conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Conan -62- Conan groźny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :475.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -62- Conan groźny.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

– 7 – Krew i desperacja  – Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! – zakrzykn¹³ herszt bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê „porann¹ gwiazd¹”, by roz- trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra- wie uwolni³ nogi z œmiertelnego uœcisku, lecz zbyt póŸno... Nagle poœród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny œwist, jakby strza- ³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oœniejszy. W plecach zbójcy utkwi³ pal gruby niczym s³up palisady. „Poranna gwiazda” wypad³a mê¿- czyŸnie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana. Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ na wylot herszta, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od jego ramienia. Któ¿ móg³ cisn¹æ tak ogromn¹ dzidê?

– 8 –

– 9 – I Drog¹ wiod¹c¹ od strony Gór Karpash ku siedlisku wystêpku zwanego Shadizarem pod¹¿a³ m³odzieniec z oksydowanym mie- czem u lewego boku. M³ody mê¿czyzna wygl¹da³ potê¿niej ni¿ wiêkszoœæ ludzi; by³ wysoki, szeroki w ramionach, mia³ muskular- ne rêce i nogi. Opalona na br¹z skóra po³yskiwa³a, a niebieskie oczy b³yszcza³y. Mia³ wystaj¹ce koœci policzkowe i silnie zarysowany podbródek. S³oñce pra¿y³o bezlitoœnie na zamorañskiej równinie. Rozgrza- ne powietrze falowa³o nad spêkan¹ ziemi¹. Podmuch gor¹cego wia- tru wzbi³ w górê wiruj¹ce smugi kurzu, które po chwili zniknê³y nie wiadomo gdzie. Potarga³ równie¿ grzywê czarnych w³osów wêdrow- ca, gdy ten przystan¹³, by poci¹gn¹æ ³yk wody ze skórzanego buk³a- ka. Napój by³ ciep³y, cuchn¹³ ¿elazem i siark¹, ale Conan z Cymme- rii nie narzeka³. Pija³ ju¿ gorsze paskudztwa. Ugasi³ pragnienie i rozejrza³ siê wokó³. Niewiele zobaczy³. P³askowy¿ z rzadka porasta³y kêpki zaroœli, nic wiêcej. W miejscu oddalonym, mo¿e o trzy godziny drogi wzno- si³o siê skalne wypiêtrzenie – zbyt ma³e, by nazwaæ je wzgórzem, lecz poroœniête drzewami rzucaj¹cymi trochê cienia. Tyle przynaj- mniej dostrzeg³y bystre oczy Conana. Droga do Shadizaru by³a d³uga i niebezpieczna. Mimo wszyst- ko, Conan cieszy³ siê, ¿e jest sam. Dotychczas zd¹¿y³ ju¿ napotkaæ wszelkie zagro¿enie – od ludzi po dzikie bestie. Mia³ szczêœcie, ¿e prze¿y³, choæ wola³by wêdrowaæ lepiej wyposa¿ony. Teraz ¿a³owa³,

– 10 – ¿e jego spalonej s³oñcem skóry nie chroni jakaœ szata; sz³oby siê przyjemniej, gdyby cia³u nie dokucza³ skwar. Cymmerianin rozeœmia³ siê g³oœno. – A tak... – powiedzia³ sam do siebie. – Przyda³by siê jeszcze koñ i niejeden worek pe³en z³ota. Jak marzyæ, to marzyæ! Poci¹gn¹³ nastêpny ³yk wody, zatka³ buk³ak i ruszy³ dalej. Przy- najmniej mia³ porz¹dn¹ broñ; klinga miecza by³a ostra niczym brzy- twa. Jego uda os³ania³a para krótkich, skórzanych spodni, a biodra szeroki pas, przy którym wisia³a sakiewka, co prawda pusta. Za to buk³ak opró¿ni³ dopiero w po³owie. Co wiêcej, mocne stopy Conana obute by³y w wygodne sanda³y na grubej podeszwie. Nie jest najgo- rzej, pomyœla³. Jego bóg, Crom Wojownik, obdarzy³ go przy naro- dzinach si³¹, sprytem i pewn¹ doz¹ m¹droœci. Potem Conan musia³ radziæ sobie sam. Crom nie dba o tych, co skaml¹ i dopominaj¹ siê o wiêcej. Conan widzia³ raz swego boga, a przynajmniej tak mu siê zda- wa³o. Uœmiechn¹³ siê na to wspomnienie. Taaak... Co cz³owiek zrobi z tym, co mu ofiarowano, zale¿y tylko od niego. A Conan mia³ teraz ¿yczenie dotrzeæ do Miasta Z³odziei, pobuszowaæ w tej metropolii i staæ siê bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy siê ob³owi, skradzione monety i klejnoty pozwol¹ mu p³awiæ siê w zbytku i luk- susie. Wino, kobiety... Na razie czeka³a go dalsza marszruta. Gdy noc okry³a okolicê welonem zmierzchu, skwar na szczê- œcie zel¿a³. Conan dobrn¹³ w przyjemnym ch³odzie w pobli¿e ska- listych wzniesieñ. Trakt do Shadizaru zacz¹³ siê wiæ wœród igla- stych drzew i gêstych krzewów. Cymmerianin dostrzeg³ œlady drobnej zwierzyny i postanowi³ sporz¹dziæ sid³a, by upolowaæ coœ na kolacjê. Nadszed³ czas, ¿eby zasi¹œæ przy ognisku, a potem u³o- ¿yæ siê na spoczynek. Nie mia³ opoñczy ani futer, ale miêkkie po- s³anie mog³y mu zapewniæ ga³êzie poroœniête wonnym igliwiem. Wieczór by³ du¿o ch³odniejszy od dnia, lecz od gór nie ci¹gnê³o jeszcze zimno. Cymmerianin przygotowywa³ trzecie sid³a ze spl¹tanych pn¹- czy, gdy jego wprawne ucho z³owi³o dŸwiêk niepodobny do odg³o- sów ziemnych wiewiórek. Ktoœ kichn¹³. Conan nigdy nie s³ysza³ kichaj¹cego królika, a tym bardziej takiego, który cicho klnie pod nosem.

– 11 – Udaj¹c, ¿e niczego nie zauwa¿y³, dalej przygotowywa³ pu³apkê. Okrêci³ pn¹cza wokó³ pochylonego drzewka i umocowa³ je do na- ciêtych ko³ków. Jednak czujnie wytê¿a³ s³uch z nadziej¹, ¿e wychwyci inne dŸwiêki. Znajdowa³ siê blisko skraju drogi. Sta³ okrakiem na w¹skiej œcie¿- ce wydeptanej przez zwierzêta i nikn¹cej w gêstych, ciernistych krze- wach. Na lewo mia³ ma³¹ polanê poroœniêt¹ such¹ traw¹. Po drugiej stronie traktu wznosi³a siê œciana lasu wyrastaj¹cego z bujnego po- szycia. Kichniêcie dobieg³o w³aœnie stamt¹d. Skoñczy³ zastawiaæ sid³a i nadal nas³uchiwa³. Rozleg³ siê odg³os tarcia metalu o skórꠖ ktoœ niew¹tpliwie wyci¹gn¹³ miecz z pochwy. Potem chrzêst kolczugi i skrzypniêcie skórzanej zbroi. Jeszcze jedno kichniêcie i st³umione przekleñstwo, wreszcie szept wzywaj¹cy do zachowania ciszy. Ktoœ mówi³ z silnym zamorañskim akcentem. A zatem, wœród drzew Conan mia³ niewidoczne towarzystwo, którego zamiary nietrudno by³o odgadn¹æ. Ludzie nastawieni przy- jaŸnie nie kryj¹ siê po krzakach, nie uciszaj¹ wzajemnie i nie doby- waj¹ broni, lecz wychodz¹ œmia³o na otwart¹ przestrzeñ. Conan rozejrza³ siê. Móg³ przemkn¹æ w stronê ciernistych krze- wów. Tam nikt by go nie zaszed³ z ty³u. Jak pomyœla³, tak zrobi³. Maj¹c za plecami zaroœla, stan¹³ twa- rz¹ do drzew i wyci¹gn¹³ miecz. Dzieñ nie ca³kiem jeszcze ust¹pi³ miejsca nocy i gasn¹ce promienie s³oñca odbi³y siê w ostrzu, gdy wysunê³o siê z pochwy, wydaj¹c dŸwiêk tarcia zimnej stali o such¹ skórê. Conan zacisn¹³ na rêkojeœci obie d³onie – praw¹ wy¿ej, lew¹ ni¿ej. Potem wykona³ w powietrzu kilka ciêæ, by rozruszaæ nadgarstki i ramiona.  – Hej, nocne psy! – zawo³a³. – Wy³aŸcie i poka¿cie siê! Po dziesiêciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygra- molili siê z ha³asem zbójcy. By³o ich szeœciu. Conan nie mia³ w¹tpli- woœci, ¿e to zwyk³e rzezimieszki, choæ ich odzienie stanowi³a oso- bliwa kolekcja strojów rycerskich: kolczugi, rêkawice i p³ytkie, mosiê¿ne he³my podobne do misek. Mo¿e kiedyœ s³u¿yli w armii lub po prostu napadli na jakiœ zastêp i ograbili s³abeuszy. Dwaj mêŸ- czy¿ni uzbrojeni byli w krótkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzy- mali w d³oniach drewniane w³ócznie z ostrzami jak sztylety. Jeden mia³ parê szerokich no¿y, a ostatni dzier¿y³ „porann¹ gwiazdꔠ– ¿e- lazn¹ kulê naje¿on¹ kolcami, osadzon¹ na trzonku d³ugoœci ramienia Conana. W sumie, grupka z³oczyñców przypomina³a raczej trupê wêdrownych b³aznów.

– 12 – Na czo³o wysun¹³ siê mê¿czyzna z „porann¹ gwiazd¹”. By³ niski, leczkrêpyi muskularny,a niemalca³kiem³ysejczaszkiniechroni³he³m. – Nie masz powodu, by nas obra¿aæ, barbarzyñco – przemówi³. – Nie jesteœmy nocnymi psami, lecz zwyk³ymi... hê... biednymi piel- grzymami w podró¿y. Conan parskn¹³ œmiechem. Czy¿by to zapewnienie mia³o go powstrzymaæ przed u¿yciem miecza? – Pielgrzymami?!  – A ju¿ci. I dlatego nie œmierdzimy groszem. Przeto zda³oby siê nam skromne wsparcie. Mo¿e przypadkiem znalaz³byœ kilka mie- dziaków, by nas wspomóc?  – Nie.  – No có¿... Twój miecz, który dzier¿ysz tak groŸnie, z pewno- œci¹ jest coœ wart. Moglibyœmy go zamieniæ na brzecz¹c¹ monetê.  – Nie zamierzam siê go pozbywaæ. Obcy zakrêci³ m³ynka „porann¹ gwiazd¹”. – Zwa¿, ¿e nas jest szeœciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i co- kolwiek masz cennego, a puœcimy ciê wolno.  – Wybacz, ¿e ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi siê podoba.  – Powtarzam: nas jest szeœciu, a ty jeden.  – Ten stan rzeczy mo¿na zmieniæ. – Conan uœmiechn¹³ siê z³o- wieszczo, pokazuj¹c mocne, bia³e zêby. Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami i odwróci³ siê do kompanów. – Widaæ bogowie ka¿¹ nam walczyæ o ¿ycie, bracia. Na niego! Szóstkazbójcówrozproszy³asiê,próbuj¹cosaczyæCymmerianina. Conan obserwowa³, jak siê zbli¿aj¹ i ocenia³ ich si³y. Dwaj otyli w³ócz- nicy poruszali siê ociê¿ale. Nisko oszacowa³ ich mo¿liwoœci. Ci z sza- blamibylim³odzi,leczjedenkula³,a druginerwowoprzebiera³palcami d³onizaciœniêtejnarêkojeœcibroni,jakbygra³naflecie.Zatotenz dwo- ma no¿ami musia³ byæ szybki i sprawny, jeœli prze¿y³ podobne spotka- nia, pos³uguj¹c siê jedynie t¹ broni¹. A herszt bandy, uzbrojony w kol- czast¹, ¿elazn¹ kulê, pewnie nie bez powodu zosta³ przywódc¹. Widocznie w³ada³ ni¹ lepiej ni¿ jego przeciwnicy. Ca³a szóstka z pew- noœci¹ potrafi³a zabijaæ i ani chybi czyni³a to ju¿ wiele razy. Prawdziwe zagro¿enie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i no¿ownik. Napastnicy zapewne spodziewali siê, ¿e Conan poprzestanie na parowaniu ich ciosów, maj¹c za plecami os³onê z ciernistych krze- wów. Taka obrona by³aby zreszt¹ ca³kiem roztropna.

– 13 – Ale gdy otoczyli go pó³kolem, Cymmerianin post¹pi³ inaczej. Wzniós³ przeraŸliwy okrzyk bojowy i skoczy³ naprzód. Najbli¿ej mia³ dwóch w³óczników. Obaj zostali zaskoczeni i spró- bowali siê cofn¹æ, zadaj¹c jednoczeœnie dŸgniêcia. Nic im z tego nie wysz³o. Miecz Conana odbi³ na bok pierwsz¹ w³óczniê, zatoczy³ ko³o w powietrzu i opad³ ze straszn¹ si³¹. Ostra klinga roz³upa³a mosiê¿- ny he³m i zag³êbi³a siê w czaszce wroga, docieraj¹c do mózgu. Gru- by w³ócznik pad³, jakby ktoœ odci¹³ mu nogi. Drugi rzuci³ siê do ucieczki. Cymmerianin wyszarpn¹³ miecz z g³owy trupa i skoczy³ na zbiega. Ci¹³ p³asko z boku. Ostrze prze- sz³o miêdzy ¿ebrami rzezimieszka, rozp³ata³o p³uco i przeciê³o ser- ce. Zbój wrzasn¹³, upuœci³ w³óczniê i uchwyci³ zabójcz¹ klingê tkwi¹- c¹ w jego ciele. Kosztowa³o go to utratê czterech palców, gdy Conan gwa³townym ruchem poci¹gn¹³ miecz ku sobie. Cymmerianin od- wróci³ siê i strz¹sn¹³ krew z ostrza prosto w oczy nerwowego szer- mierza zachodz¹cego go z ty³u.  – Na j¹dra Seta...! – wykrzykn¹³ napastnik, ale nie zd¹¿y³ do- koñczyæ przekleñstwa. Potê¿ne kopniêcie obutej w sanda³ stopy Conana trafi³o go w brzuch i odrzuci³o wprost na no¿ownika. Cz³owiek z no¿ami nie móg³ siê tego spodziewaæ. Odruchowo wyci¹gn¹³ obie rêce i dwa ostrza ugrzêz³y w nerkach kamrata a¿ po rêkojeœci. Szermierz run¹³ twarz¹ w dó³ z jednym z no¿y tkwi¹cym w ciele. Drugi mistrz fechtunku ruszy³ na Cymmerianina, poœlizgn¹³ siê i upad³. Cofaj¹c siê przed atakuj¹cym, Conan z kolei potkn¹³ siê o cia- ³o pierwszego w³ócznika i run¹³ jak d³ugi na ziemiê.  – Na Croma! No¿ownik spróbowa³ wykorzystaæ okazjê i rozp³ataæ go od góry do do³u. Lecz nawet le¿¹c, Conan zdo³a³ odbiæ nó¿. Broñ ugodzi³a przeciwnika w krocze. £otr zakwili³ dziewczêcym g³osikiem, wypu- œci³ z d³oni nó¿ i chwyci³ siê za zranione miejsce. S³aniaj¹c siê na nogach, zrezygnowa³ z walki. Utykaj¹cy zbójca z szabl¹ wsta³ z ziemi i natar³ na le¿¹cego Conana tylko po to, by nadziaæ siê na ostrze miecza. Sta³o siê dobrze i Ÿle zarazem. Klinga uwiêz³a miêdzy koœæmi ofiary. Konaj¹cy wróg wyrwa³ Conanowi broñ z rêki. Zwali³ siê u stóp barbarzyñcy i w ago- nii chwyci³ siê ich jak ton¹cy brzytwy. Nogi Cymmerianina zosta³y unieruchomione w œmiertelnym uœcisku. Znalaz³ siê w pu³apce!  – Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! – zakrzykn¹³ herszt bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê „porann¹ gwiazd¹”, by roz- 2 – Conan groŸny

– 14 – trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra- wie uwolni³ nogi, ale zbyt póŸno... Nagle poœród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny œwist. Jakby strza- ³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oœniejszy. W plecach zbójcy utkwi³ pal gruby niczym s³up palisady. „Poranna gwiazda” wypad³a mê¿- czyŸnie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana. Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ herszta na wylot, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿- sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od jego ramienia. Zbój zachwia³ siê i pochyli³ w ty³, lecz pozosta³ w pozycji stoj¹- cej, kiedy têpy koniec ogromnej dzidy opar³ siê o ziemiê. Po jednym uderzeniu serca martwy rzezimieszek przewróci³ siê na bok. Conan zgi¹³ siê i rozwar³ palce trupa szermierza zaciœniête na swoich nogach. Odepchn¹³ zw³oki i oswobodzi³ siê. Spojrza³ na hersz- ta bandy. Czyje ramiê mog³o cisn¹æ tê wielk¹ w³óczniê z tak ogrom- n¹ si³¹, by przeszy³a cz³owieka? Gdy wsta³ i rozejrza³ siê za swym mieczem, wœród drzew zama- jaczy³y trzy sylwetki. W mroku dostrzeg³, ¿e to kobieta i dwaj mê¿- czyŸni odziani w skórzan¹ i we³nian¹ odzie¿ z rêcznie tkanej przê- dzy. Mê¿czyŸni dzier¿yli w³ócznie, co oznacza³o, ¿e to zapewne broñ rzucona przez kobietê uœmierci³a przywódcê opryszków i zarazem ocali³a Conana. Niesamowite! Przygl¹da³ siê im z obaw¹. Wygl¹dali jak wszyscy ludzie, któ- rych spotka³ w swoim ¿yciu, z jedn¹ wszak¿e, istotn¹ ró¿nic¹. Na- wet kobieta, najmniejsza z ca³ej trójki, by³a pó³ raza wy¿sza od Co- nana i niew¹tpliwie wa¿y³a dwakroæ tyle co Cymmerianin. Conan w milczeniu patrzy³ na trójkê olbrzymów. II Mimo oszo³omienia, Conan odnalaz³ swój miecz i pocz¹³ czy- œciæ klingê koszul¹ jednego z martwych rzezimieszków. Cz³owiek, który nie dba o broñ, nie zas³uguje, by j¹ posiadaæ.  – Zawdziêczam wam ¿ycie – rzek³ do olbrzymów. Trójka wielkoludów porozumia³a siê miêdzy sob¹ w nieznanym Conanowi jêzyku. Minê³a d³u¿sza chwila, zanim ogromna kobieta o kruczoczarnych w³osach do ramion zwróci³a siê do Cymmeriani-

– 15 – na. Mówi³a t¹ sam¹ zamorañsk¹ gwar¹, w której on zagadn¹³ do ol- brzymów.  – Potrafisz walczyæ. Nie nale¿ysz do ¿adnego z miejscowych plemion. Pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymka wygl¹da³a na ca³kiem atrakcyjn¹ niewiastê, która po prostu uros³a niemal dwakroæ ponad miarê. By³a niebrzydka i zgrabna, a jej g³os mia³ g³êbokie, dŸwiêcz- ne i z pewnoœci¹ kobiece brzmienie. Conan widywa³ ju¿ ludzi ucho- dz¹cych za gigantów, lecz zbudowanych nieproporcjonalnie, z gru- bymi brwiami i wargami, zniekszta³conymi rêkami i stopami.  – Jam jest Conan z Cymmerii, kraju le¿¹cego daleko st¹d na pó³noc – odrzek³. – Zd¹¿am do Shadizaru. – Obejrza³ ostrze broni i z zadowoleniem stwierdzi³, ¿e nie ucierpia³o wskutek walki. Na chwilê zapanowa³a cisza, potem kobieta zamieni³a kilka s³ów z kompanami. Znów mówi³a w tym niezrozumia³ym jêzyku, co przed- tem. Po d³u¿szej przerwie z powrotem zwróci³a siê do Cymmerianina. Conan zauwa¿y³, ¿e ca³a trójka podejmuje decyzje bardzo powoli.  – Niedaleko od drogi do Shadizaru jest nasza wioska. Mo¿e zechcia³byœ nas odwiedziæ?  – Czy mieszka tam wiêcej takich... olbrzymów jak wy?  – Z wyj¹tkiem dzieci, wszyscy podobnie wygl¹damy. Conan zastanowi³ siê. Wioska gigantów! Bez w¹tpienia widok godny uwagi. Shadizar czeka³ tak d³ugo, ¿e móg³ poczekaæ jeszcze dzieñ lub dwa.  – Chêtnie skorzystam z zaproszenia. Jeden z wielkoludów podszed³ do martwego herszta bandy i wy- ci¹gn¹³ z trupa w³óczniê kobiety. Wydobycie broni z cia³a nie spra- wi³o mu najmniejszej trudnoœci. Wielka dzida wysunê³a siê z mla- œniêciem przypominaj¹cym odg³os wyci¹gania buta z b³ota lub gwoŸdzia z mokrego drewna. Mê¿czyzna poda³ j¹ towarzyszcze.  – Dobry rzut – pochwali³ dziewczynê Conan.  – Zw¹ mnie Teyle – powiedzia³a olbrzymka. – A nasze plemiê to Jatte. Czasem trafiam tym do celu... – Opar³a têpy koniec w³óczni o ziemiê. – Ale mam ma³o si³y w porównaniu z wiêkszoœci¹ naszych ludzi. Conan przyjrza³ siê ranie na piersi zbója. W dziurze, któr¹ zro- bi³a w³ócznia, zmieœci³aby siê jego piêœæ. Nawet najsilniejszy, zwy- k³y cz³owiek mia³by trudnoœci z uniesieniem i rzuceniem takiej dzi- dy, a ta kobieta uwa¿a³a siê za s³ab¹! Jatte sprawiali wra¿enie powolnych, lecz bez w¹tpienia brak zwinnoœci nadrabiali si³¹.

– 16 –  – Masz po¿ywienie? – zapyta³a Teyle. – Mo¿emy poczêstowaæ ciê winem, serem i miêsem. Przy³¹cz siê do nas.  – Ju¿ jestem waszym d³u¿nikiem – odpar³ Conan. Teyle popatrzy³a na martwych opryszków. – To hieny. Nie zas³ugiwali na nic innego ni¿ œmieræ. Zamierza- liœmy siê ich pozbyæ, a ty u³atwi³eœ nam zadanie. Có¿... By³o w tym sporo racji, choæ Cymmerianin stan¹³ do wal- ki z w³asnych powodów. A po takim zajêciu cz³owiek g³odnieje.  – Wspomnia³aœ o winie?  – W istocie. Conan spa³ dobrze. Po wybornym winie mia³ przyjemne sny. Móg³ porz¹dnie wypocz¹æ, wiedz¹c, ¿e przy ognisku towarzyszy mu troje gigantów. Z pewnoœci¹ nie zamierzali zrobiæ mu nic z³ego, bo inaczej zabiliby go wraz z hersztem rzezimieszków. Gdy blask poranka rozjaœni³ bezchmurne niebo, Cymmerianin wsta³ rzeœki. Czeka³a go kolejna przygoda. Na szczêœcie zapowiada- ³a siê bezpieczniej ni¿ te, które prze¿y³ wczeœniej podczas podró¿y. Nie obawia³ siê olbrzymów, w koñcu mia³ byæ ich goœciem. Po obfitym œniadaniu ruszyli w drogê. Tylko Teyle potrafi³a po- rozumieæ siê z Conanem i w czasie marszu opowiedzia³a mu co nie- co o historii Jatte.  – Trzysta lat temu pewien potê¿ny czarownik stworzy³ naszych przodków, bo potrzebowa³ silnych robotników do budowy swego zamku. By³ zacnym cz³owiekiem i po wykonaniu pracy ofiarowa³ Jatte wolnoœæ. Od tamtej pory ¿yjemy mniej lub bardziej spokojnie w wiosce, sk¹d wywodzi siê nasz ród. Conanowi wyda³o siê, ¿e gdy Teyle wypowiada³a ostatnie zda- nie, przez jej twarz przemkn¹³ cieñ emocji. O nic siê jednak nie do- pytywa³. Przez kilka godzin szli w milczeniu. Czasem Jatte odzywali siê do siebie, lecz kobieta nie zadawa³a sobie trudu, by t³umaczyæ Cym- merianinowi ich s³owa. Ko³o po³udnia dotarli do w¹skiej œcie¿ki wij¹cej siê na prawo w skalnej rozpadlinie. Conan cierpliwie pod¹¿a³ za trójk¹ olbrzy- mów. Wkrótce przed wêdrowcami pojawi³ siê strumieñ p³yn¹cy rów- nolegle do dró¿ki. Nad brzegami ros³y wierzby. Po godzinie marszu zbli¿yli siê do miejsca, gdzie roœlinnoœæ gêstnia³a, a po nastêpnej – znaleŸli siê na skraju bagien. Ziemia zrobi³a siê grz¹ska, a korony

– 17 – wysokich drzew tworzy³y sklepienie przepuszczaj¹ce niewiele œwia- t³a. Wokó³ brzêcza³y owady i sta³a woda. Tu i ówdzie przenika³ pro- mieñ s³oñca, lecz nie doskwiera³ upa³, który da³ siê Conanowi we znaki poprzedniego dnia. Œcie¿kê dawno pozostawili za sob¹, ale trójka olbrzymów pew- nie stawia³a kroki. Wielkoludy najwyraŸniej dobrze wiedzia³y, gdzie st¹paæ, by nie uton¹æ w zdradliwym trzêsawisku. Cymmerianin nie podj¹³by tej wêdrówki, gdyby musia³ iœæ têdy po raz pierwszy w po- jedynkê. Zdawa³o siê, ¿e dooko³a s¹ tylko mokrad³a i grz¹skie pia- ski. Niekiedy drogê przecina³y piechurom wê¿e grube jak nogi Cym- merianina. D³ugoœæ niektórych gadów trzykrotnie przekracza³a wzrost cz³owieka. Jednak dopóki szed³ za olbrzymami, czu³ siê bez- pieczny. Skoro grunt nie zapada³ siê pod ich ciê¿arem, to tym bar- dziej jemu nic nie grozi³o. Zatrzymali siê na stosunkowo suchym skrawku ziemi, by siê posiliæ. Wtedy wprawne ucho Conana z³owi³o dziwny dŸwiêk do- chodz¹cy z oddali. Brzmia³ niczym g³oœne kumkanie wielkiej gro- mady ¿ab, które wyroi³y siê po ulewnym deszczu. Olbrzymy te¿ to us³ysza³y. – Vargowie! – parskn¹³ wy¿szy z mê¿czyzn i splun¹³. Zdziwiony Conan spojrza³ na Teyle. – Vargowie? Skinê³a g³ow¹. – Bagienne bestie zamieszkuj¹ce moczary. S¹ podobne do Jatte, lecz bardzo ma³e. Mniejsze nawet od ciebie. Maj¹ zielon¹, nakrapia- n¹ skórê i spi³owuj¹ sobie zêby w ostre szpice. To najgorszy rodzaj dzikich. W³ócz¹ siê stadami i ¿ywi¹... naszym miêsem. Conan zamyœli³ siê. Stworzenia po¿eraj¹ce olbrzymy z pewno- œci¹ nie gardzi³y te¿ zwyk³ymi ludŸmi. Odruchowo dotkn¹³ rêkojeœci miecza.  – To tchórze – uspokoi³a go kobieta. – Atakuj¹ tylko wtedy, gdy jest ich tuzin, a ofiara jedna. Nie musimy siê ich obawiaæ. Conan pokiwa³ g³ow¹, ale postanowi³ mieæ siê na bacznoœci. Pod¹¿yli dalej krêtym szlakiem przez b³ota. Kilka razy towarzy- sze Cymmerianina ostrzegli go w porê przed zrobieniem fa³szywego kroku. Uœwiadomi³ sobie, ¿e nikt nie móg³by natkn¹æ siê przypadko- wo na ich wioskê. A gdyby nawet ktoœ wiedzia³, gdzie le¿y osada, i zamierza³ tam dotrzeæ, wyprawa okaza³aby siê przera¿aj¹co nie- bezpieczna. Conan mia³ bystre oko i na d³ugo zapamiêtywa³ miej- sca, które raz zobaczy³. Mimo to, nie zapuœci³by siê w te tereny bez

– 18 – zachowania du¿ej ostro¿noœci. Musia³by siê zastanawiaæ, zanim gdzieœ postawi³by stopê. PóŸnym popo³udniem dobrnêli wreszcie na skraj wioski Jatte. Widok by³ zaiste imponuj¹cy. Domy pobudowano g³ównie z drewna. Mia³y dachy kryte strze- ch¹ i nawet najmniejsze z nich zdawa³y siê ogromne przy zwyk³ych, ludzkich siedzibach. Conan zobaczy³ wielu Jatte poch³oniêtych ró¿- nymi zajêciami. Tu kobiety me³³y ziarno na m¹kê, tam mê¿czyŸni ciêli drewno na opa³ lub na budulec, ówdzie bawi³y siê dzieci. Cym- merianin sam poczu³ siê jak malec, gdy¿ potomstwo Jatte dorówny- wa³o mu wzrostem i budow¹ cia³a, lub nawet nad nim górowa³o. Nigdy nie spotka³ siê z niczym podobnym. Niektórzy wieœniacy oderwali siê od pracy i wyszli naprzeciw powracaj¹cej trójce. Pozdrawiali Teyle i jej towarzyszy, obrzucaj¹c Conana zaciekawionymi spojrzeniami. Gawêdzili miêdzy sob¹ w swoim jêzyku. Cymmerianin us³ysza³, ¿e Teyle wymieni³a jego imiê. Trójka olbrzymów zaprowadzi³a goœcia do okaza³ej budowli w œrodku wioski. Przy wejœciu sta³o dwoje dzieci – ch³opiec i dziew- czynka. Przerasta³y Conana, choæ nie wygl¹da³y na wiêcej ni¿ trzy- naœcie wiosen. Nosi³y we³niane koszule, krótkie kilty oraz zielone buty z cêtkowanej skóry siêgaj¹ce do po³owy ³ydek. Mia³y w³osy tego koloru co Teyle. Cymmerianin dostrzeg³ rodzinne podobieñ- stwo. Kobieta wskaza³a na ch³opca. – To Oren. – Trzynastolatek uœmiechn¹³ siê. – A to Morja. S¹ bliŸniakami i moim m³odszym rodzeñstwem. Conan pozdrowi³ dzieci skinieniem g³owy.  – Wspania³y okaz, Teyle! – ucieszy³ siê Oren. Cymmerianin zerkn¹³ na olbrzymkê. – Okaz?  – Uczy³am ich trochê jêzyka, którym mówisz – wyjaœni³a. – Ale robi¹ du¿o b³êdów. Conan przyj¹³ to do wiadomoœci. Có¿ m³odzi czêsto siê myl¹.  – Mój ojciec czeka na nas – powiedzia³a. – Chce ciê poznaæ.  – A sk¹d wie, ¿e tu jestem?  – BliŸniaki z pewnoœci¹ go uprzedzi³y. We wnêtrzu wielkiego budynku panowa³ pó³mrok. Œwiat³o dzien- ne wpada³o tu tylko przez kilka otwartych okien. Na œrodku izby sta³ olbrzym niemal dwakroæ wiêkszy od Conana, a obok wielkoluda

– 19 – widnia³a solidna, lecz pusta klatka. Pod œcianami ustawiono sto³y i krzes³a. Tu i ówdzie wala³y siê du¿e, wiklinowe kosze.  – Witaj, Teyle! – zawo³a³ olbrzym.  – Witaj, ojcze. Kobieta i Cymmerianin pozostawili innych z ty³u i podeszli do gospodarza. Oblicze pana domu zdobi³a ciemna broda przyprószo- na siwizn¹, a nagie cia³o okrywa³a jedynie zwierzêca skóra opasu- j¹ca biodra i siêgaj¹ca do kolan. Mê¿czyzna by³ muskularny i opa- lony bardziej ni¿ Conan. Cymmerianin mia³ wra¿enie, ¿e olbrzym z³ama³by go wpó³ z tak¹ ³atwoœci¹ jak zwyk³y cz³owiek ³amie kij od miot³y.  – Oto Conan, ojcze – odezwa³a siê Teyle. – Uœmierci³ na p³a- skowy¿u piêciu ³otrów. Conanie, to mój ojciec imieniem Raseri, wódz plemienia Jatte i nasz g³ówny szaman.  – Piêciu ³otrów, hê?! – zagrzmia³ olbrzym. Jego donoœny bas zadudni³ echem w pustej izbie. – Doskonale, moja córko! Przypro- wadzi³aœ mi wspania³y okaz! Co za okropne okreœlenie, pomyœla³ Conan. Zacz¹³ pow¹tpie- waæ, ¿e to przypadek. Poczu³ nagle obawê i odwróci³ siê do Teyle. Zd¹¿y³ dostrzec jej ogromn¹ piêœæ, przy której jego w³asna wy- dawa³a siê ma³a, i us³ysza³: – Wybacz. Zbyt póŸno siê zorientowa³. Nawet szybki refleks nie móg³ go ju¿ uratowaæ. Potworny cios zwali³ Conana z nóg. W oczach zawi- rowa³y Cymmerianinowi kolorowe plamy, a potem ogarnê³a go ciem- noœæ. Straci³ przytomnoœæ. III Wóz wolno toczy³ siê zaœnie¿onym Traktem Korynthiañskim, zmierzaj¹c przez prze³êcz w kierunku Zamory. Z trudem pokony- wa³ górski szlak. By³ ciê¿ki, d³ugi i szeroki. Mia³ solidn¹, drewnia- n¹ konstrukcjê, wysokie burty i ustawion¹ w szpic plandekê z gru- bej, mocnej tkaniny, która chroni³a pasa¿erów przed kaprysami pogody. Szeœæ wielkich, drewnianych kó³ opasywa³y ¿elazne obrê- cze, a piasty obficie wype³nia³ czarny smar. Pasy miedzi wzmac- niaj¹ce szprychy pozielenia³y ze staroœci, a wymyœlnie rzeŸbione boki pojazdu wyblak³y od s³oñca. Ze wzglêdu na du¿e wymiary

– 20 – wóz móg³ poruszaæ siê jedynie szerszymi drogami, choæ szeœæ wo- ³ów id¹cych w zaprzêgu nie wprawia³o go w nale¿ycie szybki ruch. Na koŸle oddzielonym od wnêtrza zas³on¹ siedzia³ woŸnica ukry- waj¹cy twarz pod kapturem. W d³oniach chronionych rêkawicami dzier¿y³ lejce. Z czeluœci wozu wygramoli³a siê druga postaæ i usiad³a obok powo¿¹cego. Przystojny mê¿czyzna mia³ w³osy koloru s³omy i g³ad- ko ogolone policzki. Podobnie jak woŸnica, ubrany by³ w szar¹, we³nian¹ opoñczê. Klepn¹³ towarzysza w ramiê.  – Hej, Penz. Dake chce, ¿ebyœ stan¹³. Czas na posi³ek. Spod kaptura dobieg³ nieartyku³owany pomruk. Blondyn pokaza³ w uœmiechu piêkne zêby. – Ponurak z ciebie, w³ochaczu. Powinieneœ bardziej cieszyæ siê ¿yciem! Z tymi s³owy przystojniak szarpn¹³ kaptur i zdar³ go z g³owy Penza. WoŸnica parskn¹³ i wyr¿n¹³ ¿artownisia na odlew ku³akiem. Cios by³ silny. Jasnow³osy mê¿czyzna zachwia³ siê i run¹³ z koz³a na za- œnie¿on¹ drogê. Spad³ z wysoka; siedzenie dzieli³a od ziemi odle- g³oœæ równa wzrostowi doros³ego cz³owieka. Penz pospiesznie na- ci¹gn¹³ kaptur z powrotem. Ka¿dy, kto zobaczy³by, co pod nim ukrywa, w mig poj¹³by powód rozdra¿nienia. WoŸnica mia³ oblicze dzikiej bestii. Twarz wilka. Tam, gdzie zwyk³ym cz³owiekowi wyrasta nos, stercza³ d³ugi pysk. Gdy Penz wpada³ w z³oœæ, szczerzy³ d³ugie, ostre k³y zdolne rozszarpaæ cia³o. G³êboko osadzone œlepia zastêpowa³y mu oczy, a ca³¹ zwierzêc¹ fizjonomiê uzupe³nia³a szorstka sierœæ. Kiedy wóz przystan¹³, wilko³ak uniós³ siê, by skoczyæ na le¿¹- cego mê¿czyznê. Wtem mroŸne powietrze przeci¹³ czyjœ g³os, ostry jak smagniêcie bicza.  – Penz! Stój! Cz³owiek o wilczej twarzy zamar³ niczym ra¿ony piorunem. Zza zas³ony wy³oni³ siê trzeci podró¿ny. By³ przeciwieñstwem blondyna podnosz¹cego siê w³aœnie ze œniegu. Mia³ smag³¹ cerê i kru- czoczarne w³osy, a jego oblicze zdobi³y sumiaste w¹sy opadaj¹ce poni¿ej kwadratowego podbródka. Kiedy zacisn¹³ piêœci, pod szat¹ opinaj¹c¹ krêp¹ sylwetkê zadrga³y mocne miêœnie ramion. Jasnow³osy stan¹³ na nogi. – Rozwalê tê w³ochat¹ gêbê! Smag³y mê¿czyzna spojrza³ na niego surowo.

– 21 – – Zamilcz, Kreg! Blondyn, wyraŸnie wœciek³y, nie odezwa³ siê. Popatrzy³ ze z³o- œci¹ na mówi¹cego, potem spuœci³ wzrok i pocz¹³ otrzepywaæ odzie- nie. Wola³ trzymaæ jêzyk za zêbami, skoro tak mu kazano. Ogorza³y zwróci³ siê do Penza: – Nie wolno ci uderzyæ Krega. Ja wymierzam kary, rozumiesz? Ja tu rz¹dzê! Wilko³ak skin¹³ g³ow¹.  – Powtórz! Penz wykrztusi³ zrozumia³¹ odpowiedŸ: – Ty tu rz¹dzisz, Dake.  – Dobrze – pochwali³ smag³y mê¿czyzna, po czym nagle za- machn¹³ siê. Cios wielkiej piêœci trafi³ w³ochacza w pierœ. Wilko³ak polecia³ z wozu, ku uciesze Krega. Ale uœmiech znikn¹³ z twarzy blon- dyna, gdy zwalisty Penz spad³ i przygniót³ go swym ciê¿arem.  – A ty nie masz prawa szydziæ z niego, Kreg – warkn¹³ Dake. Odwróci³ siê i znikn¹³ w g³êbi wozu, pozostawiaj¹c dwóch mê¿czyzn le¿¹cych na zmarzniêtej ziemi. Wewn¹trz wóz by³ wiêkszy ni¿ wydawa³ siê z zewn¹trz. Mia³ ³awy do siedzenia, zamykane szafki i doœæ miejsca do spania dla tu- zina ros³ych mê¿czyzn. Kobieta-kot imieniem Tro oraz Sab, cz³o- wiek o czterech rêkach, siedzieli w milczeniu i trwo¿liwie wpatry- wali siê w Dake’a, który po powrocie zaj¹³ wyœcie³an¹ ³awê zarezerwowan¹ wy³¹cznie dla niego. Przywódca spojrza³ na kompa- nów spode ³ba. Nikt w ca³ej Korynthii, Zamorze, ani nawet w Koth nie posiada³ takiej kolekcji osobliwoœci jak on, a jednak nie by³ za- dowolony. Tro tak przypomina³a kotkê jak Penz wilka, lecz pod miêk- k¹ sierœci¹ jej cia³o mia³o bardzo kusz¹ce kszta³ty i wielu mê¿czyzn chêtnie p³aci³o za sposobnoœæ zabawienia siê z kobiet¹-kotem. Dake te¿ j¹ wykorzystywa³, choæ ostatnio trochê odesz³a mu na to ochota. Druga para r¹k Saba by³a mniejsza od pierwszej, ale s³u¿y³a mu równie dobrze. Chêtnie siê ni¹ popisywa³, jeœli tylko ktoœ sypn¹³ gro- szem. Od pewnego czasu jednak okazy Dake’a nie wzbudza³y ju¿ takiej ciekawoœci jak niegdyœ. Musia³ znaleŸæ coœ lepszego, by przy- ci¹gn¹æ gawiedŸ. Mo¿e coœ wiêkszego? Skromne umiejêtnoœci magiczne i trupa z³o¿ona z dziwol¹gów zapewnia³y mu byt, lecz marzy³o mu siê znacznie wiêcej. Chcia³ zo- staæ nadwornym mistrzem rozrywki u jakiegoœ króla i zgromadziæ

– 22 – takie bogactwa, by osi¹gn¹æ cel swego ¿ycia. Pragn¹³ mianowicie tworzyæ coraz dziwniejsze istoty, wyhodowaæ tuziny, mo¿e nawet setki potworów, jakich nie widzia³y jeszcze ludzkie oczy, i staæ siê bogiem groteski. Wiedzia³, ¿e najwiêksi magowie potrafiliby zrobiæ to jednym machniêciem rêki, ale nie posiada³ tak rozleg³ej wiedzy czarnoksiêskiej i nie móg³ dorównaæ najlepszym cudotwórcom. Po- zostawa³o mu zadowoliæ siê tym, co umia³ – jeœli nie czeka³a go s³a- wa wielkiego czarownika, to przynajmniej chcia³ zdobyæ popular- noœæ jako kolekcjoner. Wieœæ g³osi³a, ¿e gdzieœ w bok od drogi do Shadizaru ¿yje ple- miê olbrzymów. Ci, co o tym wiedzieli, utrzymywali te¿, i¿ w pobli- ¿u zamieszkuje rasa kar³ów, a doros³e osobniki nie s¹ wiêksze od dzieci. Kar³y nie by³y niczym osobliwym, lecz te mia³y podobno zie- lon¹ skórê jak ¿aby. Zdobycie dwóch takich okazów znacznie zwiêk- szy³oby szanse Dake’a na pozyskanie mo¿nego patrona. Dlatego wyruszy³ w kierunku Miasta Z³odziei. Posiada³ nawet przybli¿on¹ mapê zakupion¹ od pewnego bywalca wal¹cej siê karczmy tu¿ za murami miasta Opkothard. Postawi³ pijaczynie flaszkê mêtnego wiñ- ska i ten odda³ mu w zamian swój skarb. Za kilka miedziaków Dake pozna³ miejsce, które mog³o dostarczyæ mu niebywale cennych dzi- wów natury. Rzecz jasna, by³o wielce prawdopodobne, i¿ mapa jest fa³szywa i nie warta nawet baraniej skóry, na której j¹ wyrysowano. Lecz Dake nie wierzy³, by spotka³ go taki zawód. Mia³ dobrego nosa. Szkic, starannie przechowywany, choæ wygnieciony przez lata u¿yt- kowania, sprawia³ wra¿enie starego i autentycznego. A jeœli tak, wart by³ ca³ej winnicy, a nie jednej butelki. I z pewnoœci¹ nikt nie prze- p³aci³by, gdyby nawet wy³o¿y³ tuzin razy wiêcej. Myœli o pokonaniu wszelkiej konkurencji i bogatym patronie nieco poprawi³y Dake’owi humor. Przywódcê wziê³a chêtka na coœ przyjemnego. Uœmiechn¹³ siê do kocicy i ruchem g³owy wskaza³ wielkie ³o¿e. Tylko on mia³ prawo z niego korzystaæ, jeœli nie liczyæ osoby, któr¹ zaprasza³ na pos³anie. Tro wsta³a, westchnê³a i posz³a, gdzie jej kaza³. Dake do³¹czy³ do niej i wybuchn¹³ œmiechem, gdy Sab odwróci³ wzrok. Czterorêki kocha³ siê w kocicy z wzajemnoœci¹. Oboje nie wiedzieli, ¿e Dake zna ich sekret. Mieli pecha. Nie nale¿eli do gatunku ludzkiego, stanowili tylko parê dziwol¹gów. Ich pragnienia nie liczy³y siê. Wa¿ne by³o jedynie to, czego ¿yczy³ sobie Dake, ich pan i w³adca.

– 23 – Gdy s³oñce dwakroæ zatoczy³o kr¹g po niebosk³onie i tyle¿ razy ksiê¿yc spowi³ ziemiê swym blaskiem, pasa¿erowie wozu przybyli do miejsca, gdzie mieli opuœciæ bity trakt. Penz, Kreg i Dake stali obok pojazdu i patrzyli na œcie¿kê wij¹- c¹ siê miêdzy ska³ami w stronê widocznego w dole strumienia.  – Tam – ozwa³ siê wilko³ak i d³oni¹ w rêkawiczce wskaza³ na po³udnie.  – Jesteœ pewien? – spyta³ Dake.  – A ju¿ci. Widzisz zielonoœæ w oddali? To pocz¹tek mokrade³. Dake znów roz³o¿y³ mapê. Mia³ jej kopiê, któr¹ w³asnorêcznie odrysowa³ na wypadek, gdyby straci³ orygina³. Wygl¹da³o na to, ¿e Penz siê nie myli.  – Musimy ukryæ wóz – powiedzia³ przywódca. – W lesie, o pó³ godziny drogi st¹d. Mijaliœmy go, jad¹c tutaj.  – A co z wo³ami? – zapyta³ Kreg.  – Wyprzêgniemy. Niech siê pas¹ do woli. Nie odejd¹ daleko. Wróc¹, gdy je przywo³am – Dake skin¹³ rêk¹, zginaj¹c palce, jakby kogoœ przyzywa³. Zaklêcie zmuszaj¹ce zwierzêta domowe do pos³u- szeñstwa nie by³o trudne, potrafi³ je rzuciæ bez wysi³ku. Nie urodzi³ siê magiem, lecz ¿ycie go nauczy³o, ¿e nawet wielkim czarownikom nie zawsze dobrze siê wiedzie. Kiedy znajd¹ siê w potrzebie, gotowi s¹ odsprzedaæ kilka mniej wa¿nych zaklêæ za godziw¹ cenê.  – Czy nie powinniœmy zostawiæ kogoœ do pilnowania wozu? – zauwa¿y³ blondyn.  – Nie ma potrzeby. – Dake umia³ zapewniæ pojazdowi niewi- dzialn¹, magiczn¹ ochronê. Ka¿dy ciekawski nie znaj¹cy siê na rze- czy, który podszed³by zbyt blisko, po¿a³owa³by tego. Ogarnê³aby go paskudna niemoc i zebra³oby mu siê na wymioty. Ta przeszkoda na- turalnie nie powstrzyma³aby doœwiadczonego magika czy wiedŸmy, ale te¿ po co ktoœ taki mia³by kraœæ czyjœ wóz, nawet wyj¹tkowo dobry? – Wszyscy pójdziemy t¹ œcie¿k¹. Mog¹ mi siê przydaæ wasze umiejêtnoœci, gdy przydybiemy zdobycz. Penz zawróci³ wóz, by odjechaæ w stronê kryjówki. Dake przez chwilê wpatrywa³ siê w odleg³e drzewa wyrastaj¹ce z bagien. Minê- ³y lata od czasu, gdy po raz ostatni zaszczyci³ Shadizar swoj¹ obec- noœci¹. Wiedzia³ jednak, ¿e w tym mieœcie znajdzie siê niejeden mo¿ny opiekun jego mena¿erii. Zw³aszcza, jeœli powiêkszy j¹ o ol- brzyma i osobliwego kar³a.

– 24 – Oczyma wyobraŸni widzia³ ju¿ przysz³e mo¿liwoœci. Skrzy¿o- waæ ze sob¹ dziwol¹gi! Gigantyczny cz³owiek-kot, kobieta lub mê¿- czyzna... A mo¿e kar³owaty wilko³ak o zielonej sierœci? Czterorêki karze³ albo wielkolud... To prawda, ¿e nie wszystkie krzy¿ówki ró¿- nych gatunków siê udaj¹, ale za pomoc¹ czarów pary powinny siê po³¹czyæ. Dake zna³ kilka prostszych zaklêæ, a za odpowiedni¹ iloœæ z³ota móg³by posi¹œæ wiêcej. Odwróci³ siê z uœmiechem i wdrapa³ na ty³ wozu. Mia³ przed sob¹ mnóstwo ekscytuj¹cych perspektyw. IV Conan ockn¹³ siê w klatce. Bola³a go g³owa i zesztywnia³y mu miêœnie. Zda³ sobie sprawê, ¿e odrêtwia³ od le¿enia na ziemi. Kiedy po chwili przypomnia³ sobie powód bólu g³owy, nie by³ zbyt uszczêœliwiony. Olbrzymka zdzieli³a go piêœci¹, wykorzystuj¹c jego nieuwagê. Cios zaprzecza³ jej twierdzeniu, ¿e jest s³aba. ¯aden mê¿czyzna jesz- cze tak nie powali³ Conana. Cymmerianin znalaz³ siê w nieweso³ym po³o¿eniu. Usiad³ i po- masowa³ bol¹c¹ czaszkê. Potem rozejrza³ siê. Pozbawiono go mie- cza i pochwy, ale nie zabrano mu odzienia, pasa ani sakiewki. Mia³ krzesiwo i hubkê, móg³ zatem rozpaliæ ogieñ. Ci, którzy go uwiêzili, musieli przeoczyæ ten fakt i pope³nili b³¹d. Nie zd¹¿y³ wczeœniej przyjrzeæ siê klatce. Teraz zobaczy³, ¿e jest zrobiona z twardego, bia³ego materia³u. Nie od razu rozpozna³ budulec. Poprzeczki tworz¹ce kraty mia³y dziwne kszta³ty i ró¿ne wielkoœci. Po³¹czono je jak¹œ zielonkaw¹ substancj¹, bez w¹tpienia nieznanym rodzajem kleju. Próby wykruszenia go paznokciem i krze- mieniem nie zda³y siê na nic. Równie dobrze Conan móg³by d³ubaæ w skale. Kiedy uderzy³ w bia³e prêty kostkami palców, rozleg³ siê metaliczny dŸwiêk, jakby postuka³ w br¹z. Koœci! Czyje, tego nie wiedzia³. Lecz s¹dz¹c po d³ugoœci, pochodzi³y od stworzenia wiêkszego ni¿ cz³owiek.  – A, widzê, ¿e siê obudzi³eœ. Conan odwróci³ siê i zobaczy³ ojca Teyle, olbrzyma imieniem Raseri.

– 25 – Wielkolud podszed³ bli¿ej.  – Wiesz, dlaczego siê tu znalaz³eœ? Przychodzi ci do g³owy ja- kiœ powód? Conan nie mia³ ochoty na pogwarki, ale tamten trzyma³ go w gar- œci. Lepiej nie dra¿niæ olbrzyma, kiedy siedzi siê w jego klatce.  – Wiem tyle, ¿e wiêzisz mnie za kratami z wielkich, mocnych ko- œci – odrzek³. – Podejrzewam, ¿e nale¿a³y do twoich pobratymców. Ale nie pojmujê, po co mnie tu trzymasz. Mo¿e jesteœcie ludo¿ercami? Olbrzym rozeœmia³ siê, a¿ zadudni³o. – Bardzo dobrze! Co do klatki, wszystko siê zgadza. Nasz Stwór- ca wiedzia³, ¿e jeœli mamy mu siê przydaæ, musimy byæ zbudowani inaczej ni¿ mali ludzie. Da³ nam mocniejsze koœci. Mylisz siê jed- nak, s¹dz¹c, i¿ jesteœmy kanibalami, choæ tê ciekaw¹ teoriê uspra- wiedliwia twoja sytuacja. Nie nale¿ymy do dzikusów jak Vargowie. Uwa¿amy siê raczej za wyznawców filozofii naturalnej. Conan nie zna³ tego terminu, wiêc milcza³. Im wiêcej siê dowie od giganta, tym ³atwiej bêdzie mu uciec.  – Twoja mina œwiadczy o tym, ¿e nasza doktryna jest ci obca – ci¹gn¹³ Raseri. – Filozofia naturalna to poznawanie œwiata i jego ta- jemnic. Chcemy wiedzieæ wszystko o wszystkim. Olbrzym zbli¿y³ siê do klatki na odleg³oœæ równ¹ swemu wzro- stowi i spojrza³ z góry na Conana. – Jeœli mamy przetrwaæ w otocze- niu przewa¿aj¹cej liczby ludzi, którzy boj¹ siê nas i nienawidz¹, musimy znaæ ka¿dy szczegó³ o naszych wrogach. Przeto pos³u¿ysz nam za przedmiot dociekañ.  – Nie jestem mêdrcem – zaprotestowa³ Conan. – Niewiele wam powiem.  – Ale nie ty pierwszy siedzisz w tej klatce. Badaliœmy ju¿ tych, których zwiesz mêdrcami. Wiemy, ¿e mali ludzie ró¿ni¹ siê od sie- bie, podobnie jak my. Teraz przyszed³ czas, by przepytaæ wojownika z obcego kraju.  – Nie muszê tkwiæ za kratami, by udzielaæ odpowiedzi.  – Obawiam siê, ¿e musisz. Niektóre z pytañ bêd¹ bolesne, bo to badania natury fizycznej. Conan popatrzy³ na Raseriego. B³yszcz¹ce, niebieskie oczy Cym- merianina na moment pociemnia³y. Zamierzaj¹ go torturowaæ! A wiêc, dobrze. Zobaczy, jacy s¹ silni, gdy otworz¹ klatkê, a on wpadnie w gniew. Dostrzeg³ swój miecz oparty o œcianê za plecami wielkolu- da. Wiedzia³, ¿e jest szybszy od Jatte. Jeœli zd¹¿y dopaœæ broni, prze- kona siê, czy cia³o olbrzymów oka¿e siê twardsze od ostrej stali.

– 26 – Lepiej zgin¹æ z mieczem w d³oni ni¿ poddaæ siê i cierpieæ w mêczar- niach. Crom nie jest ³askawy dla wojowników unikaj¹cych walki. A skoro zanosi siê na rych³e spotkanie z bogiem, lepiej zabraæ ze sob¹ tylu wrogów, ilu siê da. S¹ gorsze rzeczy ni¿ umieranie. Bez w¹tpienia jedna z nich to niegodna œmieræ. Mokrad³a gêsto porasta³a bujna roœlinnoœæ, liczne rozlewiska pokrywa³a bagienna piana, a grunt by³ zdradliwy. S³oñce tylko gdzie- niegdzie przebija³o siê przez korony drzew i nawet w po³udnie pa- nowa³ tu ponury pó³mrok. Byæ mo¿e z powodu ciemnoœci Kreg zmyli³ drogê i zszed³ ze œcie¿ki, zamiast pod¹¿aæ œladami Tro, pewnie prowadz¹cej grupkê. Nagle zacz¹³ ton¹æ w b³otnistej mazi.  – Na pomoc! Dake z niesmakiem pokrêci³ g³ow¹. – Wyci¹gnij go, Penz. Cz³owiek-wilk skin¹³ ³bem i zdj¹³ z ramienia zwój liny. Trzy- maj¹c sznur w lewej rêce, okrêci³ koniec w powietrzu, by rzuciæ go Kregowi.  – Szybciej, w³ochaty durniu! – Blondyn tkwi³ po uda w mule. Przy ka¿dym ruchu zapada³ siê coraz g³êbiej. Dake westchn¹³. Kreg by³ mu bezgranicznie oddany, ale równie g³upi. Trzeba nie mieæ rozumu, by miotaæ wyzwiska na swego wy- bawcê, gdy cz³owieka wch³ania bagno. Gdyby Dake nie rozkaza³ Penzowi wydobyæ kompana z grzêzawiska, wilko³ak z uœmiechem pozwoli³by Kregowi uton¹æ. Kto nie potrzebuje pomocnika, bo uwa¿a siê za zbyt sprytnego lub ambitnego, jest niebezpieczny. Ale lojal- noœæ Krega rekompensowa³a jego têpotê. Penz cisn¹³ linê. Od ton¹cego dzieli³a go niewielka odleg³oœæ, tote¿ rozwin¹³ tylko kawa³ek zwoju. Gruby i ciê¿ki koniec sznura mocno uderzy³ Krega w twarz i pierœ, oplataj¹c jego cia³o.  – Auuu...! Niech ciê Set porwie! Dake nie widzia³ twarzy Penza ukrytej pod kapturem, ale gotów by³ siê za³o¿yæ, ¿e wykrzywi³ j¹ wilczy uœmiech. Wokó³ brzêcza³y owady. Wilko³ak poci¹gn¹³ linê. Rozleg³o siê g³oœne mlaœniêcie i nogi Krega zosta³y uwolnione z bagnistej pu³ap- ki. Gdy blondyn prawie ca³kiem wydoby³ siê z grzêzawiska, Penz szarpn¹³ trochê za mocno i Kreg straci³ równowagê. Pad³ na twarz, rozpryskuj¹c b³oto.

– 27 – Za plecami Dake’a Tro i Sab wybuchnêli œmiechem. Kreg wygramoli³ siê na œcie¿kê. Trz¹s³ siê z gniewu. Rzuci³ wil- ko³akowi wœciek³e spojrzenie. – Umyœlnie mnie przewróci³eœ! – Wyrwa³ zza pasa d³ugi szty- let. – Obetnê ci za to uszy!  – Schowaj n󿠖 rozkaza³ Dake. Blondyn by³ zbyt g³upi, by zdawaæ sobie sprawê z ryzyka. Prze- niós³ p³on¹cy wzrok na swego pana. – Widzia³eœ, co mi zrobi³!  – Widzia³em te¿, ¿e to ty spad³eœ ze œcie¿ki. Nastêpnym razem pozwolê ci uton¹æ! Penz spokojnie zwija³ linê. Kreg kipia³ ze z³oœci, ale wsun¹³ sztylet do pochwy. Dake odwróci³ siê. Pewnego dnia ci dwaj naprawdê skocz¹ so- bie do garde³! Szkoda by³oby straciæ tak cenny okaz jak Penz, wiêc jeœli Kreg siê nie pohamuje, zginie. £atwo znaleŸæ nowego pomoc- nika, o wiele trudniej wilko³aka. To przykre, ale sama lojalnoœæ nie czyni cz³owieka niezast¹pionym. Tymczasem by³y wa¿niejsze sprawy: schwytanie kar³a i olbrzyma. Jakby w odpowiedzi na to, z g³êbi bagien dolecia³ dziwny dŸwiêk. Mag nigdy dot¹d nie s³ysza³ tak jednostajnego zawodzenia.  – Co to? – zaniepokoi³ siê Kreg.  – Ruszajmy naprzód, to siê dowiemy – odpar³ Dake. W wysuniêtych najdalej na po³udnie dzikich ostêpach mokra- de³, gdzie jeszcze nigdy nie zapuœci³ siê cz³owiek, wœród najbardziej zdradliwych grz¹skich piasków i drzew rosn¹cych miejscami gêsto jak palisada, ¿y³o plemiê Vargów. Na polanie przy ch³odnej sadzaw- ce siedzia³ jego wódz imieniem Fosull. Spomiêdzy spiczastych, przed- nich zêbów wyd³uba³ ostrym paznokciem kawa³ek miêsa i prze¿u³ go w zamyœleniu. Fosull by³ najsilniejszy i najwy¿szy ze wszystkich Vargów; wysokoœæ jego cia³a siêga³a niemal æwierci wzrostu prze- ciêtnego Jatte. Biega³ i wspina³ siê szybciej ni¿ o po³owê m³odsi pobratymcy. Nakrapiana, zielona skóra wodza nosi³a tu i ówdzie œla- dy zmarszczek, a oczy nie widzia³y ju¿ tak dobrze jak tuzin wiosen wczeœniej, lecz wci¹¿ nikt nie œmia³ odebraæ mu w³adzy. Nawet naj- starszy syn, Vilken, choæ Fosull wiedzia³, ¿e ten dzieñ zbli¿a siê nie- uchronnie. Ch³opak musi jeszcze nabraæ doœwiadczenia. Ale nastêp- nego lata, lub mo¿e trochê póŸniej, trzeba bêdzie ust¹piæ mu miejsca.

– 28 – Niech m³odzieniec siê przekona, jak ciê¿ko jest rz¹dziæ. Fosull usu- nie siê w cieñ i zazna zas³u¿onego spokoju w otoczeniu swych dzie- wiêciu ¿on. Lepiej do¿yæ staroœci jako by³y wódz ni¿ nie do¿yæ jej wcale. Pocz¹³ zdejmowaæ skórzane odzienie, by zanurzyæ siê w wo- dzie, gdy nadbieg³ Brack, jeden ze stra¿ników strzeg¹cych œcie¿ki. – Hej, wodzu! Fosull wci¹gn¹³ ze œwistem powietrze i zrobi³ znudzon¹ minê. – Dzieñ jest gor¹cy i zamierzam za¿yæ przyjemnej k¹pieli. Co tam znowu?  – Ktoœ nadchodzi, wodzu.  – Jatte?  – Nie. Ludzie pozabagienni. Jacyœ dziwni.  – Jak to?  – Jeden ma cztery rêce. Drugi twarz dzikiej bestii. Jest jeszcze kobieta o wygl¹dzie kota. Dwaj inni s¹ zwyczajni.  – Ciekawe. Gdzie ich widzia³eœ?  – Na Dolnym ¯ó³wim Szlaku. Fosull zamyœli³ siê. Prawda, ¿e ludzie spoza bagien byli du¿o mniej smaczni od Jatte, ale miêso to zawsze miêso. Lepsze takie ni¿ ¿adne. Dieta Vargów ogranicza³a siê ostatnio do dzikich œwiñ i gry- zoni. Uczta z³o¿ona z piêciu pozabagiennych ludzi, nawet dziwacz- nych, nie trafia³a siê co dzieñ. K¹piel musia³a zaczekaæ.  – Dobrze. Zbierz wojowników na Wysokim ¯ó³wiu. Z³apiemy przybyszów na zakrêcie przy torfowisku.  – Tak jest, wodzu. Brack biegiem znikn¹³ w zaroœlach. Fosull siêgn¹³ po w³óczniê opart¹ o roz³o¿yste drzewo ocieniaj¹ce sadzawkê. Mo¿e dziwacz- noœæ obcych doda im smaku? Conan samotnie przesiedzia³ w klatce wiêkszoœæ poranka. Wci¹¿ piek³y go oczy od cuchn¹cego p³ynu, którym Raseri chlusn¹³ na nie- go przed odejœciem. Ciecz wylana z ma³ej drewnianej miski œmierdzia³a niczym zde- ch³y szczur le¿¹cy przez trzy dni w pal¹cym s³oñcu. Ale poza szczy- paniem pod powiekami i przykrym zapachem, Cymmerianin nie za- uwa¿y³ innych skutków prysznica. Olbrzym po opryskaniu wiêŸnia przygl¹da³ mu siê przez chwilê, potem pokiwa³ g³ow¹ w zamyœleniu i wyszed³.

– 29 – Conan jeszcze nie s³ysza³ o takiej torturze. Do izby wesz³a Teyle. Kiedy zbli¿y³a siê do klatki, pos³a³ jej wœciek³e spojrzenie, lecz nie odezwa³ siê ani s³owem.  – Widzê, ¿e koughmn pogorszy³ ci nastrój – powiedzia³a. Conan milcza³.  – Musisz zrozumieæ... – ci¹gnê³a – ¿e osobiœcie nic do ciebie nie mam. Ojciec kaza³ mi sprowadziæ okaz wojownika rasy ma³ych ludzi. Przypadkiem natknê³am siê na ciebie. Conan uzna³ to wyjaœnienie za ma³o pocieszaj¹ce. Nadal trzy- ma³ jêzyk za zêbami.  – Nas jest garstka, a ma³ych ludzi wielu. Musimy poznaæ na- szych wrogów, by przetrwaæ. Chyba to pojmujesz?  – Dopóki tu nie przyby³em, nie by³em waszym wrogiem – od- rzek³ w koñcu Conan.  – Lecz twój gatunek jest. ¯a³ujê, ¿e zwabi³am ciê tu podstêpem, ale mam swoje obowi¹zki.  – Przebaczy³bym ci, gdybyœ wypuœci³a mnie z tej klatki.  – Ale¿ nie mogê. Chcia³am tylko, ¿ebyœ wiedzia³, i¿ nie powi- nieneœ braæ tego do siebie.  – Wygl¹da na to, ¿e przyjdzie mi umrzeæ w waszej niewoli. Wybacz wiêc, ale muszê braæ to do siebie. Teyle nie wiedzia³a, co odpowiedzieæ. Odwróci³a siê i odesz³a. Conan znów przyjrza³ siê klatce. Spojenia drzwi zasmarowano takim samym klejem jak resztê krat. Ju¿ wczeœniej sprawdzi³, ¿e nie da siê go zeskrobaæ paznokciem lub krzemieniem, ani te¿ podpaliæ. Koœci by³y niepalne jak metal. Cymmerianim pocz¹³ ostro¿nie napieraæ na wszystkie prêty, szu- kaj¹c s³abego punktu. W rogu wiêzienia znalaz³ koœæ d³ugoœci i gru- boœci mniej wiêcej swego ramienia. Zaskrzypia³a lekko, gdy j¹ moc- no poci¹gn¹³. Wyjêcie jej nie otworzy³oby mu drogi ucieczki, ale przynajmniej zdoby³by narzêdzie do obluzowania pozosta³ych. Po- nadto, mia³by maczugê. Gdyby Raseri podszed³ doœæ blisko, Conan móg³by spróbowaæ zgruchotaæ czaszkê olbrzyma. Albo cisn¹æ w nie- go koœci¹. Lepsze to ni¿ nic. Cymmerianin uchwyci³ prêt i zacz¹³ go ci¹gn¹æ z ca³ej mocy. Koœæ zatrzeszcza³a i poruszy³a siê trochê. Odpocz¹³ chwilkê i po- wróci³ do pracy. Na myœl o roz³upaniu Raseriemu g³owy uœmiechn¹³ siê ponuro. Uœmiercenie jednego z wielkoludów choæ czêœciowo wynagrodzi³o- by mu to, ¿e tak lekkomyœlnie da³ siê zwabiæ w pu³apkê.

– 30 – Dalej zmaga³ siê z klatk¹. W tej chwili i tak nie mia³ nic lepszego do roboty. V Atak zupe³nie zaskoczy³ grupkê Dake’a. Ca³a pi¹tka brnê³a przez podmok³¹ polanê, gdy nagle z gêstych krzaków na wprost wypad³a z wrzaskiem horda zielonych ludków potrz¹saj¹cych w³óczniami. W jednej chwili, która ci¹gnê³a siê niczym ¿ywica sp³ywaj¹ca po korze drzewa, Dake uœwiadomi³ sobie, ¿e on i jego dziwaczna trupa zostan¹ otoczeni przez przewa¿aj¹ce si³y wroga. Napastników by³o co najmniej dwudziestu. Musia³ coœ zrobiæ i to szybko, jeœli chcia³ uratowaæ siebie i swoj¹ mena¿eriê. Pospiesznie wymówi³ s³owa zaklêcia. Powietrze za jego pleca- mi rozb³ys³o, rozleg³ siê huk grzmotu i pojawi³ siê olbrzymi, czer- wony demon. Potwór po trzykroæ przerasta³ wysokiego mê¿czyznê. GroŸnie wyszczerzy³ lœni¹ce k³y i zamacha³ ³apami uzbrojonymi w pa- zury zdolne rozp³ataæ wo³u. Kar³y natychmiast przyhamowa³y i œlizgaj¹c siê na mokrej tra- wie, stanê³y jak wryte. Dake skin¹³ rêk¹; demon post¹pi³ krok naprzód. Zielone ludki rzuci³y siê do ucieczki, szukaj¹c schronienia w za- roœlach. Popiskiwa³y coœ miêdzy sob¹; bez w¹tpienia wzywa³y na pomoc swych bogów. Mag uœmiechn¹³ siê. Rzecz jasna, demon by³ tylko iluzj¹. Móg³ rozwiaæ siê równie ³atwo jak dym z ogniska. Ale z pewnoœci¹ wy- gl¹da³ naturalnie. A kto przy zdrowych zmys³ach zaryzykowa³by sprawdzenie tego na w³asnej skórze? Kiedy kar³y rozpierzch³y siê, Dake zawo³a³ do Penza: – Z³ap mi jednego! Wilko³ak skin¹³ ³bem i ruszy³ przez siebie, rozwijaj¹c linê. Okrê- ci³ j¹ w powietrzu i cisn¹³. Pêtla na koñcu sznura opasa³a umykaj¹ce- go ludzika. Penz szarpn¹³ lasso i schwytana zdobycz zwali³a siê z nóg. Œwietnie. Jeœli równie ³atwo da siê pojmaæ olbrzyma, wkrótce wyrusz¹ w dalsz¹ drogê do Shadizaru. Zielonykarze³miota³siêi próbowa³wstaæ.Nicz tego.Wilko³akna- prê¿y³ sznur i jeñcowi nie uda³o siê podnieœæ. Dake podbieg³ do ofiary.

– 31 – Czerwony demon znikn¹³. Spe³ni³ swoje zadanie i przesta³ byæ potrzebny. GroŸba ataku zosta³a za¿egnana. Penz przyci¹gn¹³ bli¿ej kar³a usi³uj¹cego uwolniæ siê z wiêzów. Mag rzuci³ najpotê¿niejsze ze swych zaklêæ i wiêzieñ uspokoi³ siê nagle. Czar obezw³adni³ karze³ka.  – Teraz nale¿ysz do mnie – rzek³ Dake. – Wobec mojej mocy jesteœ bezsilny. Trudno by³o orzec, czy zielony ludek zrozumia³ jego s³owa. Ale zosta³ spêtany niewidzialn¹, magiczn¹ sieci¹ i podobnie jak inne okazy Dake’a, nie móg³ ju¿ zagroziæ ani uciec swemu nowemu w³adcy.  – RozluŸnij linꠖ rozkaza³ wilko³akowi czarodziej. Penz pos³usznie wykona³ polecenie. Jeniec patrzy³ na przeœladowców. Mag gestem nakaza³ mu wstaæ. Karze³ podniós³ siê niechêtnie. WyraŸnie zmaga³ siê z krêpuj¹cym go zaklêciem. Dake uœmiechn¹³ siê. Na pocz¹tku wszyscy próbowali walczyæ. Ale ten czar mia³ wyj¹tkow¹ moc i naprawdê doskonale dzia³a³. Lepiej znaæ jedno dobre magiczne zaklêcie ni¿ kilka mar- nych, a ta sztuczka jeszcze nigdy nie zawiod³a Dake’a.  – Ruszajmy – powiedzia³ mag.  – A co... a co z jego wspó³braæmi? – zapyta³ niepewnie Kreg.  – Widzia³eœ, jakiego stracha napêdzi³ im demon. Zostawi¹ nas w spokoju. Kreg nie by³ o tym do koñca przekonany, ale wola³ nie spieraæ siê ze swym mistrzem. Grupka pod¹¿y³a dalej. Do izby wkroczy³ Raseri w towarzystwie czterech innych olbrzy- mów uzbrojonych w d³ugie, proste kije. Grube tyki przypomina³y wielkoœci¹ w³ócznie wielkoludów. Na znak wodza mê¿czyŸni oto- czyli klatkê. Raseri rzuci³ krótki rozkaz i jego ludzie wyci¹gnêli kije przed siebie. Pierwszy spróbowa³ dŸgn¹æ wiêŸnia w plecy. Conan wyczu³ ten zamiar i odwróci³ siê, by stawiæ czo³o napastnikowi. Wyr¿n¹³ potê¿- n¹ piêœci¹ w tykê i odtr¹ci³ j¹ w dó³. Unikn¹³ pierwszego ciosu, ale nie zd¹¿y³ obroniæ siê przed nastêpnym. Drugi olbrzym wbi³ mu kij w krêgos³up. Cymmerianin zamrucza³ i zrobi³ unik przed trzecim atakiem. Klatka by³a na tyle wysoka, ¿e móg³ w niej staæ. Ale gdyby chcia³ podskoczyæ, uderzy³by g³ow¹ w kratê z koœci. Pozostawa³o mu za-