Chris Kyle
współpraca Scott McEwen, Jim DeFelice
CEL SNAJPERA
Historia najniebezpieczniejszego snajpera
w dziejach amerykańskiej armii
tłumaczenie Michał Romanek
Wydawnictwo Znak
Bracia
Ten po prawej to Chris Kyle. A ten po lewej to ja – „Kisiel” („Pudding” – jak
przetłumaczył Amerykańcom to przezwisko któryś z moich życzliwych kolegów). Zdjęcie
zrobiliśmy pod koniec naszej zmiany. Byliśmy już wtedy naprawdę zżyci. Obaj chcieliśmy mieć
takie zdjęcie na pamiątkę.
Poznaliśmy się podczas mojej drugiej zmiany w Iraku. Był 2004 rok. Działaliśmy
w ramach Grupy Zadaniowej (Task Force), której celem było przeciwdziałanie atakom
terrorystycznym na siły koalicji i nowe władze Iraku. Tak jak pisze Chris, brakowało nam
wówczas nawigatorów. Przydzielono nam więc kogoś z Navy SEAL. Podobno snajpera.
Pierwsze spotkanie było raczej pełne rezerwy. Patrzyliśmy na siebie, taksując tego drugiego. Co
on potrafi? Nie nawali? Rozmowa się nie kleiła. Nikt nie lubi, jak przyjeżdża ktoś z zewnątrz
i zaczyna opowiadać o swoich najlepszych na świecie jego zdaniem technikach. A my w 2004
już wiele umieliśmy...
Zamieszkaliśmy razem w wydzielonej części Campu Pozzi. Wszystkiego kilka namiotów
i trzy domki po ochronie pałacowej Saddama. Każdy miał do dyspozycji jakieś 2 metry na 2
metry przestrzeni. W takiej ciasnocie albo się szybko kogoś znienawidzi, albo polubi. A Chrisa
nie sposób było nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, gotów do pomocy, chętny do nauki czegoś
nowego. Szybko nabraliśmy do siebie zaufania. Jedna, dwie akcje i wiedzieliśmy już o sobie
wszystko. Jak ten drugi się zachowuje, jak szybko reaguje, gdy plan bierze w łeb, czy pcha się do
przodu, czy też potrafi utrzymać swe miejsce w szyku. Chrisowi nie w smak było siedzenie
w humvee, gdy my wywalaliśmy drzwi i wracaliśmy z kolejnym HVT w worku na głowie.
W końcu to był operator taki jak my. Ale nie narzekał. To był w stu procentach profesjonalista.
Nawet później, gdy przydzielano mu bardzo trudne zadania, nie słyszeliśmy z jego ust słowa
skargi. Nie chwalił się również swoimi osiągnięciami. Był trochę zaprzeczeniem naszych
wyobrażeń o Jankesach.
Pomiędzy operatorami sił specjalnych wywiązuje się szczególna więź. Trudno ją
wytłumaczyć osobom z zewnątrz. Zostajemy braćmi, ze wszystkimi konsekwencjami z tego
płynącymi. Nasi koledzy z zespołu stają się naszą rodziną. Spędzamy ze sobą więcej czasu niż
z prawdziwymi bliskimi. I nie zajmujemy się bezpiecznymi zajęciami. To niesamowicie zbliża.
A wojna? To nie my decydujemy, gdzie jedziemy i z kim będziemy walczyć. Jesteśmy
żołnierzami i mamy obowiązek wykonywać rozkazy. Nie dyskutujemy o słuszności tej czy innej
wojny. A gdy już jesteśmy na wojnie, liczy się zadanie. I to, by twój brat bezpiecznie wrócił
z akcji. To jest najważniejsze. Tam tylko to się liczy. Chris stał się naszym bratem.
A – zapomniałbym o żubrówce. Mocno musiała Chrisowi zapaść w pamięć. Czasem gdy
„stary” pozwolił (a rzadko tak bywało, oj, rzadko), siadaliśmy wszyscy wieczorem razem przy
drinkach z soku jabłkowego i żubrówki. Amerykanie lubili do nas przychodzić – u nich
obowiązywał całkowity zakaz picia alkoholu. Gadaliśmy o wszystkim. O akcjach, o naszych
dziewczynach i dzieciach. Lubiliśmy te chwile, oni też. I lubili nasze drinki.
Bardzo się cieszę, że Chris zdecydował się na spisanie swoich wspomnień. I jestem mu
bardzo wdzięczny, że nie zapomniał o nas. Zresztą – czego się spodziewałem? Nie zapomina się
o braciach.
starszy chorąży sztabowy Andrzej K. „Kisiel”
żołnierz Wodnego Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM,
obecnie w stanie spoczynku
* * *
W czasie kilku lat, kiedy GROM służył w Iraku, bardzo często ścieżki przecinały nam się
z SEALsami. To oczywiste, bo zarówno oni, jak i my przygotowywaliśmy się do wykonywania
podobnych zadań.
Pierwszy raz wspólne operacje z SEALsami wykonywałem w Zatoce Perskiej. Były to
nocne akcje związane z ograniczeniem przemytu irackiej ropy. Wsiadaliśmy z Amerykanami do
tych samych łodzi i ruszaliśmy. Gdy trafialiśmy na mniejsze jednostki, to raz abordażu
dokonywali Amerykanie, innym razem my. Gdy trafiła się duża jednostka pływająca, działania
były prowadzone wspólnie. Amerykanie wykonywali te operacje od dłuższego czasu, więc na
początku z kolegami korzystaliśmy z ich doświadczenia oraz wsparcia. Dlatego w pierwszych
tygodniach w śmigłowcach, które zabezpieczały nas z powietrza, siedzieli snajperzy SEALsów.
Ale dosyć szybko ich miejsca zajęli zmiennicy z GROM-u.
Kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny zacieśniliśmy współpracę. SEALsi mieli
zdobywać terminal przeładunkowy ropy MAAOT, a my bliźniaczy – KAAOT. Wtedy chyba
pierwszy raz doszedłem do wniosku, że oni przychodzą podpatrywać, jak my się
przygotowujemy do roboty. Z kamieni i takich zwykłych taśm, jakich do wygradzania miejsca
używa na przykład policja, zbudowaliśmy model platformy. Ta konstrukcja zajmowała
powierzchnię kilkuset metrów kwadratowych! Obserwowałem, jak oni początkowo z pewnego
rodzaju politowaniem patrzyli na nasze treningi „na sucho”. Bo w pełnym oporządzeniu
trenowaliśmy najróżniejsze scenariusze działania. Niekiedy podstawowe, jak przejście
z karabinka na pistolet. Gdy nastąpi dysfunkcja broni głównej albo trzeba dokonać sprawdzenia
małego ciasnego pomieszczenia, operator błyskawicznie powinien odrzucić broń główną
i automatycznie wydobyć z kabury pistolet uprzednio przygotowany do strzału. Wszystko to
trenowaliśmy, żeby podtrzymywać wyrobione nawyki oraz ćwiczyć pamięć mięśniową. SEALsi
najpierw uważali, że to jest podstawowy trening, który oni mają już za sobą. Uśmiałem się więc,
gdy po jakimś czasie zauważyłem, że oni zaczęli trenować w identyczny sposób.
W Kuwejcie pokazywaliśmy im zaawansowane techniki ochrony VIP-ów. Dla nich to
była nowość. A my w tej robocie mieliśmy doświadczenia z misji na Haiti i na Bałkanach.
Stacjonując w Kuwejcie, sporo razem strzelaliśmy. Na nich wrażenie robili nasi strzelcy
wyborowi. U nas standardem było to, że z karabinu wyborowego Remington kalibru 7,62 mm
trzeba zneutralizować cel znajdujący się w odległości 500–600 metrów. No i przy takim
strzelaniu mieliśmy 80 procent trafień! To dla sojuszników były świetne wyniki. Nasi snajperzy
byli już wtedy po misji w górzystym Afganistanie, gdzie przetrenowali strzelanie pod kątem. To
trudna sztuka. SEALsi uważnie obserwowali też sposób, w jaki nasi snajperzy obsługiwali swoje
karabiny: jak konserwowali części metalowe i optykę, prowadzili dzienniki strzelania. Karabin
snajperski to konstrukcja niezawodna jak szwajcarski zegarek. Trzeba jednak o niego dbać jak
o niemowlę.
Od 2003 roku nasi najlepsi snajperzy używają amerykańskich karabinów wyborowych
dalekiego zasięgu CheyTac, wyposażonych między innymi w komputery balistyczne. Taki sprzęt
umożliwia likwidację celów z odległości 2 kilometrów. Wspominam o tym, bo ta broń jest
marzeniem wielu snajperów z najbardziej elitarnych jednostek specjalnych USA.
Największe wrażenie robiły na SEALsach nasze umiejętności strzelania przez szybę, do
celów ruchomych, do celów ukazujących się oraz sposoby maskowania w ukryciach
snajperskich. Tego ostatniego już w połowie lat dziewięćdziesiątych uczyli nas strzelcy
z brytyjskiego SAS-u. A po latach operowania w Irlandii Północnej to byli profesjonaliści
z niezwykłym doświadczeniem z walk w mieście. Generalna zasada jest taka: snajper musi się
wtopić w pomieszczenie, z którego strzela. I jeszcze przed oddaniem pierwszego strzału
powinien zadbać o kilka stanowisk zapasowych. Tak, żeby po każdym strzale móc zmienić
pozycję.
W Iraku działaliśmy z SEALsami w An-Nasirijji, Al-Falludży, a przede wszystkim
w Bagdadzie. Spotykaliśmy się także na ćwiczeniach w różnych miejscach na świecie. Teraz moi
koledzy ramię w ramię operują z nimi w Afganistanie. Z perspektywy tych lat widzę, że bez
względu na to, skąd są, profesjonaliści w mundurach szybko znajdą ze sobą wspólny język.
I błyskawicznie w razie potrzeby mogą ze sobą współpracować w czasie najtrudniejszych
operacji. Dlatego jeszcze nieraz usłyszycie o współpracy polskich i amerykańskich komandosów.
podpułkownik rezerwy Andrzej Kruczyński
były dowódca Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM,
w czasie wojny w Iraku dowodził między innymi operacją zdobycia platformy w Umm Kasr,
uczestniczył w misjach GROM-u na Haiti, we Wschodniej Slawonii, Kosowie i Macedonii
Przedmowa do polskiego wydania
We wspólnych operacjach z polskim GROM-em po raz pierwszy uczestniczyłem we
wrześniu 2004 roku, kiedy zostałem im przydzielony do pomocy w Bagdadzie. Kilku
komandosów z GROM-u spotkałem już wcześniej, jakiś czas przed swoją pierwszą zmianą, więc
wiedziałem, co potrafią. Mimo to kiedy wreszcie miałem okazję działać z nimi ramię w ramię,
byłem pod ogromnym wrażeniem ich profesjonalizmu i umiejętności. Ci goście to nieprzeciętni
twardziele, wojownicy z prawdziwego zdarzenia, niezrównani pod względem wyszkolenia
i efektywności działania. Wszystko, co robili – od planowania poprzez samą operację po
meldunek po akcji – wykonywali niezwykle sprawnie i skutecznie.
Najpierw dostałem przydział na nawigatora i pomagałem im odnajdywać domy
podejrzanych bojowników oraz inne cele na terenie miasta. Nie mówiłem po polsku, a moja
nosowa teksańska wymowa angielskiego nie była łatwa do zrozumienia, dlatego byłem
zaskoczony, że tak szybko pokonaliśmy barierę językową. Od chwili naszego pierwszego
wspólnego wyjazdu na akcję czułem, że jestem aktywnym członkiem zespołu.
Ale nie byłbym SEALsem, gdyby wystarczało mi pilnowanie mapy czy planowanie tras
dotarcia do miejsca operacji i z powrotem. Zdecydowanie chciałem robić coś więcej. Dość
szybko dowódca jednostki poprosił mnie, żebym przyłączył się do „kolejki” w grupie
szturmowców podczas wyważania drzwi i wchodzenia do budynków. Przystosowanie się do
nowej grupy nie było trudne. Mamy wprawdzie odrobinę różne procedury, ale całościowe
podejście do działań panujące w tej jednostce i stosowane w niej rozsądne zasady taktyczne
sprawiały, że poczułem się wśród nich zupełnie swojsko. A poszczególni operatorzy naprawdę
dokładali starań, by pomóc mi się dopasować.
Byli to ludzie poważnie podchodzący do wykonywania powierzonej im misji, ale też
potrafiący po całym dniu pracy dobrze się zabawić. To kolejna cecha, którą jako SEALs bardzo
cenię. Myślę, że również w tym zakresie paru rzeczy się od nich nauczyłem. Przekonali mnie na
przykład ponad wszelką wątpliwość, że najlepsza wódka na świecie pochodzi z Polski.
Bardzo się cieszę, że moja książka zostanie wydana w Polsce. Mam nadzieję, że to, co
w niej opisałem, pokazuje choć drobną część tej znakomitej roboty, jaką wykonują GROM
i wszystkie polskie jednostki wojskowe. I jedno chciałbym na koniec dodać: jestem dumny, że
służyłem z GROM-em.
Chris Kyle
Książkę tę dedykuję mojej żonie Tai i naszym dzieciom – za to, że ze mną wytrzymali.
Dziękuję, że byliście tu nadal, kiedy wróciłem do kraju.
Chciałbym także zadedykować ją pamięci Marca i Ryana, moich braci SEALsów – za ich
pełną odwagi służbę krajowi i dozgonną przyjaźń dla mnie. Ich śmierć będzie dla mnie do końca
życia krwawiącą raną.
Nota od autora
Wydarzenia stanowiące treść tej książki są prawdziwe, opisane jak najdokładniej z moich
wspomnień. Przytoczone wypowiedzi rekonstruowaliśmy na podstawie tego, jak je pamiętam,
dlatego nie zawsze musi to być ich dosłowny zapis. Jednak sens dialogów został oddany wiernie.
W ciągu swojej wojskowej kariery uczestniczyłem w wielu operacjach, które ze względu
na bezpieczeństwo państwa nadal pozostają tajne. Mój udział w nich nie został opisany w tej
książce. Podczas pracy nad nią nie wykorzystano żadnych tajnych informacji.
Wielu z tych, z którymi służyłem, wciąż jest SEALsami w służbie czynnej. Inni pracują
w rozmaitym charakterze dla amerykańskiego rządu, dbając o bezpieczeństwo państwa.
Wrogowie naszego kraju mogą uważać ich wszystkich – podobnie jak mnie – za swoich wrogów.
Z tego powodu nie podaję w tej książce prawdziwych nazwisk swoich kolegów. Każdy z nich
domyśli się, że to o nim piszę, i mam nadzieję, że wszyscy wiedzą, jak bardzo im jestem
wdzięczny.
C.K.
Prolog
Zło w celowniku
Koniec marca 2003 roku, okolice An-Nasirijji
Patrzyłem przez celownik karabinu snajperskiego, lustrując drogę biegnącą przez
niewielkie irackie miasteczko. Niespełna 50 metrów ode mnie otworzyły się drzwi małego domu.
Wyszła z nich jakaś kobieta z dzieckiem.
Poza tym ulica była pusta. Miejscowi Irakijczycy, w większości przerażeni, pochowali się
do domów. Kilku ciekawskich wyglądało zza zasłonek i czekało. Słyszeli pomruk zbliżającego
się oddziału Amerykanów. Ulicę zaczynali wypełniać marines, prący na północ, by wyzwolić
kraj spod władzy Saddama Husajna.
Moim zadaniem było zapewnienie im ochrony. Nasz pluton zajął budynek już wcześniej,
podkradłszy się na pozycje umożliwiające zabezpieczenie marines. Chodziło o to, by zapobiec
ich wpadnięciu w nieprzyjacielską zasadzkę podczas przemarszu przez miasteczko.
Nie wydawało się to zbyt trudne – a nawet gdyby coś miało się dziać, na szczęście
miałem po swojej stronie marines. Widziałem, jak potężna jest ich broń, i za nic w świecie nie
chciałbym musieć walczyć przeciwko nim. Iracka armia była bez szans. Wydawało się zresztą, że
faktycznie już opuściła ten teren.
Wojna zaczęła się niecałe dwa tygodnie wcześniej. W jej rozpoczęciu 20 marca we
wczesnych godzinach porannych pomagał mój pluton Charlie (później Cadillac) należący do
SEAL Team Three. Wylądowaliśmy na półwyspie Al-Fau i zabezpieczyliśmy tamtejsze
instalacje odbiorcze ropy, żeby Husajn nie mógł ich podpalić, jak to zrobił podczas pierwszej
wojny w Zatoce. Teraz dostaliśmy zadanie pomagania marines w czasie ich marszu na północ,
w stronę Bagdadu.
Byłem SEALsem, wyszkolonym w operacjach specjalnych komandosem marynarki
wojennej. SEAL jest akronimem pochodzącym od słów: „SEa, Air, Land”, czyli: „morze,
powietrze, ląd”, i całkiem dobrze opisuje szeroki zakres miejsc, w których prowadzimy działania.
W tym wypadku byliśmy już daleko w głębi lądu, dużo dalej, niż SEALsi prowadzili działania
w dawniejszych czasach, chociaż odkąd toczy się wojna z terroryzmem, stało się to częstą
praktyką. Prawie trzy lata zajęło mi szkolenie i uczenie się na wojownika; byłem gotów do tej
walki – a przynajmniej na tyle gotów, na ile można być gotowym.
Trzymałem w rękach należący do szefa mojego plutonu .300 win mag, powtarzalny
precyzyjny karabin snajperski. Dowódca już od dłuższego czasu zapewniał osłonę ulicy
i potrzebował chwili odpoczynku. Okazał mi wielkie zaufanie, wybierając mnie na zmiennika
i dając własną broń. Byłem nadal nowy w teamach – wciąż jeszcze nowicjusz, debiutant. Zgodnie
ze standardami SEALsów musiałem najpierw zostać poddany wszechstronnemu testowi.
W tamtym czasie nie przeszedłem jeszcze szkolenia na snajpera SEAL. Strasznie
chciałem nim zostać, ale droga do tego była długa. Dając mi tego ranka karabin, szef chciał mnie
w ten sposób sprawdzić, chciał się przekonać, czy ma do czynienia z odpowiednim materiałem
na snajpera.
Znajdowaliśmy się na dachu starego podniszczonego budynku stojącego na skraju
miasteczka, przez które mieli przejść marines. Pod nami wiatr rozmiatał po zniszczonej drodze
pył i papiery. Śmierdziało jak w kanale ściekowym – ten typowy dla Iraku odór był czymś, do
czego nigdy nie udało mi się przywyknąć.
– Nadchodzą marines – powiedział dowódca, kiedy budynek zaczął drżeć. – Obserwuj.
Spojrzałem przez celownik. W pobliżu nie było nikogo poza tą kobietą i jednym czy
dwojgiem dzieci.
Patrzyłem, jak zbliża się oddział naszych. Dziesięciu młodych dumnych marines
w mundurach wyskoczyło z pojazdów i sformowało się w szyku patrolowym. Kiedy Amerykanie
się ustawiali, kobieta wyjęła coś spod ubrania i pociągnęła za to.
Odbezpieczyła granat. W pierwszej chwili nie zdałem sobie z tego sprawy.
– Zdaje się, że to coś żółtego – powiedziałem do szefa, opisując, co widzę, podczas gdy
on też obserwował. – Żółte i ma...
– Ona trzyma granat – powiedział dowódca. – To chiński granat.
– Cholera.
– Strzelaj.
– Ale...
– Strzelaj. Zdejmij ten granat. Marines...
Zawahałem się. Ktoś próbował połączyć się z marines przez radio, ale nie mogliśmy ich
wywołać. Szli wzdłuż ulicy, kierując się w stronę kobiety.
– Strzelaj! – padł rozkaz.
Pociągnąłem za spust. Kula wyleciała w lufy – strzeliłem. Granat upadł. Kiedy
wystrzeliłem po raz drugi, granat wybuchł.
To był pierwszy raz, kiedy zabiłem kogoś z karabinu snajperskiego. A także pierwszy raz
w Iraku – i jedyny – kiedy zabiłem kogoś innego niż biorącego udział w walce mężczyznę.
Miałem obowiązek strzelić i nie żałuję tego. Ta kobieta i tak by zginęła. Ja tylko
zadbałem o to, żeby nie zabrała ze sobą żadnego z marines.
Było jasne, że chce ich zabić, ale to nie wszystko: nie zwracała najmniejszej uwagi na
nikogo w pobliżu, kogo mógł rozerwać granat albo kto mógł zginąć w wyniku otwarcia ognia.
Nie obchodziły ją ani dzieci na ulicy, ani ludzie w domach, może nawet jej własne dziecko...
Była za bardzo zaślepiona przez zło, żeby zwracać na nich uwagę. Chciała po prostu ze
wszelką cenę zabić Amerykanów.
Moje strzały ocaliły kilku rodaków, których życie było w oczywisty sposób warte więcej
niż wynaturzona dusza tej kobiety. Mogę stanąć przed Bogiem z czystym sumieniem
i odpowiedzieć za to, co zrobiłem. Ale szczerze i głęboko znienawidziłem zło, które opętało tę
kobietę. Nienawidzę go po dziś dzień.
Dzikie, nikczemne zło. To z nim walczyliśmy w Iraku. To dlatego mnóstwo ludzi, także
ja, nazywało wrogów „dzikusami”. Naprawdę nie dało się inaczej opisać tego, z czym się tam
stykaliśmy.
Ciągle ktoś mnie pyta: „Ilu ludzi zabiłeś?”. Standardowo odpowiadam: „Czy od tego, co
powiem, będzie zależało, czy jestem w mniejszym lub większym stopniu człowiekiem?”.
Liczba moich ofiar nie ma dla mnie znaczenia. Żałuję, że nie zabiłem więcej wrogów. Nie
po to, żeby mieć się czym przechwalać, lecz dlatego, że uważam, że świat jest lepszy bez tych
dzikusów, którzy pozbawiali życia moich rodaków. Każdy, kogo zastrzeliłem w Iraku, próbował
wyrządzić jakąś krzywdę Amerykanom albo Irakijczykom wiernym nowym władzom.
Jako SEALs miałem zadanie do wykonania. Zabijałem wroga – wroga, którego widziałem
dzień w dzień, jak spiskuje, żeby zabijać moich braci. Dręczą mnie wspomnienia sukcesów
nieprzyjaciela. Nie było ich wiele, ale nawet życie jednego Amerykanina jest tą jedną stratą za
dużo.
Nie przejmuję się, co myślą o mnie inni. To jedna z tych rzeczy, za które najbardziej
podziwiałem ojca, kiedy byłem młody. Miał w nosie, co myśleli inni. Był tym, kim był. Taka
postawa to jedna z cech, dzięki którym ani trochę nie zwariowałem.
Oddając tę książkę do druku, wciąż czuję się trochę nieswojo na myśl, że publikuję
historię swojego życia. Przede wszystkim zawsze uważałem, że jeśli ktoś chce dowiedzieć się,
jak wygląda życie SEALsa, powinien sam zdobyć trident: zasłużyć na nasz medal, symbol tego,
kim jesteśmy. Przejść nasze szkolenie, zdobyć się na fizyczne i psychiczne poświęcenie. Tylko
tak można się tego dowiedzieć.
Poza tym – co nawet ważniejsze – kogo obchodzi moje życie? Niczym się nie różnię od
innych ludzi.
Zdarzyło mi się uczestniczyć w paru dość popieprzonych historiach. Słyszałem od wielu
osób, że to coś ciekawego. Nie bardzo to rozumiem. Dowiedziałem się, że ktoś chce napisać
książkę o moim życiu albo o tym, co robiłem. Z jednej strony wydaje mi się to dziwne, ale
z drugiej uważam, że to moje życie i moja historia, więc chyba lepiej będzie, jeśli to ja przeleję je
na papier – tak, jak rzeczywiście się potoczyły.
Poza tym jest mnóstwo ludzi, którzy zasługują na uznanie, i gdybym nie opisał tej historii,
mogliby zostać pominięci. A to wcale by mi się nie podobało. Moi koledzy zasługują na większe
pochwały niż ja.
Marynarka Wojenna przypisuje mi więcej zaliczeń snajperskich (śmiertelnych trafień) niż
jakiemukolwiek innemu członkowi amerykańskich sił zbrojnych w przeszłości i obecnie.
Przypuszczam, że to prawda. Marynarka próbuje dokładnie ustalić, ile tych trafień było. Bywa,
że liczba ta wynosi 160 (w chwili gdy piszę te słowa, taka jest liczba „oficjalna” – cokolwiek to
znaczy), innym razem skacze dużo wyżej, a jeszcze kiedy indziej pozostaje na poziomie
pośrednim między tymi wartościami. Jeśli kogoś interesuje dokładna liczba, niech pyta
Marynarkę – może nawet uda mu się uzyskać prawdziwą wartość, jeśli zapyta w odpowiednim
dniu.
Ludzi zawsze interesują liczby. Nawet gdyby Marynarka mnie do tego upoważniła, i tak
sam nie podałbym żadnej. Nie jestem osobą skupiającą się na liczbach. SEALsi to wojownicy
działający w ciszy, a ja jestem SEALsem do szpiku kości. Kto chce poznać całą historię, niech
zdobędzie trident. Kto chce mnie sprawdzić, niech zapyta jakiegoś SEALsa.
A kto chce dowiedzieć się, co uznałem za warte tego, by się tym podzielić, niech czyta
dalej (pozna też nawet trochę tego, co ujawniam z pewną niechęcią).
Zawsze mówię, że nie jestem najlepszym strzelcem ani najlepszym snajperem w dziejach.
Nie pomniejszam swoich umiejętności. Ciężko pracowałem, by je doprowadzić do perfekcji.
Miałem to szczęście, że uczyłem się pod okiem kilku znakomitych instruktorów, którzy zasługują
na ogromne uznanie. Poza tym decydującym składnikiem mojego powodzenia byli wszyscy moi
koledzy – ci z SEALsów, z marines i z wojsk lądowych, którzy walczyli razem ze mną
i pomagali mi wykonywać zadania. Jednak moja wysoka suma zaliczeń i tak zwana legenda
w znacznym stopniu wiążą się z faktem, że mnóstwo czasu spędziłem w gównie.
Innymi słowy, miałem po prostu dużo okazji. Służyłem podczas wszystkich kolejnych tur
od momentu tuż przed rozpoczęciem wojny w Iraku aż do chwili, kiedy się wycofałem w roku
2009. I miałem tyle szczęścia, że wysyłano mnie w sam środek działań.
Jest coś jeszcze, o co często ludzie mnie pytają: „Nie dokucza ci myśl, że w Iraku zabiłeś
tylu ludzi?”.
Odpowiadam: „Nie”.
I naprawdę tak jest. Za pierwszym razem, kiedy się do kogoś strzela, człowiek robi się
trochę spięty. Myśli: „Czy naprawdę wolno mi go zastrzelić? Czy to rzeczywiście jest
w porządku?”. Ale kiedy już zabije swojego wroga, przekonuje się, że to jest w porządku.
I mówi: „Świetnie”.
Robi to znowu. I znowu. Robi to po to, żeby wróg nie zabił jego ani jego rodaków. Robi
to tak długo, aż nie ma już nikogo, kto chce go zabić.
Na tym polega wojna.
Uwielbiałem to, co robiłem. I nadal uwielbiam. W innych okolicznościach – gdybym nie
miał rodziny, która mnie potrzebuje – w najbliższym czasie bym do tego wrócił. Nie zmyślam ani
nie przesadzam: to była zabawa. Najlepszy okres mojego życia to czas, kiedy byłem SEALsem.
Ludzie próbują szufladkować mnie jako twardziela, równego gościa, dupka, snajpera,
SEALsa, a są pewnie i inne kategorie, których określenia nie nadają się do druku. Każda z nich
mogła być prawdziwa jakiegoś konkretnego dnia. W sumie jednak moja historia, ta z Iraku
i późniejsza, jest historią o czymś więcej niż tylko o zabijaniu czy nawet o walce za kraj.
Jest historią o byciu mężczyzną. I historią zarówno o miłości, jak i o nienawiści.
Rozdział 1
Ujeżdżanie koni i inne zabawy
W głębi serca zwykły kowboj
Każda historia ma swój początek.
Moja zaczyna się w północno-środkowym Teksasie. Dorastałem, mieszkając kolejno
w kilku niewielkich miastach. To tam uczyłem się, jak ważna jest rodzina i tradycyjne wartości,
takie jak patriotyzm, samodzielność oraz dbanie o rodzinę i sąsiadów. Z dumą mogę powiedzieć,
że nadal próbuję żyć zgodnie z tymi wartościami. Mam silne poczucie sprawiedliwości: dość
jednoznaczne i czarno-białe – nie ma u mnie zbyt wiele miejsca na odcienie szarości. Uważam,
że warto bronić innych. Nie boję się ciężkiej pracy, a równocześnie lubię się bawić – życie jest
zbyt krótkie, by tego nie robić.
Zostałem wychowany w wierze chrześcijańskiej i nadal ją wyznaję. Gdybym miał
wskazać swoje priorytety, to byłyby nimi: Bóg, ojczyzna, rodzina. Można by się nieco spierać,
w jakiej kolejności ustawić ostatnie dwa – niedawno doszedłem do przekonania, że rodzina może
w pewnych okolicznościach być ważniejsza od ojczyzny. Ale w zasadzie idą łeb w łeb.
Zawsze uwielbiałem broń, zawsze lubiłem polować i w pewnym sensie można by chyba
powiedzieć, że zawsze byłem kowbojem. Jeździłem konno od czasu, kiedy nauczyłem się
chodzić. Dziś nie powiedziałbym o sobie, że jestem prawdziwym kowbojem, bo upłynęło
mnóstwo czasu, od kiedy pracowałem na ranczu, i pewnie zapomniałem sporo z tego, co
umiałem. Jednak w głębi serca czuję, że skoro nie jestem już SEALsem, to jestem kowbojem,
a przynajmniej chciałbym nim być. Problem polega na tym, że trudno tak żyć, kiedy ma się
rodzinę.
Nie pamiętam, kiedy zacząłem polować, ale musiałem być jeszcze bardzo młody. Moja
rodzina miała niedaleko od domu dzierżawiony teren łowiecki, więc polowaliśmy każdej zimy.
(Wyjaśnienie dla tych, którzy nie mieszkają w południowych stanach USA: dzierżawiony teren
łowiecki to prywatna nieruchomość gruntowa, na której jej właściciel udziela innym prawa do
polowania przez pewien czas; płaci się określoną sumę i uzyskuje się dzierżawione prawo do
wejścia na ten teren i do polowania na nim. W północnych stanach istnieją zapewne inne
uregulowania, ale to, o którym piszę, jest dość powszechne na Południu). Polowaliśmy na jelenie,
indyki, gołębie, przepiórki – na to, na co akurat był sezon. W polowaniach brali udział: moja
mama, tata i cztery lata młodszy ode mnie brat. Weekendy spędzaliśmy w starej przyczepie
kempingowej. Nie oferowała zbyt dużo przestrzeni, ale byliśmy niewielką, a do tego zwartą
rodziną i świetnie się bawiliśmy.
Mój ojciec pracował w firmach Southwestern Bell i AT&T. W trakcie jego kariery firmy
te się rozdzieliły, po czym ponownie się połączyły. Był dyrektorem, a wraz z jego kolejnymi
awansami co parę lat musieliśmy przenosić się z miasta do miasta. W pewnym sensie zatem
wychowałem się w całym Teksasie.
Mimo że ojciec odnosił sukcesy, nie znosił swojej pracy. Tak naprawdę nie chodziło
o samą pracę, ale o to, co się z nią wiązało. O biurokrację. O to, że musiał pracować w biurze.
Szczerze nienawidził obowiązku noszenia garnituru i codziennego wiązania krawata.
– Nieważne, ile zarabiasz – mawiał do mnie. – Robota nie jest warta żadnych pieniędzy,
jeśli nie daje ci szczęścia.
To najcenniejsza rada, jakiej kiedykolwiek mi udzielił: w życiu rób to, co chcesz. Po dziś
dzień próbuję postępować zgodnie z tą filozofią.
Kiedy dorastałem, tata był pod wieloma względami moim najlepszym przyjacielem, ale
potrafił łączyć to ze sporą dawką ojcowskiej dyscypliny. Miałem wyznaczoną linię i wcale nie
chciałem jej przekraczać. Kiedy zasłużyłem, zdarzało mi się obrywać, ale nigdy nie była to kara
niewspółmierna do przewinienia i ojciec nigdy nie robił tego w gniewie. Jeśli się wściekał,
odczekiwał parę chwil, żeby się uspokoić, i dopiero wtedy dostawałem od niego spokojnie
wymierzone lanie – po którym następowało przytulenie.
Jeśli wierzyć mojemu bratu, to przez większość czasu skakaliśmy sobie do gardeł. Nie
wiem, czy rzeczywiście tak było – fakt, że biliśmy się często. On był młodszy i mniejszy, ale
potrafił odwinąć się równie mocno, jak sam dostał, i nigdy się nie poddawał. Ma mocny
charakter i po dziś dzień jest jednym z moich najbliższych przyjaciół. Potrafiliśmy sobie
nawzajem dać w kość, ale też nieźle się razem bawiliśmy i zawsze wiedzieliśmy, że możemy na
siebie liczyć.
W naszej szkole średniej w holu głównym stał posąg pumy. Mieliśmy zwyczaj, że co
roku uczniowie starszych klas sadzali nowo przyjętych na pumie – taki rodzaj otrzęsin.
Pierwszoklasiści oczywiście się przed tym bronili. Kiedy mój brat szedł do pierwszej klasy, ja już
skończyłem szkołę, ale mimo to przyszedłem na rozpoczęcie roku i zaproponowałem, że dam sto
dolarów temu, komu uda się posadzić go na tym posągu.
Do dziś mam tę setkę.
Wprawdzie brałem udział w wielu bójkach, jednak to nie ja je na ogół wszczynałem. Tata
nie pozostawiał mi złudzeń: zlałby mnie, gdyby się dowiedział, że wdałem się w jakąś awanturę.
Mieliśmy zajmować się ważniejszymi rzeczami niż bójki.
Ale samoobrona to było co innego. A jeszcze ważniejsze było bronienie brata – jeśli ktoś
próbował się go czepiać, ja ich rozdzielałem. Tylko mnie wolno było spuszczać mu cięgi.
Przy okazji zacząłem stawać po stronie młodszych dzieci, które zaczepiali starsi chłopcy.
Czułem, że powinienem się nimi zaopiekować. Z czasem weszło mi to w krew i traktowałem to
jako obowiązek.
Może początki takiej postawy wiązały się z tym, że szukałem wymówki, żeby móc się
bić, nie wpadając jednocześnie w tarapaty. Ale chyba u źródeł mojego bronienia słabszych było
coś więcej: myślę, że poczucie sprawiedliwości i uczciwości, które widziałem u ojca, wpłynęło
na mnie silniej, niż sobie wtedy uświadamiałem, silniej nawet, niż potrafię to ocenić jako
dorosły. Jednak bez względu na to, jakie były przyczyny mojego stawania po stronie młodszych,
na pewno miałem dzięki temu mnóstwo okazji do pakowania się w kłopoty.
W mojej rodzinie była pielęgnowana głęboka wiara w Boga. Tata był diakonem, a mama
uczyła w szkółce niedzielnej. Pamiętam taki czas z młodości, kiedy tydzień w tydzień
chodziliśmy do kościoła w niedzielę rano, w niedzielę wieczorem i w środę późnym
popołudniem. Mimo to nie uważaliśmy się za przesadnie religijnych – byliśmy po prostu
dobrymi ludźmi, którzy wierzą w Boga i angażują się w życie swojego Kościoła. Faktem jest, że
wtedy niezbyt lubiłem ciągle tam chodzić.
Tata był bardzo pracowity. Miał to chyba we krwi – jego ojciec był farmerem z Kansas,
a ci ludzie przywykli do ciężkiej pracy. Tacie nigdy nie wystarczało jedno zajęcie – kiedy byłem
mały, przez jakiś czas prowadził sklep z produktami dla farmerów, mieliśmy też nieduże ranczo,
przy którego utrzymaniu wszyscy pracowaliśmy. Teraz ojciec jest formalnie na emeryturze, ale
nadal można go spotkać w pracy u miejscowego weterynarza, o ile nie zajmuje się swoim małym
ranczem.
Mama też była naprawdę pracowita. Kiedy obaj z bratem byliśmy już na tyle duzi, by
radzić sobie w miarę samodzielnie, podjęła się obowiązków psychologa w zakładzie
poprawczym. Było to wymagające zajęcie: przez cały dzień mama miała do czynienia z trudnymi
dziećmi. W końcu zmieniła pracę. Teraz ona też jest na emeryturze, ale nadal pracuje
w niepełnym wymiarze godzin i zajmuje się wnukami.
Praca na ranczu pomagała wypełniać czas w moich latach szkolnych. Razem z bratem
mieliśmy wyznaczone różne obowiązki do spełnienia po szkole i w weekendy: karmienie koni
i dbanie o nie, jeżdżenie do bydła, sprawdzanie ogrodzeń.
Z bydłem zawsze są problemy. Dostałem parę razy kopytem w nogę, w klatkę piersiową,
a nawet tam, gdzie słońce nie dochodzi. Nigdy nie dostałem jednak w głowę. Może wtedy
nabrałbym rozumu?
Kiedy dorastałem, hodowałem woły i jałówki dla FFA, Future Farmers of America.
(Oficjalna nazwa tej młodzieżowej organizacji rolniczej brzmi dziś The National FFA
Organization). Uwielbiałem FFA i mnóstwo czasu poświęcałem na oporządzanie i pokazywanie
bydła, mimo że praca ze zwierzętami bywa irytująca. Wkurzałem się na nie, bo byłem
przekonany, że muszą mnie słuchać. Kiedy wszystko inne zawodziło, potrafiłem grzmotnąć
krowę w czubek wielkiego twardego łba, żeby coś jej do niego wbić. Dwa razy złamałem sobie
rękę.
Jak wspomniałem, gdybym dostał w czaszkę, może nabrałbym rozumu.
Jeśli chodzi o broń, to byłem jej pasjonatem, choć nie straciłem zupełnie głowy dla
strzelania. Podobnie jak w wypadku wielu chłopców moją pierwszą „bronią” była wiatrówka
Daisy z wielokrotnych sprężeniem – im bardziej się ją napompowało, tym silniejszy był strzał.
Później miałem rewolwer na naboje z CO2 przypominający starego peacemakera colta model
1860. Zawsze miałem słabość do broni palnej z okresu Dzikiego Zachodu, a kiedy odszedłem
z marynarki, zacząłem kolekcjonować doskonale prezentujące się repliki tego typu broni. Moja
ulubiona to wyprodukowana na dawnych tokarkach replika rewolweru Colt Navy model 1861.
Pierwszą prawdziwą broń dostałem, kiedy miałem siedem lub osiem lat. Był to
powtarzalny sztucer na naboje .30-06. To solidna broń – tak bardzo „dla dorosłych”, że najpierw
bałem się z niej strzelać. W końcu bardzo ją polubiłem, ale pamiętam, że tak naprawdę chciałem
mieć marlina .30-30 mojego brata. Był to sztucer przeładowywany za pomocą dźwigni,
kowbojski. Tak, ta broń miała coś w sobie.
Ujeżdżanie koni
Nie można zostać kowbojem, dopóki nie umie się ujeżdżać koni. Zacząłem się tego
uczyć, kiedy byłem w szkole średniej. Na początku nie potrafiłem za wiele. Robiłem tak:
wskakiwałem na konia i starałem się jeździć tak długo, aż przestanie próbować mnie zrzucić.
I robiłem, co się dało, żeby utrzymać się na jego grzbiecie.
W miarę jak dorastałem, nauczyłem się dużo więcej, ale większość początkowej edukacji
zdobywałem na gruncie praktyki – albo na grzbiecie konia, mówiąc ściśle. Koń robił swoje, a ja
swoje. Wspólnie dochodziliśmy do jakiegoś porozumienia. Pewnie najważniejszą lekcją było
nauczenie się cierpliwości. Nie byłem cierpliwy z natury. Musiałem rozwinąć w sobie tę cechę,
pracując z końmi. Okazała się ona w końcu niezwykle cenna, kiedy zostałem snajperem –
a nawet kiedy zalecałem się do swojej obecnej żony.
Inaczej niż to było w wypadku bydła, nigdy nie miałem powodu, by bić konie. Zajeżdżać
je do wyczerpania – tak. Siedzieć im na grzbiecie, dopóki nie uznają, kto tu rządzi – absolutnie
tak. Ale żeby uderzyć konia? Nigdy nie było wystarczającego powodu, by to zrobić. Konie są
mądrzejszymi stworzeniami niż bydło. Można nauczyć konia współpracy, jeśli poświęci mu się
wystarczająco dużo czasu i cierpliwości.
Nie wiem, czy naprawdę miałem talent do ujeżdżania koni, ale zajmowanie się nimi
podsycało moje zamiłowanie do wszystkiego, co kowbojskie. Kiedy patrzę z perspektywy czasu,
nie dziwi mnie więc za bardzo, że jeszcze w okresie szkolnym zacząłem brać udział w zawodach
rodeo. W szkole średniej uprawiałem sport – grałem w bejsbol i futbol amerykański – nic jednak
nie potrafiło dorównać podnieceniu towarzyszącemu rodeo.
W każdej szkole średniej tworzą się różne grupy młodzieży: sportowców, maniaków
komputerowych i tak dalej. Ja trzymałem się razem z lassowcami. Nosiliśmy buty kowbojki
i jeansy – w ogóle wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się jak kowboje. Nie byłem prawdziwym
lassowcem – w tamtym czasie nie potrafiłem schwytać na lasso nawet cielaka – ale nie
powstrzymało mnie to od wzięcia udziału w rodeo w wieku jakichś szesnastu lat.
Zacząłem od ujeżdżania byków i koni w jednym z miejsc w okolicy, gdzie płaciło się 20
dolców i można było jeździć tak długo, jak długo udało się utrzymać na grzbiecie zwierzaka.
Trzeba było mieć własny sprzęt – ostrogi, skórzane ochraniacze na spodnie, elementy uprzęży.
Nie było to nic specjalnego: wsiadało się i spadało, i znowu wsiadało. Stopniowo udawało mi się
utrzymywać na grzbiecie zwierzęcia coraz dłużej, aż doszedłem do etapu, na którym poczułem
się na tyle pewny siebie, by wziąć udział w paru lokalnych zawodach rodeo.
Ujeżdżanie byka trochę różni się od zmuszania do uległości konia. Byki szarpią jeźdźcem
w przód, a mają przy tym tak luźną skórę, że kiedy rzucają się do przodu, jeździec leci nie tylko
prosto przed siebie, ale zjeżdża też na boki. I naprawdę potrafią się kręcić. Powiem tak: nie jest
łatwo utrzymać się na grzbiecie byka.
Ujeżdżałem byki przez jakiś rok, ale bez większych sukcesów. Po jakimś czasie
zrozumiałem, że to nie dla mnie, i przesiadłem się na konie. Ostatecznie zająłem się ujeżdżaniem
koni w siodle. To klasyczna konkurencja, podczas której nie wystarczy się starać pozostać
w siodle przez osiem sekund, ale trzeba to jeszcze zrobić stylowo i finezyjnie. Jakoś tak wyszło,
że w byłem w tym dużo lepszy od innych, więc przez pewien czas trzymałem się tej konkurencji,
zdobywając całkiem sporo pamiątkowych klamer do pasa i niejedno fantazyjnie wykonane
siodło. Nie żebym był jakimś mistrzem, ale powodziło mi się na tyle dobrze, że z wygranych
pieniędzy mogłem czasem postawić kolejkę w barze.
Przyciągałem też uwagę króliczków na rodeo. Było świetnie. Bawiłem się, podróżując od
miasta do miasta, imprezując i ujeżdżając konie.
Możemy się umówić, że żyłem jak prawdziwy kowboj.
Po ukończeniu szkoły w roku 1992 nadal zajmowałem się ujeżdżaniem i zacząłem naukę
w college’u na Tarleton State University w Stephenville w Teksasie. Na wszelki wypadek
wyjaśniam, że uniwersytet Tarleton został założony w 1899 roku, a w roku 1917 został włączony
do struktury Texas A&M University. Jest to trzeci co do wielkości uniwersytet rolniczy w kraju
niepowstały na mocy ustaw Morrilla. Uczelnia cieszy się doskonałą opinią jako ośrodek
kształcący znakomitych zarządców rancz, jak również wykładowców kierunków rolniczych.
W tamtym czasie chciałem zostać zarządcą rancza. Jednak przed pójściem na uniwersytet
myślałem przez chwilę o karierze wojskowej. Mój dziadek ze strony matki był pilotem sił
powietrznych armii Stanów Zjednoczonych i przez jakiś czas chciałem zostać lotnikiem. Potem
zastanawiałem się, czy nie pójść do marines – marzyłem, by wziąć udział w prawdziwej akcji.
Lubiłem myśl o walce. Słyszałem też co nieco o operacjach specjalnych i myślałem, czy nie
wstąpić do Marine Recon, czyli elitarnej jednostki Korpusu Piechoty Morskiej przeznaczonej do
działań specjalnych. Jednak moja rodzina, a zwłaszcza mama, chciała, żebym poszedł do
college’u. W końcu dałem się przekonać: postanowiłem, że najpierw pójdę na studia, a potem
wstąpię do wojska. Wydawało mi się, że dzięki temu będę mógł jeszcze przez jakiś czas się
bawić, zanim wezmę się do roboty.
Nadal brałem udział w rodeo i szło mi to całkiem nieźle. Jednak moja kariera skończyła
się gwałtownie pod koniec pierwszego roku studiów, kiedy jeden z koni przewrócił się na mnie
na torze podczas zawodów w Rendon. Świadkowie wypadku nie byli w stanie otworzyć bandy
wokół toru, ponieważ blokował ją przewrócony koń, więc musieli go odepchnąć, tak że
przygniótł mnie jeszcze raz. Jedną stopę miałem cały czas w strzemieniu, w związku z czym koń
przez cały ten czas ciągnął mnie za sobą i kopał, aż straciłem przytomność. Odzyskałem ją
w śmigłowcu ratunkowym, który przewoził mnie do szpitala. Skończyło się na metalowych
prętach w nadgarstkach, zwichniętym barku, złamanych żebrach i odbitych płucach i nerce.
Najgorszą część rekonwalescencji stanowiły chyba te cholerne pręty. Były to prawdziwe
śruby z gwintem o średnicy z pół centymetra. Ich końcówki wystawały po parę centymetrów
z obu stron nadgarstków, jakbym był potworem stworzonym przez Frankensteina. Ręce
swędziały i wyglądały strasznie, no ale dzięki tym kawałkom metalu mogły mi się pozrastać
kości.
Parę tygodni po tym wypadku postanowiłem, że zadzwonię do jednej dziewczyny, z którą
chciałem gdzieś się wybrać. Nie zamierzałem pozwalać, by te śruby przeszkadzały mi się
zabawić. Kiedy jechaliśmy samochodem, jeden z długich metalowych końców śruby ciągle
zawadzał o kierunkowskaz. Tak mnie to wkurzało, że w końcu odłamałem śrubę tuż przy skórze.
Na dziewczynie chyba nie zrobiło to dobrego wrażenia. Nasza randka wkrótce się skończyła.
Moja kariera na rodeo się urwała, ale ja ciągle się bawiłem, jakbym był w trasie. Dość
szybko skończyły mi się pieniądze, więc zacząłem się rozglądać za jakąś robotą po zajęciach na
uczelni. Znalazłem pracę w składzie drzewnym: zajmowałem się dostawami do klientów,
rozwoziłem drewno i inne materiały.
Byłem porządnym pracownikiem i chyba było to widać. Pewnego dnia podszedł do mnie
jeden gość i zagadnął:
– Znam kogoś, kto ma ranczo i szuka osoby do pracy. Byłbyś zainteresowany?
– Jasne – odpowiedziałem. – Już tam jadę.
I w ten sposób zostałem pracownikiem na ranczu – prawdziwym kowbojem – mimo że
nadal studiowałem w trybie dziennym.
Życie kowboja
Nająłem się do pracy u Davida Landruma w Hood County i szybko przekonałem się, że
do bycia kowbojem brakuje mi dużo więcej, niż myślałem. David postarał się, żebym nadrobił te
braki. Nauczył mnie wszystkiego na temat prowadzenia rancza, a nawet więcej. Był szorstkim
mężczyzną. Potrafił kompletnie zmieszać człowieka z błotem. Jeśli wszystko robiłem bez
zarzutu, nigdy mnie nie chwalił ani mi nie dziękował. Ale w końcu naprawdę polubiłem tego
faceta.
Praca na ranczu to raj.
Takie życie jest trudne i wiąże się z mnóstwem ciężkiej pracy, ale równocześnie jest to
życie łatwe. Cały czas jest się na powietrzu. Większość dni spędza się sam na sam ze
zwierzętami. Nie ma się do czynienia z ludźmi, z urzędami ani innymi bzdurami. Po prostu
wykonuje się swoją pracę.
Teren Davida miał powierzchnię 4000 hektarów. Było to prawdziwe ranczo, w bardzo
dawnym stylu – w czasie wiosennego zbierania stad mieliśmy nawet kuchnię polową.
Muszę tu dodać, że było to piękne miejsce, położone wśród łagodnych wzniesień,
z paroma strumieniami i mnóstwem otwartej przestrzeni, która sprawia, że ilekroć człowiek się
rozejrzy, czuje, że żyje. W centrum rancza stał stary dom, który w XIX wieku był
przypuszczalnie przydrożną gospodą. Był to majestatyczny budynek z oszklonymi werandami
z przodu i z tyłu, przytulnymi pomieszczeniami i wielkim kominkiem, który rozgrzewał równie
dobrze ciało, jak serce.
Oczywiście ponieważ byłem tylko pracownikiem rancza, moja kwatera była trochę
bardziej prymitywna. Do dyspozycji miałem budyneczek, który nazywaliśmy barakiem. Był tak
mały, że mieścił w zasadzie tylko łóżko. Miał niespełna 2 na 4 metry, a większość tej
powierzchni zajmowało łóżko. Nie było już miejsca na szuflady – musiałem wieszać wszystkie
ubrania, z bielizną włącznie, na drągu.
Ściany nie były ocieplane. W środkowym Teksasie zimą potrafi być całkiem chłodno,
więc nawet mimo ustawionej na pełną moc kuchenki gazowej i stojącego tuż przy łóżku
grzejnika elektrycznego spałem w ubraniu. Najgorsze jednak było to, że pod podłogą nie było
żadnego fundamentu. Toczyłem ciągłe walki z szopami i pancernikami, które kopały sobie nory
dokładnie pod moim łóżkiem. Szopy były zawzięte i zuchwałe; zastrzeliłem ich chyba ze
dwadzieścia, zanim w końcu do nich dotarło, że nie są mile widzianymi gośćmi pod moim
domkiem.
Zacząłem zimą od jeżdżenia traktorem i siania pszenicy dla bydła. Potem zajmowałem się
dostarczaniem paszy dla bydła. W końcu David uznał, że chyba popracuję u niego dłużej, i zaczął
powierzać mi bardziej odpowiedzialne obowiązki. Podniósł mi pensję do 400 dolarów
miesięcznie.
Kiedy około pierwszej czy drugiej po południu kończyłem zajęcia na uczelni, jechałem na
ranczo. Tam pracowałem aż do zachodu słońca, trochę się uczyłem, po czym zasypiałem. Rano
musiałem najpierw nakarmić wszystkie konie, a dopiero potem jechałem na wykłady. Najlepiej
było latem. Od piątej rano do dziewiątej wieczorem siedziałem na końskim grzbiecie.
W końcu zostałem doświadczonym pracownikiem, szkolącym konie cuttingowe
i przygotowującym je do aukcji. (Konie cuttingowe szkoli się do pomagania kowbojom
w oddzielaniu pojedynczych krów od stada. Tego typu konie są bardzo ważne dla prowadzania
rancza, a dobry koń cuttingowy może być wart góry pieniędzy).
Tak naprawdę to wtedy nauczyłem się postępować z końmi i stałem się jeszcze bardziej
cierpliwy. Jeśli straci się panowanie nad sobą podczas pracy z koniem, można na zawsze go
zmarnować. Sam się nauczyłem, że nie mogę się spieszyć i muszę być łagodny dla tych zwierząt.
Konie są wyjątkowo mądre. Szybko się uczą, jeśli uczy się je właściwie. Najpierw trzeba
pokazać im coś całkiem drobnego, na tym poprzestać – i zrobić to samo jeszcze raz. Koń oblizuje
wargi, kiedy się czegoś uczy. Na to zawsze czekałem. Lekcję przerywa się, kiedy można konia
pochwalić, a dalszą naukę podejmuje się następnego dnia.
Oczywiście trochę trwało, zanim się tego wszystkiego nauczyłem. Za każdym razem
kiedy coś schrzaniłem, szef dawał mi to wyraźnie odczuć: momentalnie mieszał mnie z błotem
i dowiadywałem się, jaka to ze mnie kupa łajna. Ale ja nigdy nie wkurzyłem się na Davida.
Myślałem sobie tak: „Jestem ponad to – i potrafię to udowodnić”.
Tak się złożyło, że właśnie takiego nastawienia trzeba, by zostać SEALsem.
Marynarka mówi „nie”
Jeżdżąc po pastwiskach, miałem mnóstwo czasu i miejsca na przemyślenia, dokąd
zmierza moje życie. Doszedłem do wniosku, że studia i wykłady to nie dla mnie. Kiedy
skończyła się moja kariera na rodeo, postanowiłem, że rzucę college, przestanę pracować na
ranczo i wrócę do swojego pierwotnego planu: pójdę do wojska i będę żołnierzem. Skoro to
właśnie naprawdę chciałem robić, nie było sensu czekać.
Toteż pewnego dnia w 1996 roku wybrałem się do punktu rekrutacyjnego, zdecydowany
się zaciągnąć.
Komenda rekrutacyjna przypominała małe centrum handlowe. Gabinety oficerów wojsk
lądowych, marynarki, piechoty morskiej i sił powietrznych znajdowały się w rzędzie jeden obok
drugiego. Kiedy człowiek wchodził do budynku, wszyscy na niego patrzyli. Oficerowie
z poszczególnych rodzajów sił zbrojnych rywalizowali między sobą o kandydatów, a w tym
współzawodnictwie niekoniecznie panowała życzliwa atmosfera.
Najpierw podszedłem do drzwi gabinetu marines, ale akurat ich oficer miał przerwę na
lunch. Kiedy odwróciłem się, by wyjść, zawołał mnie z głębi korytarza gość z wojsk lądowych:
– Hej tam, może zajrzysz do nas?
„Dlaczego nie?” – pomyślałem. I zajrzałem.
– Co byś chciał robić w wojsku? – zapytał oficer.
Powiedziałem mu, że podobają mi się operacje specjalne, a na podstawie tego, co
słyszałem o US Army Special Forces, myślę, że chciałbym tam służyć – oczywiście gdybym miał
wstąpić do wojsk lądowych. (Special Forces, w skrócie SF, to elitarna jednostka US Army, która
wykonuje wiele misji związanych z operacjami specjalnymi. Samo określenie: „special forces”,
czyli „siły specjalne”, bywa czasem używane niepoprawnie jako ogólna nazwa oddziałów
wykonujących operacje specjalne, jednak ja przez „Special Forces” rozumiem tę konkretną
jednostkę amerykańskich wojsk lądowych).
W tamtym czasie trzeba było mieć zaszeregowanie płacowe E-5 – czyli stopień
sierżanta – żeby móc być branym pod uwagę przy naborze do SF. Nie uśmiechało mi się czekać
tak długo, aż pozwolą mi zakosztować tego, co dobre.
– Mógłbyś być rangerem – podpowiedział oficer.
Wcześniej nie wiedziałem za wiele o rangersach, ale to, co wtedy usłyszałem, brzmiało
całkiem kusząco: skakanie z samolotów, szturmowanie obiektów, specjalistyczna wiedza
z zakresu broni palnej. Oficer US Army pokazał mi nowe możliwości, ale nie dobił ze mną targu.
– Pomyślę o tym – powiedziałem, zbierając się do wyjścia.
Po drodze z drugiego końca korytarza zawołał do mnie gość z marynarki wojennej.
– Słuchaj – powiedział – chodź no tu.
Podszedłem do niego.
– O czym tam rozmawialiście? – zapytał.
– Myślałem, że może wstąpię do SF – powiedziałem. – Ale trzeba mieć E-5. Więc
rozmawialiśmy o rangersach.
– Aha. A słyszałeś o SEALsach?
W tamtym czasie SEALsi byli jeszcze stosunkowo mało znani. Coś tam o nich słyszałem,
ale nie było to wiele. O ile pamiętam, wzruszyłem ramionami.
– To co, zajrzysz do mnie? – spytał oficer marynarki. – Opowiem ci wszystko dokładnie.
I zaczął mówić: o BUD/S, czyli Basic Underwater Demolition/SEAL, podstawowym
kursie niszczenia podwodnego, który muszą przejść wszyscy SEALsi. Obecnie dostępne są setki
książek i filmów o SEALsach i o szkoleniu BUD/S; jest nawet całkiem długi artykuł
w Wikipedii na temat naszego szkolenia. Ale wtedy BUD/S był jeszcze czymś tajemniczym –
przynajmniej dla mnie. Kiedy usłyszałem, jaki się tam dostaje wycisk, jak instruktorzy zajeżdżają
uczestników i że zaledwie niecałym 10 procentom chętnych udaje się wytrwać do końca tego
szkolenia, byłem pod wrażeniem. Już do samego przejścia tego kursu trzeba było być cholernym
twardzielem.
Podobały mi się takie wyzwania.
Potem oficer rekrutujący zaczął opowiadać o misjach, jakie wykonywali SEALsi i ich
poprzednicy, UDT. (UDT, czyli Underwater Demolition Teams, Podwodne Zespoły
Niszczycielskie, frogmeni, inaczej ludzie żaby, byli to płetwonurkowie, którzy przeprowadzali
zwiad na wybrzeżu wroga i wykonywali inne zadania z zakresu działań specjalnych, poczynając
od czasów drugiej wojny światowej). Usłyszałem mnóstwo historii o tym, jak przepływali
między rozmaitymi przeszkodami na bronionych przez Japończyków wybrzeżach, i wiele
budzących przerażenie opisów walk za linią frontu w Wietnamie. To było życie dla twardzieli,
więc kiedy wyszedłem z pokoju, najbardziej na świecie chciałem zostać SEALsem.
Wielu ludzi zajmujących się rekrutowaniem innych, zwłaszcza jeśli są w tym dobrzy, to
nieźli złodziejaszkowie – i ten oficer do takich właśnie należał. Kiedy do niego wróciłem
i podpisywałem już dokumenty, powiedział mi, żebym zrezygnował z premii rekrutacyjnej, jeśli
chcę mieć pewność, że dostanę przydział do SEALsów.
Posłuchałem go.
Oczywiście zrobił mnie w konia. Na pewno świetnie wyszedł na tym, że przekonał mnie
do zrezygnowania z premii. I czekała go zapewne świetna kariera dealera w komisie
samochodowym.
Marynarka nie obiecała mi wcale, że zostanę SEALsem; na ten przywilej musiałem
zasłużyć. Zapewniła mi jednak możliwość podjęcia takiej próby. I tyle mi wystarczało, bo nie
zamierzałem nawalić.
Kłopot polegał jedynie na tym, że ostatecznie nie dano mi nawet szansy nawalić.
Marynarka zdyskwalifikowała mnie, kiedy podczas badania lekarskiego wyszły na jaw
moje śruby w ręce po wypadku na rodeo. Próbowałem ich przekonywać, błagać – wszystko na
nic. Zaproponowałem nawet, że podpiszę oświadczenie, w którym zrzeknę się wszelkich
roszczeń wobec marynarki w zakresie ewentualnych uszkodzeń ręki.
Odrzucili mnie bez dalszych ceregieli.
Doszedłem do wniosku, że to koniec mojej kariery w wojsku.
Wezwanie
Z chwilą wykluczenia opcji wojskowej skupiłem się na tym, by swoją karierę zawodową
związać z zajmowaniem się ranczem i byciem kowbojem. Ponieważ miałem już dobrą posadę,
uznałem, że naprawdę nie ma sensu dalej studiować. Rzuciłem studia, mimo że do ich
ukończenia brakowało mi tylko sześćdziesięciu punktów.
David podwoił mi wynagrodzenie i powierzył więcej obowiązków. Po jakimś czasie
z innych rancz zaczęły nadchodzić kuszące lepsze oferty, ale z rozmaitych powodów wciąż
trzymałem się rancza Davida. W końcu tuż przed zimą 1997/1998 wyrwałem się stamtąd do
Colorado.
Wziąłem tę robotę w ciemno, co okazało się wielkim błędem. Myślałem, że skoro całe
dotychczasowe życie spędziłem na teksańskich równinach, to przeniesienie się w góry da mi
upragnioną zmianę krajobrazu.
Jak na złość, znalazłem robotę na ranczo położonym akurat w jedynej części Colorado,
która jest bardziej płaska niż Teksas. I sporo chłodniejsza. Nie minęło wiele czasu, kiedy
zadzwoniłem do Davida z pytaniem, czy nie potrzebuje pomocy.
– Jasne, wracaj – odpowiedział.
Wziąłem się do pakowania, ale zanim jeszcze skończyłem przygotowania do wyjazdu,
dostałem telefon od oficera rekrutacyjnego z marynarki.
– Nadal chciałbyś zostać SEALsem? – zapytał.
– A dlaczego pan pyta?
– Przydałbyś się – powiedział oficer.
– Nawet z tymi śrubami w ręce?
– Z tym nie będzie problemu.
Jak nie będzie, to nie będzie. Od razu zacząłem się przygotowywać.
Rozdział 2
Jak młoty pneumatyczne
Witajcie w BUD/S
– Padnij! Sto pompek! JUŻ!
Dwieście dwadzieścia parę ciał padło na asfalt i zaczęło robić pompki. Wszyscy mieliśmy
na sobie camis – mundury polowe w kamuflażowych barwach – i świeżo pomalowane zielone
hełmy. Zaczynał się kurs BUD/S. Rozpierała nas odwaga, byliśmy cholernie podnieceni i spięci.
Za chwilę mieliśmy dostać solidny wycisk – i strasznie nam się ta myśl podobała.
Instruktor nie zadał sobie nawet trudu, by wyjść z biura znajdującego się w położonym
nieopodal budynku. Jego niski, nieco sadystyczny głos bez trudu docierał przez korytarz na
dziedziniec, na którym byliśmy zgromadzeni.
– Kolejna porcja pompek! Wycisnąć mi czterdzieści! CZTER-DZIE-ŚCI!
Mięśnie ramion nie zaczęły mnie jeszcze porządnie piec, kiedy usłyszałem dziwne
syczenie. Rzuciłem okiem w górę, żeby zobaczyć, co to takiego.
W nagrodę dostałem chluśnięcie wodą prosto w twarz. Pojawili się inni instruktorzy
i zaczęli polewać nas wężami strażackimi. Każdy, kto był na tyle głupi, żeby podnieść głowę,
dostawał wodą z węża.
Witajcie w BUD/S.
– Nożyce! JAZDA!
BUD/S to skrót od Basic Underwater Demolition/SEAL, nazwy wstępnego kursu, który
muszą przejść wszyscy kandydaci na SEALsów. Obecnie szkolenie to przeprowadza się w Naval
Special Warfare Center w Coronado w Kalifornii. Zaczyna się od „indoc”, czyli indoctrination,
indoktrynacji – rodzaju zaprawy, której celem jest przedstawienie kandydatom tego, czego będzie
się od nich wymagać. Następnie kurs jest prowadzony w trzech fazach: trening fizyczny,
nurkowanie i działania na lądzie.
W minionych latach powstało mnóstwo opowieści i programów dokumentalnych na temat
BUD/S, które pokazują, jak ciężki to kurs. W zasadzie wszystko, czego można się z nich w tym
względzie dowiedzieć, to prawda. (A przynajmniej w większości prawda. Marynarka wojenna
i instruktorzy nieco łagodzą te opisy i obrazy, żeby były strawne dla masowego odbiorcy, który
będzie je oglądał w telewizyjnych reality show i innych programach. Ale nawet taka
wyretuszowana wersja jest dość prawdziwa). Cała rzecz sprowadza się do tego: najpierw
instruktorzy dają uczestnikom solidny wycisk, a potem dają wycisk jeszcze solidniejszy. Kiedy
ten etap ma się za sobą, kopią człowieka porządnie w dupę i jeśli po tym wszystkim delikwent
ma jeszcze ochotę się ruszać, to dostaje wycisk na nowo.
No więc chyba możecie to sobie mniej więcej wyobrazić.
Ten kurs to był raj. Nie znosiłem go, nienawidziłem, przeklinałem go... ale to był
prawdziwy raj.
Nędza i rozpacz
Zanim dotarłem do tego punktu, minęło ponad pół roku. Zaciągnąłem się do marynarki
i zameldowałem się na podstawowe szkolenie w lutym 1999 roku. Obóz dla rekrutów stanowił
obraz nędzy i rozpaczy. Pamiętam, że rozmawiając pewnego razu przez telefon z tatą, mówiłem,
że te podstawy to łatwizna w porównaniu z pracą na ranczu. Zupełnie bezwartościowe szkolenie.
Zaciągnąłem się do marynarki, żeby być SEALsem i robić coś wymagającego, a zamiast tego
rosła moja waga i malała forma.
Po prostu obóz dla rekrutów wymyślono, aby przygotować marynarzy do siedzenia na
okręcie. Rekruci uczą się tam wiele o marynarce – to zrozumiałe, ale ja oczekiwałem czegoś
przypominającego raczej podstawowe szkolenie marines – czegoś będącego wyzwaniem dla
mojej sprawności fizycznej. Mój brat zaciągnął się do marines i po obozie dla rekrutów był
zaprawiony i w szczytowej formie. Ja, gdybym prosto po swoim obozie poszedł na kurs BUD/S,
prawdopodobnie bym go nie przeszedł. Od tamtych czasów zmieniono procedury. Teraz dla
rekrutów wybierających się na BUD/S organizuje się oddzielny obóz, podczas którego większy
nacisk kładzie się na wyrobienie kondycji fizycznej.
Szkolenie BUD/S trwa pół roku i jest wyjątkowo wymagające pod względem fizycznym
i psychicznym; jak już wspomniałem, odsetek tych, którzy odpadają, sięga nawet 90 procent.
Najbardziej znaną częścią kursu BUD/S jest hell week (piekielny tydzień), sto trzydzieści dwie
godziny ciągłych ćwiczeń i wysiłku fizycznego. Przez lata niektóre elementy tego tygodnia się
zmieniały i podlegały testowaniu, a mogę się domyślać, że ta ewolucja będzie trwała nadal.
W swej istocie hell week pozostał jednak niezwykle wymagającym testem fizycznym
i przypuszczalnie zawsze będzie jednym z najwspanialszych momentów kursu – albo jednym
z najgorszych: różnie można na to patrzeć. Kiedy ja brałem w nim udział, hell week urządzano na
końcu pierwszej fazy. Ale więcej o tym napiszę nieco później.
Na szczęście nie poszedłem na BUD/S zaraz po obozie dla rekrutów. Najpierw miałem
inne szkolenie do przejścia, a niewystarczająca liczba instruktorów w grupach BUD/S sprawiła,
że jeszcze przez jakiś czas mnie i wielu innym chłopakom oszczędzono tych katuszy.
Zgodnie z zasadami obowiązującymi w marynarce musiałem wybrać sobie jakąś
specjalizację (zwaną Military Occupation Specialty, w skrócie MOS, czyli specjalizacją
wojskową) na wypadek, gdybym nie przeszedł kursu BUD/S i nie zakwalifikował się do
SEALsów. Wybrałem wywiad – w swojej naiwności wyobrażałem sobie, że będę jak James
Bond. Śmiejcie się, śmiejcie.
Ale to właśnie podczas tego szkolenia zacząłem poważnie ćwiczyć. Przez trzy miesiące
poznawałem podstawy wywiadowczej specjalizacji marynarki i – co ważniejsze – poprawiałem
sylwetkę. Tak się złożyło, że w bazie widywałem sporo prawdziwych SEALsów i ich widok był
dla mnie motywacją do treningu. Chodziłem na siłownię i ćwiczyłem wszystkie najważniejsze
części ciała: nogi, klatkę piersiową, mięśnie trójgłowe, dwugłowe itd. Zacząłem też biegać trzy
razy w tygodniu – po trzy biegi dziennie: od ponad 6 do prawie 13 kilometrów, za każdym razem
o jakieś 3 kilometry dłużej.
Nie znosiłem biegania, ale zaczynałem kształtować w sobie właściwe nastawienie: rób, co
trzeba.
To również wtedy nauczyłem się pływać, a w każdym razie poprawiłem pływanie.
Część Teksasu, z której pochodzę, jest położona z dala od wody. Wśród wielu rzeczy,
które musiałem opanować, było pływanie stylem bocznym – decydującym stylem dla SEALsa.
Kiedy skończył się kurs wywiadu, zacząłem nabierać właściwej sylwetki, ale pewnie
nadal nie byłem całkiem gotowy na BUD/S. Wprawdzie wtedy tak nie uważałem, jednak
niedostateczna liczba instruktorów BUD/S okazała się szczęśliwą dla mnie okolicznością, bo
spowodowała, że kolejka oczekujących na kurs była bardzo długa. Marynarka postanowiła
przydzielić mnie na parę tygodni do pomocy kadrowcom SEALsów, zanim miał się dokonać
nowy nabór. (Kadrowcy w wojsku zajmują się różnymi sprawami związanymi z personelem. Ich
zadania są zbliżone do zadań specjalistów od zasobów ludzkich w wielkich korporacjach).
Pracowałem u nich mniej więcej na pół etatu: albo od ósmej do dwunastej, albo od
dwunastej do czwartej po południu. Kiedy nie pracowałem, ćwiczyłem razem z innymi
kandydatami na SEALsów. Robiliśmy dwugodzinny PT (physical training, czyli trening
fizyczny – który instruktorzy starej daty nazywają gimnastyką). Powszechnie znane ćwiczenia:
ławeczka do brzuszków, pompki, przysiady.
Odpuszczaliśmy sobie tylko podnoszenie ciężarów. Chodziło o to, żeby nie wyrobić sobie
niepotrzebnej masy mięśniowej; chcieliśmy nabrać siły, zachowując jednocześnie maksymalną
elastyczność.
We wtorki i czwartki pływaliśmy do wyczerpania – chodziło zasadniczo o to, żeby
pływać tak długo, aż zacznie się tonąć. W piątki mieliśmy długie biegi na 16 i 19 kilometrów.
Ciężko było, ale na BUD/S mieliśmy biegać półmaraton.
Moi rodzice wspominają jedną z rozmów ze mną z tamtego okresu. Starałem się
przygotować ich na to, co może być później. Nie wiedzieli za wiele o SEALsach – i pewnie
dobrze, że tak było.
Ktoś mi powiedział, że moje dane osobowe mogą zostać wymazane z oficjalnych akt.
Kiedy wspomniałem o tym rodzicom, poczułem, że nie przypadło im to do gustu. Zapytałem, czy
nie mają nic przeciw temu – chociaż pewnie i tak nie kierowałbym się ich zdaniem.
– Mnie to nie przeszkadza – zapewniał tata.
Mama przyjęła to bez słowa. Oboje byli mocno zaniepokojeni, ale starali się to ukryć
i nigdy nie powiedzieli niczego, co mogłoby mnie zniechęcić.
W końcu po jakichś sześciu miesiącach czekania, treningów i ponownego czekania dotarł
rozkaz: „Zamelduj się na BUD/S”.
Dostaję w dupę
Wysiadłem z taksówki i wygładziłem mundur galowy. Wyciągając worek z samochodu,
wziąłem głęboki wdech, po czym poszedłem alejką prowadzącą na pokład rufowy, jak nazywano
budynek, w którym trzeba było się zameldować. Miałem dwadzieścia cztery lata i właśnie miały
się spełnić moje marzenia.
A przy okazji miałem porządnie dostać w dupę.
Było ciemno, mimo że nie było jeszcze bardzo późno – po piątej, może szóstej
wieczorem. Podejrzewałem trochę, że jak tylko wejdę, ktoś na mnie naskoczy. Słyszałem
najrozmaitsze plotki o BUD/S, jaki to ciężki kurs – ale nikt nigdy nie opowie człowiekowi
wszystkiego do najdrobniejszych szczegółów. Niecierpliwe wyczekiwanie wszystko
wyolbrzymiało.
Zobaczyłem jakiegoś gościa za biurkiem. Podszedłem i przedstawiłem się. Zarejestrował
mnie i zajął się wszystkimi formalnościami związanymi z pokojem i innymi administracyjnymi
bzdetami, które trzeba było odfajkować.
Przez cały ten czas myślałem sobie: „To nic takiego”.
Oraz: „W każdej chwili mogą mnie zaatakować”.
Oczywiście nie byłem w stanie zasnąć. Nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że do
pokoju wpadną instruktorzy i spuszczą mi łomot. Byłem podekscytowany, a równocześnie trochę
zaniepokojony.
Do rana nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że to
jeszcze nie BUD/S, przynajmniej nie oficjalnie. Teraz trwał tak zwany indoc – czyli
indoctrination, indoktrynacja. Celem indoc jest przygotowanie do BUD/S. To coś w rodzaju
suchej zaprawy do BUD/S – jakby jazda na rowerze z bocznymi kółkami. O ile SEALsi uznają
boczne kółka.
Indoc trwał przez miesiąc. Trochę na nas w tym czasie krzyczano, ale to było nic
w porównaniu z BUD/S. Jakiś czas zajęło nam uczenie się podstaw tego, co będziemy mieli
robić, na przykład jak pokonywać tor przeszkód. Chodziło o to, byśmy w trakcie prawdziwego
szkolenia potrafili zadbać o własne bezpieczeństwo. Mnóstwo czasu zajmowało nam też
pomaganie przy różnych drobiazgach podczas prawdziwych ćwiczeń innych grup będących już
w trakcie kursu.
Indoc był fajny. Uwielbiałem te wszystkie elementy siłowe, zmuszanie ciała do wysiłku
i doskonalenie umiejętności fizycznych. Równocześnie widziałem, jak są traktowani kandydaci
odbywający już BUD/S, i myślałem sobie: „Cholera, lepiej wziąć się solidnie do roboty i więcej
ćwiczyć”.
Po czym, nim się spostrzegłem, zaczęła się pierwsza faza. Ćwiczenia odbywały się już
naprawdę i zacząłem dostawać w tyłek. Regularnie i mocno: czuło się, że instruktorzy wkładają
w to serce.
Tym samym dochodzimy do momentu, od którego rozpocząłem ten rozdział: kiedy
podczas wykonywania pompek chlusnęła mi prosto w twarz woda z węża strażackiego. Od
całych miesięcy robiłem PT, jednak teraz było dużo trudniej. To zabawne, ale mimo że
wiedziałem mniej więcej, co mnie czeka, w najmniejszym stopniu nie uświadamiałem sobie, jak
ciężkie to będzie. Dopóki się czegoś naprawdę nie doświadczy, po prostu się tego nie wie.
W pewnym momencie tego przedpołudnia pomyślałem: „Do jasnej cholery, ci goście
mnie zabiją. Ręce mi nie wytrzymają i rozlecę się zaraz na kawałki na tym asfalcie”.
Jakimś sposobem jeszcze wytrzymywałem.
Kiedy woda uderzyła we mnie po raz pierwszy, odwróciłem twarz. Ściągnąłem tym na
siebie baczną uwagę – i nie była to uwaga życzliwa.
– Nie odwracaj się! – wrzasnął instruktor, dodając do tego stosowną wiązankę opisującą
mój brak charakteru i zdolności. – Wyprostuj głowę i bierz to na twarz.
Więc tak zrobiłem. Nie mam pojęcia, ile setek pompek czy innych ćwiczeń wykonaliśmy.
Wiem tylko, że czułem, że lada chwila padnę. I to mnie niosło – bo nie chciałem paść.
Nieustannie stawiałem czoła temu lękowi, dochodząc do tego samego wniosku. Tak było
codziennie, a czasami wiele razy w ciągu jednego dnia.
Ludzie pytają, jak trudne są takie ćwiczenia, ile pompek musieliśmy robić, ile brzuszków.
Odpowiedź na to pytanie brzmi: serie wynosiły sto powtórzeń, ale same liczby w zasadzie nie są
takie ważne. O ile pamiętam, wszyscy potrafiliśmy zrobić sto pompek czy innych ćwiczeń. Tym,
co sprawia, że BUD/S jest tak trudny, jest powtarzanie i ciągłe napięcie oraz towarzyszące
ćwiczeniom znęcanie się. Chyba ciężko to wytłumaczyć komuś, kto przez to nie przeszedł.
Panuje powszechne błędne wyobrażenie, że wszyscy SEALsi to potężni mężczyźni
w doskonałej kondycji fizycznej. Ostatnia część tej charakterystyki jest ogólnie prawdziwa –
każdy SEALs w teamach jest w wyśmienitej formie. Jeśli jednak chodzi o budowę ciała, to są
SEALsi i mniejsi, i więksi. Ja miałem jakieś 188 centymetrów i ważyłem 79 kilogramów; inni,
z którymi służyłem, mieli od 170 do 198 centymetrów. Tym, co nas łączyło, nie były mięśnie;
była to chęć zrobienia wszystkiego, co trzeba.
Przejście przez kurs BUD/S i bycie SEALsem to – bardziej niż cokolwiek innego –
kwestia odporności psychicznej. Kluczem do sukcesu jest upór i niezgoda na poddanie się.
Jakimś cudem udało mi się wpaść na to, jaka jest recepta na wygraną w tych zawodach.
Nie rzucać się w oczy
Przez ten pierwszy tydzień starałem się jak najmniej rzucać się w oczy. Niedobrze było
Chris Kyle współpraca Scott McEwen, Jim DeFelice CEL SNAJPERA Historia najniebezpieczniejszego snajpera w dziejach amerykańskiej armii tłumaczenie Michał Romanek Wydawnictwo Znak
Bracia Ten po prawej to Chris Kyle. A ten po lewej to ja – „Kisiel” („Pudding” – jak przetłumaczył Amerykańcom to przezwisko któryś z moich życzliwych kolegów). Zdjęcie zrobiliśmy pod koniec naszej zmiany. Byliśmy już wtedy naprawdę zżyci. Obaj chcieliśmy mieć takie zdjęcie na pamiątkę. Poznaliśmy się podczas mojej drugiej zmiany w Iraku. Był 2004 rok. Działaliśmy w ramach Grupy Zadaniowej (Task Force), której celem było przeciwdziałanie atakom terrorystycznym na siły koalicji i nowe władze Iraku. Tak jak pisze Chris, brakowało nam wówczas nawigatorów. Przydzielono nam więc kogoś z Navy SEAL. Podobno snajpera. Pierwsze spotkanie było raczej pełne rezerwy. Patrzyliśmy na siebie, taksując tego drugiego. Co on potrafi? Nie nawali? Rozmowa się nie kleiła. Nikt nie lubi, jak przyjeżdża ktoś z zewnątrz i zaczyna opowiadać o swoich najlepszych na świecie jego zdaniem technikach. A my w 2004 już wiele umieliśmy... Zamieszkaliśmy razem w wydzielonej części Campu Pozzi. Wszystkiego kilka namiotów i trzy domki po ochronie pałacowej Saddama. Każdy miał do dyspozycji jakieś 2 metry na 2 metry przestrzeni. W takiej ciasnocie albo się szybko kogoś znienawidzi, albo polubi. A Chrisa nie sposób było nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, gotów do pomocy, chętny do nauki czegoś nowego. Szybko nabraliśmy do siebie zaufania. Jedna, dwie akcje i wiedzieliśmy już o sobie wszystko. Jak ten drugi się zachowuje, jak szybko reaguje, gdy plan bierze w łeb, czy pcha się do przodu, czy też potrafi utrzymać swe miejsce w szyku. Chrisowi nie w smak było siedzenie w humvee, gdy my wywalaliśmy drzwi i wracaliśmy z kolejnym HVT w worku na głowie. W końcu to był operator taki jak my. Ale nie narzekał. To był w stu procentach profesjonalista. Nawet później, gdy przydzielano mu bardzo trudne zadania, nie słyszeliśmy z jego ust słowa skargi. Nie chwalił się również swoimi osiągnięciami. Był trochę zaprzeczeniem naszych wyobrażeń o Jankesach. Pomiędzy operatorami sił specjalnych wywiązuje się szczególna więź. Trudno ją wytłumaczyć osobom z zewnątrz. Zostajemy braćmi, ze wszystkimi konsekwencjami z tego płynącymi. Nasi koledzy z zespołu stają się naszą rodziną. Spędzamy ze sobą więcej czasu niż
z prawdziwymi bliskimi. I nie zajmujemy się bezpiecznymi zajęciami. To niesamowicie zbliża. A wojna? To nie my decydujemy, gdzie jedziemy i z kim będziemy walczyć. Jesteśmy żołnierzami i mamy obowiązek wykonywać rozkazy. Nie dyskutujemy o słuszności tej czy innej wojny. A gdy już jesteśmy na wojnie, liczy się zadanie. I to, by twój brat bezpiecznie wrócił z akcji. To jest najważniejsze. Tam tylko to się liczy. Chris stał się naszym bratem. A – zapomniałbym o żubrówce. Mocno musiała Chrisowi zapaść w pamięć. Czasem gdy „stary” pozwolił (a rzadko tak bywało, oj, rzadko), siadaliśmy wszyscy wieczorem razem przy drinkach z soku jabłkowego i żubrówki. Amerykanie lubili do nas przychodzić – u nich obowiązywał całkowity zakaz picia alkoholu. Gadaliśmy o wszystkim. O akcjach, o naszych dziewczynach i dzieciach. Lubiliśmy te chwile, oni też. I lubili nasze drinki. Bardzo się cieszę, że Chris zdecydował się na spisanie swoich wspomnień. I jestem mu bardzo wdzięczny, że nie zapomniał o nas. Zresztą – czego się spodziewałem? Nie zapomina się o braciach. starszy chorąży sztabowy Andrzej K. „Kisiel” żołnierz Wodnego Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM, obecnie w stanie spoczynku * * * W czasie kilku lat, kiedy GROM służył w Iraku, bardzo często ścieżki przecinały nam się z SEALsami. To oczywiste, bo zarówno oni, jak i my przygotowywaliśmy się do wykonywania podobnych zadań. Pierwszy raz wspólne operacje z SEALsami wykonywałem w Zatoce Perskiej. Były to nocne akcje związane z ograniczeniem przemytu irackiej ropy. Wsiadaliśmy z Amerykanami do tych samych łodzi i ruszaliśmy. Gdy trafialiśmy na mniejsze jednostki, to raz abordażu dokonywali Amerykanie, innym razem my. Gdy trafiła się duża jednostka pływająca, działania były prowadzone wspólnie. Amerykanie wykonywali te operacje od dłuższego czasu, więc na początku z kolegami korzystaliśmy z ich doświadczenia oraz wsparcia. Dlatego w pierwszych tygodniach w śmigłowcach, które zabezpieczały nas z powietrza, siedzieli snajperzy SEALsów. Ale dosyć szybko ich miejsca zajęli zmiennicy z GROM-u. Kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny zacieśniliśmy współpracę. SEALsi mieli zdobywać terminal przeładunkowy ropy MAAOT, a my bliźniaczy – KAAOT. Wtedy chyba pierwszy raz doszedłem do wniosku, że oni przychodzą podpatrywać, jak my się przygotowujemy do roboty. Z kamieni i takich zwykłych taśm, jakich do wygradzania miejsca używa na przykład policja, zbudowaliśmy model platformy. Ta konstrukcja zajmowała powierzchnię kilkuset metrów kwadratowych! Obserwowałem, jak oni początkowo z pewnego rodzaju politowaniem patrzyli na nasze treningi „na sucho”. Bo w pełnym oporządzeniu trenowaliśmy najróżniejsze scenariusze działania. Niekiedy podstawowe, jak przejście z karabinka na pistolet. Gdy nastąpi dysfunkcja broni głównej albo trzeba dokonać sprawdzenia małego ciasnego pomieszczenia, operator błyskawicznie powinien odrzucić broń główną i automatycznie wydobyć z kabury pistolet uprzednio przygotowany do strzału. Wszystko to trenowaliśmy, żeby podtrzymywać wyrobione nawyki oraz ćwiczyć pamięć mięśniową. SEALsi najpierw uważali, że to jest podstawowy trening, który oni mają już za sobą. Uśmiałem się więc, gdy po jakimś czasie zauważyłem, że oni zaczęli trenować w identyczny sposób. W Kuwejcie pokazywaliśmy im zaawansowane techniki ochrony VIP-ów. Dla nich to była nowość. A my w tej robocie mieliśmy doświadczenia z misji na Haiti i na Bałkanach. Stacjonując w Kuwejcie, sporo razem strzelaliśmy. Na nich wrażenie robili nasi strzelcy
wyborowi. U nas standardem było to, że z karabinu wyborowego Remington kalibru 7,62 mm trzeba zneutralizować cel znajdujący się w odległości 500–600 metrów. No i przy takim strzelaniu mieliśmy 80 procent trafień! To dla sojuszników były świetne wyniki. Nasi snajperzy byli już wtedy po misji w górzystym Afganistanie, gdzie przetrenowali strzelanie pod kątem. To trudna sztuka. SEALsi uważnie obserwowali też sposób, w jaki nasi snajperzy obsługiwali swoje karabiny: jak konserwowali części metalowe i optykę, prowadzili dzienniki strzelania. Karabin snajperski to konstrukcja niezawodna jak szwajcarski zegarek. Trzeba jednak o niego dbać jak o niemowlę. Od 2003 roku nasi najlepsi snajperzy używają amerykańskich karabinów wyborowych dalekiego zasięgu CheyTac, wyposażonych między innymi w komputery balistyczne. Taki sprzęt umożliwia likwidację celów z odległości 2 kilometrów. Wspominam o tym, bo ta broń jest marzeniem wielu snajperów z najbardziej elitarnych jednostek specjalnych USA. Największe wrażenie robiły na SEALsach nasze umiejętności strzelania przez szybę, do celów ruchomych, do celów ukazujących się oraz sposoby maskowania w ukryciach snajperskich. Tego ostatniego już w połowie lat dziewięćdziesiątych uczyli nas strzelcy z brytyjskiego SAS-u. A po latach operowania w Irlandii Północnej to byli profesjonaliści z niezwykłym doświadczeniem z walk w mieście. Generalna zasada jest taka: snajper musi się wtopić w pomieszczenie, z którego strzela. I jeszcze przed oddaniem pierwszego strzału powinien zadbać o kilka stanowisk zapasowych. Tak, żeby po każdym strzale móc zmienić pozycję. W Iraku działaliśmy z SEALsami w An-Nasirijji, Al-Falludży, a przede wszystkim w Bagdadzie. Spotykaliśmy się także na ćwiczeniach w różnych miejscach na świecie. Teraz moi koledzy ramię w ramię operują z nimi w Afganistanie. Z perspektywy tych lat widzę, że bez względu na to, skąd są, profesjonaliści w mundurach szybko znajdą ze sobą wspólny język. I błyskawicznie w razie potrzeby mogą ze sobą współpracować w czasie najtrudniejszych operacji. Dlatego jeszcze nieraz usłyszycie o współpracy polskich i amerykańskich komandosów. podpułkownik rezerwy Andrzej Kruczyński były dowódca Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM, w czasie wojny w Iraku dowodził między innymi operacją zdobycia platformy w Umm Kasr, uczestniczył w misjach GROM-u na Haiti, we Wschodniej Slawonii, Kosowie i Macedonii
Przedmowa do polskiego wydania We wspólnych operacjach z polskim GROM-em po raz pierwszy uczestniczyłem we wrześniu 2004 roku, kiedy zostałem im przydzielony do pomocy w Bagdadzie. Kilku komandosów z GROM-u spotkałem już wcześniej, jakiś czas przed swoją pierwszą zmianą, więc wiedziałem, co potrafią. Mimo to kiedy wreszcie miałem okazję działać z nimi ramię w ramię, byłem pod ogromnym wrażeniem ich profesjonalizmu i umiejętności. Ci goście to nieprzeciętni twardziele, wojownicy z prawdziwego zdarzenia, niezrównani pod względem wyszkolenia i efektywności działania. Wszystko, co robili – od planowania poprzez samą operację po meldunek po akcji – wykonywali niezwykle sprawnie i skutecznie. Najpierw dostałem przydział na nawigatora i pomagałem im odnajdywać domy podejrzanych bojowników oraz inne cele na terenie miasta. Nie mówiłem po polsku, a moja nosowa teksańska wymowa angielskiego nie była łatwa do zrozumienia, dlatego byłem zaskoczony, że tak szybko pokonaliśmy barierę językową. Od chwili naszego pierwszego wspólnego wyjazdu na akcję czułem, że jestem aktywnym członkiem zespołu. Ale nie byłbym SEALsem, gdyby wystarczało mi pilnowanie mapy czy planowanie tras dotarcia do miejsca operacji i z powrotem. Zdecydowanie chciałem robić coś więcej. Dość szybko dowódca jednostki poprosił mnie, żebym przyłączył się do „kolejki” w grupie szturmowców podczas wyważania drzwi i wchodzenia do budynków. Przystosowanie się do nowej grupy nie było trudne. Mamy wprawdzie odrobinę różne procedury, ale całościowe podejście do działań panujące w tej jednostce i stosowane w niej rozsądne zasady taktyczne sprawiały, że poczułem się wśród nich zupełnie swojsko. A poszczególni operatorzy naprawdę dokładali starań, by pomóc mi się dopasować. Byli to ludzie poważnie podchodzący do wykonywania powierzonej im misji, ale też potrafiący po całym dniu pracy dobrze się zabawić. To kolejna cecha, którą jako SEALs bardzo cenię. Myślę, że również w tym zakresie paru rzeczy się od nich nauczyłem. Przekonali mnie na przykład ponad wszelką wątpliwość, że najlepsza wódka na świecie pochodzi z Polski. Bardzo się cieszę, że moja książka zostanie wydana w Polsce. Mam nadzieję, że to, co w niej opisałem, pokazuje choć drobną część tej znakomitej roboty, jaką wykonują GROM i wszystkie polskie jednostki wojskowe. I jedno chciałbym na koniec dodać: jestem dumny, że służyłem z GROM-em. Chris Kyle
Książkę tę dedykuję mojej żonie Tai i naszym dzieciom – za to, że ze mną wytrzymali. Dziękuję, że byliście tu nadal, kiedy wróciłem do kraju. Chciałbym także zadedykować ją pamięci Marca i Ryana, moich braci SEALsów – za ich pełną odwagi służbę krajowi i dozgonną przyjaźń dla mnie. Ich śmierć będzie dla mnie do końca życia krwawiącą raną.
Nota od autora Wydarzenia stanowiące treść tej książki są prawdziwe, opisane jak najdokładniej z moich wspomnień. Przytoczone wypowiedzi rekonstruowaliśmy na podstawie tego, jak je pamiętam, dlatego nie zawsze musi to być ich dosłowny zapis. Jednak sens dialogów został oddany wiernie. W ciągu swojej wojskowej kariery uczestniczyłem w wielu operacjach, które ze względu na bezpieczeństwo państwa nadal pozostają tajne. Mój udział w nich nie został opisany w tej książce. Podczas pracy nad nią nie wykorzystano żadnych tajnych informacji. Wielu z tych, z którymi służyłem, wciąż jest SEALsami w służbie czynnej. Inni pracują w rozmaitym charakterze dla amerykańskiego rządu, dbając o bezpieczeństwo państwa. Wrogowie naszego kraju mogą uważać ich wszystkich – podobnie jak mnie – za swoich wrogów. Z tego powodu nie podaję w tej książce prawdziwych nazwisk swoich kolegów. Każdy z nich domyśli się, że to o nim piszę, i mam nadzieję, że wszyscy wiedzą, jak bardzo im jestem wdzięczny. C.K.
Prolog Zło w celowniku Koniec marca 2003 roku, okolice An-Nasirijji Patrzyłem przez celownik karabinu snajperskiego, lustrując drogę biegnącą przez niewielkie irackie miasteczko. Niespełna 50 metrów ode mnie otworzyły się drzwi małego domu. Wyszła z nich jakaś kobieta z dzieckiem. Poza tym ulica była pusta. Miejscowi Irakijczycy, w większości przerażeni, pochowali się do domów. Kilku ciekawskich wyglądało zza zasłonek i czekało. Słyszeli pomruk zbliżającego się oddziału Amerykanów. Ulicę zaczynali wypełniać marines, prący na północ, by wyzwolić kraj spod władzy Saddama Husajna. Moim zadaniem było zapewnienie im ochrony. Nasz pluton zajął budynek już wcześniej, podkradłszy się na pozycje umożliwiające zabezpieczenie marines. Chodziło o to, by zapobiec ich wpadnięciu w nieprzyjacielską zasadzkę podczas przemarszu przez miasteczko. Nie wydawało się to zbyt trudne – a nawet gdyby coś miało się dziać, na szczęście miałem po swojej stronie marines. Widziałem, jak potężna jest ich broń, i za nic w świecie nie chciałbym musieć walczyć przeciwko nim. Iracka armia była bez szans. Wydawało się zresztą, że faktycznie już opuściła ten teren. Wojna zaczęła się niecałe dwa tygodnie wcześniej. W jej rozpoczęciu 20 marca we wczesnych godzinach porannych pomagał mój pluton Charlie (później Cadillac) należący do SEAL Team Three. Wylądowaliśmy na półwyspie Al-Fau i zabezpieczyliśmy tamtejsze instalacje odbiorcze ropy, żeby Husajn nie mógł ich podpalić, jak to zrobił podczas pierwszej wojny w Zatoce. Teraz dostaliśmy zadanie pomagania marines w czasie ich marszu na północ, w stronę Bagdadu. Byłem SEALsem, wyszkolonym w operacjach specjalnych komandosem marynarki wojennej. SEAL jest akronimem pochodzącym od słów: „SEa, Air, Land”, czyli: „morze, powietrze, ląd”, i całkiem dobrze opisuje szeroki zakres miejsc, w których prowadzimy działania. W tym wypadku byliśmy już daleko w głębi lądu, dużo dalej, niż SEALsi prowadzili działania w dawniejszych czasach, chociaż odkąd toczy się wojna z terroryzmem, stało się to częstą praktyką. Prawie trzy lata zajęło mi szkolenie i uczenie się na wojownika; byłem gotów do tej walki – a przynajmniej na tyle gotów, na ile można być gotowym. Trzymałem w rękach należący do szefa mojego plutonu .300 win mag, powtarzalny precyzyjny karabin snajperski. Dowódca już od dłuższego czasu zapewniał osłonę ulicy i potrzebował chwili odpoczynku. Okazał mi wielkie zaufanie, wybierając mnie na zmiennika i dając własną broń. Byłem nadal nowy w teamach – wciąż jeszcze nowicjusz, debiutant. Zgodnie ze standardami SEALsów musiałem najpierw zostać poddany wszechstronnemu testowi. W tamtym czasie nie przeszedłem jeszcze szkolenia na snajpera SEAL. Strasznie chciałem nim zostać, ale droga do tego była długa. Dając mi tego ranka karabin, szef chciał mnie w ten sposób sprawdzić, chciał się przekonać, czy ma do czynienia z odpowiednim materiałem na snajpera. Znajdowaliśmy się na dachu starego podniszczonego budynku stojącego na skraju miasteczka, przez które mieli przejść marines. Pod nami wiatr rozmiatał po zniszczonej drodze pył i papiery. Śmierdziało jak w kanale ściekowym – ten typowy dla Iraku odór był czymś, do czego nigdy nie udało mi się przywyknąć.
– Nadchodzą marines – powiedział dowódca, kiedy budynek zaczął drżeć. – Obserwuj. Spojrzałem przez celownik. W pobliżu nie było nikogo poza tą kobietą i jednym czy dwojgiem dzieci. Patrzyłem, jak zbliża się oddział naszych. Dziesięciu młodych dumnych marines w mundurach wyskoczyło z pojazdów i sformowało się w szyku patrolowym. Kiedy Amerykanie się ustawiali, kobieta wyjęła coś spod ubrania i pociągnęła za to. Odbezpieczyła granat. W pierwszej chwili nie zdałem sobie z tego sprawy. – Zdaje się, że to coś żółtego – powiedziałem do szefa, opisując, co widzę, podczas gdy on też obserwował. – Żółte i ma... – Ona trzyma granat – powiedział dowódca. – To chiński granat. – Cholera. – Strzelaj. – Ale... – Strzelaj. Zdejmij ten granat. Marines... Zawahałem się. Ktoś próbował połączyć się z marines przez radio, ale nie mogliśmy ich wywołać. Szli wzdłuż ulicy, kierując się w stronę kobiety. – Strzelaj! – padł rozkaz. Pociągnąłem za spust. Kula wyleciała w lufy – strzeliłem. Granat upadł. Kiedy wystrzeliłem po raz drugi, granat wybuchł. To był pierwszy raz, kiedy zabiłem kogoś z karabinu snajperskiego. A także pierwszy raz w Iraku – i jedyny – kiedy zabiłem kogoś innego niż biorącego udział w walce mężczyznę. Miałem obowiązek strzelić i nie żałuję tego. Ta kobieta i tak by zginęła. Ja tylko zadbałem o to, żeby nie zabrała ze sobą żadnego z marines. Było jasne, że chce ich zabić, ale to nie wszystko: nie zwracała najmniejszej uwagi na nikogo w pobliżu, kogo mógł rozerwać granat albo kto mógł zginąć w wyniku otwarcia ognia. Nie obchodziły ją ani dzieci na ulicy, ani ludzie w domach, może nawet jej własne dziecko... Była za bardzo zaślepiona przez zło, żeby zwracać na nich uwagę. Chciała po prostu ze wszelką cenę zabić Amerykanów. Moje strzały ocaliły kilku rodaków, których życie było w oczywisty sposób warte więcej niż wynaturzona dusza tej kobiety. Mogę stanąć przed Bogiem z czystym sumieniem i odpowiedzieć za to, co zrobiłem. Ale szczerze i głęboko znienawidziłem zło, które opętało tę kobietę. Nienawidzę go po dziś dzień. Dzikie, nikczemne zło. To z nim walczyliśmy w Iraku. To dlatego mnóstwo ludzi, także ja, nazywało wrogów „dzikusami”. Naprawdę nie dało się inaczej opisać tego, z czym się tam stykaliśmy. Ciągle ktoś mnie pyta: „Ilu ludzi zabiłeś?”. Standardowo odpowiadam: „Czy od tego, co powiem, będzie zależało, czy jestem w mniejszym lub większym stopniu człowiekiem?”. Liczba moich ofiar nie ma dla mnie znaczenia. Żałuję, że nie zabiłem więcej wrogów. Nie po to, żeby mieć się czym przechwalać, lecz dlatego, że uważam, że świat jest lepszy bez tych dzikusów, którzy pozbawiali życia moich rodaków. Każdy, kogo zastrzeliłem w Iraku, próbował wyrządzić jakąś krzywdę Amerykanom albo Irakijczykom wiernym nowym władzom. Jako SEALs miałem zadanie do wykonania. Zabijałem wroga – wroga, którego widziałem dzień w dzień, jak spiskuje, żeby zabijać moich braci. Dręczą mnie wspomnienia sukcesów nieprzyjaciela. Nie było ich wiele, ale nawet życie jednego Amerykanina jest tą jedną stratą za dużo. Nie przejmuję się, co myślą o mnie inni. To jedna z tych rzeczy, za które najbardziej podziwiałem ojca, kiedy byłem młody. Miał w nosie, co myśleli inni. Był tym, kim był. Taka
postawa to jedna z cech, dzięki którym ani trochę nie zwariowałem. Oddając tę książkę do druku, wciąż czuję się trochę nieswojo na myśl, że publikuję historię swojego życia. Przede wszystkim zawsze uważałem, że jeśli ktoś chce dowiedzieć się, jak wygląda życie SEALsa, powinien sam zdobyć trident: zasłużyć na nasz medal, symbol tego, kim jesteśmy. Przejść nasze szkolenie, zdobyć się na fizyczne i psychiczne poświęcenie. Tylko tak można się tego dowiedzieć. Poza tym – co nawet ważniejsze – kogo obchodzi moje życie? Niczym się nie różnię od innych ludzi. Zdarzyło mi się uczestniczyć w paru dość popieprzonych historiach. Słyszałem od wielu osób, że to coś ciekawego. Nie bardzo to rozumiem. Dowiedziałem się, że ktoś chce napisać książkę o moim życiu albo o tym, co robiłem. Z jednej strony wydaje mi się to dziwne, ale z drugiej uważam, że to moje życie i moja historia, więc chyba lepiej będzie, jeśli to ja przeleję je na papier – tak, jak rzeczywiście się potoczyły. Poza tym jest mnóstwo ludzi, którzy zasługują na uznanie, i gdybym nie opisał tej historii, mogliby zostać pominięci. A to wcale by mi się nie podobało. Moi koledzy zasługują na większe pochwały niż ja. Marynarka Wojenna przypisuje mi więcej zaliczeń snajperskich (śmiertelnych trafień) niż jakiemukolwiek innemu członkowi amerykańskich sił zbrojnych w przeszłości i obecnie. Przypuszczam, że to prawda. Marynarka próbuje dokładnie ustalić, ile tych trafień było. Bywa, że liczba ta wynosi 160 (w chwili gdy piszę te słowa, taka jest liczba „oficjalna” – cokolwiek to znaczy), innym razem skacze dużo wyżej, a jeszcze kiedy indziej pozostaje na poziomie pośrednim między tymi wartościami. Jeśli kogoś interesuje dokładna liczba, niech pyta Marynarkę – może nawet uda mu się uzyskać prawdziwą wartość, jeśli zapyta w odpowiednim dniu. Ludzi zawsze interesują liczby. Nawet gdyby Marynarka mnie do tego upoważniła, i tak sam nie podałbym żadnej. Nie jestem osobą skupiającą się na liczbach. SEALsi to wojownicy działający w ciszy, a ja jestem SEALsem do szpiku kości. Kto chce poznać całą historię, niech zdobędzie trident. Kto chce mnie sprawdzić, niech zapyta jakiegoś SEALsa. A kto chce dowiedzieć się, co uznałem za warte tego, by się tym podzielić, niech czyta dalej (pozna też nawet trochę tego, co ujawniam z pewną niechęcią). Zawsze mówię, że nie jestem najlepszym strzelcem ani najlepszym snajperem w dziejach. Nie pomniejszam swoich umiejętności. Ciężko pracowałem, by je doprowadzić do perfekcji. Miałem to szczęście, że uczyłem się pod okiem kilku znakomitych instruktorów, którzy zasługują na ogromne uznanie. Poza tym decydującym składnikiem mojego powodzenia byli wszyscy moi koledzy – ci z SEALsów, z marines i z wojsk lądowych, którzy walczyli razem ze mną i pomagali mi wykonywać zadania. Jednak moja wysoka suma zaliczeń i tak zwana legenda w znacznym stopniu wiążą się z faktem, że mnóstwo czasu spędziłem w gównie. Innymi słowy, miałem po prostu dużo okazji. Służyłem podczas wszystkich kolejnych tur od momentu tuż przed rozpoczęciem wojny w Iraku aż do chwili, kiedy się wycofałem w roku 2009. I miałem tyle szczęścia, że wysyłano mnie w sam środek działań. Jest coś jeszcze, o co często ludzie mnie pytają: „Nie dokucza ci myśl, że w Iraku zabiłeś tylu ludzi?”. Odpowiadam: „Nie”. I naprawdę tak jest. Za pierwszym razem, kiedy się do kogoś strzela, człowiek robi się trochę spięty. Myśli: „Czy naprawdę wolno mi go zastrzelić? Czy to rzeczywiście jest w porządku?”. Ale kiedy już zabije swojego wroga, przekonuje się, że to jest w porządku. I mówi: „Świetnie”.
Robi to znowu. I znowu. Robi to po to, żeby wróg nie zabił jego ani jego rodaków. Robi to tak długo, aż nie ma już nikogo, kto chce go zabić. Na tym polega wojna. Uwielbiałem to, co robiłem. I nadal uwielbiam. W innych okolicznościach – gdybym nie miał rodziny, która mnie potrzebuje – w najbliższym czasie bym do tego wrócił. Nie zmyślam ani nie przesadzam: to była zabawa. Najlepszy okres mojego życia to czas, kiedy byłem SEALsem. Ludzie próbują szufladkować mnie jako twardziela, równego gościa, dupka, snajpera, SEALsa, a są pewnie i inne kategorie, których określenia nie nadają się do druku. Każda z nich mogła być prawdziwa jakiegoś konkretnego dnia. W sumie jednak moja historia, ta z Iraku i późniejsza, jest historią o czymś więcej niż tylko o zabijaniu czy nawet o walce za kraj. Jest historią o byciu mężczyzną. I historią zarówno o miłości, jak i o nienawiści.
Rozdział 1 Ujeżdżanie koni i inne zabawy W głębi serca zwykły kowboj Każda historia ma swój początek. Moja zaczyna się w północno-środkowym Teksasie. Dorastałem, mieszkając kolejno w kilku niewielkich miastach. To tam uczyłem się, jak ważna jest rodzina i tradycyjne wartości, takie jak patriotyzm, samodzielność oraz dbanie o rodzinę i sąsiadów. Z dumą mogę powiedzieć, że nadal próbuję żyć zgodnie z tymi wartościami. Mam silne poczucie sprawiedliwości: dość jednoznaczne i czarno-białe – nie ma u mnie zbyt wiele miejsca na odcienie szarości. Uważam, że warto bronić innych. Nie boję się ciężkiej pracy, a równocześnie lubię się bawić – życie jest zbyt krótkie, by tego nie robić. Zostałem wychowany w wierze chrześcijańskiej i nadal ją wyznaję. Gdybym miał wskazać swoje priorytety, to byłyby nimi: Bóg, ojczyzna, rodzina. Można by się nieco spierać, w jakiej kolejności ustawić ostatnie dwa – niedawno doszedłem do przekonania, że rodzina może w pewnych okolicznościach być ważniejsza od ojczyzny. Ale w zasadzie idą łeb w łeb. Zawsze uwielbiałem broń, zawsze lubiłem polować i w pewnym sensie można by chyba powiedzieć, że zawsze byłem kowbojem. Jeździłem konno od czasu, kiedy nauczyłem się chodzić. Dziś nie powiedziałbym o sobie, że jestem prawdziwym kowbojem, bo upłynęło mnóstwo czasu, od kiedy pracowałem na ranczu, i pewnie zapomniałem sporo z tego, co umiałem. Jednak w głębi serca czuję, że skoro nie jestem już SEALsem, to jestem kowbojem, a przynajmniej chciałbym nim być. Problem polega na tym, że trudno tak żyć, kiedy ma się rodzinę. Nie pamiętam, kiedy zacząłem polować, ale musiałem być jeszcze bardzo młody. Moja rodzina miała niedaleko od domu dzierżawiony teren łowiecki, więc polowaliśmy każdej zimy. (Wyjaśnienie dla tych, którzy nie mieszkają w południowych stanach USA: dzierżawiony teren łowiecki to prywatna nieruchomość gruntowa, na której jej właściciel udziela innym prawa do polowania przez pewien czas; płaci się określoną sumę i uzyskuje się dzierżawione prawo do wejścia na ten teren i do polowania na nim. W północnych stanach istnieją zapewne inne uregulowania, ale to, o którym piszę, jest dość powszechne na Południu). Polowaliśmy na jelenie, indyki, gołębie, przepiórki – na to, na co akurat był sezon. W polowaniach brali udział: moja mama, tata i cztery lata młodszy ode mnie brat. Weekendy spędzaliśmy w starej przyczepie kempingowej. Nie oferowała zbyt dużo przestrzeni, ale byliśmy niewielką, a do tego zwartą rodziną i świetnie się bawiliśmy. Mój ojciec pracował w firmach Southwestern Bell i AT&T. W trakcie jego kariery firmy te się rozdzieliły, po czym ponownie się połączyły. Był dyrektorem, a wraz z jego kolejnymi awansami co parę lat musieliśmy przenosić się z miasta do miasta. W pewnym sensie zatem wychowałem się w całym Teksasie. Mimo że ojciec odnosił sukcesy, nie znosił swojej pracy. Tak naprawdę nie chodziło o samą pracę, ale o to, co się z nią wiązało. O biurokrację. O to, że musiał pracować w biurze. Szczerze nienawidził obowiązku noszenia garnituru i codziennego wiązania krawata. – Nieważne, ile zarabiasz – mawiał do mnie. – Robota nie jest warta żadnych pieniędzy, jeśli nie daje ci szczęścia. To najcenniejsza rada, jakiej kiedykolwiek mi udzielił: w życiu rób to, co chcesz. Po dziś
dzień próbuję postępować zgodnie z tą filozofią. Kiedy dorastałem, tata był pod wieloma względami moim najlepszym przyjacielem, ale potrafił łączyć to ze sporą dawką ojcowskiej dyscypliny. Miałem wyznaczoną linię i wcale nie chciałem jej przekraczać. Kiedy zasłużyłem, zdarzało mi się obrywać, ale nigdy nie była to kara niewspółmierna do przewinienia i ojciec nigdy nie robił tego w gniewie. Jeśli się wściekał, odczekiwał parę chwil, żeby się uspokoić, i dopiero wtedy dostawałem od niego spokojnie wymierzone lanie – po którym następowało przytulenie. Jeśli wierzyć mojemu bratu, to przez większość czasu skakaliśmy sobie do gardeł. Nie wiem, czy rzeczywiście tak było – fakt, że biliśmy się często. On był młodszy i mniejszy, ale potrafił odwinąć się równie mocno, jak sam dostał, i nigdy się nie poddawał. Ma mocny charakter i po dziś dzień jest jednym z moich najbliższych przyjaciół. Potrafiliśmy sobie nawzajem dać w kość, ale też nieźle się razem bawiliśmy i zawsze wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć. W naszej szkole średniej w holu głównym stał posąg pumy. Mieliśmy zwyczaj, że co roku uczniowie starszych klas sadzali nowo przyjętych na pumie – taki rodzaj otrzęsin. Pierwszoklasiści oczywiście się przed tym bronili. Kiedy mój brat szedł do pierwszej klasy, ja już skończyłem szkołę, ale mimo to przyszedłem na rozpoczęcie roku i zaproponowałem, że dam sto dolarów temu, komu uda się posadzić go na tym posągu. Do dziś mam tę setkę. Wprawdzie brałem udział w wielu bójkach, jednak to nie ja je na ogół wszczynałem. Tata nie pozostawiał mi złudzeń: zlałby mnie, gdyby się dowiedział, że wdałem się w jakąś awanturę. Mieliśmy zajmować się ważniejszymi rzeczami niż bójki. Ale samoobrona to było co innego. A jeszcze ważniejsze było bronienie brata – jeśli ktoś próbował się go czepiać, ja ich rozdzielałem. Tylko mnie wolno było spuszczać mu cięgi. Przy okazji zacząłem stawać po stronie młodszych dzieci, które zaczepiali starsi chłopcy. Czułem, że powinienem się nimi zaopiekować. Z czasem weszło mi to w krew i traktowałem to jako obowiązek. Może początki takiej postawy wiązały się z tym, że szukałem wymówki, żeby móc się bić, nie wpadając jednocześnie w tarapaty. Ale chyba u źródeł mojego bronienia słabszych było coś więcej: myślę, że poczucie sprawiedliwości i uczciwości, które widziałem u ojca, wpłynęło na mnie silniej, niż sobie wtedy uświadamiałem, silniej nawet, niż potrafię to ocenić jako dorosły. Jednak bez względu na to, jakie były przyczyny mojego stawania po stronie młodszych, na pewno miałem dzięki temu mnóstwo okazji do pakowania się w kłopoty. W mojej rodzinie była pielęgnowana głęboka wiara w Boga. Tata był diakonem, a mama uczyła w szkółce niedzielnej. Pamiętam taki czas z młodości, kiedy tydzień w tydzień chodziliśmy do kościoła w niedzielę rano, w niedzielę wieczorem i w środę późnym popołudniem. Mimo to nie uważaliśmy się za przesadnie religijnych – byliśmy po prostu dobrymi ludźmi, którzy wierzą w Boga i angażują się w życie swojego Kościoła. Faktem jest, że wtedy niezbyt lubiłem ciągle tam chodzić. Tata był bardzo pracowity. Miał to chyba we krwi – jego ojciec był farmerem z Kansas, a ci ludzie przywykli do ciężkiej pracy. Tacie nigdy nie wystarczało jedno zajęcie – kiedy byłem mały, przez jakiś czas prowadził sklep z produktami dla farmerów, mieliśmy też nieduże ranczo, przy którego utrzymaniu wszyscy pracowaliśmy. Teraz ojciec jest formalnie na emeryturze, ale nadal można go spotkać w pracy u miejscowego weterynarza, o ile nie zajmuje się swoim małym ranczem. Mama też była naprawdę pracowita. Kiedy obaj z bratem byliśmy już na tyle duzi, by radzić sobie w miarę samodzielnie, podjęła się obowiązków psychologa w zakładzie
poprawczym. Było to wymagające zajęcie: przez cały dzień mama miała do czynienia z trudnymi dziećmi. W końcu zmieniła pracę. Teraz ona też jest na emeryturze, ale nadal pracuje w niepełnym wymiarze godzin i zajmuje się wnukami. Praca na ranczu pomagała wypełniać czas w moich latach szkolnych. Razem z bratem mieliśmy wyznaczone różne obowiązki do spełnienia po szkole i w weekendy: karmienie koni i dbanie o nie, jeżdżenie do bydła, sprawdzanie ogrodzeń. Z bydłem zawsze są problemy. Dostałem parę razy kopytem w nogę, w klatkę piersiową, a nawet tam, gdzie słońce nie dochodzi. Nigdy nie dostałem jednak w głowę. Może wtedy nabrałbym rozumu? Kiedy dorastałem, hodowałem woły i jałówki dla FFA, Future Farmers of America. (Oficjalna nazwa tej młodzieżowej organizacji rolniczej brzmi dziś The National FFA Organization). Uwielbiałem FFA i mnóstwo czasu poświęcałem na oporządzanie i pokazywanie bydła, mimo że praca ze zwierzętami bywa irytująca. Wkurzałem się na nie, bo byłem przekonany, że muszą mnie słuchać. Kiedy wszystko inne zawodziło, potrafiłem grzmotnąć krowę w czubek wielkiego twardego łba, żeby coś jej do niego wbić. Dwa razy złamałem sobie rękę. Jak wspomniałem, gdybym dostał w czaszkę, może nabrałbym rozumu. Jeśli chodzi o broń, to byłem jej pasjonatem, choć nie straciłem zupełnie głowy dla strzelania. Podobnie jak w wypadku wielu chłopców moją pierwszą „bronią” była wiatrówka Daisy z wielokrotnych sprężeniem – im bardziej się ją napompowało, tym silniejszy był strzał. Później miałem rewolwer na naboje z CO2 przypominający starego peacemakera colta model 1860. Zawsze miałem słabość do broni palnej z okresu Dzikiego Zachodu, a kiedy odszedłem z marynarki, zacząłem kolekcjonować doskonale prezentujące się repliki tego typu broni. Moja ulubiona to wyprodukowana na dawnych tokarkach replika rewolweru Colt Navy model 1861. Pierwszą prawdziwą broń dostałem, kiedy miałem siedem lub osiem lat. Był to powtarzalny sztucer na naboje .30-06. To solidna broń – tak bardzo „dla dorosłych”, że najpierw bałem się z niej strzelać. W końcu bardzo ją polubiłem, ale pamiętam, że tak naprawdę chciałem mieć marlina .30-30 mojego brata. Był to sztucer przeładowywany za pomocą dźwigni, kowbojski. Tak, ta broń miała coś w sobie. Ujeżdżanie koni Nie można zostać kowbojem, dopóki nie umie się ujeżdżać koni. Zacząłem się tego uczyć, kiedy byłem w szkole średniej. Na początku nie potrafiłem za wiele. Robiłem tak: wskakiwałem na konia i starałem się jeździć tak długo, aż przestanie próbować mnie zrzucić. I robiłem, co się dało, żeby utrzymać się na jego grzbiecie. W miarę jak dorastałem, nauczyłem się dużo więcej, ale większość początkowej edukacji zdobywałem na gruncie praktyki – albo na grzbiecie konia, mówiąc ściśle. Koń robił swoje, a ja swoje. Wspólnie dochodziliśmy do jakiegoś porozumienia. Pewnie najważniejszą lekcją było nauczenie się cierpliwości. Nie byłem cierpliwy z natury. Musiałem rozwinąć w sobie tę cechę, pracując z końmi. Okazała się ona w końcu niezwykle cenna, kiedy zostałem snajperem – a nawet kiedy zalecałem się do swojej obecnej żony. Inaczej niż to było w wypadku bydła, nigdy nie miałem powodu, by bić konie. Zajeżdżać je do wyczerpania – tak. Siedzieć im na grzbiecie, dopóki nie uznają, kto tu rządzi – absolutnie tak. Ale żeby uderzyć konia? Nigdy nie było wystarczającego powodu, by to zrobić. Konie są mądrzejszymi stworzeniami niż bydło. Można nauczyć konia współpracy, jeśli poświęci mu się wystarczająco dużo czasu i cierpliwości.
Nie wiem, czy naprawdę miałem talent do ujeżdżania koni, ale zajmowanie się nimi podsycało moje zamiłowanie do wszystkiego, co kowbojskie. Kiedy patrzę z perspektywy czasu, nie dziwi mnie więc za bardzo, że jeszcze w okresie szkolnym zacząłem brać udział w zawodach rodeo. W szkole średniej uprawiałem sport – grałem w bejsbol i futbol amerykański – nic jednak nie potrafiło dorównać podnieceniu towarzyszącemu rodeo. W każdej szkole średniej tworzą się różne grupy młodzieży: sportowców, maniaków komputerowych i tak dalej. Ja trzymałem się razem z lassowcami. Nosiliśmy buty kowbojki i jeansy – w ogóle wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się jak kowboje. Nie byłem prawdziwym lassowcem – w tamtym czasie nie potrafiłem schwytać na lasso nawet cielaka – ale nie powstrzymało mnie to od wzięcia udziału w rodeo w wieku jakichś szesnastu lat. Zacząłem od ujeżdżania byków i koni w jednym z miejsc w okolicy, gdzie płaciło się 20 dolców i można było jeździć tak długo, jak długo udało się utrzymać na grzbiecie zwierzaka. Trzeba było mieć własny sprzęt – ostrogi, skórzane ochraniacze na spodnie, elementy uprzęży. Nie było to nic specjalnego: wsiadało się i spadało, i znowu wsiadało. Stopniowo udawało mi się utrzymywać na grzbiecie zwierzęcia coraz dłużej, aż doszedłem do etapu, na którym poczułem się na tyle pewny siebie, by wziąć udział w paru lokalnych zawodach rodeo. Ujeżdżanie byka trochę różni się od zmuszania do uległości konia. Byki szarpią jeźdźcem w przód, a mają przy tym tak luźną skórę, że kiedy rzucają się do przodu, jeździec leci nie tylko prosto przed siebie, ale zjeżdża też na boki. I naprawdę potrafią się kręcić. Powiem tak: nie jest łatwo utrzymać się na grzbiecie byka. Ujeżdżałem byki przez jakiś rok, ale bez większych sukcesów. Po jakimś czasie zrozumiałem, że to nie dla mnie, i przesiadłem się na konie. Ostatecznie zająłem się ujeżdżaniem koni w siodle. To klasyczna konkurencja, podczas której nie wystarczy się starać pozostać w siodle przez osiem sekund, ale trzeba to jeszcze zrobić stylowo i finezyjnie. Jakoś tak wyszło, że w byłem w tym dużo lepszy od innych, więc przez pewien czas trzymałem się tej konkurencji, zdobywając całkiem sporo pamiątkowych klamer do pasa i niejedno fantazyjnie wykonane siodło. Nie żebym był jakimś mistrzem, ale powodziło mi się na tyle dobrze, że z wygranych pieniędzy mogłem czasem postawić kolejkę w barze. Przyciągałem też uwagę króliczków na rodeo. Było świetnie. Bawiłem się, podróżując od miasta do miasta, imprezując i ujeżdżając konie. Możemy się umówić, że żyłem jak prawdziwy kowboj. Po ukończeniu szkoły w roku 1992 nadal zajmowałem się ujeżdżaniem i zacząłem naukę w college’u na Tarleton State University w Stephenville w Teksasie. Na wszelki wypadek wyjaśniam, że uniwersytet Tarleton został założony w 1899 roku, a w roku 1917 został włączony do struktury Texas A&M University. Jest to trzeci co do wielkości uniwersytet rolniczy w kraju niepowstały na mocy ustaw Morrilla. Uczelnia cieszy się doskonałą opinią jako ośrodek kształcący znakomitych zarządców rancz, jak również wykładowców kierunków rolniczych. W tamtym czasie chciałem zostać zarządcą rancza. Jednak przed pójściem na uniwersytet myślałem przez chwilę o karierze wojskowej. Mój dziadek ze strony matki był pilotem sił powietrznych armii Stanów Zjednoczonych i przez jakiś czas chciałem zostać lotnikiem. Potem zastanawiałem się, czy nie pójść do marines – marzyłem, by wziąć udział w prawdziwej akcji. Lubiłem myśl o walce. Słyszałem też co nieco o operacjach specjalnych i myślałem, czy nie wstąpić do Marine Recon, czyli elitarnej jednostki Korpusu Piechoty Morskiej przeznaczonej do działań specjalnych. Jednak moja rodzina, a zwłaszcza mama, chciała, żebym poszedł do college’u. W końcu dałem się przekonać: postanowiłem, że najpierw pójdę na studia, a potem wstąpię do wojska. Wydawało mi się, że dzięki temu będę mógł jeszcze przez jakiś czas się bawić, zanim wezmę się do roboty.
Nadal brałem udział w rodeo i szło mi to całkiem nieźle. Jednak moja kariera skończyła się gwałtownie pod koniec pierwszego roku studiów, kiedy jeden z koni przewrócił się na mnie na torze podczas zawodów w Rendon. Świadkowie wypadku nie byli w stanie otworzyć bandy wokół toru, ponieważ blokował ją przewrócony koń, więc musieli go odepchnąć, tak że przygniótł mnie jeszcze raz. Jedną stopę miałem cały czas w strzemieniu, w związku z czym koń przez cały ten czas ciągnął mnie za sobą i kopał, aż straciłem przytomność. Odzyskałem ją w śmigłowcu ratunkowym, który przewoził mnie do szpitala. Skończyło się na metalowych prętach w nadgarstkach, zwichniętym barku, złamanych żebrach i odbitych płucach i nerce. Najgorszą część rekonwalescencji stanowiły chyba te cholerne pręty. Były to prawdziwe śruby z gwintem o średnicy z pół centymetra. Ich końcówki wystawały po parę centymetrów z obu stron nadgarstków, jakbym był potworem stworzonym przez Frankensteina. Ręce swędziały i wyglądały strasznie, no ale dzięki tym kawałkom metalu mogły mi się pozrastać kości. Parę tygodni po tym wypadku postanowiłem, że zadzwonię do jednej dziewczyny, z którą chciałem gdzieś się wybrać. Nie zamierzałem pozwalać, by te śruby przeszkadzały mi się zabawić. Kiedy jechaliśmy samochodem, jeden z długich metalowych końców śruby ciągle zawadzał o kierunkowskaz. Tak mnie to wkurzało, że w końcu odłamałem śrubę tuż przy skórze. Na dziewczynie chyba nie zrobiło to dobrego wrażenia. Nasza randka wkrótce się skończyła. Moja kariera na rodeo się urwała, ale ja ciągle się bawiłem, jakbym był w trasie. Dość szybko skończyły mi się pieniądze, więc zacząłem się rozglądać za jakąś robotą po zajęciach na uczelni. Znalazłem pracę w składzie drzewnym: zajmowałem się dostawami do klientów, rozwoziłem drewno i inne materiały. Byłem porządnym pracownikiem i chyba było to widać. Pewnego dnia podszedł do mnie jeden gość i zagadnął: – Znam kogoś, kto ma ranczo i szuka osoby do pracy. Byłbyś zainteresowany? – Jasne – odpowiedziałem. – Już tam jadę. I w ten sposób zostałem pracownikiem na ranczu – prawdziwym kowbojem – mimo że nadal studiowałem w trybie dziennym. Życie kowboja Nająłem się do pracy u Davida Landruma w Hood County i szybko przekonałem się, że do bycia kowbojem brakuje mi dużo więcej, niż myślałem. David postarał się, żebym nadrobił te braki. Nauczył mnie wszystkiego na temat prowadzenia rancza, a nawet więcej. Był szorstkim mężczyzną. Potrafił kompletnie zmieszać człowieka z błotem. Jeśli wszystko robiłem bez zarzutu, nigdy mnie nie chwalił ani mi nie dziękował. Ale w końcu naprawdę polubiłem tego faceta. Praca na ranczu to raj. Takie życie jest trudne i wiąże się z mnóstwem ciężkiej pracy, ale równocześnie jest to życie łatwe. Cały czas jest się na powietrzu. Większość dni spędza się sam na sam ze zwierzętami. Nie ma się do czynienia z ludźmi, z urzędami ani innymi bzdurami. Po prostu wykonuje się swoją pracę. Teren Davida miał powierzchnię 4000 hektarów. Było to prawdziwe ranczo, w bardzo dawnym stylu – w czasie wiosennego zbierania stad mieliśmy nawet kuchnię polową. Muszę tu dodać, że było to piękne miejsce, położone wśród łagodnych wzniesień, z paroma strumieniami i mnóstwem otwartej przestrzeni, która sprawia, że ilekroć człowiek się rozejrzy, czuje, że żyje. W centrum rancza stał stary dom, który w XIX wieku był
przypuszczalnie przydrożną gospodą. Był to majestatyczny budynek z oszklonymi werandami z przodu i z tyłu, przytulnymi pomieszczeniami i wielkim kominkiem, który rozgrzewał równie dobrze ciało, jak serce. Oczywiście ponieważ byłem tylko pracownikiem rancza, moja kwatera była trochę bardziej prymitywna. Do dyspozycji miałem budyneczek, który nazywaliśmy barakiem. Był tak mały, że mieścił w zasadzie tylko łóżko. Miał niespełna 2 na 4 metry, a większość tej powierzchni zajmowało łóżko. Nie było już miejsca na szuflady – musiałem wieszać wszystkie ubrania, z bielizną włącznie, na drągu. Ściany nie były ocieplane. W środkowym Teksasie zimą potrafi być całkiem chłodno, więc nawet mimo ustawionej na pełną moc kuchenki gazowej i stojącego tuż przy łóżku grzejnika elektrycznego spałem w ubraniu. Najgorsze jednak było to, że pod podłogą nie było żadnego fundamentu. Toczyłem ciągłe walki z szopami i pancernikami, które kopały sobie nory dokładnie pod moim łóżkiem. Szopy były zawzięte i zuchwałe; zastrzeliłem ich chyba ze dwadzieścia, zanim w końcu do nich dotarło, że nie są mile widzianymi gośćmi pod moim domkiem. Zacząłem zimą od jeżdżenia traktorem i siania pszenicy dla bydła. Potem zajmowałem się dostarczaniem paszy dla bydła. W końcu David uznał, że chyba popracuję u niego dłużej, i zaczął powierzać mi bardziej odpowiedzialne obowiązki. Podniósł mi pensję do 400 dolarów miesięcznie. Kiedy około pierwszej czy drugiej po południu kończyłem zajęcia na uczelni, jechałem na ranczo. Tam pracowałem aż do zachodu słońca, trochę się uczyłem, po czym zasypiałem. Rano musiałem najpierw nakarmić wszystkie konie, a dopiero potem jechałem na wykłady. Najlepiej było latem. Od piątej rano do dziewiątej wieczorem siedziałem na końskim grzbiecie. W końcu zostałem doświadczonym pracownikiem, szkolącym konie cuttingowe i przygotowującym je do aukcji. (Konie cuttingowe szkoli się do pomagania kowbojom w oddzielaniu pojedynczych krów od stada. Tego typu konie są bardzo ważne dla prowadzania rancza, a dobry koń cuttingowy może być wart góry pieniędzy). Tak naprawdę to wtedy nauczyłem się postępować z końmi i stałem się jeszcze bardziej cierpliwy. Jeśli straci się panowanie nad sobą podczas pracy z koniem, można na zawsze go zmarnować. Sam się nauczyłem, że nie mogę się spieszyć i muszę być łagodny dla tych zwierząt. Konie są wyjątkowo mądre. Szybko się uczą, jeśli uczy się je właściwie. Najpierw trzeba pokazać im coś całkiem drobnego, na tym poprzestać – i zrobić to samo jeszcze raz. Koń oblizuje wargi, kiedy się czegoś uczy. Na to zawsze czekałem. Lekcję przerywa się, kiedy można konia pochwalić, a dalszą naukę podejmuje się następnego dnia. Oczywiście trochę trwało, zanim się tego wszystkiego nauczyłem. Za każdym razem kiedy coś schrzaniłem, szef dawał mi to wyraźnie odczuć: momentalnie mieszał mnie z błotem i dowiadywałem się, jaka to ze mnie kupa łajna. Ale ja nigdy nie wkurzyłem się na Davida. Myślałem sobie tak: „Jestem ponad to – i potrafię to udowodnić”. Tak się złożyło, że właśnie takiego nastawienia trzeba, by zostać SEALsem. Marynarka mówi „nie” Jeżdżąc po pastwiskach, miałem mnóstwo czasu i miejsca na przemyślenia, dokąd zmierza moje życie. Doszedłem do wniosku, że studia i wykłady to nie dla mnie. Kiedy skończyła się moja kariera na rodeo, postanowiłem, że rzucę college, przestanę pracować na ranczo i wrócę do swojego pierwotnego planu: pójdę do wojska i będę żołnierzem. Skoro to właśnie naprawdę chciałem robić, nie było sensu czekać.
Toteż pewnego dnia w 1996 roku wybrałem się do punktu rekrutacyjnego, zdecydowany się zaciągnąć. Komenda rekrutacyjna przypominała małe centrum handlowe. Gabinety oficerów wojsk lądowych, marynarki, piechoty morskiej i sił powietrznych znajdowały się w rzędzie jeden obok drugiego. Kiedy człowiek wchodził do budynku, wszyscy na niego patrzyli. Oficerowie z poszczególnych rodzajów sił zbrojnych rywalizowali między sobą o kandydatów, a w tym współzawodnictwie niekoniecznie panowała życzliwa atmosfera. Najpierw podszedłem do drzwi gabinetu marines, ale akurat ich oficer miał przerwę na lunch. Kiedy odwróciłem się, by wyjść, zawołał mnie z głębi korytarza gość z wojsk lądowych: – Hej tam, może zajrzysz do nas? „Dlaczego nie?” – pomyślałem. I zajrzałem. – Co byś chciał robić w wojsku? – zapytał oficer. Powiedziałem mu, że podobają mi się operacje specjalne, a na podstawie tego, co słyszałem o US Army Special Forces, myślę, że chciałbym tam służyć – oczywiście gdybym miał wstąpić do wojsk lądowych. (Special Forces, w skrócie SF, to elitarna jednostka US Army, która wykonuje wiele misji związanych z operacjami specjalnymi. Samo określenie: „special forces”, czyli „siły specjalne”, bywa czasem używane niepoprawnie jako ogólna nazwa oddziałów wykonujących operacje specjalne, jednak ja przez „Special Forces” rozumiem tę konkretną jednostkę amerykańskich wojsk lądowych). W tamtym czasie trzeba było mieć zaszeregowanie płacowe E-5 – czyli stopień sierżanta – żeby móc być branym pod uwagę przy naborze do SF. Nie uśmiechało mi się czekać tak długo, aż pozwolą mi zakosztować tego, co dobre. – Mógłbyś być rangerem – podpowiedział oficer. Wcześniej nie wiedziałem za wiele o rangersach, ale to, co wtedy usłyszałem, brzmiało całkiem kusząco: skakanie z samolotów, szturmowanie obiektów, specjalistyczna wiedza z zakresu broni palnej. Oficer US Army pokazał mi nowe możliwości, ale nie dobił ze mną targu. – Pomyślę o tym – powiedziałem, zbierając się do wyjścia. Po drodze z drugiego końca korytarza zawołał do mnie gość z marynarki wojennej. – Słuchaj – powiedział – chodź no tu. Podszedłem do niego. – O czym tam rozmawialiście? – zapytał. – Myślałem, że może wstąpię do SF – powiedziałem. – Ale trzeba mieć E-5. Więc rozmawialiśmy o rangersach. – Aha. A słyszałeś o SEALsach? W tamtym czasie SEALsi byli jeszcze stosunkowo mało znani. Coś tam o nich słyszałem, ale nie było to wiele. O ile pamiętam, wzruszyłem ramionami. – To co, zajrzysz do mnie? – spytał oficer marynarki. – Opowiem ci wszystko dokładnie. I zaczął mówić: o BUD/S, czyli Basic Underwater Demolition/SEAL, podstawowym kursie niszczenia podwodnego, który muszą przejść wszyscy SEALsi. Obecnie dostępne są setki książek i filmów o SEALsach i o szkoleniu BUD/S; jest nawet całkiem długi artykuł w Wikipedii na temat naszego szkolenia. Ale wtedy BUD/S był jeszcze czymś tajemniczym – przynajmniej dla mnie. Kiedy usłyszałem, jaki się tam dostaje wycisk, jak instruktorzy zajeżdżają uczestników i że zaledwie niecałym 10 procentom chętnych udaje się wytrwać do końca tego szkolenia, byłem pod wrażeniem. Już do samego przejścia tego kursu trzeba było być cholernym twardzielem. Podobały mi się takie wyzwania. Potem oficer rekrutujący zaczął opowiadać o misjach, jakie wykonywali SEALsi i ich
poprzednicy, UDT. (UDT, czyli Underwater Demolition Teams, Podwodne Zespoły Niszczycielskie, frogmeni, inaczej ludzie żaby, byli to płetwonurkowie, którzy przeprowadzali zwiad na wybrzeżu wroga i wykonywali inne zadania z zakresu działań specjalnych, poczynając od czasów drugiej wojny światowej). Usłyszałem mnóstwo historii o tym, jak przepływali między rozmaitymi przeszkodami na bronionych przez Japończyków wybrzeżach, i wiele budzących przerażenie opisów walk za linią frontu w Wietnamie. To było życie dla twardzieli, więc kiedy wyszedłem z pokoju, najbardziej na świecie chciałem zostać SEALsem. Wielu ludzi zajmujących się rekrutowaniem innych, zwłaszcza jeśli są w tym dobrzy, to nieźli złodziejaszkowie – i ten oficer do takich właśnie należał. Kiedy do niego wróciłem i podpisywałem już dokumenty, powiedział mi, żebym zrezygnował z premii rekrutacyjnej, jeśli chcę mieć pewność, że dostanę przydział do SEALsów. Posłuchałem go. Oczywiście zrobił mnie w konia. Na pewno świetnie wyszedł na tym, że przekonał mnie do zrezygnowania z premii. I czekała go zapewne świetna kariera dealera w komisie samochodowym. Marynarka nie obiecała mi wcale, że zostanę SEALsem; na ten przywilej musiałem zasłużyć. Zapewniła mi jednak możliwość podjęcia takiej próby. I tyle mi wystarczało, bo nie zamierzałem nawalić. Kłopot polegał jedynie na tym, że ostatecznie nie dano mi nawet szansy nawalić. Marynarka zdyskwalifikowała mnie, kiedy podczas badania lekarskiego wyszły na jaw moje śruby w ręce po wypadku na rodeo. Próbowałem ich przekonywać, błagać – wszystko na nic. Zaproponowałem nawet, że podpiszę oświadczenie, w którym zrzeknę się wszelkich roszczeń wobec marynarki w zakresie ewentualnych uszkodzeń ręki. Odrzucili mnie bez dalszych ceregieli. Doszedłem do wniosku, że to koniec mojej kariery w wojsku. Wezwanie Z chwilą wykluczenia opcji wojskowej skupiłem się na tym, by swoją karierę zawodową związać z zajmowaniem się ranczem i byciem kowbojem. Ponieważ miałem już dobrą posadę, uznałem, że naprawdę nie ma sensu dalej studiować. Rzuciłem studia, mimo że do ich ukończenia brakowało mi tylko sześćdziesięciu punktów. David podwoił mi wynagrodzenie i powierzył więcej obowiązków. Po jakimś czasie z innych rancz zaczęły nadchodzić kuszące lepsze oferty, ale z rozmaitych powodów wciąż trzymałem się rancza Davida. W końcu tuż przed zimą 1997/1998 wyrwałem się stamtąd do Colorado. Wziąłem tę robotę w ciemno, co okazało się wielkim błędem. Myślałem, że skoro całe dotychczasowe życie spędziłem na teksańskich równinach, to przeniesienie się w góry da mi upragnioną zmianę krajobrazu. Jak na złość, znalazłem robotę na ranczo położonym akurat w jedynej części Colorado, która jest bardziej płaska niż Teksas. I sporo chłodniejsza. Nie minęło wiele czasu, kiedy zadzwoniłem do Davida z pytaniem, czy nie potrzebuje pomocy. – Jasne, wracaj – odpowiedział. Wziąłem się do pakowania, ale zanim jeszcze skończyłem przygotowania do wyjazdu, dostałem telefon od oficera rekrutacyjnego z marynarki. – Nadal chciałbyś zostać SEALsem? – zapytał. – A dlaczego pan pyta?
– Przydałbyś się – powiedział oficer. – Nawet z tymi śrubami w ręce? – Z tym nie będzie problemu. Jak nie będzie, to nie będzie. Od razu zacząłem się przygotowywać.
Rozdział 2 Jak młoty pneumatyczne Witajcie w BUD/S – Padnij! Sto pompek! JUŻ! Dwieście dwadzieścia parę ciał padło na asfalt i zaczęło robić pompki. Wszyscy mieliśmy na sobie camis – mundury polowe w kamuflażowych barwach – i świeżo pomalowane zielone hełmy. Zaczynał się kurs BUD/S. Rozpierała nas odwaga, byliśmy cholernie podnieceni i spięci. Za chwilę mieliśmy dostać solidny wycisk – i strasznie nam się ta myśl podobała. Instruktor nie zadał sobie nawet trudu, by wyjść z biura znajdującego się w położonym nieopodal budynku. Jego niski, nieco sadystyczny głos bez trudu docierał przez korytarz na dziedziniec, na którym byliśmy zgromadzeni. – Kolejna porcja pompek! Wycisnąć mi czterdzieści! CZTER-DZIE-ŚCI! Mięśnie ramion nie zaczęły mnie jeszcze porządnie piec, kiedy usłyszałem dziwne syczenie. Rzuciłem okiem w górę, żeby zobaczyć, co to takiego. W nagrodę dostałem chluśnięcie wodą prosto w twarz. Pojawili się inni instruktorzy i zaczęli polewać nas wężami strażackimi. Każdy, kto był na tyle głupi, żeby podnieść głowę, dostawał wodą z węża. Witajcie w BUD/S. – Nożyce! JAZDA! BUD/S to skrót od Basic Underwater Demolition/SEAL, nazwy wstępnego kursu, który muszą przejść wszyscy kandydaci na SEALsów. Obecnie szkolenie to przeprowadza się w Naval Special Warfare Center w Coronado w Kalifornii. Zaczyna się od „indoc”, czyli indoctrination, indoktrynacji – rodzaju zaprawy, której celem jest przedstawienie kandydatom tego, czego będzie się od nich wymagać. Następnie kurs jest prowadzony w trzech fazach: trening fizyczny, nurkowanie i działania na lądzie. W minionych latach powstało mnóstwo opowieści i programów dokumentalnych na temat BUD/S, które pokazują, jak ciężki to kurs. W zasadzie wszystko, czego można się z nich w tym względzie dowiedzieć, to prawda. (A przynajmniej w większości prawda. Marynarka wojenna i instruktorzy nieco łagodzą te opisy i obrazy, żeby były strawne dla masowego odbiorcy, który będzie je oglądał w telewizyjnych reality show i innych programach. Ale nawet taka wyretuszowana wersja jest dość prawdziwa). Cała rzecz sprowadza się do tego: najpierw instruktorzy dają uczestnikom solidny wycisk, a potem dają wycisk jeszcze solidniejszy. Kiedy ten etap ma się za sobą, kopią człowieka porządnie w dupę i jeśli po tym wszystkim delikwent ma jeszcze ochotę się ruszać, to dostaje wycisk na nowo. No więc chyba możecie to sobie mniej więcej wyobrazić. Ten kurs to był raj. Nie znosiłem go, nienawidziłem, przeklinałem go... ale to był prawdziwy raj. Nędza i rozpacz Zanim dotarłem do tego punktu, minęło ponad pół roku. Zaciągnąłem się do marynarki i zameldowałem się na podstawowe szkolenie w lutym 1999 roku. Obóz dla rekrutów stanowił obraz nędzy i rozpaczy. Pamiętam, że rozmawiając pewnego razu przez telefon z tatą, mówiłem, że te podstawy to łatwizna w porównaniu z pracą na ranczu. Zupełnie bezwartościowe szkolenie.
Zaciągnąłem się do marynarki, żeby być SEALsem i robić coś wymagającego, a zamiast tego rosła moja waga i malała forma. Po prostu obóz dla rekrutów wymyślono, aby przygotować marynarzy do siedzenia na okręcie. Rekruci uczą się tam wiele o marynarce – to zrozumiałe, ale ja oczekiwałem czegoś przypominającego raczej podstawowe szkolenie marines – czegoś będącego wyzwaniem dla mojej sprawności fizycznej. Mój brat zaciągnął się do marines i po obozie dla rekrutów był zaprawiony i w szczytowej formie. Ja, gdybym prosto po swoim obozie poszedł na kurs BUD/S, prawdopodobnie bym go nie przeszedł. Od tamtych czasów zmieniono procedury. Teraz dla rekrutów wybierających się na BUD/S organizuje się oddzielny obóz, podczas którego większy nacisk kładzie się na wyrobienie kondycji fizycznej. Szkolenie BUD/S trwa pół roku i jest wyjątkowo wymagające pod względem fizycznym i psychicznym; jak już wspomniałem, odsetek tych, którzy odpadają, sięga nawet 90 procent. Najbardziej znaną częścią kursu BUD/S jest hell week (piekielny tydzień), sto trzydzieści dwie godziny ciągłych ćwiczeń i wysiłku fizycznego. Przez lata niektóre elementy tego tygodnia się zmieniały i podlegały testowaniu, a mogę się domyślać, że ta ewolucja będzie trwała nadal. W swej istocie hell week pozostał jednak niezwykle wymagającym testem fizycznym i przypuszczalnie zawsze będzie jednym z najwspanialszych momentów kursu – albo jednym z najgorszych: różnie można na to patrzeć. Kiedy ja brałem w nim udział, hell week urządzano na końcu pierwszej fazy. Ale więcej o tym napiszę nieco później. Na szczęście nie poszedłem na BUD/S zaraz po obozie dla rekrutów. Najpierw miałem inne szkolenie do przejścia, a niewystarczająca liczba instruktorów w grupach BUD/S sprawiła, że jeszcze przez jakiś czas mnie i wielu innym chłopakom oszczędzono tych katuszy. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w marynarce musiałem wybrać sobie jakąś specjalizację (zwaną Military Occupation Specialty, w skrócie MOS, czyli specjalizacją wojskową) na wypadek, gdybym nie przeszedł kursu BUD/S i nie zakwalifikował się do SEALsów. Wybrałem wywiad – w swojej naiwności wyobrażałem sobie, że będę jak James Bond. Śmiejcie się, śmiejcie. Ale to właśnie podczas tego szkolenia zacząłem poważnie ćwiczyć. Przez trzy miesiące poznawałem podstawy wywiadowczej specjalizacji marynarki i – co ważniejsze – poprawiałem sylwetkę. Tak się złożyło, że w bazie widywałem sporo prawdziwych SEALsów i ich widok był dla mnie motywacją do treningu. Chodziłem na siłownię i ćwiczyłem wszystkie najważniejsze części ciała: nogi, klatkę piersiową, mięśnie trójgłowe, dwugłowe itd. Zacząłem też biegać trzy razy w tygodniu – po trzy biegi dziennie: od ponad 6 do prawie 13 kilometrów, za każdym razem o jakieś 3 kilometry dłużej. Nie znosiłem biegania, ale zaczynałem kształtować w sobie właściwe nastawienie: rób, co trzeba. To również wtedy nauczyłem się pływać, a w każdym razie poprawiłem pływanie. Część Teksasu, z której pochodzę, jest położona z dala od wody. Wśród wielu rzeczy, które musiałem opanować, było pływanie stylem bocznym – decydującym stylem dla SEALsa. Kiedy skończył się kurs wywiadu, zacząłem nabierać właściwej sylwetki, ale pewnie nadal nie byłem całkiem gotowy na BUD/S. Wprawdzie wtedy tak nie uważałem, jednak niedostateczna liczba instruktorów BUD/S okazała się szczęśliwą dla mnie okolicznością, bo spowodowała, że kolejka oczekujących na kurs była bardzo długa. Marynarka postanowiła przydzielić mnie na parę tygodni do pomocy kadrowcom SEALsów, zanim miał się dokonać nowy nabór. (Kadrowcy w wojsku zajmują się różnymi sprawami związanymi z personelem. Ich zadania są zbliżone do zadań specjalistów od zasobów ludzkich w wielkich korporacjach). Pracowałem u nich mniej więcej na pół etatu: albo od ósmej do dwunastej, albo od
dwunastej do czwartej po południu. Kiedy nie pracowałem, ćwiczyłem razem z innymi kandydatami na SEALsów. Robiliśmy dwugodzinny PT (physical training, czyli trening fizyczny – który instruktorzy starej daty nazywają gimnastyką). Powszechnie znane ćwiczenia: ławeczka do brzuszków, pompki, przysiady. Odpuszczaliśmy sobie tylko podnoszenie ciężarów. Chodziło o to, żeby nie wyrobić sobie niepotrzebnej masy mięśniowej; chcieliśmy nabrać siły, zachowując jednocześnie maksymalną elastyczność. We wtorki i czwartki pływaliśmy do wyczerpania – chodziło zasadniczo o to, żeby pływać tak długo, aż zacznie się tonąć. W piątki mieliśmy długie biegi na 16 i 19 kilometrów. Ciężko było, ale na BUD/S mieliśmy biegać półmaraton. Moi rodzice wspominają jedną z rozmów ze mną z tamtego okresu. Starałem się przygotować ich na to, co może być później. Nie wiedzieli za wiele o SEALsach – i pewnie dobrze, że tak było. Ktoś mi powiedział, że moje dane osobowe mogą zostać wymazane z oficjalnych akt. Kiedy wspomniałem o tym rodzicom, poczułem, że nie przypadło im to do gustu. Zapytałem, czy nie mają nic przeciw temu – chociaż pewnie i tak nie kierowałbym się ich zdaniem. – Mnie to nie przeszkadza – zapewniał tata. Mama przyjęła to bez słowa. Oboje byli mocno zaniepokojeni, ale starali się to ukryć i nigdy nie powiedzieli niczego, co mogłoby mnie zniechęcić. W końcu po jakichś sześciu miesiącach czekania, treningów i ponownego czekania dotarł rozkaz: „Zamelduj się na BUD/S”. Dostaję w dupę Wysiadłem z taksówki i wygładziłem mundur galowy. Wyciągając worek z samochodu, wziąłem głęboki wdech, po czym poszedłem alejką prowadzącą na pokład rufowy, jak nazywano budynek, w którym trzeba było się zameldować. Miałem dwadzieścia cztery lata i właśnie miały się spełnić moje marzenia. A przy okazji miałem porządnie dostać w dupę. Było ciemno, mimo że nie było jeszcze bardzo późno – po piątej, może szóstej wieczorem. Podejrzewałem trochę, że jak tylko wejdę, ktoś na mnie naskoczy. Słyszałem najrozmaitsze plotki o BUD/S, jaki to ciężki kurs – ale nikt nigdy nie opowie człowiekowi wszystkiego do najdrobniejszych szczegółów. Niecierpliwe wyczekiwanie wszystko wyolbrzymiało. Zobaczyłem jakiegoś gościa za biurkiem. Podszedłem i przedstawiłem się. Zarejestrował mnie i zajął się wszystkimi formalnościami związanymi z pokojem i innymi administracyjnymi bzdetami, które trzeba było odfajkować. Przez cały ten czas myślałem sobie: „To nic takiego”. Oraz: „W każdej chwili mogą mnie zaatakować”. Oczywiście nie byłem w stanie zasnąć. Nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że do pokoju wpadną instruktorzy i spuszczą mi łomot. Byłem podekscytowany, a równocześnie trochę zaniepokojony. Do rana nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że to jeszcze nie BUD/S, przynajmniej nie oficjalnie. Teraz trwał tak zwany indoc – czyli indoctrination, indoktrynacja. Celem indoc jest przygotowanie do BUD/S. To coś w rodzaju suchej zaprawy do BUD/S – jakby jazda na rowerze z bocznymi kółkami. O ile SEALsi uznają boczne kółka.
Indoc trwał przez miesiąc. Trochę na nas w tym czasie krzyczano, ale to było nic w porównaniu z BUD/S. Jakiś czas zajęło nam uczenie się podstaw tego, co będziemy mieli robić, na przykład jak pokonywać tor przeszkód. Chodziło o to, byśmy w trakcie prawdziwego szkolenia potrafili zadbać o własne bezpieczeństwo. Mnóstwo czasu zajmowało nam też pomaganie przy różnych drobiazgach podczas prawdziwych ćwiczeń innych grup będących już w trakcie kursu. Indoc był fajny. Uwielbiałem te wszystkie elementy siłowe, zmuszanie ciała do wysiłku i doskonalenie umiejętności fizycznych. Równocześnie widziałem, jak są traktowani kandydaci odbywający już BUD/S, i myślałem sobie: „Cholera, lepiej wziąć się solidnie do roboty i więcej ćwiczyć”. Po czym, nim się spostrzegłem, zaczęła się pierwsza faza. Ćwiczenia odbywały się już naprawdę i zacząłem dostawać w tyłek. Regularnie i mocno: czuło się, że instruktorzy wkładają w to serce. Tym samym dochodzimy do momentu, od którego rozpocząłem ten rozdział: kiedy podczas wykonywania pompek chlusnęła mi prosto w twarz woda z węża strażackiego. Od całych miesięcy robiłem PT, jednak teraz było dużo trudniej. To zabawne, ale mimo że wiedziałem mniej więcej, co mnie czeka, w najmniejszym stopniu nie uświadamiałem sobie, jak ciężkie to będzie. Dopóki się czegoś naprawdę nie doświadczy, po prostu się tego nie wie. W pewnym momencie tego przedpołudnia pomyślałem: „Do jasnej cholery, ci goście mnie zabiją. Ręce mi nie wytrzymają i rozlecę się zaraz na kawałki na tym asfalcie”. Jakimś sposobem jeszcze wytrzymywałem. Kiedy woda uderzyła we mnie po raz pierwszy, odwróciłem twarz. Ściągnąłem tym na siebie baczną uwagę – i nie była to uwaga życzliwa. – Nie odwracaj się! – wrzasnął instruktor, dodając do tego stosowną wiązankę opisującą mój brak charakteru i zdolności. – Wyprostuj głowę i bierz to na twarz. Więc tak zrobiłem. Nie mam pojęcia, ile setek pompek czy innych ćwiczeń wykonaliśmy. Wiem tylko, że czułem, że lada chwila padnę. I to mnie niosło – bo nie chciałem paść. Nieustannie stawiałem czoła temu lękowi, dochodząc do tego samego wniosku. Tak było codziennie, a czasami wiele razy w ciągu jednego dnia. Ludzie pytają, jak trudne są takie ćwiczenia, ile pompek musieliśmy robić, ile brzuszków. Odpowiedź na to pytanie brzmi: serie wynosiły sto powtórzeń, ale same liczby w zasadzie nie są takie ważne. O ile pamiętam, wszyscy potrafiliśmy zrobić sto pompek czy innych ćwiczeń. Tym, co sprawia, że BUD/S jest tak trudny, jest powtarzanie i ciągłe napięcie oraz towarzyszące ćwiczeniom znęcanie się. Chyba ciężko to wytłumaczyć komuś, kto przez to nie przeszedł. Panuje powszechne błędne wyobrażenie, że wszyscy SEALsi to potężni mężczyźni w doskonałej kondycji fizycznej. Ostatnia część tej charakterystyki jest ogólnie prawdziwa – każdy SEALs w teamach jest w wyśmienitej formie. Jeśli jednak chodzi o budowę ciała, to są SEALsi i mniejsi, i więksi. Ja miałem jakieś 188 centymetrów i ważyłem 79 kilogramów; inni, z którymi służyłem, mieli od 170 do 198 centymetrów. Tym, co nas łączyło, nie były mięśnie; była to chęć zrobienia wszystkiego, co trzeba. Przejście przez kurs BUD/S i bycie SEALsem to – bardziej niż cokolwiek innego – kwestia odporności psychicznej. Kluczem do sukcesu jest upór i niezgoda na poddanie się. Jakimś cudem udało mi się wpaść na to, jaka jest recepta na wygraną w tych zawodach. Nie rzucać się w oczy Przez ten pierwszy tydzień starałem się jak najmniej rzucać się w oczy. Niedobrze było