daguson

  • Dokumenty22
  • Odsłony13 425
  • Obserwuję6
  • Rozmiar dokumentów61.8 MB
  • Ilość pobrań6 410

Ivison Kevin - Saper

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Ivison Kevin - Saper.pdf

daguson EBooki Wojenne
Użytkownik daguson wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

Kevin Ivison SAPER Prawdziwa opowieść o najbardziej ryzykownym zawodzie świata ZNAK Litera nova Kraków 2013

Podziękowania Rzadko który autor może liczyć na tak niesamowitą pomoc ze strony swojego agenta i wydawcy. Ja miałem to szczęście, że Andrew Łownie i Keith Lowe natychmiast bezgranicznie uwierzyli we mnie i w moją historię, nie szczędząc mi słów zachęty, kiedy z trudem przychodziło mi wyartykułowanie tej głęboko osobistej relacji. Muszę również podziękować Chrisowi Hunterowi za bezcenne rady oraz Penny Gardiner za jej niezmierną cierpliwość, wielki entuzjazm wobec tej książki i niezrównaną spostrzegawczość. Ta historia skończyłaby się na długo przed Czerwoną Jedynką, gdyby nie Jay i Fitzy. Nie tylko utrzymywali mnie przy życiu, ale robili to z takim humorem, profesjonalizmem i odwagą, że byłem, i nadal jestem, pełen podziwu dla nich obu. W armii brytyjskiej nie brakuje doskonałych żołnierzy, a ja miałem okazję pracować z dwoma spośród najlepszych. Byłem również dumny z każdej sekundy spędzonej w szeregach grupy bojowej Scots Dragoon Guards i czułem się zaszczycony, służąc u boku każdego ze szkockich gwardzistów, ale jestem szczególnie wdzięczny za rady i wsparcie Ecka S., Rhiannon D. i Roosa A. Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć za przyjaźń, cierpliwość i pomoc moich najbliższych przyjaciół, którzy wraz ze mną przeżywali PTSD. Bez ich nieustannego wsparcia nie zacząłbym wracać do zdrowia. Chris Y., Ryan C, Mike M., Dave R, Ben S., Lav i „Iron Bridge” słuchali, siedzieli w milczeniu i śmiali się wraz ze mną, ilekroć tego potrzebowałem. Bardzo wam dziękuję. Kiedy byłem w najgorszym stanie, interweniowała doktor Alicia Deale, która zaczęła mi pomagać w odzyskiwaniu pełni władz umysłowych. Dopóki żołnierze będą widzieli, i robili, straszne, przerażające rzeczy, dopóty będą cierpieć, lecz jeśli uzyskają pomoc takich profesjonalistów jak Alicia, będą mieli, tak jak ja, znacznie większe szanse stać się na powrót ludźmi, którymi byli wcześniej. Bez nieustannej pomocy moich cudownych rodziców moja przygoda mogłaby być znacznie krótsza. To właśnie ich miłość, wsparcie i życzliwość pozwoliły mi pozostać przy zdrowych zmysłach. Oboje jesteście dla mnie wielkim źródłem inspiracji. Mojej żonie, która znosiła najgorsze etapy mojej choroby z niezrównanym taktem, urokiem, współczuciem i miłością, mówię po prostu: kocham cię i nie mogę się doczekać, żeby spędzić z tobą resztę życia. Na koniec dziękuję rodzinom kapitana Richarda Holmesa i szeregowego Lee Ellisa, które nie tylko udostępniły mi zdjęcia do tej książki, ale w tych najtragiczniejszych okolicznościach zachowały godność, na jaką jedynie nieliczni z nas umieliby się zdobyć. Na

tyle dobrze znałem Richarda, a coraz więcej dowiaduję się na temat Lee, że wcale mnie nie dziwi wasza siła i zdumiewająca odwaga.

Dla mieszkańców Wootton Bassett

PROLOG Przepust Styczeń 2006 Podniosłem osłonę hełmu i ogarnąłem wzrokiem miejsce akcji, próbując ocenić czekające mnie zadanie: dwie bomby, największe, jakie widziano w południowym Iraku od czasu, kiedy koalicja obaliła reżim Saddama Husajna ponad dwa i pół roku temu. Mój cel był jasny: rozbroić je. To była nie lada gratka - chwila, o której marzyłem i z myślą o której się szkoliłem, odkąd przed siedmiu laty wstąpiłem do wojska. Było jednak coś jeszcze, czego dawniej przez wiele lat nie umiałem sobie wyobrazić: strach. Przytłaczające, obrzydliwe, paraliżujące uczucie patrzenia śmierci w oczy. Znajdowałem się teraz zaledwie 20 metrów od miejsca, gdzie, jak mi powiedziano, zostały podłożone bomby, i czułem znajomy przypływ adrenaliny oraz przerażenie. Po raz pierwszy poczułem to podczas szkolenia, a jeszcze bardziej, kiedy rozbrajałem na poligonie swój pierwszy granat, teraz zaś towarzyszyło mi niemal każdego dnia, odkąd mój zespół i ja stanęliśmy do walki z zamachowcami ze wspieranej przez Iran Armii Mahdiego. Miałem do czynienia z najbardziej wyrafinowanymi bombami w najniebezpieczniejszym kraju na świecie - i rozkoszowałem się dosłownie każdą chwilą. Teraz, kiedy byłem tak blisko swej zwierzyny, nadszedł czas walki lub ucieczki: musiałem stoczyć we własnej głowie bój, żeby stłumić wszelkie emocje oraz instynkt, który nakazywał mi natychmiast odejść, i nie słuchając jego protestów, pchać się dalej, po raz kolejny wystawiać życie na niebezpieczeństwo. Jak dotąd zawsze przeważała chęć walki. Byłem saperem, amunicyjnym oficerem technicznym, w skrócie ATO (ammunition technical officer) - tak w wojsku określa się oficera zajmującego się amunicją i działalnością saperską - w Al-Amarze, najniebezpieczniejszym mieście południowego Iraku. Wcześniej służyłem w najbardziej niespokojnych rejonach Irlandii Północnej, na Bałkanach, a nawet w Afganistanie, ale Al-Amara to było coś zupełnie innego. Bandycki kraj, kresowe miasto „Dzikiego Zachodu” leżące przy irańskiej granicy, w którym od obalenia reżimu Saddama Husajna w 2003 roku przelano już wiele brytyjskiej krwi. Od zakończenia wojny lądowej w tym mieście stacjonowało kolejno siedem brytyjskich grup bojowych, które przez ten czas wygrywały każdą bitwę, każde starcie czy potyczkę z wyjątkiem tej najważniejszej - walki o serca i umysły. Nawet teraz, po upływie trzech lat od pojawienia się pierwszych brytyjskich żołnierzy w Al-Amarze, pomimo tak wielu ofiar śmiertelnych i milionów funtów przeznaczonych na projekty odbudowy,

miejscowi nadal nie mogli ścierpieć naszej obecności i często dawali nam to do zrozumienia, ostrzeliwując nocami nasz obóz rakietami, a za dnia wysadzając w powietrze patrole. Moje zadanie polegało na chronieniu grupy bojowej, którą tworzyła formacja Scots Dragoon Guards, przed jednym i drugim. Jak dotąd nie straciliśmy nikogo w żadnym z takich ataków. Nie zamierzałem dopuścić, żeby dzisiaj się to zmieniło. Stałem na drodze numer 6, głównej arterii prowadzącej z Basry przez Al-Amarę do Bagdadu, i rozglądałem się dokoła. Teren był płaski, pylisty, przecięty jedynie szeroką asfaltową szosą - pod nią leżała moja zdobycz - i upstrzony gdzieniegdzie niewielkimi cegielniami, z których nieustannie wydobywały się kłęby dymu. Woń wypalanej gliny snuła się po całej Al-Amarze, nadając miastu charakterystyczną atmosferę smogu i zabarwiając powietrze na żółto. Była wszechobecna, może z wyjątkiem obszarów gęsto zabudowanych, gdzie zagłuszał ją smród ścieków płynących bez przerwy zaniedbanymi, popękanymi rurami pod drogą i obok niej. Po mojej lewej i prawej stronie pozycje zajęły czołgi Challenger 2 i opancerzone wozy bojowe Warrior, tworząc kordon mający za zadanie chronić mnie przed snajperami czyhającymi w pobliskich wioseczkach oraz, co ważniejsze, chronić miejscowych mieszkańców przed wybuchem bomb, które - byłem tego pewien - okazałyby się najbardziej niszczycielskimi improwizowanymi ładunkami wybuchowym (improvised explosive device, IED), z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Dowódcy czołgów, wyposażeni w lornetki, pojawiali się na wieżach i dostrzegłszy potencjalnych snajperów, znikali z powrotem w środku, żeby obrócić działo i popatrzeć przez celownik na podczerwień. Potem znów się pojawiali, znikali i tak w kółko. Jak dotąd spoglądanie w lufę armaty kalibru 120 mm z jej silnie wybuchową zawartością i słuchanie chrzęstu 72 ton pancerza obracającego się w kierunku niedoszłych zabójców skutecznie przekonywało ich wszystkich, że dzisiejszy dzień nie jest najlepszy do walki. Czołgi stale szukały lepszego punktu obserwacyjnego i przemierzały płaski teren po obu stronach drogi, żeby znaleźć idealne miejsce, z którego byłoby widać jak największy obszar i skąd w razie potrzeby mogłyby użyć swej budzącej grozę siły ognia. Dla czołgów była to wymarzona okolica: płaski, monotonny teren, gdzie nikt nie zdołałby się ukryć przed celownikiem na podczerwień, pociskami armatnimi, seriami z karabinu maszynowego strzelającego nabojami kalibru 7,62 mm lub amunicją ze zubożonym uranem, którą bluzgały te machiny bojowe, jeśli zachodziła taka konieczność. Gdy tylko otworzyły się tylne drzwi warriorów, z każdego z nich wypadło siedmiu żołnierzy piechoty biegnących zygzakiem, aby schronić się za skałami i w naturalnych

zagłębieniach terenu. Doświadczone oczy patrzyły przez celowniki termowizyjne warriorów i przez celowniki optyczne SUSAT zamontowane na używanych przez żołnierzy karabinach szturmowych SA80 i lekkich karabinach maszynowych Minimi. W każdym wozie bojowym czyjaś stopa spoczywała na pedale spustowym, gotowa wystrzelić trzydziestomili-metrowe pociski w kierunku wszelkich napastników znajdujących się w promieniu 1,5 kilometra, niszcząc wszystko, poza najtwardszymi celami. W górze krążył śmigłowiec Lynx, a w jego drzwiach po lewej stronie siedział strzelec pokładowy wypatrujący przypuszczalnych pozycji nieprzyjaciela, gotowy w każdej chwili uderzyć i rozpętać burzę pocisków 7,62 mm. Jeszcze wyżej czuwał nad nami amerykański F-18 Hornet ze swym fenomenalnym arsenałem, niewidocznym zarówno dla nas, jak i dla naszych wrogów na ziemi, lecz gotowym pomknąć w dół i zmienić w parę każdego, kto zdecydowałby się przystąpić dzisiaj do walki. Gdyby ktoś okazał się takim samobójcą, żeby nas zaatakować, odczułby skutki moich „serdecznych pozdrowień z góry”, zanim przebrzmiałoby echo jego własnego strzału. Ta budząca grozę machina wojenna miała dziś na celu tylko jedno: pomóc mi rozbroić bomby i pozwolić mieszkańcom Al-Amary prowadzić normalne życie. Przez kilka godzin z pewnością byłem największym chłopakiem na boisku. Zaledwie chwilę wcześniej iracki policjant powiedział nam, że w przepuście pod drogą umieszczono dwie bomby. Przepusty pełniły funkcję rur odwadniających, miały mniej niż metr wysokości, biegły przez całą szerokość szosy, a wzdłuż drogi numer 6 były rozmieszczone co 200 metrów. Z czasem wiele z nich wypełniło się stopniowo ściekami, błotem, gruzem, a w Al-Amarze także ładunkami IED. Policjant opisał widziane przez siebie „smocze bomby” - tak miejscowi nazywali ładunki kumulacyjne. Potrafiły one przebić najgrubszy pancerz, więc nawet załoga czołgu nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Ktokolwiek patrolowałby tę szosę, nie widziałby ani przepustu, ani jego zabójczej zawartości, zanim droga nie eksplodowałaby pod nim. Pasywny czujnik podczerwieni wykryłby ciepło wydzielane przez opancerzony wóz bojowy i przekazał elektroniczny sygnał do detonatora, który wysłałby naddźwiękową falę uderzeniową przechodzącą z prędkością ponad 8000 metrów na sekundę przez materiał wybuchowy C4 stanowiący zasadniczą część bomby. Już sama eksplozja wystarczyłaby, żeby zerwać drogę i cisnąć trzydziestotonowego war-riora na odległość dziesiątków metrów, gdzie wylądowałby na dachu, miażdżąc znajdujących się wewnątrz ludzi. Gorzej, że detonacja natrafiłaby również na umieszczony po jednej stronie w materiale wybuchowym miedziany stożek, powodując jego deformację i zmieniając go w niemożliwy do powstrzymania

strumień roztopionego metalu, który przepala pancerz pojazdu i zwęgla wszystkich w środku. Nie bez powodu te bomby są nazywane smoczymi. Gdybym w chwili wybuchu znalazł się w odległości mniejszej niż 100 metrów od jednej z nich, wyparowałbym. Nie chodziło tylko o bomby. Musiałem się zmierzyć także z innymi problemami. Kordon blokujący drogę spowodował korek, więc nawet stąd, stojąc na ziemi niczyjej, 100 metrów od najbliższego samochodu, widziałem, że miejscowi są coraz bardziej wkurzeni. Mężczyźni, którzy początkowo zachowywali się spokojne, wysiadali teraz z samochodów i podchodzili do żołnierzy piechoty, domagając się, żeby ich przepuszczono. Z wściekłością pokazywali na małe dzieci płaczące na tylnych siedzeniach i na świeże produkty spożywcze na ciężarówkach transportowane na bazary w Al-Amarze. Tłumacze robili, co mogli, żeby wyjaśnić powód opóźnienia. Jeśli ktoś przejechałby tą drogą, mogłoby to wywołać eksplozję, która zabiłaby kierowcę i wszystkich innych w promieniu 100 metrów. Rozzłoszczeni mężczyźni wrócili do samochodów, zaciskając pięści, wymachując rękami i zachęcając pozostałych, żeby robili tak samo. Emocje były rozpalone do czerwoności. Nagle ożyła moja radiostacja. - Musisz się pośpieszyć, ATO. - Słychać było, że nawet niewzruszony sierżant Spire jest zdenerwowany, a jego głęboki akcent z Glasgow niemal zanikał pośród wrzawy tłumu. - Ci skurwiele zaczynają się złościć. Było coraz gorzej. Przy południowej części kordonu inna grupa miejscowych mężczyzn wykłócała się z żołnierzami. Jeden z Irakijczyków, powstrzymywany przez drugiego, próbował podbiec do warriora, ściskając w prawej ręce swój but w geście największej irackiej zniewagi. Z każdą minutą przybywało oczekujących samochodów, więc napięcie rosło. Ten teren był idealny dla snajperów i terrorystów posługujących się bombami, a ja stałem na środku jedynej szosy prowadzącej do miasta i z miasta, co sprawiało, że łatwo było przewidzieć moje działania. Dobrze wiedziałem, że na mojej drodze do przepustu mogło się roić od mniejszych ładunków wybuchowych czekających cierpliwie, aż nadejdę. Mogłem już być na środku krzyża celowniczego od chwili, kiedy wysiadłem z furgonetki Bucher Duro należącej do służb saperskich (EOD). Snajper zdołałby oddać tylko jeden strzał, zanim grad kul i pocisków przeciwpancernych starłby go z powierzchni ziemi, ale to by wystarczyło. Zaledwie tydzień wcześniej kapral Alan Douglas został strącony z masztu telekomunikacyjnego umieszczonego na dachu posterunku policji w mieście i nawet nie usłyszał wystrzału, który go zabił.

Zadania wykonywane poza obozem były niewątpliwie emocjonujące - bo to właśnie dla nich wszyscy wstąpiliśmy do wojska - ale każdy z nas zdawał sobie sprawę, że w dużej mierze cudem utrzymujemy się przy życiu, a od śmierci dzieli nas zaledwie jeden fałszywy ruch, jedno pociągnięcie spustu. W ciągu kilku ostatnich lat w tym mieście życie straciło wielu młodych Brytyjczyków, a wciąż było tu mnóstwo ludzi zdolnych doprowadzić do rozlewu krwi na znacznie większą skalę, gdyby tylko zapragnęli. Znów podszedłem powoli do przodu, rozglądając się za wszystkim, co wydawało się nie na miejscu, za niewłaściwym odcieniem piaskowej żółci, za czymś zbyt nowym, zbyt drogim, żeby tu pasowało, czymś, czego nie było tu wczoraj, czymś, co po prostu wyglądało... źle. Życie żołnierza często zależy w dużym stopniu tylko od intuicji, tego nieuchwytnego uczucia, które podpowiada ci, że za chwilę wpadniesz w tarapaty. Po prawie trzech miesiącach polowania na bomby na ulicach Al-Amary moja intuicja była bardzo dobra, ale przecież to samo mogłem powiedzieć o swoich wrogach. To było zadanie, które musiałem wykonać własnymi rękami: żadnych robotów, żadnej broni, promieni laserowych czy gadżetów Jamesa Bonda. Tylko ja i para kombinerek. Ministerstwo Obrony wydało miliony funtów na wymyślne roboty, które były idealne w Londynie czy Manchesterze, ale bezużyteczne w Iraku. Mój robot często po prostu odmawiał posłuszeństwa w irackim upale, a poza tym nie było szans, żeby zjechał po stromym błotnistym zboczu do przepustu. Pomimo wszystkich tych pieniędzy wydanych na skomplikowane urządzenia ja musiałem się zmierzyć z dwoma największymi bombami, jakie kiedykolwiek tu widziano, mając do dyspozycji wyłącznie parę kombinerek. Saper zwykle ma na sobie ciężki opancerzony kombinezon chroniący go przed wybuchem i odłamkami, ale dzisiaj nie było szans, żeby go użyć: przepusty były zbyt małe, więc za nic nie udałoby mi się szybko wydostać na zewnątrz, gdyby coś poszło źle. Zamiast tego miałem na sobie hełm i swoją standardową przydziałową kamizelkę kuloodporną. Absolutnie nie ochroniłaby mnie przed wybuchem bomb tego rozmiaru, co najwyżej w razie eksplozji większy kawałek mnie pozostałby nienaruszony. Gdybym miał szczęście, być może nie wyparowałbym całkowicie. Zbyt długo mi z tym schodziło. Narastał we mnie strach, a podniecenie już dawno się ulotniło. Psychiczna walka zawsze była trudniejsza od fizycznej. Walczyć czy uciekać. Serce łomotało mi tak mocno, że w końcu pomyślałem, iż słyszę, jak tłucze się o ceramiczne płyty kamizelki kuloodpornej osłaniające mi klatkę piersiową. Pot spływał mi po twarzy, utrudniając patrzenie, mózg galopował 1000 kilometrów na godzinę i czułem, jakbym miał nogi z ołowiu.

Posunąłem się kawałek do przodu. Widząc, że coś się dzieje, tłum jeszcze bardziej się ożywił. Mężczyźni powłazili na maski samochodów, pokrzykując, wrzeszcząc i pokazując sobie samotnego żołnierza zmierzającego ostrożnie w stronę przepustu. Irakijczykom nieobce były akty przemocy i widzieli już wielu saperów wykonujących podobne zadania. To była moja pierwsza zmiana w Iraku. Irakijczycy wiedzieli znacznie więcej ode mnie o rebeliantach z Al-Amary i zdawali sobie sprawę, jak bardzo się narażam na ich atak. Miałem tylko nadzieję, że tłum będzie nadal wzburzony, a nie znudzony - znalazłbym się w prawdziwych tarapatach, gdyby miejscowi spróbowali się przedrzeć przez kordon. Nieco otuchy dodawał mi pokrzepiający ciężar karabinu SA80 i pistolet Browning przymocowany do uda, ale gdyby tłum ruszył naprzód, dostałbym nauczkę. Posuwałem się powoli do przodu, zatrzymując się po każdym kroku i obserwując teren. Rozpaczliwie próbowałem dostrzec coś, co byłoby dla mnie wskazówką, jak miały zostać zdetonowane te bomby. Wiedziałem, że pewnie jest tu gdzieś ukryty pasywny czujnik podczerwieni, ale równie dobrze mógł to być zapalnik naciskowy, drut odciągowy czy nawet urządzenie do zdalnej detonacji za pomocą fal radiowych. Mogłem do pewnego stopnia zapanować nad pierwszymi dwoma, ale byłem całkowicie zdany na Fitzyego, współpracującego ze mną operatora obsługującego system przeciwdziałania radioelektronicznego (Electronic Countermeasures, ECM), czyli na tak zwanego bleepa, który chronił mnie przed zdalną detonacją drogą radiową. Bycie saperem w dużej mierze oznaczało składanie swojego życia w ręce innych. Podziękowałem Bogu, Allahowi, którykolwiek słuchał, za to, że mam taki świetny zespół. - Południowy kordon ma teraz przesrane. Ci faceci są cholernie wkurwieni. - Gdy tylko odzywał się sierżant Spire, słyszałem przez radio okrzyki i wrzaski tłumu. Gdybym się pośpieszył, zginąłbym. Po prostu musiałem mieć nadzieję, że kordon wytrzyma. Kolejny krok naprzód. Przypomniało mi się, co powiedział szef Sekcji Rozpoznania Środków Walki (Weapons Intelligence Section, WIS), dzwoniąc do mnie po bezpiecznej linii kilka minut przed moim wyjazdem z obozu. - Musimy odzyskać te bomby w stanie nienaruszonym. Musimy dokładnie wiedzieć, jak są zbudowane. WIS była tajną sekcją komórki wywiadu dywizji, a jej jedyne zadanie polegało na rozpracowaniu, kto podkłada improwizowane ładunki wybuchowe (IED), do czego są zdolne i jak je zwalczać. Na szczęście dla mnie WIS tworzyli byli saperzy, którzy w pełni rozumieli,

jakie niebezpieczeństwo wiąże się z odzyskaniem IED, chociaż większość z nich od lat nie rozbroiła żadnej bomby. Mogłem wysadzić te ładunki w powietrze i już godzinę temu wrócić do bazy na herbatę i czekać na odznaczenia, ale oni mieli rację: jeśli odzyskam je w stanie nienaruszonym, w przyszłości będzie można ocalić wiele istnień ludzkich. Moje życie sapera było niesamowicie surrealistyczne: w domu często sobie żartowano, że ledwie umiem podłączyć gniazdko, a jednak byłem tutaj, wykonując jedno z najważniejszych jak dotąd zadań podczas tego konfliktu, jeśli chodzi o rozbrajanie bomb. Gdybym nie odzyskał tych ładunków w stanie nienaruszonym, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak je zwalczać. W tej misji stawką było nie tylko moje życie, ale i życie wielu innych ludzi. Idź, stój, rozejrzyj się. Idź, stój, rozejrzyj się. Oddychaj. Zanim dotarłem na odległość 10 metrów od przepustu, byłem wyczerpany, a mój mundur polowy przesiąknął potem. Chodziło nie tyle o fizyczny wysiłek związany z dźwiganiem ekwipunku, ile o zmęczenie psychiczne wynikające z wytężonej koncentracji i strachu, że ktoś gdzieś może w każdej chwili zdecydować się nacisnąć guzik, podpiąć baterię czy podłączyć przewód, detonując bombę i zmieniając mnie w czerwoną mgłę. Zatrzymałem się 5 metrów przed przepustem, położyłem się na brzuchu i obserwowałem każdy drobiazg przed sobą. Nie szukałem dużych baterii akumulatorowych, długich lontów czy lasek dynamitu połączonych taśmą. Mój wróg był o wiele za sprytny, żeby zostawiać oczywiste ślady. Niczym tropiciel zwierzyny, rozglądałem się za najdrobniejszym szczegółem, który mógłby dać mi wskazówkę, czego się spodziewać dalej: zarówno odciski stóp, niedopałki papierosów, skrawki papieru, jak i ślady ciągnięcia oznaczałyby, że coś tu się niedawno wydarzyło. Podczas szkolenia mówiono mi też, żebym był podejrzliwy, widząc „brak tego, co normalne, obecność czegoś nietypowego”. Jeśli ten teren wyglądałby tak, jakby został posprzątany, byłoby to równie podejrzane jak ślady stóp prowadzące do środka przepustu. Oprócz niezamierzonych oznak działania szukałem również wszelkich celowo pozostawionych śladów niebezpieczeństwa. Ładunki IED, podobnie jak pola minowe, są często oznaczane, żeby ułatwić życie rebeliantom. Jeśli wróg znajdowałby się 300 metrów ode mnie, czekając, aż podczołgam się do bomby, zanim ją zdetonuje, musiałby wiedzieć dwie rzeczy: gdzie ja jestem i gdzie jest bomba. To wcale nie jest takie łatwe, jak się wydaje. Obrana przez wroga taktyka kamuflowania ładunków IED sprawiała, że często było mu niezwykle trudno dostrzec własne bomby. Nie ulegało wątpliwości, że rebelianci mogli

mnie z łatwością zobaczyć - przecież tylko jeden człowiek czołgał się powoli wzdłuż dwustumetrowego odcinka drogi - dlatego mogli uznać za stosowne oznaczyć położenie bomby za pomocą czegoś oczywistego. Mogli zostawić mały kopczyk kamieni na poboczu, podłożyć bombę w pobliżu latarni, z której zwisała flaga, albo nawet ukryć ją w jakimś zwyczajnym obiekcie małej architektury przy ulicy. W ten sposób namierzenie celu było bardzo proste: wystarczyło zaczekać, aż ja, czołg czy jakiś inny patrol znajdziemy się w pobliżu znaku orientacyjnego, i po wszystkim. Wróg nacisnąłby guzik i zniknąłby z pola widzenia, zanim rozwiałby się dym znad krateru. Niczego nie widziałem. Nie dostrzegłem absolutnie niczego niezwykłego. Bardzo trudno byłoby przetransportować dwa ciężkie ładunki kumulacyjne, nie pozostawiając zupełnie żadnych śladów. Byłem rozczarowany. Może to fałszywy alarm albo żart - operacja, która wymagała ogromnego wysiłku i narażała wielu ludzi na niebezpieczeństwo, poza zapewniającym ochronę obozem, bez powodu. Zadania tego rodzaju były na porządku dziennym. Podkopywały morale mojego zespołu i naruszały jego ograniczone rezerwy odwagi, adrenaliny i cierpliwości, nie przynosząc w zamian żadnych realnych korzyści. Powinienem był wiedzieć, że nie należy ufać irackiej policji. Była skorumpowana, notorycznie niesolidna i miała udział w śmierci niejednego Brytyjczyka. Teraz nie miało to jednak większego znaczenia. Absolutnie nie mogłem uznać tego miejsca za bezpieczne, zanim go dokładnie do końca nie sprawdziłem. Moje procedury i umiejętności musiały pozostać bez zarzutu, bez względu na prawdopodobieństwo znalezienia ładunków. Gdybym zaczął pracować byle jak, a rebelianci by się o tym dowiedzieli, wykorzystaliby to i byłbym skończony. Co gorsza, wzięliby na cel mojego następcę. Tylko krótkie, strome, zaśmiecone zbocze dzieliło mnie od koryta wyschniętego strumienia, które zbiegało się z otworem przepustu. Centymetr po centymetrze posuwałem się do przodu, a każdą wyrzuconą puszkę po coca-coli, plastikową torebkę czy kopczyk sprawdzałem wzrokiem, wykrywaczem metalu i ręką, zanim przesunąłem się odrobinę dalej. Lepsi ode mnie saperzy stracili kończyny lub nawet życie z powodu drobnych błędów w ocenie sytuacji czy zwykłego pecha, więc byłem nadzwyczaj skrupulatny, a żadna część ciała nie wystawała mi poza oczyszczoną „bezpieczną ścieżkę”. Ostatecznie takie „fałszywe” zadanie jak to mogło być dobrym ćwiczeniem przed prawdziwą operacją. W mojej radiostacji osobistej szumiał typowy dla kordonu gwar - chociaż żołnierze stali w miejscu, stale potrzebowali aktualnych informacji. - Nadjeżdża czerwony samochód, zwalnia, w środku dwóch mężczyzn.

- Zrozumiałem. - Zatrzymał się. Nie ma zagrożenia. Kiedy znajdowałem się na odsłoniętym terenie, ten gwar był pokrzepiający. Musiałem się tylko skupić na swoim zadaniu. Naprawdę ciężka robota polegająca na kontrolowaniu tłumu przypadła w udziale żołnierzom z kordonu. Podczołgałem się trochę bardziej do przodu. Koryto strumienia przebiegające przez przepust było pełne odpadków, ścieków, gnijącego zielska i wszechobecnych butelek po coca-coli. Teraz, kiedy znalazłem się u stóp zbocza, mogłem zajrzeć prosto do przepustu. Był ciemny, zimny i nawet węższy, niż to sobie wyobrażałem. Mój wzrok przykuły niewyraźne cienie majaczące w ciemności zaledwie kilka metrów dalej. Pewnie kolejne śmieci spłukane pod drogę. Wczołgałem się do środka i poczułem ucisk w klatce piersiowej oraz przyśpieszone bicie serca, kiedy ogarnęła mnie fala klaustrofobii. Ledwie zniknąłem wewnątrz przepustu, gdy z mojej radiostacji bluznęły podniesione głosy. - STÓJ, KURWA, BO STRZELAM! - wydarł się ktoś. - ATO, WYPIERDALAJ STAMTĄD! - to głos sierżanta Spirea. - STAĆ, STAĆ, STAĆ, KURWA! - inny głos odbijał się echem po przepuście. Cholera, ktoś się do mnie zbliżał. Dźwięk odbezpieczanej broni był niedwuznaczny, i w dodatku przerażający, bo na krótko utknąłem pod ziemią. Szybko zapomniałem o klaustrofobii, kiedy wypadłem z przepustu, chwyciłem karabin SA80 i pognałem pod górę skarpy po ścieżce, którą właśnie oczyściłem. Na górze panował chaos. Przez kordon po mojej lewej stronie przedarł się czerwony samochód. Na prawo ode mnie z uniesionym karabinem gnał w jego kierunku sierżant Jones, służący w Królewskich Wojskach Inżynieryjnych specjalista od wyszukiwania środków wybuchowych. Ja stałem pośrodku drogi, w moją stronę pędził kierowca samobójca, a w przeciwną, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zaraz miały zaświstać pociski 5,56 mm. Nade mną lynx opadał jak kamień, żeby zmienić samochód w rzeszoto, gdyby przejechał choćby kawałek dalej. Równocześnie zawyło pół tuzina silników Perkinsa, gdy challengery i warriory zawróciły w kierunku drogi. Samochód zwolnił i nagle cały świat pogrążył się w grobowej ciszy. Nie tylko ja stanąłem dzisiaj przed dylematem: walczyć czy uciekać. W samochodzie Irakijczyk w średnim wieku zastygł na moment w idealnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w drogę przed sobą, i próbował ignorować całą tą broń wycelowaną w swoją

głowę. Walka czy ucieczka. - Wysiadaj! - Sierżant Jones przebiegł całą drogę od kordonu i teraz stał zaledwie 20 metrów na prawo ode mnie z karabinem przyciśniętym do ramienia. Czerwona plamka laserowego wskaźnika celu przymocowana do lufy poruszała się gwałtownie w górę i w dół w rytm jego przyśpieszonego oddechu, ale ani na moment nie opuszczała twarzy kierowcy. Ucieczka. Nasz nowy przyjaciel uniósł ręce do góry i osunął się na siedzenie, głośno przeklinając. To niecierpliwość, a nie złe zamiary, skłoniła go do przerwania kordonu, ale zagrożenie ze strony zamachowców samobójców było w Al-Amarze bardzo wysokie. On omal nie stracił życia z tego powodu. Byliśmy podekscytowani i tłum zdawał sobie z tego sprawę. Widział, jak zareagowaliśmy na pojedynczy samochód, i wiedział, że drugiej okazji nie będzie. Ponieważ napięcie sięgnęło zenitu, jak najszybsze zakończenie zadania było teraz ważniejsze niż kiedykolwiek. Wróciłem do przepustu i wznowiłem poszukiwania. Miał mniej więcej 10 metrów długości, a ja przeszukałem tylko dwa. Zamierzałem szybko się z tym uporać, korzystając z tego, że jestem poza zasięgiem wzroku nieprzyjaciela, i czym prędzej się stamtąd wynieść. Ślady ciągnięcia. Zamarłem. Ślady były głębokie i prowadziły do cieni, które widziałem wcześniej. Czyżby to było to? Kontynuowałem poszukiwania ostrożnie, centymetr po centymetrze, posługując się obydwiema rękami. Posuwałem się naprzód potwornie wolno, bo robiłem to stopniowo, a moja mała latarka trzymana w ustach pozwalała widzieć tylko na 30 centymetrów. Dobrze znałem wroga, dlatego próbowałem sobie wyobrazić, jak zaplanowałby ten atak. Tak łatwo byłoby umieścić tutaj minę pułapkę, żeby mnie zabić. Nieprzyjaciel wiedział, że mój robot absolutnie nie zdoła tutaj dotrzeć, więc nie będę miał wyboru i będę musiał sam oczyścić teren. Nietrudno byłoby ukryć w przepuście niewielki ładunek IED aktywowany naciskiem. Jeden fałszywy ruch, jeden chwilowy spadek koncentracji... Nawet nie chciałem o tym myśleć. Wśród zalegających w przepuście śmieci był stary, nikomu niepotrzebny drut oraz resztki zepsutego telewizora, który został porzucony na przeciwległym końcu i przez lata niszczał w strumieniu. Stare zardzewiałe płytki elektroniczne i przewody z czasem się po-odrywały i osiadły w błocie. Wróg wybrał miejsce, gdzie wszystko wyglądało na bombę.

Taki był sprytny. Każdy element mógł zostać podłączony do miny pułapki, dlatego za wszelka cenę starałem się zachować dyscyplinę, przeszukując teren wokół każdego przedmiotu, zanim odrzuciłem go za siebie i kontynuowałem pracę. Czas uciekał, a ja byłem coraz bardziej sfrustrowany. Moja radiostacja już dawno zamilkła z powodu masy piętrzącego się nade mną betonu, więc nie miałem pojęcia, jak zachowuje się tłum. Teraz musiałem być już tylko pół metra od miejsca, gdzie wcześniej widziałem cienie. Położywszy przed sobą wykrywacz metalu, szukałem koniuszkami palców mat naciskowych i luźnych drutów inicjujących eksplozję. Była to robota saperska w najczystszej postaci. Chwilę później wycofałem się do wejścia do przepustu, oparłem się ciężko o skarpę i wyjąłem radiostację. To był długi dzień. Sięgnąłem do małego zielonego przełącznika „naciśnij i mów” i znajome elektroniczne piknięcie poinformowało mnie, że nadaję. - Bingo! Mam je.

ROZDZIAŁ 1 Przygotowania Urodziłem się w Shrewsbury w maju 1981 roku. Mieszkałem w dzielnicach wojskowych i koszarach w Shropshire oraz w Yorku, zanim cała nasza rodzina - mama, tato, moja siostra Sarah i ja - wyjechała w 1984 roku na pięć lat z Wielkiej Brytanii na linię frontu zimnej wojny, do Niemiec. Tato był żołnierzem piechoty - kiedy jego dwudziestopięcioletnia kariera dobiegała końca, miał stopień starszego chorążego - a ja spędziłem większą część swojego niezwykle szczęśliwego dzieciństwa, wdrapując się na transportery opancerzone, strzelając z karabinów i biegając po torach przeszkód. Uwielbiałem to. Wojsko wydawało mi się czymś naturalnym, jak rodzina. Było moim domem. Mimo to nie byłem sobie w stanie wyobrazić ulic Al-Amary ani tego, że zostanę saperem i będę walczył w Iraku, kiedy mając osiem lat, wyglądałem przez okno swojej szkoły w Niemczech i widziałem przebiegających obok żołnierzy z ciężkimi plecakami i wykrzywionymi z bólu twarzami pomalowanymi farbą maskującą. Co dwa miesiące obok szkoły przetaczał się z łoskotem długi wąż transporterów opancerzonych FV432. Setki ton stali trzęsły salą lekcyjną, wprawiały w drgania szyby, a u mnie powodowały szybsze bicie serca. We włazie dowódcy pierwszego pojazdu pojawiał się mężczyzna o twarzy pokrytej błotem, zawsze w tym samym zielonym hełmie z kamuflażem z gałązek i liści, w goglach pokrytych warstwą brudu, ze skórą pomalowaną wyblakłą farbą maskującą i oczami, które wyglądały tak, jakby nie spał od wielu dni. Kiedy machałem podekscytowany, tato rewanżował się żartobliwym salutem, a jego charakterystyczny uśmiech przebijał się przez pokłady farby, brudu i zmęczenia. Wracał z manewrów, więc nie widziałem go co najmniej od trzech tygodni. Słuchałem z przejęciem, jak po powrocie z manewrów do naszego maleńkiego mieszkanka w Paderborn opowiadał mi, że po raz kolejny pokonał Rosjan, że osobiście przyczynił się do zniszczenia przynajmniej dwunastu transporterów opancerzonych nieprzyjaciela dzięki precyzji swojego ostrzału moździerzowego i że znów możemy spać spokojnie. Pięćdziesięciotysięczna Brytyjska Armia Renu (British Army of the Rhine, BAOR) - wyjaśnił mi tato - była jedyną przeszkodą pomiędzy ogromnymi siłami sowieckimi - będącymi w ciągłej gotowości i przyszykowanymi do ataku - a Wielką Brytanią. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy Rosjanina, mierzył z karabinu do mojej matki. W 1988 roku pojechaliśmy do Berlina, żeby zerknąć za żelazną kurtynę, a mama

otworzyła drzwi samochodu na Checkpoint Charlie, chcąc odetchnąć od dusznego letniego upału. Wydawało się, iż ten dźwięk, metaliczny szczęk przeładowywanego karabinu, trwa w nieskończoność, gdy tymczasem strażnik wrzeszczał na nią, żeby wracała do samochodu. Nawet mój tato w pełnym mundurze galowym nie mógł nic zrobić, kiedy w naszym kierunku wycelowano kolejne karabiny. Byłem wtedy siedmiolatkiem, ale miałem już bardzo mocne poczucie dobra i zła. Mierzenie z karabinu do kobiety, która chciała ochłodzić swoje dzieci, było złem, dlatego zagotowało się we mnie z frustracji spowodowanej bezsilnością. Życie dziecka w BAOR oznaczało życie w zagrożeniu. Zimna wojna wrzała bez przerwy, ale nigdy nie wykipiała, za to konflikt z Tymczasową IRA wybuchał z regularną, przewidywalną częstotliwością. Nawet w Niemczech, setki kilometrów od ulic Belfastu, jej członkowie nękali nas swymi kulami i bombami: wiedziałem, jak sprawdzać, czy pod samochodem nie ma miny pułapki, dziesięć lat wcześniej, niż nauczyłem się prowadzić. Niektóre z moich najwyraźniejszych wspomnień są związane z zamachami terrorystycznymi. Dla siedmiolatka godziny spędzone w zamkniętym domu, kiedy zespoły saperów przeczesywały teren wokół naszego mieszkania po kolejnym ostrzeżeniu, były ekscytujące, czego nie można powiedzieć o widoku mojego ojca wpatrzonego w telewizor, kiedy w wiadomościach podawano coraz więcej informacji o żołnierzach, którzy zostali zastrzeleni, wysadzeni w powietrze albo zmasakrowani. Z perspektywy czasu widzę, że zawsze zamierzałem wstąpić do wojska, chociaż zdałem sobie z tego sprawę dopiero jako nastolatek. W dzieciństwie wiodłem życie wojskowo-koczownicze, przeprowadzając się z jednego domu do drugiego, bo wojskowa kariera mojego ojca prowadziła nas od Shropshire, gdzie się urodziłem, do Yorku, następnie do Niemiec, a na koniec do Lancashire. W szkole średniej rozważałem przelotnie, żeby zostać ilustratorem, aktorem, prawnikiem czy inżynierem, ale wszystkie te pomysły miały krótki żywot. Nie miałem pojęcia, co właściwie chciałbym robić, ale wiedziałem, że większość normalnych posad po prostu mi nie odpowiada. Czegoś im brakowało, a ja musiałem się pasjonować wybranym przez siebie zawodem. Mój ojciec odszedł z wojska w 1994 roku. Przez następne dwa lata prawie nie myślałem o żołnierzach, czołgach czy karabinach do czasu, kiedy wziąłem udział w dniu wiedzy o wojsku zorganizowanym przez moją szkołę. W ciągu kilku minut od przyjazdu do koszar Fulwood w Preston połknąłem bakcyla, bo widok transporterów opancerzonych i żołnierzy, zapach siatek maskujących i zielonych namiotów oraz dźwięk świszczących w

powietrzu kul przeniósł mnie wprost do lat dzieciństwa. Dorastałem z wojskiem i nawet się nie zorientowałem, jak bardzo mi go brakowało. - Mamo, idę do wojska! - Moja twarz piętnastolatka jaśniała z podniecenia. Matka, która ledwie była świadkiem odejścia swojego męża na emeryturę i panicznie się bała, że straci syna na rzecz armii, zapłakała jak ktoś, kto czekał na nadejście tego nieuniknionego, ale mimo to bolesnego dnia. Pociągnęła nosem i powiedziała, ocierając łzy: - Ja i twój tato będziemy cię wspierać we wszystkim, co postanowisz zrobić, ale na miłość boską, przynajmniej zaciągnij się jako oficer. Wyjaśniła mi cierpliwie, że oficerowie zaczynają od wyższego stopnia, mogą więcej zarabiać i najwyraźniej mają łatwiejsze, przyjemniejsze życie. Dałem się kupić. Tamtej nocy przy moim łóżku piętrzył się stos wojennych wspomnień, które ojciec kolekcjonował przez lata. Zacząłem czytać, a mój głód informacji był nienasycony. Osobiste relacje uczestników wojny falklandzkiej, wojny w Zatoce Perskiej i konfliktu w Irlandii Północnej trzymały mnie w napięciu do białego rana. Moją wyobraźnię rozpaliła szczególnie wojna falklandzka. Była to najbardziej bezwzględna z wojen, starcie dwóch armii, których trzon stanowiła piechota, walka w zwarciu, często na bagnety, zwycięstwo osiągnięte wyłącznie przy użyciu brutalnej siły i ekstremalnej przemocy, którą z trudem mogłem zrozumieć. Właśnie brutalność tych walk sprawiała, że wciąż przewracałem strony. Mężczyzna przeciwko mężczyźnie, moje umiejętności przeciwko twoim, moja siła przeciwko twojej. To nie była wojna wyrafinowanych technologii, bitew nie wygrywano dzięki pociskom manewrującym Tomahawk, niewykrywalnym myśliwcom czy samolotom bezzałogowym. To była brudna, wyczerpująca, krwawa walka najbardziej pierwotnego rodzaju, takiego, który niemal się nie zmienił od zarania ludzkości. Równie fascynujące jak bitwy były relacje o długich okresach bezczynności, oczekiwania. Wielu autorów opisywało niekończący się ostrzał okopanych brytyjskich żołnierzy prowadzony przez argentyńskie moździerze i artylerię oraz wpływ, jaki to miało na ich psychikę. Początkowo te ataki siały postrach i zamęt, ale potem wydawało się, że żołnierze do nich przywykli, popadając niemal w apatię czy wręcz ciesząc się z zagrożenia, jakie stanowił ogień zaporowy. Jednak nawet tak wyrafinowany instrument, jakim jest ludzki umysł, ma swoje ograniczenia, toteż ogień moździerzowy stopniowo uszczuplał odwagę tych, którzy znaleźli się w jego zasięgu. Ludzie stawali się drażliwi, rozzłoszczeni, a czasami

bardzo spokojni; niekiedy zaś załamywali się pod coraz większą presją niekończącego się strachu, co nazywano nerwicą frontową. Zastanawiałem się, jak można było sobie radzić z takim długotrwałym natarciem. Jeśli część z najlepszych oddziałów bojowych na świecie mogła utracić skuteczność po tego rodzaju psychicznych udrękach, jak, u licha, ja miałbym sobie poradzić? Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej w 1991 roku wydawała się już odleglejsza, mniej osobista i bardziej wyrachowana, jeśli chodzi o zastosowanie siły. To była wojna nauki i techniki, wojna „inteligentnych bomb”. Pół dekady wcześniej patrzyłem z podziwem, jak wiadomości pokazywały pociski, które po przeleceniu setek kilometrów tuż nad oceanem wpadały przez wyznaczone wcześniej okna budynków stanowiących cel. Czy to był nowy rodzaj walki? Czy z wojny usunięto żołnierzy, zastępując ich obwodami drukowanymi i głowicami samonaprowadzającymi na podczerwień, oddelegowując ludzi do prowadzenia sporadycznych potyczek mających na celu zdławienie oporu żałośnie niedoposażonego nieprzyjaciela, który prędzej gotowy był się poddać, niż walczyć? Charakterystyczne dla tej wojny były ziarniste zielonkawe obrazy śmigłowców szturmowych Apache, niewykrywalnych bombowców F-117 Nighthawk i rakiet Patriot, które można było oglądać dzięki kamerom nagrywającym w nocy. To był zupełnie inny rodzaj walki, co nie znaczy, że mniej fascynujący. Irlandia Północna była zupełnie inna i intrygowała mnie najbardziej. Mój ojciec odbył tam sporą część służby i często opowiadał mi o swoich przeżyciach. O sytuacjach, kiedy omal nie stracił życia, jak wtedy gdy potknął się o puszkę farby, a po chwili zobaczył, że ściana za jego plecami została właśnie podziurawiona długą serią pocisków. O kolegach z batalionu, którzy zginęli od bomb terrorystów, o nieustannym zagrożeniu ze strony Tymczasowej IRA oraz o tym, że nigdy nie otwierał drzwi samochodu, nie upewniwszy się wcześniej, czy pod spodem nie ma bomby. Konflikt w Irlandii Północnej był wojną, która toczyła się tuż za progiem, a ze względu na moje irlandzkie, katolickie korzenie wydawała mi się znacznie bardziej osobista od innych. Brutalność zamachów terrorystycznych - takich jak w Warrenpoint, kiedy od bomby IRA zginęło osiemnastu brytyjskich żołnierzy, czy masakra w Enniskillen podczas obchodów Dnia Pamięci - budziła we mnie odrazę, ale byłem także zdumiony nieudolnością brytyjskiej strategii pokojowej. Wyglądało na to, że internowanie było chyba najlepszym sposobem, żeby ożywić ekstremistyczne nastroje wśród republikańskiej ludności. Kiedy czytałem o Gangu Rzeźników z Shankhill odpowiedzialnym za porwania, tortury i pozbawienie życia co najmniej trzydziestu osób oraz o wstrząsającym zabójstwie

dwóch kaprali Królewskiego Korpusu Łączności, którzy przez pomyłkę znaleźli się na republikańskim pogrzebie, próbowałem zrozumieć nienawiść, jaka charakteryzowała ten konflikt. W konflikcie irlandzkim nie chodziło jedynie o granicę, religię czy o to, po której stronie „muru pokoju” mieszkała dana rodzina. Wydaje się, że w grę wchodziło za dużo nienawiści, za dużo historycznych zaszłości i za dużo rozlanej krwi, żeby w ogóle można sobie było wyobrazić pokojowe rozwiązanie. To była moja pierwsza wyprawa do świata kłamstw, oszustw, kul i bomb, którym jest terroryzm. W tym wypadku cel polegał na pozyskaniu ludności, a nie na zmuszeniu jej siłą do posłuszeństwa. Tego rodzaju konflikt stanowił chyba największe wyzwanie pod względem intelektualnym. Nikt nie zamierzał przeprowadzać nalotu dywanowego na Belfast ani zrzucać inteligentnych bomb, które wpadałyby przez okna w Londonderry, a jednak tę bitwę trzeba było wygrać. Z lektur wyniosłem przekonanie, że najwyraźniej są dwa rodzaje odwagi: płomienna odwaga, którą można było zobaczyć podczas szturmów na falklandzkie wzgórza Tumbledown i Longdon, oraz chłodniejsza, spokojniejsza odwaga, konieczna, aby przetrwać psychicznie ostrzał moździerzowy i długie patrolowanie pofałdowanych, morderczych pól na południu hrabstwa Armagh. Odwaga była nieuchwytną, niemierzalną cechą, wysoko cenioną, lecz słabo rozumianą. Cóż takiego sprawiało, że jeden człowiek walczył lepiej niż drugi? Jak to możliwe, że ludzie dokonywali niewiarygodnych aktów męstwa, kiedy wydawało się, że są w beznadziejnej sytuacji i wszystko przemawia przeciwko nim? Jak ja bym sobie poradził? Nawet w wieku kilkunastu lat wiedziałem, że będzie tylko jeden sposób, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie. Jedyną rzeczą, co do której miałem absolutną pewność, było to, że odkryłem swoje powołanie - swoją pasję. Moja droga do akademii w Sandhurst zaczęła się od dwuletniej nauki w Welbeck College, założonej przez wojsko szkole z internatem dla osób pragnących zostać zawodowymi oficerami. Zaspokoiła ona mój apetyt na długie popołudnia wypełnione zajęciami sportowymi, szkoleniami wyrabiającymi zdolności przywódcze i współdziałaniem z jednostkami wojskowymi, które często nas odwiedzały. Moje zamiłowanie do wszystkiego, co się wiązało z wojskiem, sportem i ryzykiem, znacznie przewyższało zamiłowanie do nauki, dlatego z trudem zaliczałem kolejne semestry, nigdy nie wykraczając poza najniższą średnią. Na szczęście moje oceny okazały się wystarczające, żebym został przyjęty do Sandhurst, gdzie przyznano mi miejsce, począwszy od stycznia 2000 roku. Przed rozpoczęciem nauki w Sandhurst, widząc okazję przeżycia małej przygody,

załatwiłem sobie trzymiesięczny przydział do dawnej jednostki ojca, 1. batalionu Queen’s Lancashire Regiment (1. QLR) stacjonującego w Omagh w Irlandii Północnej. Minął zaledwie rok od potężnej eksplozji samochodu pułapki w centrum miasta, w której zginęło dwadzieścia dziewięć osób, i ślady tamtego wydarzenia były widoczne na każdym kroku. 1. QLR wciąż nie mógł się otrząsnąć z szoku, podobnie jak tamtejsi mieszkańcy, którzy wtedy ucierpieli i nadal odczuwali skutki zamachu. W ciągu miesiąca od przyjazdu i zanurzenia się w rytmie życia batalionu piechoty zauważyłem, że jeden z budynków bazy jest dostępny wyłącznie dla nielicznych wybrańców. W koszarach często rozbrzmiewały syreny, a wtedy z tamtego budynku błyskawicznie wyjeżdżał zespół saperów w swych transporterach opancerzonych Tactica. Zimna krew, odwaga i umiejętności tych ludzi, nazywanych powszechnie Felix lub ATO, były owiane legendą. Mieszkali sami, gdzie indziej niż reszta 1. QLR, wyjeżdżając ze swojej bazy jedynie w nagłych wypadkach, a batalion, i szerzej: cała armia, najwyraźniej przyznali im status bogów. W Irlandii Północnej było tylko sześciu ATO i uważano, że nikt inny nie jest w stanie zmierzyć się z najlepszymi konstruktorami bomb z Tymczasowej IRA. Słowo sapera było prawem. Nie miało większego znaczenia, że był na przykład sierżantem, a dowódca akcji ratunkowej chorążym, kapitanem czy pułkownikiem piechoty - podczas operacji rozbrajania bomb przewyższał ich wszystkich rangą. Często wynajdywałem jakiś pretekst, żeby przejść obok odizolowanej bazy saperów. Na zewnątrz ozdabiały ją różne elementy uzbrojenia. Wiedziałem, że były to improwizowane moździerze, takie jak cieszący się sławą używany przez Tymczasową IRA barrack buster (pogromca koszar) miotający niszczycielskie ładunki o dużej sile rażenia. Przez druciane ogrodzenie można było zobaczyć dziwnie wyglądające roboty wyginające się w osobliwe kształty na życzenie operatorów ściskających nadajniki zdalnego sterowania. Inni wyjmowali z tyłu transportera Tactica grube zielone kombinezony i przenosili je do budynku - kombinezony, takie jak te, które widziałem w telewizji, noszone przez saperów. Ujrzałem zupełnie inne oblicze wojska, jakże różne od życia w batalionie piechoty. Nie było krzyków ani defilad, tylko bardzo zżyty zespół robiący to, co do niego należało. Nie mogłem wyjechać z Omagh, nie dowiedziawszy się jak najwięcej o tych ludziach, dlatego przyłączyłem się na ochotnika do innej grupy potencjalnych oficerów, którzy odwiedzali najróżniejsze obiekty należące do batalionu. Siedziałem sztywno, niemal bez ruchu, kiedy ATO wyjaśniał, jakie zagrożenie niosą ze sobą ładunki IED w Irlandii Północnej albo barrack buster, z którego ostrzelano bazę Bessbrook Mili na południu hrabstwa Armagh. Urzeczony, gwizdnąłem mimowolnie, gdy pokazał nam zdjęcia przedstawiające skutki

wybuchu bomby w Omagh oraz niedawnych eksplozji samochodów pułapek w Belfaście. ATO wyjaśnił nam, że on nie tylko dowodzi zespołem, ale jest również odpowiedzialny za przejście całej drogi do podłożonych bomb i za ich rozbrojenie. Nazwał to „najdłuższym marszem”. Nie było mowy o przekazywaniu obowiązków. Nikt inny z zespołu nie mógł wypełnić tego zadania, tylko najważniejszy człowiek. To on odpowiadał za wszystko od początku do końca. To było coś dla Action Mana albo dla Jamesa Bonda. Jeden człowiek ponosił odpowiedzialność za rozbrajanie, własnymi rękami, samochodów pułapek, moździerzy i czego tam jeszcze, co mogli wykombinować terroryści, wysilając przy tym cały swój spryt, żeby przechytrzyć zamachowca. To nie była wojna pozycyjna, lecz taka, w której liczyły się przebiegłość i fałsz. Różne frakcje IRA często podkładały wiele ładunków IED lub przedmiotów przypominających bomby, specjalnie po to, żeby zwabić sapera w określony rejon, a następnie unieszkodliwić go za pomocą innego ładunku. Ilekroć Tymczasowa IRA zabijała sapera, było to nie tylko polityczne zwycięstwo - zanim znalazł się jego następca, terroryści mogli siać chaos. Ta wojna intelektów ewoluowała w takim kierunku, że wewnątrz bomb często umieszczano inne, mniejsze miny pułapki albo wykorzystywano ciała zamordowanych osób, żeby zamaskować ukryte w pobliżu ładunki. To była partia szachów rozgrywana o najwyższą możliwą stawkę. Zwykle saperzy na stanowisku ATO służyli w Irlandii Północnej przez sześć miesięcy i wracali do domu mniej więcej na rok, zanim wzywano ich z powrotem. Chociaż wysyłano tam tylko najzdolniejszych i najbardziej doświadczonych operatorów, ludzie, którym stawiali oni czoło, zamachowcy, wychowali się na terroryzmie i mieli jeszcze większe doświadczenie. Ci dwaj zacięci wrogowie nabrali do siebie niechętnego szacunku, próbując się wzajemnie przechytrzyć. Chociaż saperzy byli niewątpliwie odważni, nie biegli naprzód z torbami pełnymi granatów, nie walczyli z wrogiem na bagnety, napompowani adrenaliną, ani nie bronili do upadłego własnego życia. Była to ta sama zimna odwaga, która pozwalała żołnierzom prowadzić operacje pod ciężkim ostrzałem na Falklandach. Każdy krok, każde działanie były drobiazgowo planowane, z pełną świadomością potencjalnych konsekwencji. Wielu saperów poniosło śmierć, wykonując tę pracę, a znacznie więcej zostało okaleczonych. Nielicznych szczęśliwców uhonorowano za ich poświęcenie - od rozpoczęcia konfliktu w Irlandii Północnej nadano dwa Krzyże Jerzego, dwadzieścia dziewięć Medali Jerzego i trzysta innych odznaczeń za odwagę.

ATO zobaczył moje szeroko otwarte oczy i zakończył popisowo: - A więc moja praca... - zawiesił głos dla większego efektu - polega na tym, żeby znaleźć się na miejscu, zanim te ładunki wybuchną, i je zabezpieczyć. Ledwie mogłem to ogarnąć: odpowiedzialność, trudności i wyzwania związane z rozbrajaniem bomb w ramach działań antyterrorystycznych wydawały się niewyobrażalne. A jednak wiedziałem, że to było wszystko, czego zawsze chciałem. Podjąłem decyzję: poruszę niebo i ziemię, żeby zostać ATO. Strome schody prowadzące do Old College w Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst majaczyły w oddali, kiedy rodzice wysadzili mnie pod uczelnią, w której miałem spędzić następny rok życia. Miałem osiemnaście lat i byłem znacznie młodszy od innych podchorążych z mojego naboru. Wszyscy pozostali wydawali mi się strasznie starzy, gruntownie wykształceni i najwyraźniej podchodzili do tego wydarzenia ze znacznie większym spokojem. Dla mnie to było wszystko. W moim plutonie niektórzy mieli już za sobą udane kariery: jedna osoba porzuciła intratną posadę w City, aby wieść życie pełne przygód, większość przyszła prosto po studiach i tylko kilku z nas nie miało dyplomów uniwersyteckich. Byłem chłopcem w świecie mężczyzn. Trzydzieści procent imponującego szkolenia w Sandhurst odbywało się poza akademią, na ćwiczeniach, podczas których spaliśmy pod plastikowymi płachtami, uczyliśmy się w praktyce orientacji w terenie oraz sztuki przetrwania i zaczynaliśmy poznawać niektóre najbardziej podstawowe umiejętności żołnierskie. Dowiedziałem się, jak w zmarzniętej ziemi wykopać okop chroniący nas przed ogniem artyleryjskim oraz jak czteroosobowe zespoły ogniowe współpracują ze sobą, aby odeprzeć nieprzyjaciela. Dowiedziałem się również, jak bardzo nienawidzę zimna. Z oddali dobiegało dudniące terkotanie karabinu maszynowego GPMG, a my posuwaliśmy się szykiem patrolowym w kierunku pozycji nieprzyjaciela. To były manewry Ostrze Bagnetu - ostre strzelanie w stylu Sandhurst - więc serce waliło mi z podniecenia. Mieliśmy przed sobą jeszcze tylko kilometr marszu i nie sposób się było oprzeć hipnotyzującemu niekiedy urokowi wojny. Przed nami, w długiej walijskiej dolinie - okupowanej przez następnych kilka godzin przez rosyjską zmotoryzowaną kompanię strzelców - czaiła się nasza zdobycz. Mieliśmy się niebawem znaleźć w chaosie bity, gdzie panuje zamęt, hałas, adrenalina i strach, lecz teraz, przynajmniej przez kilka minut, mogliśmy sobie pozwolić na podziwianie roztaczającego się przed nami widoku. Na ułamek sekundy pojawiły się krótkie błyski u wylotu luf karabinów, a potem

jasnoczerwony smugacz zatoczył po czarnym jak smoła niebie łuk niczym spadająca gwiazda. Leniwy półkolisty tor lotu pocisku ostro kontrastował z piekielnym efektem uderzenia w worki z piaskiem, cegły i deski stanowiące jego cel. Ten elegancki pokaz świateł był zakłócany co kilka sekund, kiedy kolejna kula trafiała w jakiś głaz, odbijała się rykoszetem prosto do góry i szybowała w niebo, zanim smugacz się wypalił i zniknął nam z oczu. Blask moździerzowego pocisku oświetlającego kalibru 51 mm zawisł na kilka sekund nad polem bitwy, a w dolinie rozległ się huk detonacji materiału wybuchowego PE4. Byliśmy teraz dużo bliżej: zostało nam do przejścia tylko 200 metrów, więc czuć było woń dymu i prochu, która snuła się po dolinie i docierała do miejsca zbiórki. W ciągu kilku minut mieliśmy zostać spuszczeni ze smyczy, żeby przypuścić szturm w górę doliny, i niemal nie zostało nam czasu na zastanowienie przed przegrupowaniem się na jej drugim końcu. - Taka radocha i jeszcze wam, kurwa, za to płacą, panowie. - Starszy sierżant Hupp stał tuż za naszym plutonem, wciągając do płuc gryzącą woń prochu. Tylko gwardzista mógł maszerować przez 10 kilometrów i nadal wyglądać nieskazitelnie. - Przygotujcie się. To, co teraz zobaczycie, będzie najbardziej przypominało wojnę do czasu, aż znajdziecie się gdzieś tam, na jakimś kompletnym zadupiu. Przyjmijcie to do wiadomości, uczcie się i... - pochylił się do przodu, żeby znaleźć się poza zasięgiem wzroku innych osób ze sztabu zarządzającego Akademią Sandhurst, które kręciły się w pobliżu, i zniżył głos - dobrze się, kurwa, przy tym bawcie. Dolina otoczona plutonami pogrążyła się w ciszy, lecz teraz, kiedy w nocne niebo wystrzeliła raca, a nas rzucono do szturmu, znów zaczęła tętnić życiem. Terkot karabinów SA80 przeszywał mi bębenki, kiedy ludzie na prawo i lewo ode mnie wiązali walką siły nieprzyjaciela, wystrzeliwując w mrok długie serie pocisków. Zespoły ogniowe popędziły przed siebie w ciemność, osłaniane przez pozostałych członków plutonu potężną zaporą ogniową. Bagnety, które aż do tego tygodnia były używane wyłącznie na placu defilad, teraz błyskały na ułamek sekundy, zanim zostały wbite, z prawdziwą, zajadłą wściekłością, w wypełnione piaskiem manekiny. Poligon czy nie, było to przerażające doświadczenie: ostre naboje, prawdziwi ludzie w ciemnościach z karabinami maszynowymi plującymi ogniem nad naszymi głowami i po bokach oraz ładunki plastiku PE4 wybuchające wszędzie wokół nas. Uderzyły mnie paradoksy zaobserwowane podczas walki: jak to możliwe, że tyle się krzyczy, a tak mało rozumie? Jak tak wielu bystrych facetów może spartaczyć coś, czego po ludziach słabo lub wcale niewykształconych spodziewamy się, że zrobią to perfekcyjnie za każdym razem? Dlaczego najbardziej hałaśliwi, najbardziej otwarci ludzie z plutonu zamykali