê. Spojrza³ na hersz- ta bandy. Czyje ramiê mog³o cisn¹æ tê wielk¹ w³óczniê z tak ogrom- n¹ si³¹, by przeszy³a cz³owieka? Gdy wsta³ i rozejrza³ siê za swym mieczem, wród drzew zama- jaczy³y trzy sylwetki. W mroku dostrzeg³, ¿e to kobieta i dwaj mê¿- czyni odziani w skórzan¹ i we³nian¹ odzie¿ z rêcznie tkanej przê- dzy. Mê¿czyni dzier¿yli w³ócznie, co oznacza³o, ¿e to zapewne broñ rzucona przez kobietê umierci³a przywódcê opryszków i zarazem ocali³a Conana. Niesamowite! Przygl¹da³ siê im z obaw¹. Wygl¹dali jak wszyscy ludzie, któ- rych spotka³ w swoim ¿yciu, z jedn¹ wszak¿e, istotn¹ ró¿nic¹. Na- wet kobieta, najmniejsza z ca³ej trójki, by³a pó³ raza wy¿sza od Co- nana i niew¹tpliwie wa¿y³a dwakroæ tyle co Cymmerianin. Conan w milczeniu patrzy³ na trójkê olbrzymów. II Mimo oszo³omienia, Conan odnalaz³ swój miecz i pocz¹³ czy- ciæ klingê koszul¹ jednego z martwych rzezimieszków. Cz³owiek, który nie dba o broñ, nie zas³uguje, by j¹ posiadaæ. Zawdziêczam wam ¿ycie rzek³ do olbrzymów. Trójka wielkoludów porozumia³a siê miêdzy sob¹ w nieznanym Conanowi jêzyku. Minê³a d³u¿sza chwila, zanim ogromna kobieta o kruczoczarnych w³osach do ramion zwróci³a siê do Cymmeriani-
15 na. Mówi³a t¹ sam¹ zamorañsk¹ gwar¹, w której on zagadn¹³ do ol- brzymów. Potrafisz walczyæ. Nie nale¿ysz do ¿adnego z miejscowych plemion. Pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymka wygl¹da³a na ca³kiem atrakcyjn¹ niewiastê, która po prostu uros³a niemal dwakroæ ponad miarê. By³a niebrzydka i zgrabna, a jej g³os mia³ g³êbokie, dwiêcz- ne i z pewnoci¹ kobiece brzmienie. Conan widywa³ ju¿ ludzi ucho- dz¹cych za gigantów, lecz zbudowanych nieproporcjonalnie, z gru- bymi brwiami i wargami, zniekszta³conymi rêkami i stopami. Jam jest Conan z Cymmerii, kraju le¿¹cego daleko st¹d na pó³noc odrzek³. Zd¹¿am do Shadizaru. Obejrza³ ostrze broni i z zadowoleniem stwierdzi³, ¿e nie ucierpia³o wskutek walki. Na chwilê zapanowa³a cisza, potem kobieta zamieni³a kilka s³ów z kompanami. Znów mówi³a w tym niezrozumia³ym jêzyku, co przed- tem. Po d³u¿szej przerwie z powrotem zwróci³a siê do Cymmerianina. Conan zauwa¿y³, ¿e ca³a trójka podejmuje decyzje bardzo powoli. Niedaleko od drogi do Shadizaru jest nasza wioska. Mo¿e zechcia³by nas odwiedziæ? Czy mieszka tam wiêcej takich... olbrzymów jak wy? Z wyj¹tkiem dzieci, wszyscy podobnie wygl¹damy. Conan zastanowi³ siê. Wioska gigantów! Bez w¹tpienia widok godny uwagi. Shadizar czeka³ tak d³ugo, ¿e móg³ poczekaæ jeszcze dzieñ lub dwa. Chêtnie skorzystam z zaproszenia. Jeden z wielkoludów podszed³ do martwego herszta bandy i wy- ci¹gn¹³ z trupa w³óczniê kobiety. Wydobycie broni z cia³a nie spra- wi³o mu najmniejszej trudnoci. Wielka dzida wysunê³a siê z mla- niêciem przypominaj¹cym odg³os wyci¹gania buta z b³ota lub gwodzia z mokrego drewna. Mê¿czyzna poda³ j¹ towarzyszcze. Dobry rzut pochwali³ dziewczynê Conan. Zw¹ mnie Teyle powiedzia³a olbrzymka. A nasze plemiê to Jatte. Czasem trafiam tym do celu... Opar³a têpy koniec w³óczni o ziemiê. Ale mam ma³o si³y w porównaniu z wiêkszoci¹ naszych ludzi. Conan przyjrza³ siê ranie na piersi zbója. W dziurze, któr¹ zro- bi³a w³ócznia, zmieci³aby siê jego piêæ. Nawet najsilniejszy, zwy- k³y cz³owiek mia³by trudnoci z uniesieniem i rzuceniem takiej dzi- dy, a ta kobieta uwa¿a³a siê za s³ab¹! Jatte sprawiali wra¿enie powolnych, lecz bez w¹tpienia brak zwinnoci nadrabiali si³¹.
16 Masz po¿ywienie? zapyta³a Teyle. Mo¿emy poczêstowaæ ciê winem, serem i miêsem. Przy³¹cz siê do nas. Ju¿ jestem waszym d³u¿nikiem odpar³ Conan. Teyle popatrzy³a na martwych opryszków. To hieny. Nie zas³ugiwali na nic innego ni¿ mieræ. Zamierza- limy siê ich pozbyæ, a ty u³atwi³e nam zadanie. Có¿... By³o w tym sporo racji, choæ Cymmerianin stan¹³ do wal- ki z w³asnych powodów. A po takim zajêciu cz³owiek g³odnieje. Wspomnia³a o winie? W istocie. Conan spa³ dobrze. Po wybornym winie mia³ przyjemne sny. Móg³ porz¹dnie wypocz¹æ, wiedz¹c, ¿e przy ognisku towarzyszy mu troje gigantów. Z pewnoci¹ nie zamierzali zrobiæ mu nic z³ego, bo inaczej zabiliby go wraz z hersztem rzezimieszków. Gdy blask poranka rozjani³ bezchmurne niebo, Cymmerianin wsta³ rzeki. Czeka³a go kolejna przygoda. Na szczêcie zapowiada- ³a siê bezpieczniej ni¿ te, które prze¿y³ wczeniej podczas podró¿y. Nie obawia³ siê olbrzymów, w koñcu mia³ byæ ich gociem. Po obfitym niadaniu ruszyli w drogê. Tylko Teyle potrafi³a po- rozumieæ siê z Conanem i w czasie marszu opowiedzia³a mu co nie- co o historii Jatte. Trzysta lat temu pewien potê¿ny czarownik stworzy³ naszych przodków, bo potrzebowa³ silnych robotników do budowy swego zamku. By³ zacnym cz³owiekiem i po wykonaniu pracy ofiarowa³ Jatte wolnoæ. Od tamtej pory ¿yjemy mniej lub bardziej spokojnie w wiosce, sk¹d wywodzi siê nasz ród. Conanowi wyda³o siê, ¿e gdy Teyle wypowiada³a ostatnie zda- nie, przez jej twarz przemkn¹³ cieñ emocji. O nic siê jednak nie do- pytywa³. Przez kilka godzin szli w milczeniu. Czasem Jatte odzywali siê do siebie, lecz kobieta nie zadawa³a sobie trudu, by t³umaczyæ Cym- merianinowi ich s³owa. Ko³o po³udnia dotarli do w¹skiej cie¿ki wij¹cej siê na prawo w skalnej rozpadlinie. Conan cierpliwie pod¹¿a³ za trójk¹ olbrzy- mów. Wkrótce przed wêdrowcami pojawi³ siê strumieñ p³yn¹cy rów- nolegle do dró¿ki. Nad brzegami ros³y wierzby. Po godzinie marszu zbli¿yli siê do miejsca, gdzie rolinnoæ gêstnia³a, a po nastêpnej znaleli siê na skraju bagien. Ziemia zrobi³a siê grz¹ska, a korony
17 wysokich drzew tworzy³y sklepienie przepuszczaj¹ce niewiele wia- t³a. Wokó³ brzêcza³y owady i sta³a woda. Tu i ówdzie przenika³ pro- mieñ s³oñca, lecz nie doskwiera³ upa³, który da³ siê Conanowi we znaki poprzedniego dnia. cie¿kê dawno pozostawili za sob¹, ale trójka olbrzymów pew- nie stawia³a kroki. Wielkoludy najwyraniej dobrze wiedzia³y, gdzie st¹paæ, by nie uton¹æ w zdradliwym trzêsawisku. Cymmerianin nie podj¹³by tej wêdrówki, gdyby musia³ iæ têdy po raz pierwszy w po- jedynkê. Zdawa³o siê, ¿e dooko³a s¹ tylko mokrad³a i grz¹skie pia- ski. Niekiedy drogê przecina³y piechurom wê¿e grube jak nogi Cym- merianina. D³ugoæ niektórych gadów trzykrotnie przekracza³a wzrost cz³owieka. Jednak dopóki szed³ za olbrzymami, czu³ siê bez- pieczny. Skoro grunt nie zapada³ siê pod ich ciê¿arem, to tym bar- dziej jemu nic nie grozi³o. Zatrzymali siê na stosunkowo suchym skrawku ziemi, by siê posiliæ. Wtedy wprawne ucho Conana z³owi³o dziwny dwiêk do- chodz¹cy z oddali. Brzmia³ niczym g³one kumkanie wielkiej gro- mady ¿ab, które wyroi³y siê po ulewnym deszczu. Olbrzymy te¿ to us³ysza³y. Vargowie! parskn¹³ wy¿szy z mê¿czyzn i splun¹³. Zdziwiony Conan spojrza³ na Teyle. Vargowie? Skinê³a g³ow¹. Bagienne bestie zamieszkuj¹ce moczary. S¹ podobne do Jatte, lecz bardzo ma³e. Mniejsze nawet od ciebie. Maj¹ zielon¹, nakrapia- n¹ skórê i spi³owuj¹ sobie zêby w ostre szpice. To najgorszy rodzaj dzikich. W³ócz¹ siê stadami i ¿ywi¹... naszym miêsem. Conan zamyli³ siê. Stworzenia po¿eraj¹ce olbrzymy z pewno- ci¹ nie gardzi³y te¿ zwyk³ymi ludmi. Odruchowo dotkn¹³ rêkojeci miecza. To tchórze uspokoi³a go kobieta. Atakuj¹ tylko wtedy, gdy jest ich tuzin, a ofiara jedna. Nie musimy siê ich obawiaæ. Conan pokiwa³ g³ow¹, ale postanowi³ mieæ siê na bacznoci. Pod¹¿yli dalej krêtym szlakiem przez b³ota. Kilka razy towarzy- sze Cymmerianina ostrzegli go w porê przed zrobieniem fa³szywego kroku. Uwiadomi³ sobie, ¿e nikt nie móg³by natkn¹æ siê przypadko- wo na ich wioskê. A gdyby nawet kto wiedzia³, gdzie le¿y osada, i zamierza³ tam dotrzeæ, wyprawa okaza³aby siê przera¿aj¹co nie- bezpieczna. Conan mia³ bystre oko i na d³ugo zapamiêtywa³ miej- sca, które raz zobaczy³. Mimo to, nie zapuci³by siê w te tereny bez
18 zachowania du¿ej ostro¿noci. Musia³by siê zastanawiaæ, zanim gdzie postawi³by stopê. Pónym popo³udniem dobrnêli wreszcie na skraj wioski Jatte. Widok by³ zaiste imponuj¹cy. Domy pobudowano g³ównie z drewna. Mia³y dachy kryte strze- ch¹ i nawet najmniejsze z nich zdawa³y siê ogromne przy zwyk³ych, ludzkich siedzibach. Conan zobaczy³ wielu Jatte poch³oniêtych ró¿- nymi zajêciami. Tu kobiety me³³y ziarno na m¹kê, tam mê¿czyni ciêli drewno na opa³ lub na budulec, ówdzie bawi³y siê dzieci. Cym- merianin sam poczu³ siê jak malec, gdy¿ potomstwo Jatte dorówny- wa³o mu wzrostem i budow¹ cia³a, lub nawet nad nim górowa³o. Nigdy nie spotka³ siê z niczym podobnym. Niektórzy wieniacy oderwali siê od pracy i wyszli naprzeciw powracaj¹cej trójce. Pozdrawiali Teyle i jej towarzyszy, obrzucaj¹c Conana zaciekawionymi spojrzeniami. Gawêdzili miêdzy sob¹ w swoim jêzyku. Cymmerianin us³ysza³, ¿e Teyle wymieni³a jego imiê. Trójka olbrzymów zaprowadzi³a gocia do okaza³ej budowli w rodku wioski. Przy wejciu sta³o dwoje dzieci ch³opiec i dziew- czynka. Przerasta³y Conana, choæ nie wygl¹da³y na wiêcej ni¿ trzy- nacie wiosen. Nosi³y we³niane koszule, krótkie kilty oraz zielone buty z cêtkowanej skóry siêgaj¹ce do po³owy ³ydek. Mia³y w³osy tego koloru co Teyle. Cymmerianin dostrzeg³ rodzinne podobieñ- stwo. Kobieta wskaza³a na ch³opca. To Oren. Trzynastolatek umiechn¹³ siê. A to Morja. S¹ bliniakami i moim m³odszym rodzeñstwem. Conan pozdrowi³ dzieci skinieniem g³owy. Wspania³y okaz, Teyle! ucieszy³ siê Oren. Cymmerianin zerkn¹³ na olbrzymkê. Okaz? Uczy³am ich trochê jêzyka, którym mówisz wyjani³a. Ale robi¹ du¿o b³êdów. Conan przyj¹³ to do wiadomoci. Có¿ m³odzi czêsto siê myl¹. Mój ojciec czeka na nas powiedzia³a. Chce ciê poznaæ. A sk¹d wie, ¿e tu jestem? Bliniaki z pewnoci¹ go uprzedzi³y. We wnêtrzu wielkiego budynku panowa³ pó³mrok. wiat³o dzien- ne wpada³o tu tylko przez kilka otwartych okien. Na rodku izby sta³ olbrzym niemal dwakroæ wiêkszy od Conana, a obok wielkoluda
19 widnia³a solidna, lecz pusta klatka. Pod cianami ustawiono sto³y i krzes³a. Tu i ówdzie wala³y siê du¿e, wiklinowe kosze. Witaj, Teyle! zawo³a³ olbrzym. Witaj, ojcze. Kobieta i Cymmerianin pozostawili innych z ty³u i podeszli do gospodarza. Oblicze pana domu zdobi³a ciemna broda przyprószo- na siwizn¹, a nagie cia³o okrywa³a jedynie zwierzêca skóra opasu- j¹ca biodra i siêgaj¹ca do kolan. Mê¿czyzna by³ muskularny i opa- lony bardziej ni¿ Conan. Cymmerianin mia³ wra¿enie, ¿e olbrzym z³ama³by go wpó³ z tak¹ ³atwoci¹ jak zwyk³y cz³owiek ³amie kij od miot³y. Oto Conan, ojcze odezwa³a siê Teyle. Umierci³ na p³a- skowy¿u piêciu ³otrów. Conanie, to mój ojciec imieniem Raseri, wódz plemienia Jatte i nasz g³ówny szaman. Piêciu ³otrów, hê?! zagrzmia³ olbrzym. Jego donony bas zadudni³ echem w pustej izbie. Doskonale, moja córko! Przypro- wadzi³a mi wspania³y okaz! Co za okropne okrelenie, pomyla³ Conan. Zacz¹³ pow¹tpie- waæ, ¿e to przypadek. Poczu³ nagle obawê i odwróci³ siê do Teyle. Zd¹¿y³ dostrzec jej ogromn¹ piêæ, przy której jego w³asna wy- dawa³a siê ma³a, i us³ysza³: Wybacz. Zbyt póno siê zorientowa³. Nawet szybki refleks nie móg³ go ju¿ uratowaæ. Potworny cios zwali³ Conana z nóg. W oczach zawi- rowa³y Cymmerianinowi kolorowe plamy, a potem ogarnê³a go ciem- noæ. Straci³ przytomnoæ. III Wóz wolno toczy³ siê zanie¿onym Traktem Korynthiañskim, zmierzaj¹c przez prze³êcz w kierunku Zamory. Z trudem pokony- wa³ górski szlak. By³ ciê¿ki, d³ugi i szeroki. Mia³ solidn¹, drewnia- n¹ konstrukcjê, wysokie burty i ustawion¹ w szpic plandekê z gru- bej, mocnej tkaniny, która chroni³a pasa¿erów przed kaprysami pogody. Szeæ wielkich, drewnianych kó³ opasywa³y ¿elazne obrê- cze, a piasty obficie wype³nia³ czarny smar. Pasy miedzi wzmac- niaj¹ce szprychy pozielenia³y ze staroci, a wymylnie rzebione boki pojazdu wyblak³y od s³oñca. Ze wzglêdu na du¿e wymiary
20 wóz móg³ poruszaæ siê jedynie szerszymi drogami, choæ szeæ wo- ³ów id¹cych w zaprzêgu nie wprawia³o go w nale¿ycie szybki ruch. Na kole oddzielonym od wnêtrza zas³on¹ siedzia³ wonica ukry- waj¹cy twarz pod kapturem. W d³oniach chronionych rêkawicami dzier¿y³ lejce. Z czeluci wozu wygramoli³a siê druga postaæ i usiad³a obok powo¿¹cego. Przystojny mê¿czyzna mia³ w³osy koloru s³omy i g³ad- ko ogolone policzki. Podobnie jak wonica, ubrany by³ w szar¹, we³nian¹ opoñczê. Klepn¹³ towarzysza w ramiê. Hej, Penz. Dake chce, ¿eby stan¹³. Czas na posi³ek. Spod kaptura dobieg³ nieartyku³owany pomruk. Blondyn pokaza³ w umiechu piêkne zêby. Ponurak z ciebie, w³ochaczu. Powiniene bardziej cieszyæ siê ¿yciem! Z tymi s³owy przystojniak szarpn¹³ kaptur i zdar³ go z g³owy Penza. Wonica parskn¹³ i wyr¿n¹³ ¿artownisia na odlew ku³akiem. Cios by³ silny. Jasnow³osy mê¿czyzna zachwia³ siê i run¹³ z koz³a na za- nie¿on¹ drogê. Spad³ z wysoka; siedzenie dzieli³a od ziemi odle- g³oæ równa wzrostowi doros³ego cz³owieka. Penz pospiesznie na- ci¹gn¹³ kaptur z powrotem. Ka¿dy, kto zobaczy³by, co pod nim ukrywa, w mig poj¹³by powód rozdra¿nienia. Wonica mia³ oblicze dzikiej bestii. Twarz wilka. Tam, gdzie zwyk³ym cz³owiekowi wyrasta nos, stercza³ d³ugi pysk. Gdy Penz wpada³ w z³oæ, szczerzy³ d³ugie, ostre k³y zdolne rozszarpaæ cia³o. G³êboko osadzone lepia zastêpowa³y mu oczy, a ca³¹ zwierzêc¹ fizjonomiê uzupe³nia³a szorstka sieræ. Kiedy wóz przystan¹³, wilko³ak uniós³ siê, by skoczyæ na le¿¹- cego mê¿czyznê. Wtem mrone powietrze przeci¹³ czyj g³os, ostry jak smagniêcie bicza. Penz! Stój! Cz³owiek o wilczej twarzy zamar³ niczym ra¿ony piorunem. Zza zas³ony wy³oni³ siê trzeci podró¿ny. By³ przeciwieñstwem blondyna podnosz¹cego siê w³anie ze niegu. Mia³ smag³¹ cerê i kru- czoczarne w³osy, a jego oblicze zdobi³y sumiaste w¹sy opadaj¹ce poni¿ej kwadratowego podbródka. Kiedy zacisn¹³ piêci, pod szat¹ opinaj¹c¹ krêp¹ sylwetkê zadrga³y mocne miênie ramion. Jasnow³osy stan¹³ na nogi. Rozwalê tê w³ochat¹ gêbê! Smag³y mê¿czyzna spojrza³ na niego surowo.
21 Zamilcz, Kreg! Blondyn, wyranie wciek³y, nie odezwa³ siê. Popatrzy³ ze z³o- ci¹ na mówi¹cego, potem spuci³ wzrok i pocz¹³ otrzepywaæ odzie- nie. Wola³ trzymaæ jêzyk za zêbami, skoro tak mu kazano. Ogorza³y zwróci³ siê do Penza: Nie wolno ci uderzyæ Krega. Ja wymierzam kary, rozumiesz? Ja tu rz¹dzê! Wilko³ak skin¹³ g³ow¹. Powtórz! Penz wykrztusi³ zrozumia³¹ odpowied: Ty tu rz¹dzisz, Dake. Dobrze pochwali³ smag³y mê¿czyzna, po czym nagle za- machn¹³ siê. Cios wielkiej piêci trafi³ w³ochacza w pier. Wilko³ak polecia³ z wozu, ku uciesze Krega. Ale umiech znikn¹³ z twarzy blon- dyna, gdy zwalisty Penz spad³ i przygniót³ go swym ciê¿arem. A ty nie masz prawa szydziæ z niego, Kreg warkn¹³ Dake. Odwróci³ siê i znikn¹³ w g³êbi wozu, pozostawiaj¹c dwóch mê¿czyzn le¿¹cych na zmarzniêtej ziemi. Wewn¹trz wóz by³ wiêkszy ni¿ wydawa³ siê z zewn¹trz. Mia³ ³awy do siedzenia, zamykane szafki i doæ miejsca do spania dla tu- zina ros³ych mê¿czyzn. Kobieta-kot imieniem Tro oraz Sab, cz³o- wiek o czterech rêkach, siedzieli w milczeniu i trwo¿liwie wpatry- wali siê w Dakea, który po powrocie zaj¹³ wycie³an¹ ³awê zarezerwowan¹ wy³¹cznie dla niego. Przywódca spojrza³ na kompa- nów spode ³ba. Nikt w ca³ej Korynthii, Zamorze, ani nawet w Koth nie posiada³ takiej kolekcji osobliwoci jak on, a jednak nie by³ za- dowolony. Tro tak przypomina³a kotkê jak Penz wilka, lecz pod miêk- k¹ sierci¹ jej cia³o mia³o bardzo kusz¹ce kszta³ty i wielu mê¿czyzn chêtnie p³aci³o za sposobnoæ zabawienia siê z kobiet¹-kotem. Dake te¿ j¹ wykorzystywa³, choæ ostatnio trochê odesz³a mu na to ochota. Druga para r¹k Saba by³a mniejsza od pierwszej, ale s³u¿y³a mu równie dobrze. Chêtnie siê ni¹ popisywa³, jeli tylko kto sypn¹³ gro- szem. Od pewnego czasu jednak okazy Dakea nie wzbudza³y ju¿ takiej ciekawoci jak niegdy. Musia³ znaleæ co lepszego, by przy- ci¹gn¹æ gawied. Mo¿e co wiêkszego? Skromne umiejêtnoci magiczne i trupa z³o¿ona z dziwol¹gów zapewnia³y mu byt, lecz marzy³o mu siê znacznie wiêcej. Chcia³ zo- staæ nadwornym mistrzem rozrywki u jakiego króla i zgromadziæ
22 takie bogactwa, by osi¹gn¹æ cel swego ¿ycia. Pragn¹³ mianowicie tworzyæ coraz dziwniejsze istoty, wyhodowaæ tuziny, mo¿e nawet setki potworów, jakich nie widzia³y jeszcze ludzkie oczy, i staæ siê bogiem groteski. Wiedzia³, ¿e najwiêksi magowie potrafiliby zrobiæ to jednym machniêciem rêki, ale nie posiada³ tak rozleg³ej wiedzy czarnoksiêskiej i nie móg³ dorównaæ najlepszym cudotwórcom. Po- zostawa³o mu zadowoliæ siê tym, co umia³ jeli nie czeka³a go s³a- wa wielkiego czarownika, to przynajmniej chcia³ zdobyæ popular- noæ jako kolekcjoner. Wieæ g³osi³a, ¿e gdzie w bok od drogi do Shadizaru ¿yje ple- miê olbrzymów. Ci, co o tym wiedzieli, utrzymywali te¿, i¿ w pobli- ¿u zamieszkuje rasa kar³ów, a doros³e osobniki nie s¹ wiêksze od dzieci. Kar³y nie by³y niczym osobliwym, lecz te mia³y podobno zie- lon¹ skórê jak ¿aby. Zdobycie dwóch takich okazów znacznie zwiêk- szy³oby szanse Dakea na pozyskanie mo¿nego patrona. Dlatego wyruszy³ w kierunku Miasta Z³odziei. Posiada³ nawet przybli¿on¹ mapê zakupion¹ od pewnego bywalca wal¹cej siê karczmy tu¿ za murami miasta Opkothard. Postawi³ pijaczynie flaszkê mêtnego wiñ- ska i ten odda³ mu w zamian swój skarb. Za kilka miedziaków Dake pozna³ miejsce, które mog³o dostarczyæ mu niebywale cennych dzi- wów natury. Rzecz jasna, by³o wielce prawdopodobne, i¿ mapa jest fa³szywa i nie warta nawet baraniej skóry, na której j¹ wyrysowano. Lecz Dake nie wierzy³, by spotka³ go taki zawód. Mia³ dobrego nosa. Szkic, starannie przechowywany, choæ wygnieciony przez lata u¿yt- kowania, sprawia³ wra¿enie starego i autentycznego. A jeli tak, wart by³ ca³ej winnicy, a nie jednej butelki. I z pewnoci¹ nikt nie prze- p³aci³by, gdyby nawet wy³o¿y³ tuzin razy wiêcej. Myli o pokonaniu wszelkiej konkurencji i bogatym patronie nieco poprawi³y Dakeowi humor. Przywódcê wziê³a chêtka na co przyjemnego. Umiechn¹³ siê do kocicy i ruchem g³owy wskaza³ wielkie ³o¿e. Tylko on mia³ prawo z niego korzystaæ, jeli nie liczyæ osoby, któr¹ zaprasza³ na pos³anie. Tro wsta³a, westchnê³a i posz³a, gdzie jej kaza³. Dake do³¹czy³ do niej i wybuchn¹³ miechem, gdy Sab odwróci³ wzrok. Czterorêki kocha³ siê w kocicy z wzajemnoci¹. Oboje nie wiedzieli, ¿e Dake zna ich sekret. Mieli pecha. Nie nale¿eli do gatunku ludzkiego, stanowili tylko parê dziwol¹gów. Ich pragnienia nie liczy³y siê. Wa¿ne by³o jedynie to, czego ¿yczy³ sobie Dake, ich pan i w³adca.
23 Gdy s³oñce dwakroæ zatoczy³o kr¹g po niebosk³onie i tyle¿ razy ksiê¿yc spowi³ ziemiê swym blaskiem, pasa¿erowie wozu przybyli do miejsca, gdzie mieli opuciæ bity trakt. Penz, Kreg i Dake stali obok pojazdu i patrzyli na cie¿kê wij¹- c¹ siê miêdzy ska³ami w stronê widocznego w dole strumienia. Tam ozwa³ siê wilko³ak i d³oni¹ w rêkawiczce wskaza³ na po³udnie. Jeste pewien? spyta³ Dake. A ju¿ci. Widzisz zielonoæ w oddali? To pocz¹tek mokrade³. Dake znów roz³o¿y³ mapê. Mia³ jej kopiê, któr¹ w³asnorêcznie odrysowa³ na wypadek, gdyby straci³ orygina³. Wygl¹da³o na to, ¿e Penz siê nie myli. Musimy ukryæ wóz powiedzia³ przywódca. W lesie, o pó³ godziny drogi st¹d. Mijalimy go, jad¹c tutaj. A co z wo³ami? zapyta³ Kreg. Wyprzêgniemy. Niech siê pas¹ do woli. Nie odejd¹ daleko. Wróc¹, gdy je przywo³am Dake skin¹³ rêk¹, zginaj¹c palce, jakby kogo przyzywa³. Zaklêcie zmuszaj¹ce zwierzêta domowe do pos³u- szeñstwa nie by³o trudne, potrafi³ je rzuciæ bez wysi³ku. Nie urodzi³ siê magiem, lecz ¿ycie go nauczy³o, ¿e nawet wielkim czarownikom nie zawsze dobrze siê wiedzie. Kiedy znajd¹ siê w potrzebie, gotowi s¹ odsprzedaæ kilka mniej wa¿nych zaklêæ za godziw¹ cenê. Czy nie powinnimy zostawiæ kogo do pilnowania wozu? zauwa¿y³ blondyn. Nie ma potrzeby. Dake umia³ zapewniæ pojazdowi niewi- dzialn¹, magiczn¹ ochronê. Ka¿dy ciekawski nie znaj¹cy siê na rze- czy, który podszed³by zbyt blisko, po¿a³owa³by tego. Ogarnê³aby go paskudna niemoc i zebra³oby mu siê na wymioty. Ta przeszkoda na- turalnie nie powstrzyma³aby dowiadczonego magika czy wiedmy, ale te¿ po co kto taki mia³by kraæ czyj wóz, nawet wyj¹tkowo dobry? Wszyscy pójdziemy t¹ cie¿k¹. Mog¹ mi siê przydaæ wasze umiejêtnoci, gdy przydybiemy zdobycz. Penz zawróci³ wóz, by odjechaæ w stronê kryjówki. Dake przez chwilê wpatrywa³ siê w odleg³e drzewa wyrastaj¹ce z bagien. Minê- ³y lata od czasu, gdy po raz ostatni zaszczyci³ Shadizar swoj¹ obec- noci¹. Wiedzia³ jednak, ¿e w tym miecie znajdzie siê niejeden mo¿ny opiekun jego mena¿erii. Zw³aszcza, jeli powiêkszy j¹ o ol- brzyma i osobliwego kar³a.
24 Oczyma wyobrani widzia³ ju¿ przysz³e mo¿liwoci. Skrzy¿o- waæ ze sob¹ dziwol¹gi! Gigantyczny cz³owiek-kot, kobieta lub mê¿- czyzna... A mo¿e kar³owaty wilko³ak o zielonej sierci? Czterorêki karze³ albo wielkolud... To prawda, ¿e nie wszystkie krzy¿ówki ró¿- nych gatunków siê udaj¹, ale za pomoc¹ czarów pary powinny siê po³¹czyæ. Dake zna³ kilka prostszych zaklêæ, a za odpowiedni¹ iloæ z³ota móg³by posi¹æ wiêcej. Odwróci³ siê z umiechem i wdrapa³ na ty³ wozu. Mia³ przed sob¹ mnóstwo ekscytuj¹cych perspektyw. IV Conan ockn¹³ siê w klatce. Bola³a go g³owa i zesztywnia³y mu miênie. Zda³ sobie sprawê, ¿e odrêtwia³ od le¿enia na ziemi. Kiedy po chwili przypomnia³ sobie powód bólu g³owy, nie by³ zbyt uszczêliwiony. Olbrzymka zdzieli³a go piêci¹, wykorzystuj¹c jego nieuwagê. Cios zaprzecza³ jej twierdzeniu, ¿e jest s³aba. ¯aden mê¿czyzna jesz- cze tak nie powali³ Conana. Cymmerianin znalaz³ siê w nieweso³ym po³o¿eniu. Usiad³ i po- masowa³ bol¹c¹ czaszkê. Potem rozejrza³ siê. Pozbawiono go mie- cza i pochwy, ale nie zabrano mu odzienia, pasa ani sakiewki. Mia³ krzesiwo i hubkê, móg³ zatem rozpaliæ ogieñ. Ci, którzy go uwiêzili, musieli przeoczyæ ten fakt i pope³nili b³¹d. Nie zd¹¿y³ wczeniej przyjrzeæ siê klatce. Teraz zobaczy³, ¿e jest zrobiona z twardego, bia³ego materia³u. Nie od razu rozpozna³ budulec. Poprzeczki tworz¹ce kraty mia³y dziwne kszta³ty i ró¿ne wielkoci. Po³¹czono je jak¹ zielonkaw¹ substancj¹, bez w¹tpienia nieznanym rodzajem kleju. Próby wykruszenia go paznokciem i krze- mieniem nie zda³y siê na nic. Równie dobrze Conan móg³by d³ubaæ w skale. Kiedy uderzy³ w bia³e prêty kostkami palców, rozleg³ siê metaliczny dwiêk, jakby postuka³ w br¹z. Koci! Czyje, tego nie wiedzia³. Lecz s¹dz¹c po d³ugoci, pochodzi³y od stworzenia wiêkszego ni¿ cz³owiek. A, widzê, ¿e siê obudzi³e. Conan odwróci³ siê i zobaczy³ ojca Teyle, olbrzyma imieniem Raseri.
25 Wielkolud podszed³ bli¿ej. Wiesz, dlaczego siê tu znalaz³e? Przychodzi ci do g³owy ja- ki powód? Conan nie mia³ ochoty na pogwarki, ale tamten trzyma³ go w gar- ci. Lepiej nie dra¿niæ olbrzyma, kiedy siedzi siê w jego klatce. Wiem tyle, ¿e wiêzisz mnie za kratami z wielkich, mocnych ko- ci odrzek³. Podejrzewam, ¿e nale¿a³y do twoich pobratymców. Ale nie pojmujê, po co mnie tu trzymasz. Mo¿e jestecie ludo¿ercami? Olbrzym rozemia³ siê, a¿ zadudni³o. Bardzo dobrze! Co do klatki, wszystko siê zgadza. Nasz Stwór- ca wiedzia³, ¿e jeli mamy mu siê przydaæ, musimy byæ zbudowani inaczej ni¿ mali ludzie. Da³ nam mocniejsze koci. Mylisz siê jed- nak, s¹dz¹c, i¿ jestemy kanibalami, choæ tê ciekaw¹ teoriê uspra- wiedliwia twoja sytuacja. Nie nale¿ymy do dzikusów jak Vargowie. Uwa¿amy siê raczej za wyznawców filozofii naturalnej. Conan nie zna³ tego terminu, wiêc milcza³. Im wiêcej siê dowie od giganta, tym ³atwiej bêdzie mu uciec. Twoja mina wiadczy o tym, ¿e nasza doktryna jest ci obca ci¹gn¹³ Raseri. Filozofia naturalna to poznawanie wiata i jego ta- jemnic. Chcemy wiedzieæ wszystko o wszystkim. Olbrzym zbli¿y³ siê do klatki na odleg³oæ równ¹ swemu wzro- stowi i spojrza³ z góry na Conana. Jeli mamy przetrwaæ w otocze- niu przewa¿aj¹cej liczby ludzi, którzy boj¹ siê nas i nienawidz¹, musimy znaæ ka¿dy szczegó³ o naszych wrogach. Przeto pos³u¿ysz nam za przedmiot dociekañ. Nie jestem mêdrcem zaprotestowa³ Conan. Niewiele wam powiem. Ale nie ty pierwszy siedzisz w tej klatce. Badalimy ju¿ tych, których zwiesz mêdrcami. Wiemy, ¿e mali ludzie ró¿ni¹ siê od sie- bie, podobnie jak my. Teraz przyszed³ czas, by przepytaæ wojownika z obcego kraju. Nie muszê tkwiæ za kratami, by udzielaæ odpowiedzi. Obawiam siê, ¿e musisz. Niektóre z pytañ bêd¹ bolesne, bo to badania natury fizycznej. Conan popatrzy³ na Raseriego. B³yszcz¹ce, niebieskie oczy Cym- merianina na moment pociemnia³y. Zamierzaj¹ go torturowaæ! A wiêc, dobrze. Zobaczy, jacy s¹ silni, gdy otworz¹ klatkê, a on wpadnie w gniew. Dostrzeg³ swój miecz oparty o cianê za plecami wielkolu- da. Wiedzia³, ¿e jest szybszy od Jatte. Jeli zd¹¿y dopaæ broni, prze- kona siê, czy cia³o olbrzymów oka¿e siê twardsze od ostrej stali.
26 Lepiej zgin¹æ z mieczem w d³oni ni¿ poddaæ siê i cierpieæ w mêczar- niach. Crom nie jest ³askawy dla wojowników unikaj¹cych walki. A skoro zanosi siê na rych³e spotkanie z bogiem, lepiej zabraæ ze sob¹ tylu wrogów, ilu siê da. S¹ gorsze rzeczy ni¿ umieranie. Bez w¹tpienia jedna z nich to niegodna mieræ. Mokrad³a gêsto porasta³a bujna rolinnoæ, liczne rozlewiska pokrywa³a bagienna piana, a grunt by³ zdradliwy. S³oñce tylko gdzie- niegdzie przebija³o siê przez korony drzew i nawet w po³udnie pa- nowa³ tu ponury pó³mrok. Byæ mo¿e z powodu ciemnoci Kreg zmyli³ drogê i zszed³ ze cie¿ki, zamiast pod¹¿aæ ladami Tro, pewnie prowadz¹cej grupkê. Nagle zacz¹³ ton¹æ w b³otnistej mazi. Na pomoc! Dake z niesmakiem pokrêci³ g³ow¹. Wyci¹gnij go, Penz. Cz³owiek-wilk skin¹³ ³bem i zdj¹³ z ramienia zwój liny. Trzy- maj¹c sznur w lewej rêce, okrêci³ koniec w powietrzu, by rzuciæ go Kregowi. Szybciej, w³ochaty durniu! Blondyn tkwi³ po uda w mule. Przy ka¿dym ruchu zapada³ siê coraz g³êbiej. Dake westchn¹³. Kreg by³ mu bezgranicznie oddany, ale równie g³upi. Trzeba nie mieæ rozumu, by miotaæ wyzwiska na swego wy- bawcê, gdy cz³owieka wch³ania bagno. Gdyby Dake nie rozkaza³ Penzowi wydobyæ kompana z grzêzawiska, wilko³ak z umiechem pozwoli³by Kregowi uton¹æ. Kto nie potrzebuje pomocnika, bo uwa¿a siê za zbyt sprytnego lub ambitnego, jest niebezpieczny. Ale lojal- noæ Krega rekompensowa³a jego têpotê. Penz cisn¹³ linê. Od ton¹cego dzieli³a go niewielka odleg³oæ, tote¿ rozwin¹³ tylko kawa³ek zwoju. Gruby i ciê¿ki koniec sznura mocno uderzy³ Krega w twarz i pier, oplataj¹c jego cia³o. Auuu...! Niech ciê Set porwie! Dake nie widzia³ twarzy Penza ukrytej pod kapturem, ale gotów by³ siê za³o¿yæ, ¿e wykrzywi³ j¹ wilczy umiech. Wokó³ brzêcza³y owady. Wilko³ak poci¹gn¹³ linê. Rozleg³o siê g³one mlaniêcie i nogi Krega zosta³y uwolnione z bagnistej pu³ap- ki. Gdy blondyn prawie ca³kiem wydoby³ siê z grzêzawiska, Penz szarpn¹³ trochê za mocno i Kreg straci³ równowagê. Pad³ na twarz, rozpryskuj¹c b³oto.
27 Za plecami Dakea Tro i Sab wybuchnêli miechem. Kreg wygramoli³ siê na cie¿kê. Trz¹s³ siê z gniewu. Rzuci³ wil- ko³akowi wciek³e spojrzenie. Umylnie mnie przewróci³e! Wyrwa³ zza pasa d³ugi szty- let. Obetnê ci za to uszy! Schowaj nó¿ rozkaza³ Dake. Blondyn by³ zbyt g³upi, by zdawaæ sobie sprawê z ryzyka. Prze- niós³ p³on¹cy wzrok na swego pana. Widzia³e, co mi zrobi³! Widzia³em te¿, ¿e to ty spad³e ze cie¿ki. Nastêpnym razem pozwolê ci uton¹æ! Penz spokojnie zwija³ linê. Kreg kipia³ ze z³oci, ale wsun¹³ sztylet do pochwy. Dake odwróci³ siê. Pewnego dnia ci dwaj naprawdê skocz¹ so- bie do garde³! Szkoda by³oby straciæ tak cenny okaz jak Penz, wiêc jeli Kreg siê nie pohamuje, zginie. £atwo znaleæ nowego pomoc- nika, o wiele trudniej wilko³aka. To przykre, ale sama lojalnoæ nie czyni cz³owieka niezast¹pionym. Tymczasem by³y wa¿niejsze sprawy: schwytanie kar³a i olbrzyma. Jakby w odpowiedzi na to, z g³êbi bagien dolecia³ dziwny dwiêk. Mag nigdy dot¹d nie s³ysza³ tak jednostajnego zawodzenia. Co to? zaniepokoi³ siê Kreg. Ruszajmy naprzód, to siê dowiemy odpar³ Dake. W wysuniêtych najdalej na po³udnie dzikich ostêpach mokra- de³, gdzie jeszcze nigdy nie zapuci³ siê cz³owiek, wród najbardziej zdradliwych grz¹skich piasków i drzew rosn¹cych miejscami gêsto jak palisada, ¿y³o plemiê Vargów. Na polanie przy ch³odnej sadzaw- ce siedzia³ jego wódz imieniem Fosull. Spomiêdzy spiczastych, przed- nich zêbów wyd³uba³ ostrym paznokciem kawa³ek miêsa i prze¿u³ go w zamyleniu. Fosull by³ najsilniejszy i najwy¿szy ze wszystkich Vargów; wysokoæ jego cia³a siêga³a niemal æwierci wzrostu prze- ciêtnego Jatte. Biega³ i wspina³ siê szybciej ni¿ o po³owê m³odsi pobratymcy. Nakrapiana, zielona skóra wodza nosi³a tu i ówdzie la- dy zmarszczek, a oczy nie widzia³y ju¿ tak dobrze jak tuzin wiosen wczeniej, lecz wci¹¿ nikt nie mia³ odebraæ mu w³adzy. Nawet naj- starszy syn, Vilken, choæ Fosull wiedzia³, ¿e ten dzieñ zbli¿a siê nie- uchronnie. Ch³opak musi jeszcze nabraæ dowiadczenia. Ale nastêp- nego lata, lub mo¿e trochê póniej, trzeba bêdzie ust¹piæ mu miejsca.
28 Niech m³odzieniec siê przekona, jak ciê¿ko jest rz¹dziæ. Fosull usu- nie siê w cieñ i zazna zas³u¿onego spokoju w otoczeniu swych dzie- wiêciu ¿on. Lepiej do¿yæ staroci jako by³y wódz ni¿ nie do¿yæ jej wcale. Pocz¹³ zdejmowaæ skórzane odzienie, by zanurzyæ siê w wo- dzie, gdy nadbieg³ Brack, jeden ze stra¿ników strzeg¹cych cie¿ki. Hej, wodzu! Fosull wci¹gn¹³ ze wistem powietrze i zrobi³ znudzon¹ minê. Dzieñ jest gor¹cy i zamierzam za¿yæ przyjemnej k¹pieli. Co tam znowu? Kto nadchodzi, wodzu. Jatte? Nie. Ludzie pozabagienni. Jacy dziwni. Jak to? Jeden ma cztery rêce. Drugi twarz dzikiej bestii. Jest jeszcze kobieta o wygl¹dzie kota. Dwaj inni s¹ zwyczajni. Ciekawe. Gdzie ich widzia³e? Na Dolnym ¯ó³wim Szlaku. Fosull zamyli³ siê. Prawda, ¿e ludzie spoza bagien byli du¿o mniej smaczni od Jatte, ale miêso to zawsze miêso. Lepsze takie ni¿ ¿adne. Dieta Vargów ogranicza³a siê ostatnio do dzikich wiñ i gry- zoni. Uczta z³o¿ona z piêciu pozabagiennych ludzi, nawet dziwacz- nych, nie trafia³a siê co dzieñ. K¹piel musia³a zaczekaæ. Dobrze. Zbierz wojowników na Wysokim ¯ó³wiu. Z³apiemy przybyszów na zakrêcie przy torfowisku. Tak jest, wodzu. Brack biegiem znikn¹³ w zarolach. Fosull siêgn¹³ po w³óczniê opart¹ o roz³o¿yste drzewo ocieniaj¹ce sadzawkê. Mo¿e dziwacz- noæ obcych doda im smaku? Conan samotnie przesiedzia³ w klatce wiêkszoæ poranka. Wci¹¿ piek³y go oczy od cuchn¹cego p³ynu, którym Raseri chlusn¹³ na nie- go przed odejciem. Ciecz wylana z ma³ej drewnianej miski mierdzia³a niczym zde- ch³y szczur le¿¹cy przez trzy dni w pal¹cym s³oñcu. Ale poza szczy- paniem pod powiekami i przykrym zapachem, Cymmerianin nie za- uwa¿y³ innych skutków prysznica. Olbrzym po opryskaniu wiênia przygl¹da³ mu siê przez chwilê, potem pokiwa³ g³ow¹ w zamyleniu i wyszed³.
29 Conan jeszcze nie s³ysza³ o takiej torturze. Do izby wesz³a Teyle. Kiedy zbli¿y³a siê do klatki, pos³a³ jej wciek³e spojrzenie, lecz nie odezwa³ siê ani s³owem. Widzê, ¿e koughmn pogorszy³ ci nastrój powiedzia³a. Conan milcza³. Musisz zrozumieæ... ci¹gnê³a ¿e osobicie nic do ciebie nie mam. Ojciec kaza³ mi sprowadziæ okaz wojownika rasy ma³ych ludzi. Przypadkiem natknê³am siê na ciebie. Conan uzna³ to wyjanienie za ma³o pocieszaj¹ce. Nadal trzy- ma³ jêzyk za zêbami. Nas jest garstka, a ma³ych ludzi wielu. Musimy poznaæ na- szych wrogów, by przetrwaæ. Chyba to pojmujesz? Dopóki tu nie przyby³em, nie by³em waszym wrogiem od- rzek³ w koñcu Conan. Lecz twój gatunek jest. ¯a³ujê, ¿e zwabi³am ciê tu podstêpem, ale mam swoje obowi¹zki. Przebaczy³bym ci, gdyby wypuci³a mnie z tej klatki. Ale¿ nie mogê. Chcia³am tylko, ¿eby wiedzia³, i¿ nie powi- niene braæ tego do siebie. Wygl¹da na to, ¿e przyjdzie mi umrzeæ w waszej niewoli. Wybacz wiêc, ale muszê braæ to do siebie. Teyle nie wiedzia³a, co odpowiedzieæ. Odwróci³a siê i odesz³a. Conan znów przyjrza³ siê klatce. Spojenia drzwi zasmarowano takim samym klejem jak resztê krat. Ju¿ wczeniej sprawdzi³, ¿e nie da siê go zeskrobaæ paznokciem lub krzemieniem, ani te¿ podpaliæ. Koci by³y niepalne jak metal. Cymmerianim pocz¹³ ostro¿nie napieraæ na wszystkie prêty, szu- kaj¹c s³abego punktu. W rogu wiêzienia znalaz³ koæ d³ugoci i gru- boci mniej wiêcej swego ramienia. Zaskrzypia³a lekko, gdy j¹ moc- no poci¹gn¹³. Wyjêcie jej nie otworzy³oby mu drogi ucieczki, ale przynajmniej zdoby³by narzêdzie do obluzowania pozosta³ych. Po- nadto, mia³by maczugê. Gdyby Raseri podszed³ doæ blisko, Conan móg³by spróbowaæ zgruchotaæ czaszkê olbrzyma. Albo cisn¹æ w nie- go koci¹. Lepsze to ni¿ nic. Cymmerianin uchwyci³ prêt i zacz¹³ go ci¹gn¹æ z ca³ej mocy. Koæ zatrzeszcza³a i poruszy³a siê trochê. Odpocz¹³ chwilkê i po- wróci³ do pracy. Na myl o roz³upaniu Raseriemu g³owy umiechn¹³ siê ponuro. Umiercenie jednego z wielkoludów choæ czêciowo wynagrodzi³o- by mu to, ¿e tak lekkomylnie da³ siê zwabiæ w pu³apkê.
30 Dalej zmaga³ siê z klatk¹. W tej chwili i tak nie mia³ nic lepszego do roboty. V Atak zupe³nie zaskoczy³ grupkê Dakea. Ca³a pi¹tka brnê³a przez podmok³¹ polanê, gdy nagle z gêstych krzaków na wprost wypad³a z wrzaskiem horda zielonych ludków potrz¹saj¹cych w³óczniami. W jednej chwili, która ci¹gnê³a siê niczym ¿ywica sp³ywaj¹ca po korze drzewa, Dake uwiadomi³ sobie, ¿e on i jego dziwaczna trupa zostan¹ otoczeni przez przewa¿aj¹ce si³y wroga. Napastników by³o co najmniej dwudziestu. Musia³ co zrobiæ i to szybko, jeli chcia³ uratowaæ siebie i swoj¹ mena¿eriê. Pospiesznie wymówi³ s³owa zaklêcia. Powietrze za jego pleca- mi rozb³ys³o, rozleg³ siê huk grzmotu i pojawi³ siê olbrzymi, czer- wony demon. Potwór po trzykroæ przerasta³ wysokiego mê¿czyznê. Gronie wyszczerzy³ lni¹ce k³y i zamacha³ ³apami uzbrojonymi w pa- zury zdolne rozp³ataæ wo³u. Kar³y natychmiast przyhamowa³y i lizgaj¹c siê na mokrej tra- wie, stanê³y jak wryte. Dake skin¹³ rêk¹; demon post¹pi³ krok naprzód. Zielone ludki rzuci³y siê do ucieczki, szukaj¹c schronienia w za- rolach. Popiskiwa³y co miêdzy sob¹; bez w¹tpienia wzywa³y na pomoc swych bogów. Mag umiechn¹³ siê. Rzecz jasna, demon by³ tylko iluzj¹. Móg³ rozwiaæ siê równie ³atwo jak dym z ogniska. Ale z pewnoci¹ wy- gl¹da³ naturalnie. A kto przy zdrowych zmys³ach zaryzykowa³by sprawdzenie tego na w³asnej skórze? Kiedy kar³y rozpierzch³y siê, Dake zawo³a³ do Penza: Z³ap mi jednego! Wilko³ak skin¹³ ³bem i ruszy³ przez siebie, rozwijaj¹c linê. Okrê- ci³ j¹ w powietrzu i cisn¹³. Pêtla na koñcu sznura opasa³a umykaj¹ce- go ludzika. Penz szarpn¹³ lasso i schwytana zdobycz zwali³a siê z nóg. wietnie. Jeli równie ³atwo da siê pojmaæ olbrzyma, wkrótce wyrusz¹ w dalsz¹ drogê do Shadizaru. Zielonykarze³miota³siêi próbowa³wstaæ.Nicz tego.Wilko³akna- prê¿y³ sznur i jeñcowi nie uda³o siê podnieæ. Dake podbieg³ do ofiary.
31 Czerwony demon znikn¹³. Spe³ni³ swoje zadanie i przesta³ byæ potrzebny. Groba ataku zosta³a za¿egnana. Penz przyci¹gn¹³ bli¿ej kar³a usi³uj¹cego uwolniæ siê z wiêzów. Mag rzuci³ najpotê¿niejsze ze swych zaklêæ i wiêzieñ uspokoi³ siê nagle. Czar obezw³adni³ karze³ka. Teraz nale¿ysz do mnie rzek³ Dake. Wobec mojej mocy jeste bezsilny. Trudno by³o orzec, czy zielony ludek zrozumia³ jego s³owa. Ale zosta³ spêtany niewidzialn¹, magiczn¹ sieci¹ i podobnie jak inne okazy Dakea, nie móg³ ju¿ zagroziæ ani uciec swemu nowemu w³adcy. Rozlunij linê rozkaza³ wilko³akowi czarodziej. Penz pos³usznie wykona³ polecenie. Jeniec patrzy³ na przeladowców. Mag gestem nakaza³ mu wstaæ. Karze³ podniós³ siê niechêtnie. Wyranie zmaga³ siê z krêpuj¹cym go zaklêciem. Dake umiechn¹³ siê. Na pocz¹tku wszyscy próbowali walczyæ. Ale ten czar mia³ wyj¹tkow¹ moc i naprawdê doskonale dzia³a³. Lepiej znaæ jedno dobre magiczne zaklêcie ni¿ kilka mar- nych, a ta sztuczka jeszcze nigdy nie zawiod³a Dakea. Ruszajmy powiedzia³ mag. A co... a co z jego wspó³braæmi? zapyta³ niepewnie Kreg. Widzia³e, jakiego stracha napêdzi³ im demon. Zostawi¹ nas w spokoju. Kreg nie by³ o tym do koñca przekonany, ale wola³ nie spieraæ siê ze swym mistrzem. Grupka pod¹¿y³a dalej. Do izby wkroczy³ Raseri w towarzystwie czterech innych olbrzy- mów uzbrojonych w d³ugie, proste kije. Grube tyki przypomina³y wielkoci¹ w³ócznie wielkoludów. Na znak wodza mê¿czyni oto- czyli klatkê. Raseri rzuci³ krótki rozkaz i jego ludzie wyci¹gnêli kije przed siebie. Pierwszy spróbowa³ dgn¹æ wiênia w plecy. Conan wyczu³ ten zamiar i odwróci³ siê, by stawiæ czo³o napastnikowi. Wyr¿n¹³ potê¿- n¹ piêci¹ w tykê i odtr¹ci³ j¹ w dó³. Unikn¹³ pierwszego ciosu, ale nie zd¹¿y³ obroniæ siê przed nastêpnym. Drugi olbrzym wbi³ mu kij w krêgos³up. Cymmerianin zamrucza³ i zrobi³ unik przed trzecim atakiem. Klatka by³a na tyle wysoka, ¿e móg³ w niej staæ. Ale gdyby chcia³ podskoczyæ, uderzy³by g³ow¹ w kratê z koci. Pozostawa³o mu za-