5
I
Przed samotnym podró¿nym wyros³a zbita ciana lasu, a droga,
do tej pory dobra i szeroka, tutaj, w mroku wiekowych sosen i wier-
ków, zaczê³a wydawaæ siê w¹sk¹ cie¿k¹, która lada chwila zagubi
siê w lenej trawie i k³uj¹cych krzakach pokrytych dojrza³ymi czer-
wonymi jagodami. Jednak¿e jedziec, wolno zag³êbiaj¹cy siê w las,
najwidoczniej dobrze zna³ tê okolicê. Jecha³ wypuciwszy z rêki
wodze, z przyjemnoci¹ siê rozgl¹da³ i pe³n¹ piersi¹ wdycha³ o¿yw-
cze lene powietrze.
Jaskrawe promienie niezbyt gor¹cego s³oñca, którym uda³o siê
przebiæ przez gêst¹ zas³onê ga³êzi, tworzy³y z³ociste plamy na poro-
niêtych traw¹ koleinach. Potê¿ny ogier bezg³onie st¹pa³ po miêkkiej
ziemi, a jedziec co jaki czas zrywa³ kilka aromatycznych jagód ze
zwisaj¹cych nad drog¹ krzaków. Ta puszcza, przez któr¹ prowadzi³a
droga, by³a tak podobna do gêstych lasów jego rodzinnej Cymmerii,
¿e chwilami zapomina³, gdzie siê znajduje i dok¹d zmierza.
Surow¹ twarz jedca rozpromienia³ ³agodny umiech, gdy bra³
do ust kolejn¹ garæ jagód. Ich znajomy z dzieciñstwa smak budzi³
wspomnienia rodzinnego kraju. Jasne niebieskie oczy pod gêstymi
brwiami, które w chwilach gniewu b³yszcza³y olepiaj¹co i przera-
¿a³y wrogów bij¹c¹ z nich nienawici¹, teraz spogl¹da³y spokojnie
i ³agodnie. Niesforne czarne w³osy rozsypa³y siê na ramionach, skry-
waj¹c potê¿n¹ szyjê.
Na oko jedziec mia³ ze trzydzieci lat, lecz blizn i szram na
rêkach i twarzy starczy³oby dla trzech posiwia³ych wojów, by mogli
6
wieczorami, przy kielichu dobrego wina, z dum¹ opowiadaæ o swo-
ich wyczynach. Szramy nie psu³y widoku, wrêcz podkrela³y piêkno
jego dumnej, mê¿nej twarzy: twarde, w³adcze usta i energiczny pod-
bródek wiadczy³y o wewnêtrznej sile i niez³omnej woli. By³ to wê-
drowny rycerz, poszukiwacz przygód, który nigdzie nie zatrzymy-
wa³ siê na d³u¿ej, traktuj¹cy ca³y wiat jak dom rodzinny.
Solidna i wygodna odzie¿ podró¿na, chroni¹ca od upa³u i ch³o-
du jego potê¿ne, sprawne cia³o, para skórzanych sakw na baga¿, przy-
troczonych do siod³a ogromnego karego ogiera, szeroki miecz wi-
doczny spod p³aszcza i para sztyletów przy pasie wskazywa³o, ¿e
podró¿ny jest cz³owiekiem, który z niejednego pieca jad³ chleb.
Conan tak mia³ na imiê jedziec, samotnie przedzieraj¹cy siê
przez gêsty las potrz¹sn¹³ g³ow¹, otar³ rêce o skraj tuniki i da³ ostro-
gê wolno id¹cemu koniowi. Nie, to jeszcze nie Cymmeria, ostatecz-
ny cel jego podró¿y, ale st¹d jest ju¿ niedaleko... Zreszt¹ i w tych
stronach mia³ do za³atwienia parê spraw.
Kilka dni temu opuci³ Belverus, stolicê Nemedii, i zmierza³
prosto do pó³nocnego ksiêstwa Bergheim. Lato mia³o siê ku koñco-
wi i zbli¿a³o siê wiêto Obfitoci Mitry. Conan mia³ powód, by w³a-
nie w wigiliê tego wiêta znaleæ siê w Menorze, g³ównym miecie
ksiêstwa. Gdy wspomnia³ teraz o tym, umiechn¹³ siê weso³o, b³y-
skaj¹c bia³ymi zêbami, i jeszcze bardziej ponagli³ konia.
Poch³oniêty mylami podró¿ny nie zwraca³ uwagi na refleksy
s³oñca, na krzaki z dojrza³ymi jagodami ani na piew ptaków w ko-
ronach drzew, gdy nagle jego uwagê zwróci³ odg³os, ca³kowicie obcy
w tym lesie. Znowu rozleg³ siê ten dziwny dwiêk, nieco przypomi-
naj¹cy g³os ludzki, i jeszcze raz, ju¿ bli¿ej... Conan ci¹gn¹³ wodze,
ostro¿nie zbli¿aj¹c siê do tego kogo, kto szed³ lub jecha³ przed nim
cie¿k¹ i od czasu do czasu co chrypliwie wykrzykiwa³.
Wkrótce przed Conanem zamajaczy³ zad gniadego konia, wol-
no st¹paj¹cego len¹ drog¹. Jedziec, niedbale siedz¹cy w siodle,
bezlitonie szarpa³ struny erty. Jej brzêcz¹cy dwiêk najwyraniej
ca³kowicie go satysfakcjonowa³. Co jaki czas milkn¹³, ¿eby nabraæ
w p³uca powietrza, i znów wydziera³ siê na ca³y las:
...Gdy ksiê¿yc wzejdzie
Pobiegnê do ciebie,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
Kiedy przyjdzie czas,
O¿eniê siê z tob¹,
7
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
¯eby dzieci wykarmiæ,
Zacznê pracowaæ,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
A jak czas swój prze¿yjê,
Do grobu mnie z³o¿¹,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
Wykrzykn¹wszy ostatnie s³owa, nieznajomy najwidoczniej
stwierdzi³, ¿e chocia¿ mieræ jeszcze nie przysz³a, jednak wypiæ i tak
mo¿na, i zacz¹³ po omacku szukaæ za plecami buk³aka z winem. Koñ,
znaj¹cy zwyczaje swego pana, zatrzyma³ siê i Conan, niemal zrów-
nawszy siê z nimi, z ciekawoci¹ przygl¹da³ siê piewakowi.
By³ to rudawy, pyzaty mieszczanin, nie ubogi, s¹dz¹c po niegdy
eleganckim zielonym p³aszczu i miêkkich trzewikach z wierzchem
z wyt³aczanej skóry. Koszulê z cienkiego p³ótna i br¹zow¹ skórzan¹
kamizelê pokrywa³y niezliczone t³uste plamy i zacieki z czerwonego
wina. Solidne spodnie z drogiej tkaniny równie¿ nosi³y lady hulasz-
czego ¿ycia w³aciciela. Conan doskonale zna³ ten typ ludzi: jeli dzi
w sakiewce pobrzêkuj¹ pieni¹dze, mo¿na wyrzuciæ ca³¹ star¹ garde-
robê i ubraæ siê nie gorzej od tych, którzy zadzieraj¹ nosa na g³ównej
ulicy. A potem, napiwszy siê wina, budzi siê taki elegant w rynsztoku
i idzie do szynku, ¿eby przepuciæ ostatnie grosze...
Poprzedni¹ noc spêdzi³ zapewne w stogu siana z potarganych
w³osów bowiem stercza³y db³a trawy, a zmiêta twarz a¿ nadto
wymownie wiadczy³a o tym, ¿e w pachn¹cym ³o¿u towarzyszy³ mu
skórzany buk³ak.
Poczuwszy wreszcie na sobie spojrzenie Conana, nieznajomy
gwa³townie siê odwróci³, ciskaj¹c pod pach¹ star¹ ertê i nieumiejêt-
nie próbuj¹c wyci¹gn¹æ miecz, który ugrz¹z³ w pochwie. Powa¿ny-
mi jasnoszarymi oczyma spojrza³ w miej¹ce siê niebieskie oczy
Conana.
Czego siê gapisz? Jed dalej! Droga szeroka! Nie chcia³ siê
widaæ popisywaæ przed przypadkowo napotkanym cz³owiekiem, ale
Conan nie zamierza³ go wyprzedzaæ.
Mo¿e specjalnie ciê dogoni³em, ¿eby pos³uchaæ, jak piewasz?
A gdy jeszcze grasz na tym instrumencie, prawdziwie rajska muzyka
rozlega siê po ca³ym lesie!
Nieznajomy potrz¹sn¹³ kud³at¹ g³ow¹, zostawi³ w spokoju miecz
i z dum¹ wyci¹gn¹³ ertê spod pachy.
8
Tak, ta moja maleñka przyjació³ka pomaga mi skracaæ czas
w podró¿y. A pieni znam tyle, ¿e móg³bym piewaj¹c bez przerwy
objechaæ ca³¹ Nemediê.
¯eby tylko buk³ak przy pasie zawsze by³ pe³en, prawda?
Conan mrugn¹³ porozumiewawczo.
Konie spokojnie sz³y drog¹, a podró¿ni, którzy poczuli do sie-
bie nag³¹ sympatiê, co zdarza siê u ludzi zd¹¿aj¹cych w tê sam¹ stro-
nê, rozemieli siê z ulg¹. Rudow³osy, uznawszy, ¿e mo¿na nie krêpo-
waæ siê przy tym cz³owieku, siêgn¹³ po buk³ak, czule poklepa³ d³oni¹
dwa inne, zawieszone z drugiej strony siod³a, i chciwie przy³o¿y³ go
do ust. Po zaspokojeniu pragnienia otar³ usta i wyci¹gn¹³ buk³ak
w stronê Conana.
Orzewij siê, jeli masz ochotê! I uwierz, ¿e Rudy Biorri czê-
stuje tylko najlepszym winem. Najbardziej kocham w ¿yciu dwie
rzeczy dobre wino i dobre konie!
Conan zamia³ siê i poklepa³ go po ramieniu, a potem wskaza³
na ertê, któr¹ weso³ek zawiesi³ teraz na plecach niczym ³uk.
Nie, Rudy Biorri ma nie dwie, lecz trzy s³abostki wino, ko-
nie i dobre pieni. Nieprawda¿?
Tak, jak mog³em zapomnieæ o mojej maleñkiej przyjació³ce,
o mojej ercie ze srebrzystym g³osem porannego ptaszka! Pos³uchaj,
zaraz ci zagram! I zacz¹³ szamotaæ siê z obszernym p³aszczem,
chc¹c wydobyæ z jego fa³d zawieszon¹ na plecach ertê.
Conan, który zdo³a³ siê ju¿ przekonaæ, jak bezlitonie szarpie on
struny, postanowi³ odwróciæ uwagê swego towarzysza podró¿y i ³yk-
n¹³ wina.
Oho! zawo³a³. Ale wino! Chyba z królewskich piwnic!
W szynkach takiego siê nie dostanie.
Rudy Biorri natychmiast zapomnia³ o ercie i gwa³townie zwró-
ci³ siê w stronê Conana.
S³uchaj, mój towarzyszu podró¿y, powiedz, jak siê nazywasz,
i daj mi buk³ak, ¿ebym móg³ siê napiæ za twoje zdrowie. S³usznie
mówisz! Trafi³e w samo sedno. Oczywicie, ¿e to wino z królew-
skich piwnic. No, dawaj buk³ak. Jak siê nazywasz?
Jestem Conan, przyjacielu, Conan-Cymmerianin.
Od razu wiedzia³em, ¿e jeste Cymmerianinem. No có¿, Cona-
nie, twoje zdrowie, i niech ci Mitra zawsze pozwoli dojrzeæ to, co da siê
zobaczyæ, a nawet jeszcze wiêcej. I wino znowu weso³o zabulgota³o.
Wreszcie, po kilkakrotnym przejciu z r¹k do r¹k, znacznie ju¿
l¿ejszy buk³ak zosta³ przytroczony do siod³a i jedcy w doskona-
9
³ych humorach ruszyli w dalsz¹ drogê. Rudy Biorri nie móg³ usie-
dzieæ spokojnie w siodle. Wypuci³ z r¹k wodze, pozwalaj¹c, by koñ
sam wybiera³ drogê, wymachiwa³ rêkami, wierci³ siê, pok³ada³ siê
koniowi na szyi jakby siedzia³ na ³awie w szynku, a w spodniach
uwiera³ go cierñ. Koñ flegmatycznie szed³ naprzód, starannie prze-
stawiaj¹c d³ugie nogi, obchodz¹c do³y i kretowiska, wcale nie przej-
muj¹c siê weso³ym jedcem, który co pewien czas kurczowo chwy-
ta³ siê jedwabistej grzywy.
Biorri, ale masz konika! Patrzê i podziwiam, jak znosi twoje
fanaberie. Wed³ug mnie ju¿ dawno powinien ciê zrzuciæ.
Te¿ gadanie! Zrzuciæ! Wprost nie do pomylenia, ¿eby moja
ukochana Zolda powa¿y³a siê na co takiego. Mo¿esz, przyjacielu,
d³ugo na to czekaæ, ale i tak siê nie doczekasz. Zrzuciæ! Wolne ¿ar-
ty! Mówi¹c to, czule poklepa³ koby³ê po szyi.
Zolda w podziêce zar¿a³a cichutko i potrz¹snê³a ³bem, podzwa-
niaj¹c wêdzid³em. Sz³a, miarowo przestawiaj¹c cienkie nogi, a Ru-
dy Biorri siedzia³ teraz dumnie wyprostowany w siodle.
Wiesz, jak trafi³a do mnie ta moja gwiazdeczka? Nikomu o tym
nie mówi³em i wszyscy s¹dz¹, ¿e kupi³em j¹, kiedy mia³em pieni¹-
dze. Nie, nigdy nie by³em na tyle bogaty, ¿eby kupiæ dobrego konia.
Miewa³o siê pieni¹dze, ale nie a¿ takie. Ej, Zoldo, zatrzymaj siê,
musimy za ciebie wypiæ! I znowu siêgn¹³ po buk³ak.
Koñ pos³usznie zatrzyma³ siê, co jaki czas potrz¹saj¹c z³ocist¹
grzyw¹.
No, Zoldo, ¿ebymy siê nigdy nie rozstali! Chciwie ³ykn¹³
wina. Przyjacielu, napij siê i ty za moj¹ Zoldê, za swego karego, za
wszystkie wspania³e koniki! W jego jasnych oczach b³ysnê³a ³za,
stoczy³a siê na czerwony, spotnia³y nos i kapnê³a na spodnie.
Konie znów sz³y obok siebie, a Biorri odkaszln¹³, poci¹gn¹³
nosem i zacz¹³ opowiadaæ:
Tak, przyjacielu, taka to by³a historia... Ró¿ne rzeczy robi³em
w ¿yciu, czasem piewa³em, kiedy indziej wisn¹³em komu mie-
szek, ale koni kraæ nie zdarzy³o mi siê. Nigdy nie czu³em siê do tego
zdolny. Wiedzia³em, ¿e jak tylko spróbujê, natychmiast wpadnê.
Ka¿dy powinien robiæ swoje, moja rzecz to piewaæ pieni i opowia-
daæ bajki... No to jak¿e by³o z moj¹ Zold¹? Przecie¿ ukrad³em j¹,
mimo wszystko ukrad³em! A mo¿e sama da³a siê ukraæ? Ci¹gle siê
nad tym zastanawiam. Pewnego razu siedzia³em sobie w ober¿y, pi-
³em wino i czeka³em, a¿ zapadnie wieczór i zbierze siê wiêcej ludzi,
bym móg³ zagraæ na ercie, zapiewaæ kilka starych pieni i opowie-
10
dzieæ o s³awnym rozbójniku Karrasie, kiedy nagle na ulicy zastuka³y
kopyta, zar¿a³ koñ, rozleg³y siê g³one okrzyki. Gospodarz na z³a-
manie karku rzuci³ siê do drzwi.
Tak jak siê spodziewa³em, bez przerwy k³aniaj¹c siê wprowa-
dzi³ do sali czterech bogato odzianych podró¿nych. S³u¿ba od razu
zaczê³a szykowaæ im stó³ przed kominkiem, a my musielimy siê
usun¹æ na bok. Jednym s³owem wielkie paniska...
Od razu zrozumia³em, ¿e dzi nie bêdê tu piewa³. Nowo przy-
byli siedzieli zasêpieni, wynioli i jedli w milczeniu. Gospodarz mio-
ta³ siê jak oparzony, przygotowywa³ im najlepsze komnaty, a ja po-
ma³u dopi³em swoje wino, ci¹gn¹³em z s¹siedniego sto³u pieczon¹
kaczkê i wymkn¹³em siê na dwór. Och, Mitro, co ja tam zobaczy-
³em! Wiesz, ³yknijmy sobie jeszcze. I buk³ak z resztkami wina znów
zacz¹³ kr¹¿yæ miêdzy nimi, odwie¿aj¹c zaschniête usta.
Conan jecha³ obok Rudego Biorri, z przyjemnoci¹ s³uchaj¹c
tej paplaniny nieoczekiwanego wspó³towarzysza podró¿y. Ciekawie
opowiada, ma dobre wino, ¿eby tylko nie piewa³.
Tak, o czym to ja mówi³em? Aha, ju¿ sobie przypomnia³em
na dworze sta³y uwi¹zane cztery konie. S³udzy krêcili siê ko³o kuch-
ni, a ja sta³em, z otwart¹ gêb¹, podziwiaj¹c te rumaki. A w³aciwie
patrzy³em na ni¹... S³uchaj, Cymmerianinie, czy zdarzy³o ci siê kie-
dy zakochaæ w jakiej kobiecie od pierwszego wejrzenia, na ca³e
¿ycie?
Od pierwszego wejrzenia tak, ale ¿eby na ca³e ¿ycie...
Nie szkodzi, grunt, ¿e znasz to uczucie i potrafisz mnie zro-
zumieæ. To w³anie by³a ona, ta moja figlarka. Z czu³oci¹ podra-
pa³ koby³ê miêdzy uszami. Patrzy³a na mnie wyczekuj¹co, a ja
podchodzi³em do niej coraz bli¿ej, i bli¿ej... W g³owie mi hucza³o,
ju¿ sam nie wiedzia³em, co czyniê. Krótko mówi¹c, odwi¹za³em j¹
od koniowi¹zu w samym rodku bia³ego dnia, na oczach ludzi. No
i co robiæ dalej? Wzi¹æ za uzdê i prowadziæ? Szczerze mówi¹c, chcia-
³em to uczyniæ, ale siê zl¹k³em. Ci nowo przybyli gocie, uzbrojeni
po zêby, dogoni¹ mnie i posiekaj¹ na kawa³ki. W tej samej chwili na
ganek wyszed³ gospodarz i zawo³a³: Ej, Klime, ¯edir, wy lenie, na-
tychmiast macie mi z³owiæ na ³¹ce parê gêsi i zaprowadcie konie do
stajni! Bo jak nie, to najpierw ja, a potem ci panowie obedrzemy was
ze skóry! A ty czego tu stoisz, gamoniu? To do mnie zwróci³ siê
tak ten t³usty wieprz! Wyno siê st¹d! Dzi nie pora na twoje pie-
ni! Panowie s¹ zmêczeni i chc¹ mieæ ciszê!. Powiedziawszy to,
znikn¹³ w drzwiach gospody.
11
A ja, wciek³y na niego, zupe³nie zapomnia³em o koniu i prze-
klinaj¹c gospodarza ostatnimi s³owami, powlok³em siê ulic¹ w po-
szukiwaniu innego zajazdu. Odszed³em ju¿ doæ daleko, gdy nagle
s³yszê: za moimi plecami postukuj¹ kopyta, jakby kto stêpa jecha³
na koniu. Zszed³em na bok odwróci³em siê i o bogowie, to by³a
ona, moja licznotka! Podesz³a i stanê³a, zagl¹da mi w oczy, niczym
wierna ¿ona! Wskoczy³em na jej grzbiet i uciek³em z tej mieciny.
Od tej pory nie rozstajemy siê ze sob¹. Jest dla mnie niczym niañka.
Jeli przebiorê miarkê i spadnê z siod³a, sama mnie dowiezie do go-
spody lub zwali pod jaki krzak. Tak to jest, bracie... I znowu po-
ci¹gn¹³ nosem.
S³oñce chyli³o siê ku zachodowi, ostatnie promienie oz³aca³y
czubki drzew, a w dole, przy korzeniach, gêstnia³y wieczorne cienie.
Conan, bacznie przypatruj¹c siê zarolom po obu stronach drogi,
zapyta³ przycich³ego Biorriego:
Nie pierwszy raz jedziesz t¹ drog¹, prawda? Jak tu u was, spo-
kojnie? Czy te¿ rozbójnicy grasuj¹ w tych odleg³ych od stolicy la-
sach?
Dawniej, za czasów ksiêcia Darsino, niekiedy napadali. Do
stolicy jedzi³o siê wówczas wielkimi taborami, w pe³nym uzbroje-
niu. Nawet król nie móg³ nic poradziæ lasy jak by³y, tak i pozosta³y
niebezpieczne. Kiedy stary ksi¹¿ê umar³, jego syn, m³ody ksi¹¿ê
Orgeld, natychmiast zaprowadzi³ podrz¹dek ustawi³ wie¿e stra¿ni-
cze, zacz¹³ wysy³aæ konne patrole, a w razie potrzeby nawet wielkie
oddzia³y wojska. I teraz jest ju¿ bezpiecznie. Który to raz jadê z Bel-
verusu na wiêto Obfitoci Mitry i ani razu nie spotka³em ¿adnych
rozbójników.
Ile czasu zajmie nam droga do Menory? Ju¿ zapada zmrok,
a nie widaæ koñca lasu. Czas ju¿ chyba zatrzymaæ siê na odpo-
czynek.
Poczekaj chwilkê, zaraz bêdzie tu taka ma³a cie¿ka... O, w³a-
nie tu, omal jej nie minêlimy! Jed za mn¹, doprowadzi nas do
polanki, na której zawsze siê zatrzymujê.
Mówi¹c to, Biorri zag³êbi³ siê w gêste krzaki i paprocie.
Rzeczywicie natrafili na cie¿kê, która doprowadzi³a ich do
niewielkiej polany ze ladami starego ogniska, ob³o¿onego wokó³
kamieniami. Obok trzech rosn¹cych sosen widaæ by³o co w rodzaju
sza³asu, te¿ od dawna nie u¿ywanego.
No i co, nie mówi³em, przyjacielu Conanie? Wszystko jest
tak, jak zostawi³em ostatnim razem. Tutaj uwi¹¿emy konie, a sami
12
zanocujemy w zielonym pa³acu, tylko trzeba go najpierw trochê od-
nowiæ. Ty zrywaj paprocie, a ja przyniosê ga³êzi. Lekko zeskoczy³
z konia, jakby nie zagl¹da³ ca³y dzieñ do swego bezdennego buk³aka.
Zanim zapad³y ciemnoci, zd¹¿yli doprowadziæ do porz¹dku
sza³as, podrzuciæ koniom trawy i wkrótce zasiedli przy ognisku. Co-
nan duma³ o swoich sprawach, a Rudy Biorri rzêpoli³ na ercie.
II
Conan niele zna³ Nemediê, ale tu, na pó³nocy, w otoczonym
gêstymi lasami niewielkim ksiêstwie Bergheim znalaz³ siê po raz
pierwszy. Nowe miejsca, obce miasta, zawsze wzbudza³y jego cie-
kawoæ i wszystkie wra¿enia odnotowywa³ w ch³onnej pamiêci. Te-
raz mimo woli to, co ujrza³ w drodze, porównywa³ z okolicami Bel-
verusu, stolicy Nemedii. Widaæ by³o, ¿e obecny ksi¹¿ê wprowadzi³
wszêdzie takie porz¹dki, jak w stolicy i nic nie przypomina³o tu daw-
nej g³uchej prowincji. Drogi prowadz¹ce do miasta by³y na niektó-
rych odcinkach utwardzone, co nawet podczas wiosennych i jesien-
nych roztopów pozwala³o na unikniêcie odciêcia Menory od serca
kraju Belverusu i od innych miast.
Oddzia³y uzbrojonych stra¿ników kilkakrotnie przemknê³y obok
podró¿nych, co potwierdza³o s³owa Biorriego o bezpieczeñstwie tu-
tejszych dróg. Gospody i zajazdy by³y zadziwiaj¹co porz¹dne i ta-
nie rudy pijaczyna opowiada³, ¿e dawniej gospodarze zdzierali skórê
z podró¿nych i ubo¿si musieli nocowaæ w krzakach, ku uciesze z³o-
dziei i rozbójników.
Szeroka bita droga przeciê³a rzeczkê, na której sta³ solidny drew-
niany most, ochraniany przez dwóch konnych stra¿ników, i na dru-
gim brzegu zmieni³a siê nie do poznania. Podkowy zadzwoni³y na
g³adkich kamieniach, u³o¿onych starannie jeden obok drugiego. Od
razu zrobi³o siê weselej i jedcy zaczêli popêdzaæ konie, czuj¹c ¿e
do Menory jest ju¿ ca³kiem niedaleko.
Oto Droga Królewska! Kilka lat temu sam król zaszczyci³
swoj¹ obecnoci¹ m³odego ksiêcia, przybywaj¹c na wiêto Obfitoci
Mitry. Nawet w Belverusie wi¹tynne wiêta nie koñcz¹ siê tak, jak
tutaj, w Menorze, turniejami rycerskimi. Chcesz, ¿ebym odgad³, w ja-
kim celu jedziesz do miasta? Biorri z umieszkiem spojrza³ na swe-
go potê¿nie zbudowanego kompana.
13
Ech, ty ba³amucie, ju¿ dawno wszystko odgad³e! Bo i po co
mo¿e jechaæ do Menory rycerz w przededniu takiego wiêta? Ale
dlaczego ty ka¿dego roku zmuszasz swoj¹ drogocenn¹ Zoldê do pod-
ró¿owania przez ciemne lasy?
Tego te¿ nietrudno siê domyliæ. Przecie¿ ju¿ ci mówi³em, ¿e
znam ca³¹ masê pieni i legend. Rycerze przed walk¹, a jeszcze chêt-
niej po niej, lubi¹ posiedzieæ przy mocnym winie i pos³uchaæ opo-
wieci o s³awnych zwyciêstwach. Corocznie wyje¿d¿am st¹d z dwo-
ma pe³nymi mieszkami i chwa³a Mitrze, ¿e drogi s¹ teraz bezpieczne.
No, ale ju¿ jestemy na miejscu szykuj pieni¹dze, bo z tutejszymi
stra¿nikami nie ma ¿artów.
S³uchaj¹c paplaniny Biorriego, Conan ju¿ od dawna spogl¹da³
na coraz wyraniej widoczne w dali potê¿ne mury. Z wysokich wie¿
stra¿niczych na czeæ zbli¿aj¹cego siê wiêta zwiesza³y siê d³ugie
kolorowe proporce z herbami ksi¹¿êcymi. Od czasu do czasu po³y-
skiwa³y halabarda i he³m stra¿nika przechadzaj¹cego siê po szczy-
cie muru twierdzy. Miasto opasywa³a szeroka fosa z mêtn¹ zielonka-
w¹ wod¹. Most zwodzony by³ opuszczony i z turkotem przeje¿d¿a³y
po nim wozy ch³opskie pe³ne warzyw, owoców i dziczyzny, jad¹ce
do miasta na targ, i puste, wracaj¹ce na wie po nowy towar. Widaæ
by³o, ¿e handel tu kwitnie.
Conan od razu poj¹³, i¿ Menora jest potê¿nym i bogatym mia-
stem. A wiêc nie na darmo tu przyjecha³. Jeli nawet sam król uczest-
niczy³ w wiêcie Mitry, bêdzie na co popatrzeæ. I, byæ mo¿e, co nie-
co pokazaæ... Conan potrz¹sn¹³ g³ow¹ i weso³o siê umiechn¹³.
Z zamylenia wyrwa³ go znajomy g³os, bez trudu przebijaj¹cy
siê przez zgie³k t³umu przy bramie i skrzyp wozów:
Jed za mn¹, zaraz ciê zaprowadzê w takie miejsce, ¿e bê-
dziesz b³ogos³awi³ los, który pozwoli³ ci spotkaæ Rudego Biorriego!
Conan, lawiruj¹c miêdzy dwoma wozami, pospieszy³ za gniad¹
koby³¹ i potargan¹ jaskraworud¹ czupryn¹, widoczn¹ na tle t³umu.
Wkrótce skrêcili w cich¹ uliczkê z niewielkimi domkami i jechali
obok siebie.
Du¿o tutaj zajazdów, ale nie ka¿dy jest dla nas odpowiedni.
Po pierwsze powinno byæ tam dobre wino, po drugie ¿eby go-
spodarz nie by³ szalbierzem, i po trzecie ¿eby mieli tam ³adne dziew-
czêta.
No,z takimiwymaganiamiw¹tpliwe,czyznajdzieszjak¹przy-
stañ w Belverusie. Te¿ sobie wymarzy³e ¿eby w³aciciel zajazdu
nie by³ szalbierzem! Czego takiego nie ma na wiecie, albo w ogóle
14
nie znam siê na ¿yciu. I jeszcze wino, dziewczêta... Nawiasem mó-
wi¹c, nie powiedzia³e mi jeszcze, sk¹d by³o to wspania³e wino, które
pilimy wczoraj. Wspomnia³e co o królewskich piwnicach.
O,tod³ugahistoria...Kiedyo tymopowiem.A tymczasemmamy
to, czego nam potrzeba! Zajazd Stary Lis! Serdecznie witamy!
Conan rozemia³ siê g³ono.
A to trafi³! Stary Lis! W³aciciel to uczciwy cz³owiek, ¿a-
den szalbierz! Stary uczciwy lis! No, Biorri, ¿artowni z ciebie!
Gdy ju¿ siê namia³, spojrza³ na Biorriego, który z lekkim
umieszkiem wskaza³ rêk¹ na poz³acany szyld. Nad rudym lisim py-
skiem, namalowanym na niebieskim tle, widnia³ fantazyjny napis:
Stary Lis, a jeszcze wy¿ej po³yskiwa³a niewielka korona ksi¹¿êca.
Korona? Czego takiego jeszcze nie widzia³em. ¯eby jaki
zajazd, szynk na samym skraju miasta, znajdowa³ siê pod patrona-
tem ksiêcia! Nie, Biorri, musielimy wczoraj zbyt du¿o wypiæ i wi-
docznie jeszcze siê ca³kiem nie obudzi³em.
Conan wci¹¿ ze zdumieniem wytrzeszcza³ oczy na szyld, a jego
kary, czuj¹c, ¿e ju¿ czas na odpoczynek, niecierpliwie postukiwa³
kopytami i ponagla³ swego pana. Rudy Biorri zapuka³ do bramy, któr¹
natychmiast gocinnie otworzono. Wjechali na podwórze, gdzienie-
gdzie poroniête traw¹, i zsiedli z koni, rzuciwszy wodze podbiega-
j¹cej s³u¿bie. Na ganek wyszed³ dostojnym krokiem gospodarz, nie-
gdy zapewne tak samo rudy jak Biorri, a obecnie z b³yszcz¹c¹ na
s³oñcu spotnia³¹ ³ysin¹ z resztkami rudych kosmyków za uszami.
Kiedy tylko ujrza³ Biorriego, ca³e jego dostojeñstwo natychmiast
siê ulotni³o.
Wreszcie jeste! Nawet nie wyobra¿asz sobie, jak rad jestem
ciê widzieæ! Ej, ch³opcy, zaprowadcie Zoldê do najdalszego ¿³obu
i dajcie jej du¿o owsa!
S³uchaj, Lisie, tym razem jestem z przyjacielem. I jego ugoæ
tak jak mnie, a w najgorszym przypadku tak jak ksiêcia.
Ech, ty rozbójniku, zawsze trzymaj¹ siê ciebie ¿arty! No dobrze,
dobrze!Prowadciekaregow koniecstajnii te¿niepo¿a³ujciemuowsa!
Ale piêkny! powiedzia³ g³osem znawcy i poklepa³ ogiera po szyi.
Conan z umiechem przys³uchiwa³ siê ich rozmowie, z cieka-
woci¹ przygl¹daj¹c siê gospodarzowi, uczciwemu szalbierzowi. Nie
wiadomo czemu spodoba³ mu siê od pierwszego spojrzenia. Podob-
nie jak Biorri. Obaj byli do siebie podobni: rudzi, pyzaci i z pewno-
ci¹ nie w ciemiê bici. Do samego gospodarza doskonale pasowa³a
wypisana na szyldzie nazwa zajazdu Stary Lis. Gruby, ³ysy, ze
15
szczelinkami czarnych, chytrych oczek, nie wygl¹da³ na starego, ale
gdy przypatrzy³o mu siê uwa¿niej, widaæ by³o, ¿e czas pobrudzi³
jego twarz zmarszczkami.
Wygl¹da³ na strojnisia, choæ ubrany by³ w zwyk³e spodnie z so-
lidnego zielonego materia³u i wie¿¹ koszulê z cienkiego p³ótna, roz-
piêt¹ na piersi. Mia³ za to bardzo ³adne buciki z be¿owej miêkkiej
skóry, jedwabny pas z frêdzlami, cile opinaj¹cy gruby brzuch, i ma-
sywny z³oty ³añcuch, po³yskuj¹cy na mocnej szyi.
Zachodcie, zachodcie! Biorri, dla ciebie jak zawsze na po-
cz¹tku miejsce w k¹ciku, prawda?
Widzê, ¿e dobrze znasz moje zwyczaje. Za to w³anie tak ciê
kocham.
Widzisz, przyjacielu, ja znam zwyczaje wszystkich moich sta-
³ych goci, bo w innym razie nie mia³bym co tu robiæ. Na przyk³ad ty
piewasz pieni i zapewne ¿adnej nie zapomnia³e przez rok. No a ja
pamiêtam twoje zwyczaje. Ty, czy wielki wielmo¿a dla mnie to
bez ró¿nicy wszyscy jestecie moimi goæmi. Beczka z najlepszym
winem zawsze jest ta sama, a i jagniêta jednakowe.
Rozmawiaj¹c,podró¿ninawetniezauwa¿yli,kiedyzrêcznedziew-
czêta zd¹¿y³y zastawiæ stó³ zak¹skami i dzbanami. Wkrótce pojawi³o
siê te¿ pieczyste, nadzwyczaj smakowite i umiejêtnie przygotowane.
Gospodarz odszed³, by zaj¹æ siê innymi goæmi, a Biorri natych-
miast nala³ wina w wielkie srebrne kubki. Zaspokoiwszy pierwsze
pragnienie, przymru¿y³ oczy, z rozkosz¹ pokrêci³ g³ow¹ i nala³ so-
bie nastêpn¹ porcjê.
No i czy¿ nie mówi³em? Gdzie ci dadz¹ ksi¹¿êcego wina i jesz-
cze postawi¹ na stole srebrne kubki? Tylko tutaj i tylko dla nas. Mo¿e
jeszcze takie wyró¿nienie spotka ksiêcia, jeli zechce przypomnieæ
sobie m³ode lata. A teraz daj mi tego barana marzy³em o nim ca³y
rok i chyba sam jeden opró¿niê ca³y pó³misek. Tak wiêc nie traæ cza-
su, Cymmerianinie!
Conan bardzo by³ ciekaw, dlaczego Biorri i gospodarz ci¹gle
wspominaj¹ ksiêcia, ale zaraliwy przyk³ad przyjaciela, który b³y-
skawicznie pa³aszowa³ pieczonego barana, zmusi³ go do porzucenia
tych myli. Ostatecznie ksi¹¿ê nigdzie nie ucieknie, a wino i baran
mog¹ zaraz znikn¹æ. Puste pó³miski na ich stole zamieniono na pe³-
ne, pojawi³y siê nowe dzbany z winem, a oni ci¹gle siedzieli, cie-
sz¹c uszy podzwanianiem kubków, g³onym miechem weso³ej kom-
panii przy d³ugim stole porodku sali, wdychaj¹c zapach pal¹cych
siê smolistych polan, sma¿onej cebuli i ciê¿ki aromat wspania³ego
16
wina. Wreszcie, najedzeni, odsunêli siê od sto³u, rozparli na ³awach,
spogl¹daj¹c ¿yczliwym okiem na biesiaduj¹cych ludzi.
Conan przywyk³ ogl¹daæ w tawernach zakopcone sufity i poczer-
nia³e belki stropów. Jednak tutaj nie znalaz³ nad swoj¹ g³ow¹ ani
ladu kopcia czy brudu. Sufit miêdzy ciemnymi belkami ze szlachet-
nego dêbu by³ wie¿o pobielony, co powodowa³o, ¿e ca³e pomiesz-
czenie wydawa³o siê wy¿sze i obszerniejsze. Na cianach widnia³y
sceny z polowañ i turniejów rycerskich, namalowane przez jakiego
pijanego artystê bez gustu, aczkolwiek w sposób bardzo wyrazisty.
Jaskrawe kolory gorza³y w promieniach s³oñca, przedostaj¹cych siê
do wnêtrza przez w¹skie okienka z maleñkimi szybami w artystycz-
nie kutych miedzianych oprawach.
Dok¹d mnie przyprowadzi³e, Biorri? Przecie¿ zostawiê tu po-
³owê sakiewki! Takie zajazdy s¹ nie dla nas, lecz dla wielkich rycerzy!
Dla wielkich rycerzy! Siedz¹ w³anie przy tym d³ugim stole.
Czy wygl¹daj¹ na bogatszych od nas?
Conan przyjrza³ siê im uwa¿niej: rzeczywicie, niczym nie ró¿-
nili siê od innych ludzi potargane w³osy, wywiechtane spodnie,
koszule z grubego szarego p³ótna, miecze w wytartych skórzanych
pochwach... Za to ich radoci starczy³oby na ca³¹ królewsk¹ ucztê.
Dolatywa³y stamt¹d g³osy:
Hej, Lisie, przysi¹d siê do nas! Wypijemy za twoje zdrowie!
Lisie, przyjacielu, ka¿ podaæ jeszcze dzbanek wina! I barana!
Mamy dzi dobry dzieñ wszystko sprzedalimy, do samego koñca!
Dziewczêta, dziewczêta, nie uciekajcie, posiedcie z nami, bo
bez was wino nie jest s³odkie!
Zbli¿a³ siê wieczór i przybywa³o coraz wiêcej goci. Byli tu kup-
cy, którzy przyjechali z daleka i zatrzymali siê w Starym Lisie,
i okoliczni mieszkañcy, których co wieczór wabi³y pe³ne dzbany, dy-
mi¹ce pó³miski, a przede wszystkim ³adniutkie, pulchne s³u¿ki, ze
miechem wywijaj¹ce siê od poklepywañ i poca³unków.
Kilku stra¿ników postawi³o w rogu halabardy, ¿eby wygodniej
zasi¹æ przy stole, zanim wyrusz¹ na nocny obchód ulic miasta.
Wkrótce zajazd pe³en by³ ludzi, a us³uguj¹ce dziewczêta wraz
z kilkoma kuchcikami bez ustanku biega³y miêdzy sto³ami, rozno-
sz¹c dzbany i zak¹ski. Stary Lis, gdy ju¿ siê rozejrza³ po swoim go-
spodarstwie i stwierdzi³, ¿e wszystko jest w porz¹dku, skierowa³ siê
do najdalszego stolika w k¹cie sali.
Popatrz tylko, przyjacielu sam Lis do nas zmierza! Ech, stê-
skni³em siê przez rok za nim i za jego szynkiem! Gdyby nie to, ¿e
17 2 Conan i podziemie niewoli
nosi mnie po wiecie, osiad³bym tutaj, popijaj¹c jego wino i porasta-
j¹c t³uszczem od tego, co tu pitrasz¹. Rzecz w tym, ¿e mam bez liku
takich przyjació³ i wszêdzie muszê pobyæ. No, on zaraz z nami wy-
pije, a ty zapytaj o ksiêcia, bo przecie¿ widzê, ¿e ciekawoæ a¿ ciê
rozpiera. Pytaj, o czym jak o czym, ale o ksiêciu Lis lubi pogadaæ.
Biorri zd¹¿y³ z³apaæ za spódnicê ³adniutk¹ dziewczynê, klepn¹³
j¹ po pupie i za¿¹da³, ¿eby przynios³a kubek dla gospodarza. B³y-
sn¹wszy oczkami, umiechnê³a siê i ¿wawo jak ptaszek dok¹d po-
lecia³a. Kiedy Lis wreszcie do nich dotar³, trzeci kubek sta³ ju¿ na
stole. Dziewczyna okaza³a siê przewiduj¹ca i przy okazji przynios³a
te¿ nowy dzban wina.
Umiechniêty Lis usiad³ na ³awie obok Biorriego, naprzeciw
Conana, i wymownie spojrza³ na puste kubki:
Biorri, mój ch³opcze, jeszcze s³oñce nie zasz³o, a ty ju¿ jeste
zmêczony? Nie poznajê ciê, nie poznajê! A i twój przyjaciel, na oko
taki chwat, siedzi z pustym kubkiem i wpatruje siê w sufit przecie¿
to zniewaga dla Starego Lisa! Jak ciê zw¹, synku? zapyta³ Cona-
na, przysuwaj¹c do siebie kubek.
Na imiê mam Conan. I wybacz, ¿e patrzy³em nie na to, co
trzeba. Widaæ zbytnio smakowa³a nam ta baranina, a przejedzony
cz³owiek chêtniej gapi siê potem w sufit ni¿ na ³adne dziewczêta.
Pozwól, ¿e nape³niê kubki.
Nie, ch³opcze, teraz moja kolej nalewaæ wino. Masz racjê,
jedz¹c barana nie nale¿y zapominaæ o kubku. Widzê, ¿e znasz siê na
rzeczy. Biorri, gdzie znalaz³ takiego dzielnego m³odzieñca? Przy-
jemnie z nim i wypiæ, i pogadaæ.
A czy¿ ja, stary szalbierzu, sprowadzi³em tu kiedy nieodpo-
wiednich goci? Przypomnij sobie, z kim tu przyjecha³em w zesz³ym
roku. Wprawdzie zapomnia³em ju¿, jak siê nazywa³, ale te¿ by³ to
ch³op na schwa³. Na trzeci dzieñ omal nie po³ama³ mojej erty, kiedy
sam spróbowa³ piewaæ, ale przecie¿ nie ka¿dy ma talent... Za to pi³,
jak nikt inny...
Jestem pierwszy raz w Menorze i bardzo siê cieszê, ¿e trafi-
³em do twojego szynku, do twego zajazdu. Wypijmy, gospodarzu, za
to, ¿eby rozkwita³ on i ¿eby ró¿ni ksi¹¿êta przy okazji mo¿e opo-
wiesz o tej koronie nad bram¹? ¿eby ksi¹¿êta wychodzili ze swo-
ich pa³aców i jak najczêciej zagl¹dali tutaj.
No, Biorri, co za zuch z tego Conana! Jak to powiedzia³
¿eby jak najczêciej zagl¹dali tutaj!. Trafi³ w samo sedno, o ni-
czym jeszcze nie wiedz¹c! Bo ty mu nie powiedzia³e?
18
Nie, Lisie, tylko ty mo¿esz opowiedzieæ tê historiê jak nale¿y,
a popatrz, czeka na to, a¿ mu siê oczy wiec¹! Nie, widzê, ¿e po-
trzebny bêdzie nam jeszcze jeden dzban. Ej, licznotko, daj wina,
najlepiej od razu dwa dzbany! Bo inaczej tu uschniemy!
Tak, no wiêc ksi¹¿ê... Najpierw jednak wypijmy za jego zdro-
wie! I gospodarz opró¿ni³ kubek.
Conan i Biorri natychmiast poszli za jego przyk³adem.
Zdarzy³o siê to dawno, jakie piêtnacie lat temu, kiedy rz¹-
dzi³ tu mój ojciec, który odbudowa³ ten zajazd. Ja by³em wówczas
jeszcze doæ m³ody, nie mia³em piêtnastu lat, i znano mnie w Meno-
rze jako zawadiakê i hulakê. Ojciec obawia³ siê nawet, ¿e w jakiej
bójce roztrzaskaj¹ mi g³owê i zostanie bez nastêpcy. Ci¹gle grozi³
kijem i nakazywa³, ¿ebym wiêcej dba³ o siebie. Oczywicie, z lata-
mi nieco siê uspokoi³em, ale nie o tym teraz chcê mówiæ...
Pewnego razu, kiedy nie uda³o mi siê wymkn¹æ z domu i musia-
³em pomagaæ s³u¿bie roznosiæ wino, zaszed³ do nas i stan¹³ u progu
ubogo odziany m³odzieniec. Nikt prócz mnie nie zwróci³ na niego
uwagi a ja nagle stan¹³em jak wryty z dzbankiem w rêku. Ockn¹-
³em siê dopiero wówczas, kiedy ojciec pchn¹³ mnie kolanem poni¿ej
pleców, i zanios³em dzbanek na miejsce. A m³odzieniec ci¹gle sta³
przy drzwiach i rozgl¹da³ siê, niezdecydowany, czy wejæ dalej.
Sam nie wiem, dlaczego poczu³em doñ nag³¹ sympatiê. Pozor-
nie nic w nim nie by³o szczególnego jasne w³osy do ramion, szare
zdziwione oczy, rumiane policzki, stara czapka bez pióra, znoszony
p³aszcz, dziurawe buty... I od razu widaæ, ¿e w szynkach nigdy nie
bywa³. Gdy nasze oczy siê spotka³y, m³odzieniec umiechn¹³ siê i po-
wiedzia³: Chcia³bym siê napiæ wina... I zjeæ co... od rana nie mia-
³em nic ustach....
Inny po prostu przepchn¹³by siê przez t³um, usiad³by na ³awie
i krzykn¹³: Ej, jest tam kto?! Dawaj co do jedzenia i wypicia!.
A ten... Od razu poczu³em, ¿e co tu nie tak.
Posadzi³em go przy tym w³anie stole, przynios³em wina i pie-
czon¹ gê z kapust¹ pamiêtam to jak dzi! Ch³opiec zacz¹³ jeæ...
I wtedy nagle zrozumia³em: z pewnoci¹ uciek³ od bogatych rodzi-
ców i poszed³ w wiat szukaæ przygód. W ten sposób po raz pierw-
szy w ¿yciu znalaz³ siê w szynku. Wszystko to tak mu w³anie po-
wiedzia³em. A on jak siê nie zacznie miaæ! Ca³a jego niemia³oæ
natychmiast zniknê³a. Popatrzy³ na boki, przyjrza³ siê, jak proci lu-
dzie jedz¹ i pij¹, klepn¹³ mnie po ramieniu i powiedzia³: No, widaæ
sam Mitra przywiód³ mnie do tego szynku! W³anie potrzebowa³em
19
takiego filuta jak ty! Zaraz napijemy siê jeszcze waszego cienkusza,
zjemy do koñca tê chud¹ gê i pójdziesz ze mn¹ na ³¹czkê na ty³ach
waszego zajazdu. Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Co podobnego on
chce ze mn¹ porozmawiaæ! Omal nie zakrztusi³em siê winem ze mie-
chu, ale mimo wszystko poszed³em na ³¹czkê: by³o w nim co takie-
go, co zmusi³o mnie do podporz¹dkowania siê jego woli...
Usiedlimy na trawie za krzakiem, ¿eby ojciec mnie nie zobaczy³,
i m³odzieniec zacz¹³ mówiæ. A ja s³ucha³em go z otwart¹ gêb¹. Tak, ni-
gdy nie wiadomo, kiedy bogowie oka¿¹ siê ³askawi, a kiedy zel¹ nie-
szczêcie.Okaza³osiê,¿etonie¿adensza³aput,któremupomiesza³osiê
w g³owieodbogactwa,leczsynsamegoksiêcia!Jedynysyn,naszobec-
ny w³adca... Biorri, s³ysza³e tê historiê ju¿ wiele razy, tak wiêc nie ma
powodu, ¿eby zapomina³ o kubkach! Widzisz przecie, ¿e mnie, stare-
mu, zasch³o w gardle, a siedzisz bezczynnie i gapisz siê na Sintê. Ni-
gdzie siê ona nie podzieje i macie jeszcze ca³¹ noc przed sob¹.
Tak, na czym to ja skoñczy³em? Siedzimy wiêc na trawce, a m³o-
dzieniec mówi mi, ¿e jego ojciec, stary ksi¹¿ê, jest bardzo chory
i zapewne nie po¿yje d³ugo. I ju¿ wkrótce on, Orgeld, bêdzie musia³
rz¹dziæ ksiêstwem. Tymczasem ze wszystkich ksi¹g i legend wyni-
ka, ¿e dobry w³adca nie tylko powinien umieæ siedzieæ na tronie,
lecz musi wiedzieæ, co dzieje siê doko³a, jak ¿yj¹ i co myl¹ proci
ludzie... Mówi³ bardzo m¹drze, ale go zrozumia³em. Tak rzek³em
masz racjê, synu ksiêcia! Do siedzenia na tronie sam ty³ek wystar-
czy, ale ¿eby w³adaæ ludmi, potrzebna jest g³owa!. W ten sposób
siê zaprzyjanilimy. Powiedzia³, ¿e przyjdzie jutro, i odszed³, po-
zostawiwszy z³ot¹ monetê. Za tê nasz¹ gê! Kiedy wróci³em do szyn-
ku, ojciec powita³ mnie z polanem w rêku. Powiedzia³em mu, ¿e nie
jestem ju¿ smarkaczem. ¯e mam bogatego przyjaciela i odt¹d bêdê
z nim spêdza³ wiele czasu. Ojciec znów zamachn¹³ siê na mnie pola-
nem, a wówczas ja pokaza³em mu z³ot¹ monetê. Da³ mi spokój, a kie-
dy powiedzia³em potem w sekrecie, co to za przyjaciel, ca³kiem siê
rozkrochmali³. Teraz powiedzia³ mogê byæ o ciebie spokojny!
Jeste prawdziwym Lisem i niech Mitra ma ciê w opiece!.
A ten m³ody nastêpca tronu, Orgeld, okaza³ siê wprost nienasy-
cony. Wszystkiego chcia³ siê dowiedzieæ i o drogach, i o rozbójni-
kach, i kto czym siê zajmuje... Przez rok obeszlimy z nim ca³e ksiê-
stwo, tylko we dwóch, bez ¿adnej stra¿y. Potem znikn¹³ mi z oczu.
I nagle wiadomoæ: umar³ stary ksi¹¿ê. No, mylê sobie, ¿egnaj, przy-
jacielu, ju¿ wiêcej siê nie zobaczymy! Stary zanurzy³ usta w kub-
ku, ¿eby przep³ukaæ wyschniête gard³o.
20
Biorri mrugn¹³ do Conana, umiechn¹³ siê i tr¹ci³ go pod sto³em
nog¹. Conan z szacunkiem spogl¹da³ na ³ysego w³aciciela szynku,
który niegdy uczy³ rozumu m³odego ksiêcia.
Tak, kiedy z Biorrim jechalimy tutaj, ci¹gle siê dziwi³em, jaki
panuje porz¹dek na drogach. Niemniejszy ni¿ w stolicy. Potrzebna
do tego ¿elazna rêka i dobra g³owa. Jak s³usznie zauwa¿y³e, sam
ty³ek nie wystarczy do rz¹dzenia. No, teraz ju¿ wiem, ¿e prawdzi-
wym dobrodziejem tego kraju jest m¹dry Stary Lis. Nale¿y za to
wypiæ!
Tak, wiele czasu spêdzi³em z tym m³odzieñcem, a on wszyst-
ko chwyta³ w lot. Oto co znaczy urodzony w³adca! Wypijemy, pójdê
do kuchni sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku, a potem tu wrócê.
Biorri, pilnuj, ¿eby kubki nie sta³y pró¿ne, bo gotów jestem pomy-
leæ, ¿e siê starzejesz.
Gospodarz wsta³ i podchodz¹c to do jednego, to do drugiego
sto³u wita³ siê z goæmi, poklepywa³ ich po ramionach i po plecach
ogromnym ³apskiem poroniêtym rudymi w³oskami, a¿ wreszcie znik-
n¹³ za niewielkimi drzwiami po drugiej stronie izby.
No, teraz nieprêdko wyjdzie z kuchni. Dobrze, resztê sam
dopowiem stary siê nie obrazi.
Nie, nie zapomnia³ go m³ody ksi¹¿ê, nie zapomnia³. Og³osi³, ¿e
bierze jego zajazd pod osobist¹ opiekê, pozwoli³ Lisowi umieciæ na
szyldzie koronê ksi¹¿êc¹, od tej pory piwnice s¹ tu pe³ne ksi¹¿êcego
wina i dziczyzny, a przyrz¹dza j¹ najzdolniejszy uczeñ ksi¹¿êcego
kucharza. No i sam ksi¹¿ê po dawnej znajomoci przychodzi tu cza-
sem w starej czapce, tylko ¿e teraz za bram¹ czeka na niego oddzia³
stra¿y. No có¿, inaczej ju¿ byæ nie mo¿e...
Jeszcze raz osuszyli kubki i czarnooka Sinta zaproponowa³a, ¿e
poka¿e im pokoje. Conan poszed³ za ni¹ na górê, marz¹c o tym, by
lec na miêkkim ³o¿u, podczas gdy niezmordowanego Biorriego kto
ju¿ ci¹gn¹³ do weso³ej kompanii, by zagra³ im na ercie.
Sinta zaprowadzi³a Conana do przestronnej czystej komnaty
z szerokim ³o¿em, wielkim sto³em i dwoma rzebionymi krzes³ami.
Na pod³odze le¿a³a dobrze wyprawiona skóra niedwiedzia.
Przynie tu jeszcze wina, licznotko, i powiedz, ¿eby tam
na ciebie nie czekano. Posiedzimy razem, porozmawiamy o tym
i owym...
Dziewczyna zamia³a siê, skinê³a g³ow¹ i pobieg³a po wino.
Conan niespiesznie zdj¹³ p³aszcz, pas z mieczem i sztyletami, buty.
Gêsta niedwiedzia sieræ przyjemnie ³askota³a w stopy.
21
A z do³u, z sali, s³ychaæ by³o brzd¹kanie erty i niespodziewanie
silny, niski g³os Rudego Biorriego:
Dobrym nie bêdê,
Styl to nie mój,
Zbójem by³ ojciec
I ja jestem zbój.
Dobrym nie bêdê,
Bo na có¿ mi to,
Gdy ponura ma twarz
I ponury mój wzrok.
A gdy dobra robota siê nada
I jest zajêcie dla r¹k,
W ¿yciu takich jak ja
Dobroæ to tylko zawada.
III
Tego roku, jak zreszt¹ zawsze w lecie w przededniu wiêta Obfi-
toci Mitry, by³o pogodnie i upalnie. Ch³opi cieszyli siê z wyj¹tkowo
bogatych plonów, a mieszczanie i rzemielnicy korzystali ze s³oñca.
Dla Orgelda, m³odego w³adcy Bergheimu, by³ to najprzyjem-
niejszy okres zbli¿a³o siê d³ugo oczekiwane wiêto. Tego dnia uro-
czycie odziani mieszkañcy Menory wylegali t³umnie na ulice, zbie-
rali siê na placu ko³o wi¹tyni. Po uroczystych obrzêdach sam ksi¹¿ê
sk³ada³ na o³tarzu Mitry bogate dary. I wówczas w miecie rozpo-
czynano tañce i hulanki, trwaj¹ce do bia³ego rana. Nastêpnego dnia
zaczyna³ siê Wielki Turniej, ulubione widowisko ksiêcia Orgelda.
Na to wiêto zje¿d¿ali siê do miasta gocie z ca³ego ksiêstwa, nawet
z samego Belverusu przybywali znamienici rycerze, maj¹cy ochotê
wzi¹æ udzia³ w s³awnym turnieju. Nagrodê dla zwyciêzcy stanowi³
miecz z dewiz¹ ksiêcia, daj¹cy prawo do tytu³ów i zaszczytów, a prócz
tego wspania³y koñ ze stajni ksiêcia i pe³na zbroja z poz³acanej stali,
niezwykle misternej roboty.
Po zakoñczeniu turnieju zaczyna³y siê niezliczone bale, polo-
wania, uczty i inne rozrywki, trwaj¹ce niekiedy nawet dwa tygodnie.
Ksiê¿na Lawinia lubi³a te turnieje nie mniej ni¿ jej m¹¿. Widok
cieraj¹cych siê rycerzy nape³nia³ radoci¹ jej gor¹ce serce. Czêsto
22
¿a³owa³a, ¿e nie jest mê¿czyzn¹ tak wielk¹ mia³a ochotê wsi¹æ na
konia i wzi¹æ udzia³ w tej krwawej zabawie. I nieraz zdarza³o siê, ¿e
zwyciêzca prócz nagrody ksiêcia otrzymywa³ te¿ cenn¹ premiê od
piêknej Lawinii.
M³oda ksiê¿na by³a w ³o¿u równie odwa¿na i niezmordowana, jak
jej wybraniec na polu walki. I rycerze nagrodzeni w ten sposób w na-
stêpnym roku znowu rwali siê do walki, ¿eby zas³u¿yæ na jej ³askê.
Ciekawe, kto tym razem zostanie zwyciêzc¹? Ksiê¿na cichutko
siê zamia³a, wspomniawszy m³odego Braina, tak nieposkromione-
go w walce i tak niewprawnego w mi³oci. Na kilka dni zaszyli siê
wówczas razem w g³êbi lasu, w jednym z licznych myliwskich dom-
ków, podczas gdy ksi¹¿ê i jego gocie uganiali siê po kniei za jele-
niami.
Stoj¹c w otwartym oknie i spogl¹daj¹c w dal, na zielone wzgó-
rza i ciemne zagajniki, m³oda ksiê¿na z radoci¹ myla³a o oczeku-
j¹cym j¹ wiêcie i turnieju. Lekki wiaterek igra³ z pasemkiem jej ciem-
nych w³osów, pieci³ wysmuk³¹ szyjê, rumiane policzki, wzywa³ tam,
w przestworza. Chcia³aby siê czuæ beztroska jak ptak, ale jaka trwo¿-
na myl sprawia³a, ¿e chmurzy³a brwi, a na umiechniêtych ustach
pojawia³ siê gorzki grymas.
Odesz³a od okna, natychmiast zapominaj¹c o m³odym Brainie
i o turnieju. Damy stoj¹ce w oddali zauwa¿y³y zmianê nastroju ksiê¿-
nej i na znak jej rêki spiesznie opuci³y pokoje Lawinii.
Ostatnimi czasy ksiê¿na czêsto je odsy³a³a, pozostaj¹c sama ze
swymi nieweso³ymi mylami. Od wczesnego dzieciñstwa wszystko
uk³ada³o siê wyj¹tkowo pomylnie w jej ¿yciu, a niew¹tpliwie naj-
bardziej powinna siê cieszyæ ze swego ma³¿eñstwa. Ksi¹¿ê i ksiê¿-
na, m³odzi i piêkni, stanowili dla ludu ucielenienie idea³u panuj¹cej
pary: zachwycano siê ksiêciem Orgeldem, powa¿ano go za to, ¿e
rz¹dzi³ zdecydowanie i m¹drze, a j¹, ksiê¿nê Lawiniê, ubóstwiali za
urodê i weso³e usposobienie.
Do tej pory doskonale rozumieli siê z ksiêciem, przymykaj¹c
oczy na swoje grzeszki, nieuniknione w ¿yciu dworskim, wspieraj¹c
siê nawzajem w trudnych chwilach. A teraz teraz wszystko sta³o
siê jakie chwiejne, nieokrelone, m¹¿ chyba przesta³ jej ufaæ...
I gdyby chodzi³o o jak¹ kobietê to jeszcze mog³aby zrozumieæ!
Jednak to, co siê dzia³o, by³o tak niepojête, rzuca³o cieñ na jej w³as-
ne ¿ycie i le wró¿y³o ksiêciu...
Lawinia, zagryzaj¹c wargi i miêtosz¹c koronkow¹ chusteczkê,
kr¹¿y³a po pokoju, nie mog¹c znaleæ sobie miejsca. Nie pozosta³o
23
ani ladu po niedawnych przyjemnych mylach. Wreszcie usiad³a
w fotelu, machinalnym gestem prostuj¹c falbanki piêknej sukni, nie-
bieskiej jak jej oczy. Ksiê¿na usi³owa³a uspokoiæ siê, odegnaæ nie-
spokojne myli, ale le¿a³y jej na sercu kamieniem, a nienawiæ na-
p³ywa³a niczym purpurowa fala, m¹c¹c myli.
Lawinia gwa³townie zerwa³a siê z fotela i wysz³a przez otwarte
drzwi na szeroki, zadziwiaj¹co zielony taras. Lekki wiaterek, który
nie wiadomo sk¹d wzi¹³ siê w ten upalny dzieñ, ch³odzi³ jej rozpalo-
n¹ twarz. Lawinia przesz³a siê po tarasie, niewidz¹cym wzrokiem
spogl¹daj¹c na kamienne misy z rosn¹cymi w nich wspania³ymi ró-
¿ami, i zbli¿y³a siê do balustrady.
Roztacza³ siê st¹d szeroki widok na okolice Menory, którymi
dawniej nigdy nie mog³a siê nacieszyæ. Szeroka dolina, obramowana
od strony horyzontu niebieskozielonym pasmem gêstego lasu, z nie-
wielkimi ³agodnymi wzgórzami i rzadkimi zagajnikami, ogromne
bezdenne niebo, na które patrz¹c zawsze zazdroci³a ptakom, w¹ska
wstêga rzeki, nape³niaj¹cej sw¹ wod¹ fosê miejsk¹ wyszystko to
dzi zniknê³o, przyæmione niepokojem i bólem. Ech, Orgeld, Orgeld!
Jak siê on zmieni³ ostatnio, jak nie jest podobny do dawnego rozs¹d-
nego, spokojnego ksiêcia! Odk¹d go zna³a, zawsze chêtnie przeby-
wa³ z ludmi dowiadczonymi i m¹drymi, którzy w trudnych sytu-
acjach mogli mu s³u¿yæ dobr¹ rad¹. Niew¹tpliwie najlepszy z nich
by³ baron Diss z Redbornu. Jaka szkoda, ¿e umar³ rok temu! Jak
zagadkowa by³a jego mieræ, a póniej znikniêcie jego ¿ony i sied-
miu doros³ych synów! Ca³y dwór hucza³ jak pszczo³y w ulu, wstrz¹-
niêty tymi wydarzeniami, a ksiêcia w owym czasie interesowa³o co
ca³kiem innego. Ksiê¿na ju¿ wówczas poczu³a, ¿e to nieczysta spra-
wa, ale ksi¹¿ê jak gdyby olep³, og³uch³, nie chcia³ nic s³yszeæ ani
widzieæ.
Trudno uwierzyæ, ale to w³anie da³o pocz¹tek jej k³ótniom z mê-
¿em. I pomyleæ tylko, ¿e winê za to ponosi tylko jeden cz³owiek.
Tylko jeden, ale ile z³a spowodowa³! Niech bêdzie przeklêty na wie-
ki wieków!
Tak, coraz mniej wokó³ ksiêcia ludzi, na których mo¿na pole-
gaæ. Albo porzucaj¹ Menorê, wyje¿d¿aj¹c do swoich posiad³oci,
albo znikaj¹ w tajemniczy sposób. Na ich miejsce pojawiaj¹ siê nowi
ludzie, co grozi buntem, albo... Ksiê¿na przy³o¿y³a do rozpalonego
czo³a lodowate d³onie i pad³a na kolana.
Mitra, Mitra, Ojcze wszystkiego, co ¿yje! Dopomó¿ córce swo-
jej! Dopomó¿ Orgeldowi i jego maleñkiemu synkowi!
24
Po³o¿y³a siê na dywanie, a jej ramionami wstrz¹sa³ bezg³ony
szloch. Jednak¿e stopniowo burza w jej duszy ucich³a, ksiê¿na z tru-
dem dwignê³a siê, usiad³a i w jej ciemnych, zupe³nie suchych oczach
pojawi³y siê z³e b³yski. Je¿eli tylko ona jedna na dworze przeczuwa
nadci¹gaj¹c¹ tragediê, musi dzia³aæ!
Trzeba tylko poczekaæ na odpowiedni¹ chwilê, a z pewnoci¹
znajdzie jakie wyjcie z sytuacji. Nieraz ju¿ tak bywa³o, trzeba tyl-
ko umieæ patrzeæ i s³uchaæ. A teraz musi siê czym zaj¹æ. Ból jak
obrêcz¹ ciska³ jak g³owê, zaæmiewa³ wzrok... Lawinia wolno wsta-
³a z pod³ogi i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów drogocenne grzebienie
i szpilki. B³yszcz¹ce w³osy ciê¿kimi kasztanowymi falami sp³ynê³y
na jej ramiona, siêgaj¹c a¿ do pasa.
Podesz³a do lustra, chmurnym wzrokiem spogl¹daj¹c na swe
odbicie. Ale oto znów beztroski umiech pojawi³ siê na jej twarzy
i tylko w g³êbi oczu jarzy³y siê niebezpieczne iskry. Uderzy³a z³o-
tym m³oteczkiem w maleñki gong wisz¹cy tu¿ obok i do pokoju na-
tychmiast wesz³y s³u¿¹ce. Ksiê¿na usiad³a w fotelu naprzeciwko lu-
stra i za¿¹da³a:
Uczeszcie mnie! Do tej sukni muszê mieæ ca³kiem inn¹ fryzu-
rê! Z ty³u upnijcie w³osy wysoko, a po bokach zróbcie maleñkie
warkoczyki i powplatajcie w nie per³y. Przyniecie te¿ to lekkie bia-
³e wino, które tak lubiê, i s³odycze. Jest mi dzi smutno i macie mnie
zabawiaæ rozmow¹!
Ju¿ po chwili nalano wina do wytwornego kubka, a na niskim
rzebionym stoliku po prawej rêce ksiê¿nej postawiono paterê z ró¿-
nymi ³akociami. Lawinia potrz¹snê³a w³osami i spojrza³a figlarnie
na jedn¹ ze swych s³u¿ebnic:
Jondo, spryciulo, powiedz, jak oczarowa³a piêknego Logra-
sa, przecie¿ jeszcze ca³kiem niedawno nawet nie chcia³ spojrzeæ
w twoj¹ stronê, mimo ¿e ci¹gle nawija³a mu siê przed oczy. Bêdê
rada, jeli skoñczy siê to lubem, i nawet dam ci posag. Jeste dobr¹
dziewczyn¹ i masz zrêczne rêce. No i dlaczego upuci³a grzebieñ?
Rozczesuj mi w³osy i nie milcz tak, chcê wiedzieæ, jak ci siê to uda-
³o. Owszem, jeste bardzo ³adna, ale wydaje mi siê, ¿e on wola³ Bri-
gindê.
Dziewczyna stanê³a w p¹sach, podnios³a kociany grzebieñ
i ostro¿nie rozczesuj¹c w³osy Lawinii zaczê³a niemia³o opowiadaæ:
Tak, moja pani, tak bardzo siê w nim zakocha³am, ¿e zapom-
nia³am o bo¿ym wiecie. A on patrzy³ na tê zarozumia³¹ Brigindê
jak na jak¹ boginiê. Och, ile¿ ³ez wyla³am z powodu mojego Logra-
25
sa! Stroi³am siê, ale nic nie pomaga³o, w ogóle mnie nie zauwa¿a³,
a¿ nagle...
Ksiê¿na odstawi³a kubek z nie dopitym winem, wziê³a garæ su-
szonych orzechów i umiechnê³a siê, dodaj¹c odwagi za¿enowanej
dziewczynie. Jonda zaczê³a mówiæ dalej:
A przecie¿ ta Briginda wcale nie jest lepsza ode mnie! Te¿
co pierwsza uczennica g³ównej hafciarki! Tylko ¿e nosa zadziera,
jakby by³a wielk¹ dam¹, mo¿e to mu siê w niej spodoba³o? Ale prze-
cie¿ i ja tak potrafiê, jeli tylko zechcê!
Lawinia nie wytrzyma³a i zamia³a siê:
No to od³ó¿ grzebieñ i poka¿ nam, jak siê nosi ta zarozumia³a
Briginda, i jak ty siê zachowujesz przy nim, moja ma³a figlarko!
Jonda, omielona jej s³owami, od³o¿y³a grzebieñ na stolik, wy-
sz³a na rodek pokoju, koniuszkami palców unios³a spódnicê i z wy-
soko zadart¹ g³ow¹ zrobi³a kilka wolnych kroczków w stronê ksiê¿-
nej. Wysz³o to tak zabawnie i realistycznie, ¿e Lawinia znów siê
rozemia³a, rozsypuj¹c orzechy po pod³odze. Dziewczêta rzuci³y siê,
by je pozbieraæ, a Jonda, zatoczywszy kr¹g po pokoju, zatrzyma³a
siê przed ksiê¿n¹ i sk³oni³a z powag¹.
Jeste wspania³a i cieszê siê, ¿e ten ch³opiec dostanie siê to-
bie, a nie Brigindzie. A teraz powiedz wreszcie, na czym polega ca³y
sekret bo przecie¿ co w tym jest, prawda, Jondo?
Tak, pani, ale to by³o straszne... Zdecydowa³am siê... S³ysza-
³am, ¿e... Dziewczyna zmiesza³a siê, nie wiedz¹c, jak to powiedzieæ.
No, co z tob¹? Ciekawa jestem twojej historii i rozkazujê,
¿eby mówi³a dalej! Ksiê¿na, udaj¹c, ¿e siê gniewa, nachmurzy³a
siê i tupnê³a nog¹.
Zaraz... zaraz wszystko opowiem wyszepta³a Jonda, pod-
chodz¹c bli¿ej. Lawinia da³a znak jednej ze s³u¿ek, by postawi³a u jej
nóg zydel obity srebrzyst¹ materi¹. Jonda usiad³a na nim pos³usznie,
ciskaj¹c rêkoma kolana, i zaczê³a opowiadaæ. S³u¿ki, zapominaj¹c
o grzebieniach i w³osach swojej pani, zamar³y bez ruchu, a i sama
Lawinia odwróci³a siê od lustra i wpi³a wzrokiem w przestraszone
i zarazem szczêliwe oczy Jondy.
Ja... ja posz³am do czarownicy... do starej Wegdy... szepnê-
³a dziewczyna, zakrywaj¹c twarz d³oñmi. Za plecemi ksiê¿nej jej
s³u¿ki poruszy³y siê przera¿one. Lawinia uciszy³a je gestem rêki i za-
pyta³a zdziwiona:
Do czarownicy? Do Wegdy? Nigdy o takiej nie s³ysza³am. I co,
potrafi pomóc zakochanym? Serce jej mocno zabi³o i bezdwiêcz-
26
ny g³os szepn¹³ w duszy: Tego ci w³anie potrzeba! Nie przegap
okazji!.
O, pani, ona pojawi³a siê w Menorze ca³kiem niedawno, naj-
wy¿ej rok temu, ale wielu ju¿ j¹ zna! Pomaga wszystkim zakocha-
nym, niemia³ym i tym, którzy pragn¹ pozbyæ siê wrogów lub chc¹
poznaæ w³asn¹ przysz³oæ. Najpierw wywró¿y³a, ¿e Logras do mnie
bêdzie nale¿a³, nie do Brigindy, i dopiero wtedy zgodzi³a siê uczyniæ
mnie szczêliw¹. Ona nie walczy z losem, tylko mu pomaga tak
w³anie powiedzia³a...
Posz³am do niej noc¹, sama jedna, nawet bez pochodni. Jak uda-
³o mi siê znaleæ w ciemnoci jej domek, wie o tym tylko ksiê¿yc,
który wyjrza³ akurat zza chmur, kiedy omal nie przesz³am mimo...
Och, jak strasznie jest w miecie, kiedy siê idzie do czarownicy!
Mia³am wra¿enie, ¿e kto siê za mn¹ skrada, a w krzakach ko³o dro-
gi ci¹gle co potrzaskiwa³o i popiskiwa³o. Tysi¹c razy gotowa by³am
zawróciæ, ale jak tylko przypomina³am sobie zwyciêski umiech Bri-
gindy i Lograsa obok niej, natychmiast przybywa³o mi odwagi i sz³am
dalej.
I co by³o potem? Dosz³a wiêc do jej domu...
Dosz³am do jej domu, a zza chmur w³anie wyjrza³ ksiê¿yc.
Stanê³am na ganku i zapuka³am do drzwi. W domku by³o ciemno,
nie wieci³o siê ¿adne okno, ale drzwi natychmiast siê otworzy³y
i us³ysza³am skrzypi¹cy g³os: Wejd, wejd, dziewczyno, dzi jest
twoja noc i czekam na ciebie!. Och, jak siê przestraszy³am, ale ju¿
siê nie mog³am wycofaæ. Drzwi zamknê³y siê za mn¹ i znalaz³am siê
w ca³kowitych ciemnociach. Serce nieomal wyskoczy³o mi z piersi,
myla³am, ¿e zaraz umrê ze strachu. Nagle, sama nie wiem jak, zapa-
li³a siê jedna lampa, druga, trzecia...
Sta³am porodku ogromnej izby, tak wielkiej, ¿e w ¿aden spo-
sób nie mog³aby siê pomieciæ w tym domku na kurzej nó¿ce, do
którego przed chwil¹ wesz³am. A obok mnie sta³a chuda, wysoka
starucha w czarnej sukni z czerwonymi frêdzlami. Bez s³owa zapro-
wadzi³a mnie w drugi koniec izby, posadzi³a na krzele, sama usia-
d³a obok i zaczê³a wpatrywaæ siê w moj¹ d³oñ. Trudno opisaæ, jak
siê wówczas ba³am!
Co tam by³o takiego strasznego? z ciekawoci¹ zapyta³a
ksiê¿na.
Dziewczêta za jej plecami zamar³y, boj¹c siê poruszyæ.
Siedzisz, starucha ogl¹da twoj¹ d³oñ, co w tym takiego dziw-
nego?
27
W tej ogromnej izbie ca³y czas lata³y jakie ptaki czy nieto-
perze, muskaj¹c mnie swymi skrzyd³ami. Wzdryga³am siê, a staru-
cha gniewnie spogl¹da³a na mnie czerwonymi oczami. Klnê siê na
Mitrê, ¿e mia³a czerwone oczy!
Ch³ód przeszed³ Lawinii po plecech, ale w dalszym ci¹gu spo-
kojnie wypytywa³a wzburzon¹ dziewczynê:
Czemu zamilk³a? Ciekawa jestem, co by³o dalej. Mów i nie
bój siê, przecie¿ masz to ju¿ za sob¹!
Och, pani, jak tylko sobie to przypomnê, zimno mi siê robi ze
strachu! Potem, kiedy powiedzia³a, ¿e Logras jest mi pisany przez
los, natychmiast zniknê³y gdzie ptaki i nietoperze, a oczy czarow-
nicy sta³y siê ca³kiem zwyczajne, czarne, wcale nie takie z³e. Pog³a-
dzi³a mnie po g³owie i powiedzia³a: Jeste odwa¿n¹ dziewczyn¹,
skoro tu przysz³a! S³usznie zrobi³a, o szczêcie trzeba walczyæ!
Jeli jest ci przeznaczone, nikomu go nie oddawaj!. D³ugo jeszcze
co mrucza³a i ³agodnie g³aska³a mnie po g³owie. Tak os³ab³am, ¿e
prawie zasnê³am. A kiedy z trudem otworzy³am oczy, na d³oni staru-
chy le¿a³ medalion, o ten. Jonda pokaza³a prosty medalion wisz¹-
cy na jej szyi: metalowy, owalny, z maleñkim kwiatuszkiem z nie-
bieskich kamyków. Czarny jedwabny sznurek jaskrawo kontrastowa³
z delikatn¹ skór¹ i przez to szyja dziewczyny wydawa³a siê jeszcze
bielsza.
A nastêpnego dnia, o pani, mój Logras ca³kiem siê odmieni³.
Kiedy przechodzi³am obok niego, nagle siê zatrzyma³ i spojrza³ na
mnie takim wzrokiem, ¿e pomyla³am: mo¿e wzi¹³ mnie za moj¹
pani¹, piêkn¹ ksiê¿nê?
Lawinia, miej¹c siê, poklepa³a dziewczynê po policzku:
Widzê, ¿e ju¿ ¿artujesz, a wiêc minê³y twoje lêki. Mówisz, ¿e
teraz patrzy tylko na ciebie? A co z t¹ zarozumia³¹ Brigind¹?
Spogl¹da na mnie jak rozwcieczona kotka, ale po tym, co
prze¿y³am w domku czarownicy, niczego ju¿ siê nie bojê, ¿ebym tylko
mia³a Lograsa. A bêdê go mia³a i niczego mi wiêcej nie trzeba.
Jak mówi³a, gdzie mieszka ta starucha? Wyobra¿am sobie,
jak straszno by³o iæ samej w ciemnociach. Przez któr¹ furtkê wy-
sz³a?
Od ty³u, potem przesz³am przez ca³¹ alejê, znalaz³am siê na
ulicy Szkar³atnej Baszty i skrêci³am w trzeci zau³ek. Tam, w samym
jego koñcu, przesz³am przez jar i skrêci³am na prawo. Odnalaz³am
niemal po omacku pi¹ty dom i wtedy w³anie zawieci³ ksiê¿yc. Naj-
pierw wybra³am siê tam w dzieñ, ¿eby noc¹ nie zab³¹dziæ, i zapa-
28
miêta³am ten dom po wysokim uschniêtym drzewie na podwórzu.
Nigdzie wiêcej nie ma tam takich, tylko niskie krzaki. Och, jak by³o
strasznie w nocy! Znowu wzdrygnê³a siê, wspominaj¹c swoj¹ przy-
godê.
Lawinia potrz¹snê³a nie uczesanymi ci¹gle w³osami i powiedzia³a:
Jondo, tak mnie zabawia³a, ¿e zapomnia³am o swojej fryzu-
rze. Masz tu na szczêcie mój ulubiony piercieñ, a przed lubem
jeszcze co ci podarujê. Teraz za szybko rozczeszcie mi w³osy i za-
³ó¿cie na nie siatkê z ma³ymi pere³kami, poniewa¿ zrezygnowa³am
z wysokiej fryzury.
Szczêliwa Jonda i inne s³u¿ki zajê³y siê w³osami swej pani, a ona,
w zadumie gryz¹c s³odkie orzechy i dopijaj¹c wino, nieweso³o umie-
cha³a siê do swoich myli.
IV
Do wiêta Obfitoci Mitry pozosta³y zaledwie trzy dni i by³a to
ostatnia noc, kiedy ksiê¿na mog³a zrealizowaæ swe zamys³y. Wszy-
scy doskonale wiedzieli, ¿e wró¿bici, magowie i prorocy trzy dni
przed wiêtem trac¹ sw¹ moc, a jeli mimo to usi³uj¹ co uczyniæ,
przepowiedzieæ, Przejaniejszy nie ma dla nich litoci: zaledwie kupka
popio³u pozostaje z takiego niepos³usznego cz³owieka. Tylko kap³a-
ni wi¹tyni Mitry w owe dni urz¹dzali uroczyste procesje na pola
i pastwiska, prosz¹c boga o dobre urodzaje na przysz³y rok.
Lawinia, gdy dziewczêta u³o¿y³y jej w³osy, odes³a³a je i zadu-
ma³a siê. Do wieczora jeszcze daleko, ale nie mo¿e przecie¿ niczym
jaka s³u¿ka wyjæ z dworu, ¿eby w bia³y dzieñ zbadaæ drogê. A wiêc
trzeba bêdzie iæ noc¹, przemykaæ siê nie znanymi ciemnymi ulicz-
kami, przedostaæ siê przez jar w dodatku bez pochodni! Chocia¿
mo¿e to i lepiej: nikt nie zobaczy samotnego wiat³a wêdruj¹cego
w ciemnoci, nikt nie bêdzie jej ledzi³. Musi to zrobiæ sama. Sama...
Tylko ona pozosta³a dzi w pa³acu... Nie, jest jeszcze maleñki
ksi¹¿ê, przysz³y w³adca Bergheimu, jej radoæ i nadzieja. Jest on tak
bezbronny, a ³atwo przekupiæ niañkê czy s³u¿¹c¹...
Ksiê¿na gwa³townie zerwa³a siê i ogarniêta najgorszymi prze-
czuciami skierowa³a siê do pokoi maleñkiego ksiêcia. Biegn¹c w¹-
skim korytarzem przestraszy³a s³u¿¹ce, które nios³y paterê z owoca-
mi i ¿ywego zaj¹czka. Otworzy³a drzwi i wpad³a do sypialni. Na
29
miêkkim dywanie porodku komnaty siedzia³ trzyletni z³otow³osy
ch³opczyk i mia³ siê weso³o, patrz¹c wielkimi oczami na udomo-
wion¹ sójkê, która przycupnê³a na oparciu krzes³a. Wierci³a siê tam,
potrz¹sa³a ogonkiem i niewyranie powtarza³a s³owa, których nauczy-
³y j¹ s³u¿ki:
Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!
Przeskoczy³a na poduszkê le¿¹c¹ u nóg ch³opca i krêci³a g³ow¹,
spogl¹daj¹c na niego chytrymi b³yszcz¹cymi oczkami. Na widok
ksiê¿nej sójka kilka razy podskoczy³a na poduszce, przelecia³a na
kotarê wysokiego ³ó¿ka i stamt¹d odezwa³a siê jeszcze g³oniej:
Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!
Ten widok uspokoi³ ksiê¿nê. Usiad³a na poduszkach obok ch³op-
ca. A on, ci¹gle siê miej¹c, wtuli³ twarz w falbany jej spódnicy. La-
winia wziê³a z r¹k s³u¿ki maleñkiego zaj¹czka, posadzi³a go na dy-
wanie i powiedzia³a do syna:
Popatrz, Eryku, co ci przyniesiono z lasu!
Oj, mamo, on skacze! Zaraz st¹d ucieknie!
S³u¿¹ce obst¹pi³y ich ze wszystkich stron i roz³o¿y³y szerokie
spódnice, nie pozwalaj¹c zaj¹czkowi uciec do k¹ta, a maleñki Eryk,
tupi¹c mocnymi nó¿kami, zacz¹³ siê uganiaæ za t¹ ¿yw¹ zabawk¹ po
ca³ej sypialni.
Lawinia pozosta³a z synem do samego wieczora i dopiero gdy
usn¹³, uda³a siê do siebie. S³u¿¹ce pomog³y jej siê rozebraæ i ode-
sz³y. Tego wieczora nie by³o ksiêcia we dworze wytropiono nie-
dwiedzie i z samego rana ksi¹¿ê wraz z dziesi¹tkiem baronów i dru-
¿yn¹ strzelców uda³ siê do pó³nocnego lasu. Ta noc nale¿a³a do niej.
Ubra³a siê w ciemn¹ sukniê, mocne myliwskie buty i szeroki
ciemny p³aszcz z kapturem. Zamkn¹wszy od wewn¹trz drzwi, bez-
szelestnie podesz³a do rzebionej boazerii w k¹cie sypialni. Lekko
nacisnê³a okr¹g³¹ rozetkê, niemal niewidoczn¹ wród lici ornamen-
tu, i umiechnê³a siê, widz¹c, jak wolno otwieraj¹ siê przed ni¹ ta-
jemne drzwi, prowadz¹ce do ogrodu. W samym jego koñcu, w piêk-
nej grocie, gdzie tak przyjemnie odpoczywa³o siê w upalne dni, by³o
wyjcie z pa³acu, o którym wiedzieli tylko ona i ksi¹¿ê.
Cichcem wysz³a z obroniêtej bluszczem pieczary i szybkim kro-
kiem uda³a siê w stronê furtki. Dwa razy przekrêci³a klucz w zamku
i furtka otworzy³a siê bez skrzypu. Jedna chwila i ksiê¿na niczym
nocna æma rozp³ynê³a siê w ciemnoci.
Lawinia bieg³a ciemn¹ alej¹, niemal nie dotykaj¹c nogami zie-
mi, nie czuj¹c ani odrobiny strachu. P³omieñ nienawici, trawi¹cy jej
5 I Przed samotnym podró¿nym wyros³a zbita ciana lasu, a droga, do tej pory dobra i szeroka, tutaj, w mroku wiekowych sosen i wier- ków, zaczê³a wydawaæ siê w¹sk¹ cie¿k¹, która lada chwila zagubi siê w lenej trawie i k³uj¹cych krzakach pokrytych dojrza³ymi czer- wonymi jagodami. Jednak¿e jedziec, wolno zag³êbiaj¹cy siê w las, najwidoczniej dobrze zna³ tê okolicê. Jecha³ wypuciwszy z rêki wodze, z przyjemnoci¹ siê rozgl¹da³ i pe³n¹ piersi¹ wdycha³ o¿yw- cze lene powietrze. Jaskrawe promienie niezbyt gor¹cego s³oñca, którym uda³o siê przebiæ przez gêst¹ zas³onê ga³êzi, tworzy³y z³ociste plamy na poro- niêtych traw¹ koleinach. Potê¿ny ogier bezg³onie st¹pa³ po miêkkiej ziemi, a jedziec co jaki czas zrywa³ kilka aromatycznych jagód ze zwisaj¹cych nad drog¹ krzaków. Ta puszcza, przez któr¹ prowadzi³a droga, by³a tak podobna do gêstych lasów jego rodzinnej Cymmerii, ¿e chwilami zapomina³, gdzie siê znajduje i dok¹d zmierza. Surow¹ twarz jedca rozpromienia³ ³agodny umiech, gdy bra³ do ust kolejn¹ garæ jagód. Ich znajomy z dzieciñstwa smak budzi³ wspomnienia rodzinnego kraju. Jasne niebieskie oczy pod gêstymi brwiami, które w chwilach gniewu b³yszcza³y olepiaj¹co i przera- ¿a³y wrogów bij¹c¹ z nich nienawici¹, teraz spogl¹da³y spokojnie i ³agodnie. Niesforne czarne w³osy rozsypa³y siê na ramionach, skry- waj¹c potê¿n¹ szyjê. Na oko jedziec mia³ ze trzydzieci lat, lecz blizn i szram na rêkach i twarzy starczy³oby dla trzech posiwia³ych wojów, by mogli
6 wieczorami, przy kielichu dobrego wina, z dum¹ opowiadaæ o swo- ich wyczynach. Szramy nie psu³y widoku, wrêcz podkrela³y piêkno jego dumnej, mê¿nej twarzy: twarde, w³adcze usta i energiczny pod- bródek wiadczy³y o wewnêtrznej sile i niez³omnej woli. By³ to wê- drowny rycerz, poszukiwacz przygód, który nigdzie nie zatrzymy- wa³ siê na d³u¿ej, traktuj¹cy ca³y wiat jak dom rodzinny. Solidna i wygodna odzie¿ podró¿na, chroni¹ca od upa³u i ch³o- du jego potê¿ne, sprawne cia³o, para skórzanych sakw na baga¿, przy- troczonych do siod³a ogromnego karego ogiera, szeroki miecz wi- doczny spod p³aszcza i para sztyletów przy pasie wskazywa³o, ¿e podró¿ny jest cz³owiekiem, który z niejednego pieca jad³ chleb. Conan tak mia³ na imiê jedziec, samotnie przedzieraj¹cy siê przez gêsty las potrz¹sn¹³ g³ow¹, otar³ rêce o skraj tuniki i da³ ostro- gê wolno id¹cemu koniowi. Nie, to jeszcze nie Cymmeria, ostatecz- ny cel jego podró¿y, ale st¹d jest ju¿ niedaleko... Zreszt¹ i w tych stronach mia³ do za³atwienia parê spraw. Kilka dni temu opuci³ Belverus, stolicê Nemedii, i zmierza³ prosto do pó³nocnego ksiêstwa Bergheim. Lato mia³o siê ku koñco- wi i zbli¿a³o siê wiêto Obfitoci Mitry. Conan mia³ powód, by w³a- nie w wigiliê tego wiêta znaleæ siê w Menorze, g³ównym miecie ksiêstwa. Gdy wspomnia³ teraz o tym, umiechn¹³ siê weso³o, b³y- skaj¹c bia³ymi zêbami, i jeszcze bardziej ponagli³ konia. Poch³oniêty mylami podró¿ny nie zwraca³ uwagi na refleksy s³oñca, na krzaki z dojrza³ymi jagodami ani na piew ptaków w ko- ronach drzew, gdy nagle jego uwagê zwróci³ odg³os, ca³kowicie obcy w tym lesie. Znowu rozleg³ siê ten dziwny dwiêk, nieco przypomi- naj¹cy g³os ludzki, i jeszcze raz, ju¿ bli¿ej... Conan ci¹gn¹³ wodze, ostro¿nie zbli¿aj¹c siê do tego kogo, kto szed³ lub jecha³ przed nim cie¿k¹ i od czasu do czasu co chrypliwie wykrzykiwa³. Wkrótce przed Conanem zamajaczy³ zad gniadego konia, wol- no st¹paj¹cego len¹ drog¹. Jedziec, niedbale siedz¹cy w siodle, bezlitonie szarpa³ struny erty. Jej brzêcz¹cy dwiêk najwyraniej ca³kowicie go satysfakcjonowa³. Co jaki czas milkn¹³, ¿eby nabraæ w p³uca powietrza, i znów wydziera³ siê na ca³y las: ...Gdy ksiê¿yc wzejdzie Pobiegnê do ciebie, Tylko muszê siê najpierw napiæ! Kiedy przyjdzie czas, O¿eniê siê z tob¹,
7 Tylko muszê siê najpierw napiæ! ¯eby dzieci wykarmiæ, Zacznê pracowaæ, Tylko muszê siê najpierw napiæ! A jak czas swój prze¿yjê, Do grobu mnie z³o¿¹, Tylko muszê siê najpierw napiæ! Wykrzykn¹wszy ostatnie s³owa, nieznajomy najwidoczniej stwierdzi³, ¿e chocia¿ mieræ jeszcze nie przysz³a, jednak wypiæ i tak mo¿na, i zacz¹³ po omacku szukaæ za plecami buk³aka z winem. Koñ, znaj¹cy zwyczaje swego pana, zatrzyma³ siê i Conan, niemal zrów- nawszy siê z nimi, z ciekawoci¹ przygl¹da³ siê piewakowi. By³ to rudawy, pyzaty mieszczanin, nie ubogi, s¹dz¹c po niegdy eleganckim zielonym p³aszczu i miêkkich trzewikach z wierzchem z wyt³aczanej skóry. Koszulê z cienkiego p³ótna i br¹zow¹ skórzan¹ kamizelê pokrywa³y niezliczone t³uste plamy i zacieki z czerwonego wina. Solidne spodnie z drogiej tkaniny równie¿ nosi³y lady hulasz- czego ¿ycia w³aciciela. Conan doskonale zna³ ten typ ludzi: jeli dzi w sakiewce pobrzêkuj¹ pieni¹dze, mo¿na wyrzuciæ ca³¹ star¹ garde- robê i ubraæ siê nie gorzej od tych, którzy zadzieraj¹ nosa na g³ównej ulicy. A potem, napiwszy siê wina, budzi siê taki elegant w rynsztoku i idzie do szynku, ¿eby przepuciæ ostatnie grosze... Poprzedni¹ noc spêdzi³ zapewne w stogu siana z potarganych w³osów bowiem stercza³y db³a trawy, a zmiêta twarz a¿ nadto wymownie wiadczy³a o tym, ¿e w pachn¹cym ³o¿u towarzyszy³ mu skórzany buk³ak. Poczuwszy wreszcie na sobie spojrzenie Conana, nieznajomy gwa³townie siê odwróci³, ciskaj¹c pod pach¹ star¹ ertê i nieumiejêt- nie próbuj¹c wyci¹gn¹æ miecz, który ugrz¹z³ w pochwie. Powa¿ny- mi jasnoszarymi oczyma spojrza³ w miej¹ce siê niebieskie oczy Conana. Czego siê gapisz? Jed dalej! Droga szeroka! Nie chcia³ siê widaæ popisywaæ przed przypadkowo napotkanym cz³owiekiem, ale Conan nie zamierza³ go wyprzedzaæ. Mo¿e specjalnie ciê dogoni³em, ¿eby pos³uchaæ, jak piewasz? A gdy jeszcze grasz na tym instrumencie, prawdziwie rajska muzyka rozlega siê po ca³ym lesie! Nieznajomy potrz¹sn¹³ kud³at¹ g³ow¹, zostawi³ w spokoju miecz i z dum¹ wyci¹gn¹³ ertê spod pachy.
8 Tak, ta moja maleñka przyjació³ka pomaga mi skracaæ czas w podró¿y. A pieni znam tyle, ¿e móg³bym piewaj¹c bez przerwy objechaæ ca³¹ Nemediê. ¯eby tylko buk³ak przy pasie zawsze by³ pe³en, prawda? Conan mrugn¹³ porozumiewawczo. Konie spokojnie sz³y drog¹, a podró¿ni, którzy poczuli do sie- bie nag³¹ sympatiê, co zdarza siê u ludzi zd¹¿aj¹cych w tê sam¹ stro- nê, rozemieli siê z ulg¹. Rudow³osy, uznawszy, ¿e mo¿na nie krêpo- waæ siê przy tym cz³owieku, siêgn¹³ po buk³ak, czule poklepa³ d³oni¹ dwa inne, zawieszone z drugiej strony siod³a, i chciwie przy³o¿y³ go do ust. Po zaspokojeniu pragnienia otar³ usta i wyci¹gn¹³ buk³ak w stronê Conana. Orzewij siê, jeli masz ochotê! I uwierz, ¿e Rudy Biorri czê- stuje tylko najlepszym winem. Najbardziej kocham w ¿yciu dwie rzeczy dobre wino i dobre konie! Conan zamia³ siê i poklepa³ go po ramieniu, a potem wskaza³ na ertê, któr¹ weso³ek zawiesi³ teraz na plecach niczym ³uk. Nie, Rudy Biorri ma nie dwie, lecz trzy s³abostki wino, ko- nie i dobre pieni. Nieprawda¿? Tak, jak mog³em zapomnieæ o mojej maleñkiej przyjació³ce, o mojej ercie ze srebrzystym g³osem porannego ptaszka! Pos³uchaj, zaraz ci zagram! I zacz¹³ szamotaæ siê z obszernym p³aszczem, chc¹c wydobyæ z jego fa³d zawieszon¹ na plecach ertê. Conan, który zdo³a³ siê ju¿ przekonaæ, jak bezlitonie szarpie on struny, postanowi³ odwróciæ uwagê swego towarzysza podró¿y i ³yk- n¹³ wina. Oho! zawo³a³. Ale wino! Chyba z królewskich piwnic! W szynkach takiego siê nie dostanie. Rudy Biorri natychmiast zapomnia³ o ercie i gwa³townie zwró- ci³ siê w stronê Conana. S³uchaj, mój towarzyszu podró¿y, powiedz, jak siê nazywasz, i daj mi buk³ak, ¿ebym móg³ siê napiæ za twoje zdrowie. S³usznie mówisz! Trafi³e w samo sedno. Oczywicie, ¿e to wino z królew- skich piwnic. No, dawaj buk³ak. Jak siê nazywasz? Jestem Conan, przyjacielu, Conan-Cymmerianin. Od razu wiedzia³em, ¿e jeste Cymmerianinem. No có¿, Cona- nie, twoje zdrowie, i niech ci Mitra zawsze pozwoli dojrzeæ to, co da siê zobaczyæ, a nawet jeszcze wiêcej. I wino znowu weso³o zabulgota³o. Wreszcie, po kilkakrotnym przejciu z r¹k do r¹k, znacznie ju¿ l¿ejszy buk³ak zosta³ przytroczony do siod³a i jedcy w doskona-
9 ³ych humorach ruszyli w dalsz¹ drogê. Rudy Biorri nie móg³ usie- dzieæ spokojnie w siodle. Wypuci³ z r¹k wodze, pozwalaj¹c, by koñ sam wybiera³ drogê, wymachiwa³ rêkami, wierci³ siê, pok³ada³ siê koniowi na szyi jakby siedzia³ na ³awie w szynku, a w spodniach uwiera³ go cierñ. Koñ flegmatycznie szed³ naprzód, starannie prze- stawiaj¹c d³ugie nogi, obchodz¹c do³y i kretowiska, wcale nie przej- muj¹c siê weso³ym jedcem, który co pewien czas kurczowo chwy- ta³ siê jedwabistej grzywy. Biorri, ale masz konika! Patrzê i podziwiam, jak znosi twoje fanaberie. Wed³ug mnie ju¿ dawno powinien ciê zrzuciæ. Te¿ gadanie! Zrzuciæ! Wprost nie do pomylenia, ¿eby moja ukochana Zolda powa¿y³a siê na co takiego. Mo¿esz, przyjacielu, d³ugo na to czekaæ, ale i tak siê nie doczekasz. Zrzuciæ! Wolne ¿ar- ty! Mówi¹c to, czule poklepa³ koby³ê po szyi. Zolda w podziêce zar¿a³a cichutko i potrz¹snê³a ³bem, podzwa- niaj¹c wêdzid³em. Sz³a, miarowo przestawiaj¹c cienkie nogi, a Ru- dy Biorri siedzia³ teraz dumnie wyprostowany w siodle. Wiesz, jak trafi³a do mnie ta moja gwiazdeczka? Nikomu o tym nie mówi³em i wszyscy s¹dz¹, ¿e kupi³em j¹, kiedy mia³em pieni¹- dze. Nie, nigdy nie by³em na tyle bogaty, ¿eby kupiæ dobrego konia. Miewa³o siê pieni¹dze, ale nie a¿ takie. Ej, Zoldo, zatrzymaj siê, musimy za ciebie wypiæ! I znowu siêgn¹³ po buk³ak. Koñ pos³usznie zatrzyma³ siê, co jaki czas potrz¹saj¹c z³ocist¹ grzyw¹. No, Zoldo, ¿ebymy siê nigdy nie rozstali! Chciwie ³ykn¹³ wina. Przyjacielu, napij siê i ty za moj¹ Zoldê, za swego karego, za wszystkie wspania³e koniki! W jego jasnych oczach b³ysnê³a ³za, stoczy³a siê na czerwony, spotnia³y nos i kapnê³a na spodnie. Konie znów sz³y obok siebie, a Biorri odkaszln¹³, poci¹gn¹³ nosem i zacz¹³ opowiadaæ: Tak, przyjacielu, taka to by³a historia... Ró¿ne rzeczy robi³em w ¿yciu, czasem piewa³em, kiedy indziej wisn¹³em komu mie- szek, ale koni kraæ nie zdarzy³o mi siê. Nigdy nie czu³em siê do tego zdolny. Wiedzia³em, ¿e jak tylko spróbujê, natychmiast wpadnê. Ka¿dy powinien robiæ swoje, moja rzecz to piewaæ pieni i opowia- daæ bajki... No to jak¿e by³o z moj¹ Zold¹? Przecie¿ ukrad³em j¹, mimo wszystko ukrad³em! A mo¿e sama da³a siê ukraæ? Ci¹gle siê nad tym zastanawiam. Pewnego razu siedzia³em sobie w ober¿y, pi- ³em wino i czeka³em, a¿ zapadnie wieczór i zbierze siê wiêcej ludzi, bym móg³ zagraæ na ercie, zapiewaæ kilka starych pieni i opowie-
10 dzieæ o s³awnym rozbójniku Karrasie, kiedy nagle na ulicy zastuka³y kopyta, zar¿a³ koñ, rozleg³y siê g³one okrzyki. Gospodarz na z³a- manie karku rzuci³ siê do drzwi. Tak jak siê spodziewa³em, bez przerwy k³aniaj¹c siê wprowa- dzi³ do sali czterech bogato odzianych podró¿nych. S³u¿ba od razu zaczê³a szykowaæ im stó³ przed kominkiem, a my musielimy siê usun¹æ na bok. Jednym s³owem wielkie paniska... Od razu zrozumia³em, ¿e dzi nie bêdê tu piewa³. Nowo przy- byli siedzieli zasêpieni, wynioli i jedli w milczeniu. Gospodarz mio- ta³ siê jak oparzony, przygotowywa³ im najlepsze komnaty, a ja po- ma³u dopi³em swoje wino, ci¹gn¹³em z s¹siedniego sto³u pieczon¹ kaczkê i wymkn¹³em siê na dwór. Och, Mitro, co ja tam zobaczy- ³em! Wiesz, ³yknijmy sobie jeszcze. I buk³ak z resztkami wina znów zacz¹³ kr¹¿yæ miêdzy nimi, odwie¿aj¹c zaschniête usta. Conan jecha³ obok Rudego Biorri, z przyjemnoci¹ s³uchaj¹c tej paplaniny nieoczekiwanego wspó³towarzysza podró¿y. Ciekawie opowiada, ma dobre wino, ¿eby tylko nie piewa³. Tak, o czym to ja mówi³em? Aha, ju¿ sobie przypomnia³em na dworze sta³y uwi¹zane cztery konie. S³udzy krêcili siê ko³o kuch- ni, a ja sta³em, z otwart¹ gêb¹, podziwiaj¹c te rumaki. A w³aciwie patrzy³em na ni¹... S³uchaj, Cymmerianinie, czy zdarzy³o ci siê kie- dy zakochaæ w jakiej kobiecie od pierwszego wejrzenia, na ca³e ¿ycie? Od pierwszego wejrzenia tak, ale ¿eby na ca³e ¿ycie... Nie szkodzi, grunt, ¿e znasz to uczucie i potrafisz mnie zro- zumieæ. To w³anie by³a ona, ta moja figlarka. Z czu³oci¹ podra- pa³ koby³ê miêdzy uszami. Patrzy³a na mnie wyczekuj¹co, a ja podchodzi³em do niej coraz bli¿ej, i bli¿ej... W g³owie mi hucza³o, ju¿ sam nie wiedzia³em, co czyniê. Krótko mówi¹c, odwi¹za³em j¹ od koniowi¹zu w samym rodku bia³ego dnia, na oczach ludzi. No i co robiæ dalej? Wzi¹æ za uzdê i prowadziæ? Szczerze mówi¹c, chcia- ³em to uczyniæ, ale siê zl¹k³em. Ci nowo przybyli gocie, uzbrojeni po zêby, dogoni¹ mnie i posiekaj¹ na kawa³ki. W tej samej chwili na ganek wyszed³ gospodarz i zawo³a³: Ej, Klime, ¯edir, wy lenie, na- tychmiast macie mi z³owiæ na ³¹ce parê gêsi i zaprowadcie konie do stajni! Bo jak nie, to najpierw ja, a potem ci panowie obedrzemy was ze skóry! A ty czego tu stoisz, gamoniu? To do mnie zwróci³ siê tak ten t³usty wieprz! Wyno siê st¹d! Dzi nie pora na twoje pie- ni! Panowie s¹ zmêczeni i chc¹ mieæ ciszê!. Powiedziawszy to, znikn¹³ w drzwiach gospody.
11 A ja, wciek³y na niego, zupe³nie zapomnia³em o koniu i prze- klinaj¹c gospodarza ostatnimi s³owami, powlok³em siê ulic¹ w po- szukiwaniu innego zajazdu. Odszed³em ju¿ doæ daleko, gdy nagle s³yszê: za moimi plecami postukuj¹ kopyta, jakby kto stêpa jecha³ na koniu. Zszed³em na bok odwróci³em siê i o bogowie, to by³a ona, moja licznotka! Podesz³a i stanê³a, zagl¹da mi w oczy, niczym wierna ¿ona! Wskoczy³em na jej grzbiet i uciek³em z tej mieciny. Od tej pory nie rozstajemy siê ze sob¹. Jest dla mnie niczym niañka. Jeli przebiorê miarkê i spadnê z siod³a, sama mnie dowiezie do go- spody lub zwali pod jaki krzak. Tak to jest, bracie... I znowu po- ci¹gn¹³ nosem. S³oñce chyli³o siê ku zachodowi, ostatnie promienie oz³aca³y czubki drzew, a w dole, przy korzeniach, gêstnia³y wieczorne cienie. Conan, bacznie przypatruj¹c siê zarolom po obu stronach drogi, zapyta³ przycich³ego Biorriego: Nie pierwszy raz jedziesz t¹ drog¹, prawda? Jak tu u was, spo- kojnie? Czy te¿ rozbójnicy grasuj¹ w tych odleg³ych od stolicy la- sach? Dawniej, za czasów ksiêcia Darsino, niekiedy napadali. Do stolicy jedzi³o siê wówczas wielkimi taborami, w pe³nym uzbroje- niu. Nawet król nie móg³ nic poradziæ lasy jak by³y, tak i pozosta³y niebezpieczne. Kiedy stary ksi¹¿ê umar³, jego syn, m³ody ksi¹¿ê Orgeld, natychmiast zaprowadzi³ podrz¹dek ustawi³ wie¿e stra¿ni- cze, zacz¹³ wysy³aæ konne patrole, a w razie potrzeby nawet wielkie oddzia³y wojska. I teraz jest ju¿ bezpiecznie. Który to raz jadê z Bel- verusu na wiêto Obfitoci Mitry i ani razu nie spotka³em ¿adnych rozbójników. Ile czasu zajmie nam droga do Menory? Ju¿ zapada zmrok, a nie widaæ koñca lasu. Czas ju¿ chyba zatrzymaæ siê na odpo- czynek. Poczekaj chwilkê, zaraz bêdzie tu taka ma³a cie¿ka... O, w³a- nie tu, omal jej nie minêlimy! Jed za mn¹, doprowadzi nas do polanki, na której zawsze siê zatrzymujê. Mówi¹c to, Biorri zag³êbi³ siê w gêste krzaki i paprocie. Rzeczywicie natrafili na cie¿kê, która doprowadzi³a ich do niewielkiej polany ze ladami starego ogniska, ob³o¿onego wokó³ kamieniami. Obok trzech rosn¹cych sosen widaæ by³o co w rodzaju sza³asu, te¿ od dawna nie u¿ywanego. No i co, nie mówi³em, przyjacielu Conanie? Wszystko jest tak, jak zostawi³em ostatnim razem. Tutaj uwi¹¿emy konie, a sami
12 zanocujemy w zielonym pa³acu, tylko trzeba go najpierw trochê od- nowiæ. Ty zrywaj paprocie, a ja przyniosê ga³êzi. Lekko zeskoczy³ z konia, jakby nie zagl¹da³ ca³y dzieñ do swego bezdennego buk³aka. Zanim zapad³y ciemnoci, zd¹¿yli doprowadziæ do porz¹dku sza³as, podrzuciæ koniom trawy i wkrótce zasiedli przy ognisku. Co- nan duma³ o swoich sprawach, a Rudy Biorri rzêpoli³ na ercie. II Conan niele zna³ Nemediê, ale tu, na pó³nocy, w otoczonym gêstymi lasami niewielkim ksiêstwie Bergheim znalaz³ siê po raz pierwszy. Nowe miejsca, obce miasta, zawsze wzbudza³y jego cie- kawoæ i wszystkie wra¿enia odnotowywa³ w ch³onnej pamiêci. Te- raz mimo woli to, co ujrza³ w drodze, porównywa³ z okolicami Bel- verusu, stolicy Nemedii. Widaæ by³o, ¿e obecny ksi¹¿ê wprowadzi³ wszêdzie takie porz¹dki, jak w stolicy i nic nie przypomina³o tu daw- nej g³uchej prowincji. Drogi prowadz¹ce do miasta by³y na niektó- rych odcinkach utwardzone, co nawet podczas wiosennych i jesien- nych roztopów pozwala³o na unikniêcie odciêcia Menory od serca kraju Belverusu i od innych miast. Oddzia³y uzbrojonych stra¿ników kilkakrotnie przemknê³y obok podró¿nych, co potwierdza³o s³owa Biorriego o bezpieczeñstwie tu- tejszych dróg. Gospody i zajazdy by³y zadziwiaj¹co porz¹dne i ta- nie rudy pijaczyna opowiada³, ¿e dawniej gospodarze zdzierali skórê z podró¿nych i ubo¿si musieli nocowaæ w krzakach, ku uciesze z³o- dziei i rozbójników. Szeroka bita droga przeciê³a rzeczkê, na której sta³ solidny drew- niany most, ochraniany przez dwóch konnych stra¿ników, i na dru- gim brzegu zmieni³a siê nie do poznania. Podkowy zadzwoni³y na g³adkich kamieniach, u³o¿onych starannie jeden obok drugiego. Od razu zrobi³o siê weselej i jedcy zaczêli popêdzaæ konie, czuj¹c ¿e do Menory jest ju¿ ca³kiem niedaleko. Oto Droga Królewska! Kilka lat temu sam król zaszczyci³ swoj¹ obecnoci¹ m³odego ksiêcia, przybywaj¹c na wiêto Obfitoci Mitry. Nawet w Belverusie wi¹tynne wiêta nie koñcz¹ siê tak, jak tutaj, w Menorze, turniejami rycerskimi. Chcesz, ¿ebym odgad³, w ja- kim celu jedziesz do miasta? Biorri z umieszkiem spojrza³ na swe- go potê¿nie zbudowanego kompana.
13 Ech, ty ba³amucie, ju¿ dawno wszystko odgad³e! Bo i po co mo¿e jechaæ do Menory rycerz w przededniu takiego wiêta? Ale dlaczego ty ka¿dego roku zmuszasz swoj¹ drogocenn¹ Zoldê do pod- ró¿owania przez ciemne lasy? Tego te¿ nietrudno siê domyliæ. Przecie¿ ju¿ ci mówi³em, ¿e znam ca³¹ masê pieni i legend. Rycerze przed walk¹, a jeszcze chêt- niej po niej, lubi¹ posiedzieæ przy mocnym winie i pos³uchaæ opo- wieci o s³awnych zwyciêstwach. Corocznie wyje¿d¿am st¹d z dwo- ma pe³nymi mieszkami i chwa³a Mitrze, ¿e drogi s¹ teraz bezpieczne. No, ale ju¿ jestemy na miejscu szykuj pieni¹dze, bo z tutejszymi stra¿nikami nie ma ¿artów. S³uchaj¹c paplaniny Biorriego, Conan ju¿ od dawna spogl¹da³ na coraz wyraniej widoczne w dali potê¿ne mury. Z wysokich wie¿ stra¿niczych na czeæ zbli¿aj¹cego siê wiêta zwiesza³y siê d³ugie kolorowe proporce z herbami ksi¹¿êcymi. Od czasu do czasu po³y- skiwa³y halabarda i he³m stra¿nika przechadzaj¹cego siê po szczy- cie muru twierdzy. Miasto opasywa³a szeroka fosa z mêtn¹ zielonka- w¹ wod¹. Most zwodzony by³ opuszczony i z turkotem przeje¿d¿a³y po nim wozy ch³opskie pe³ne warzyw, owoców i dziczyzny, jad¹ce do miasta na targ, i puste, wracaj¹ce na wie po nowy towar. Widaæ by³o, ¿e handel tu kwitnie. Conan od razu poj¹³, i¿ Menora jest potê¿nym i bogatym mia- stem. A wiêc nie na darmo tu przyjecha³. Jeli nawet sam król uczest- niczy³ w wiêcie Mitry, bêdzie na co popatrzeæ. I, byæ mo¿e, co nie- co pokazaæ... Conan potrz¹sn¹³ g³ow¹ i weso³o siê umiechn¹³. Z zamylenia wyrwa³ go znajomy g³os, bez trudu przebijaj¹cy siê przez zgie³k t³umu przy bramie i skrzyp wozów: Jed za mn¹, zaraz ciê zaprowadzê w takie miejsce, ¿e bê- dziesz b³ogos³awi³ los, który pozwoli³ ci spotkaæ Rudego Biorriego! Conan, lawiruj¹c miêdzy dwoma wozami, pospieszy³ za gniad¹ koby³¹ i potargan¹ jaskraworud¹ czupryn¹, widoczn¹ na tle t³umu. Wkrótce skrêcili w cich¹ uliczkê z niewielkimi domkami i jechali obok siebie. Du¿o tutaj zajazdów, ale nie ka¿dy jest dla nas odpowiedni. Po pierwsze powinno byæ tam dobre wino, po drugie ¿eby go- spodarz nie by³ szalbierzem, i po trzecie ¿eby mieli tam ³adne dziew- czêta. No,z takimiwymaganiamiw¹tpliwe,czyznajdzieszjak¹przy- stañ w Belverusie. Te¿ sobie wymarzy³e ¿eby w³aciciel zajazdu nie by³ szalbierzem! Czego takiego nie ma na wiecie, albo w ogóle
14 nie znam siê na ¿yciu. I jeszcze wino, dziewczêta... Nawiasem mó- wi¹c, nie powiedzia³e mi jeszcze, sk¹d by³o to wspania³e wino, które pilimy wczoraj. Wspomnia³e co o królewskich piwnicach. O,tod³ugahistoria...Kiedyo tymopowiem.A tymczasemmamy to, czego nam potrzeba! Zajazd Stary Lis! Serdecznie witamy! Conan rozemia³ siê g³ono. A to trafi³! Stary Lis! W³aciciel to uczciwy cz³owiek, ¿a- den szalbierz! Stary uczciwy lis! No, Biorri, ¿artowni z ciebie! Gdy ju¿ siê namia³, spojrza³ na Biorriego, który z lekkim umieszkiem wskaza³ rêk¹ na poz³acany szyld. Nad rudym lisim py- skiem, namalowanym na niebieskim tle, widnia³ fantazyjny napis: Stary Lis, a jeszcze wy¿ej po³yskiwa³a niewielka korona ksi¹¿êca. Korona? Czego takiego jeszcze nie widzia³em. ¯eby jaki zajazd, szynk na samym skraju miasta, znajdowa³ siê pod patrona- tem ksiêcia! Nie, Biorri, musielimy wczoraj zbyt du¿o wypiæ i wi- docznie jeszcze siê ca³kiem nie obudzi³em. Conan wci¹¿ ze zdumieniem wytrzeszcza³ oczy na szyld, a jego kary, czuj¹c, ¿e ju¿ czas na odpoczynek, niecierpliwie postukiwa³ kopytami i ponagla³ swego pana. Rudy Biorri zapuka³ do bramy, któr¹ natychmiast gocinnie otworzono. Wjechali na podwórze, gdzienie- gdzie poroniête traw¹, i zsiedli z koni, rzuciwszy wodze podbiega- j¹cej s³u¿bie. Na ganek wyszed³ dostojnym krokiem gospodarz, nie- gdy zapewne tak samo rudy jak Biorri, a obecnie z b³yszcz¹c¹ na s³oñcu spotnia³¹ ³ysin¹ z resztkami rudych kosmyków za uszami. Kiedy tylko ujrza³ Biorriego, ca³e jego dostojeñstwo natychmiast siê ulotni³o. Wreszcie jeste! Nawet nie wyobra¿asz sobie, jak rad jestem ciê widzieæ! Ej, ch³opcy, zaprowadcie Zoldê do najdalszego ¿³obu i dajcie jej du¿o owsa! S³uchaj, Lisie, tym razem jestem z przyjacielem. I jego ugoæ tak jak mnie, a w najgorszym przypadku tak jak ksiêcia. Ech, ty rozbójniku, zawsze trzymaj¹ siê ciebie ¿arty! No dobrze, dobrze!Prowadciekaregow koniecstajnii te¿niepo¿a³ujciemuowsa! Ale piêkny! powiedzia³ g³osem znawcy i poklepa³ ogiera po szyi. Conan z umiechem przys³uchiwa³ siê ich rozmowie, z cieka- woci¹ przygl¹daj¹c siê gospodarzowi, uczciwemu szalbierzowi. Nie wiadomo czemu spodoba³ mu siê od pierwszego spojrzenia. Podob- nie jak Biorri. Obaj byli do siebie podobni: rudzi, pyzaci i z pewno- ci¹ nie w ciemiê bici. Do samego gospodarza doskonale pasowa³a wypisana na szyldzie nazwa zajazdu Stary Lis. Gruby, ³ysy, ze
15 szczelinkami czarnych, chytrych oczek, nie wygl¹da³ na starego, ale gdy przypatrzy³o mu siê uwa¿niej, widaæ by³o, ¿e czas pobrudzi³ jego twarz zmarszczkami. Wygl¹da³ na strojnisia, choæ ubrany by³ w zwyk³e spodnie z so- lidnego zielonego materia³u i wie¿¹ koszulê z cienkiego p³ótna, roz- piêt¹ na piersi. Mia³ za to bardzo ³adne buciki z be¿owej miêkkiej skóry, jedwabny pas z frêdzlami, cile opinaj¹cy gruby brzuch, i ma- sywny z³oty ³añcuch, po³yskuj¹cy na mocnej szyi. Zachodcie, zachodcie! Biorri, dla ciebie jak zawsze na po- cz¹tku miejsce w k¹ciku, prawda? Widzê, ¿e dobrze znasz moje zwyczaje. Za to w³anie tak ciê kocham. Widzisz, przyjacielu, ja znam zwyczaje wszystkich moich sta- ³ych goci, bo w innym razie nie mia³bym co tu robiæ. Na przyk³ad ty piewasz pieni i zapewne ¿adnej nie zapomnia³e przez rok. No a ja pamiêtam twoje zwyczaje. Ty, czy wielki wielmo¿a dla mnie to bez ró¿nicy wszyscy jestecie moimi goæmi. Beczka z najlepszym winem zawsze jest ta sama, a i jagniêta jednakowe. Rozmawiaj¹c,podró¿ninawetniezauwa¿yli,kiedyzrêcznedziew- czêta zd¹¿y³y zastawiæ stó³ zak¹skami i dzbanami. Wkrótce pojawi³o siê te¿ pieczyste, nadzwyczaj smakowite i umiejêtnie przygotowane. Gospodarz odszed³, by zaj¹æ siê innymi goæmi, a Biorri natych- miast nala³ wina w wielkie srebrne kubki. Zaspokoiwszy pierwsze pragnienie, przymru¿y³ oczy, z rozkosz¹ pokrêci³ g³ow¹ i nala³ so- bie nastêpn¹ porcjê. No i czy¿ nie mówi³em? Gdzie ci dadz¹ ksi¹¿êcego wina i jesz- cze postawi¹ na stole srebrne kubki? Tylko tutaj i tylko dla nas. Mo¿e jeszcze takie wyró¿nienie spotka ksiêcia, jeli zechce przypomnieæ sobie m³ode lata. A teraz daj mi tego barana marzy³em o nim ca³y rok i chyba sam jeden opró¿niê ca³y pó³misek. Tak wiêc nie traæ cza- su, Cymmerianinie! Conan bardzo by³ ciekaw, dlaczego Biorri i gospodarz ci¹gle wspominaj¹ ksiêcia, ale zaraliwy przyk³ad przyjaciela, który b³y- skawicznie pa³aszowa³ pieczonego barana, zmusi³ go do porzucenia tych myli. Ostatecznie ksi¹¿ê nigdzie nie ucieknie, a wino i baran mog¹ zaraz znikn¹æ. Puste pó³miski na ich stole zamieniono na pe³- ne, pojawi³y siê nowe dzbany z winem, a oni ci¹gle siedzieli, cie- sz¹c uszy podzwanianiem kubków, g³onym miechem weso³ej kom- panii przy d³ugim stole porodku sali, wdychaj¹c zapach pal¹cych siê smolistych polan, sma¿onej cebuli i ciê¿ki aromat wspania³ego
16 wina. Wreszcie, najedzeni, odsunêli siê od sto³u, rozparli na ³awach, spogl¹daj¹c ¿yczliwym okiem na biesiaduj¹cych ludzi. Conan przywyk³ ogl¹daæ w tawernach zakopcone sufity i poczer- nia³e belki stropów. Jednak tutaj nie znalaz³ nad swoj¹ g³ow¹ ani ladu kopcia czy brudu. Sufit miêdzy ciemnymi belkami ze szlachet- nego dêbu by³ wie¿o pobielony, co powodowa³o, ¿e ca³e pomiesz- czenie wydawa³o siê wy¿sze i obszerniejsze. Na cianach widnia³y sceny z polowañ i turniejów rycerskich, namalowane przez jakiego pijanego artystê bez gustu, aczkolwiek w sposób bardzo wyrazisty. Jaskrawe kolory gorza³y w promieniach s³oñca, przedostaj¹cych siê do wnêtrza przez w¹skie okienka z maleñkimi szybami w artystycz- nie kutych miedzianych oprawach. Dok¹d mnie przyprowadzi³e, Biorri? Przecie¿ zostawiê tu po- ³owê sakiewki! Takie zajazdy s¹ nie dla nas, lecz dla wielkich rycerzy! Dla wielkich rycerzy! Siedz¹ w³anie przy tym d³ugim stole. Czy wygl¹daj¹ na bogatszych od nas? Conan przyjrza³ siê im uwa¿niej: rzeczywicie, niczym nie ró¿- nili siê od innych ludzi potargane w³osy, wywiechtane spodnie, koszule z grubego szarego p³ótna, miecze w wytartych skórzanych pochwach... Za to ich radoci starczy³oby na ca³¹ królewsk¹ ucztê. Dolatywa³y stamt¹d g³osy: Hej, Lisie, przysi¹d siê do nas! Wypijemy za twoje zdrowie! Lisie, przyjacielu, ka¿ podaæ jeszcze dzbanek wina! I barana! Mamy dzi dobry dzieñ wszystko sprzedalimy, do samego koñca! Dziewczêta, dziewczêta, nie uciekajcie, posiedcie z nami, bo bez was wino nie jest s³odkie! Zbli¿a³ siê wieczór i przybywa³o coraz wiêcej goci. Byli tu kup- cy, którzy przyjechali z daleka i zatrzymali siê w Starym Lisie, i okoliczni mieszkañcy, których co wieczór wabi³y pe³ne dzbany, dy- mi¹ce pó³miski, a przede wszystkim ³adniutkie, pulchne s³u¿ki, ze miechem wywijaj¹ce siê od poklepywañ i poca³unków. Kilku stra¿ników postawi³o w rogu halabardy, ¿eby wygodniej zasi¹æ przy stole, zanim wyrusz¹ na nocny obchód ulic miasta. Wkrótce zajazd pe³en by³ ludzi, a us³uguj¹ce dziewczêta wraz z kilkoma kuchcikami bez ustanku biega³y miêdzy sto³ami, rozno- sz¹c dzbany i zak¹ski. Stary Lis, gdy ju¿ siê rozejrza³ po swoim go- spodarstwie i stwierdzi³, ¿e wszystko jest w porz¹dku, skierowa³ siê do najdalszego stolika w k¹cie sali. Popatrz tylko, przyjacielu sam Lis do nas zmierza! Ech, stê- skni³em siê przez rok za nim i za jego szynkiem! Gdyby nie to, ¿e
17 2 Conan i podziemie niewoli nosi mnie po wiecie, osiad³bym tutaj, popijaj¹c jego wino i porasta- j¹c t³uszczem od tego, co tu pitrasz¹. Rzecz w tym, ¿e mam bez liku takich przyjació³ i wszêdzie muszê pobyæ. No, on zaraz z nami wy- pije, a ty zapytaj o ksiêcia, bo przecie¿ widzê, ¿e ciekawoæ a¿ ciê rozpiera. Pytaj, o czym jak o czym, ale o ksiêciu Lis lubi pogadaæ. Biorri zd¹¿y³ z³apaæ za spódnicê ³adniutk¹ dziewczynê, klepn¹³ j¹ po pupie i za¿¹da³, ¿eby przynios³a kubek dla gospodarza. B³y- sn¹wszy oczkami, umiechnê³a siê i ¿wawo jak ptaszek dok¹d po- lecia³a. Kiedy Lis wreszcie do nich dotar³, trzeci kubek sta³ ju¿ na stole. Dziewczyna okaza³a siê przewiduj¹ca i przy okazji przynios³a te¿ nowy dzban wina. Umiechniêty Lis usiad³ na ³awie obok Biorriego, naprzeciw Conana, i wymownie spojrza³ na puste kubki: Biorri, mój ch³opcze, jeszcze s³oñce nie zasz³o, a ty ju¿ jeste zmêczony? Nie poznajê ciê, nie poznajê! A i twój przyjaciel, na oko taki chwat, siedzi z pustym kubkiem i wpatruje siê w sufit przecie¿ to zniewaga dla Starego Lisa! Jak ciê zw¹, synku? zapyta³ Cona- na, przysuwaj¹c do siebie kubek. Na imiê mam Conan. I wybacz, ¿e patrzy³em nie na to, co trzeba. Widaæ zbytnio smakowa³a nam ta baranina, a przejedzony cz³owiek chêtniej gapi siê potem w sufit ni¿ na ³adne dziewczêta. Pozwól, ¿e nape³niê kubki. Nie, ch³opcze, teraz moja kolej nalewaæ wino. Masz racjê, jedz¹c barana nie nale¿y zapominaæ o kubku. Widzê, ¿e znasz siê na rzeczy. Biorri, gdzie znalaz³ takiego dzielnego m³odzieñca? Przy- jemnie z nim i wypiæ, i pogadaæ. A czy¿ ja, stary szalbierzu, sprowadzi³em tu kiedy nieodpo- wiednich goci? Przypomnij sobie, z kim tu przyjecha³em w zesz³ym roku. Wprawdzie zapomnia³em ju¿, jak siê nazywa³, ale te¿ by³ to ch³op na schwa³. Na trzeci dzieñ omal nie po³ama³ mojej erty, kiedy sam spróbowa³ piewaæ, ale przecie¿ nie ka¿dy ma talent... Za to pi³, jak nikt inny... Jestem pierwszy raz w Menorze i bardzo siê cieszê, ¿e trafi- ³em do twojego szynku, do twego zajazdu. Wypijmy, gospodarzu, za to, ¿eby rozkwita³ on i ¿eby ró¿ni ksi¹¿êta przy okazji mo¿e opo- wiesz o tej koronie nad bram¹? ¿eby ksi¹¿êta wychodzili ze swo- ich pa³aców i jak najczêciej zagl¹dali tutaj. No, Biorri, co za zuch z tego Conana! Jak to powiedzia³ ¿eby jak najczêciej zagl¹dali tutaj!. Trafi³ w samo sedno, o ni- czym jeszcze nie wiedz¹c! Bo ty mu nie powiedzia³e?
18 Nie, Lisie, tylko ty mo¿esz opowiedzieæ tê historiê jak nale¿y, a popatrz, czeka na to, a¿ mu siê oczy wiec¹! Nie, widzê, ¿e po- trzebny bêdzie nam jeszcze jeden dzban. Ej, licznotko, daj wina, najlepiej od razu dwa dzbany! Bo inaczej tu uschniemy! Tak, no wiêc ksi¹¿ê... Najpierw jednak wypijmy za jego zdro- wie! I gospodarz opró¿ni³ kubek. Conan i Biorri natychmiast poszli za jego przyk³adem. Zdarzy³o siê to dawno, jakie piêtnacie lat temu, kiedy rz¹- dzi³ tu mój ojciec, który odbudowa³ ten zajazd. Ja by³em wówczas jeszcze doæ m³ody, nie mia³em piêtnastu lat, i znano mnie w Meno- rze jako zawadiakê i hulakê. Ojciec obawia³ siê nawet, ¿e w jakiej bójce roztrzaskaj¹ mi g³owê i zostanie bez nastêpcy. Ci¹gle grozi³ kijem i nakazywa³, ¿ebym wiêcej dba³ o siebie. Oczywicie, z lata- mi nieco siê uspokoi³em, ale nie o tym teraz chcê mówiæ... Pewnego razu, kiedy nie uda³o mi siê wymkn¹æ z domu i musia- ³em pomagaæ s³u¿bie roznosiæ wino, zaszed³ do nas i stan¹³ u progu ubogo odziany m³odzieniec. Nikt prócz mnie nie zwróci³ na niego uwagi a ja nagle stan¹³em jak wryty z dzbankiem w rêku. Ockn¹- ³em siê dopiero wówczas, kiedy ojciec pchn¹³ mnie kolanem poni¿ej pleców, i zanios³em dzbanek na miejsce. A m³odzieniec ci¹gle sta³ przy drzwiach i rozgl¹da³ siê, niezdecydowany, czy wejæ dalej. Sam nie wiem, dlaczego poczu³em doñ nag³¹ sympatiê. Pozor- nie nic w nim nie by³o szczególnego jasne w³osy do ramion, szare zdziwione oczy, rumiane policzki, stara czapka bez pióra, znoszony p³aszcz, dziurawe buty... I od razu widaæ, ¿e w szynkach nigdy nie bywa³. Gdy nasze oczy siê spotka³y, m³odzieniec umiechn¹³ siê i po- wiedzia³: Chcia³bym siê napiæ wina... I zjeæ co... od rana nie mia- ³em nic ustach.... Inny po prostu przepchn¹³by siê przez t³um, usiad³by na ³awie i krzykn¹³: Ej, jest tam kto?! Dawaj co do jedzenia i wypicia!. A ten... Od razu poczu³em, ¿e co tu nie tak. Posadzi³em go przy tym w³anie stole, przynios³em wina i pie- czon¹ gê z kapust¹ pamiêtam to jak dzi! Ch³opiec zacz¹³ jeæ... I wtedy nagle zrozumia³em: z pewnoci¹ uciek³ od bogatych rodzi- ców i poszed³ w wiat szukaæ przygód. W ten sposób po raz pierw- szy w ¿yciu znalaz³ siê w szynku. Wszystko to tak mu w³anie po- wiedzia³em. A on jak siê nie zacznie miaæ! Ca³a jego niemia³oæ natychmiast zniknê³a. Popatrzy³ na boki, przyjrza³ siê, jak proci lu- dzie jedz¹ i pij¹, klepn¹³ mnie po ramieniu i powiedzia³: No, widaæ sam Mitra przywiód³ mnie do tego szynku! W³anie potrzebowa³em
19 takiego filuta jak ty! Zaraz napijemy siê jeszcze waszego cienkusza, zjemy do koñca tê chud¹ gê i pójdziesz ze mn¹ na ³¹czkê na ty³ach waszego zajazdu. Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Co podobnego on chce ze mn¹ porozmawiaæ! Omal nie zakrztusi³em siê winem ze mie- chu, ale mimo wszystko poszed³em na ³¹czkê: by³o w nim co takie- go, co zmusi³o mnie do podporz¹dkowania siê jego woli... Usiedlimy na trawie za krzakiem, ¿eby ojciec mnie nie zobaczy³, i m³odzieniec zacz¹³ mówiæ. A ja s³ucha³em go z otwart¹ gêb¹. Tak, ni- gdy nie wiadomo, kiedy bogowie oka¿¹ siê ³askawi, a kiedy zel¹ nie- szczêcie.Okaza³osiê,¿etonie¿adensza³aput,któremupomiesza³osiê w g³owieodbogactwa,leczsynsamegoksiêcia!Jedynysyn,naszobec- ny w³adca... Biorri, s³ysza³e tê historiê ju¿ wiele razy, tak wiêc nie ma powodu, ¿eby zapomina³ o kubkach! Widzisz przecie, ¿e mnie, stare- mu, zasch³o w gardle, a siedzisz bezczynnie i gapisz siê na Sintê. Ni- gdzie siê ona nie podzieje i macie jeszcze ca³¹ noc przed sob¹. Tak, na czym to ja skoñczy³em? Siedzimy wiêc na trawce, a m³o- dzieniec mówi mi, ¿e jego ojciec, stary ksi¹¿ê, jest bardzo chory i zapewne nie po¿yje d³ugo. I ju¿ wkrótce on, Orgeld, bêdzie musia³ rz¹dziæ ksiêstwem. Tymczasem ze wszystkich ksi¹g i legend wyni- ka, ¿e dobry w³adca nie tylko powinien umieæ siedzieæ na tronie, lecz musi wiedzieæ, co dzieje siê doko³a, jak ¿yj¹ i co myl¹ proci ludzie... Mówi³ bardzo m¹drze, ale go zrozumia³em. Tak rzek³em masz racjê, synu ksiêcia! Do siedzenia na tronie sam ty³ek wystar- czy, ale ¿eby w³adaæ ludmi, potrzebna jest g³owa!. W ten sposób siê zaprzyjanilimy. Powiedzia³, ¿e przyjdzie jutro, i odszed³, po- zostawiwszy z³ot¹ monetê. Za tê nasz¹ gê! Kiedy wróci³em do szyn- ku, ojciec powita³ mnie z polanem w rêku. Powiedzia³em mu, ¿e nie jestem ju¿ smarkaczem. ¯e mam bogatego przyjaciela i odt¹d bêdê z nim spêdza³ wiele czasu. Ojciec znów zamachn¹³ siê na mnie pola- nem, a wówczas ja pokaza³em mu z³ot¹ monetê. Da³ mi spokój, a kie- dy powiedzia³em potem w sekrecie, co to za przyjaciel, ca³kiem siê rozkrochmali³. Teraz powiedzia³ mogê byæ o ciebie spokojny! Jeste prawdziwym Lisem i niech Mitra ma ciê w opiece!. A ten m³ody nastêpca tronu, Orgeld, okaza³ siê wprost nienasy- cony. Wszystkiego chcia³ siê dowiedzieæ i o drogach, i o rozbójni- kach, i kto czym siê zajmuje... Przez rok obeszlimy z nim ca³e ksiê- stwo, tylko we dwóch, bez ¿adnej stra¿y. Potem znikn¹³ mi z oczu. I nagle wiadomoæ: umar³ stary ksi¹¿ê. No, mylê sobie, ¿egnaj, przy- jacielu, ju¿ wiêcej siê nie zobaczymy! Stary zanurzy³ usta w kub- ku, ¿eby przep³ukaæ wyschniête gard³o.
20 Biorri mrugn¹³ do Conana, umiechn¹³ siê i tr¹ci³ go pod sto³em nog¹. Conan z szacunkiem spogl¹da³ na ³ysego w³aciciela szynku, który niegdy uczy³ rozumu m³odego ksiêcia. Tak, kiedy z Biorrim jechalimy tutaj, ci¹gle siê dziwi³em, jaki panuje porz¹dek na drogach. Niemniejszy ni¿ w stolicy. Potrzebna do tego ¿elazna rêka i dobra g³owa. Jak s³usznie zauwa¿y³e, sam ty³ek nie wystarczy do rz¹dzenia. No, teraz ju¿ wiem, ¿e prawdzi- wym dobrodziejem tego kraju jest m¹dry Stary Lis. Nale¿y za to wypiæ! Tak, wiele czasu spêdzi³em z tym m³odzieñcem, a on wszyst- ko chwyta³ w lot. Oto co znaczy urodzony w³adca! Wypijemy, pójdê do kuchni sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku, a potem tu wrócê. Biorri, pilnuj, ¿eby kubki nie sta³y pró¿ne, bo gotów jestem pomy- leæ, ¿e siê starzejesz. Gospodarz wsta³ i podchodz¹c to do jednego, to do drugiego sto³u wita³ siê z goæmi, poklepywa³ ich po ramionach i po plecach ogromnym ³apskiem poroniêtym rudymi w³oskami, a¿ wreszcie znik- n¹³ za niewielkimi drzwiami po drugiej stronie izby. No, teraz nieprêdko wyjdzie z kuchni. Dobrze, resztê sam dopowiem stary siê nie obrazi. Nie, nie zapomnia³ go m³ody ksi¹¿ê, nie zapomnia³. Og³osi³, ¿e bierze jego zajazd pod osobist¹ opiekê, pozwoli³ Lisowi umieciæ na szyldzie koronê ksi¹¿êc¹, od tej pory piwnice s¹ tu pe³ne ksi¹¿êcego wina i dziczyzny, a przyrz¹dza j¹ najzdolniejszy uczeñ ksi¹¿êcego kucharza. No i sam ksi¹¿ê po dawnej znajomoci przychodzi tu cza- sem w starej czapce, tylko ¿e teraz za bram¹ czeka na niego oddzia³ stra¿y. No có¿, inaczej ju¿ byæ nie mo¿e... Jeszcze raz osuszyli kubki i czarnooka Sinta zaproponowa³a, ¿e poka¿e im pokoje. Conan poszed³ za ni¹ na górê, marz¹c o tym, by lec na miêkkim ³o¿u, podczas gdy niezmordowanego Biorriego kto ju¿ ci¹gn¹³ do weso³ej kompanii, by zagra³ im na ercie. Sinta zaprowadzi³a Conana do przestronnej czystej komnaty z szerokim ³o¿em, wielkim sto³em i dwoma rzebionymi krzes³ami. Na pod³odze le¿a³a dobrze wyprawiona skóra niedwiedzia. Przynie tu jeszcze wina, licznotko, i powiedz, ¿eby tam na ciebie nie czekano. Posiedzimy razem, porozmawiamy o tym i owym... Dziewczyna zamia³a siê, skinê³a g³ow¹ i pobieg³a po wino. Conan niespiesznie zdj¹³ p³aszcz, pas z mieczem i sztyletami, buty. Gêsta niedwiedzia sieræ przyjemnie ³askota³a w stopy.
21 A z do³u, z sali, s³ychaæ by³o brzd¹kanie erty i niespodziewanie silny, niski g³os Rudego Biorriego: Dobrym nie bêdê, Styl to nie mój, Zbójem by³ ojciec I ja jestem zbój. Dobrym nie bêdê, Bo na có¿ mi to, Gdy ponura ma twarz I ponury mój wzrok. A gdy dobra robota siê nada I jest zajêcie dla r¹k, W ¿yciu takich jak ja Dobroæ to tylko zawada. III Tego roku, jak zreszt¹ zawsze w lecie w przededniu wiêta Obfi- toci Mitry, by³o pogodnie i upalnie. Ch³opi cieszyli siê z wyj¹tkowo bogatych plonów, a mieszczanie i rzemielnicy korzystali ze s³oñca. Dla Orgelda, m³odego w³adcy Bergheimu, by³ to najprzyjem- niejszy okres zbli¿a³o siê d³ugo oczekiwane wiêto. Tego dnia uro- czycie odziani mieszkañcy Menory wylegali t³umnie na ulice, zbie- rali siê na placu ko³o wi¹tyni. Po uroczystych obrzêdach sam ksi¹¿ê sk³ada³ na o³tarzu Mitry bogate dary. I wówczas w miecie rozpo- czynano tañce i hulanki, trwaj¹ce do bia³ego rana. Nastêpnego dnia zaczyna³ siê Wielki Turniej, ulubione widowisko ksiêcia Orgelda. Na to wiêto zje¿d¿ali siê do miasta gocie z ca³ego ksiêstwa, nawet z samego Belverusu przybywali znamienici rycerze, maj¹cy ochotê wzi¹æ udzia³ w s³awnym turnieju. Nagrodê dla zwyciêzcy stanowi³ miecz z dewiz¹ ksiêcia, daj¹cy prawo do tytu³ów i zaszczytów, a prócz tego wspania³y koñ ze stajni ksiêcia i pe³na zbroja z poz³acanej stali, niezwykle misternej roboty. Po zakoñczeniu turnieju zaczyna³y siê niezliczone bale, polo- wania, uczty i inne rozrywki, trwaj¹ce niekiedy nawet dwa tygodnie. Ksiê¿na Lawinia lubi³a te turnieje nie mniej ni¿ jej m¹¿. Widok cieraj¹cych siê rycerzy nape³nia³ radoci¹ jej gor¹ce serce. Czêsto
22 ¿a³owa³a, ¿e nie jest mê¿czyzn¹ tak wielk¹ mia³a ochotê wsi¹æ na konia i wzi¹æ udzia³ w tej krwawej zabawie. I nieraz zdarza³o siê, ¿e zwyciêzca prócz nagrody ksiêcia otrzymywa³ te¿ cenn¹ premiê od piêknej Lawinii. M³oda ksiê¿na by³a w ³o¿u równie odwa¿na i niezmordowana, jak jej wybraniec na polu walki. I rycerze nagrodzeni w ten sposób w na- stêpnym roku znowu rwali siê do walki, ¿eby zas³u¿yæ na jej ³askê. Ciekawe, kto tym razem zostanie zwyciêzc¹? Ksiê¿na cichutko siê zamia³a, wspomniawszy m³odego Braina, tak nieposkromione- go w walce i tak niewprawnego w mi³oci. Na kilka dni zaszyli siê wówczas razem w g³êbi lasu, w jednym z licznych myliwskich dom- ków, podczas gdy ksi¹¿ê i jego gocie uganiali siê po kniei za jele- niami. Stoj¹c w otwartym oknie i spogl¹daj¹c w dal, na zielone wzgó- rza i ciemne zagajniki, m³oda ksiê¿na z radoci¹ myla³a o oczeku- j¹cym j¹ wiêcie i turnieju. Lekki wiaterek igra³ z pasemkiem jej ciem- nych w³osów, pieci³ wysmuk³¹ szyjê, rumiane policzki, wzywa³ tam, w przestworza. Chcia³aby siê czuæ beztroska jak ptak, ale jaka trwo¿- na myl sprawia³a, ¿e chmurzy³a brwi, a na umiechniêtych ustach pojawia³ siê gorzki grymas. Odesz³a od okna, natychmiast zapominaj¹c o m³odym Brainie i o turnieju. Damy stoj¹ce w oddali zauwa¿y³y zmianê nastroju ksiê¿- nej i na znak jej rêki spiesznie opuci³y pokoje Lawinii. Ostatnimi czasy ksiê¿na czêsto je odsy³a³a, pozostaj¹c sama ze swymi nieweso³ymi mylami. Od wczesnego dzieciñstwa wszystko uk³ada³o siê wyj¹tkowo pomylnie w jej ¿yciu, a niew¹tpliwie naj- bardziej powinna siê cieszyæ ze swego ma³¿eñstwa. Ksi¹¿ê i ksiê¿- na, m³odzi i piêkni, stanowili dla ludu ucielenienie idea³u panuj¹cej pary: zachwycano siê ksiêciem Orgeldem, powa¿ano go za to, ¿e rz¹dzi³ zdecydowanie i m¹drze, a j¹, ksiê¿nê Lawiniê, ubóstwiali za urodê i weso³e usposobienie. Do tej pory doskonale rozumieli siê z ksiêciem, przymykaj¹c oczy na swoje grzeszki, nieuniknione w ¿yciu dworskim, wspieraj¹c siê nawzajem w trudnych chwilach. A teraz teraz wszystko sta³o siê jakie chwiejne, nieokrelone, m¹¿ chyba przesta³ jej ufaæ... I gdyby chodzi³o o jak¹ kobietê to jeszcze mog³aby zrozumieæ! Jednak to, co siê dzia³o, by³o tak niepojête, rzuca³o cieñ na jej w³as- ne ¿ycie i le wró¿y³o ksiêciu... Lawinia, zagryzaj¹c wargi i miêtosz¹c koronkow¹ chusteczkê, kr¹¿y³a po pokoju, nie mog¹c znaleæ sobie miejsca. Nie pozosta³o
23 ani ladu po niedawnych przyjemnych mylach. Wreszcie usiad³a w fotelu, machinalnym gestem prostuj¹c falbanki piêknej sukni, nie- bieskiej jak jej oczy. Ksiê¿na usi³owa³a uspokoiæ siê, odegnaæ nie- spokojne myli, ale le¿a³y jej na sercu kamieniem, a nienawiæ na- p³ywa³a niczym purpurowa fala, m¹c¹c myli. Lawinia gwa³townie zerwa³a siê z fotela i wysz³a przez otwarte drzwi na szeroki, zadziwiaj¹co zielony taras. Lekki wiaterek, który nie wiadomo sk¹d wzi¹³ siê w ten upalny dzieñ, ch³odzi³ jej rozpalo- n¹ twarz. Lawinia przesz³a siê po tarasie, niewidz¹cym wzrokiem spogl¹daj¹c na kamienne misy z rosn¹cymi w nich wspania³ymi ró- ¿ami, i zbli¿y³a siê do balustrady. Roztacza³ siê st¹d szeroki widok na okolice Menory, którymi dawniej nigdy nie mog³a siê nacieszyæ. Szeroka dolina, obramowana od strony horyzontu niebieskozielonym pasmem gêstego lasu, z nie- wielkimi ³agodnymi wzgórzami i rzadkimi zagajnikami, ogromne bezdenne niebo, na które patrz¹c zawsze zazdroci³a ptakom, w¹ska wstêga rzeki, nape³niaj¹cej sw¹ wod¹ fosê miejsk¹ wyszystko to dzi zniknê³o, przyæmione niepokojem i bólem. Ech, Orgeld, Orgeld! Jak siê on zmieni³ ostatnio, jak nie jest podobny do dawnego rozs¹d- nego, spokojnego ksiêcia! Odk¹d go zna³a, zawsze chêtnie przeby- wa³ z ludmi dowiadczonymi i m¹drymi, którzy w trudnych sytu- acjach mogli mu s³u¿yæ dobr¹ rad¹. Niew¹tpliwie najlepszy z nich by³ baron Diss z Redbornu. Jaka szkoda, ¿e umar³ rok temu! Jak zagadkowa by³a jego mieræ, a póniej znikniêcie jego ¿ony i sied- miu doros³ych synów! Ca³y dwór hucza³ jak pszczo³y w ulu, wstrz¹- niêty tymi wydarzeniami, a ksiêcia w owym czasie interesowa³o co ca³kiem innego. Ksiê¿na ju¿ wówczas poczu³a, ¿e to nieczysta spra- wa, ale ksi¹¿ê jak gdyby olep³, og³uch³, nie chcia³ nic s³yszeæ ani widzieæ. Trudno uwierzyæ, ale to w³anie da³o pocz¹tek jej k³ótniom z mê- ¿em. I pomyleæ tylko, ¿e winê za to ponosi tylko jeden cz³owiek. Tylko jeden, ale ile z³a spowodowa³! Niech bêdzie przeklêty na wie- ki wieków! Tak, coraz mniej wokó³ ksiêcia ludzi, na których mo¿na pole- gaæ. Albo porzucaj¹ Menorê, wyje¿d¿aj¹c do swoich posiad³oci, albo znikaj¹ w tajemniczy sposób. Na ich miejsce pojawiaj¹ siê nowi ludzie, co grozi buntem, albo... Ksiê¿na przy³o¿y³a do rozpalonego czo³a lodowate d³onie i pad³a na kolana. Mitra, Mitra, Ojcze wszystkiego, co ¿yje! Dopomó¿ córce swo- jej! Dopomó¿ Orgeldowi i jego maleñkiemu synkowi!
24 Po³o¿y³a siê na dywanie, a jej ramionami wstrz¹sa³ bezg³ony szloch. Jednak¿e stopniowo burza w jej duszy ucich³a, ksiê¿na z tru- dem dwignê³a siê, usiad³a i w jej ciemnych, zupe³nie suchych oczach pojawi³y siê z³e b³yski. Je¿eli tylko ona jedna na dworze przeczuwa nadci¹gaj¹c¹ tragediê, musi dzia³aæ! Trzeba tylko poczekaæ na odpowiedni¹ chwilê, a z pewnoci¹ znajdzie jakie wyjcie z sytuacji. Nieraz ju¿ tak bywa³o, trzeba tyl- ko umieæ patrzeæ i s³uchaæ. A teraz musi siê czym zaj¹æ. Ból jak obrêcz¹ ciska³ jak g³owê, zaæmiewa³ wzrok... Lawinia wolno wsta- ³a z pod³ogi i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów drogocenne grzebienie i szpilki. B³yszcz¹ce w³osy ciê¿kimi kasztanowymi falami sp³ynê³y na jej ramiona, siêgaj¹c a¿ do pasa. Podesz³a do lustra, chmurnym wzrokiem spogl¹daj¹c na swe odbicie. Ale oto znów beztroski umiech pojawi³ siê na jej twarzy i tylko w g³êbi oczu jarzy³y siê niebezpieczne iskry. Uderzy³a z³o- tym m³oteczkiem w maleñki gong wisz¹cy tu¿ obok i do pokoju na- tychmiast wesz³y s³u¿¹ce. Ksiê¿na usiad³a w fotelu naprzeciwko lu- stra i za¿¹da³a: Uczeszcie mnie! Do tej sukni muszê mieæ ca³kiem inn¹ fryzu- rê! Z ty³u upnijcie w³osy wysoko, a po bokach zróbcie maleñkie warkoczyki i powplatajcie w nie per³y. Przyniecie te¿ to lekkie bia- ³e wino, które tak lubiê, i s³odycze. Jest mi dzi smutno i macie mnie zabawiaæ rozmow¹! Ju¿ po chwili nalano wina do wytwornego kubka, a na niskim rzebionym stoliku po prawej rêce ksiê¿nej postawiono paterê z ró¿- nymi ³akociami. Lawinia potrz¹snê³a w³osami i spojrza³a figlarnie na jedn¹ ze swych s³u¿ebnic: Jondo, spryciulo, powiedz, jak oczarowa³a piêknego Logra- sa, przecie¿ jeszcze ca³kiem niedawno nawet nie chcia³ spojrzeæ w twoj¹ stronê, mimo ¿e ci¹gle nawija³a mu siê przed oczy. Bêdê rada, jeli skoñczy siê to lubem, i nawet dam ci posag. Jeste dobr¹ dziewczyn¹ i masz zrêczne rêce. No i dlaczego upuci³a grzebieñ? Rozczesuj mi w³osy i nie milcz tak, chcê wiedzieæ, jak ci siê to uda- ³o. Owszem, jeste bardzo ³adna, ale wydaje mi siê, ¿e on wola³ Bri- gindê. Dziewczyna stanê³a w p¹sach, podnios³a kociany grzebieñ i ostro¿nie rozczesuj¹c w³osy Lawinii zaczê³a niemia³o opowiadaæ: Tak, moja pani, tak bardzo siê w nim zakocha³am, ¿e zapom- nia³am o bo¿ym wiecie. A on patrzy³ na tê zarozumia³¹ Brigindê jak na jak¹ boginiê. Och, ile¿ ³ez wyla³am z powodu mojego Logra-
25 sa! Stroi³am siê, ale nic nie pomaga³o, w ogóle mnie nie zauwa¿a³, a¿ nagle... Ksiê¿na odstawi³a kubek z nie dopitym winem, wziê³a garæ su- szonych orzechów i umiechnê³a siê, dodaj¹c odwagi za¿enowanej dziewczynie. Jonda zaczê³a mówiæ dalej: A przecie¿ ta Briginda wcale nie jest lepsza ode mnie! Te¿ co pierwsza uczennica g³ównej hafciarki! Tylko ¿e nosa zadziera, jakby by³a wielk¹ dam¹, mo¿e to mu siê w niej spodoba³o? Ale prze- cie¿ i ja tak potrafiê, jeli tylko zechcê! Lawinia nie wytrzyma³a i zamia³a siê: No to od³ó¿ grzebieñ i poka¿ nam, jak siê nosi ta zarozumia³a Briginda, i jak ty siê zachowujesz przy nim, moja ma³a figlarko! Jonda, omielona jej s³owami, od³o¿y³a grzebieñ na stolik, wy- sz³a na rodek pokoju, koniuszkami palców unios³a spódnicê i z wy- soko zadart¹ g³ow¹ zrobi³a kilka wolnych kroczków w stronê ksiê¿- nej. Wysz³o to tak zabawnie i realistycznie, ¿e Lawinia znów siê rozemia³a, rozsypuj¹c orzechy po pod³odze. Dziewczêta rzuci³y siê, by je pozbieraæ, a Jonda, zatoczywszy kr¹g po pokoju, zatrzyma³a siê przed ksiê¿n¹ i sk³oni³a z powag¹. Jeste wspania³a i cieszê siê, ¿e ten ch³opiec dostanie siê to- bie, a nie Brigindzie. A teraz powiedz wreszcie, na czym polega ca³y sekret bo przecie¿ co w tym jest, prawda, Jondo? Tak, pani, ale to by³o straszne... Zdecydowa³am siê... S³ysza- ³am, ¿e... Dziewczyna zmiesza³a siê, nie wiedz¹c, jak to powiedzieæ. No, co z tob¹? Ciekawa jestem twojej historii i rozkazujê, ¿eby mówi³a dalej! Ksiê¿na, udaj¹c, ¿e siê gniewa, nachmurzy³a siê i tupnê³a nog¹. Zaraz... zaraz wszystko opowiem wyszepta³a Jonda, pod- chodz¹c bli¿ej. Lawinia da³a znak jednej ze s³u¿ek, by postawi³a u jej nóg zydel obity srebrzyst¹ materi¹. Jonda usiad³a na nim pos³usznie, ciskaj¹c rêkoma kolana, i zaczê³a opowiadaæ. S³u¿ki, zapominaj¹c o grzebieniach i w³osach swojej pani, zamar³y bez ruchu, a i sama Lawinia odwróci³a siê od lustra i wpi³a wzrokiem w przestraszone i zarazem szczêliwe oczy Jondy. Ja... ja posz³am do czarownicy... do starej Wegdy... szepnê- ³a dziewczyna, zakrywaj¹c twarz d³oñmi. Za plecemi ksiê¿nej jej s³u¿ki poruszy³y siê przera¿one. Lawinia uciszy³a je gestem rêki i za- pyta³a zdziwiona: Do czarownicy? Do Wegdy? Nigdy o takiej nie s³ysza³am. I co, potrafi pomóc zakochanym? Serce jej mocno zabi³o i bezdwiêcz-
26 ny g³os szepn¹³ w duszy: Tego ci w³anie potrzeba! Nie przegap okazji!. O, pani, ona pojawi³a siê w Menorze ca³kiem niedawno, naj- wy¿ej rok temu, ale wielu ju¿ j¹ zna! Pomaga wszystkim zakocha- nym, niemia³ym i tym, którzy pragn¹ pozbyæ siê wrogów lub chc¹ poznaæ w³asn¹ przysz³oæ. Najpierw wywró¿y³a, ¿e Logras do mnie bêdzie nale¿a³, nie do Brigindy, i dopiero wtedy zgodzi³a siê uczyniæ mnie szczêliw¹. Ona nie walczy z losem, tylko mu pomaga tak w³anie powiedzia³a... Posz³am do niej noc¹, sama jedna, nawet bez pochodni. Jak uda- ³o mi siê znaleæ w ciemnoci jej domek, wie o tym tylko ksiê¿yc, który wyjrza³ akurat zza chmur, kiedy omal nie przesz³am mimo... Och, jak strasznie jest w miecie, kiedy siê idzie do czarownicy! Mia³am wra¿enie, ¿e kto siê za mn¹ skrada, a w krzakach ko³o dro- gi ci¹gle co potrzaskiwa³o i popiskiwa³o. Tysi¹c razy gotowa by³am zawróciæ, ale jak tylko przypomina³am sobie zwyciêski umiech Bri- gindy i Lograsa obok niej, natychmiast przybywa³o mi odwagi i sz³am dalej. I co by³o potem? Dosz³a wiêc do jej domu... Dosz³am do jej domu, a zza chmur w³anie wyjrza³ ksiê¿yc. Stanê³am na ganku i zapuka³am do drzwi. W domku by³o ciemno, nie wieci³o siê ¿adne okno, ale drzwi natychmiast siê otworzy³y i us³ysza³am skrzypi¹cy g³os: Wejd, wejd, dziewczyno, dzi jest twoja noc i czekam na ciebie!. Och, jak siê przestraszy³am, ale ju¿ siê nie mog³am wycofaæ. Drzwi zamknê³y siê za mn¹ i znalaz³am siê w ca³kowitych ciemnociach. Serce nieomal wyskoczy³o mi z piersi, myla³am, ¿e zaraz umrê ze strachu. Nagle, sama nie wiem jak, zapa- li³a siê jedna lampa, druga, trzecia... Sta³am porodku ogromnej izby, tak wielkiej, ¿e w ¿aden spo- sób nie mog³aby siê pomieciæ w tym domku na kurzej nó¿ce, do którego przed chwil¹ wesz³am. A obok mnie sta³a chuda, wysoka starucha w czarnej sukni z czerwonymi frêdzlami. Bez s³owa zapro- wadzi³a mnie w drugi koniec izby, posadzi³a na krzele, sama usia- d³a obok i zaczê³a wpatrywaæ siê w moj¹ d³oñ. Trudno opisaæ, jak siê wówczas ba³am! Co tam by³o takiego strasznego? z ciekawoci¹ zapyta³a ksiê¿na. Dziewczêta za jej plecami zamar³y, boj¹c siê poruszyæ. Siedzisz, starucha ogl¹da twoj¹ d³oñ, co w tym takiego dziw- nego?
27 W tej ogromnej izbie ca³y czas lata³y jakie ptaki czy nieto- perze, muskaj¹c mnie swymi skrzyd³ami. Wzdryga³am siê, a staru- cha gniewnie spogl¹da³a na mnie czerwonymi oczami. Klnê siê na Mitrê, ¿e mia³a czerwone oczy! Ch³ód przeszed³ Lawinii po plecech, ale w dalszym ci¹gu spo- kojnie wypytywa³a wzburzon¹ dziewczynê: Czemu zamilk³a? Ciekawa jestem, co by³o dalej. Mów i nie bój siê, przecie¿ masz to ju¿ za sob¹! Och, pani, jak tylko sobie to przypomnê, zimno mi siê robi ze strachu! Potem, kiedy powiedzia³a, ¿e Logras jest mi pisany przez los, natychmiast zniknê³y gdzie ptaki i nietoperze, a oczy czarow- nicy sta³y siê ca³kiem zwyczajne, czarne, wcale nie takie z³e. Pog³a- dzi³a mnie po g³owie i powiedzia³a: Jeste odwa¿n¹ dziewczyn¹, skoro tu przysz³a! S³usznie zrobi³a, o szczêcie trzeba walczyæ! Jeli jest ci przeznaczone, nikomu go nie oddawaj!. D³ugo jeszcze co mrucza³a i ³agodnie g³aska³a mnie po g³owie. Tak os³ab³am, ¿e prawie zasnê³am. A kiedy z trudem otworzy³am oczy, na d³oni staru- chy le¿a³ medalion, o ten. Jonda pokaza³a prosty medalion wisz¹- cy na jej szyi: metalowy, owalny, z maleñkim kwiatuszkiem z nie- bieskich kamyków. Czarny jedwabny sznurek jaskrawo kontrastowa³ z delikatn¹ skór¹ i przez to szyja dziewczyny wydawa³a siê jeszcze bielsza. A nastêpnego dnia, o pani, mój Logras ca³kiem siê odmieni³. Kiedy przechodzi³am obok niego, nagle siê zatrzyma³ i spojrza³ na mnie takim wzrokiem, ¿e pomyla³am: mo¿e wzi¹³ mnie za moj¹ pani¹, piêkn¹ ksiê¿nê? Lawinia, miej¹c siê, poklepa³a dziewczynê po policzku: Widzê, ¿e ju¿ ¿artujesz, a wiêc minê³y twoje lêki. Mówisz, ¿e teraz patrzy tylko na ciebie? A co z t¹ zarozumia³¹ Brigind¹? Spogl¹da na mnie jak rozwcieczona kotka, ale po tym, co prze¿y³am w domku czarownicy, niczego ju¿ siê nie bojê, ¿ebym tylko mia³a Lograsa. A bêdê go mia³a i niczego mi wiêcej nie trzeba. Jak mówi³a, gdzie mieszka ta starucha? Wyobra¿am sobie, jak straszno by³o iæ samej w ciemnociach. Przez któr¹ furtkê wy- sz³a? Od ty³u, potem przesz³am przez ca³¹ alejê, znalaz³am siê na ulicy Szkar³atnej Baszty i skrêci³am w trzeci zau³ek. Tam, w samym jego koñcu, przesz³am przez jar i skrêci³am na prawo. Odnalaz³am niemal po omacku pi¹ty dom i wtedy w³anie zawieci³ ksiê¿yc. Naj- pierw wybra³am siê tam w dzieñ, ¿eby noc¹ nie zab³¹dziæ, i zapa-
28 miêta³am ten dom po wysokim uschniêtym drzewie na podwórzu. Nigdzie wiêcej nie ma tam takich, tylko niskie krzaki. Och, jak by³o strasznie w nocy! Znowu wzdrygnê³a siê, wspominaj¹c swoj¹ przy- godê. Lawinia potrz¹snê³a nie uczesanymi ci¹gle w³osami i powiedzia³a: Jondo, tak mnie zabawia³a, ¿e zapomnia³am o swojej fryzu- rze. Masz tu na szczêcie mój ulubiony piercieñ, a przed lubem jeszcze co ci podarujê. Teraz za szybko rozczeszcie mi w³osy i za- ³ó¿cie na nie siatkê z ma³ymi pere³kami, poniewa¿ zrezygnowa³am z wysokiej fryzury. Szczêliwa Jonda i inne s³u¿ki zajê³y siê w³osami swej pani, a ona, w zadumie gryz¹c s³odkie orzechy i dopijaj¹c wino, nieweso³o umie- cha³a siê do swoich myli. IV Do wiêta Obfitoci Mitry pozosta³y zaledwie trzy dni i by³a to ostatnia noc, kiedy ksiê¿na mog³a zrealizowaæ swe zamys³y. Wszy- scy doskonale wiedzieli, ¿e wró¿bici, magowie i prorocy trzy dni przed wiêtem trac¹ sw¹ moc, a jeli mimo to usi³uj¹ co uczyniæ, przepowiedzieæ, Przejaniejszy nie ma dla nich litoci: zaledwie kupka popio³u pozostaje z takiego niepos³usznego cz³owieka. Tylko kap³a- ni wi¹tyni Mitry w owe dni urz¹dzali uroczyste procesje na pola i pastwiska, prosz¹c boga o dobre urodzaje na przysz³y rok. Lawinia, gdy dziewczêta u³o¿y³y jej w³osy, odes³a³a je i zadu- ma³a siê. Do wieczora jeszcze daleko, ale nie mo¿e przecie¿ niczym jaka s³u¿ka wyjæ z dworu, ¿eby w bia³y dzieñ zbadaæ drogê. A wiêc trzeba bêdzie iæ noc¹, przemykaæ siê nie znanymi ciemnymi ulicz- kami, przedostaæ siê przez jar w dodatku bez pochodni! Chocia¿ mo¿e to i lepiej: nikt nie zobaczy samotnego wiat³a wêdruj¹cego w ciemnoci, nikt nie bêdzie jej ledzi³. Musi to zrobiæ sama. Sama... Tylko ona pozosta³a dzi w pa³acu... Nie, jest jeszcze maleñki ksi¹¿ê, przysz³y w³adca Bergheimu, jej radoæ i nadzieja. Jest on tak bezbronny, a ³atwo przekupiæ niañkê czy s³u¿¹c¹... Ksiê¿na gwa³townie zerwa³a siê i ogarniêta najgorszymi prze- czuciami skierowa³a siê do pokoi maleñkiego ksiêcia. Biegn¹c w¹- skim korytarzem przestraszy³a s³u¿¹ce, które nios³y paterê z owoca- mi i ¿ywego zaj¹czka. Otworzy³a drzwi i wpad³a do sypialni. Na
29 miêkkim dywanie porodku komnaty siedzia³ trzyletni z³otow³osy ch³opczyk i mia³ siê weso³o, patrz¹c wielkimi oczami na udomo- wion¹ sójkê, która przycupnê³a na oparciu krzes³a. Wierci³a siê tam, potrz¹sa³a ogonkiem i niewyranie powtarza³a s³owa, których nauczy- ³y j¹ s³u¿ki: Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz! Przeskoczy³a na poduszkê le¿¹c¹ u nóg ch³opca i krêci³a g³ow¹, spogl¹daj¹c na niego chytrymi b³yszcz¹cymi oczkami. Na widok ksiê¿nej sójka kilka razy podskoczy³a na poduszce, przelecia³a na kotarê wysokiego ³ó¿ka i stamt¹d odezwa³a siê jeszcze g³oniej: Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz! Ten widok uspokoi³ ksiê¿nê. Usiad³a na poduszkach obok ch³op- ca. A on, ci¹gle siê miej¹c, wtuli³ twarz w falbany jej spódnicy. La- winia wziê³a z r¹k s³u¿ki maleñkiego zaj¹czka, posadzi³a go na dy- wanie i powiedzia³a do syna: Popatrz, Eryku, co ci przyniesiono z lasu! Oj, mamo, on skacze! Zaraz st¹d ucieknie! S³u¿¹ce obst¹pi³y ich ze wszystkich stron i roz³o¿y³y szerokie spódnice, nie pozwalaj¹c zaj¹czkowi uciec do k¹ta, a maleñki Eryk, tupi¹c mocnymi nó¿kami, zacz¹³ siê uganiaæ za t¹ ¿yw¹ zabawk¹ po ca³ej sypialni. Lawinia pozosta³a z synem do samego wieczora i dopiero gdy usn¹³, uda³a siê do siebie. S³u¿¹ce pomog³y jej siê rozebraæ i ode- sz³y. Tego wieczora nie by³o ksiêcia we dworze wytropiono nie- dwiedzie i z samego rana ksi¹¿ê wraz z dziesi¹tkiem baronów i dru- ¿yn¹ strzelców uda³ siê do pó³nocnego lasu. Ta noc nale¿a³a do niej. Ubra³a siê w ciemn¹ sukniê, mocne myliwskie buty i szeroki ciemny p³aszcz z kapturem. Zamkn¹wszy od wewn¹trz drzwi, bez- szelestnie podesz³a do rzebionej boazerii w k¹cie sypialni. Lekko nacisnê³a okr¹g³¹ rozetkê, niemal niewidoczn¹ wród lici ornamen- tu, i umiechnê³a siê, widz¹c, jak wolno otwieraj¹ siê przed ni¹ ta- jemne drzwi, prowadz¹ce do ogrodu. W samym jego koñcu, w piêk- nej grocie, gdzie tak przyjemnie odpoczywa³o siê w upalne dni, by³o wyjcie z pa³acu, o którym wiedzieli tylko ona i ksi¹¿ê. Cichcem wysz³a z obroniêtej bluszczem pieczary i szybkim kro- kiem uda³a siê w stronê furtki. Dwa razy przekrêci³a klucz w zamku i furtka otworzy³a siê bez skrzypu. Jedna chwila i ksiê¿na niczym nocna æma rozp³ynê³a siê w ciemnoci. Lawinia bieg³a ciemn¹ alej¹, niemal nie dotykaj¹c nogami zie- mi, nie czuj¹c ani odrobiny strachu. P³omieñ nienawici, trawi¹cy jej