conan70

  • Dokumenty315
  • Odsłony11 963
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów332.1 MB
  • Ilość pobrań9 030

Conan -64- Conan i podziemie niewoli

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :575.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Conan -64- Conan i podziemie niewoli.pdf

conan70 EBooki Conan Tomy 1-72
Użytkownik conan70 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

– 5 – I Przed samotnym podró¿nym wyros³a zbita œciana lasu, a droga, do tej pory dobra i szeroka, tutaj, w mroku wiekowych sosen i œwier- ków, zaczê³a wydawaæ siê w¹sk¹ œcie¿k¹, która lada chwila zagubi siê w leœnej trawie i k³uj¹cych krzakach pokrytych dojrza³ymi czer- wonymi jagodami. Jednak¿e jeŸdziec, wolno zag³êbiaj¹cy siê w las, najwidoczniej dobrze zna³ tê okolicê. Jecha³ wypuœciwszy z rêki wodze, z przyjemnoœci¹ siê rozgl¹da³ i pe³n¹ piersi¹ wdycha³ o¿yw- cze leœne powietrze. Jaskrawe promienie niezbyt gor¹cego s³oñca, którym uda³o siê przebiæ przez gêst¹ zas³onê ga³êzi, tworzy³y z³ociste plamy na poro- œniêtych traw¹ koleinach. Potê¿ny ogier bezg³oœnie st¹pa³ po miêkkiej ziemi, a jeŸdziec co jakiœ czas zrywa³ kilka aromatycznych jagód ze zwisaj¹cych nad drog¹ krzaków. Ta puszcza, przez któr¹ prowadzi³a droga, by³a tak podobna do gêstych lasów jego rodzinnej Cymmerii, ¿e chwilami zapomina³, gdzie siê znajduje i dok¹d zmierza. Surow¹ twarz jeŸdŸca rozpromienia³ ³agodny uœmiech, gdy bra³ do ust kolejn¹ garœæ jagód. Ich znajomy z dzieciñstwa smak budzi³ wspomnienia rodzinnego kraju. Jasne niebieskie oczy pod gêstymi brwiami, które w chwilach gniewu b³yszcza³y oœlepiaj¹co i przera- ¿a³y wrogów bij¹c¹ z nich nienawiœci¹, teraz spogl¹da³y spokojnie i ³agodnie. Niesforne czarne w³osy rozsypa³y siê na ramionach, skry- waj¹c potê¿n¹ szyjê. Na oko jeŸdziec mia³ ze trzydzieœci lat, lecz blizn i szram na rêkach i twarzy starczy³oby dla trzech posiwia³ych wojów, by mogli

– 6 – wieczorami, przy kielichu dobrego wina, z dum¹ opowiadaæ o swo- ich wyczynach. Szramy nie psu³y widoku, wrêcz podkreœla³y piêkno jego dumnej, mê¿nej twarzy: twarde, w³adcze usta i energiczny pod- bródek œwiadczy³y o wewnêtrznej sile i niez³omnej woli. By³ to wê- drowny rycerz, poszukiwacz przygód, który nigdzie nie zatrzymy- wa³ siê na d³u¿ej, traktuj¹cy ca³y œwiat jak dom rodzinny. Solidna i wygodna odzie¿ podró¿na, chroni¹ca od upa³u i ch³o- du jego potê¿ne, sprawne cia³o, para skórzanych sakw na baga¿, przy- troczonych do siod³a ogromnego karego ogiera, szeroki miecz wi- doczny spod p³aszcza i para sztyletów przy pasie – wskazywa³o, ¿e podró¿ny jest cz³owiekiem, który z niejednego pieca jad³ chleb. Conan – tak mia³ na imiê jeŸdziec, samotnie przedzieraj¹cy siê przez gêsty las – potrz¹sn¹³ g³ow¹, otar³ rêce o skraj tuniki i da³ ostro- gê wolno id¹cemu koniowi. Nie, to jeszcze nie Cymmeria, ostatecz- ny cel jego podró¿y, ale st¹d jest ju¿ niedaleko... Zreszt¹ i w tych stronach mia³ do za³atwienia parê spraw. Kilka dni temu opuœci³ Belverus, stolicê Nemedii, i zmierza³ prosto do pó³nocnego ksiêstwa Bergheim. Lato mia³o siê ku koñco- wi i zbli¿a³o siê œwiêto Obfitoœci Mitry. Conan mia³ powód, by w³a- œnie w wigiliê tego œwiêta znaleŸæ siê w Menorze, g³ównym mieœcie ksiêstwa. Gdy wspomnia³ teraz o tym, uœmiechn¹³ siê weso³o, b³y- skaj¹c bia³ymi zêbami, i jeszcze bardziej ponagli³ konia. Poch³oniêty myœlami podró¿ny nie zwraca³ uwagi na refleksy s³oñca, na krzaki z dojrza³ymi jagodami ani na œpiew ptaków w ko- ronach drzew, gdy nagle jego uwagê zwróci³ odg³os, ca³kowicie obcy w tym lesie. Znowu rozleg³ siê ten dziwny dŸwiêk, nieco przypomi- naj¹cy g³os ludzki, i jeszcze raz, ju¿ bli¿ej... Conan œci¹gn¹³ wodze, ostro¿nie zbli¿aj¹c siê do tego kogoœ, kto szed³ lub jecha³ przed nim œcie¿k¹ i od czasu do czasu coœ chrypliwie wykrzykiwa³. Wkrótce przed Conanem zamajaczy³ zad gniadego konia, wol- no st¹paj¹cego leœn¹ drog¹. JeŸdziec, niedbale siedz¹cy w siodle, bezlitoœnie szarpa³ struny erty. Jej brzêcz¹cy dŸwiêk najwyraŸniej ca³kowicie go satysfakcjonowa³. Co jakiœ czas milkn¹³, ¿eby nabraæ w p³uca powietrza, i znów wydziera³ siê na ca³y las: ...Gdy ksiê¿yc wzejdzie – Pobiegnê do ciebie, Tylko muszê siê najpierw napiæ! Kiedy przyjdzie czas, O¿eniê siê z tob¹,

– 7 – Tylko muszê siê najpierw napiæ! ¯eby dzieci wykarmiæ, Zacznê pracowaæ, Tylko muszê siê najpierw napiæ! A jak czas swój prze¿yjê, Do grobu mnie z³o¿¹, Tylko muszê siê najpierw napiæ! Wykrzykn¹wszy ostatnie s³owa, nieznajomy najwidoczniej stwierdzi³, ¿e chocia¿ œmieræ jeszcze nie przysz³a, jednak wypiæ i tak mo¿na, i zacz¹³ po omacku szukaæ za plecami buk³aka z winem. Koñ, znaj¹cy zwyczaje swego pana, zatrzyma³ siê i Conan, niemal zrów- nawszy siê z nimi, z ciekawoœci¹ przygl¹da³ siê œpiewakowi. By³ to rudawy, pyzaty mieszczanin, nie ubogi, s¹dz¹c po niegdyœ eleganckim zielonym p³aszczu i miêkkich trzewikach z wierzchem z wyt³aczanej skóry. Koszulê z cienkiego p³ótna i br¹zow¹ skórzan¹ kamizelê pokrywa³y niezliczone t³uste plamy i zacieki z czerwonego wina. Solidne spodnie z drogiej tkaniny równie¿ nosi³y œlady hulasz- czego ¿ycia w³aœciciela. Conan doskonale zna³ ten typ ludzi: jeœli dziœ w sakiewce pobrzêkuj¹ pieni¹dze, mo¿na wyrzuciæ ca³¹ star¹ garde- robê i ubraæ siê nie gorzej od tych, którzy zadzieraj¹ nosa na g³ównej ulicy. A potem, napiwszy siê wina, budzi siê taki elegant w rynsztoku i idzie do szynku, ¿eby przepuœciæ ostatnie grosze... Poprzedni¹ noc spêdzi³ zapewne w stogu siana – z potarganych w³osów bowiem stercza³y ŸdŸb³a trawy, a zmiêta twarz a¿ nadto wymownie œwiadczy³a o tym, ¿e w pachn¹cym ³o¿u towarzyszy³ mu skórzany buk³ak. Poczuwszy wreszcie na sobie spojrzenie Conana, nieznajomy gwa³townie siê odwróci³, œciskaj¹c pod pach¹ star¹ ertê i nieumiejêt- nie próbuj¹c wyci¹gn¹æ miecz, który ugrz¹z³ w pochwie. Powa¿ny- mi jasnoszarymi oczyma spojrza³ w œmiej¹ce siê niebieskie oczy Conana. – Czego siê gapisz? JedŸ dalej! Droga szeroka! – Nie chcia³ siê widaæ popisywaæ przed przypadkowo napotkanym cz³owiekiem, ale Conan nie zamierza³ go wyprzedzaæ. – Mo¿e specjalnie ciê dogoni³em, ¿eby pos³uchaæ, jak œpiewasz? A gdy jeszcze grasz na tym instrumencie, prawdziwie rajska muzyka rozlega siê po ca³ym lesie! Nieznajomy potrz¹sn¹³ kud³at¹ g³ow¹, zostawi³ w spokoju miecz i z dum¹ wyci¹gn¹³ ertê spod pachy.

– 8 – – Tak, ta moja maleñka przyjació³ka pomaga mi skracaæ czas w podró¿y. A pieœni znam tyle, ¿e móg³bym œpiewaj¹c bez przerwy objechaæ ca³¹ Nemediê. – ¯eby tylko buk³ak przy pasie zawsze by³ pe³en, prawda? – Conan mrugn¹³ porozumiewawczo. Konie spokojnie sz³y drog¹, a podró¿ni, którzy poczuli do sie- bie nag³¹ sympatiê, co zdarza siê u ludzi zd¹¿aj¹cych w tê sam¹ stro- nê, rozeœmieli siê z ulg¹. Rudow³osy, uznawszy, ¿e mo¿na nie krêpo- waæ siê przy tym cz³owieku, siêgn¹³ po buk³ak, czule poklepa³ d³oni¹ dwa inne, zawieszone z drugiej strony siod³a, i chciwie przy³o¿y³ go do ust. Po zaspokojeniu pragnienia otar³ usta i wyci¹gn¹³ buk³ak w stronê Conana. – OrzeŸwij siê, jeœli masz ochotê! I uwierz, ¿e Rudy Biorri czê- stuje tylko najlepszym winem. Najbardziej kocham w ¿yciu dwie rzeczy – dobre wino i dobre konie! Conan zaœmia³ siê i poklepa³ go po ramieniu, a potem wskaza³ na ertê, któr¹ weso³ek zawiesi³ teraz na plecach niczym ³uk. – Nie, Rudy Biorri ma nie dwie, lecz trzy s³abostki – wino, ko- nie i dobre pieœni. Nieprawda¿? – Tak, jak mog³em zapomnieæ o mojej maleñkiej przyjació³ce, o mojej ercie ze srebrzystym g³osem porannego ptaszka! Pos³uchaj, zaraz ci zagram! – I zacz¹³ szamotaæ siê z obszernym p³aszczem, chc¹c wydobyæ z jego fa³d zawieszon¹ na plecach ertê. Conan, który zdo³a³ siê ju¿ przekonaæ, jak bezlitoœnie szarpie on struny, postanowi³ odwróciæ uwagê swego towarzysza podró¿y i ³yk- n¹³ wina. – Oho! – zawo³a³. – Ale wino! Chyba z królewskich piwnic! W szynkach takiego siê nie dostanie. Rudy Biorri natychmiast zapomnia³ o ercie i gwa³townie zwró- ci³ siê w stronê Conana. – S³uchaj, mój towarzyszu podró¿y, powiedz, jak siê nazywasz, i daj mi buk³ak, ¿ebym móg³ siê napiæ za twoje zdrowie. S³usznie mówisz! Trafi³eœ w samo sedno. Oczywiœcie, ¿e to wino z królew- skich piwnic. No, dawaj buk³ak. Jak siê nazywasz? – Jestem Conan, przyjacielu, Conan-Cymmerianin. – Od razu wiedzia³em, ¿e jesteœ Cymmerianinem. No có¿, Cona- nie, twoje zdrowie, i niech ci Mitra zawsze pozwoli dojrzeæ to, co da siê zobaczyæ, a nawet jeszcze wiêcej. – I wino znowu weso³o zabulgota³o. Wreszcie, po kilkakrotnym przejœciu z r¹k do r¹k, znacznie ju¿ l¿ejszy buk³ak zosta³ przytroczony do siod³a i jeŸdŸcy w doskona-

– 9 – ³ych humorach ruszyli w dalsz¹ drogê. Rudy Biorri nie móg³ usie- dzieæ spokojnie w siodle. Wypuœci³ z r¹k wodze, pozwalaj¹c, by koñ sam wybiera³ drogê, wymachiwa³ rêkami, wierci³ siê, pok³ada³ siê koniowi na szyi – jakby siedzia³ na ³awie w szynku, a w spodniach uwiera³ go cierñ. Koñ flegmatycznie szed³ naprzód, starannie prze- stawiaj¹c d³ugie nogi, obchodz¹c do³y i kretowiska, wcale nie przej- muj¹c siê weso³ym jeŸdŸcem, który co pewien czas kurczowo chwy- ta³ siê jedwabistej grzywy. – Biorri, ale masz konika! Patrzê i podziwiam, jak znosi twoje fanaberie. Wed³ug mnie ju¿ dawno powinien ciê zrzuciæ. – Te¿ gadanie! Zrzuciæ! Wprost nie do pomyœlenia, ¿eby moja ukochana Zolda powa¿y³a siê na coœ takiego. Mo¿esz, przyjacielu, d³ugo na to czekaæ, ale i tak siê nie doczekasz. Zrzuciæ! Wolne ¿ar- ty! – Mówi¹c to, czule poklepa³ koby³ê po szyi. Zolda w podziêce zar¿a³a cichutko i potrz¹snê³a ³bem, podzwa- niaj¹c wêdzid³em. Sz³a, miarowo przestawiaj¹c cienkie nogi, a Ru- dy Biorri siedzia³ teraz dumnie wyprostowany w siodle. – Wiesz, jak trafi³a do mnie ta moja gwiazdeczka? Nikomu o tym nie mówi³em i wszyscy s¹dz¹, ¿e kupi³em j¹, kiedy mia³em pieni¹- dze. Nie, nigdy nie by³em na tyle bogaty, ¿eby kupiæ dobrego konia. Miewa³o siê pieni¹dze, ale nie a¿ takie. Ej, Zoldo, zatrzymaj siê, musimy za ciebie wypiæ! – I znowu siêgn¹³ po buk³ak. Koñ pos³usznie zatrzyma³ siê, co jakiœ czas potrz¹saj¹c z³ocist¹ grzyw¹. – No, Zoldo, ¿ebyœmy siê nigdy nie rozstali! – Chciwie ³ykn¹³ wina. – Przyjacielu, napij siê i ty za moj¹ Zoldê, za swego karego, za wszystkie wspania³e koniki! – W jego jasnych oczach b³ysnê³a ³za, stoczy³a siê na czerwony, spotnia³y nos i kapnê³a na spodnie. Konie znów sz³y obok siebie, a Biorri odkaszln¹³, poci¹gn¹³ nosem i zacz¹³ opowiadaæ: – Tak, przyjacielu, taka to by³a historia... Ró¿ne rzeczy robi³em w ¿yciu, czasem œpiewa³em, kiedy indziej œwisn¹³em komuœ mie- szek, ale koni kraœæ nie zdarzy³o mi siê. Nigdy nie czu³em siê do tego zdolny. Wiedzia³em, ¿e jak tylko spróbujê, natychmiast wpadnê. Ka¿dy powinien robiæ swoje, moja rzecz to œpiewaæ pieœni i opowia- daæ bajki... No to jak¿e by³o z moj¹ Zold¹? Przecie¿ ukrad³em j¹, mimo wszystko ukrad³em! A mo¿e sama da³a siê ukraœæ? Ci¹gle siê nad tym zastanawiam. Pewnego razu siedzia³em sobie w ober¿y, pi- ³em wino i czeka³em, a¿ zapadnie wieczór i zbierze siê wiêcej ludzi, bym móg³ zagraæ na ercie, zaœpiewaæ kilka starych pieœni i opowie-

– 10 – dzieæ o s³awnym rozbójniku Karrasie, kiedy nagle na ulicy zastuka³y kopyta, zar¿a³ koñ, rozleg³y siê g³oœne okrzyki. Gospodarz na z³a- manie karku rzuci³ siê do drzwi. Tak jak siê spodziewa³em, bez przerwy k³aniaj¹c siê wprowa- dzi³ do sali czterech bogato odzianych podró¿nych. S³u¿ba od razu zaczê³a szykowaæ im stó³ przed kominkiem, a my musieliœmy siê usun¹æ na bok. Jednym s³owem – wielkie paniska... Od razu zrozumia³em, ¿e dziœ nie bêdê tu œpiewa³. Nowo przy- byli siedzieli zasêpieni, wynioœli i jedli w milczeniu. Gospodarz mio- ta³ siê jak oparzony, przygotowywa³ im najlepsze komnaty, a ja po- ma³u dopi³em swoje wino, œci¹gn¹³em z s¹siedniego sto³u pieczon¹ kaczkê i wymkn¹³em siê na dwór. Och, Mitro, co ja tam zobaczy- ³em! Wiesz, ³yknijmy sobie jeszcze. – I buk³ak z resztkami wina znów zacz¹³ kr¹¿yæ miêdzy nimi, odœwie¿aj¹c zaschniête usta. Conan jecha³ obok Rudego Biorri, z przyjemnoœci¹ s³uchaj¹c tej paplaniny nieoczekiwanego wspó³towarzysza podró¿y. Ciekawie opowiada, ma dobre wino, ¿eby tylko nie œpiewa³. – Tak, o czym to ja mówi³em? Aha, ju¿ sobie przypomnia³em – na dworze sta³y uwi¹zane cztery konie. S³udzy krêcili siê ko³o kuch- ni, a ja sta³em, z otwart¹ gêb¹, podziwiaj¹c te rumaki. A w³aœciwie patrzy³em na ni¹... S³uchaj, Cymmerianinie, czy zdarzy³o ci siê kie- dyœ zakochaæ w jakiejœ kobiecie od pierwszego wejrzenia, na ca³e ¿ycie? – Od pierwszego wejrzenia tak, ale ¿eby na ca³e ¿ycie... – Nie szkodzi, grunt, ¿e znasz to uczucie i potrafisz mnie zro- zumieæ. To w³aœnie by³a ona, ta moja figlarka. – Z czu³oœci¹ podra- pa³ koby³ê miêdzy uszami. – Patrzy³a na mnie wyczekuj¹co, a ja podchodzi³em do niej coraz bli¿ej, i bli¿ej... W g³owie mi hucza³o, ju¿ sam nie wiedzia³em, co czyniê. Krótko mówi¹c, odwi¹za³em j¹ od koniowi¹zu w samym œrodku bia³ego dnia, na oczach ludzi. No i co robiæ dalej? Wzi¹æ za uzdê i prowadziæ? Szczerze mówi¹c, chcia- ³em to uczyniæ, ale siê zl¹k³em. Ci nowo przybyli goœcie, uzbrojeni po zêby, dogoni¹ mnie i posiekaj¹ na kawa³ki. W tej samej chwili na ganek wyszed³ gospodarz i zawo³a³: „Ej, Klime, ¯edir, wy lenie, na- tychmiast macie mi z³owiæ na ³¹ce parê gêsi i zaprowadŸcie konie do stajni! Bo jak nie, to najpierw ja, a potem ci panowie obedrzemy was ze skóry! A ty czego tu stoisz, gamoniu? – To do mnie zwróci³ siê tak ten t³usty wieprz! – Wynoœ siê st¹d! Dziœ nie pora na twoje pie- œni! Panowie s¹ zmêczeni i chc¹ mieæ ciszê!”. Powiedziawszy to, znikn¹³ w drzwiach gospody.

– 11 – A ja, wœciek³y na niego, zupe³nie zapomnia³em o koniu i prze- klinaj¹c gospodarza ostatnimi s³owami, powlok³em siê ulic¹ w po- szukiwaniu innego zajazdu. Odszed³em ju¿ doœæ daleko, gdy nagle s³yszê: za moimi plecami postukuj¹ kopyta, jakby ktoœ stêpa jecha³ na koniu. Zszed³em na bok – odwróci³em siê i – o bogowie, to by³a ona, moja œlicznotka! Podesz³a i stanê³a, zagl¹da mi w oczy, niczym wierna ¿ona! Wskoczy³em na jej grzbiet i uciek³em z tej mieœciny. Od tej pory nie rozstajemy siê ze sob¹. Jest dla mnie niczym niañka. Jeœli przebiorê miarkê i spadnê z siod³a, sama mnie dowiezie do go- spody lub zwali pod jakiœ krzak. Tak to jest, bracie... – I znowu po- ci¹gn¹³ nosem. S³oñce chyli³o siê ku zachodowi, ostatnie promienie oz³aca³y czubki drzew, a w dole, przy korzeniach, gêstnia³y wieczorne cienie. Conan, bacznie przypatruj¹c siê zaroœlom po obu stronach drogi, zapyta³ przycich³ego Biorriego: – Nie pierwszy raz jedziesz t¹ drog¹, prawda? Jak tu u was, spo- kojnie? Czy te¿ rozbójnicy grasuj¹ w tych odleg³ych od stolicy la- sach? – Dawniej, za czasów ksiêcia Darsino, niekiedy napadali. Do stolicy jeŸdzi³o siê wówczas wielkimi taborami, w pe³nym uzbroje- niu. Nawet król nie móg³ nic poradzi栖 lasy jak by³y, tak i pozosta³y niebezpieczne. Kiedy stary ksi¹¿ê umar³, jego syn, m³ody ksi¹¿ê Orgeld, natychmiast zaprowadzi³ podrz¹dek – ustawi³ wie¿e stra¿ni- cze, zacz¹³ wysy³aæ konne patrole, a w razie potrzeby nawet wielkie oddzia³y wojska. I teraz jest ju¿ bezpiecznie. Który to raz jadê z Bel- verusu na œwiêto Obfitoœci Mitry i ani razu nie spotka³em ¿adnych rozbójników. – Ile czasu zajmie nam droga do Menory? Ju¿ zapada zmrok, a  nie widaæ koñca lasu. Czas ju¿ chyba zatrzymaæ siê na odpo- czynek. – Poczekaj chwilkê, zaraz bêdzie tu taka ma³a œcie¿ka... O, w³a- œnie tu, omal jej nie minêliœmy! JedŸ za mn¹, doprowadzi nas do polanki, na której zawsze siê zatrzymujê. Mówi¹c to, Biorri zag³êbi³ siê w gêste krzaki i paprocie. Rzeczywiœcie natrafili na œcie¿kê, która doprowadzi³a ich do niewielkiej polany ze œladami starego ogniska, ob³o¿onego wokó³ kamieniami. Obok trzech rosn¹cych sosen widaæ by³o coœ w rodzaju sza³asu, te¿ od dawna nie u¿ywanego. – No i co, nie mówi³em, przyjacielu Conanie? Wszystko jest tak, jak zostawi³em ostatnim razem. Tutaj uwi¹¿emy konie, a sami

– 12 – zanocujemy w zielonym pa³acu, tylko trzeba go najpierw trochê od- nowiæ. Ty zrywaj paprocie, a ja przyniosê ga³êzi. – Lekko zeskoczy³ z konia, jakby nie zagl¹da³ ca³y dzieñ do swego bezdennego buk³aka. Zanim zapad³y ciemnoœci, zd¹¿yli doprowadziæ do porz¹dku sza³as, podrzuciæ koniom trawy i wkrótce zasiedli przy ognisku. Co- nan duma³ o swoich sprawach, a Rudy Biorri rzêpoli³ na ercie. II Conan nieŸle zna³ Nemediê, ale tu, na pó³nocy, w otoczonym gêstymi lasami niewielkim ksiêstwie Bergheim znalaz³ siê po raz pierwszy. Nowe miejsca, obce miasta, zawsze wzbudza³y jego cie- kawoœæ i wszystkie wra¿enia odnotowywa³ w ch³onnej pamiêci. Te- raz mimo woli to, co ujrza³ w drodze, porównywa³ z okolicami Bel- verusu, stolicy Nemedii. Widaæ by³o, ¿e obecny ksi¹¿ê wprowadzi³ wszêdzie takie porz¹dki, jak w stolicy i nic nie przypomina³o tu daw- nej g³uchej prowincji. Drogi prowadz¹ce do miasta by³y na niektó- rych odcinkach utwardzone, co nawet podczas wiosennych i jesien- nych roztopów pozwala³o na unikniêcie odciêcia Menory od serca kraju – Belverusu i od innych miast. Oddzia³y uzbrojonych stra¿ników kilkakrotnie przemknê³y obok podró¿nych, co potwierdza³o s³owa Biorriego o bezpieczeñstwie tu- tejszych dróg. Gospody i zajazdy by³y zadziwiaj¹co porz¹dne i ta- nie – rudy pijaczyna opowiada³, ¿e dawniej gospodarze zdzierali skórê z podró¿nych i ubo¿si musieli nocowaæ w krzakach, ku uciesze z³o- dziei i rozbójników. Szeroka bita droga przeciê³a rzeczkê, na której sta³ solidny drew- niany most, ochraniany przez dwóch konnych stra¿ników, i na dru- gim brzegu zmieni³a siê nie do poznania. Podkowy zadzwoni³y na g³adkich kamieniach, u³o¿onych starannie jeden obok drugiego. Od razu zrobi³o siê weselej i jeŸdŸcy zaczêli popêdzaæ konie, czuj¹c ¿e do Menory jest ju¿ ca³kiem niedaleko. – Oto Droga Królewska! Kilka lat temu sam król zaszczyci³ swoj¹ obecnoœci¹ m³odego ksiêcia, przybywaj¹c na œwiêto Obfitoœci Mitry. Nawet w Belverusie œwi¹tynne œwiêta nie koñcz¹ siê tak, jak tutaj, w Menorze, turniejami rycerskimi. Chcesz, ¿ebym odgad³, w ja- kim celu jedziesz do miasta? – Biorri z uœmieszkiem spojrza³ na swe- go potê¿nie zbudowanego kompana.

– 13 – – Ech, ty ba³amucie, ju¿ dawno wszystko odgad³eœ! Bo i po co mo¿e jechaæ do Menory rycerz w przededniu takiego œwiêta? Ale dlaczego ty ka¿dego roku zmuszasz swoj¹ drogocenn¹ Zoldê do pod- ró¿owania przez ciemne lasy? – Tego te¿ nietrudno siê domyœliæ. Przecie¿ ju¿ ci mówi³em, ¿e znam ca³¹ masê pieœni i legend. Rycerze przed walk¹, a jeszcze chêt- niej po niej, lubi¹ posiedzieæ przy mocnym winie i pos³uchaæ opo- wieœci o s³awnych zwyciêstwach. Corocznie wyje¿d¿am st¹d z dwo- ma pe³nymi mieszkami i chwa³a Mitrze, ¿e drogi s¹ teraz bezpieczne. No, ale ju¿ jesteœmy na miejscu – szykuj pieni¹dze, bo z tutejszymi stra¿nikami nie ma ¿artów. S³uchaj¹c paplaniny Biorriego, Conan ju¿ od dawna spogl¹da³ na coraz wyraŸniej widoczne w dali potê¿ne mury. Z wysokich wie¿ stra¿niczych na czeœæ zbli¿aj¹cego siê œwiêta zwiesza³y siê d³ugie kolorowe proporce z herbami ksi¹¿êcymi. Od czasu do czasu po³y- skiwa³y halabarda i he³m stra¿nika przechadzaj¹cego siê po szczy- cie muru twierdzy. Miasto opasywa³a szeroka fosa z mêtn¹ zielonka- w¹ wod¹. Most zwodzony by³ opuszczony i z turkotem przeje¿d¿a³y po nim wozy ch³opskie pe³ne warzyw, owoców i dziczyzny, jad¹ce do miasta na targ, i puste, wracaj¹ce na wieœ po nowy towar. Widaæ by³o, ¿e handel tu kwitnie. Conan od razu poj¹³, i¿ Menora jest potê¿nym i bogatym mia- stem. A wiêc nie na darmo tu przyjecha³. Jeœli nawet sam król uczest- niczy³ w œwiêcie Mitry, bêdzie na co popatrzeæ. I, byæ mo¿e, co nie- co pokazaæ... Conan potrz¹sn¹³ g³ow¹ i weso³o siê uœmiechn¹³. Z zamyœlenia wyrwa³ go znajomy g³os, bez trudu przebijaj¹cy siê przez zgie³k t³umu przy bramie i skrzyp wozów: – JedŸ za mn¹, zaraz ciê zaprowadzê w takie miejsce, ¿e bê- dziesz b³ogos³awi³ los, który pozwoli³ ci spotkaæ Rudego Biorriego! Conan, lawiruj¹c miêdzy dwoma wozami, pospieszy³ za gniad¹ koby³¹ i potargan¹ jaskraworud¹ czupryn¹, widoczn¹ na tle t³umu. Wkrótce skrêcili w cich¹ uliczkê z niewielkimi domkami i jechali obok siebie. – Du¿o tutaj zajazdów, ale nie ka¿dy jest dla nas odpowiedni. Po pierwsze – powinno byæ tam dobre wino, po drugie – ¿eby go- spodarz nie by³ szalbierzem, i po trzecie – ¿eby mieli tam ³adne dziew- czêta. – No,z takimiwymaganiamiw¹tpliwe,czyznajdzieszjak¹œprzy- stañ w Belverusie. Te¿ sobie wymarzy³eœ – ¿eby w³aœciciel zajazdu nie by³ szalbierzem! Czegoœ takiego nie ma na œwiecie, albo w ogóle

– 14 – nie znam siê na ¿yciu. I jeszcze wino, dziewczêta... Nawiasem mó- wi¹c, nie powiedzia³eœ mi jeszcze, sk¹d by³o to wspania³e wino, które piliœmy wczoraj. Wspomnia³eœ coœ o królewskich piwnicach. – O,tod³ugahistoria...Kiedyœo tymopowiem.A tymczasemmamy to, czego nam potrzeba! Zajazd „Stary Lis”! Serdecznie witamy! Conan rozeœmia³ siê g³oœno. – A toœ trafi³! „Stary Lis”! W³aœciciel to uczciwy cz³owiek, ¿a- den szalbierz! Stary uczciwy lis! No, Biorri, ¿artowniœ z ciebie! Gdy ju¿ siê naœmia³, spojrza³ na Biorriego, który z lekkim uœmieszkiem wskaza³ rêk¹ na poz³acany szyld. Nad rudym lisim py- skiem, namalowanym na niebieskim tle, widnia³ fantazyjny napis: „Stary Lis”, a jeszcze wy¿ej po³yskiwa³a niewielka korona ksi¹¿êca. – Korona? Czegoœ takiego jeszcze nie widzia³em. ¯eby jakiœ zajazd, szynk na samym skraju miasta, znajdowa³ siê pod patrona- tem ksiêcia! Nie, Biorri, musieliœmy wczoraj zbyt du¿o wypiæ i wi- docznie jeszcze siê ca³kiem nie obudzi³em. Conan wci¹¿ ze zdumieniem wytrzeszcza³ oczy na szyld, a jego kary, czuj¹c, ¿e ju¿ czas na odpoczynek, niecierpliwie postukiwa³ kopytami i ponagla³ swego pana. Rudy Biorri zapuka³ do bramy, któr¹ natychmiast goœcinnie otworzono. Wjechali na podwórze, gdzienie- gdzie poroœniête traw¹, i zsiedli z koni, rzuciwszy wodze podbiega- j¹cej s³u¿bie. Na ganek wyszed³ dostojnym krokiem gospodarz, nie- gdyœ zapewne tak samo rudy jak Biorri, a obecnie z b³yszcz¹c¹ na s³oñcu spotnia³¹ ³ysin¹ z resztkami rudych kosmyków za uszami. Kiedy tylko ujrza³ Biorriego, ca³e jego dostojeñstwo natychmiast siê ulotni³o. – Wreszcie jesteœ! Nawet nie wyobra¿asz sobie, jak rad jestem ciê widzieæ! Ej, ch³opcy, zaprowadŸcie Zoldê do najdalszego ¿³obu i dajcie jej du¿o owsa! – S³uchaj, Lisie, tym razem jestem z przyjacielem. I jego ugoœæ tak jak mnie, a w najgorszym przypadku tak jak ksiêcia. – Ech, ty rozbójniku, zawsze trzymaj¹ siê ciebie ¿arty! No dobrze, dobrze!ProwadŸciekaregow koniecstajnii te¿niepo¿a³ujciemuowsa! Ale piêkny! – powiedzia³ g³osem znawcy i poklepa³ ogiera po szyi. Conan z uœmiechem przys³uchiwa³ siê ich rozmowie, z cieka- woœci¹ przygl¹daj¹c siê gospodarzowi, uczciwemu szalbierzowi. Nie wiadomo czemu spodoba³ mu siê od pierwszego spojrzenia. Podob- nie jak Biorri. Obaj byli do siebie podobni: rudzi, pyzaci i z pewno- œci¹ nie w ciemiê bici. Do samego gospodarza doskonale pasowa³a wypisana na szyldzie nazwa zajazdu – „Stary Lis”. Gruby, ³ysy, ze

– 15 – szczelinkami czarnych, chytrych oczek, nie wygl¹da³ na starego, ale gdy przypatrzy³o mu siê uwa¿niej, widaæ by³o, ¿e czas pobruŸdzi³ jego twarz zmarszczkami. Wygl¹da³ na strojnisia, choæ ubrany by³ w zwyk³e spodnie z so- lidnego zielonego materia³u i œwie¿¹ koszulê z cienkiego p³ótna, roz- piêt¹ na piersi. Mia³ za to bardzo ³adne buciki z be¿owej miêkkiej skóry, jedwabny pas z frêdzlami, œciœle opinaj¹cy gruby brzuch, i ma- sywny z³oty ³añcuch, po³yskuj¹cy na mocnej szyi. – ZachodŸcie, zachodŸcie! Biorri, dla ciebie jak zawsze na po- cz¹tku miejsce w k¹ciku, prawda? – Widzê, ¿e dobrze znasz moje zwyczaje. Za to w³aœnie tak ciê kocham. – Widzisz, przyjacielu, ja znam zwyczaje wszystkich moich sta- ³ych goœci, bo w innym razie nie mia³bym co tu robiæ. Na przyk³ad ty œpiewasz pieœni i zapewne ¿adnej nie zapomnia³eœ przez rok. No a ja pamiêtam twoje zwyczaje. Ty, czy wielki wielmo¿a – dla mnie to bez ró¿nicy – wszyscy jesteœcie moimi goœæmi. Beczka z najlepszym winem zawsze jest ta sama, a i jagniêta jednakowe. Rozmawiaj¹c,podró¿ninawetniezauwa¿yli,kiedyzrêcznedziew- czêta zd¹¿y³y zastawiæ stó³ zak¹skami i dzbanami. Wkrótce pojawi³o siê te¿ pieczyste, nadzwyczaj smakowite i umiejêtnie przygotowane. Gospodarz odszed³, by zaj¹æ siê innymi goœæmi, a Biorri natych- miast nala³ wina w wielkie srebrne kubki. Zaspokoiwszy pierwsze pragnienie, przymru¿y³ oczy, z rozkosz¹ pokrêci³ g³ow¹ i nala³ so- bie nastêpn¹ porcjê. – No i czy¿ nie mówi³em? Gdzie ci dadz¹ ksi¹¿êcego wina i jesz- cze postawi¹ na stole srebrne kubki? Tylko tutaj i tylko dla nas. Mo¿e jeszcze takie wyró¿nienie spotka ksiêcia, jeœli zechce przypomnieæ sobie m³ode lata. A teraz daj mi tego barana – marzy³em o nim ca³y rok i chyba sam jeden opró¿niê ca³y pó³misek. Tak wiêc nie traæ cza- su, Cymmerianinie! Conan bardzo by³ ciekaw, dlaczego Biorri i gospodarz ci¹gle wspominaj¹ ksiêcia, ale zaraŸliwy przyk³ad przyjaciela, który b³y- skawicznie pa³aszowa³ pieczonego barana, zmusi³ go do porzucenia tych myœli. Ostatecznie ksi¹¿ê nigdzie nie ucieknie, a wino i baran mog¹ zaraz znikn¹æ. Puste pó³miski na ich stole zamieniono na pe³- ne, pojawi³y siê nowe dzbany z winem, a oni ci¹gle siedzieli, cie- sz¹c uszy podzwanianiem kubków, g³oœnym œmiechem weso³ej kom- panii przy d³ugim stole poœrodku sali, wdychaj¹c zapach pal¹cych siê smolistych polan, sma¿onej cebuli i ciê¿ki aromat wspania³ego

– 16 – wina. Wreszcie, najedzeni, odsunêli siê od sto³u, rozparli na ³awach, spogl¹daj¹c ¿yczliwym okiem na biesiaduj¹cych ludzi. Conan przywyk³ ogl¹daæ w tawernach zakopcone sufity i poczer- nia³e belki stropów. Jednak tutaj nie znalaz³ nad swoj¹ g³ow¹ ani œladu kopcia czy brudu. Sufit miêdzy ciemnymi belkami ze szlachet- nego dêbu by³ œwie¿o pobielony, co powodowa³o, ¿e ca³e pomiesz- czenie wydawa³o siê wy¿sze i obszerniejsze. Na œcianach widnia³y sceny z polowañ i turniejów rycerskich, namalowane przez jakiegoœ pijanego artystê bez gustu, aczkolwiek w sposób bardzo wyrazisty. Jaskrawe kolory gorza³y w promieniach s³oñca, przedostaj¹cych siê do wnêtrza przez w¹skie okienka z maleñkimi szybami w artystycz- nie kutych miedzianych oprawach. – Dok¹d mnie przyprowadzi³eœ, Biorri? Przecie¿ zostawiê tu po- ³owê sakiewki! Takie zajazdy s¹ nie dla nas, lecz dla wielkich rycerzy! – Dla wielkich rycerzy! Siedz¹ w³aœnie przy tym d³ugim stole. Czy wygl¹daj¹ na bogatszych od nas? Conan przyjrza³ siê im uwa¿niej: rzeczywiœcie, niczym nie ró¿- nili siê od innych ludzi – potargane w³osy, wyœwiechtane spodnie, koszule z grubego szarego p³ótna, miecze w wytartych skórzanych pochwach... Za to ich radoœci starczy³oby na ca³¹ królewsk¹ ucztê. Dolatywa³y stamt¹d g³osy: – Hej, Lisie, przysi¹dŸ siê do nas! Wypijemy za twoje zdrowie! – Lisie, przyjacielu, ka¿ podaæ jeszcze dzbanek wina! I barana! Mamy dziœ dobry dzieñ – wszystko sprzedaliœmy, do samego koñca! – Dziewczêta, dziewczêta, nie uciekajcie, posiedŸcie z nami, bo bez was wino nie jest s³odkie! Zbli¿a³ siê wieczór i przybywa³o coraz wiêcej goœci. Byli tu kup- cy, którzy przyjechali z daleka i zatrzymali siê w „Starym Lisie”, i okoliczni mieszkañcy, których co wieczór wabi³y pe³ne dzbany, dy- mi¹ce pó³miski, a przede wszystkim ³adniutkie, pulchne s³u¿ki, ze œmiechem wywijaj¹ce siê od poklepywañ i poca³unków. Kilku stra¿ników postawi³o w rogu halabardy, ¿eby wygodniej zasi¹œæ przy stole, zanim wyrusz¹ na nocny obchód ulic miasta. Wkrótce zajazd pe³en by³ ludzi, a us³uguj¹ce dziewczêta wraz z kilkoma kuchcikami bez ustanku biega³y miêdzy sto³ami, rozno- sz¹c dzbany i zak¹ski. Stary Lis, gdy ju¿ siê rozejrza³ po swoim go- spodarstwie i stwierdzi³, ¿e wszystko jest w porz¹dku, skierowa³ siê do najdalszego stolika w k¹cie sali. – Popatrz tylko, przyjacielu – sam Lis do nas zmierza! Ech, stê- skni³em siê przez rok za nim i za jego szynkiem! Gdyby nie to, ¿e

– 17 –2 – Conan i podziemie niewoli nosi mnie po œwiecie, osiad³bym tutaj, popijaj¹c jego wino i porasta- j¹c t³uszczem od tego, co tu pitrasz¹. Rzecz w tym, ¿e mam bez liku takich przyjació³ i wszêdzie muszê pobyæ. No, on zaraz z nami wy- pije, a ty zapytaj o ksiêcia, bo przecie¿ widzê, ¿e ciekawoœæ a¿ ciê rozpiera. Pytaj, o czym jak o czym, ale o ksiêciu Lis lubi pogadaæ. Biorri zd¹¿y³ z³apaæ za spódnicê ³adniutk¹ dziewczynê, klepn¹³ j¹ po pupie i za¿¹da³, ¿eby przynios³a kubek dla gospodarza. B³y- sn¹wszy oczkami, uœmiechnê³a siê i ¿wawo jak ptaszek dok¹dœ po- lecia³a. Kiedy Lis wreszcie do nich dotar³, trzeci kubek sta³ ju¿ na stole. Dziewczyna okaza³a siê przewiduj¹ca i przy okazji przynios³a te¿ nowy dzban wina. Uœmiechniêty Lis usiad³ na ³awie obok Biorriego, naprzeciw Conana, i wymownie spojrza³ na puste kubki: – Biorri, mój ch³opcze, jeszcze s³oñce nie zasz³o, a ty ju¿ jesteœ zmêczony? Nie poznajê ciê, nie poznajê! A i twój przyjaciel, na oko taki chwat, siedzi z pustym kubkiem i wpatruje siê w sufit – przecie¿ to zniewaga dla „Starego Lisa”! Jak ciê zw¹, synku? – zapyta³ Cona- na, przysuwaj¹c do siebie kubek. – Na imiê mam Conan. I wybacz, ¿e patrzy³em nie na to, co trzeba. Widaæ zbytnio smakowa³a nam ta baranina, a przejedzony cz³owiek chêtniej gapi siê potem w sufit ni¿ na ³adne dziewczêta. Pozwól, ¿e nape³niê kubki. – Nie, ch³opcze, teraz moja kolej nalewaæ wino. Masz racjê, jedz¹c barana nie nale¿y zapominaæ o kubku. Widzê, ¿e znasz siê na rzeczy. Biorri, gdzieœ znalaz³ takiego dzielnego m³odzieñca? Przy- jemnie z nim i wypiæ, i pogadaæ. – A czy¿ ja, stary szalbierzu, sprowadzi³em tu kiedy nieodpo- wiednich goœci? Przypomnij sobie, z kim tu przyjecha³em w zesz³ym roku. Wprawdzie zapomnia³em ju¿, jak siê nazywa³, ale te¿ by³ to ch³op na schwa³. Na trzeci dzieñ omal nie po³ama³ mojej erty, kiedy sam spróbowa³ œpiewaæ, ale przecie¿ nie ka¿dy ma talent... Za to pi³, jak nikt inny... – Jestem pierwszy raz w Menorze i bardzo siê cieszê, ¿e trafi- ³em do twojego szynku, do twego zajazdu. Wypijmy, gospodarzu, za to, ¿eby rozkwita³ on i ¿eby ró¿ni ksi¹¿êta – przy okazji mo¿e opo- wiesz o tej koronie nad bram¹? – ¿eby ksi¹¿êta wychodzili ze swo- ich pa³aców i jak najczêœciej zagl¹dali tutaj. – No, Biorri, co za zuch z tego Conana! Jak to powiedzia³ – „¿eby jak najczêœciej zagl¹dali tutaj!”. Trafi³ w samo sedno, o ni- czym jeszcze nie wiedz¹c! Bo ty mu nie powiedzia³eœ?

– 18 – – Nie, Lisie, tylko ty mo¿esz opowiedzieæ tê historiê jak nale¿y, a popatrz, czeka na to, a¿ mu siê oczy œwiec¹! Nie, widzê, ¿e po- trzebny bêdzie nam jeszcze jeden dzban. Ej, œlicznotko, daj wina, najlepiej od razu dwa dzbany! Bo inaczej tu uschniemy! – Tak, no wiêc ksi¹¿ê... Najpierw jednak wypijmy za jego zdro- wie! – I gospodarz opró¿ni³ kubek. Conan i Biorri natychmiast poszli za jego przyk³adem. – Zdarzy³o siê to dawno, jakieœ piêtnaœcie lat temu, kiedy rz¹- dzi³ tu mój ojciec, który odbudowa³ ten zajazd. Ja by³em wówczas jeszcze doœæ m³ody, nie mia³em piêtnastu lat, i znano mnie w Meno- rze jako zawadiakê i hulakê. Ojciec obawia³ siê nawet, ¿e w jakiejœ bójce roztrzaskaj¹ mi g³owê i zostanie bez nastêpcy. Ci¹gle grozi³ kijem i nakazywa³, ¿ebym wiêcej dba³ o siebie. Oczywiœcie, z lata- mi nieco siê uspokoi³em, ale nie o tym teraz chcê mówiæ... Pewnego razu, kiedy nie uda³o mi siê wymkn¹æ z domu i musia- ³em pomagaæ s³u¿bie roznosiæ wino, zaszed³ do nas i stan¹³ u progu ubogo odziany m³odzieniec. Nikt prócz mnie nie zwróci³ na niego uwagi – a ja nagle stan¹³em jak wryty z dzbankiem w rêku. Ockn¹- ³em siê dopiero wówczas, kiedy ojciec pchn¹³ mnie kolanem poni¿ej pleców, i zanios³em dzbanek na miejsce. A m³odzieniec ci¹gle sta³ przy drzwiach i rozgl¹da³ siê, niezdecydowany, czy wejœæ dalej. Sam nie wiem, dlaczego poczu³em doñ nag³¹ sympatiê. Pozor- nie nic w nim nie by³o szczególnego – jasne w³osy do ramion, szare zdziwione oczy, rumiane policzki, stara czapka bez pióra, znoszony p³aszcz, dziurawe buty... I od razu widaæ, ¿e w szynkach nigdy nie bywa³. Gdy nasze oczy siê spotka³y, m³odzieniec uœmiechn¹³ siê i po- wiedzia³: „Chcia³bym siê napiæ wina... I zjeœæ coœ... od rana nie mia- ³em nic ustach...”. Inny po prostu przepchn¹³by siê przez t³um, usiad³by na ³awie i krzykn¹³: „Ej, jest tam kto?! Dawaj coœ do jedzenia i wypicia!”. A ten... Od razu poczu³em, ¿e coœ tu nie tak. Posadzi³em go przy tym w³aœnie stole, przynios³em wina i pie- czon¹ gêœ z kapust¹ – pamiêtam to jak dziœ! Ch³opiec zacz¹³ jeœæ... I wtedy nagle zrozumia³em: z pewnoœci¹ uciek³ od bogatych rodzi- ców i poszed³ w œwiat szukaæ przygód. W ten sposób po raz pierw- szy w ¿yciu znalaz³ siê w szynku. Wszystko to tak mu w³aœnie po- wiedzia³em. A on jak siê nie zacznie œmiaæ! Ca³a jego nieœmia³oœæ natychmiast zniknê³a. Popatrzy³ na boki, przyjrza³ siê, jak proœci lu- dzie jedz¹ i pij¹, klepn¹³ mnie po ramieniu i powiedzia³: „No, widaæ sam Mitra przywiód³ mnie do tego szynku! W³aœnie potrzebowa³em

– 19 – takiego filuta jak ty! Zaraz napijemy siê jeszcze waszego cienkusza, zjemy do koñca tê chud¹ gêœ i pójdziesz ze mn¹ na ³¹czkê na ty³ach waszego zajazdu. Chcê z tob¹ porozmawiaæ”. Coœ podobnego – on chce ze mn¹ porozmawiaæ! Omal nie zakrztusi³em siê winem ze œmie- chu, ale mimo wszystko poszed³em na ³¹czkê: by³o w nim coœ takie- go, co zmusi³o mnie do podporz¹dkowania siê jego woli... Usiedliœmy na trawie za krzakiem, ¿eby ojciec mnie nie zobaczy³, i m³odzieniec zacz¹³ mówiæ. A ja s³ucha³em go z otwart¹ gêb¹. Tak, ni- gdy nie wiadomo, kiedy bogowie oka¿¹ siê ³askawi, a kiedy zeœl¹ nie- szczêœcie.Okaza³osiê,¿etonie¿adensza³aput,któremupomiesza³osiê w g³owieodbogactwa,leczsynsamegoksiêcia!Jedynysyn,naszobec- ny w³adca... Biorri, s³ysza³eœ tê historiê ju¿ wiele razy, tak wiêc nie ma powodu, ¿ebyœ zapomina³ o kubkach! Widzisz przecie, ¿e mnie, stare- mu, zasch³o w gardle, a siedzisz bezczynnie i gapisz siê na Sintê. Ni- gdzie siê ona nie podzieje i macie jeszcze ca³¹ noc przed sob¹. Tak, na czym to ja skoñczy³em? Siedzimy wiêc na trawce, a m³o- dzieniec mówi mi, ¿e jego ojciec, stary ksi¹¿ê, jest bardzo chory i zapewne nie po¿yje d³ugo. I ju¿ wkrótce on, Orgeld, bêdzie musia³ rz¹dziæ ksiêstwem. Tymczasem ze wszystkich ksi¹g i legend wyni- ka, ¿e dobry w³adca nie tylko powinien umieæ siedzieæ na tronie, lecz musi wiedzieæ, co dzieje siê doko³a, jak ¿yj¹ i co myœl¹ proœci ludzie... Mówi³ bardzo m¹drze, ale go zrozumia³em. „Tak – rzek³em – masz racjê, synu ksiêcia! Do siedzenia na tronie sam ty³ek wystar- czy, ale ¿eby w³adaæ ludŸmi, potrzebna jest g³owa!”. W ten sposób siê zaprzyjaŸniliœmy. Powiedzia³, ¿e przyjdzie jutro, i odszed³, po- zostawiwszy z³ot¹ monetê. Za tê nasz¹ gêœ! Kiedy wróci³em do szyn- ku, ojciec powita³ mnie z polanem w rêku. Powiedzia³em mu, ¿e nie jestem ju¿ smarkaczem. ¯e mam bogatego przyjaciela i odt¹d bêdê z nim spêdza³ wiele czasu. Ojciec znów zamachn¹³ siê na mnie pola- nem, a wówczas ja pokaza³em mu z³ot¹ monetê. Da³ mi spokój, a kie- dy powiedzia³em potem w sekrecie, co to za przyjaciel, ca³kiem siê rozkrochmali³. „Teraz – powiedzia³ – mogê byæ o ciebie spokojny! Jesteœ prawdziwym Lisem i niech Mitra ma ciê w opiece!”. A ten m³ody nastêpca tronu, Orgeld, okaza³ siê wprost nienasy- cony. Wszystkiego chcia³ siê dowiedzie栖 i o drogach, i o rozbójni- kach, i kto czym siê zajmuje... Przez rok obeszliœmy z nim ca³e ksiê- stwo, tylko we dwóch, bez ¿adnej stra¿y. Potem znikn¹³ mi z oczu. I nagle wiadomoœæ: umar³ stary ksi¹¿ê. No, myœlê sobie, ¿egnaj, przy- jacielu, ju¿ wiêcej siê nie zobaczymy! – Stary zanurzy³ usta w kub- ku, ¿eby przep³ukaæ wyschniête gard³o.

– 20 – Biorri mrugn¹³ do Conana, uœmiechn¹³ siê i tr¹ci³ go pod sto³em nog¹. Conan z szacunkiem spogl¹da³ na ³ysego w³aœciciela szynku, który niegdyœ uczy³ rozumu m³odego ksiêcia. – Tak, kiedy z Biorrim jechaliœmy tutaj, ci¹gle siê dziwi³em, jaki panuje porz¹dek na drogach. Niemniejszy ni¿ w stolicy. Potrzebna do tego ¿elazna rêka i dobra g³owa. Jak s³usznie zauwa¿y³eœ, sam ty³ek nie wystarczy do rz¹dzenia. No, teraz ju¿ wiem, ¿e prawdzi- wym dobrodziejem tego kraju jest m¹dry Stary Lis. Nale¿y za to wypiæ! – Tak, wiele czasu spêdzi³em z tym m³odzieñcem, a on wszyst- ko chwyta³ w lot. Oto co znaczy urodzony w³adca! Wypijemy, pójdê do kuchni sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku, a potem tu wrócê. Biorri, pilnuj, ¿eby kubki nie sta³y pró¿ne, bo gotów jestem pomy- œleæ, ¿e siê starzejesz. Gospodarz wsta³ i podchodz¹c to do jednego, to do drugiego sto³u wita³ siê z goœæmi, poklepywa³ ich po ramionach i po plecach ogromnym ³apskiem poroœniêtym rudymi w³oskami, a¿ wreszcie znik- n¹³ za niewielkimi drzwiami po drugiej stronie izby. – No, teraz nieprêdko wyjdzie z kuchni. Dobrze, resztê sam dopowiem – stary siê nie obrazi. Nie, nie zapomnia³ go m³ody ksi¹¿ê, nie zapomnia³. Og³osi³, ¿e bierze jego zajazd pod osobist¹ opiekê, pozwoli³ Lisowi umieœciæ na szyldzie koronê ksi¹¿êc¹, od tej pory piwnice s¹ tu pe³ne ksi¹¿êcego wina i dziczyzny, a przyrz¹dza j¹ najzdolniejszy uczeñ ksi¹¿êcego kucharza. No i sam ksi¹¿ê po dawnej znajomoœci przychodzi tu cza- sem w starej czapce, tylko ¿e teraz za bram¹ czeka na niego oddzia³ stra¿y. No có¿, inaczej ju¿ byæ nie mo¿e... Jeszcze raz osuszyli kubki i czarnooka Sinta zaproponowa³a, ¿e poka¿e im pokoje. Conan poszed³ za ni¹ na górê, marz¹c o tym, by lec na miêkkim ³o¿u, podczas gdy niezmordowanego Biorriego ktoœ ju¿ ci¹gn¹³ do weso³ej kompanii, by zagra³ im na ercie. Sinta zaprowadzi³a Conana do przestronnej czystej komnaty z szerokim ³o¿em, wielkim sto³em i dwoma rzeŸbionymi krzes³ami. Na pod³odze le¿a³a dobrze wyprawiona skóra niedŸwiedzia. – Przynieœ tu jeszcze wina, œlicznotko, i powiedz, ¿eby tam na ciebie nie czekano. Posiedzimy razem, porozmawiamy o tym i owym... Dziewczyna zaœmia³a siê, skinê³a g³ow¹ i pobieg³a po wino. Conan niespiesznie zdj¹³ p³aszcz, pas z mieczem i sztyletami, buty. Gêsta niedŸwiedzia sierœæ przyjemnie ³askota³a w stopy.

– 21 – A z do³u, z sali, s³ychaæ by³o brzd¹kanie erty i niespodziewanie silny, niski g³os Rudego Biorriego: Dobrym nie bêdê, Styl to nie mój, Zbójem by³ ojciec – I ja jestem zbój. Dobrym nie bêdê, Bo na có¿ mi to, Gdy ponura ma twarz I ponury mój wzrok. A gdy dobra robota siê nada I jest zajêcie dla r¹k, W ¿yciu takich jak ja Dobroæ to tylko zawada. III Tego roku, jak zreszt¹ zawsze w lecie w przededniu œwiêta Obfi- toœci Mitry, by³o pogodnie i upalnie. Ch³opi cieszyli siê z wyj¹tkowo bogatych plonów, a mieszczanie i rzemieœlnicy korzystali ze s³oñca. Dla Orgelda, m³odego w³adcy Bergheimu, by³ to najprzyjem- niejszy okres – zbli¿a³o siê d³ugo oczekiwane œwiêto. Tego dnia uro- czyœcie odziani mieszkañcy Menory wylegali t³umnie na ulice, zbie- rali siê na placu ko³o œwi¹tyni. Po uroczystych obrzêdach sam ksi¹¿ê sk³ada³ na o³tarzu Mitry bogate dary. I wówczas w mieœcie rozpo- czynano tañce i hulanki, trwaj¹ce do bia³ego rana. Nastêpnego dnia zaczyna³ siê Wielki Turniej, ulubione widowisko ksiêcia Orgelda. Na to œwiêto zje¿d¿ali siê do miasta goœcie z ca³ego ksiêstwa, nawet z samego Belverusu przybywali znamienici rycerze, maj¹cy ochotê wzi¹æ udzia³ w s³awnym turnieju. Nagrodê dla zwyciêzcy stanowi³ miecz z dewiz¹ ksiêcia, daj¹cy prawo do tytu³ów i zaszczytów, a prócz tego wspania³y koñ ze stajni ksiêcia i pe³na zbroja z poz³acanej stali, niezwykle misternej roboty. Po zakoñczeniu turnieju zaczyna³y siê niezliczone bale, polo- wania, uczty i inne rozrywki, trwaj¹ce niekiedy nawet dwa tygodnie. Ksiê¿na Lawinia lubi³a te turnieje nie mniej ni¿ jej m¹¿. Widok œcieraj¹cych siê rycerzy nape³nia³ radoœci¹ jej gor¹ce serce. Czêsto

– 22 – ¿a³owa³a, ¿e nie jest mê¿czyzn¹ – tak wielk¹ mia³a ochotê wsi¹œæ na konia i wzi¹æ udzia³ w tej krwawej zabawie. I nieraz zdarza³o siê, ¿e zwyciêzca prócz nagrody ksiêcia otrzymywa³ te¿ cenn¹ premiê od piêknej Lawinii. M³oda ksiê¿na by³a w ³o¿u równie odwa¿na i niezmordowana, jak jej wybraniec na polu walki. I rycerze nagrodzeni w ten sposób w na- stêpnym roku znowu rwali siê do walki, ¿eby zas³u¿yæ na jej ³askê. Ciekawe, kto tym razem zostanie zwyciêzc¹? Ksiê¿na cichutko siê zaœmia³a, wspomniawszy m³odego Braina, tak nieposkromione- go w walce i tak niewprawnego w mi³oœci. Na kilka dni zaszyli siê wówczas razem w g³êbi lasu, w jednym z licznych myœliwskich dom- ków, podczas gdy ksi¹¿ê i jego goœcie uganiali siê po kniei za jele- niami. Stoj¹c w otwartym oknie i spogl¹daj¹c w dal, na zielone wzgó- rza i ciemne zagajniki, m³oda ksiê¿na z radoœci¹ myœla³a o oczeku- j¹cym j¹ œwiêcie i turnieju. Lekki wiaterek igra³ z pasemkiem jej ciem- nych w³osów, pieœci³ wysmuk³¹ szyjê, rumiane policzki, wzywa³ tam, w przestworza. Chcia³aby siê czuæ beztroska jak ptak, ale jakaœ trwo¿- na myœl sprawia³a, ¿e chmurzy³a brwi, a na uœmiechniêtych ustach pojawia³ siê gorzki grymas. Odesz³a od okna, natychmiast zapominaj¹c o m³odym Brainie i o turnieju. Damy stoj¹ce w oddali zauwa¿y³y zmianê nastroju ksiê¿- nej i na znak jej rêki spiesznie opuœci³y pokoje Lawinii. Ostatnimi czasy ksiê¿na czêsto je odsy³a³a, pozostaj¹c sama ze swymi nieweso³ymi myœlami. Od wczesnego dzieciñstwa wszystko uk³ada³o siê wyj¹tkowo pomyœlnie w jej ¿yciu, a niew¹tpliwie naj- bardziej powinna siê cieszyæ ze swego ma³¿eñstwa. Ksi¹¿ê i ksiê¿- na, m³odzi i piêkni, stanowili dla ludu ucieleœnienie idea³u panuj¹cej pary: zachwycano siê ksiêciem Orgeldem, powa¿ano go za to, ¿e rz¹dzi³ zdecydowanie i m¹drze, a j¹, ksiê¿nê Lawiniê, ubóstwiali za urodê i weso³e usposobienie. Do tej pory doskonale rozumieli siê z ksiêciem, przymykaj¹c oczy na swoje grzeszki, nieuniknione w ¿yciu dworskim, wspieraj¹c siê nawzajem w trudnych chwilach. A teraz – teraz wszystko sta³o siê jakieœ chwiejne, nieokreœlone, m¹¿ chyba przesta³ jej ufaæ... I gdyby chodzi³o o jak¹œ kobietꠖ to jeszcze mog³aby zrozumieæ! Jednak to, co siê dzia³o, by³o tak niepojête, rzuca³o cieñ na jej w³as- ne ¿ycie i Ÿle wró¿y³o ksiêciu... Lawinia, zagryzaj¹c wargi i miêtosz¹c koronkow¹ chusteczkê, kr¹¿y³a po pokoju, nie mog¹c znaleŸæ sobie miejsca. Nie pozosta³o

– 23 – ani œladu po niedawnych przyjemnych myœlach. Wreszcie usiad³a w fotelu, machinalnym gestem prostuj¹c falbanki piêknej sukni, nie- bieskiej jak jej oczy. Ksiê¿na usi³owa³a uspokoiæ siê, odegnaæ nie- spokojne myœli, ale le¿a³y jej na sercu kamieniem, a nienawiœæ na- p³ywa³a niczym purpurowa fala, m¹c¹c myœli. Lawinia gwa³townie zerwa³a siê z fotela i wysz³a przez otwarte drzwi na szeroki, zadziwiaj¹co zielony taras. Lekki wiaterek, który nie wiadomo sk¹d wzi¹³ siê w ten upalny dzieñ, ch³odzi³ jej rozpalo- n¹ twarz. Lawinia przesz³a siê po tarasie, niewidz¹cym wzrokiem spogl¹daj¹c na kamienne misy z rosn¹cymi w nich wspania³ymi ró- ¿ami, i zbli¿y³a siê do balustrady. Roztacza³ siê st¹d szeroki widok na okolice Menory, którymi dawniej nigdy nie mog³a siê nacieszyæ. Szeroka dolina, obramowana od strony horyzontu niebieskozielonym pasmem gêstego lasu, z nie- wielkimi ³agodnymi wzgórzami i rzadkimi zagajnikami, ogromne bezdenne niebo, na które patrz¹c zawsze zazdroœci³a ptakom, w¹ska wstêga rzeki, nape³niaj¹cej sw¹ wod¹ fosê miejsk¹ – wyszystko to dziœ zniknê³o, przyæmione niepokojem i bólem. Ech, Orgeld, Orgeld! Jak siê on zmieni³ ostatnio, jak nie jest podobny do dawnego rozs¹d- nego, spokojnego ksiêcia! Odk¹d go zna³a, zawsze chêtnie przeby- wa³ z ludŸmi doœwiadczonymi i m¹drymi, którzy w trudnych sytu- acjach mogli mu s³u¿yæ dobr¹ rad¹. Niew¹tpliwie najlepszy z nich by³ baron Diss z Redbornu. Jaka szkoda, ¿e umar³ rok temu! Jak zagadkowa by³a jego œmieræ, a póŸniej znikniêcie jego ¿ony i sied- miu doros³ych synów! Ca³y dwór hucza³ jak pszczo³y w ulu, wstrz¹- œniêty tymi wydarzeniami, a ksiêcia w owym czasie interesowa³o coœ ca³kiem innego. Ksiê¿na ju¿ wówczas poczu³a, ¿e to nieczysta spra- wa, ale ksi¹¿ê jak gdyby oœlep³, og³uch³, nie chcia³ nic s³yszeæ ani widzieæ. Trudno uwierzyæ, ale to w³aœnie da³o pocz¹tek jej k³ótniom z mê- ¿em. I pomyœleæ tylko, ¿e winê za to ponosi tylko jeden cz³owiek. Tylko jeden, ale ile z³a spowodowa³! Niech bêdzie przeklêty na wie- ki wieków! Tak, coraz mniej wokó³ ksiêcia ludzi, na których mo¿na pole- gaæ. Albo porzucaj¹ Menorê, wyje¿d¿aj¹c do swoich posiad³oœci, albo znikaj¹ w tajemniczy sposób. Na ich miejsce pojawiaj¹ siê nowi ludzie, co grozi buntem, albo... Ksiê¿na przy³o¿y³a do rozpalonego czo³a lodowate d³onie i pad³a na kolana. Mitra, Mitra, Ojcze wszystkiego, co ¿yje! Dopomó¿ córce swo- jej! Dopomó¿ Orgeldowi i jego maleñkiemu synkowi!

– 24 – Po³o¿y³a siê na dywanie, a jej ramionami wstrz¹sa³ bezg³oœny szloch. Jednak¿e stopniowo burza w jej duszy ucich³a, ksiê¿na z tru- dem dŸwignê³a siê, usiad³a i w jej ciemnych, zupe³nie suchych oczach pojawi³y siê z³e b³yski. Je¿eli tylko ona jedna na dworze przeczuwa nadci¹gaj¹c¹ tragediê, musi dzia³aæ! Trzeba tylko poczekaæ na odpowiedni¹ chwilê, a z pewnoœci¹ znajdzie jakieœ wyjœcie z sytuacji. Nieraz ju¿ tak bywa³o, trzeba tyl- ko umieæ patrzeæ i s³uchaæ. A teraz musi siê czymœ zaj¹æ. Ból jak obrêcz¹ œciska³ jak g³owê, zaæmiewa³ wzrok... Lawinia wolno wsta- ³a z pod³ogi i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów drogocenne grzebienie i szpilki. B³yszcz¹ce w³osy ciê¿kimi kasztanowymi falami sp³ynê³y na jej ramiona, siêgaj¹c a¿ do pasa. Podesz³a do lustra, chmurnym wzrokiem spogl¹daj¹c na swe odbicie. Ale oto znów beztroski uœmiech pojawi³ siê na jej twarzy i tylko w g³êbi oczu jarzy³y siê niebezpieczne iskry. Uderzy³a z³o- tym m³oteczkiem w maleñki gong wisz¹cy tu¿ obok i do pokoju na- tychmiast wesz³y s³u¿¹ce. Ksiê¿na usiad³a w fotelu naprzeciwko lu- stra i za¿¹da³a: – Uczeszcie mnie! Do tej sukni muszê mieæ ca³kiem inn¹ fryzu- rê! Z ty³u upnijcie w³osy wysoko, a po bokach zróbcie maleñkie warkoczyki i powplatajcie w nie per³y. Przynieœcie te¿ to lekkie bia- ³e wino, które tak lubiê, i s³odycze. Jest mi dziœ smutno i macie mnie zabawiaæ rozmow¹! Ju¿ po chwili nalano wina do wytwornego kubka, a na niskim rzeŸbionym stoliku po prawej rêce ksiê¿nej postawiono paterê z ró¿- nymi ³akociami. Lawinia potrz¹snê³a w³osami i spojrza³a figlarnie na jedn¹ ze swych s³u¿ebnic: – Jondo, spryciulo, powiedz, jak oczarowa³aœ piêknego Logra- sa, przecie¿ jeszcze ca³kiem niedawno nawet nie chcia³ spojrzeæ w twoj¹ stronê, mimo ¿e ci¹gle nawija³aœ mu siê przed oczy. Bêdê rada, jeœli skoñczy siê to œlubem, i nawet dam ci posag. Jesteœ dobr¹ dziewczyn¹ i masz zrêczne rêce. No i dlaczego upuœci³aœ grzebieñ? Rozczesuj mi w³osy i nie milcz tak, chcê wiedzieæ, jak ci siê to uda- ³o. Owszem, jesteœ bardzo ³adna, ale wydaje mi siê, ¿e on wola³ Bri- gindê. Dziewczyna stanê³a w p¹sach, podnios³a koœciany grzebieñ i ostro¿nie rozczesuj¹c w³osy Lawinii zaczê³a nieœmia³o opowiadaæ: – Tak, moja pani, tak bardzo siê w nim zakocha³am, ¿e zapom- nia³am o bo¿ym œwiecie. A on patrzy³ na tê zarozumia³¹ Brigindê jak na jak¹œ boginiê. Och, ile¿ ³ez wyla³am z powodu mojego Logra-

– 25 – sa! Stroi³am siê, ale nic nie pomaga³o, w ogóle mnie nie zauwa¿a³, a¿ nagle... Ksiê¿na odstawi³a kubek z nie dopitym winem, wziê³a garœæ su- szonych orzechów i uœmiechnê³a siê, dodaj¹c odwagi za¿enowanej dziewczynie. Jonda zaczê³a mówiæ dalej: – A przecie¿ ta Briginda wcale nie jest lepsza ode mnie! Te¿ coœ – pierwsza uczennica g³ównej hafciarki! Tylko ¿e nosa zadziera, jakby by³a wielk¹ dam¹, mo¿e to mu siê w niej spodoba³o? Ale prze- cie¿ i ja tak potrafiê, jeœli tylko zechcê! Lawinia nie wytrzyma³a i zaœmia³a siê: – No to od³ó¿ grzebieñ i poka¿ nam, jak siê nosi ta zarozumia³a Briginda, i jak ty siê zachowujesz przy nim, moja ma³a figlarko! Jonda, oœmielona jej s³owami, od³o¿y³a grzebieñ na stolik, wy- sz³a na œrodek pokoju, koniuszkami palców unios³a spódnicê i z wy- soko zadart¹ g³ow¹ zrobi³a kilka wolnych kroczków w stronê ksiê¿- nej. Wysz³o to tak zabawnie i realistycznie, ¿e Lawinia znów siê rozeœmia³a, rozsypuj¹c orzechy po pod³odze. Dziewczêta rzuci³y siê, by je pozbieraæ, a Jonda, zatoczywszy kr¹g po pokoju, zatrzyma³a siê przed ksiê¿n¹ i sk³oni³a z powag¹. – Jesteœ wspania³a i cieszê siê, ¿e ten ch³opiec dostanie siê to- bie, a nie Brigindzie. A teraz powiedz wreszcie, na czym polega ca³y sekret – bo przecie¿ coœ w tym jest, prawda, Jondo? – Tak, pani, ale to by³o straszne... Zdecydowa³am siê... S³ysza- ³am, ¿e... – Dziewczyna zmiesza³a siê, nie wiedz¹c, jak to powiedzieæ. – No, co z tob¹? Ciekawa jestem twojej historii i rozkazujê, ¿ebyœ mówi³a dalej! – Ksiê¿na, udaj¹c, ¿e siê gniewa, nachmurzy³a siê i tupnê³a nog¹. – Zaraz... zaraz wszystko opowiem – wyszepta³a Jonda, pod- chodz¹c bli¿ej. Lawinia da³a znak jednej ze s³u¿ek, by postawi³a u jej nóg zydel obity srebrzyst¹ materi¹. Jonda usiad³a na nim pos³usznie, œciskaj¹c rêkoma kolana, i zaczê³a opowiadaæ. S³u¿ki, zapominaj¹c o grzebieniach i w³osach swojej pani, zamar³y bez ruchu, a i sama Lawinia odwróci³a siê od lustra i wpi³a wzrokiem w przestraszone i zarazem szczêœliwe oczy Jondy. – Ja... ja posz³am do czarownicy... do starej Wegdy... – szepnê- ³a dziewczyna, zakrywaj¹c twarz d³oñmi. Za plecemi ksiê¿nej jej s³u¿ki poruszy³y siê przera¿one. Lawinia uciszy³a je gestem rêki i za- pyta³a zdziwiona: – Do czarownicy? Do Wegdy? Nigdy o takiej nie s³ysza³am. I co, potrafi pomóc zakochanym? – Serce jej mocno zabi³o i bezdŸwiêcz-

– 26 – ny g³os szepn¹³ w duszy: „Tego ci w³aœnie potrzeba! Nie przegap okazji!”. – O, pani, ona pojawi³a siê w Menorze ca³kiem niedawno, naj- wy¿ej rok temu, ale wielu ju¿ j¹ zna! Pomaga wszystkim – zakocha- nym, nieœmia³ym i tym, którzy pragn¹ pozbyæ siê wrogów lub chc¹ poznaæ w³asn¹ przysz³oœæ. Najpierw wywró¿y³a, ¿e Logras do mnie bêdzie nale¿a³, nie do Brigindy, i dopiero wtedy zgodzi³a siê uczyniæ mnie szczêœliw¹. Ona nie walczy z losem, tylko mu pomaga – tak w³aœnie powiedzia³a... Posz³am do niej noc¹, sama jedna, nawet bez pochodni. Jak uda- ³o mi siê znaleŸæ w ciemnoœci jej domek, wie o tym tylko ksiê¿yc, który wyjrza³ akurat zza chmur, kiedy omal nie przesz³am mimo... Och, jak strasznie jest w mieœcie, kiedy siê idzie do czarownicy! Mia³am wra¿enie, ¿e ktoœ siê za mn¹ skrada, a w krzakach ko³o dro- gi ci¹gle coœ potrzaskiwa³o i popiskiwa³o. Tysi¹c razy gotowa by³am zawróciæ, ale jak tylko przypomina³am sobie zwyciêski uœmiech Bri- gindy i Lograsa obok niej, natychmiast przybywa³o mi odwagi i sz³am dalej. – I co by³o potem? Dosz³aœ wiêc do jej domu... – Dosz³am do jej domu, a zza chmur w³aœnie wyjrza³ ksiê¿yc. Stanê³am na ganku i zapuka³am do drzwi. W domku by³o ciemno, nie œwieci³o siê ¿adne okno, ale drzwi natychmiast siê otworzy³y i us³ysza³am skrzypi¹cy g³os: „WejdŸ, wejdŸ, dziewczyno, dziœ jest twoja noc i czekam na ciebie!”. Och, jak siê przestraszy³am, ale ju¿ siê nie mog³am wycofaæ. Drzwi zamknê³y siê za mn¹ i znalaz³am siê w ca³kowitych ciemnoœciach. Serce nieomal wyskoczy³o mi z piersi, myœla³am, ¿e zaraz umrê ze strachu. Nagle, sama nie wiem jak, zapa- li³a siê jedna lampa, druga, trzecia... Sta³am poœrodku ogromnej izby, tak wielkiej, ¿e w ¿aden spo- sób nie mog³aby siê pomieœciæ w tym domku na kurzej nó¿ce, do którego przed chwil¹ wesz³am. A obok mnie sta³a chuda, wysoka starucha w czarnej sukni z czerwonymi frêdzlami. Bez s³owa zapro- wadzi³a mnie w drugi koniec izby, posadzi³a na krzeœle, sama usia- d³a obok i zaczê³a wpatrywaæ siê w moj¹ d³oñ. Trudno opisaæ, jak siê wówczas ba³am! – Co tam by³o takiego strasznego? – z ciekawoœci¹ zapyta³a ksiê¿na. Dziewczêta za jej plecami zamar³y, boj¹c siê poruszyæ. – Siedzisz, starucha ogl¹da twoj¹ d³oñ, co w tym takiego dziw- nego?

– 27 – – W tej ogromnej izbie ca³y czas lata³y jakieœ ptaki czy nieto- perze, muskaj¹c mnie swymi skrzyd³ami. Wzdryga³am siê, a staru- cha gniewnie spogl¹da³a na mnie czerwonymi oczami. Klnê siê na Mitrê, ¿e mia³a czerwone oczy! Ch³ód przeszed³ Lawinii po plecech, ale w dalszym ci¹gu spo- kojnie wypytywa³a wzburzon¹ dziewczynê: – Czemu zamilk³aœ? Ciekawa jestem, co by³o dalej. Mów i nie bój siê, przecie¿ masz to ju¿ za sob¹! – Och, pani, jak tylko sobie to przypomnê, zimno mi siê robi ze strachu! Potem, kiedy powiedzia³a, ¿e Logras jest mi pisany przez los, natychmiast zniknê³y gdzieœ ptaki i nietoperze, a oczy czarow- nicy sta³y siê ca³kiem zwyczajne, czarne, wcale nie takie z³e. Pog³a- dzi³a mnie po g³owie i powiedzia³a: „Jesteœ odwa¿n¹ dziewczyn¹, skoro tu przysz³aœ! S³usznie zrobi³aœ, o szczêœcie trzeba walczyæ! Jeœli jest ci przeznaczone, nikomu go nie oddawaj!”. D³ugo jeszcze coœ mrucza³a i ³agodnie g³aska³a mnie po g³owie. Tak os³ab³am, ¿e prawie zasnê³am. A kiedy z trudem otworzy³am oczy, na d³oni staru- chy le¿a³ medalion, o ten. – Jonda pokaza³a prosty medalion wisz¹- cy na jej szyi: metalowy, owalny, z maleñkim kwiatuszkiem z nie- bieskich kamyków. Czarny jedwabny sznurek jaskrawo kontrastowa³ z delikatn¹ skór¹ i przez to szyja dziewczyny wydawa³a siê jeszcze bielsza. – A nastêpnego dnia, o pani, mój Logras ca³kiem siê odmieni³. Kiedy przechodzi³am obok niego, nagle siê zatrzyma³ i spojrza³ na mnie takim wzrokiem, ¿e pomyœla³am: mo¿e wzi¹³ mnie za moj¹ pani¹, piêkn¹ ksiê¿nê? Lawinia, œmiej¹c siê, poklepa³a dziewczynê po policzku: – Widzê, ¿e ju¿ ¿artujesz, a wiêc minê³y twoje lêki. Mówisz, ¿e teraz patrzy tylko na ciebie? A co z t¹ zarozumia³¹ Brigind¹? – Spogl¹da na mnie jak rozwœcieczona kotka, ale po tym, co prze¿y³am w domku czarownicy, niczego ju¿ siê nie bojê, ¿ebym tylko mia³a Lograsa. A bêdê go mia³a i niczego mi wiêcej nie trzeba. – Jak mówi³aœ, gdzie mieszka ta starucha? Wyobra¿am sobie, jak straszno by³o iœæ samej w ciemnoœciach. Przez któr¹ furtkê wy- sz³aœ? – Od ty³u, potem przesz³am przez ca³¹ alejê, znalaz³am siê na ulicy Szkar³atnej Baszty i skrêci³am w trzeci zau³ek. Tam, w samym jego koñcu, przesz³am przez jar i skrêci³am na prawo. Odnalaz³am niemal po omacku pi¹ty dom i wtedy w³aœnie zaœwieci³ ksiê¿yc. Naj- pierw wybra³am siê tam w dzieñ, ¿eby noc¹ nie zab³¹dziæ, i zapa-

– 28 – miêta³am ten dom po wysokim uschniêtym drzewie na podwórzu. Nigdzie wiêcej nie ma tam takich, tylko niskie krzaki. Och, jak by³o strasznie w nocy! – Znowu wzdrygnê³a siê, wspominaj¹c swoj¹ przy- godê. Lawinia potrz¹snê³a nie uczesanymi ci¹gle w³osami i powiedzia³a: – Jondo, tak mnie zabawia³aœ, ¿e zapomnia³am o swojej fryzu- rze. Masz tu na szczêœcie mój ulubiony pierœcieñ, a przed œlubem jeszcze coœ ci podarujê. Teraz zaœ szybko rozczeszcie mi w³osy i za- ³ó¿cie na nie siatkê z ma³ymi pere³kami, poniewa¿ zrezygnowa³am z wysokiej fryzury. Szczêœliwa Jonda i inne s³u¿ki zajê³y siê w³osami swej pani, a ona, w zadumie gryz¹c s³odkie orzechy i dopijaj¹c wino, nieweso³o uœmie- cha³a siê do swoich myœli. IV Do œwiêta Obfitoœci Mitry pozosta³y zaledwie trzy dni i by³a to ostatnia noc, kiedy ksiê¿na mog³a zrealizowaæ swe zamys³y. Wszy- scy doskonale wiedzieli, ¿e wró¿bici, magowie i prorocy trzy dni przed œwiêtem trac¹ sw¹ moc, a jeœli mimo to usi³uj¹ coœ uczyniæ, przepowiedzieæ, Przejaœniejszy nie ma dla nich litoœci: zaledwie kupka popio³u pozostaje z takiego niepos³usznego cz³owieka. Tylko kap³a- ni Œwi¹tyni Mitry w owe dni urz¹dzali uroczyste procesje na pola i pastwiska, prosz¹c boga o dobre urodzaje na przysz³y rok. Lawinia, gdy dziewczêta u³o¿y³y jej w³osy, odes³a³a je i zadu- ma³a siê. Do wieczora jeszcze daleko, ale nie mo¿e przecie¿ niczym jakaœ s³u¿ka wyjœæ z dworu, ¿eby w bia³y dzieñ zbadaæ drogê. A wiêc trzeba bêdzie iœæ noc¹, przemykaæ siê nie znanymi ciemnymi ulicz- kami, przedostaæ siê przez jar – w dodatku bez pochodni! Chocia¿ mo¿e to i lepiej: nikt nie zobaczy samotnego œwiat³a wêdruj¹cego w ciemnoœci, nikt nie bêdzie jej œledzi³. Musi to zrobiæ sama. Sama... Tylko ona pozosta³a dziœ w pa³acu... Nie, jest jeszcze maleñki ksi¹¿ê, przysz³y w³adca Bergheimu, jej radoœæ i nadzieja. Jest on tak bezbronny, a ³atwo przekupiæ niañkê czy s³u¿¹c¹... Ksiê¿na gwa³townie zerwa³a siê i ogarniêta najgorszymi prze- czuciami skierowa³a siê do pokoi maleñkiego ksiêcia. Biegn¹c w¹- skim korytarzem przestraszy³a s³u¿¹ce, które nios³y paterê z owoca- mi i ¿ywego zaj¹czka. Otworzy³a drzwi i wpad³a do sypialni. Na

– 29 – miêkkim dywanie poœrodku komnaty siedzia³ trzyletni z³otow³osy ch³opczyk i œmia³ siê weso³o, patrz¹c wielkimi oczami na udomo- wion¹ sójkê, która przycupnê³a na oparciu krzes³a. Wierci³a siê tam, potrz¹sa³a ogonkiem i niewyraŸnie powtarza³a s³owa, których nauczy- ³y j¹ s³u¿ki: – Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz! Przeskoczy³a na poduszkê le¿¹c¹ u nóg ch³opca i krêci³a g³ow¹, spogl¹daj¹c na niego chytrymi b³yszcz¹cymi oczkami. Na widok ksiê¿nej sójka kilka razy podskoczy³a na poduszce, przelecia³a na kotarê wysokiego ³ó¿ka i stamt¹d odezwa³a siê jeszcze g³oœniej: – Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz! Ten widok uspokoi³ ksiê¿nê. Usiad³a na poduszkach obok ch³op- ca. A on, ci¹gle siê œmiej¹c, wtuli³ twarz w falbany jej spódnicy. La- winia wziê³a z r¹k s³u¿ki maleñkiego zaj¹czka, posadzi³a go na dy- wanie i powiedzia³a do syna: – Popatrz, Eryku, co ci przyniesiono z lasu! – Oj, mamo, on skacze! Zaraz st¹d ucieknie! S³u¿¹ce obst¹pi³y ich ze wszystkich stron i roz³o¿y³y szerokie spódnice, nie pozwalaj¹c zaj¹czkowi uciec do k¹ta, a maleñki Eryk, tupi¹c mocnymi nó¿kami, zacz¹³ siê uganiaæ za t¹ ¿yw¹ zabawk¹ po ca³ej sypialni. Lawinia pozosta³a z synem do samego wieczora i dopiero gdy usn¹³, uda³a siê do siebie. S³u¿¹ce pomog³y jej siê rozebraæ i ode- sz³y. Tego wieczora nie by³o ksiêcia we dworze – wytropiono nie- dŸwiedzie i z samego rana ksi¹¿ê wraz z dziesi¹tkiem baronów i dru- ¿yn¹ strzelców uda³ siê do pó³nocnego lasu. Ta noc nale¿a³a do niej. Ubra³a siê w ciemn¹ sukniê, mocne myœliwskie buty i szeroki ciemny p³aszcz z kapturem. Zamkn¹wszy od wewn¹trz drzwi, bez- szelestnie podesz³a do rzeŸbionej boazerii w k¹cie sypialni. Lekko nacisnê³a okr¹g³¹ rozetkê, niemal niewidoczn¹ wœród liœci ornamen- tu, i uœmiechnê³a siê, widz¹c, jak wolno otwieraj¹ siê przed ni¹ ta- jemne drzwi, prowadz¹ce do ogrodu. W samym jego koñcu, w piêk- nej grocie, gdzie tak przyjemnie odpoczywa³o siê w upalne dni, by³o wyjœcie z pa³acu, o którym wiedzieli tylko ona i ksi¹¿ê. Cichcem wysz³a z obroœniêtej bluszczem pieczary i szybkim kro- kiem uda³a siê w stronê furtki. Dwa razy przekrêci³a klucz w zamku i furtka otworzy³a siê bez skrzypu. Jedna chwila – i ksiê¿na niczym nocna æma rozp³ynê³a siê w ciemnoœci. Lawinia bieg³a ciemn¹ alej¹, niemal nie dotykaj¹c nogami zie- mi, nie czuj¹c ani odrobiny strachu. P³omieñ nienawiœci, trawi¹cy jej