daguson

  • Dokumenty22
  • Odsłony13 425
  • Obserwuję6
  • Rozmiar dokumentów61.8 MB
  • Ilość pobrań6 410

Miller Madeline - Achilles. W pułapce przeznaczenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Miller Madeline - Achilles. W pułapce przeznaczenia.pdf

daguson Dokumenty Książki
Użytkownik daguson wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 5 miesiące temu

Wyślę ktoś na maila f_waclawczyk@wp.pl ??

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

Słownik postaci Bogowie i nieśmiertelni Afrodyta – bogini miłości i urody, matka Eneasza i orędowniczka Trojan. Szczególnie faworyzowała Parysa i w księdze III Iliady użyła swej mocy, aby go ocalić przed Menelaosem. Apollo – bóg światła i muzyki, sprzymierzeniec Trojan. W księdze I Iliady zesłał śmiertelną zarazę na wojsko greckie, przyczynił się też istotnie do śmierci Achillesa i Patroklosa. Artemida – bliźniacza siostra Apollina, bogini łowów, księżyca i dziewictwa. Oburzona rozlewem krwi, do jakiego prowadziła wojna trojańska, bezwietrzną pogodą unieruchomiła okręty greckie w Aulidzie. Ofiara Ifigenii przejednała ją i pomyślne wiatry powróciły. Atena – potężna bogini mądrości, rękodzieła i sztuk wojennych. Była zażartą obrończynią swych ukochanych Greków w wojnie przeciwko Trojanom i wierną opiekunką Odyseusza. Pojawia się częstokroć zarówno w Iliadzie, jak i Odysei. Chiron – jedyny „dobry” centaur, znany jako nauczyciel bohaterów: Jazona, Asklepiosa i Achillesa, oraz jako wynalazca medycyny i chirurgii. Dzeus – król wszystkich bogów i ojciec wielu sławnych bohaterów, wśród nich Heraklesa i Perseusza. Hera – królowa bogów, siostra i żona Dzeusa. Tak jak Atena sprzyjała Grekom, nienawidziła zaś Trojan. W Eneidzie Wergiliusza jest główną antagonistką, która po upadku Troi bezustannie nęka bohatera trojańskiego Eneasza. Skamander – bóg rzeki Skamander położonej blisko Troi, jeden ze sprzymierzeńców Trojan. Jego sławna bitwa z Achillesem została opowiedziana w księdze XXII Iliady. Tetyda – nimfa morska o zmiennej postaci, matka Achillesa. Przepowiednia głosiła, że syn Tetydy będzie potężniejszy od swojego ojca, co odstraszyło Dzeusa, który wcześniej ubiegał się o jej rękę. On to sprawił, że Tetydę wydano za człowieka, by ograniczyć moc jej potomka. W późniejszych od homeryckiej wersjach mitu boginka na różne sposoby starała się uczynić Achillesa nieśmiertelnym: trzymając chłopca za kostkę, zanurzała go w Styksie, próbowała też wypalić jego śmiertelność w płomieniach ogniska. Śmiertelnicy Achilles – syn króla Peleusa i boginki morskiej Tetydy. Był najdzielniejszym i najurodziwszym wojownikiem swego pokolenia. W Iliadzie nosi przydomek „szybkonogiego”, słynie też z pięknego śpiewu. Był wychowywany przez dobrego centaura Chirona; wygnanego księcia Patroklosa uczynił swym wiernym towarzyszem. Jako nastolatek stanął przed sławetnym wyborem: długie życie i zapomnienie lub krótkie życie i sława. Wybrał sławę i wraz z innymi Grekami pożeglował do Troi, jednak w dziewiątym roku wojny pokłócił się z Agamemnonem i odmówił dalszej walki. Wrócił na pole bitwy, dopiero gdy jego ukochany Patroklos zginął z ręki Hektora. W napadzie szału Achilles zabił trojańskiego wojownika i z zemsty powlókł jego ciało wokół murów miasta. W końcu on sam zginął pod Troją ugodzony strzałą księcia Parysa, którego

wspierał bóg Apollo. Najsławniejszy mit o Achillesie – jego śmiertelnie wrażliwej pięcie – w istocie powstał bardzo późno. W Iliadzie oraz Odysei Achilles nie jest niezwyciężony, tylko wybitnie uzdolniony w sztuce walki. W czasach po Homerze zaczęły jednak rodzić się mity, które miały tłumaczyć i uzasadniać rzekomą niezwyciężoność Achillesa. W jednej z popularnych wersji bogini Tetyda zanurza Achillesa w Styksie, chcąc uczynić go nieśmiertelnym. Jego ciało staje się odporne na wszelkie ciosy, z wyjątkiem pięty, za którą go trzymała. Z tej racji, że Iliada i Odyseja były dla mnie głównymi źródłami inspiracji, i dlatego że ich interpretacja zdawała się bardziej realistyczna, postanowiłam trzymać się starszej tradycji. Agamemnon – brat Menelaosa, władał Mykenami, największym królestwem Grecji, i był naczelnym wodzem wyprawy Greków pod Troję. Podczas wojny często toczył spory z Achillesem, który podważał prawo Agamemnona do komenderowania nim. Po powrocie z wojny do domu Agamemnon został zamordowany przez swą żonę Klitajmestrę. Ajschylos opisuje to wydarzenie i jego następstwa w sławnej trzyczęściowej tragedii Oresteja. Ajas – władca Salaminy i potomek Dzeusa, znany ze swej ogromnej postury i siły. Był największym po Achillesie wojownikiem greckim i godnie dotrzymywał pola Trojanom, podczas gdy Achilles wstrzymywał się od walki. Kiedy Agamemnon po śmierci Achillesa uhonorował Odysa jako najdzielniejszego z Greków, oszalały z żalu i złości Ajas odebrał sobie życie. Jego historię poruszająco opisuje Sofokles w tragedii Ajas. Andromacha – księżniczka Cylicji położonej koło Troi, została wierną i oddaną żoną Hektora. Nienawidziła Achillesa, z którego ręki zginęli w boju wszyscy jej krewni. Podczas plądrowania Troi Pyrros pojmał ją jako brankę i zabrał do Grecji. Po śmierci Pyrrosa ona i Helenus założyli miasto Butrint, które miało przypominać utraconą Troję. Wergiliusz opowiada ich historię w księdze III Eneidy. Automedon – woźnica rydwanu Achillesa, zręczny w prowadzeniu jego boskich nieokiełznanych koni. Po śmierci Achillesa służył jego synowi Pyrrosowi. Bryzeida – pojmana przez Greków w wypadzie na obóz Trojan dostała się Achillesowi jako trofeum wojenne. Kiedy Achilles przeciwstawił się Agamemnonowi, ten za karę odebrał mu brankę. Bryzeida została zwrócona po śmierci Patroklosa i w księdze IX Iliady wraz z innymi kobietami z obozu opłakuje zmarłego. Chryzes i Chryzeida – Chryzes był anatolijskim kapłanem Apollina. Jego córka Chryzeida została porwana i zniewolona przez Agamemnona. Kiedy Chryzes przybył ją odzyskać, ofiarując hojny okup, Agamemnon znieważył kapłana i odprawił z niczym. Owładnięty furią Chryzes wezwał pomsty Apollina, który zesłał na wojska greckie klęskę pomoru. Na publiczne żądanie Achillesa, by Agamemnon oddał brankę, wódz Greków wybuchnął gniewem, co ostatecznie doprowadziło do dramatycznego rozłamu między obu bohaterami. Deidameja – córka Likomedesa, króla wyspy Skyros. Chcąc uchronić Achillesa przed wojną, Tetyda przebrała go za dziewczynę i ukryła na dworze Likomedesa wśród towarzyszek księżniczki. Deidameja odkryła mistyfikację i potajemnie poślubiła Achillesa, z którym spłodziła syna Pyrrosa. Diomedes – król Argos. Znany zarówno ze swej przenikliwości, jak siły, był jednym z najbardziej cenionych wojowników w armii greckiej. Tak jak Odyseusz był ulubieńcem bogini Ateny, która w księdze V Iliady wspiera go w boju, obdarzając nadprzyrodzoną siłą. Eneasz – syn bogini Afrodyty i śmiertelnika Anchizesa. Ten szlachetny Trojańczyk był bardzo pobożny, walczył dzielnie w wojnie trojańskiej, lecz znany jest przede wszystkim ze swych późniejszych przygód. Jak opowiada Wergiliusz w Eneidzie, Eneasz uszedł z płonącej

Troi i powiódł grupę ocalałych do Italii, gdzie ożenił się z miejscową księżniczką i został protoplastą ludu rzymskiego. Feniks – stary przyjaciel i doradca Peleusa, który popłynął z Achillesem do Troi jako jego mentor. W księdze IX Iliady Feniks opowiada, że opiekował się Achillesem, kiedy ten był dzieckiem, i że na próżno próbował go przekonać, by zaniechał gniewu i pomógł Grekom. Hektor – najstarszy syn Priama, trojański następca tronu znany ze swego męstwa, szlachetności i cnót rodzinnych. W księdze VI Iliady Homer przedstawia nam wzruszającą scenę pomiędzy Hektorem, jego żoną Andromachą oraz ich synkiem Astianaksem, który zginął z ręki Achillesa w ostatnim roku wojny. Helena – legendarna piękność świata. Helena była księżniczką Sparty, córką królowej Ledy i boga Dzeusa (w postaci łabędzia). Wielu zalotników ubiegało się o nią i wszyscy przysięgli, że bez względu na to, kto otrzyma jej rękę, będą stać na straży tego związku. Poślubiła króla Sparty Menelaosa, lecz wkrótce zbiegła z księciem trojańskim Parysem, wywołując wojnę trojańską. Po wojnie wróciła z Menelaosem do Sparty. Herakles – syn Dzeusa, najsławniejszy z greckich bohaterów, znany ze swej nadludzkiej siły. Za sprawą bogini Hery, która nienawidziła go za to, że był owocem jednej z miłosnych przygód Dzeusa, Herakles zmuszony był wykonać dwanaście ciężkich prac. Zmarł na długo przed rozpoczęciem wojny trojańskiej. Idomeneus – król Krety i wnuk króla Minosa, związanego z legendą o Minotaurze. Ifigenia – córka Agamemnona i Klitajmestry, pod fałszywym pretekstem zaślubin z Achillesem sprowadzono ją do Aulidy, aby przebłagać boginię Artemidę. Dzięki jej ofierze wróciły pomyślne wiatry i flota grecka mogła wypłynąć na podbój Troi. Tę historię opisał Eurypides w tragedii Ifigenia w Aulidzie. Kalchas – kapłan i wieszcz, który doradzał Grekom. Namawiał Agamemnona, żeby poświęcił swą córkę Ifigenię i zwrócił porwaną niewolnicę Chryzeidę jej ojcu. Likomedes – król Skyros i ojciec Deidamei. Nieświadomie udzielił na swym dworze schronienia Achillesowi przebranemu za dziewczynę. Menelaos – brat Agamemnona, zaślubiwszy Helenę, został królem Sparty. Po uprowadzeniu Heleny przez Parysa powołał się na przysięgę złożoną przez wszystkich jej zalotników i wspólnie ze swym bratem poprowadził wojsko greckie na wyprawę do Troi. W księdze III Iliady toczy pojedynek z Parysem o Helenę i Parys ulega, ale ratuje go Afrodyta, porywając z placu boju. Po wojnie Menelaos i Helena wrócili do Sparty. Nestor – leciwy władca Pylos, niegdyś towarzysz Heraklesa. Był za stary, żeby walczyć w wojnie trojańskiej, ale służył za ważnego doradcę Agamemnona. Odyseusz – przebiegły książę Itaki, ulubieniec bogini Ateny. To on zaproponował sławetną przysięgę, na mocy której wszyscy zalotnicy Heleny mieli stać na straży jej małżeństwa. W nagrodę dla siebie uzyskał rękę jej bystrej kuzynki Penelopy. Podczas wojny trojańskiej był jednym z głównych doradców Agamemnona, a także pomysłodawcą fortelu z koniem trojańskim. Jego podróż do domu, która trwała dziesięć lat, jest tematem Odysei Homera, ze sławnymi opowieściami o jego pobycie w kraju cyklopów, na wyspie czarodziejki Kirke, o Scylli i Charybdzie oraz syrenach. Ostatecznie Odys wrócił do Itaki, gdzie powitała go żona Penelopa oraz dorosły syn Telemach. Parys – syn Priama, który został sędzią w sławnym „konkursie piękności” między Herą, Ateną i Afrodytą, ze złotym jabłkiem jako nagrodą. Wszystkie trzy boginie próbowały go przekupić: Hera obiecywała mu władzą, Atena mądrość, Afrodyta najpiękniejszą kobietę świata. Parys przyznał jabłko Afrodycie, która w zamian pomogła mu uprowadzić Helenę, żonę Menelaosa, co stało się powodem wojny trojańskiej. Znany z biegłości w łucznictwie Parys,

z pomocą Apollina, zabił mężnego Achillesa. Patroklos – syn króla Menojtiosa. W młodości został wygnany z domu za nieumyślne zabicie innego chłopca i znalazł schronienie na dworze Peleusa, gdzie wychowywał się z Achillesem. W Iliadzie jest postacią drugorzędną, ale jego brzemienna decyzja, by ratować Greków (przywdziewając zbroję Achillesa), daje początek ostatniemu aktowi całej historii. Kiedy Patroklos ginie z ręki Hektora, Achilles wpada w rozpacz i bierze brutalny odwet na Trojanach. Peleus – król Ftyi, ojciec Achillesa. Historia Peleusa, który przemocą posiadł zmieniającą postać Tetydę, była w starożytności bardzo popularna. Poliksena – księżniczka trojańska, którą Pyrros, nim wyruszył w podróż do domu, złożył w ofierze na grobie swego ojca. Priam – ostatni król Troi, znany ze swej pobożności i licznego potomstwa. W księdze XXIV Iliady z odwagą udaje się do namiotu Achillesa, by błagać o ciało swego syna Hektora. Został zabity przez Pyrrosa, syna Achillesa, gdy Grecy wtargnęli do Troi. Pyrros – syn Achillesa i Deidamei. Choć formalnie miał na imię Neoptolemos, nazywano go Pyrros z powodu rudych włosów. Przystąpił do wojny po śmierci swego ojca; wziął udział w fortelu z drewnianym koniem i podczas walk brutalnie zamordował starego króla Priama. W księdze II Eneidy Wergiliusz opowiada o roli Pyrrosa w plądrowaniu Troi.

Mojej matce, Madeline, i Nathanielowi

1 Mój ojciec był królem i synem królów. Był niski, jak większość z nas, i barczysty jak wół. Poślubił moją matkę, kiedy miała czternaście lat i wedle zapewnienia kapłanki była dojrzała. Chodziło o dobrą partię: panna była jedynaczką i fortuna jej ojca miała przypaść jej mężowi. Dopiero po ślubie dowiedział się, że żona jest ograniczona. Jej ojciec dobrze pilnował, aby do samej ceremonii miała zawoalowaną twarz, a mój ojciec mu uległ. Zawsze były niewolnice i chłopcy służebni, gdyby okazała się brzydka. Mówią, że kiedy unieśli w końcu welon, matka uśmiechnęła się. Stąd wyszło na jaw, że jest głupia. Panny młode nie uśmiechają się. Kiedy przyszedłem na świat, ojciec wyrwał mnie z jej ramion i powierzył piastunce. Położna z litości dała matce poduszkę, żeby miała co trzymać zamiast mnie. Matka ją przytuliła, jakby nie zauważyła podmiany. Mały i cherlawy, szybko stałem się powodem rozczarowania. Nie byłem zwinny. Nie byłem silny. Nie umiałem śpiewać. Najlepsze, co dało się o mnie powiedzieć, to że nie byłem chorowity. Przeziębienia i napady drgawek, zwyczajne dolegliwości u moich rówieśników, mnie się nie imały. To tylko budziło podejrzenia w ojcu. Może byłem odmieńcem, podrzutkiem z innego świata? Trzęsły mi się ręce, kiedy czułem na sobie jego gniewny wzrok. Mojej matce ulewało się z ust wino. * * * Mam pięć lat, kiedy przychodzi kolej na ojca, by urządził igrzyska. Zjeżdżają mężowie z tak dalekich stron jak Tesalia i Sparta, i nasze skarbce wzbogacają się o ich złoto. Setka sług przez dwadzieścia dni ubija bieżnię i usuwa kamienie. Ojciec chce mieć najwspanialsze igrzyska swego pokolenia. Najlepiej pamiętam biegaczy, orzechowobrązowe ciała namaszczone oliwą, rozciągające się na bieżni w pełnym słońcu. Dojrzali barczyści mężowie mieszają się z gołobrodymi młodzianami i chłopcami, wszyscy mają mocne, rzeźbione łydki. Zabito w ofierze byka, spuszczając z niego krew w ziemię i do ciemnych czar z brązu. Szedł spokojnie na śmierć, co dobrze wróżyło igrzyskom. Biegacze zebrali się przed podium, gdzie ojciec i ja siedzimy pośród nagród, które wręczymy zwycięzcom. Są złote kratery do mieszania wina z wodą, trójnogi z kutego brązu i jesionowe włócznie zakończone szlachetnymi żeleźcami, ale prawdziwe trofeum spoczywa w moich rękach: wieniec ze świeżo ściętego wawrzynu o szarozielonych liściach wypolerowanych na błysk moim kciukiem. Ojciec powierzył mi go bez przekonania. Uspokajał siebie samego, mówiąc, że mam go tylko trzymać, nic więcej. Pierwsi pobiegną najmłodsi chłopcy. Przestępują z nogi na nogę, czekając na znak kapłana. Są w wieku, kiedy się szybko rośnie, i spod napiętej skóry wystają im spiczaste, patykowate kości. Mój wzrok pada na jasną głowę wśród dziesiątków ciemnych zmierzwionych czupryn. Pochylam się zaciekawiony. W słońcu włosy tego chłopca lśnią jak miód i połyskuje w nich złoto – książęcy diadem. Jest niższy od współzawodników i w przeciwieństwie do nich jeszcze w dziecięcy sposób pulchny. Jego włosy są długie, związane z tyłu rzemykiem, i aż skrzą się na mocno śniadych

plecach. Twarz, kiedy się odwraca, jest poważna niczym twarz dorosłego mężczyzny. Gdy tylko kapłan uderzył w ziemię, jasnowłosy chłopiec wyprzedza starszych od siebie i potężniej zbudowanych konkurentów. Biegnie lekko, jego pięty mienią się różowo jak liżące języki. Wygrywa. Patrzę, jak ojciec zabiera mi wieniec z kolan i koronuje zwycięzcę; liście laurowe na jego płowych włosach zdają się prawie czarne. Jego ojciec, Peleus, podchodzi uśmiechnięty i dumny. Królestwo Peleusa jest mniejsze od naszego, lecz wieść niesie, że jego żona jest boginką i że kochają go poddani. Mój ojciec przygląda się z zazdrością. Jego żona jest głupia, a syn zbyt powolny, żeby pobiec choćby w grupie najmłodszych. Odwraca się do mnie. – Oto jaki powinien być syn. Bez wieńca czuję pustkę w rękach. Patrzę, jak król Peleus obejmuje syna. Widzę, jak chłopiec ze śmiechem wyrzuca wieniec w górę i z powrotem go łapie. Twarz mu jaśnieje zwycięstwem. * * * Oprócz tej sceny pamiętam tylko strzępy obrazów z mego ówczesnego życia: ojciec z zachmurzoną miną na tronie, mój ukochany drewniany konik, matka na plaży z oczami zwróconymi na Morze Egejskie. W tym ostatnim wspomnieniu zbieram płaskie kamienie i puszczam dla niej kaczki, pac, pac, pac, pac… Wydaje się, że lubi patrzeć, jak zmarszczki na wodzie rozchodzą się i wygładzają. Albo lubi samo morze. Na jej skroni bieli się gwiaździste znamię, blizna po tym, jak jej własny ojciec uderzył ją rękojeścią miecza. Z piasku, tam gdzie zagrzebała stopy, wystają same palce, i szukając kamieni, staram się ich nie trącać. Wybieram kamyk i ciskam w wodę, zadowolony, że jestem w tym dobry. To jedyne wspomnienie, jakie mam o matce, tak świetliste, że chyba musiałem to zmyślić. Przecież niepodobieństwem było, żeby ojciec wypuścił nas samych razem, swego głupiego syna z jeszcze głupszą żoną. Zresztą gdzie my jesteśmy? Nie rozpoznaję tej plaży, tego kawałka brzegu. Tyle się od tamtej pory wydarzyło.

2 Zostałem wezwany przed króla. Pamiętam, jak tego nie znosiłem: najpierw marsz przez ogromną salę tronową, potem klęczenie na kamiennej posadzce. Niektórzy królowie zdobywali się na dywany pod kolana posłańców, którzy mieli do przekazania długie wiadomości. Ale nie mój ojciec. – Córka króla Tyndareosa jest wreszcie gotowa do małżeństwa – powiedział. Znałem to imię. Tyndareos był królem Sparty i posiadał wielkie obszary najżyźniejszych ziem południowych, jakich mój ojciec pożądał. Słyszałem też o jego córce wychwalanej w pogłoskach za wyjątkową urodę. Mówiono, że jej matka, Leda, została zniewolona przez samego Dzeusa, króla wszystkich bogów, w przebraniu łabędzia. Dziewięć miesięcy później jej łono wydało dwie pary bliźniąt: Klitajmestrę i Kastora, dzieci jej męża śmiertelnika, oraz Helenę i Polideukesa, urocze łabędziątka boga. Lecz bogowie uchodzili za marnych rodziców; oczekiwano, by Tyndareos uznał całą czwórkę. Nie zareagowałem na ojcowskie słowa. Takie rzeczy nic dla mnie nie znaczyły. Ojciec odchrząknął, bardzo donośnie w głuchej ciszy sali tronowej. – Przydałoby się mieć ją w naszej rodzinie. Pojedziesz i wystąpisz jako konkurent. W sali nie było nikogo innego, więc tylko on mógł słyszeć moje prychnięcie. Ale darowałem sobie wszelkie słowa protestu. Ojciec dobrze wiedział, co mógłbym powiedzieć: że mam dziewięć lat, jestem brzydki, mało obiecujący, niezainteresowany. Wyruszyliśmy następnego rana, objuczeni darami i podróżnym prowiantem. Eskortowali nas żołnierze w najlepszych zbrojach. Z samej podróży niewiele pamiętam – wiodła przez ląd, mijane okolice nie zostawiały żadnych wrażeń. Na czele kawalkady ojciec wydawał nowe rozkazy emisariuszom i sekretarzom, którzy rozjeżdżali się we wszystkie strony. Patrzyłem ze spuszczoną głową na skórzane wodze, gładziłem kciukiem ich mechatą końcówkę. Nie wiedziałem, co ja tam robię. To było niezrozumiałe jak dużo innych rzeczy, które robił mój ojciec. Osioł kołysał się na boki, a ja wraz z nim, zadowolony, że mam choć taką rozrywkę. Nie byliśmy pierwszymi konkurentami, którzy zjechali do twierdzy Tyndareosa. W stajniach pełnych koni i osłów krzątała się rzesza sług. Ojciec wyglądał na niezbyt zadowolonego z przyjęcia, jakie nam zgotowano: widziałem, jak ze zmarszczonym czołem pociera kamień paleniska w naszej komnacie. Przywiozłem z domu zabawkę, konika z ruchomymi nogami. Podnosiłem jedno kopyto, potem drugie, wyobrażałem sobie, że przyjechałem na nim, a nie na oślim grzbiecie. Zlitował się nade mną jakiś żołnierz i pożyczył mi kości. Rzucałem je na podłogę, aż wyszły same szóstki w jednym rzucie. Nadszedł wreszcie dzień, w którym ojciec kazał mi się wykąpać i uczesać. Musiałem zmienić tunikę, potem zmienić na jeszcze inną. Przebierałem się posłusznie, chociaż nie widziałem różnicy między purpurą ze złotą nicią a szkarłatem ze złotą nicią. Ani jedna, ani druga tunika nie zakrywała moich guzowatych kolan. Ojciec wyglądał mocarnie i srogo z tą przecinającą twarz czarną brodą. Dar dla Tyndareosa stał przygotowany: krater z bitego złota z reliefem przedstawiającym historię księżniczki Danae. Dzeus przyszedł do niej pod postacią złotego deszczu i spłodził Perseusza, pogromcę gorgony Meduzy, drugiego spośród naszych herosów, tylko Heraklesowi ustępującego sławą. – Nie przynieś nam wstydu – powiedział ojciec, wręczając mi złoty dar.

Usłyszałem komnatę gościnną, nim ją zobaczyłem. Od wielkich kamiennych ścian odbijały się setki głosów, brzęk kielichów i zbroi. Słudzy pootwierali na oścież okna, by dać ujście zgiełkowi, i na wszystkich ścianach rozwiesili gobeliny, czysty przepych. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ludzi we wnętrzu. Nie ludzi, poprawiłem się. Królów. Wezwano nas na zgromadzenie, usadowiono na ławach wysłanych krowimi skórami. Słudzy wycofali się w cień. Mój ojciec wpił mi palce w ramię, ku przestrodze, żebym się nie wiercił. W tamtym spędzie książąt, herosów i królów rywalizujących o jedno jedyne trofeum panowała gwałtowność, ale umieliśmy małpować cywilizację. Ci młodzi mężczyźni przedstawiali się jeden po drugim, dumni ze swych lśniących czupryn, smukłych talii i kosztownych strojów z barwionych tkanin. Wielu było synami bądź wnukami bogów. Wszyscy dorobili się jednej, dwóch albo i więcej pieśni opiewających ich czyny. Tyndareos witał każdego z osobna, przyjmował od nich dary, które rosły w stos na środku komnaty. Każdemu oddawał głos, by przedłożył swoją kandydaturę. Mój ojciec był z nich najstarszy, nie licząc męża, który, gdy przyszła jego kolej, powiedział, iż zwie się Filoktet. – Kompan Heraklesa – szepnął ktoś siedzący obok nas. Dobrze rozumiałem podziw w jego głosie. Herakles był naszym największym herosem, a Filoktet najbliższym z jego towarzyszy, jedynym nadal żyjącym. Miał siwe włosy i mocne, żylaste palce, same ścięgna obleczone skórą, które zdradzały łucznika. I rzeczywiście, chwilę później uniósł największy łuk, jaki widziałem w swoim życiu, z polerowanego cisowego drewna, z majdanem opatrzonym w lwią skórę. – Łuk Heraklesa – wyjaśnił. – Powierzony mi przez niego na łożu śmierci. W naszych posiadłościach łuk budził kpiny jako broń tchórzy. Nikt by jednak nie powiedział czegoś podobnego o tym łuku; siła potrzebna, by go naciągnąć, zmuszała do pokory nas wszystkich. Kolejny zalotnik, który wstał, żeby się przedstawić, miał oczy pomalowane jak kobieta. – Idomeneus, król Krety. – Był smukły, z włosami długimi do pasa. Złożył w darze osobliwy żelazny topór o podwójnym obuchu. – To symbol mojego ludu. Ruchy Kreteńczyka skojarzyły mi się z tancerkami, które tak lubiła moja matka. A potem Menelaos, syn Atreusa, siedzący obok swego zwalistego jak niedźwiedź brata Agamemnona. Menelaos miał ogniście rude włosy, był silnej postury, muskularny, pełen życia. Ofiarował sztukę kosztownej, pięknie barwionej tkaniny. – Chociaż ta dama nie potrzebuje żadnej ozdoby – dodał z uśmiechem. To była bardzo zgrabna mowa. Żałowałem, że nie mam do powiedzenia czegoś równie błyskotliwego. Byłem jedynym zalotnikiem, który nie skończył dwudziestu lat, i nie miałem wśród przodków żadnego boga. Być może jasnowłosy syn Peleusa dałby sobie radę, pomyślałem. Ale jego ojciec trzymał go w domu. Mężowie przedstawiali się jeden po drugim, aż ich imiona zaczęły mieszać mi się w głowie. Moja uwaga powędrowała ku podium, gdzie zauważyłem, po raz pierwszy, trzy zawoalowane kobiety siedzące u boku Tyndareosa. Wpatrywałem się w białe zasłony na ich twarzach, jakbym miał nadzieję pochwycić jakiś rys kobiety, którą każda skrywała. Mój ojciec chciał jedną z nich na moją żonę. Wszystkie trzymały na kolanach ręce, pięknie ozdobione bransoletami. Jedna była wyższa od dwóch pozostałych. Wydało mi się, że widzę pojedynczy ciemny lok wystający spod rąbka jej woalu. Helena miała jasne włosy, więc ta nie była Heleną. W rozkojarzeniu przestałem słuchać królów i na dźwięk imienia mojego ojca przestraszyłem się. Tyndareos patrzył na nas.

– Witaj, Menojtiosie. Przykro mi z powodu śmierci twojej żony. – Moja żona żyje, Tyndareosie. To mój syn przybywa dziś prosić o rękę twej córki. Zapanowała cisza, podczas której ukląkłem, oszołomiony wielością skierowanych na mnie spojrzeń. – Twój syn nie jest jeszcze mężczyzną. – Głos Tyndareosa wydał się bardzo odległy. – Niczego w nim nie wyczułem. – Nie szkodzi. Ja jestem mężczyzną za nas dwóch. – To był rodzaj żartu, jaki Grecy uwielbiali, dosadny i chełpliwy. Nikt się jednak nie roześmiał. – Rozumiem – odparł Tyndareos. Kamienna posadzka wrzynała mi się w kolana, ale ani drgnąłem. Byłem przyzwyczajony do klęczenia. Po raz pierwszy doceniałem wprawę zdobytą w sali tronowej ojca. Pośród ciszy ojciec znowu przemówił: – Inni przynieśli brąz i wino, oliwę i wełnę. Ja przynoszę złoto, i jest to ledwie cząstka moich zasobów. Byłem świadomy, że dotykam postaci z reliefu na pięknym kraterze: Dzeusa wyłaniającego się z deszczu złotych promieni, wystraszonej księżniczki, ich dwojga złączonych w akcie cielesnym. – Moja córka i ja jesteśmy wdzięczni za dar tak cenny, choć dla ciebie błahy. Szmer w tłumie królów. To była zniewaga, której ojciec zdawał się nie rozumieć. Zapłoniłem się. – Uczyniłbym Helenę królową mego dworu. Moja żona, jak ci wiadomo, nie jest zdolna rządzić. Prześcigam zamożnością wszystkich tych młodzieńców, a moje czyny mówią same za siebie. – Myślałem, że pretendentem jest twój syn. Uniosłem wzrok na dźwięk nowego głosu. Ktoś, kto jeszcze nie przemawiał. Był ostatni w kolejce, siedział sobie spokojnie na ławie, jego kręcone włosy połyskiwały w świetle paleniska. Na jednej nodze miał nieregularną szarpaną bliznę, szew spinający ciemnobrązową skórę od pięty do kolana, owijający mięśnie łydki i niknący w cieniu pod tuniką. To wyglądało na ślad po nożu czy coś w tym rodzaju, cięcie od dołu ku górze z pierzastymi krawędziami, których delikatność maskowała brutalne okoliczności, w jakich musiało się to zdarzyć. Ojciec wpadł w złość. – Synu Laertesa, nie pamiętam, żeby udzielono ci głosu. – Nie udzielono – odparł z uśmiechem. – Wtrąciłem się. Ale nie musisz się mnie obawiać. Nie jestem w tej sprawie osobiście zainteresowany. Mówię wyłącznie jako obserwator. Lekkie ożywienie na podium przyciągnęło mój wzrok. Jedna z zawoalowanych kobiet wyraźnie się poruszyła. – Co on ma na myśli? – Ojciec był naburmuszony. – Skoro nie przyjechał tu po rękę Heleny, to po co? Niech wraca do swoich skał i swoich kóz. Mężczyzna uniósł brwi, ale się nie odezwał. Tyndareos również zachował łaskawość. – Jeśli twój syn ma być pretendentem, jak mówisz, pozwól, aby się przedstawił. Nawet ja wiedziałem, że przyszła kolej na mnie. – Jestem Patroklos, syn Menojtiosa. – Mój głos z braku wprawy brzmiał piskliwie i chropowato. – Przybyłem jako pretendent do ręki Heleny. Mój ojciec jest królem i synem królów. Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Ojciec mnie nie przygotował; nie sądził, że Tyndareos każe mi zabrać głos. Wstałem, zaniosłem krater na stos z darami i postawiłem

ostrożnie, tak żeby się nie przewrócił. Potem wróciłem na swoje miejsce. Nie ośmieszyłem się zbytnio, bo nie byłem rozdygotany, nie potknąłem się ani nie powiedziałem nic głupiego. A jednak paliłem się ze wstydu. Wiedziałem, jak muszę wyglądać w oczach tych dorosłych mężczyzn. Tymczasem parada zalotników toczyła się dalej. Klęczący teraz mężczyzna był olbrzymem o połowę wyższym od mojego ojca, i jeszcze bardziej zwalistym. Za nim dwaj słudzy podtrzymywali ogromną tarczę, która zdawała się częścią jego zbroi. Sięgała mu od stóp do ukoronowanej głowy; żaden zwykły człowiek nie mógłby jej nosić. I to nie była ozdoba: poharatane, wyszczerbione brzegi świadczyły o bojach, w których brała udział. Ajas, syn Telamona, przedstawił się ów gigant. Mowę miał prostą i krótką, wywodził swój rodowód od Dzeusa i podał swą mocarną posturę jako dowód trwałej przychylności jego prapradziada. W darze złożył włócznię z giętkiego, kunsztownie rzeźbionego drewna. Kute żelazem ostrze błyszczało w świetle pochodni. W końcu przyszła kolej na człowieka z blizną. – I cóż, synu Laertesa? – Tyndareos poprawił się na tronie, zwracając twarz do rozmówcy. – Co powie na to wszystko niezainteresowany obserwator? Zapytany odchylił się w tył. – Ciekaw jestem, co zrobisz, aby przegrani konkurenci nie wypowiedzieli ci wojny? Tobie albo szczęściarzowi, który poślubi Helenę. Widzę tu pół tuzina mężczyzn gotowych skoczyć sobie do gardła. – I to cię bawi. Wzruszył ramionami. – Bawi mnie ludzka głupota. – Syn Laertesa szydzi z nas! – wykrzyknął olbrzym Ajas, z zaciśniętymi pięściami wielkości mojej głowy. – W żadnym wypadku, synu Telamona. – A więc, Odyseuszu? Może powiesz wreszcie, co myślisz. – Głos Tyndareosa po raz pierwszy zabrzmiał tak ostro. Odyseusz znów wzruszył ramionami. – To od początku było ryzykowne przedsięwzięcie, mimo fortuny i rozgłosu, jakie zdobyłeś. Wszyscy ci mężowie znają swą wartość. Nie dadzą się tak łatwo zbyć. – To wszystko powiedziałeś mi w cztery oczy. Widziałem, jak mój ojciec sztywnieje. Konspiracja. Nie on jeden miał gniew na twarzy. – Istotnie. Ale teraz proponuję ci rozwiązanie. – Uniósł obie ręce, puste. – Nie przywiozłem ci daru i nie zabiegam o Helenę. Jestem królem, jak tu powiedziano, skał i kóz. W zamian za moje rozwiązanie oczekuję nagrody, o której już mówiliśmy. – Daj mi to rozwiązanie i będziesz ją miał. Znowu lekkie poruszenie na podium. Jedna z kobiet musnęła dłonią suknię swej towarzyszki. – W takim razie, proszę, oto moja rada. Myślę, że powinniśmy pozostawić wybór Helenie. – Odyseusz urwał, pozwalając, by po sali przeszedł szmer niedowierzania; kobiety nie miały głosu w takich sprawach. – Wtedy nikt nie będzie mógł winić ciebie. Ale Helena musi wybrać teraz, bez zwłoki, bo inaczej będą mówili, że zrobiła to za twoim podszeptem albo z przymusu. I jeszcze jedno. – Podniósł palec. – Zanim wybierze, wszyscy pretendenci muszą złożyć przysięgę, że uznają wybór Heleny i staną w obronie jej męża przeciw każdemu, kto by śmiał mu ją odebrać. Wyczuwałem ich wzburzenie. Przysięgę? I to w tak niebywałej sprawie. Żeby kobieta

miała wybierać sobie męża? Królowie byli nieufni. – Znakomicie. – Tyndareos, z nieprzeniknioną twarzą, zwrócił się do kobiet w woalach. – Heleno, czy przyjmujesz tę propozycję? – Tak, przyjmuję. Jej niski i czarujący głos dotarł do najdalszego zakątka komnaty. Wypowiedziała tylko dwa słowa, a ja poczułem, jak dreszcz przebiega przez cały męski tłum wokół mnie. Nawet ja, dziecko, czułem to, i byłem zdumiony mocą owej kobiety, która mimo zasłoniętej twarzy potrafiła zelektryzować salę. Mówiono o niej, nagle sobie przypomnieliśmy, że miała złocistą skórę i ciemne oczy błyszczące jak obsydian, na który wymienialiśmy naszą oliwę. W tamtym momencie Helena warta była więcej niż wszystkie dary zalotników razem wzięte. Warta była naszego życia. Tyndareos skinął głową. – A zatem niech tak będzie. Wszyscy gotowi złożyć przysięgę uczynią to teraz. Słyszałem pomruki, na wpół gniewne głosy. Ale nikt nie wyszedł. Głos Heleny i woal, lekko falujący pod jej oddechem, trzymały nas wszystkich w skupionym napięciu. Wezwany co prędzej kapłan powiódł do ołtarza białą kozę. Tu, w środku, to był praktyczniejszy wybór niż ofiara z byka, który krwią z podciętego gardła mógłby nazbyt powalać kamienną podłogę. Zwierzę skonało szybko i mężczyzna wymieszał jego ciemną krew z cyprysowym popiołem z paleniska. Naczynie zasyczało głośno w ciszy sali. – Ty będziesz pierwszy. – Tyndareos wskazał Odyseusza. Nawet dziewięcioletnie dziecko mogło docenić trafność tego posunięcia. Odyseusz już się popisał nadmiarem sprytu. Nasze wątłe sojusze utrzymywały się tylko wówczas, gdy nikomu nie pozwalano zbyt górować nad resztą. Zerkając dokoła, widziałem wśród królów uśmieszki satysfakcji; mądrala z Itaki wpadł we własne sidła. Odyseusz skrzywił w półuśmiechu usta. – Oczywiście, z przyjemnością. Na moje oko robił dobrą minę do złej gry. Podczas obrzędu ofiarnego wyraźnie usuwał się w cień, jakby liczył, że o nim zapomną. Teraz wstał, ruszył do ołtarza. – Otóż Heleno… – Zawiesił głos, z na wpół wyciągniętym ramieniem w stronę kapłana. – Pamiętaj, że przysięgam tylko w geście braterstwa, nie jako zalotnik. Gdybyś wybrała mnie, nigdy byś sobie tego nie wybaczyła. Jego żart wywołał pojedyncze śmiechy wśród królów. Wszyscy wiedzieli, że to nieprawdopodobne, by taka perła jak Helena wybrała króla jałowej Itaki. Kapłan przywoływał nas kolejno do ognia, znacząc nam nadgarstki krwią i popiołem, wiążącymi niczym łańcuchy. Z uniesioną ręką, by każdy widział, powtarzałem słowa przysięgi. Kiedy ostatni z mężów wrócił na swoje miejsce, Tyndareos powstał z tronu. – Wybierz teraz, moja córko. – Menelaos – powiedziała bez wahania ku zdumieniu nas wszystkich, spodziewających się rozterek i niepewności. Odwróciłem się do rudowłosego mężczyzny, który podniósł się z twarzą rozciągniętą uśmiechem. W niepohamowanej radości klepnął w plecy swego milczącego brata. Całą resztę ogarnął gniew, rozczarowanie, nawet rozpacz. Ale nikt nie sięgnął po miecz; krew na naszych nadgarstkach stężała i skrzepła. – Zatem niech tak będzie. – Tyndareos też powstał. – Rad jestem przyjąć do swej rodziny drugiego syna Atreusa. Dostaniesz moją Helenę, jak twój zacny brat dostał moją Klitajmestrę. – Skinął w stronę najwyższej kobiety na znak, że może wstać, ale nie poruszyła się. Mogła go nie usłyszeć.

– A trzecia panna? – wykrzyknął niski mężczyzna usadowiony obok giganta Ajasa. – Twoja bratanica. Może być dla mnie? Sala wybuchnęła śmiechem i napięcie trochę zelżało. – Spóźniłeś się, Teukrosie. – Głos Odyseusza przebił się przez gwar. – Ta mnie jest obiecana. Nie dane mi było usłyszeć więcej. Ojciec chwycił mnie za ramię i w złości ściągnął z ławy. – Nic tu po nas. Jeszcze tamtego wieczoru ruszyliśmy w drogę powrotną i dosiadałem swego osła w wielkim rozczarowaniu: nie pozwolono mi nawet zerknąć na sławetne oblicze Heleny. Ojciec nigdy więcej nie wspomniał o naszej wyprawie, a mnie, gdy wróciłem do domu, szczegóły owej wizyty dziwnie się w pamięci przeinaczyły. Krew i ślubowanie, sala pełna królów – wszystko zdało się odległe i rozmyte, jak z zasłyszanej opowieści barda, a nie jak coś, co sam przeżyłem. Czy naprawdę klęczałem tam przed nimi? I jak było z tą przysięgą? Sama myśl o tym wydawała się absurdalna, głupia i nieprawdopodobna niczym sen z poprzedniej nocy.

3 Stałem na polu z dwoma kompletami kości. Dostałem je w prezencie. Na pewno nie od ojca, który nigdy by na to nie wpadł. I nie od matki, która czasem mnie nie poznawała. Nie pamiętałem, kto mi je dał. Jakiś król z wizytą? Zabiegający o względy arystokrata? Były z kości słoniowej, wysadzane onyksami, gładkie w dotyku. W aurze późnego lata dyszałem po codziennym biegu z pałacu. Począwszy od dnia igrzysk, miałem przydzielonego mistrza, który ćwiczył mnie we wszystkich naszych sztukach atletycznych: walce na pięści, mieczem i włócznią, w rzucie dyskiem. Ale uciekłem mu i teraz się upajałem szczęściem samotności. Po raz pierwszy od wielu tygodni byłem sam ze sobą. Wtedy pojawił się tamten chłopak. Nazywał się Klysonimus i był synem arystokraty, który często bywał w pałacu. Starszy, większy i otyły. Błysk kości w mojej dłoni przyciągnął jego wzrok. Łypnął na mnie, wyciągnął rękę. – Pokaż. – Nie. – Nie chciałem, żeby ich dotykał swoimi grubymi i brudnymi paluchami. Poza tym byłem księciem, choć małym. Czy nie miałem nawet takiego prawa? Ale ci synowie wysoko urodzonych przyzwyczaili się robić ze mną, co tylko chcieli. Wiedzieli, że mój ojciec nie będzie interweniował. – Daj mi je. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby mnie postraszyć. Nienawidziłem go za to. Powinienem być chociaż wart postraszenia. – Nie. Przysunął się o krok. – Daj. – Są moje. – Wyszczerzyłem zęby. Warknąłem jak psy, które walczą o resztki z naszych stołów. Sięgnął po kości i wtedy go odepchnąłem, tak że się potknął. Byłem zadowolony. Ani myślałem oddać mu tego, co moje. – Ej! Wściekł się. Ja byłem taki mały; mówili, że jestem ograniczony. Gdyby się teraz wycofał, to byłby dyshonor. Natarł na mnie z poczerwieniałą twarzą. Mimowolnie zrobiłem krok w tył, wtedy on się uśmiechnął z wyższością. – Tchórz. – Nie jestem tchórzem. – Podniosłem głos i coś we mnie zawrzało. – Twój ojciec uważa, że jesteś – powiedział wolno i rozmyślnie, jakby się delektował każdym słowem. – Słyszałem, jak mówił to mojemu ojcu. – Nieprawda. – Ale wiedziałem, że tak było. Chłopak przysunął się bliżej. Uniósł pięść. – Nazywasz mnie kłamcą? Czułem, że zaraz mnie uderzy. Czekał tylko na pretekst. Bez trudu sobie wyobraziłem, w jaki sposób mój ojciec by to powiedział. Tchórz. Przyłożyłem ręce do jego klatki i pchnąłem z całej siły. Nasza ziemia to same łąki i zboże, więc upadek nie powinien być groźny. Szukam usprawiedliwienia. Nasza ziemia była też pełna kamieni.

Z głuchym impetem uderzył głową o kamień. Zobaczyłem wybałuszone ze zdziwienia oczy i potem ziemia wokół niego zaczęła broczyć krwią. Patrzyłem nieruchomo ze ściśniętym gardłem, przerażony tym, co zrobiłem. Nigdy dotąd nie widziałem umierającego człowieka. Byki, owszem, i kozy, nawet bezkrwawą agonię ryb. Widziałem śmierć na malowidłach, tapiseriach, czarne sylwetki wypalone na naszych półmiskach. Ale nie widziałem czegoś takiego: rzężenia, bezdechu i szamotaniny. Woni krwi. Uciekłem. Jakiś czas potem znaleźli mnie przy sękatych korzeniach drzewa oliwnego, pośród własnych wymiocin, bladego i roztrzęsionego. Kości zgubiłem podczas ucieczki. Ojciec zgromił mnie spojrzeniem, odsłaniając we wściekłym grymasie pożółkłe zęby. Na jego skinienie słudzy zanieśli mnie do pałacu. Rodzina chłopca zażądała natychmiastowego wygnania lub śmierci. Byli potężni, a on był ich najstarszym synem. Może darowaliby królowi, gdyby spalił im pola czy zgwałcił córki, byle strata została wynagrodzona. Lecz synowie byli nietykalni; za męskiego potomka wszczynano bunty. Wszyscy znaliśmy zasady i przestrzegaliśmy ich z obawy przed anarchią, która niezmiennie czaiła się tuż, tuż. Krwawa waśń rodowa. Słudzy odżegnywali złe moce. Mój ojciec całe życie walczył o zachowanie tronu i nie postawiłby go na szali dla takiego syna jak ja, zwłaszcza że o następców i łona, które ich wydawały, było tak łatwo. Dlatego zgodził się: miałem jechać na wygnanie do innego królestwa, gdzie w zamian za moją wagę w złocie zgodzili się mnie wychowywać do wieku dorosłego. Traciłem rodziców, nazwisko rodowe, prawo dziedziczenia. W naszych czasach lepiej było umrzeć. Niestety ojciec należał do ludzi praktycznych. Moja waga w złocie była niższa od kosztu wystawnego pochówku, jakiego wymagałaby moja śmierć. Oto jak do tego doszło, że zostałem dziesięcioletnim sierotą. Oto jak znalazłem się we Ftyi. * * * Maleńka Ftyja, najmniejszy z naszych krajów, leżała na północnym skrawku ziemi między grzbietami Otrys a morzem. Jej król, Peleus, należał do ludzi, których kochają bogowie – sam nie miał boskiej krwi, lecz był dzielny, bystry, przystojny i wśród równych sobie nadzwyczaj pobożny. W nagrodę nasze bóstwa ofiarowały mu nimfę morską na żonę. Uchodziło to za wyjątkowy zaszczyt, bo który śmiertelnik nie chciałby posiąść bogini i spłodzić z nią syna. Boska krew oczyszczała naszą plugawą rasę, wydawała bohaterów z samego piasku i gliny. A ta boginka niosła jeszcze większą obietnicę: mojry przepowiedziały, że jej syn znacznie prześcignie swego ojca. Trwałość rodu Peleusa byłaby zapewniona. Ale, jak ze wszystkimi darami bogów, wiązał się z tym pewien szkopuł: sama bogini był niechętna. Wszyscy, nawet ja, słyszeli historię o zniewoleniu Tetydy. Bogowie zaprowadzili Peleusa do jej sekretnego miejsca na plaży, gdzie lubiła przesiadywać. Ostrzegli go, by nie tracił czasu na wstępne zaloty – boginka nigdy się nie zgodzi poślubić śmiertelnika. Uprzedzili go również, co może się zdarzyć, kiedy ją pochwyci. Nimfa Tetyda była przebiegła jak jej ojciec Proteusz, szczwany starzec morski, i umiała zmieniać swą postać w tysiące różnych form ciała, upierzenia i sierści. I choćby swymi dziobami, pazurami, żądlącymi mackami i zębiskami obdzierała go ze skóry, Peleusowi nie wolno było jej puścić. Peleus był mężem pobożnym i sumiennym, zrobił więc wszystko, jak bogowie mu przykazali. Poczekał, aż Tetyda wyłoni się z ciemnopopielatych fal z czarnymi włosami długości końskiego ogona. Potem ją schwycił i trzymał mimo jej dzikiego oporu, aż oboje opadli z sił, oboje bez tchu, podrapani piaskiem. Krew z ran, jakie zadała mu nimfa, mieszała się ze zmazą

utraconego dziewictwa na jej udach. Opór nic już nie znaczył: defloracja wiązała tak samo jak śluby małżeńskie. Bogowie wymogli na niej przysięgę, że zostanie ze swym śmiertelnym mężem co najmniej przez rok, i wypełniła swój czas na ziemi jak powinność losu, milcząca, obojętna i pochmurna. Teraz kiedy kładł na niej ręce, nie próbowała się szarpać ani wymykać. Leżała sztywna bez słowa, wilgotna i zimna jak ryba. Jej niechętne łono wydało tylko jedno dziecko. Z chwilą gdy skończył się jej wyrok, wybiegła z pałacu i rzuciła się z powrotem do morza. Wracała tylko po to, żeby zobaczyć chłopca, nigdy w innym celu i nigdy na długo. Przez resztę czasu dzieckiem zajmowali się nauczyciele i opiekunki pod wychowawczym nadzorem Feniksa, najbardziej zaufanego doradcy Peleusa. Czy Peleus pożałował chwili, w której przyjął dar bogów? Zwyczajna żona poczytywałaby sobie za szczęście znaleźć męża tak łagodnego i dobrego jak on. Ale nimfie morskiej Tetydzie nic nie mogło przesłonić skazy jego odrażającej śmiertelnej przeciętności. * * * Przez pałac prowadził mnie sługa, którego imienia nie dosłyszałem. Może się nie przedstawił. Komnaty były mniejsze niż u nas, jakby skrojone na miarę królestwa, którym z nich władano. Podłogi i ściany z miejscowego marmuru miały jaśniejszy odcień bieli. Moje stopy na tle bladego kamienia wydawały się bardzo ciemne. Niczego przy sobie nie miałem. Skromny bagaż z rzeczami osobistymi niesiono do mojego pokoju, a złoto od Menojtiosa było w drodze do skarbca Peleusa. Ogarnął mnie dziwny strach, kiedy oddzielili mnie od złota. Ono było moim towarzyszem podczas tygodni podróży, przypominało o mojej wartości. Listę rzeczy znałem na pamięć: pięć kielichów z grawerowanymi nóżkami, ciężkie berło z kulą, naszyjnik z bitego złota, dwa ozdobne posążki ptaków i rzeźbiona lira złocona na szczytach ramion. Wiedziałem, że to ostatnie jest oszustwem. Za dużo tam było drewna, taniego i ciężkiego, zajmującego przestrzeń, którą powinno wypełniać złoto. Jednakże lira była tak piękna, że nikt by jej nie odmówił; należała do posagu mojej matki. W drodze sięgałem do juków, żeby pogładzić polerowane drewno. Domyślałem się, że prowadzą mnie do sali tronowej, gdzie padnę na kolana i wyrażę swą wdzięczność. Tymczasem sługa przystanął niespodziewanie przy bocznych drzwiach. Król Peleus był nieobecny, jak mi powiedział, więc miałem się przedstawić jego synowi. Czułem się zbity z tropu. Nie na to byłem przygotowany. Próżno na oślim grzbiecie ćwiczyłem słowa oddania się władcy i opiekunowi. Syn Peleusa. Wciąż pamiętałem ciemny wawrzyn na jego złotawych włosach, sposób, w jaki jego różowe pięty migały na bieżni. Oto jaki powinien być syn. Leżał na szerokiej wyściełanej ławie, z lirą opartą na brzuchu, i leniwie brzdąkał. Nie słyszał, jak wchodziłem, albo nie chciało mu się spojrzeć. To wtedy zacząłem rozumieć swoje miejsce w nowym życiu. Do tego momentu byłem księciem, oczekiwanym i anonsowanym. Teraz byłem niegodny uwagi. Zrobiłem jeszcze krok, szurając nogą, i w końcu przechylił głowę w moją stronę. Przez te pięć lat, odkąd go widziałem, wyrósł ze swej dziecięcej pulchności. Gapiłem się jak zaklęty w jego piękne, głęboko zielone oczy i twarz o subtelnych, prawie dziewczęcych rysach. Rozpaliło to we mnie gwałtowną niechęć. Ja nie zmieniłem się tak bardzo ani tak korzystnie. Ziewnął z przymkniętymi oczami. – Jak ci na imię? Jego królestwo równało się połowie, ćwierci, może ósmej części kraju, którym rządził mój ojciec, poza tym zabiłem kogoś, skazali mnie na wygnanie, a on mimo wszystko mnie nie

znał. Zacisnąłem w milczeniu zęby. Zapytał jeszcze raz, głośniej: – Jak ci na imię? Moja niemota była wybaczalna za pierwszym razem; mogłem go nie usłyszeć. Teraz już nie. – Patroklos. – To imię dał mi przy urodzeniu mój ojciec, z nadzieją, lecz mało roztropnie, i dla mnie miało ono gorzki smak. Znaczyło „chluba ojca”. Spodziewałem się teraz drwiny, jakiegoś ciętego żartu z mojej hańby, ale syn Peleusa nie zareagował. Pomyślałem, że może jest na to za głupi. Przekręcił się na bok, twarzą do mnie. Zdmuchnął kosmyk złotych loków, który spadł mu na oczy. – Ja mam na imię Achilles. Uniosłem lekko brodę, przyjmując rzecz do wiadomości. Patrzyliśmy na siebie przez moment, potem on zamrugał i ziewnął przeciągle jak kot. – Witaj we Ftyi. Wychowałem się na królewskim dworze i wiedziałem, kiedy trzeba się oddalić. * * * Tamtego wieczoru odkryłem, że nie jestem jedynym dzieckiem przygarniętym przez Peleusa. Ów skromny król okazał się bogaty w odtrąconych synów. Kiedyś sam był zbiegiem, jak mówiono, i słynął z życzliwości wobec młodych wygnańców. Moje łóżko było posłaniem w długim, barakopodobnym pokoju, pełnym próżnujących i tarmoszących się chłopców. Sługa pokazał mi miejsce na rzeczy. Kilku chłopców uniosło z ciekawości głowy. Jestem pewien, że jeden z nich zapytał, jak mam na imię. Jestem pewien, że odpowiedziałem. Wrócili do zabawy. Nikt ważny. Podszedłem na sztywnych nogach do swojego posłania i czekałem na kolację. Z zapadnięciem zmierzchu w głębi pałacowych czeluści zabił gong. Chłopcy rzucili wszystko i wypadli z pomieszczenia. W labiryncie krętych korytarzy i wyłaniających się po drodze komnat prawie potykałem się o nogi poprzednika, w strachu, że zostanę z tyłu i zgubię się. Jadalnia była długą salą we frontowej części pałacu, z oknami wychodzącymi na podnóża góry Otrys. Była wystarczająco duża, by pomieścić nas wszystkich, i po wielekroć więcej; król Peleus lubił przyjmować i bawić. Siedzieliśmy na dębowych ławach, przy stołach porysowanych przez lata używania. Jedzenie było proste, ale obfite – solona ryba i grube kromki chleba z serem przyprawionym ziołami. Nie podano mięsa, koziego ani byczego, zarezerwowanego dla rodziny królewskiej lub na dni świąteczne. Po drugiej stronie sali mignęły mi w świetle lampy czyjeś jasne włosy. Achilles. Siedział w grupie chłopców, którzy zaśmiewali się do rozpuku z czegoś, co powiedział albo zrobił. Oto jaki powinien być książę. Opuściłem wzrok na swój chleb, jego grube, szorstkie pod palcami ziarna. Po kolacji mogliśmy robić, co chcemy. Kilku chłopców zbierało się w kącie do jakiejś gry. – Grasz z nami? – spytał jeden o dziecięcych lokach. Był ode mnie młodszy. – W co? – W kości. – Otworzył dłoń, żeby je pokazać: rzeźbione w kości sześciany z czarnymi oczkami. Wzdrygnąłem się, zrobiłem krok w tył. – Nie – odpowiedziałem, zbyt głośno. Chłopak zamrugał zdziwiony.

– W porządku. – Wzruszył ramionami i odszedł. Tamtej nocy śnił mi się martwy chłopiec z czaszką rozbitą jak skorupka jaja. Gonił mnie. Krew broczyła, ciemna jak rozlane wino. Otworzył oczy i poruszył ustami. Zatkałem uszy. Podobno głosy zmarłych potrafią przywieść żywych do szaleństwa. Nie mogę słyszeć, co mówi. Obudziłem się przerażony, mając nadzieję, że nie krzyczałem na głos. Punkciki gwiazd za oknem były jedynym światłem w ciemności. Nie widziałem, żeby świecił księżyc. W ciszy słyszałem swój ciężki oddech i trzeszczał pode mną materac z trzciny, której cienkie słomki ocierały się o plecy. Obecność innych chłopców nie dodawała otuchy; nasi zmarli przychodzą po swoją zemstę, nie bacząc na świadków. Na niebie gwiazdy nabrały blasku i skądś wyłonił się księżyc. Kiedy zamknąłem z powrotem oczy, on wciąż na mnie czekał, cały we krwi, z twarzą białą jak kreda. Nic dziwnego. Nikt nie chce skończyć przed czasem w bezkresnym mroku naszych zaświatów. Moje wygnanie mogło ostudzić gniew żywych, ale nie ukoiło zmarłego. Obudziłem się na wpół przytomny, z ciężkimi i odrętwiałymi kończynami. Wszyscy wokół mnie wstawali, szykowali się do śniadania, ochoczo nastawieni do nowego dnia. Szybko rozeszła się wieść, że jestem dziwakiem, i tamten młodszy chłopiec więcej się do mnie nie zbliżał, ani z kośćmi, ani z niczym innym. Podczas śniadania moje palce wpychały chleb do ust i moje gardło przełykało. Ktoś nalał mi mleka. Wypiłem. Potem zaprowadzili nas na plac treningowy, gdzie w mglistym słońcu poranka ćwiczyliśmy z włócznią i mieczem. To tam zaświtała mi prawda o dobroci Peleusa: dobrze wyszkoleni i obarczeni długiem wdzięczności, mieliśmy stworzyć mu znakomitą armię. Dostałem włócznię i męska zgrubiała ręka poprawiła mi uchwyt, raz i drugi. Rzuciłem i grot ledwie zadrasnął pień dębu, który służył za cel. Nauczyciel westchnął i podał mi drugą włócznię. Przebiegłem wzrokiem po moich towarzyszach, szukając syna Peleusa. Nie było go tam. Wycelowałem jeszcze raz w drzewo, rosły dąb z podziurawioną i strzaskaną korą, ociekający sokiem z nakłuć. Rzuciłem. Słońce wzeszło wysoko, potem jeszcze wyżej. Miałem wyschnięte gardło, rozpalone i szczypiące od kurzu spiekoty. Kiedy instruktorzy dali nam wolne, większość chłopaków pognała na plażę, gdzie czuć było jeszcze lekką bryzę. Tam grali w kości, biegali, przekrzykiwali się dowcipami w swoich wyrazistych, nacechowanych dialektach północy. Oczy miałem jak z ołowiu i bolało mnie ramię od porannych ćwiczeń. Usiadłem w skąpym cieniu drzewa oliwnego, żeby popatrzeć na falujące morze. Nikt się do mnie nie odzywał. Łatwo było mnie ignorować. I nie za bardzo to się różniło od sytuacji w domu, słowo daję. * * * Następnego dnia było podobnie – rano męczący trening, potem długie popołudniowe godziny w samotności. Nocą rogalik księżyca malał i malał. Patrzyłem, dopóki było go widać, nawet kiedy zamykałem oczy, złocisty łuk przenikał ciemność pod powiekami. Łudziłem się, że może odsunie wizje tamtego chłopca. Nasza bogini księżyca miała dar magii i władzę nad umarłymi. Mogła przegnać sny, gdyby zechciała. Nie przegnała. Chłopiec przychodził noc w noc, ze swymi wytrzeszczonymi oczami i rozłupaną czaszką. Czasem odwracał się i pokazywał mi dziurę w głowie ze zwisającą luźno miazgą zamiast mózgu. Czasem wyciągał do mnie rękę. Budziłem się przerażony, bez tchu, i do świtu wpatrywałem się w ciemność.

4 Posiłki w sklepionej sali jadalnej były moją jedyną pociechą. Tam nie przytłaczały mnie tak bardzo ściany ani nie zatykał mi gardła kurz z dziedzińca. I bezustanny jazgot głosów wyraźnie cichł, kiedy wszyscy mieli pełne usta. Mogłem siedzieć sobie sam ze swoim jedzeniem i znów normalnie oddychać. To była jedyna okazja, kiedy widywałem Achillesa. Spędzał dni oddzielnie, po książęcemu, wypełniając powinności, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego, ale zawsze przychodził z nami jeść i krążył między stołami. W tamtej ogromnej sali jego uroda lśniła żywym blaskiem, jak płomień, przyciągając mój wzrok na przekór mej woli. Jego usta były mięsistym łukiem, nos arystokratyczną strzałą. Jego kończyny podczas siadania nie koślawiły się jak moje, lecz układały z doskonałą gracją, jakby dla rzeźbiarza. Chyba największe wrażenie robiła jego naturalność. Nie puszył się ani nie dąsał jak inne urodziwe dzieci. Naprawdę wydawał się nieświadomy tego, w jaki sposób działał na chłopców dookoła, choć nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe – oblegali go jak psy w swej gorliwości, z wywieszonymi językami. Przyglądałem się temu wszystkiemu ze swojego miejsca przy narożnym stole, gniotąc w dłoni chleb. Moja zazdrość była jak kamień krzesiwa, o iskierkę od pożaru. Któregoś dnia usiadł bliżej mnie niż zazwyczaj, tylko jeden stół dalej. Jedząc, szurał nogami o kamienie posadzki. Nie miał takich popękanych i zgrubiałych stóp jak moje, tylko pod warstwą brudu różowe i ładnie opalone. Książę, powiedziałem w myślach z szyderczym uśmieszkiem. Odwrócił głowę, jakby to usłyszał. Nasze oczy spięły się na moment i przebiegł mnie dreszcz. Umknąłem wzrokiem i skupiłem się na chlebie. Piekły mnie policzki i przechodziły ciarki jak przed burzą. Gdy w końcu odważyłem się zerknąć w jego stronę, siedział zwrócony do swego stołu i rozmawiał. Odtąd byłem przebieglejszy w podpatrywaniu, jadłem ze spuszczoną głową, zawsze gotów uciec wzrokiem. Ale on był jeszcze przebieglejszy. Przynajmniej raz w czasie posiłku udawało mu się odwrócić i mnie przyłapać, zanim udałem obojętność. Tamte sekundy, ułamki sekund, w których spotykały się nasze spojrzenia, były jedynym momentem dnia, kiedy w ogóle coś czułem. Nagły ścisk w żołądku, przypływ złości. Byłem jak ryba łypiąca na haczyk. * * * Kiedy pewnego dnia wszedłem do jadalni, w czwartym tygodniu wygnania, zobaczyłem syna Peleusa przy moim stole. Przywłaszczyłem sobie w myślach ten stół, bo rzadko kto chciał go ze mną dzielić. Teraz, z powodu Achillesa, ławy były pełne rozpychających się chłopców. Zamarłem, rozdarty między gniewem a chęcią ucieczki. Wściekłość wzięła górę. To był mój stół i on nie mógł mnie stamtąd wykurzyć, wszystko jedno ilu chłopców sprowadził. Zająłem ostatnie wolne miejsce, ze sztywnymi ramionami, jakbym szykował się do bójki. Po drugiej stronie stołu chłopcy popisywali się i trajkotali: o włóczni, jakimś martwym ptaku na plaży i o wiosennych zawodach. Nie słyszałem ich. Obecność Achillesa była jak uwierający kamyk w bucie, nie dało się jej ignorować. Miał skórę w kolorze świeżo wytłoczonej oliwy, gładką jak polerowane drewno, bez strupów i pryszczy, których reszcie z nas nie brakowało. Kolacja skończona, zebrano talerze. Za oknami w półmroku wisiał księżyc w jesiennej

pełni, krągły i pomarańczowy, lecz Achilles się ociągał. Bezwiednym ruchem odgarnął z oczu włosy; sporo urosły przez kilka tygodni od mojego przyjazdu. Sięgnął po misę z figami i wziął kilka w ręce. Błyskawicznym ruchem nadgarstka wyrzucał figi w powietrze, jedną, dwie, trzy, żonglując nimi tak lekko, że nawet nie drasnął delikatnej skórki. Dodał czwartą, potem piątą. Chłopcy rżeli i bili brawo. Więcej, więcej! Figi fruwały, zamazując się w oczach, tak szybko, że nie było widać, kiedy dotykają jego ręki, jakby się wzbijały i spadały same z siebie. Żonglowanie było sztuczką lichych mimów i żebraków, lecz on zrobił z tego coś więcej, żywy deseń malowany w powietrzu, tak piękny, że nawet ja nie potrafiłem udać obojętności. Nagle Achilles, który dotąd śledził wzrokiem krążące owoce, spojrzał na mnie. Zanim zdążyłem odwrócić oczy, powiedział cicho, ale wyraźnie: – Łap. Jedna figa wdzięcznym łukiem wyskoczyła z deseniu ku mnie. Wpadła mi w dłonie, miękka i dosyć ciepła. Słyszałem, jak chłopcy wiwatują. Achilles łapał pozostałe owoce, jeden po drugim, i odkładał na stół teatralnym gestem. Poza ostatnim, który zjadł, rozgryzając ciemny miąższ na różowe pestki. Figa była idealnie dojrzała, pękata od soku. Niewiele myśląc, wziąłem do ust tę, którą mi rzucił. Jej ziarnista słodycz oblepiła mi podniebienie, językiem wyczuwałem mechatość skórki. Kiedyś uwielbiałem figi. Chłopcy chórem wykrzykiwali pożegnania, kiedy książę wstał od stołu. Pomyślałem, że może znów na mnie spojrzy, ale odwrócił się po prostu i udał do swego pokoju w innym skrzydle pałacu. * * * Następnego dnia wrócił Peleus i zaprowadzono mnie przed jego tron, do komnaty przesyconej dymem i ostrą wonią palonego cisu. Ukląkłem, jak należało, pokłoniłem się, odebrałem jego sławetny uśmiech miłosierdzia. – Patroklos – powiedziałem, kiedy zapytał. Prawie się z tym oswoiłem, z tą nagością mojego imienia, kiedy nie stało przy nim imię królewskiego ojca. Peleus skinął głową. Wydał mi się stary, przygarbiony, choć miał nie więcej niż pięćdziesiąt lat, tyle co mój ojciec. Nie wyglądał na mężczyznę, który kiedyś był zdolny posiąść boginię czy spłodzić takiego syna jak Achilles. – Jesteś tutaj, bo zabiłeś innego chłopca. Rozumiesz to? Oto okrucieństwo dorosłych. Czy rozumiesz? – Tak – odparłem. Mogłem był powiedzieć mu więcej, o snach, przez które wstawałem z zapuchniętymi, przekrwionymi oczami, o krzyku, który wiązł mi w gardle podczas koszmarnych wizji. O tym, jak krążyły i krążyły nocą gwiazdy nad moimi bezsennymi powiekami. – Jesteś tu mile widziany. Wciąż możesz być dobrym człowiekiem. Miałem to przyjąć za słowa otuchy. * * * Tego samego dnia, może od króla, a może od sługi, który nadstawiał uszu, chłopcy poznali wreszcie powód mojego wygnania. Powinienem był się tego spodziewać. Dość często słyszałem, jak gadają o innych; plotki były ich jedyną monetą przetargową. A jednak zaskoczyło mnie, że tak gwałtownie się zmienili, nagły strach i fascynacja na ich twarzach, gdy

przechodziłem. Teraz i najśmielszy z czeredy pomodliłby się w duchu, gdyby przypadkiem się o mnie otarł: pech mógł być zaraźliwy, poza tym erynie, nasze zajadłe boginie zemsty, potrafiły działać znienacka. Chłopcy obserwowali z bezpiecznej odległości, zauroczeni. I co? Myślisz, że wypiją z niego krew? Ich szepty stawały mi ością w gardle, sprawiały, że jedzenie smakowało jak popiół. Odsuwałem talerz i wypatrywałem byle kąta, pustego zakamarka, gdzie nikt by mi nie przeszkadzał, najwyżej jakiś przechodzący sługa. Mój wąski świat zawęził się jeszcze bardziej: do rys na podłodze, rzeźbionych zawijasów na kamiennych ścianach. Trochę drapały, kiedy przesuwałem po nich czubkiem palca. * * * – Usłyszałem, że tu jesteś. – Krystaliczny głos, jak potoki topniejącego śniegu. Aż podskoczyła mi głowa. Siedziałem w spiżarni, z kolanami pod brodą, wciśnięty między dzbany z oliwą. Marzyłem, że jestem rybą, srebrzącą się w słońcu, kiedy wyskakuje z wody. Fale zniknęły, stały się znów amforami i workami zboża. To był Achilles. Miał poważną minę i przyglądał mi się bacznie swymi zielonymi oczyma. Czułem się winny. Nie powinno mnie tam być i miałem tego świadomość. – Szukałem cię – powiedział tonem pozbawionym emocji, bez cienia aluzji, którą mógłbym odczytać. – Nie przyszedłeś na poranne ćwiczenia. Poczerwieniałem. W ślad za poczuciem winy rosła złość, powolna i głucha. Miał prawo mnie ganić, i za to go nie znosiłem. – Skąd wiesz? Ciebie tam nie ma. – Nauczyciel zauważył i powiedział mojemu ojcu. – I on wysłał ciebie. – Chciałem, żeby poczuł się podle jako roznosiciel plotek. – Nie, przyszedłem z własnej woli – odparł książę zimnym tonem, ale widziałem, że lekko zaciska zęby. – Słyszałem, jak rozmawiali. Przyszedłem sprawdzić, czy nie jesteś chory. Nie odpowiedziałem. Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. – Mój ojciec rozważa karę. Obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Kara była cielesna, i najczęściej publiczna. Księciu z zasady nie groziła chłosta, ale ja już nie byłem księciem. – Nie jesteś chory. – Nie – przyznałem smętnie. – Więc to ci nie posłuży za wymówkę. – Co…? – W strachu nie nadążałem za jego rozumowaniem. – Musisz się w jakiś sposób usprawiedliwić. Żeby uniknąć kary. Co powiesz? – Nie wiem. – Musisz coś powiedzieć. Zezłościła mnie jego natarczywość. – Ty jesteś księciem – odburknąłem. Tego się nie spodziewał. Przechylił lekko głowę, jak zaciekawiony czymś ptak. – A zatem…? – A zatem porozmawiaj ze swoim ojcem i powiedz, że byłem z tobą. Daruje mi – powiedziałem z udawaną pewnością. Gdybym ja się wstawił u mojego ojca za innym chłopcem, biedak za samo to dostałby chłostę. Ale ja nie byłem Achillesem. Cienka pionowa zmarszczka przecięła mu czoło. – Nie lubię kłamać. Tego rodzaju niewinność wzbudzała drwiny wśród chłopców; nawet jeśli któryś tak

myślał, nie mówił tego wprost. – Zabierz mnie więc na swoje lekcje – powiedziałem. – Wtedy to nie będzie kłamstwo. Achilles uniósł brwi i jakby zastygł w miejscu, w absolutnym bezruchu, jaki nie kojarzył mi się wcześniej z zachowaniem ludzi, wygaszającym wszystko poza oddechem i pulsem – był niczym jeleń nasłuchujący strzały myśliwego. Zdałem sobie sprawę, że sam wstrzymuję dech. Wtem coś zmieniło wyraz jego twarzy. Decyzja. – Chodź – powiedział. – Dokąd? – Byłem nieufny; teraz mogli mnie ukarać za namawianie do oszustwa. – Na moją lekcję liry. Wtedy, jak mówisz, to nie będzie kłamstwo. Później porozmawiam z ojcem. – Teraz? Już? – Tak. Czemu nie? – Patrzył na mnie z zaciekawieniem. Czemu nie? Tak długo siedziałem na zimnym kamieniu, że wstałem z bólem w nogach. W piersi kołatało mi coś, co nie bardzo umiałem nazwać. Ucieczka, zagrożenie i w tym wszystkim nadzieja. * * * Maszerowaliśmy w milczeniu przez kręte korytarze, aż doszliśmy do małego pokoju, w którym mieściła się tylko wielka skrzynia i taborety. Achilles wskazał mi jeden z nich, siedzenie składające się z prostej drewnianej ramy obciągniętej skórą. Krzesło muzyka. Widywałem takie, nieczęsto, gdy przyjeżdżali bardowie zagrać na dworze mojego ojca. Achilles otworzył skrzynię. Wyjął lirę i mi podał. – Nie gram – powiedziałem. – Jak to nie grasz? Nigdy? Dziwne to było, ale jakoś nie chciałem sprawiać mu zawodu. – Mój ojciec nie lubi muzyki. – To co? Nie ma tu twojego ojca. Ująłem mocniej lirę. Była chłodna w dotyku i gładka. Przesunąłem palcami po strunach, usłyszałem cichy brzdęk; to była lira, z którą widziałem go w dzień swojego przyjazdu. Achilles sięgnął jeszcze raz do kufra, wyjął drugi instrument i usiadł obok mnie. Oparł na kolanach lirę z rzeźbionego i pozłacanego drewna, lśniącą z zadbania. To była lira mojej matki, ta, którą przysłał ojciec jako część zapłaty za mnie. Achilles szarpnął strunę. Rozbrzmiał ton ciepły i dźwięczny, rozkosznie czysty. Moja matka zawsze przysuwała swoje krzesło do bardów, kiedy się zjawili, tak blisko, że ojciec ciskał wzrokiem gromy, a słudzy coś między sobą poszeptywali. Przypomniałem sobie nagle ciemny błysk jej oczu w świetle ognia, kiedy przyglądała się rękom bardów. Wyraz jej twarzy przywodził na myśl człowieka spragnionego wody. Achilles szarpnął inną strunę i rozległ się ton głębszy. Sięgnął do kołka, pokręcił nim. To jest lira mojej matki. Miałem te słowa na końcu języka i za nimi cisnęły się inne. To jest moja lira. Ale zmilczałem. Co by powiedział na takie oświadczenie? Teraz lira była jego, nie moja. – Jest piękna – przeszło mi przez wyschnięte gardło. – Dostałem ją od ojca – powiedział beztrosko, i tylko sposób, w jaki obejmował palcami lirę, tak delikatnie, powstrzymał mnie od wybuchu złości. On niczego nie zauważył. – Możesz ją potrzymać, jeśli chcesz. Drewno byłoby gładkie i znajome niczym własna skóra. – Nie – powiedziałem z bólem w piersi. Nie będę przed nim płakał.

Zaczął coś mówić, ale w tym momencie wszedł nauczyciel, mężczyzna w nieokreślonym wieku. Miał zgrubiałe opuszki muzyka i trzymał własną lirę, rzeźbioną, z ciemnego orzecha włoskiego. – A to kto? – spytał ostrym, donośnym głosem. Był muzykiem, ale nie śpiewakiem. – To jest Patroklos – przedstawił mnie Achilles. – Nie gra, ale będzie się uczył. – Nie na tym instrumencie. Kiedy wyciągnął rękę, żeby zabrać mi lirę, instynktownie zacisnąłem na niej palce. Nie była tak piękna jak lira mojej matki, ale jednak był to instrument królewski. Nie chciałem go oddać. I nie musiałem. Achilles chwycił nauczyciela za nadgarstek. – Owszem, na tym instrumencie, jeśli tylko zechce. Mężczyzna był zły, ale ustąpił bez jednego słowa więcej. Achilles go puścił i ten usiadł. – Zaczynaj – rzekł. Achilles skinął i pochylił się nad lirą. Nawet nie miałem czasu zastanowić się nad jego reakcją. Kiedy dotknął palcami strun, wszystkie myśli mi się rozpierzchły i popłynął dźwięk czysty i słodki jak woda, promienny jak cytrusy. Nigdy wcześniej nie słyszałem podobnej muzyki: miała w sobie ciepło ognia, fakturę i ciężar polerowanej kości słoniowej, dodawała werwy, a zarazem koiła. Podczas gry kilka włosów opadło mu na oczy. Były cienkie jak struny liry i błyszczące. Przerwał, odgarnął do tyłu włosy i zwrócił się do mnie: – Teraz ty. Pokręciłem głową, na wskroś przejęty. Nie mogłem teraz grać. Ani teraz, ani nigdy, jeśli w zamian mogłem słuchać jego. – Ty graj – powiedziałem. Achilles powrócił do swoich strun i na nowo rozbrzmiała muzyka. Tym razem jednocześnie śpiewał, splatając własny akompaniament z czystym, dźwięcznym dyszkantem. Odchylił nieco głowę, odsłaniając delikatną jak u jelonka szyję. Leciutki uśmiech uniósł lewy kącik jego ust. Mimowolnie pochyliłem się do przodu. Poczułem dziwną pustkę w piersi, gdy w końcu przestał grać. Obserwowałem, jak wstaje, żeby odłożyć na miejsce liry, jak zamyka kufer. Pożegnał nauczyciela, który odwrócił się i wyszedł. Sporo trwało, nim doszedłem do siebie i zauważyłem, że Achilles na mnie czeka. – Teraz pójdziemy do mojego ojca. Nie byłem pewien, czy jestem w stanie mówić, skinąłem więc tylko i podążyłem za nim krętymi korytarzami, by stawić się przed Peleusem.