conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 474
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań8 798

Conan -63- Conan i Prorok Ciemności

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :601.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -63- Conan i Prorok Ciemności.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

– 5 – I £akn¹cy zemsty osi¹gn¹ j¹. W Dzieñ Ostatni, w godzinie Oœle- piaj¹cego Œwiat³a. W kraju, gdzie ostatni ze Staro¿ytnych wst¹pi³ na Szare Ziemie. I dany bêdzie Znak. Gdy Czarna Moc zniszczy sam¹ siebie, uj- rz¹ wzlatuj¹ce czarne œwiat³o. Niechaj gotuj¹ siê do Nieuniknione- go. I rozewr¹ siê Wrota, które s¹ wszerz a¿ po krañce ziemi, w g³¹b do czarnych wrz¹cych kamieni i jeszcze g³êbiej. I za³opocze Sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion. A na przodzie bêdzie ten, którego poznaj¹ po He³mie jego. A z ty³u – id¹- cy œladem. I w proch siê obróc¹ grody i sio³a. I wniwecz siê obróc¹ narody i rasy. I odrzuc¹ bogów swoich. A¿eby pokornym byæ Staro- ¿ytnym i ich przykazaniom. Albowiem ci, którzy zwyciê¿yli, nie bêd¹ mieæ litoœci dla pokonanych… Ale jeœli z woli bogów umrze nie ten, kto umrzeæ powinien, przy- chodz¹cy w œlad za pierwszymi rozlej¹ siê czerni¹ po œwiecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t. A tylko ten, kto prze¿y³, zdo³a dwa razy zabiæ martwego i zawrzeæ Wrota… Khorajskie warowne miasto Vagaran by³o bogate i kwitn¹ce – le¿a³o bowiem na skrzy¿owaniu kupieckich szlaków. Haszyd, nomi- nalny w³adca Vagaranu, by³ jedynym panem okolicznych ziem. ¯y- cie w samym mieœcie i pobliskich wsiach, kierowane ¿elazn¹ rêk¹ Haszyda, p³ynê³o spokojnie i równomiernie, bez zamieszek i powstañ;

– 6 – potê¿na armia odpiera³a rzadkie najazdy cudzoziemców, przede wszystkim Semitów. Vagarañscy wojownicy pod przywództwem swojego w³adcy tak¿e sk³adali wizyty pogranicznym sio³om s¹sied- nich pañstw i wracali z bogatym ³upem. Dlatego pieni¹dze z Vaga- ranu wp³ywa³y do skarbca stolicy regularnie i bez opóŸnieñ, a po- s³añcy królowej Kothu, którego prowincj¹ by³a Khoraja, nie narzucali siê zbytnio Haszydowi. Miasto le¿a³o w zachodniej czêœci Khorai. W przeciwieñstwie do pozosta³ych terenów kraju, gdzie dominowa³y piaszczyste pusty- nie, tutaj przewa¿a³y ska³y i kamieniste pustkowia. Vagaran, zbudowany na wznosz¹cym siê ³agodnie wzgórzu, z lo- tu ptaka przypomina ogromny nieregularny piêciok¹t, otoczony prze- ra¿aj¹cym murem. Trzy jego k¹ty spogl¹daj¹ na po³udniowy zachód, po³udnie i po³udniowy wschód, w stronê Shemu, a dwa pozosta³e – na wschód, w g³¹b Khorai. Ka¿dy z k¹tów zwieñczony jest wysok¹ wie- ¿¹, na której dzieñ i noc trzymaj¹ wartê zmieniaj¹ce siê stra¿e. W Va- garanie s¹ dwie bramy: Wschodnia – bêd¹ca wschodni¹ tylko z na- zwy,przyktórejzazwyczajtrzymastra¿piêciustra¿ników,zajmuj¹cych siê wy³¹cznie sprawdzaniem przywo¿onych przez kupców towarów, i Po³udniowo-Wschodnia – potê¿na, zbudowana z trzech czêœci. Jej pierwsza czêœæ to znajduj¹ca siê po zewnêtrznej stronie bra- my p³yta ze œciœle przylegaj¹cych do siebie cisowych desek spiêtych metalowymi klamrami. Podniesiona p³yta ca³kowicie zamyka przej- œcie. Na sygna³ naczelnika stra¿y Jassina spuszczana na ³añcuchach, k³adzie siê w poprzek fosy z pionowymi œcianami i zamienia w most – po nim i tylko po nim mog¹ wjechaæ do miasta goœcie z innych pañstw, kupcy, wêdrowcy… albo nieprzyjacielskie wojska. Za p³yt¹ znajduje siê dwuskrzyd³owa brama, zamykana na ogromny skobel, wyciosany z ca³ego dêbowego pnia – pokonaæ tê przeszkodê mo¿na tylko taranem. Ale jeœli wrogowi mimo wszystko uda siê sforsowaæ fosê, opuœciæ most, czyli przecin¹æ utrzymuj¹ce go w pionie ³añcu- chy, i staranowaæ bramê pod deszczem strza³ i strumieniami wrz¹cej smo³y, to na samym koñcu przejœcia czekaæ bêdzie na niego prze- szkoda praktycznie nie do pokonania: krata z mocnych metalowych prêtów gruboœci ludzkiego ramienia. Zazwyczaj krata jest podniesiona, dwuskrzyd³owa brama otwarta, most zaœ od œwitu do zmroku opuszczony. Wszak to g³ówna droga do miasta. Co prawda, jest jeszcze tajne przejœcie, prowadz¹ce z pod- ziemi pa³acowych do granicy Khorai, ale o nim mo¿na nie wspomi- naæ: w tej historii nie odegra ¿adnej roli.

– 7 – Na szczycie wzgórza stoi pa³ac Haszyda – z³owieszcza szara bry³a wzniesiona z gigantycznych granitowych bloków. S¹ w nim setki przestronnych komnat i dziesi¹tki bogato urz¹dzonych sal. G³êboko pod nimi, w skale pod fundamentem wyr¹bano labirynt; kamienne cia³o ziemi zryto sieci¹ wij¹cych siê korytarzy z chytrymi zasadzka- mi i œlepymi uliczkami, studniami ponurych cel, gdzie zamkniêto licz- nych wiêŸniów, i podziemiami, w których ukryto niezliczone skarby Haszyda. Ten, kto nie zna planu labiryntu, nigdy nie znajdzie skar- bów, a ten, kto zdo³a wydostaæ siê z podziemnej celi, nigdy nie wyj- dzie na powierzchniê i nie zobaczy s³oñca… Pa³ac ma przestronny pó³okr¹g³y taras. Z niego Haszyd czêsto ogl¹da walki gladiatorów – ulubion¹ rozrywkê vagarañczyków, co tydzieñ spêdzaj¹cych wolny czas na po³o¿onej pod tarasem ogrom- nej arenie. Na tym tarasie Haszyd przyjmuje zazwyczaj wa¿nych goœci, pos³ów, a tak¿e przyjació³. Wokó³ pa³acu, nieco poni¿ej zbocza wzgórza, le¿¹ dzielnice miejscowej arystokracji – wielmo¿ów, urzêdników, dworaków sa- trapy, kupców. Im ni¿ej, tym domy s¹ biedniejsze – a¿ do murów, gdzie mieszcz¹ siê cha³upy nêdzarzy, nory w³óczêgów i zbudowane z byle czego szopy bezdomnych. Pó³tora ksiê¿yca temu wojsko Haszyda odnios³o zwyciêstwo nad kolejn¹ armi¹ cudzoziemców, których skusi³o bogactwo miasta, od- dalonego od najbli¿szych cywilizowanych miejsc o trzy dni jazdy wielb³¹dem. Armia pod przywództwem shemskiego ksiêcia Baru- cha, sk³adaj¹ca siê g³ównie z okrutnych synów plemion koczowni- czych, w³óczêgów, zubo¿a³ych wojowników i szukaj¹cych ³atwej zdobyczy najemników, próbowa³a wzi¹æ miasto szturmem. Werbow- nicy obiecywali ³atw¹ zdobycz, okaza³o siê jednak, ¿e lepiej im nie wierzyæ. Nocne stra¿e, obchodz¹c dalekie przedpola miasta, zauwa¿y³y blask ognisk rozpalonych na granicy ska³ i pustyni przez nieprzyja- ciela, gotuj¹cego siê do porannego ataku. Zaalarmowane oddzia³y obroñców z pierwszymi promieniami s³oñca rozpoczê³y kontratak, uprzedzaj¹c najeŸdŸców. Wróg zosta³ zaskoczony: konny oddzia³ szturmowy, dwadzie- œcia piêæ razy mniejszy od wojsk przeciwnika, bezszelestnie przeje- cha³ przez Zawodz¹cy W¹wóz, wbi³ siê w obóz Shemitów, tratuj¹c senne warty, podpalaj¹c namioty, zabijaj¹c ka¿dego, kto stan¹³ na

– 8 – jego drodze, i niemal osi¹gaj¹c kwaterê samego Barucha. Ale roz- leg³ siê nieg³oœny g³os rogu i jeŸdŸcy, którzy podczas ataku stracili zaledwie piêciu ludzi, zawrócili – zanim przeciwnik opamiêta³ siê i otoczy³ atakuj¹cych. Poj¹wszy, ¿e zostali zdemaskowani i dalsze ukrywanie siê nie ma sensu, Baruch rozkaza³ swoim wojownikom stan¹æ w szyku bo- jowym i rozpocz¹æ poœcig za rozzuchwalonymi khorajczykami, wy- ci¹æ ich w pieñ, a nastêpnie szturmem wzi¹æ bogate miasto Vagaran. Za³opota³y sztandary i chor¹gwie, rozleg³ siê g³osz¹cy atak warkot bêbnów. Mo¿e Shemitom uda³oby siê dogoniæ vagarañczyków, zanim ci ukryli siê w ska³ach Zawodz¹cego W¹wozu, ale upór jednego z po- œlednich dziesiêtników, barbarzyñcy z pewnego nie znanego nikomu kraju, który oœmieli³ siê przeciwstawiæ samemu Baruchowi, opóŸni³ poœcig. Gdy konnica Shemitów wdar³a siê do w¹wozu, po bezczelnych vagarañczykach pozosta³ ju¿ tylko wzburzony koñskimi kopytami wiruj¹cy w powietrzu py³, jedyny œlad, ¿e niedawno przejechali têdy jeŸdŸcy. Od strony Shemu Vagaran otacza³ nieprzebyty masyw skalny – uroczysko œwiat³a i ciemnoœci, ostrych od³amków kamieni i ogrom- nych omsza³ych g³azów. Jedyna droga do miasta wiod³a przez Za- wodz¹cy W¹wóz, zawdziêczaj¹cy sw¹ nazwê jesiennym wiatrom, szczególnie nieprzyjemnie wyj¹cym i skoml¹cym wœród szczelin i rozpadlin w¹skiego przejœcia, nasuwaj¹c mieszkañcom okolicznych wsi myœl o wiecznym p³aczu zagubionych dusz. W rzeczywistoœci nie by³ to w¹wóz, lecz jedynie g³êboki skalisty parów, który powsta³ w miejscu dawnego potoku – niegdyœ dop³ywem rzeki przep³ywaj¹- cej przez Khauran i wpadaj¹cej do morza Vilayet. Pustynia jednak atakowa³a, potok wysech³ sto lat temu i nikt ju¿ nie pamiêta³, ¿e dawno temu wody by³o tutaj pod dostatkiem. Pozosta³a tylko nazwa. Pierwsze oddzia³y Barucha cwa³em wpad³y do w¹wozu i doje- cha³y niemal do po³owy, gdy z góry, ze skalnych kryjówek, spad³ na nie grad strza³ wypuszczonych przez najlepszych ³uczników Vagara- nu. Promienie wschodz¹cego s³oñca przes³oni³y chmury ra¿¹cych ¿¹de³. Rozpadlinê wype³ni³y krzyki umieraj¹cych, które spotêgowa- ne echem zla³y siê w jeden zgie³k rozpaczy i cierpienia, potwierdza- j¹c z³owieszcz¹ nazwê tego miejsca.

– 9 – £ucznicy nie mogli (i nie mieli zamiaru) powstrzymaæ fali ata- kuj¹cych. Dos³ownie po trupach armia Barucha rzuci³a siê ku ujœciu w¹wozu… …gdzie czeka³y na ni¹ wyborowe vagarañskie oddzia³y. Atakuj¹cy wpadli na zaporê z ciê¿kozbrojnych mieczowników i gorzko tego po¿a³owali. Wojownicy nie mieli zamiaru pozwoliæ ¿adnemu Shemicie wyjechaæ z Zawodz¹cego W¹wozu, umiejêtnie i bezlitoœnie powitali nieprzyjaciela u ujœcia dawnego koryta rzeki. Ariergarda nie wiedz¹c jeszcze, co siê sta³o, napiera³a z ty³u, wypie- raj¹c przednie szeregi na otwarte pole, prosto pod ostrza vagarañ- czyków. W powietrze buchn¹³ szczêk stali, rozpaczliwe r¿enie koni i wycie rannych. Nagle nad szeregami atakuj¹cych przetoczy³ siê zew rogu bojowego i osypywani œmiercionoœnymi strza³ami z wierzcho³- ków ska³, wojownicy Barucha zawrócili. Armia z Shemu, trzykrotnie zmniejszona liczebnie, rzuci³a siê z powrotem do swojego spustoszonego obozu – z nie mniejszym zapa³em ni¿ podczas nieudanego ataku. Co prawda, teraz poœpiech wywo³any by³ panik¹ i groŸb¹ nieuchronnej œmierci. Jednak¿e wo- jownicy Vagaranu zd¹¿yli zatrzasn¹æ pu³apkê: na uciekaj¹cych nie- przyjació³ u wyjœcia z w¹wozu czeka³y ju¿ oddzia³y Haszyda. Pu³ki Barucha ogarn¹³ chaos i zamêt. Shemici jak œlepe kociaki miotali siê pomiêdzy œcianami w¹wozu, z obu stron wita³a ich zimna stal, a z góry razi³a lataj¹ca, pierzasta œmieræ. Do koñca ¿ycia Baruch nie dowiedzia³ siê, ¿e z tych zgubnych kleszczy pomóg³ mu siê wyrwaæ krn¹brny dziesiêtnik, barbarzyñca… Jakkolwiek jednak by³o, nêdznym resztkom shemickich wojsk uda³o siê wydostaæ z przeciwleg³ego ujœcia w¹wozu i pomkn¹æ w stro- nê Eruku. Oddzia³y obroñców, pokrzykuj¹c, œciga³y ich do samej granicy, dopiero tam zawróci³y. – …I tak, mój czcigodny goœciu – ci¹gn¹³ Haszyd, który w cza- sie efektownej pauzy zd¹¿y³ obgryŸæ indycze skrzyde³ko – zmusiw- szy nêdznych Shemitów do wyk¹pania siê w piaskach pustyni, roz- kaza³em tr¹biæ odwrót i wróciliœmy do miasta… A có¿ mieliœmy wiêcej do roboty? Wróg rozbity, jeñców t³um, ludzi straciliœmy nie- wielu, a g³upek Baruch nie zbli¿y³ siê do bram miasta nawet na dwie ligi. Dlatego z triumfalnymi pieœniami na ustach wróciliœmy do domu, kolejny raz udowadniaj¹c obmierz³ym Shemitom, ¿e walczyæ z na- mi nie warto.

– 10 – I Haszyd, i prawa rêka Haszyda – dowódca Sdemak, i jego lewa rêka – mêdrzec i doradca mag Aj-Berek, i jego czcigodny goœæ – szach D¿umal, w³adaj¹cy jedn¹ z prowincji Turanu, siedzieli za sto- ³em, specjalnie z tej okazji wyniesionym na taras. S³oñce jasno œwieci³o, na dole hucza³y œwiêtuj¹ce t³umy miesz- kañców miasta, które w przedsmaku jutrzejszego widowiska na are- nie zape³ni³y miejscowe ober¿e i gospody, zawczasu wlewaj¹c w sie- bie sch³odzone piwo i mocne wina. Na tarasie by³o cicho i rzeœko; wieczerza mia³a siê ku koñcowi. Wielmo¿e – Haszyd i D¿umal – ju¿ omówili wszystkie bie¿¹ce sprawy polityczne, wymienili siê obowi¹zkowymi prezentami i uprzej- moœciami,przyjemniespêdzilirazemczasw siarkowych³aŸniach,gdzie rozmawialio klejnotach,koniachi kobietach(przyczymobajnieszczê- dz¹c pochwa³, zapewniali o wy¿szoœci drugiej strony w tych¿e kwe- stiach), a potem rozkoszowali siê towarzystwem piêknych tancerek. Za dwa dni szach zbiera³ siê w drogê powrotn¹ i Haszyd na ostatek postanowi³ pochwaliæ siê przed nim swoj¹ ulubion¹ zabawk¹. Za plecami Haszyda i jego goœci czeka³o na rozkazy czworo s³ug, zajmuj¹cych siê zmienianiem dañ i napojów. Dwóch uzbrojonych stra¿ników zastyg³o pod drzwiami, czterech innych sta³o w rogach tarasu. Ci ostatni nie mieli broni – œciskali w rêkach koñce b³yszcz¹- cych, mocnych ³añcuchów. Naci¹gniête ³añcuchy tworzy³y krzy¿. W jego œrodku, twarz¹ do wielmo¿ów, nieruchomo górowa³ nagi œniady mê¿czyzna. Drugi koniec ka¿dego z czterech ³añcuchów by³ przykuty do grubej obrêczy zapiêtej na szyi jeñca. Gdyby spróbowa³ zrobiæ choæby najmniejszy ruch, ³añcuchy natychmiast cofnê³yby go na œrodek tarasu. Ale jeniec sta³ bez ruchu; jego przenikliwe b³êkitne oczy wpa- trzone by³y w wiecznoœæ, grzywa granatowoczarnych w³osów nawet nie zafalowa³a. Nie drgn¹³ ani jeden miêsieñ gigantycznego cia³a i gdyby nie fioletowa ¿y³ka, która szaleñczo pulsowa³a na potê¿nej szyi, postronny obserwator móg³by przypuszczaæ, ¿e ma przed sob¹ mistrzowsko wykonany w br¹zie pos¹g olbrzyma. – Có¿ – powiedzia³ donoœnym basem dowódca Sdemak, wzno- sz¹c z³oty puchar – to by³a wielka bitwa i wielki triumf. Jeszcze ni- gdy nie odnieœliœmy tak ³atwego zwyciêstwa. Twoje zdrowie, w³ad- co Haszydzie! Za twój talent stratega i taktyka! Za nasze powodzenie! – by³ niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, ubrany w odœwiêtny mundur. Przy boku mia³ krótki ceremonialny miecz, z rozszerzaj¹- cym siê ku koñcowi ostrzem.

– 11 – – I ja pijê twoje zdrowie, Haszydzie! – doda³ dumnie turañski szach i równie¿ osuszy³ swój puchar. Gruby, ³ysiej¹cy, cierpi¹cy na zadyszkê i podagrê Turañczyk, chocia¿ równy Haszydowi pod wzglê- dem pozycji, zewnêtrznie nie przypomina³ potê¿nie zbudowanego w³adcy Vagaranu. – Wspaniale poradzi³eœ sobie ze wszystkimi trud- noœciami i po raz kolejny udowodni³eœ, ¿e królowa Jasmela nie przy- padkiem powierzy³a ci zaszczytne stanowisko w³adcy Vagaranu… Jednak¿e, monarcho, odpowiedz mi: kim jest ten dzikus, który stoi tu ju¿ trzeci¹ godzinê i przez ca³y ten czas ani razu siê nie poruszy³? – Mój drogi goœciu! – Haszyd klasn¹³ w rêce i fa³dy purpuro- wego p³aszcza zako³ysa³y siê za jego plecami. – Przed nami naj- dziwniejsze i najcenniejsze trofeum tej bitwy! Najemnik ten, wal- cz¹cy po stronie Shemitów jak lew, sam jeden zabi³ wiêcej moich ¿o³nierzy ni¿ wszyscy ludzie Barucha razem wziêci… I gdyby nie pomoc mojego wiernego maga, dobra³by siê równie¿ do mnie, a wtedy nie siedzia³bym tu z wami przy jednym stole!… Czy¿ nie tak, drogi Sdemaku? Nawet ty nie zdo³a³eœ mnie przed nim obroniæ! Sdemak, ponuro milcz¹c, potar³ niedawno zabliŸnion¹ ranê od uderzenia kind¿a³em. Haszyd odwróci³ siê do czwartego uczestnika uczty – czarownika Aj-Bereka, który okutany w szeroki czarny p³aszcz z kapturem, srebrn¹ nici¹ wyszywany w magiczne runy, przez ca³y czas siedzia³ w milczeniu, niewiele jedz¹c i pij¹c. – A ty, Aj-Bereku, co powiesz? Czy zabi³by mnie ten dzikus, gdyby nie twoja pomoc? W twarzy czarownika, pomarszczonej jak oblicze stuletniego starca, zalœni³y zielone, m³odzieñcze oczy. Aj-Berek równie¿ nic nie odpowiedzia³, poruszy³y siê tylko cienkie niteczki jego d³ugich, zwi- saj¹cych na podbródek w¹sów. Szach D¿umal, nic nie rozumiej¹c, wzruszy³ ramionami i dola³ sobie wina. Szybko siê upija³. – Byæ mo¿e, masz racjê, szlachetny w³adco. Ale nieruchome i bezmyœlne spojrzenie… ee… tego trofeum œwiadczy o jego bez- granicznej têpocie. Która jest zreszt¹ charakterystyczna dla wszyst- kich dzikusów… nawet jeœli umiej¹ walczyæ jak lwy. Haszyd zachichota³. – Czcigodny goœciu, w ci¹gu dwóch tygodni niewoli ten cz³o- wiek cztery razy próbowa³ zbiec z mojego podziemnego wiêzienia i dwa razy prawie uda³o mu siê wydostaæ, go³ymi rêkami wykoñczy³ piêciu stra¿ników. Nie w¹tpiê, ¿e uda³oby mu siê uciec, nawet nie znaj¹c planu labiryntu, ale g³ód i wycieñczenie jeszcze nikomu nie

– 12 – pomog³y… Nie, drogi D¿umalu, uwierz mi, jeszcze nigdy nie spotka³em równie silnego, przebieg³ego i kochaj¹cego ¿ycie wroga! Opró¿niwszy kolejny puchar, szach uœmiechn¹³ siê. – Trudno po nim poznaæ, mój drogi gospodarzu, ¿e jest g³odny i wycieñczony. Czy¿by w twoim wiêzieniu a¿ tak dbano o wiêŸniów? Sam bym nie odmówi³ spêdzenia w nim kilku dni, mo¿e i u mnie pojawi³aby siê taka muskulatura… – Jeœli tylko zechcesz, mój potê¿ny goœciu, z radoœci¹ zapropo- nujê ci najciemniejsz¹ i najwilgotniejsz¹ celê w moim labiryncie. Ale nie s¹dzê, ¿eby wypoczynek w takich warunkach dobrze ci zrobi³. Co siê zaœ tyczy tego dzikusa, niedawno kaza³em specjalnie dla nie- go przygotowywaæ jedzenie w mojej kuchni – ¿eby nie zdech³, jak inni lokatorzy moich podziemi, ale by zachowa³ si³ê i zrêcznoœæ. – A nie s¹dzisz, jaœnie oœwiecony w³adco – zapyta³ ze zdziwie- niem D¿umal – ¿e tak dobrze karmiony, spróbuje jeszcze raz uciecz- ki i tym razem mo¿e mu siê udaæ? Haszyd wytar³ t³uste palce i usta kawa³kiem bia³ej tkaniny i uœmiechn¹³ siê pob³a¿liwie. – Mi³oœciwy goœciu, jeszcze nikomu nie uda³o siê wyrwaæ z oko- wów zaklêcia ¯ó³tego Paj¹ka, które na moj¹ proœbê rzuci³ na niego szanowny Aj-Berek. Jak widzisz, dzikus przez ca³y czas jest unieru- chomiony i zniewolony. Jego cia³o i mózg œpi¹ – i bêd¹ spaæ, póki nie nadejdzie pora. Jego tu nie ma…, a gdzie b³¹dz¹ jego myœli, wie tylko bogini Isztar. Zachowa³ zdolnoœæ jedynie do jedzenia, picie i wypró¿- niania siê. Nie musisz siê nim niepokoiæ, szanowny goœciu. Chocia¿ wygl¹da jak lew, nie jest groŸniejszy od œlepego szczeniêcia. Szach g³oœno bekn¹³, odchyli³ siê na oparcie wysokiego fotela, zmru¿y³ oczy i zacz¹³ siê przygl¹daæ olbrzymowi. Potem chrz¹kn¹³, nape³ni³ z³oty puchar po brzegi, podniós³ go i be³kotliwie zawo³a³: – Ej, ty, dzikusie! S³yszysz mnie? Chcê, ¿ebyœ wypi³ za zdrowie i zwyciêstwo mojego przyjaciela, wspania³ego Haszyda! I tym samym podziêkowa³ mu, ¿e w swojej wspania³omyœlnoœci zostawi³ ciê przy twoim ¿a³osnym ¿yciu, zamiast rzuciæ na po¿arcie lwom!… Ej, który tam – odwróci³ siê do zastyg³ych za ich plecami s³ug i na chybi³ trafi³ dŸgn¹³ w jednego z nich palcem – o, ty. Tak, tak, ty! Podaj no nasze- mu przyjacielowi ten ³yk wina. Twój pan Haszyd go czêstuje! – Nie warto tego robiæ, mój szlachetnie urodzony goœciu – za- uwa¿y³ ³agodnie Haszyd. – A to dlaczego, s³awny w³adco? – zacietrzewi³ siê pijany D¿u- mal. – Powiedzia³eœ przecie¿, ¿e on nie ma o niczym pojêcia, ¿e mo¿e

– 13 – tylko jeœæ i piæ. No to niech wypije za twoje zdro… zdrowie! – W je- go g³osie zabrzmia³a groŸba. – A mo¿e masz coœ przeciwko mojemu toastowi? – Ale¿ sk¹d¿e… – wzruszy³ ramionami Haszyd i ledwo zauwa- ¿alnie skin¹³ s³udze g³ow¹. S³uga zawaha³ siê, nieœmia³o podszed³ i wzi¹³ kubek z niepew- nej rêki szacha. – Szybciej, ruszaj siê! – popêdzi³ s³ugê D¿umal. – Naszemu przyjacielowi na pewno zasch³o w gardle. S³uga powoli podszed³ do jeñca, zatrzyma³ siê dwa kroki przed nim i poda³ puchar. Dr¿a³y mu rêce. Stra¿nicy trzymaj¹cy ³añcuchy, naci¹gnêli je jeszcze bardziej i za- marli, gotowi przy pierwszym nieostro¿nym ruchu wiêŸnia zwaliæ go na pod³ogê. Gwardia przy drzwiach pewniej chwyci³a piki. Do- wódca Sdemak zmarszczy³ brwi, po³o¿y³ d³on na rêkojeœci ceremo- nialnego miecza. Mag Aj-Berek z³o¿y³ rêce na brzuchu i z zaintere- sowaniem œledzi³ rozwój wydarzeñ. Pocz¹tkowo nic siê nie dzia³o, potê¿ny jeniec pozostawa³ w bez- ruchu. Zapad³a g³êboka cisza, a¿ by³o s³ychaæ, jak przestraszony s³u- ga prze³kn¹³ œlinê. Potem olbrzym spostrzeg³ puchar, i na jego twarzy zamigota³ z³oty blask. Powoli, urywanymi ruchami, jeniec wyci¹gn¹³ rêce, ob- j¹³ nimi czarê z winem i podniós³ do ust. W tym czasie s³uga, zdecy- dowawszy, ¿e rozkaz zosta³ niew¹tpliwie wykonany, pospiesznie wróci³ na swoje miejsce. Spojrzenie giganta oderwa³o siê od wina i spoczê³o na wesel¹cym siê turañskim szachu. – No, co z tob¹? – oœmieli³ jeñca pijany D¿umal. – Pij, nie bój siê. P³aciæ nie musisz, w³adca ciê czêstuje! Pij za zdrowie naszego dobrego Haszyda. Pij i wyraŸ wdziêcznoœæ za darowanie ¿ycia! Olbrzympowoliopuœci³rêce,odwróci³puchardogórydnemi wino pola³o siê pienistym bursztynowym potokiem na pod³ogê. Zastyg³e spojrzenie wiêŸnia przez ca³y czas utkwione by³o w D¿umalu. A potem sta³o siê coœ niewiarygodnego. II – Stój, Sdemak! – rykn¹³ Haszyd, gdy dowódca, odrzuciwszy fotel i wyci¹gaj¹c w biegu miecz, wyskoczy³ zza sto³u. – Nie wa¿ siê

– 14 – ruszyæ, bo ka¿ê ciê zdegradowaæ!… Ciebie, Aj-Berek, te¿ to doty- czy! – odwróci³ siê gwa³townie do maga, który podniós³ siê z fotela i wyci¹gn¹³ rêce w stronê rozci¹gniêtego na pod³odze giganta. Koñ- cówki palców maga œwieci³y siê z³owieszczym zielonkawym œwia- t³em. Wykonywa³ gwa³towne gesty, jakby szarpa³ za niewidoczne nici i przy ka¿dym jego ruchu cia³o pokonanego giganta drga³o. – Jeœli chocia¿ jeden w³os spadnie z g³owy tego cz³owieka, wyœlê ciê z powrotem na Xapur!… Mo¿e ju¿ zapomnia³eœ, kto ciê stamt¹d wydosta³? Czarownik waha³ siê przez chwilê, potem opuœci³ rêce i usiad³ na swoim miejscu. Przez ca³y czas milcza³. – Ale przecie¿ ten… ten… – dusz¹cy siê z wœciek³oœci Sdemak wskazywa³ palcem jeñca. Sprawnie, zgodnie i szybko pracuj¹c ³añ- cuchami, ochroniarze powalili go na pod³ogê i teraz w milczeniu kopali. – Zostawcie go! – rozkaza³ im gniewnie Haszyd. – Na miejsca, durnie! Macie tylko trzymaæ ³añcuchy! Potrzebujê go ¿ywego! Gdy ¿o³nierze niechêtnie wrócili na swoje miejsca i znowu na- ci¹gnêli ³añcuchy, w³adca Vagaranu zwróci³ siê do dowódcy. Mówi³ cicho, ale w jego g³osie s³ychaæ by³o syk wê¿a: – Powiedzia³em, siadaj, Sdemak! Szach ¿yje. Podnieœ fotel i sia- daj! Szybko, nie ¿artujê! Mamrocz¹c coœ niezrozumia³ego, dowódca wykona³ rozkaz. Gdy wszystko siê uspokoi³o, w³adca Vagaranu podniós³ puchar, który potoczy³ siê na drugi koniec sto³u, i obejrza³ go. Przed chwil¹ by³ to puchar o kunsztownym kszta³cie. Teraz, sp³aszczony uderze- niem o potwornej sile, zmieni³ siê w bezu¿yteczne z³ote œwiecide³ko. Haszyd zmarszczy³ brwi i pokrêci³ g³ow¹, chocia¿ wzbiera³ w nim œmiech. Potem odrzuci³ puchar i nachyli³ siê nad nieprzytomnym D¿u- malem. Szach oddycha³ – s³abo, ale równo; na jego czole pojawi³ siê liliowy guz. Haszyd poklepa³ goœcia po policzkach, a gdy to nie po- mog³o, wla³ mu do gard³a hojn¹ porcjê wina. Satrapa triumfowa³ w du- chu – jeszcze nigdy nie mia³ do czynienia z takim wojownikiem. D¿umal rozkas³a³ siê, wyplu³ wino i otworzy³ zmêtnia³e oczy. – Co…? – wyszepta³ ochryple. – Kto…? – Nic, nic – uspokoi³ go satrapa Vagaranu. – Wszystko w po- rz¹dku, mój wspania³y goœciu. Drobne nieporozumienie, które ju¿ zosta³o za¿egnane. – Odwróci³ siê na sekundê do Aj-Bereka i z³o- wieszczo wyszepta³: – Przecie¿ mówi³eœ, ¿e czarów nie mo¿na po- konaæ!

– 15 – – To prawda – odezwa³ siê po raz pierwszy mag. Wydawa³o siê, ¿e jego g³uchy g³os dobiega z najg³êbszych g³êbin piek³a. – Jednak- ¿e bywaj¹ ludzie, których wola zdolna jest na chwilê prze³amaæ za- klêcie. Takich ludzi jest bardzo niewielu, ale s¹. Wybacz mi, panie, nie s¹dzi³em, ¿e w³aœnie on… Haszyd tylko niecierpliwie opêdzi³ siê od swojego doradcy. Szach uniós³ siê w fotelu, obrzuci³ spojrzeniem taras – niewzru- szone stra¿e przy drzwiach, spokojnego i opanowanego Aj-Bereka, kipi¹cego nienawiœci¹ Sdemaka i zak³opotanego Haszyda. Jedyne, co pamiêta³, to puchar, który œmign¹³ w powietrzu jak z³ota b³yska- wica, potem – uderzenie, a potem… potem by³a ju¿ tylko kompletna ciemnoœæ. I potworny ból g³owy. I wtedy wreszcie zrozumia³, co siê sta³o. – Przecie¿ to œcierwo chcia³o mnie zabiæ! – zarycza³ D¿umal i fioletowy guz na jego czole spurpurowia³. – Gdzie on jest? Jeszcze ¿yje?! Lepiej, ¿eby ¿y³ – chcê go zabiæ w³asnymi rêkami! – Uspokój siê. – Haszyd delikatnie posadzi³ goœcia w fotelu. – Dzikus na razie ¿yje i ci¹gle jest tak samo bezbronny. – Bezbronny? Bezbronny! – wœciek³ siê szach. B³yskawicznie wytrzeŸwia³. – O ma³o mi g³owy nie rozbi³! Mówi³eœ, ¿e nie jest groŸ- niejszy od œlepego szczeniêcia! – No có¿ – uniós³ brwi Haszyd. – Czasem nawet szczeniê mo¿e ugryŸæ, mój znamienity goœciu… jeœli siê je rozdra¿ni. – Wœciek³e szczeniêta siê topi, oœwiecony w³adco! I jeœli na- tychmiast nie zabijesz tego potwora, to pamiêtaj, ¿e nie jesteœmy ju¿ przyjació³mi, ale wrogami, i ¿e jutro moje wojska… – Przecie¿ ciê uprzedza³em, wielmo¿ny goœciu – sprzeciwi³ siê Haszyd. – Usi³owa³em odwieœæ ciê od tego pomys³u. Sam jesteœ so- bie winien. – Ale taki postêpek nie mo¿e pozostaæ bezkarny – popar³ goœcia Sdemak. Nie schowa³ miecza do pochwy. Zaciœniête na rêkojeœci pal- ce zbiela³y. – Trzeba zabiæ tego zuchwalca. I najlepiej publicznie, ¿eby nie daæ powodu do konfliktu… i do rozmów miêdzy ludŸmi. – Dys- kretnie wskaza³ stra¿ników, bêd¹cych œwiadkami hañby D¿umala. – Nie przypominam sobie, ¿ebym zezwoli³ ci na wypowiedze- nie swojego zdania – odci¹³ siê Haszyd. – Wynoœ siê st¹d! I ty, Sde- mak, i ty, Aj-Bereku, idŸcie precz. Czekajcie na mnie w sali rad, tam jest wasze miejsce! Gdy doradcy – wœciek³y dowódca i ca³kowicie spokojny mag – opuœcili tras, przechodz¹c obok nieustraszonych stra¿y, w³adca Va-

– 16 – garanu znowu nachyli³ siê nad szachem. Ten trochê siê ju¿ uspokoi³ ogl¹daj¹c le¿¹cego na wznak jeñca. Twarz giganta sp³ywa³a krwi¹, lewe oko pokry³o siê opuchlizn¹, a na piersi pojawi³ siê ogromny siniak. D¿umal pomaca³ guz na czole, skrzywi³ siê, ale zaraz potem uœmiechn¹³. – Mam dla ciebie pewn¹ propozycjê, wielkoduszny w³adco, któ- ra, jak s¹dzê, zadowoli nas obu i pozwoli zapomnieæ o tym nieprzy- jemnym zdarzeniu. Podaruj mi tego ³ajdaka. Ju¿ ja u siebie, w Sza- rej Wie¿y, znajdê dla niego odpowiedni¹ œmieræ… niezbyt szybk¹ i niezbyt przyjemn¹. Haszyd uœmiechn¹³ siê ledwie zauwa¿alnie i pokrêci³ g³ow¹. – No to sprzedaj mi go! – krzykn¹³ szach, znowu wpadaj¹c w gniew. – Dajê dwa worki z³ota! – Pos³uchaj… – A mo¿e nie chcesz, ¿eby goœæ twojego domu zosta³ pomsz- czony?! – Wys³uchaj mnie wreszcie! – rozdra¿niony Haszyd podniós³ g³os. – Jeœli jesteœ goœciem w moim domu, to zamilcz na chwilê! D¿umal nieoczekiwanie siê uspokoi³ i zaintrygowany dziwn¹ nieustêpliwoœci¹ satrapy w kwestii nêdznego jeñca, zacz¹³ s³uchaæ. Zacieraj¹c rêce, jakby w przedsmaku niewiarygodnie przyjem- nego wydarzenia, w³adca Vagaranu wyprostowa³ siê i podszed³ do porêczy tarasu, sk¹d roztacza³ siê widok na pust¹ dzisiaj arenê. – Pob¹dŸ jeszcze u nas ze dwa dni, mój drogi goœciu – popro- si³. – Jutro wieczorem odwiedzimy pewien mi³y domek w Nieœpi¹- cym Kwartale, gdzie czeka kilka m³odziutkich œlicznotek, rankiem wrócimy do pa³acu i zjemy œniadanie – z tej okazji rozka¿ê wyci¹- gn¹æ z piwnic dwie, trzy butelki twojego ulubionego shemskiego klarownego; potem obejrzymy wystêp cyrkówek z Brythunii, a w dzieñ… – odwróci³ siê gwa³townie do niczego nie rozumiej¹- cego szacha – ach, w dzieñ czeka nas takie widowisko, ¿e przysiê- gam: jeœli ci siê nie spodoba, to wyniesiesz z mojego skarbca tyle klejnotów, ile zdo³asz unieœæ! – Haszyd uœmiechn¹³ siê niemal szcze- rze. – Wybacz, ¿e odmawiam spe³nienia twojej s³usznej proœby, szlachetny goœciu, ale ten cz³owiek znaczy dla mnie du¿o wiêcej ni¿ proponowane przez ciebie skarby. I dlatego proszê, ¿¹daj, cze- go chcesz za duchowy uszczerbek, jakiego dozna³eœ na skutek nie- ostro¿nego czynu dzikusa. – Có¿ jest takiego nadzwyczajnego w tym niegodziwcu, ¿e je- steœ gotów nawet rozerwaæ wiêzy naszej przyjaŸni, byle tylko go nie

– 17 – oddaæ? – zbity z panta³yku D¿umal wpatrywa³ siê w pokonanego giganta, staraj¹c siê zrozumieæ, dlaczego Haszyd tak go sobie ceni. – Mój wspania³y goœciu! – powiedzia³ uroczyœcie w³adca Va- garanu i jego g³os wibrowa³ samozadowoleniem. – Jak najprawdo- podobniej wiesz, ze wszystkich znanych cz³owiekowi rozrywek najbardziej lubiê walki gladiatorów. Jutro zapraszam ciê na najcu- downiejsze, najdramatyczniejsze i najciekawsze widowisko spoœród tych, jakie podarowali nam bogowie. I wtedy zrozumiesz, czemu nie chcê oddaæ ci tego niewolnika. Masz przed sob¹ moj¹ ulubion¹ za- bawkê, moj¹ dumê. By³y ¿o³nierz, prosty najemnik, nieznany w³ó- czêga… i zarazem najlepszy gladiator, jaki urodzi³ siê pod s³oñcem! – A wiêc ten ³ajdak jest gladiatorem? – D¿umal wyprostowa³ siê w fotelu. Tak go to zainteresowa³o, ¿e nawet zapomnia³ o nie- dawnym poni¿eniu. – Nie ma wojownika, który móg³by siê z nim równaæ – powie- dzia³ Haszyd. – U ¿adnego w³adcy, ani w niewoli, ani w poddañstwie, nigdy nie by³o takiego wojownika. Nie zosta³ ani razu pokonany. – Nawet w walce z rozwœcieczonym tygrysem? – Walka z dzikim zwierzêciem to drobiazg, mój czcigodny go- œciu, zapewniam ciê – zwierz ma tylko k³y i pazury. A mój ulubie- niec walczy³ z najbardziej doœwiadczonymi, najbardziej zajad³ymi i bezlitosnymi, uzbrojonymi po zêby wojownikami, którzy z woli przypadku pojawiali siê w tym mieœcie. I jak widzisz, ¿yje. Czego, niestety, nie da siê powiedzieæ o jego przeciwnikach. D¿umal z niedowierzaniem pokrêci³ g³ow¹. Sam by³ wielkim amatorem walk gladiatorów i pochwa³a Haszyda obudzi³a w nim zapa³. A Haszyd, przygl¹daj¹cy siê uwa¿nie szachowi, zauwa¿y³, jak jego goœciowi zap³onê³y oczy. – Jutro, jutro zrozumiesz, dlaczego tak go ceniê – ci¹gn¹³ z o- ¿ywieniem. – I uwierz, mój szlachetny goœciu, to widowisko warte jest o wiele wiêcej ni¿ dwa mieszki z³ota i wszystkie osobliwoœci lochów twojej Szarej Wie¿y! – Z ochot¹ ci wierzê, potê¿ny w³adco – powoli, starannie do- bieraj¹c s³owa odpowiedzia³ D¿umal, nie odrywaj¹c oczu od rozci¹- gniêtego na ziemi olbrzyma. W jego g³owie zrodzi³ siê plan, jak za jednym zamachem daæ nauczkê che³pliwemu Haszydowi, odp³aciæ wiêŸniowi przyb³êdzie, rozkoszowaæ siê wyj¹tkowo pasjonuj¹cym widowiskiem – a w dodatku mieæ z tego wszystkiego jeszcze zysk. Szach wsta³, poprawi³ fa³dy szaty, spojrza³ na gospodarza i uœmiech- n¹³ siê ujmuj¹co. – Mój szlachetny przyjaciel i najpotê¿niejszy z w³ad- 2 – Conan i prorok ciemnoœci

– 18 – ców zapewne rad bêdzie jeszcze raz przekonaæ siê o niezwyciê¿o- noœci swojego gladiatora. Satrapa zmarszczy³ brwi. – O czym mówisz, przyjacielu? – Mówiê o tym, ¿e niedawnemu przykremu wypadkowi – szach dotkn¹³ guza na czole – winien jestem ja sam. I jest mi niewiarygod- nie przykro, ¿e z mojego powodu ten goœcinny taras musia³y opuœciæ tak wa¿ne osoby, twoi wierni towarzysze – dzielny Sdemak i m¹dry Aj-Berek. Oczywiœcie, moja propozycja mo¿e ci siê wydaæ œmiesz- nym zadoœæuczynieniem za to nieporozumienie… ale chcia³bym ofia- rowaæ ci kilka chwil zadowolenia. I wystawiæ do pojedynku z twoim niewolnikiem najlepszego gwardzistê z mojej stra¿y przybocznej. Zwyciêstwo w walce z nim stanie siê jeszcze jedn¹ per³¹ w naszyjni- ku triumfów potê¿nego Haszyda, w³adcy Vagaranu – powiedzia³ szach. – Oka¿ mi czeœæ, s³awny przyjacielu, pozwól twojemu nie- zwyciê¿onemu gladiatorowi walczyæ z moim niezrêcznym i s³abym gwardzist¹. Oczywiœcie, mój wojownik nie ustoi nawet dziesiêciu uderzeñ serca przeciwko twojemu tak doœwiadczonemu niewolniko- wi… Ale, z drugiej strony, któ¿ mo¿e znaæ zamys³y bogów? Haszyd popatrzy³ uwa¿nie w twarz szacha. Nagle te¿ siê uœmiech- n¹³. W jego oczach zatañczy³y iskierki. Zwróci³ siê do stra¿y: – Zabierzcie jeñca i poczekajcie na mnie za drzwiami. – Potem powiedzia³ do s³ug: – Wy te¿ idŸcie! Gdy rozkazy zosta³y spe³nione i na tarasie zosta³ tylko on i szach, rzek³ do goœcia: – Aha. Rozumiem. Innymi s³owy, chcesz siê za³o¿yæ? Szach pokornie skin¹³ g³ow¹. – I jeœli twój cz³owiek przegra… – Haszyd zawiesi³ g³os. – Bez s³owa sprzeciwu ozdobiê godzinê zwyciêstwa mojego drogiego przyjaciela szmaragdem, który wywar³ na nim tak ogrom- ne wra¿enie – tak samo pokornie odpowiedzia³ szach. Haszyd mimo woli prze³kn¹³ œlinê. D¿umal rzuci³ na szalê jeden ze swoich najbardziej ulubionych i drogocennych klejnotów – zadziwiaj¹cej czystoœci i urody szma- ragd wielkoœci g³ówki niemowlêcia. Szach nigdy siê z nim nie roz- stawa³, wiêcej czasu poœwiêca³ podziwianiu go ni¿ mod³om i nie zgadza³ siê sprzedaæ za ¿adne skarby œwiata. – Rozumiem – powtórzy³ powoli Haszyd. – A jeœli twój cz³o- wiek wygra… – To siê oczywiœcie nie zdarzy, szlachetny przyjacielu. Ale za- k³ad to zak³ad i dlatego chcia³bym, ¿ebyœ i ty postawi³ niewielk¹ dla

– 19 – takiego bogacza iloœæ z³ota, wag¹ równ¹ jednemu wielb³¹dowi wraz z uprz꿹. – Przyjmujê – powiedzia³ szybko Haszyd. – Jestem graczem, wielmo¿ny przyjacielu, i takie zabawy to dla mnie czysta przyjem- noœæ. Przypieczêtowali umowê mocnym uœciskiem d³oni, po czym sa- trapa pozwoli³ sobie na dobroduszny œmiech. Doskonale wiedzia³, ¿e nie przegra. W odpowiedzi turañski szach równie¿ siê uœmiechn¹³. On te¿ wiedzia³, ¿e nie przegra. III Szczêk mieczy, wœciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹- cych namiotów, przera¿one r¿enie koni, wojenny okrzyk wroga: „U³a, u³a, u³a!…”, odbija³y siê echem we œnie barbarzyñcy. Wiêzieñ spa³ w lochach Vagaranu. Spa³ i œni³… …Niestety, Conan zbyt póŸno zrozumia³, ¿e wda³ siê w awantu- rê z góry skazan¹ na klêskê. Ale bêd¹c bez grosza przy duszy pod shemskim miastem Meroe, z trudem wyrwawszy siê z sieci intryg, plecionych w pa³acu Tanandy, cudem uchodz¹c z ¿yciem z potyczki z pacho³kami szalonego króla Akhirona, uwa¿aj¹cego siê za boga, Conan zadowolony by³ z ka¿dej nadarzaj¹cej siê sposobnoœci za- robku. I wtedy pod rêkê nawin¹³ siê cz³owiek werbuj¹cy ochotni- ków (czyli wszystkich, którzy tylko zechcieli) do armii Barucha. Poniewa¿ niektórzy z najemników, znaj¹cy niepokornego bar- barzyñcê z poprzednich pochodów, szepnêli o nim s³ówko, setnik natychmiast mianowa³ dwudziestooœmioletniego Conana dziesiêtni- kiem – co prawda, tylko w granicach ariergardy. Otrzymawszy nie- oczekiwanie tak powa¿ny awans, skuszony obietnic¹ czêœci niezmie- rzonych bogactw, kryj¹cych siê jakoby w pogranicznym mieœcie khorajczyków (których nigdy nie darzy³ sympati¹), Conan siê zgo- dzi³. Ale ju¿ wkrótce zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e zamiast obiecanej na- grody, czeka go co najwy¿ej nies³awna œmieræ na polu bitwy. Na pró¿no przekonywa³ swojego setnika, ¿e rozbijanie obozu na dzieñ przed atakiem tak blisko Vagaranu jest nie tylko niebez- pieczne, ale równoznaczne z samobójstwem; na pró¿no prosi³ o zwiêkszenie liczby wart – zw³aszcza u wejœcia do Zawodz¹cego

– 20 – W¹wozu… Na wszystkie namowy barbarzyñcy zarozumia³y dowódca odpowiada³, ¿e po pierwsze, inne miejsce na obóz mo¿na by znaleŸæ tylko na pustyni, sk¹d przypuszczenie niezauwa¿alnego ataku jest niemo¿liwoœci¹, po drugie, ka¿dy wojownik musi siê wyspaæ przed walk¹ i obecnoœæ jednego zbêdnego stra¿nika mo¿e groziæ strat¹ jed- nej jednostki bojowej, po trzecie, Baruch jest wspania³ym taktykiem i doskonale wie, co robiæ, a jeœli, po czwarte, byle przem¹drza³y ¿o³- nierzyna zacznie dawaæ wodzom rady co do planów szturmu, bêdzie to nie wojsko, tylko… i tak dalej, i temu podobne. Kipi¹c bezsiln¹ wœciek³oœci¹, Conan wróci³ do swojego oddzia³u. Ale w koñcu co móg³ zmieniæ? Jeœli z Barucha taki wspania³y taktyk, ¿e gotów jest wpêdziæ swoje wojsko prosto w ³apy œmierci, to jego, Barucha, sprawa i Conanowi nic do tego. Tak wiêc, da³ swojemu od- dzia³owi rozkaz roz³o¿enia siê jak najbli¿ej pustyni, a jak najdalej od Zawodz¹cego W¹wozu i postawienia tam namiotu dziesiêtnika, po czym spokojnie (ale w rynsztunku bojowym) zapad³ w sen. Szczêk mieczy, wœciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹- cych namiotów, przera¿one r¿enie, wojenny okrzyk wroga: „U³a, u³a, u³a!…” – oto, co go obudzi³o. Chwytaj¹c swój nieod³¹czny oburêczny miecz, olbrzymi barba- rzyñca,wzrostemustêpuj¹cytylkoMitrze,wyskoczy³z namiotuw noc. I o ma³o nie wpad³ na jeŸdŸca na gniadym koniu, który nie wiadomo sk¹d siê tu wzi¹³. JeŸdziec ju¿ wzniós³ nad namiotem krzyw¹ szablê. Na szeroki zamach nie starczy³o czasu, Conan ci¹³ mieczem nieco powy¿ej przednich nóg konia i w tym samym momencie biedne zwie- rzê, r¿¹c rozpaczliwie, runê³o na kolana. Nie spodziewaj¹c siê takiego obrotu wydarzeñ, jeŸdziec, chc¹c zachowaæ równowagê, zamacha³ rêkami i wtedy Conan z pó³obrotu wykreœli³ w powietrzu szybki pó³o- kr¹g, którego œrodek wypad³ dok³adnie na piersi wroga. Co dzia³o siê dalej z rozciêtym na pó³ trupem, Cymmerianin nie patrzy³. – Oddzia³, do walki! Piechot¹ w zewnêtrzny pó³pierœcieñ, szyb- ko! – krzykn¹³ na ca³e gard³o i dopiero potem rozejrza³ siê po otulo- nym w porann¹ mg³ê obozie. Panowa³ tu chaos i zamêt. Setnicy i dziesiêtnicy Barucha wy- krzykiwali bezsensowne rozkazy, jeŸdŸcy wydawali siê widmami w pó³mroku, gdzieœ z oddali dobiega³o wycie i szczêkanie broni… Jednak w pobli¿u nie by³o widaæ ¿adnego przeciwnika.

– 21 – O podw³adnych, których sam wybra³ i których przez dwa ostat- nie tygodnie szkoli³, Conan siê nie martwi³. Zrobi¹ wszystko jak na- le¿y: nie minie nawet piêæ uderzeñ serca, gdy naje¿eni ostrzami mie- czy stan¹ w pó³okrêgu wokó³ swojego dowódcy. Du¿o bardziej niepokoi³o go to, ¿e nieprzyjaciel niemal bezszelestnie zdo³a³ prze- drzeæ siê prawie do samych piasków – gdzie, jak s¹dzi³, by³o najbez- pieczniej. – Oddzia³, na koñ! – zakomenderowa³ Conan. – Za mn¹, dwój- kami, miecze z pochew… i bacznie siê rozgl¹daæ! Wskoczy³ jak b³yskawica na swojego czarnego konia i nie ogl¹- daj¹c siê, pogalopowa³ w stronê bielej¹cego w oddali namiotu g³ów- nodowodz¹cego: obozowisko jego dowódcy, setnika, by³o rozbite niemal przed samym wejœciem do w¹wozu, dlatego Conan, nie tra- c¹c czasu na jego poszukiwania, od razu ruszy³ w kierunku namiotu Barucha. Gdy przez nieporz¹dnie porozbijane namioty oraz krzycz¹cych i zdezorientowanych, biegaj¹cych tam i z powrotem, ¿o³nierzy uda- ³o mu siê wreszcie przedrzeæ do bia³ego namiotu, niewidoczny prze- ciwnik ju¿ otr¹bi³ odwrót. – Za nimi! – wrzeszcza³ w zapale ksi¹¿ê Baruch, potrz¹saj¹c wypolerowanym do blasku kind¿a³em. – Haszydzkie psy uciekaj¹ przed nami! Za nimi, na chwa³ê bogów, po skarby Vagaranu! – Baruch! – g³os Conana by³ g³oœniejszy od gromu. Barbarzyñ- ca w pe³nym pêdzie zatrzyma³ konia tu¿ przed gwardi¹ przyboczn¹ ksiêcia. – To pu³apka, jak mo¿esz tego nie rozumieæ! Armia Khoraj- czyków tylko czeka, ¿ebyœmy zaczêli goniæ ten oddzia³ szturmowy i weszli do w¹wozu! Rozka¿ wojsku sformowaæ szczypce i wtedy zdo³amy odeprzeæ kontratak Haszyda!… Baruch zwróci³ do Conana czerwon¹, obrzmia³¹ twarz. – Co ja s³yszê? – zasycza³ jak w¹¿. Obejrza³ bezczelnego wo- jownika od stóp do g³ów i zobaczy³ tylko jeden jedyny pasek, wy- malowany czarn¹ ochr¹ na jego prawym policzku. – Dziesiêtnik! A wiêc wœród moich oficerów pojawi³ siê tchórz! A mo¿e to zdraj- ca?! Czy nie s³ysza³eœ rozkazu? Kto jest twoim setnikiem? Ob³upiê go ze skóry za to, ¿e bierze na s³u¿bê takich ³ajda… – Ksi¹¿ê! – Conan próbowa³ mówiæ spokojnie, gdy¿ piêtnastu gwardzistów Barucha obna¿y³o miecze i tylko czeka³o na rozkaz rozprawienia siê z buntownikiem. – Wróg, który na nas napad³, by³ zaledwie niewielkim kawaleryjskim oddzia³em, w przeciwnym razie nie uda³oby mu siê przejechaæ niezauwa¿enie obok naszych wart

– 22 – i przenikn¹æ tak daleko w g³¹b obozu. Dlatego nie ma potrzeby go œcigaæ. G³ówne si³y przeciwnika stoj¹ i czekaj¹, ¿ebyœmy zaczêli atak i weszli do w¹wozu. To pu³apka, zasadzka, potrzask!… – Ciekawe, sk¹d ty to wiesz?! – zarycza³ Baruch. – Mo¿e jesteœ szpiegiem, przys³anym przez pod³ego Haszyda? Przekupionym wi- chrzycielem, który ma szerzyæ zamêt w szeregach szlachetnych wo- jowników? – Ksi¹¿ê – powtórzy³ spokojnie Cymmerianin, z ca³ych si³ po- wstrzymuj¹c harcuj¹cego konia. – Rozka¿ wojsku sformowaæ szczyp- ce przy wejœciu do w¹wozu, poniewa¿… – £ajdak, drañ, tchórz! – zarycza³ ksi¹¿ê. – Rozkaza³em ata- kowaæ i w³aœnie ty pójdziesz w pierwszym szeregu! A jeœli moi lu- dzie zobacz¹, ¿e próbujesz schowaæ siê za plecami towarzyszy, czeka ciê los straszniejszy od losu schwytanego przez stra¿e gwa³- ciciela ma³oletnich! Naprzód, do ataku! – i jakby trac¹c zaintere- sowanie dla barbarzyñcy, odwróci³ siê w stronê zamar³ych gwar- dzistów. – Na co czekacie, bêcwa³y!? A mo¿e wam te¿ nie podobaj¹ siê moje rozkazy?… Na komendê sygna³owych rozleg³ siê warkot bêbnów i nad na- miotem g³ównodowodz¹cego pojawi³y siê chor¹giewki, obwieszcza- j¹ce rozpoczêcie ataku. Zgrzytaj¹c zêbami, Conan wróci³ do czekaj¹cej na niego dzie- si¹tki wojowników. Przez kilka uderzeñ serca spogl¹da³ w ponurym milczeniu na oddane twarze ¿o³nierzy, a potem nieg³oœno powiedzia³: – Wszystko s³yszeliœcie. Wybór nale¿y do was i ja, wasz do- wódca, nikogo do niczego nie zmuszam. Mamy trzy mo¿liwoœci. Podporz¹dkowaæ siê Baruchowi i polec œmierci¹ bohaterów w Za- wodz¹cym W¹wozie. Nie pos³uchaæ rozkazu, wycofaæ siê i na za- wsze okryæ hañb¹… Albo za cenê swojego ¿ycia spróbowaæ zmieniæ fatalny bieg tej bitwy, zyskaæ ma³o prawdopodobn¹ s³awê i jeszcze mniej prawdopodobny szacunek towarzyszy… Ci, którzy wybrali wariant pierwszy, musz¹ siê pospieszyæ. Pierwsze oddzia³y ksiêcia Barucha s¹ ju¿ na przedpolach w¹wozu i dlatego radzê jak najszyb- ciej ruszaæ, ¿eby je dogoniæ. Ci, którzy wybrali drug¹ mo¿liwoœæ, równie¿ musz¹ siê pospieszyæ. Wojsko Barucha jest ju¿ w gotowo- œci i przedostanie siê na pustyniê z ka¿d¹ chwil¹ jest coraz trudniej- sze… Ci zaœ, którzy jad¹ ze mn¹, niech pozostan¹ w tym miejscu… i niech wiedz¹, ¿e nasze szanse s¹ bardzo znikome.

– 23 – Nikt z dziesi¹tki siê nie ruszy³. Conan uœmiechn¹³ siê w duchu – a wiêc jednak s¹ to dobrzy wojownicy. – No có¿ – powiedzia³ – dokonaliœcie wyboru. Za mn¹, zwart¹ grup¹. W œwietle rozpalaj¹cego siê dnia Conan widzia³, ¿e g³ówne si³y Shemitów, ju¿ w szyku bojowym, szybko i zdecydowanie pod¹¿aj¹ w stronê ziej¹cej na przedzie rozpadliny, a pierwsze oddzia³y we- sz³y w cieñ w¹wozu. GróŸb Barucha Conan siê nie ba³: w czasie ata- ku nikt nie zdo³a dojrzeæ, czy dziesiêtnik wype³nia rozkaz, a ju¿ tym bardziej wykonaæ wyroku, gro¿¹cego wy³¹cznie szczególnie zas³u- ¿onym dezerterom. I dlatego Cymmerianin nie poprowadzi³ swoje- go oddzia³u za armi¹ – w rozwart¹ paszczê œmierci – ani z powrotem na pustyniê, gdzie mieli du¿e szanse siê uratowaæ, lecz w górê, po skalistym zboczu, na prawo od zdradliwego Zawodz¹cego W¹wozu – gdzie nie odwa¿y³by siê pójœæ najœmielszy zwiadowca. Wspinaczka trwa³a d³ugo i Conan wyraŸnie s³ysza³ odg³osy bi- twy, dobiegaj¹ce z do³u, z lewej strony: tak jak przypuszcza³, w w¹- wozie na wojsko ksiêcia czeka³y g³ówne si³y vagarañczyków i nie- powstrzymana fala atakuj¹cych natknê³a siê na nieprzystêpny brzeg utworzony przez oddzia³y obroñców. Serce œcisnê³o siê bólem – prze- cie¿ zostawi³ tam towarzyszy broni na pewn¹ œmieræ i ignorancja Barucha nie by³a dla niego usprawiedliwieniem… Wiedzia³ te¿, ¿e jeœli ksi¹¿ê zdecyduje siê na odwrót, w drugim koñcu w¹wozu rów- nie¿ bêdzie na niego czekaæ wojsko Vagaranu… Nie mia³ ju¿ innego wyjœcia, trzeba by³o kontynuowaæ wspinaczkê. Dzia³aniami obroñców powinno siê kierowaæ z takiej pozycji, z której jak na d³oni widaæ ca³e pole walki i sk¹d sygna³y przegrupo- wania wojsk zostan¹ us³yszane b¹dŸ zobaczone przez dowódców khorajskich wojsk. W ca³ej okolicy by³o tylko jedno takie miejsce: na prawym zboczu, w pobli¿u wierzcho³ka najwy¿szej z otaczaj¹- cych w¹wóz ska³ – tam w³aœnie skierowa³ Conan swój maleñki od- dzia³. By³a to d³uga i trudna wspinaczka. Skalnych od³amków le¿a³o wszêdzie tyle, ¿e jeŸdŸcy musieli zsi¹œæ z koni. Starali siê nie naru- szyæ niepewnej równowagi kamieni – ka¿dy nieostro¿ny ruch móg³ spowodowaæ lawinê i tym samym zdradziæ plan Conana.

– 24 – Do w¹wozu œwit dopiero przenika³, ale tu, na górze ju¿ œwieci³o wisz¹ce nad horyzontem s³oñce. Ludzie i konie, kamienie i ska³y rzu- ca³y d³ugie, dziwaczne cienie. Wiatr szarpa³ gêst¹ grzywê w³osów bar- barzyñcy, œpiewa³ swoj¹ smêtn¹ pieœñ w szczelinach i rozpadlinach. Conan obejrza³ siê. Gdzieœ tam, po prawej stronie upstrzonego pêkniêciami skalnego wystêpu, powinien kryæ siê sygnalista. Mo¿li- we, ¿e nie jeden. Trzech. Albo nawet piêciu… – Przygotowaæ siê do walki! – Cymmerianin odwróci³ siê do milcz¹cych towarzyszy. – IdŸcie ostro¿nie, ale nie musicie siê spe- cjalnie kryæ. Zabijajcie ka¿dego, kogo zobaczycie. Jedni ¿o³nierze obna¿yli miecze, inni przygotowali ³uki. Oddzia³ ruszy³ wzd³u¿ zbocza w¹wozu. Z jego dna dobiega³y powielane echem odg³osy dalekiej bitwy. Barbarzyñca jako pierwszy min¹³ skalny wystêp; przed nim otwo- rzy³ siê szeroki, wisz¹cy nad przepaœci¹ gzyms. Conan w pierwszej chwili nie móg³ poj¹æ, co w³aœciwie widzi – by³o to zbyt zaskakuj¹ce i nieoczekiwane. Rzeczywiœcie, sygna³y dawano st¹d. Ale sygnalista nie by³ sam. Poœrodku kamiennego placu sta³ wysoki czterospadowy namiot, nad którym powiewa³a flaga Vagaranu. Otacza³o go co najmniej trzy- dziestu ¿o³nierzy. Obok namiotu Conan dostrzeg³ wysokiego mê¿- czyznê w œnie¿nobia³ym turbanie. Z rêkami skrzy¿owanymi na pier- siach, cz³owiek ten uwa¿nie obserwowa³ przebieg bitwy, która rozgorza³a w w¹wozie. Oto niski, krêpy wojownik w bogatej zbroi, stoj¹cy na honoro- wym miejscu, powiedzia³ coœ i cz³owiek w turbanie podniós³ rêkê. W tej samej chwili ¿o³nierz z ca³ej si³y zamacha³ jaskrawoczerwon¹ p³acht¹ na skraju przepaœci. Conan zauwa¿y³ sygna³ na przeciwle- g³ym zboczu w¹wozu: sygnaliœci przekazywali rozkazy jeden dru- giemu! Cymmerianin w bezsilnej wœciek³oœci zacisn¹³ zêby. Dziesiêciu lekkozbrojnych konnych przeciwko trzydziestu doborowym wojow- nikom nieprzyjaciela… Ale kto móg³ przypuszczaæ, ¿e sam Haszyd bêdzie siê wspina³ na tak¹ wysokoœæ, by osobiœcie dowodziæ bitw¹! Conan szybko siê rozejrza³. S³oñce œwieci oddzia³owi w plecy, a wiêc wróg nie od razu zauwa¿y nieproszonych goœci. Nie by³o czasu na rozmyœlanie. Zw³oka mog³a ich drogo kosztowaæ. – Farum! – zawo³a³ cicho Conan. Niewysoki smag³y wojownik, jeszcze m³ody ch³opiec, a ju¿ je- den z lepszych ³uczników w armii Barucha, poda³ wodze swojego

– 25 – konia towarzyszowi i podszed³ do barbarzyñcy. Ten wskaza³ obóz nieprzyjaciela. – Nie wychylaj siê, bo ciê zobacz¹… Uda ci siê trafiæ w tego w bia³ym turbanie, który stoi przed wejœciem do namiotu? Farum wpatrzy³ siê w cel, potem pokrêci³ nad g³ow¹ d³oni¹ („ma- canie wiatru” – tak siê to nazywa³o u ³uczników) i w koñcu wzruszy³ ramionami. – Nie wiem. Daleko i wiatr jest silny, nierówny… Có¿, spróbo- waæ mo¿na. – Podniós³ ³uk, wyj¹³ z ko³czanu strza³ê, za³o¿y³ na ciê- ciwê… ale Conan go powstrzyma³. – Poczekaj. Jeœli nie trafisz, stracimy przewagê, jak¹ daje nam zaskoczenie, i napytamy sobie biedy. Bêd¹ broniæ Haszyda jak ty- grysica swoich dzieci – a¿ do ostatniego. A zabiæ go trzeba, bez przy- wódcy wojsko vagarañczyków stanie siê bezbronne jak osierocony tygrysek. Musimy zadzia³aæ inaczej… Conan zwleka³. Dziesiêciu przeciwko trzydziestu. Przeciwnik ma przewagê liczebn¹, ale oni dzia³aj¹ z zaskoczenia i s¹ zrêczniejsi… Do licha, nie wiadomo jeszcze, do kogo siê szczêœcie uœmiechnie… Odwróci³ siê do zastyg³ych za jego plecami wojowników. – Wart nie wystawili, na razie nie zostaliœmy zauwa¿eni. To znaczy, ¿e od tej strony nie spodziewaj¹ siê napadu. Zaskoczenie i szybkoœæ – oto nasza jedyna szansa… Nie wiem, czy ktoœ z nas prze¿yje, ale chcê, byœcie wiedzieli: los naszych towarzyszy w Za- wodz¹cym W¹wozie zale¿y wy³¹cznie od nas… Na koñ! I oby nam bogowie pomogli. Najpierw idziemy zwart¹ grup¹. Szybko, ale w mia- rê mo¿liwoœci cicho. Jak tylko zostaniemy dostrze¿eni, przegrupuje- my siê i atakujemy trójzêbem – ja w centrum. I wtedy starajcie siê robiæ jak najwiêcej ha³asu. Nie wdawaæ siê w d³ugie pojedynki ze stra¿¹, najwa¿niejsze – przebiæ siê do namiotu. Nasze cele – przede wszystkim bia³y turban, w drugiej kolejnoœci bogata zbroja z pra- wej. Farum i Jozuf zostaj¹ tutaj, gdy zacznie siê zamieszanie, strze- laj¹ z ³uków do namiotu. Strza³ nie ¿a³ujcie, ale starajcie siê dobrze mierzyæ. Jasne? W takim razie ruszamy. Conan wyci¹gn¹³ drogocenny miecz i cicho, do siebie, powie- dzia³: – I niech nam Crom pomo¿e… Niestety, pojawienie siê niewielkiego oddzia³u zosta³o dostrze- ¿one od razu, gdy tylko ten wst¹pi³ na kamienny gzyms. Gwardia Haszyda by³a czujna i szmer kamieni pod kopytami koni wrogiego oddzia³u natychmiast zwróci³ jej uwagê.

– 26 – Ciszê nad górskimi szczytami w jednej chwili rozdar³y krzyki: alarm stra¿y i zawo³anie bojowe, które wyrwa³o siê z gard³a Cona- na, zosta³o podjête przez jego wojowników. Chowanie siê nie mia³o ju¿ sensu. Teraz mo¿na by³o liczyæ tylko na szczêœcie i stalowe ostrza. IV Siedmiu jeŸdŸców mknê³o kamiennym placem, bez litoœci wbija- j¹c ostrogi w koñskie boki, ku przybli¿aj¹cemu siê powoli namiotowi. Wyborowi ¿o³nierze osobistej gwardii Haszyda doskonale znali swój fach. Spokojnie i bez paniki ³ucznicy stanêli w rzêdzie i po³o- ¿yli strza³y na ciêciwy; inni otoczyli zwartym krêgiem swojego pana i powiedli go pod os³onê p³óciennych œcian namiotu, ¿eby schroniæ go przed wrogimi strza³ami. Krêpy wojownik w kosztownej zbroi wydawa³ krótkie rozkazy, przez ca³y czas nie ruszaj¹c siê z miejsca. Conan wiedzia³, ¿e za chwilê na jego oddzia³ spadnie lawina strza³, ¿e nie zd¹¿¹ wbiæ siê w gromadê wojowników Haszyda. Pochyli³ siê, by schowaæ g³owê za koñsk¹ szyj¹. Zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e jego towarzysze zrobili to samo. Jeœli uda im siê przejechaæ jeszcze ka- wa³ek, konie nie padn¹ od razu od strza³ – maj¹ szansê. Osinowy rój khorajskich strza³ z czarno-¿ó³tymi lotkami prze- ci¹³ powietrze nad skalnym gzymsem. Za nim lecia³y kolejne… Nie- skoñczony potok œmiercionoœnych ¿¹de³. Jeden z galopuj¹cych koni pad³ piersi¹ na ziemiê, ³ami¹c ster- cz¹ce z jego cia³a drzewce puszczonych celnie strza³. JeŸdŸca wy- rzuci³o z siod³a. Uderzenie by³o bardzo silne, ale Kabul zdo³a³ siê podnieœæ, mimo ¿e z³ama³ obojczyk. Czterdziestoletni ponury, nie- towarzyski Iranistañczyk, zarabiaj¹cy jako najemnik na utrzymanie ¿ony i gromadki dzieci, które bardzo kocha³, chowa³ dla nich wszystko do ostatniego miedziaka, nie wydaj¹c ani na wino, ani na kobiety. Zw³aszcza to ostatnie dziwi³o jego towarzyszy, jako ¿e po mêcz¹- cych pochodach trudno by³o powstrzymaæ siê od odwiedzin Weso³e- go Kwarta³u. Khorajska strza³a, która przeszy³a mu gard³o, uczyni³a ¿yj¹c¹ gdzieœ na po³udniu Iranistanu kobietê wdow¹, a jej dzieci sie- rotami… Koñ Conana zosta³ ranny – z jego cia³a stercza³o kilka drewnia- nych brzechw z czarno-¿ó³tymi lotkami. Ale najwidoczniej khoraj- skie wystrza³y okaza³y siê niezbyt udane, a nios¹ce Cymmerianina

– 27 – zwierzê zbyt pos³uszne i silne. Poganiany przez Conana koñ dalej galopowa³ ku bia³emu namiotowi. W po³owie drogi do obozu vagarañczyków zabito konia pod Shemit¹ Zafirem. Lekkiemu i gibkiemu Shemicie uda³o siê w sam¹ porê zrêcznie zeskoczyæ z padaj¹cego na bok wierzchowca, odtur- laæ, ¿eby unikn¹æ przywalenia, i natychmiast przeturlaæ z powrotem, ¿eby schowaæ siê za wierzgaj¹cym w agonii zwierzêciem. Zafir zdj¹³ z ramienia ³uk, po³o¿y³ przed sob¹ ko³czan ze strza³ami. Teraz poka- ¿e khorajskim szakalom, jak strzela siê z ³uku na krótkie odleg³oœci. Ten ma³y semicki cwaniak zawsze wyró¿nia³ siê sprytem. Niezmor- dowany babiarz, namiêtny i przebieg³y gracz w koœci, k³amca z prze- konania i utalentowany opowiadacz ró¿norakich zabawnych histo- rii, których zna³ niezliczon¹ mnogoœæ, zakosztowa³ wszystkich znanych ludzkoœci przestêpczych profesji. Tê walkê na wzgórzu te¿ pewnie opisze tak, ¿e wszyscy bêd¹ siê pok³adaæ ze œmiechu. Piêæ strza³, wypuszczonych przez Zafira, znalaz³o piêæ swoich ofiar. Na- ci¹ga³ w³aœnie ciêciwê z szóst¹ strza³¹, gdy ca³y ten przepiêkny œwiat nagle pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionych ciemnoœciach. Ma³y Shemi- ta przewróci³ siê na plecy. Z jego prawego oka stercza³a brzechwa z ¿ó³to-czarn¹ lotk¹… Do khorajskich wojowników nie uda³o siê przedostaæ równie¿ Koryntianinowi Lauzorowi. Jego koñ jakimœ cudem unikn¹³ œmierci od czarno-¿ó³tych b³yskawic, ale on sam zosta³ zwalony z siod³a strza- ³¹, która wbi³a mu siê w brzuch. Dobito go, gdy próbowa³ pe³zn¹æ w stronê celu… Piêæ kroków dzieli³o Conana od niewzruszonej œciany ³uczni- ków, gdy jego koñ przenikliwie zar¿a³ i stan¹³ dêba, nie bêd¹c w sta- nie d³u¿ej znieœæ bólu. Obok tkwi¹cych ju¿ w jego ciele strza³ ci¹gle pojawia³y siê nowe. Conan trzyma³ siê nadal w siodle, czekaj¹c, w któr¹ stronê zacznie padaæ wierzchowiec. Kopyta przednich nóg zaczê³y zbli¿aæ siê do ziemi, Cymmerianin przygotowa³ siê i wtedy koñ – oddany przyjaciel barbarzyñcy, ju¿ nie¿ywy, lecz jeszcze nie- martwy, wykona³ ostatni przedœmiertny, potrzebny jego panu, skok naprzód. Odbijaj¹c siê od koñskiego grzbietu, Conan z obna¿onym mieczem wyl¹dowa³ tu¿ przed nogami vagarañskich ³uczników. Ci spróbowali cofn¹æ siê choæ o kilka kroków, ¿eby zyskaæ parê chwil potrzebnych do naci¹gniêcia ³uków, ale szybki jak b³yskawica czar- now³osy gigant nie da³ im ¿adnej szansy. W bezpoœrednim starciu on by³ panem sytuacji i ³ucznicy jeden po drugim wydawali przedœmiert- ne jêki.

– 28 – Czwórka wojowników przedosta³a siê do obozu vagarañczyków. Rozpoczê³a siê walka wrêcz z wyborowymi ³ucznikami i uzbrojony- mi w szable wojownikami, którzy a¿ do teraz czekali na swoj¹ kolej, otaczaj¹c namiot. I teraz pospieszyli ³ucznikom na pomoc. Jeden z czterech koni, które pokona³y dziel¹c¹ zmagaj¹ce siê wojska odleg³oœæ, pad³ martwy ju¿ wœród khorajskich szeregów. Turañczyk Aghmet, który spad³ z grzbietu wierzchowca, zwali³ siê swoim ogromnym cielskiem na stoj¹cego nieopodal wojownika Ha- szyda, jednoczeœnie przygniataj¹c go do ziemi i wsadzaj¹c mu nó¿ w brzuch. Ale Aghmetowi nie uda³o siê wstaæ: w ostatniej chwili vagarañczyk wyci¹gn¹³ przed siebie kind¿a³, który wbi³ siê jego wro- gowi prosto w serce… Conan przedziera³ siê ku namiotowi, pozostawiaj¹c za sob¹ oka- leczone cia³a. Krew pokrywaj¹ca go od stóp do g³ów, by³a nie tylko krwi¹ Khorajczyków – on sam by³ równie¿ nieŸle poharatany. Nie by³y to jednak rany, które mog³y powstrzymaæ rozwœcieczonego Cymmerianina. Obok siebie Conan us³ysza³, zag³uszaj¹cy szczêk mieczy i wy- cie vagarañczyków, znajomy g³os: – Mam was, khorajskie bydlêta! Dzieci œwiñ, jedz¹ce gnój i po- pijaj¹ce go moczem! S³ugusy Haszyda, wodza potworów, syna oœli- cy! S³yszysz mnie, Haszydzie? Idê do ciebie! Na piêknym zingarskim wierzchowcu przez szeregi wroga prze- dziera³ siê wysoki m³odzieniec olœniewaj¹cej urody, z wykrzywion¹ z³oœci¹ twarz¹. Zwali go Pajtar, i by³ Khorajczykiem. Jego rodzinê, jedn¹ z najbogatszych i najbardziej wp³ywowych w Vagaranie, wyr¿- nêli nas³ani przez Haszyda najemni zabójcy w rodowym pa³acu. Oj- ciec Pajtara niezbyt lubi³ satrapê i zawsze, i wszêdzie wyra¿a³ siê o nim pogardliwie. Haszyd czegoœ takiego nie wybacza³. Pajtarowi i jego siostrze cudem uda³o siê zbiec z ojcowskiego domu i wyjechaæ z mia- sta. Od tamtej pory m³odzieniec mia³ tylko jedno pragnienie: siê ze- mœciæ. Wy³¹cznie z tego powodu zaci¹gn¹³ siê do armii Barucha – aby stal jego miecza mog³a ch³eptaæ krew znienawidzonych poddanych Haszyda. Z czaszki satrapy chcia³ zrobiæ spluwaczkê. – Z konia! – krzykn¹³ Conan do Pajtara. – Zeskakuj! Pozostawanie w siodle w takim t³umie, gdy koñ niemal stoi w miejscu, jest wyj¹tkowo idiotyczne i niebezpieczne. M³odzieñco- wi brakowa³o jednak wojennego doœwiadczenia, chocia¿ samoza- parcia mia³ pod dostatkiem. Pajtar nie us³ysza³ swojego dziesiêtni- ka. Z grzbietu swojego wierzchowca sypa³ na g³owy vagarañczyków

– 29 – razy i przekleñstwa. Najpierw przepuœci³ cios szabli w nogê, potem w plecy, a potem rzucony przez kogoœ kind¿a³ wbi³ mu siê w biodro. Pajtar wypuœci³ broñ i wczepi³ siê os³ab³ymi palcami w ³êk siod³a. Pozosta³a mu ju¿ tylko chwila ¿ycia, do nastêpnego zamachu kho- rajskiej szabli. Obrzuci³ gasn¹cym spojrzeniem wszystko wokó³, zobaczy³ Conana, ¿ywego i zabijaj¹cego psów Haszyda jednego po drugim, uœmiechn¹³ siê i ostatkiem si³ wykrzykn¹³: – Conan! Zabij ich wszystkich! Zabij Haszyda! Za ojca… Pajtar poczu³ jak wchodzi w niego zimna stal i uchodzi ¿ycie… Cymmerianin us³ysza³ m³odzieñca i widzia³, jak ten umiera. Ale dziesiêtnik armii Shemu nie widzia³ i nie wiedzia³, ¿e jednoczeœnie zginê³o jeszcze dwóch jego wojowników: po górskiej œcie¿ce, tej samej, po której Cymmerianin przywiód³ tu swój oddzia³, wkrótce po rozpoczêciu ataku wspi¹³ siê khorajski patrol – piêciu ludzi. Uda- ³o im siê bezszelestnie zajœæ od ty³u Faruma i Jozufa – ³uczników Conana. Œmieræ spotka³a ich nagle, nie zd¹¿yli siê nawet odwróciæ. Zosta³o ju¿ tylko dwóch semickich wojowników… Krêpy brodacz w drogiej zbroi, najwyraŸniej drugi po satrapie na tym skalnym gzymsie, coraz czêœciej spogl¹da³ tam, gdzie Co- nan, góruj¹c nad wiêkszoœci¹ vagarañskich ¿o³nierzy, podnosi³ i opuszcza³ ciê¿ki oburêczny miecz tak lekko, jakby by³ z drewna. Wojownik (a by³ to sam dowódca Sdemak) dowodzi³ kontratakiem swojego wojska w Zawodz¹cym W¹wozie i w odpowiedniej chwili powinien daæ sygnalistom rozkaz zatrzaœniêcia pod³ych Semitów w pu³apce – zaledwie ci zawróc¹ ku wyjœciu z w¹wozu, gonieni przez setki ¿o³nierzy… Ale barbarzyñca-olbrzym i jego niedu¿y towarzysz odwracali uwagê Sdemaka. Oto miêdzy g³ównodowodz¹cym oddzia- ³ami Vagaranu i dwójk¹ nieuchronnie zbli¿aj¹cych siê przeciwników pozosta³o ju¿ tylko dwunastu khorajskich ¿o³nierzy. Ale w³aœnie pa- d³o czterech z nich, a potem jeszcze trzech znalaz³o siê na ziemi, odruchowo próbuj¹c zacisn¹æ d³onie na krwawi¹cych œmiertelnych ranach. Dwaj wrogowie byli coraz bli¿ej. Powoli – walcz¹c z obroñca- mi Haszyda, odnosz¹c rany i krwawi¹c – ale siê zbli¿ali. Ich cel by³ oczywisty – satrapa i on sam, Sdemak. Tylko œmieræ dwóch dowód- ców armii Vagaranu mog³a zniweczyæ plan kontrataku i umo¿liwiæ Shemitom nie tylko odwrót z ma³ymi stratami, ale równie¿ odniesie- nie zwyciêstwa. Przecie¿ bez rozkazów sygnalistów oddzia³y Ha- szyda ulegn¹ dezorganizacji, przemieni¹ siê w têp¹ ludzk¹ masê po- zbawion¹ jednego wspólnego mózgu