Najwyższą formą triumfu jest zwycięstwo ducha nad ciałem,
zwycięstwo przekonań nad bólem i zwycięstwo wiary nad
prześladowaniami.
Sayyid Qutb
Prolog
Gdyby na podstawie jej losów miał powstać film, w scenariuszu na pewno próbowaliby
uchwycić źródło jej wypaczonej osobowości. Szukaliby odpowiedzi na pytanie: jak ona mogła
dopuścić się czegoś takiego? Cała historia byłaby w gruncie rzeczy dochodzeniem, swego
rodzaju przesłuchaniem, tyle że artystycznym, podczas którego zeznań nie wymuszałby z niej
torturami śledczy w jakimś niewymienionym z nazwy sojuszniczym kraju.
W takich przypadkach widzom zawsze obiecuje się jakieś wyjaśnienie, w końcu zapłacili
za bilety i należy im się ta satysfakcja. Na pewno w tle jej historii tkwi jakiś problem, zdarzyło
się coś, co było iskrą zapalną. Co konkretnie wywołało w niej aż tak wielki żal? Czy przyczyn
było więcej? Jak daleko wstecz należałoby sięgnąć? Po frustrującym okresie dociekania prawdy
autorzy scenariusza staraliby się tłumaczyć:
Nie była nikim szczególnym.
Prawda.
Pojawiła się nie wiadomo skąd.
Prawda.
Dorastała w strefie wojny.
Może nie przez cały czas, ale tak było, rzeczywiście. W obozach. Teraz już się ich tak nie
nazywa. To miasta, gdzie ludzie żyją i umierają.
Czy ktoś ją skrzywdził w dzieciństwie?
Skrzywdził. Wszystko zależy od tego, co się przez to rozumie.
Krzywda. Trauma…
Nie byłam zgwałcona czy… molestowana, jeśli to macie na myśli. Należałam do tych,
którym się poszczęściło. Trzy z moich najbliższych przyjaciółek zostały zgwałcone przez żołnierzy
i policjantów.
Życie kobiet w wielu fundamentalistycznych krajach jest trudne. Rządzący bazują na
ideologii odzwierciedlającej lokalne prawa i tradycje, które bardzo ściśle określają rolę kobiety w
społeczeństwie.
Tak, rola kobiet jest bardzo istotna.
Ale czy te teokratyczne społeczności nie mają w sobie wyraźnych ograniczeń, ścisłych
zakazów dotyczących praw kobiet do rozwodu, edukacji lub możliwości wyboru drogi
zawodowej?
Edukacja każdego jest inna, a kariera zawodowa dla wielu ludzi nie jest czymś
najważniejszym.
Miałaś rodzeństwo?
Tak.
Ile was było?
Miałam dwóch braci. Obaj zostali zabici. A potem zabrali mojego ojca, ale wrócił. Wiele
razy musieliśmy się przeprowadzać. Nie mieliśmy krewnych, często brakowało jedzenia. Po raz
pierwszy strzelano do mnie, kiedy byłam dzieckiem. Mój kuzyn został zabity, kiedy miał dziewięć
lat. Na ulicy, przez przejeżdżających żołnierzy. Widziałam żołnierzy bawiących się głowami,
grających w piłkę głowami ludzi zabitych w naszej wiosce. Stałam na ulicy, kiedy jakiś wóz
pancerny przejechał tuż przede mną chłopca. To było na skraju wioski. Dawno temu. Teraz już tej
wioski nie ma. Jest obóz. Mieszkaliśmy tam dla własnego bezpieczeństwa, jak nam mówiono. Czy
mniej więcej to macie na myśli, mówiąc o traumie?
Tak. Ty też chciałaś walczyć?
Chciałam walczyć, tak. I chcę. Bardzo chcę.
Z całego serca, z całej duszy?
Tak, oczywiście. Co mi pozostało? Miałabym się przystosować? Kochałam swoją rodzinę.
Kochałam bezgranicznie…
A teraz… podejmujesz ostateczną decyzję.
Poświęcę życie. To moja ofiara.
W imię Boga.
W imię Boga. Tak. Będę walczyć do końca.
Jesteś gotowa zostać męczenniczką?
Byłabym dumna, gdybym mogła nią zostać.
To ostatnie zostałoby wykorzystane w kręconej scenie. Rozmowa toczy się przy stoliku
pod arkadami otaczającymi ogród przy meczecie. To zaciszny zakątek. A oczy dziewczyny raz
patrzą na kwiaty, raz na szpakowatego aktora, który gra Mansura al-Braziego.
W filmie ta scena nie eksponowałaby tak wielu śladów po pociskach na murach, a szyby
w oknach byłyby porozbijane w bardziej artystyczny sposób. Rośliny w ogrodzie miałyby dość
wody, a niepotrzebne dźwięki nie mąciłyby nagrania. A co najbardziej odbiegałoby od
rzeczywistości, to brak zapachów. Żadnego odoru palonej gumy czy rozkładających się ludzkich
szczątków. Zepsutego jedzenia czy kanalizacji. Bzykania much, smrodu ciał. Niczego, co by się
paliło.
Pod koniec kulminacyjnej sceny bohaterka zdałaby sobie sprawę z konsekwencji układu
zawartego z Mansurem al-Brazim. Nastąpiłby moment zrozumienia, aktorka mogłaby spojrzeć w
kierunku kwiatów, tak jakby patrzyła na świat po raz pierwszy.
Co przemknęłoby jej przed oczami w tej misternie zaplanowanej chwili ciszy?
Wiele rzeczy. Wieczna nędza, zrujnowane miasta, podupadające wioski, brak szkół, brak
szpitali, zamknięte granice, upokorzenia, psujące się zęby, puste żołądki, ciemnota, rozpacz. Jak
inne dziewczyny z obozu, jeśli tu zostanie, bardzo szybko się zestarzeje.
Czy można jeszcze coś dodać?
Tak. Nie wszystko było złe. Istniało i piękno: śnieg na dalekich szczytach gór, cudowne
niebo, gwiazdy. Gdyby została, na pewno doświadczyłaby i chwil podniosłych, kiedy mogłaby
odetchnąć pełną piersią, a nawet śpiewać. Mogłaby spacerować. Miałaby mnóstwo przyjaciółek.
Kobiety pomagały sobie nawzajem. Nie wystarczy użyć płatków białego fosforu, żeby wyplenić
całą kulturę. Życie w obozie było jak wielowątkowy melodramat – krewni, wrogowie, krzywdy,
lęki, skorumpowani urzędnicy, porażki małych przedsiębiorców, drobne triumfy, a w tle od czasu
do czasu eksplozje i strzały.
Do tej pory jakoś przeżyła, prawda? Może udawałoby się tak dalej? To dlaczego w ogóle
rozmawiała z kimś takim jak Mansur al-Brazi?
Bo… nie miała dość siły. Bo w taki, a nie inny sposób zamordowano jej braci, Amira i
Ra’ida, którzy zostali zastrzeleni, a potem okaleczono ich ciała. Przynajmniej zginęli razem. Bo
ich śmierć praktycznie zabiła jej matkę. No i… dobrze – bo się bała, bo była przerażona, że ma
przed sobą takie życie. Rodzina bez mężczyzn, bez żadnej ochrony. Głód, cierpienie i w końcu
śmierć po latach… tej beznadziei.
Jej ojciec miał mieszane pochodzenie. Nie było go od sześciu lat. Prawdopodobnie
mieszkał z kuzynem w innej „wiosce”, sto kilometrów dalej, ale nie dawał znaku życia. Kiedy
umarł jej wuj, rodzina matki nie miała już nic, wszystko zostało im odebrane. Jak przetrwać?
Wyjść za mąż, zostać matką i rozpaczać, że i jej dzieci będą zabite? Tak wyglądałoby „spokojne”
życie tutaj.
Problem, że dorasta do takiego losu, w pewien sposób zdominował jej dzieciństwo.
Wszystkie inne dzieci chciały zostać kosmonautami albo muzykami. Nie miała z kim
porozmawiać. Jałowe stoki gór, chmury, bezlitosny wiatr na niebrukowanych ulicach – to byli jej
jedyni przyjaciele. Osaczał ją lęk.
Była na niego skazana. Cokolwiek wybierze, wybiera śmierć. Tyle że jedna śmierć
przyjdzie szybciej. Wszyscy wiedzieli, co robi ktoś taki jak Mansur al-Brazi. Szczegóły były
tajne i niebezpieczne i dlatego al-Brazi miał tak wielkie poważanie w świecie, gdzie zagrożenie
jest stałe. Pójście za al-Brazim oznaczało pieniądze dla rodziny. Oznaczało odwet. Była dość
bystra, żeby to wiedzieć.
Wyobrażała sobie swoją śmierć w najdrobniejszych szczegółach. Zaakceptowała ją długo
przed rozmową z al-Brazim. Jako cenę, którą musi zapłacić. Widziała błysk detonatora,
szarpnięcie zawleczki, przyciśnięcie ostatniej cyfry na telefonie komórkowym, przełącznik, zegar
tykający aż do zera – biały żar. Rozrywające się na kawałki ciało. Jak szahidka. I koniec.
W tej dramatycznej chwili ciszy ona wydawać się będzie bardzo młoda. Zaledwie
dziecko. Tak naprawdę, to skąd ona mogła wiedzieć, na co się decyduje?
Ale zaraz zwróci się znów do patrzącego na nią z wyczekującym wyrazem twarzy
Mansura al-Braziego. I jej spojrzenie będzie spokojne, prawie wyzywające, kiedy wypowie
słowa zgody na własną śmierć.
– W imię Boga. Tak…
Najlepiej, jeśli grałaby ją jakaś młoda aktorka, ciemnowłosa i piękna. Natalie Portman.
Tak. W ten sposób zbudowana byłaby ta scena.
A jak było naprawdę?
No, po tym, po tej ważnej scenie – wyjechała. Zabrali ją land roverem, dwaj nieznani jej
mężczyźni i jakaś kobieta. Potem była jej pierwsza straszna podróż samolotem z sześcioma
miejscami dla pasażerów. I noc na promie. Różne środki lokomocji, domy i hotele, gdzie – jak ją
zapewniano – jest bezpiecznie. Potem prom na Maltę. Do Tunisu, a później do Kairu. Tak minie
prawie sześć miesięcy. Kobieta była urocza, o wielkich migdałowych oczach i śpiewnym głosie.
Powiedziała, że ma na imię Penelopa.
– Albo po prostu Penny – dodała.
Kair był prawdziwym początkiem przeistoczenia. Musiała nauczyć się ubierać zupełnie
inaczej. Z początku kuliła się w łazience, fantastycznej wykafelkowanej komnacie czarów. Ale
gdy usłyszała, jak po drugiej stronie drzwi Penny się śmieje, wyszła. Spotkały ją brawa i
pochwały, że ślicznie wygląda.
Żeby ją ukierunkować, odwiedza ją Mansur al-Brazi. Towarzyszy mu inny mężczyzna.
Młodszy. Przystojny. Ma być dla niej kuzynem Alim. Patrzy na nią lekko przymrużonymi
oczami, tak jakby łączyła ich jakaś zabawna tajemnica, i ona nie potrafi powstrzymać uśmiechu.
Ali staje się jej przyjacielem. Tak. Jak prawdziwy krewny.
Wyjaśnili jej, że teraz ma pójść do szkoły.
Kiedy spytała kobietę, kiedy to nastąpi, w odpowiedzi dostała całusa w policzek i
zapewnienie, że „nie ma co zaprzątać sobie tym głowy”… Jeśli chodzi o jakiś rodzaj szkolenia,
coś takiego jak składanie kałasznikowa z zawiązanymi oczami lub rzut granatem – to nic z tych
rzeczy. Ma zapisać się do szkoły, dobrze sprawować i nauczyć się rozmawiać z innymi dziećmi.
– Nie spiesz się. Kiedy przyjdzie czas, Bóg cię wezwie. Na razie musisz zdobyć
wykształcenie i wcielić się w kogoś innego. Nie jesteś już tą osobą, którą byłaś. Od teraz jesteś
Darią – mówi Mansur al-Brazi.
Pokazuje jej zdjęcie.
Niewielka fotografia. Porysowana i poplamiona od ciągłego wyciągania i chowania jej do
portfela. Twarz w kształcie serca. Piękne oczy, ładne brwi. Dziewczyna, która kilka lat wcześniej
mogłaby być nią. Patrząca z dziecięcą niewinnością w obiektyw, niezapisana karta.
– Od tej chwili, Dario, masz być jak inni. Pozbądź się hidżabu. Naśladuj zachodnie
dziewczęta. Ubieraj się jak one, naucz się być jedną z nich. Korzystaj z życia! – mówi Penny i
wszyscy się śmieją.
Już jej wyjaśniono, że pieniądze płyną do jej rodziny, ktokolwiek z niej został, i teraz ona
musi o rodzinie zapomnieć. Niestety, żaden kontakt nie jest dozwolony. To dla jej bezpieczeństwa
i żeby chronić jej bliskich. We władzach jest pełno szpiegów, nie można liczyć na dochowanie
tajemnicy. Spotkanie wchodzi w grę, dopiero kiedy nie będzie w tym żadnego zagrożenia.
– Wiedzą, że ich kochasz, maleńka – mówi Ali. – Nie martw się.
Reszta poszła już łatwo. Tak jakby poddać się fali. Fali odkryć i przyjemności.
Po Kairze wykupili wycieczkę statkiem do Palermo. Zatrzymali się w hotelu, a potem
mieszkali w willi. Wszędzie chodziła do szkoły albo miała nauczyciela.
Był luksus stale włączonego telewizora. I jedzenie. Cudowne jedzenie, fantastyczne
zapachy. A za progiem mnóstwo młodzieży. Chłopcy i dziewczyny spędzali czas razem. Pod
koniec lata radziła już sobie z włoskim. Znów się przeprowadzili.
Smutno było rozstawać się z Penny, ale w nowej rodzinie trzeba być dzielnym. Nie było
łez. Żadne z nich by sobie na to nie pozwoliło. Penny odeszła tam, dokąd odchodzą tacy jak ona,
podczas gdy Daria zaczęła kolejną edukacyjną przygodę.
Szkoła we Florencji. Pierwszy rok zaczyna się żałośnie. W każdym pokoju mieszkają po
cztery dziewczęta. Wszystkie zdecydowały, że jej nie znoszą. Mają powody, jak przypuszcza, bo
Palermo od Florencji dzielą lata świetlne. Onieśmielają ją starsze uczennice i ich tupet. Ona jest
pośmiewiskiem. Nie ma modnych ubrań i dochodzi do druzgocącego wniosku, że naprawdę nic
nie wie i jest żenująco naiwna, i dlatego nikt jej nie akceptuje.
Znajduje ucieczkę w książkach, słucha, uczy się i doskonali wymowę. Sztuka przeżycia
oznacza nie tylko naukę włoskiego i angielskiego, ale także serię kursów z przedmiotów
humanistycznych. Musi ciężko pracować i skupić się na lekcjach, żeby nadrobić zaległości,
których jest świadoma. Florencja jak to Florencja. Są regularne wycieczki – do muzeów, galerii,
na koncerty, zwiedzanie ruin. Jest Michał Anioł i Medyceusze, powstanie Europy i Świętego
Cesarstwa Rzymskiego, i za wszystko płaci się w euro.
Na ile to możliwe, uczennice stronią od przełożonych i starają się żyć własnym życiem,
na mieście i w klubach. Teraz i ona może pohulać, skoro ma pozwolenie, żeby być jak inni.
Pali papierosy, jeździ na tylnym siodełku motocykla. Po raz pierwszy się zakochuje. W
Tété, który pochodzi z Dubaju, w tańcu lubi ruszać się jak Michael Jackson i ma niedbały sposób
mówienia, od którego szybciej bije jej serce. Kiedy tylko znajdą się w jakimś ciemnym kącie, on
chce ją całować. Romans szybko się rozwija. Ona przez kilka tygodni stawia opór. On trochę się
dąsa, ale zawsze wraca. Nie traci humoru i znów nalega.
Robią to w mieszkaniu, z którego jeden z chłopaków ze szkoły amerykańskiej korzysta w
weekendy.
Pada deszcz, w chłodnym powietrzu miasto spowija zatęchła wilgoć. Tété zawarł jakiś
układ lub coś obiecał swojemu kumplowi z Zachodu. Biorą klucz. Trzymając się za ręce, spieszą
na miejsce i włączają ogrzewanie.
Już po wszystkim… o wiele za szybko, myśli ona. Głowa Tété opadła jej na ramię. Mokre
pocałunki wdzięczności. Od razu z niej zeskakuje, uważając na prezerwatywę i jej niebezpieczną
zawartość. Ona patrzy, jak on wchodzi do łazienki i wychodzi. Jest smukły. Nadal czuje drapanie
jego zarostu na swojej piersi. On żartuje. Robi jakieś taneczne ruchy, żeby ją rozśmieszyć.
Kochają się całą wiosnę i lato, i to jest… niespodziewany raj.
Teraz jestem jedną z nich, stwierdza Daria.
Już nikt z niej nie kpi. Inne dziewczyny patrzą na nią ze swego rodzaju szacunkiem.
Przyjemnie jest poznawać europejski slang i uroki bywania na mieście. Lubi zajęcia i większość
nauczycieli. To coś w rodzaju klasy maturalnej, rozwiązanie problemu wychowania dzieci dla
bogatych. Prowadzą letnie kursy, żeby przygotować uczniów do studiów uniwersyteckich.
Nauczyciele są z najwyższej półki, dobrze opłacani. Chłopcy i dziewczęta zjeżdżają tu z całego
świata. I wszyscy mają pieniądze.
Wolność. To wspomnienie wywołuje łzę. Ostatni rok dał jej najwięcej wolności. Czas
miał być wypełniony. Kilka praktyk. Inne szkoły w mieście też wysyłają na nie swoich uczniów.
To dla debiutu w rządzącej klasie społeczeństwa najważniejszy punkt programu.
Bądź jak inni, powiedziano Darii, i ona się do tego stosuje. Udając Włoszkę, naśladuje
katoliczki, ale wydaje się jej to jak tandetny film o zombie, te wszystkie rytuały, tradycja i… sam
fetysz. Kawałki kości, włosy, wyschnięty palec, wino zmieniające się w krew i opłatki
symbolizujące ciało Zbawiciela. Jakże głupi potrafią być ludzie! I te wszechobecne figury –
krwawiące, z płonącymi sercami, Jezus z oczami wzniesionymi do nieba. Z raną pod żebrami, z
dłońmi przebitymi gwoździami. Ostentacyjna ekstaza – otwarte usta, zapadnięte policzki,
wszędzie krew, biała karnacja i nieobecne jak u supermodelki spojrzenie Najświętszej Marii
Panny. Oczywiście, chce jej się krzyczeć – że to równie prawdziwe jak Święty Mikołaj, że to
czyste bałwochwalstwo, gipsowa wiara, która rozsypie się po wybuchu pierwszego pocisku
artyleryjskiego.
Papież? Śmieszny stary zboczeniec i w dodatku eks-nazista. Jak można tego nie
dostrzegać? Z przyjemnością dokonałaby samobójczego zamachu bombowego na Watykan,
gdyby jej pozwolili decydować. Przebrałaby się za zakonnicę. Już wyobraża sobie, jak klęka i
całuje w pierścień tego starca. Lekkie dotknięcie guzika ukrytego pod jej habitem… Zrobiłaby to.
Siostry zakonne. One są najgorsze, stwierdza. Okropne nietoperzyce, z tępym wyrazem
twarzy, rekrutowane spośród zapóźnionych w rozwoju dzieci i oddawanych Kościołowi przez
ubogich rolników brzydul, które nie mają szans znaleźć męża. No, może zakon to dla nich i
najlepsze miejsce. Wszystkie powinny umrzeć.
Do tej pory przeistoczyła się w niemal stuprocentową Włoszkę. Wie, jak klękać, jest
przekonana, że ferrari to najszybsze auto na świecie, i nie wyobraża sobie poranka bez espresso.
Jako uczennica nie jest ani najlepsza, ani najgorsza. Angielski wydaje się jej łatwiejszy
niż włoski. Kiepska sprawa. Bo ona ma być adoptowanym dzieckiem z Turynu. W pewien
przewrotny sposób jej akcent sprawia, że jest bardziej lubiana. Egzotyczna. Jej skóra jest nieco
ciemniejsza, jej kruczoczarne włosy są nieco bardziej kręcone niż u Włoszek. Południowa uroda,
a wiadomo, jakie są takie dziewczyny. Jedno im w głowie.
Pewnego dnia zwalniają ją wcześniej z lekcji z powodu wizyty kuzyna Alego. Godzinę
poświęca uczesaniu. Drugą na wybór stroju. Ma teraz do Alego słabość, co stara się ukryć pod
maską chłodu i rezerwy. I krytykuje go, kiedy tylko może. On zabiera ją na kolację do „dorosłej”
restauracji. Mężczyźni już się za nią oglądają. Włosi gwiżdżą za byle spódniczką, ale ona zdaje
sobie sprawę, że nie jest nieatrakcyjna.
– Ciesz się tym wszystkim – mówi nad una tagliata di manzo Ali, z serwetką zatkniętą na
piersi, żeby nie poplamić eleganckiego garnituru. – Ciesz się tym, ale nie zapominaj, kim jesteś.
– Nie zapomnę.
Chce wiedzieć, jak jej idzie, więc opowiada mu o zajęciach i swoich przyjaciołach. O
dowcipach, absurdach, niedorzecznych wymaganiach w szkole. Ali słucha, uśmiecha się i
zachęca, żeby mówiła dalej, ale stale przypomina, że los jej rodziny i wielu innych zależy od niej.
– Tak, Dario. Baw się dobrze, ale musisz też pilnie pracować. Nie możesz zawieść.
Na chwilę urywa. Patrzy na nią surowo i przechyla głowę, tak jakby nagle dostrzegł coś
niepokojącego.
– Powiedz mi szczerze, czy chcesz się wycofać?
Kiedy by kręcili ten film, w tym miejscu Natalie powinna się zawahać. Ale tylko przez
chwilę, zaraz zapewni Alego, że nie, nie… nadal jest gotowa. I chętna. Zdecydowana oddać życie
w imię Boga.
– To całkiem naturalne cieszyć się tym wszystkim – stwierdza Ali.
Spogląda po sali wytwornej restauracji.
– To jest po to, żeby ludzie byli zadowoleni. Świetne jedzenie. Ładne ubiory. To wszystko
jest bardzo przyjemne. Kto nie chciałby tak żyć?
Oboje się śmieją.
– To dekadenckie. Nieekonomiczne. Każdy kąsek jest efektem niewolniczej pracy
jakiegoś biedaka. To niszczy Ziemię, jej atmosferę. Wszystko napędza pieniądz. A pieniądze
rosną w kieszeniach Żydów i Amerykanów. To wygląda jak raj, a tak naprawdę jest piekłem.
W tym momencie Natalie rozejrzy się dokoła, tak jakby nie do końca rozumiała.
– Stworzyli kompletną iluzję. Wszystko, co niemiłe, co brzydkie, zostało tu zatarte.
Świetnie się spisali – mówi Ali, chwaląc restaurację. – Brawo. Naprawdę świetnie.
Ali wyjaśnił jej, że w papierach ona jest sierotą, adoptowaną przez rodzinę Vermiglio,
bardzo sympatycznych Włochów. Zabiera ją nawet do Turynu, żeby mogła ich poznać. Ostrzega
ją zawczasu, aby się nie odzywała, chyba że signor Vermiglio o coś ją bezpośrednio zapyta.
Mury wiekowego domu porosły mchem. Signor Vermiglio jest stary. Chodzi, wspierając
się na srebrnej lasce. Byłaby piękna, gdyby nie jaskrawoniebieska plastikowa nakładka na jej
końcu. Signor Vermiglio zaprasza Alego do środka, ale ją zostawia na ganku. Dawno nie był
zamiatany i w kątach butwieją liście. Kiedy mężczyźni wychodzą, starszy pan się śmieje,
natomiast Ali jest bardzo poważny. Wyraźnie ma już tamtego dość, myśli Daria.
– Signor Vermiglio chciałby cię trochę lepiej poznać, Dario – mówi do niej Ali.
Starszy pan stoi obok. Wyciąga ręce i kościstymi dłońmi chwyta jej ramię.
– Piękna – stwierdza.
– Grazie… papa – odpowiada Daria i wszyscy się uśmiechają.
On zadaje pytania, ale ma się wrażenie, że nie jest w stanie usłyszeć jej odpowiedzi. Ali
musi mu wszystko powtarzać. W końcu niewiele brakowało, żeby oboje zaczęli się z niego
śmiać. W sumie rozmowa z jej opiekunem na papierze trwała zaledwie kwadrans.
Jadą z powrotem do miasta, żartując sobie z signora Vermiglio. Udało się dobić targu ze
starym Włochem, bo on jest umierający, tłumaczy Ali.
– Nie ma nic do stracenia…
Ali podrzuca ją do hotelu i zostawia, mówiąc, żeby zamówiła sobie kolację do pokoju i
pooglądała telewizję, ale o północy wraca, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie wymknęła się
gdzieś do klubu. Ona udaje, że ją obudził, otwierając drzwi. Wzdycha, obracając się w jego
stronę.
– Śpij, maleńka – słyszy jego szept przy drzwiach.
– To ty?
– Tak, śpij.
– Miło się bawiłeś? Wychodziłeś gdzieś?
– Śpij.
– Dobrze się dziś spisałam?
– Bardzo dobrze, Dario.
To jego głos Daria tak uwielbia. Przypomina pomruk wielkiego kota. Lamparta.
– Rodzina Vermiglio jest szczęśliwa, że do niej należysz.
– Masz papierosa? – pyta Daria, unosząc się na łokciu, przytrzymując skromnie
prześcieradło na piersi.
Ali wchodzi i przysiada na brzegu łóżka. Zapala dla niej papierosa.
– Powinnaś teraz spać.
Ona pozwala narastać ciszy. Koniuszek jej papierosa jarzy się, ciemnieje i znów się
rozżarza.
– Nie jestem śpiąca, Ali… – mówi i sięga dłonią do jego policzka.
Ali jest inny. To dojrzały mężczyzna. Wie, jak to robić, i ona mu się całkowicie oddaje. To
jakby wpaść w sam środek burzy. Z całą siłą jej ciała, energią, jaka się w nim kryje. Mój
prawdziwy pierwszy raz, myśli, a kiedy to się kończy, zapada w głęboki sen bez snów.
Podczas śniadania on nie spuszcza z niej wzroku. Czy to uśmiech? Dotyka jej dłoni. W
windzie opiera się o nią i całuje jej włosy. Znów się kochają, a potem leżą, rozmawiają.
Opowiada mu o szkole, o Tété. On słucha, a kiedy ona pyta, gdzie się urodził, tylko potrząsa
głową.
– To bardzo niebezpieczne… – ostrzega.
Jego ręka błądzi po zagłębieniu jej biodra.
– To bardzo niebezpieczne… i musi się skończyć.
Jego oczy wyrażają właściwy dla tej chwili smutek.
– Rozumiesz, prawda?
Całuje go i znów się kochają, a kiedy kończą i leżą tak, słuchając warkotu
przejeżdżających ulicą skuterów, ona odwraca się i przyciska usta do jego ramienia. Szepce to,
czego on oczekuje.
– Tak… Rozumiem.
Po powrocie do szkoły na ostatni semestr Daria łamie wszelkie zasady. Nie może mieć
Alego, a Tété wyjechał. Przykro, bo naprawdę był z niego słodki chłopak i dużo się śmiali.
Wpada w depresję, wydrapuje imiona swoich braci na ścianie sypialni. Prowadzi rozmowy,
wyimaginowane dyskusje ze swoim ojcem, krzyczy, że powinien walczyć. Dać odpór, walcząc,
choć raz w życiu.
W chwilach, kiedy się trochę opamiętuje, zadręcza się wyrzutami sumienia i narzuca
sobie pokutę, wchodząc w swoją rolę. Co z tego, że nie ma Tété? Jest mnóstwo innych
chłopaków. Wszystkim się podoba albo… wystarczająco się podoba. Więc trzeba korzystać.
Trochę pije. Więcej niż trochę. Za dużo. Choruje. Uczy się leczyć kaca. Uczy się, jak
prowokować tańcem i jak odmawiać chłopakom. Ma, co chce – makijaż, papierosy, od czasu do
czasu haszysz. Chłopcy zawsze potrafią go skombinować. Popala haszysz z dziewczynami w
świetle świec, wśród ataków kaszlu i śmiechu.
To wszystko jest dozwolone, jeśli się jest narzędziem w ręku Boga. To nie grzech, jeśli
robi się to dla dobra sprawy. W głębi serca poniżasz się ku chwale Stworzyciela. W ciemnościach
nocy, we własnym łóżku – zawsze już teraz samotna, bo przecież naprawdę nie jest dziwką, tylko
grzeczną dziewczynką – zadaje sobie pytanie:
Czy masz jakieś wątpliwości?
Nie.
Jesteś pewna? To normalne mieć wątpliwości.
No…
No co? Nie jesteś normalna? Nie boisz się?
Nie.
Jesteś pewna?
Nie.
Aha… Może jednak jesteś normalna. Dobrze, zobaczymy…
Dzień pierwszy
Daria płaci za taksówkę i wchodzi do lśniącego nowością budynku lotniska Berlin
Brandenburg.
Ma zarezerwowany bilet Air France na lot do Nowego Jorku po południu, ale jej zawsze
się spieszy, zawsze chce być o krok do przodu. To chyba mały atak paniki, myśli i bierze głęboki
wdech. Może zmienić bilet i znaleźć się na lotnisku Kennedy’ego wcześniej. Jest lot Lufthansy.
Może zyskać kilka godzin. Byłoby lepiej.
Zmienia więc bilet, co jednak oznacza dodatkowe dwie godziny oczekiwania. Ale za to
ma o jedno lotnisko po drodze mniej. Trzeba zapłacić dwieście euro kary, ale ponieważ zwraca
dwa bilety pierwszej klasy, zostaje jej to darowane. Macht nichts. Nikt nie musi nic wiedzieć.
Nikt na nią nie czeka po tamtej stronie, więc jest w porządku.
Cierpliwie znosi kolejki, procedury bezpieczeństwa, wykrywacze metalu, obszukiwanie
ręczne, skanowanie i powtarzające się polecenia, żeby pozbyć się płynnych substancji, jeśli ma
jakieś przy sobie. Pokazała paszport, przepuściła bagaż przez kontrolę i zastosowała się do
wszystkich żądań i wymogów. W końcu dochodzi do bramki, mając jeszcze mnóstwo czasu do
zabicia.
To, jak jest uczesana, ubrana i umalowana, to nie całkiem jej własny wybór. Robiła
wszystko w pośpiechu, ale jest ogólnie zadowolona z tego, jak się teraz prezentuje.
– Ubierz się jak wszyscy, Dario – poinstruowano ją. – Włóż coś wygodnego i – ta rada
wydaje się jej niemal śmieszna – pamiętaj, dbaj o zdrowie.
Cały poranek był jak jeden długi seans terapii wstrząsowej. Wszystko działo się tak
prędko. Teraz, kiedy zmieniła bilet, nareszcie ma wrażenie, że trochę bardziej panuje nad
sytuacją.
Jest zdenerwowana i poddaje się temu. Spaceruje od sklepu z różnymi drobiazgami do
kiosku. Gapi się na rzędy batonów, pamiątki, koszulki w narodowych barwach Niemiec. Tak
naprawdę nie widzi nic, ale się rozgląda, nadal szuka, gdzie by się ukryć. Stale to robię, myśli.
W głębi duszy pozostała dzieckiem. Zbyt łatwo dającym uśpić swoją czujność. Znaczenie
tego, co się dzieje, dociera do niej długo po fakcie. Czasem, roztargniona jak wszyscy młodzi
ludzie, nie dostrzega znaków, które powinny być dla niej oczywiste. Telefonicznie zadano jej
jakieś pytania na temat jej stanu zdrowia, poinstruowano, jak ma przejechać pół Rzymu, po to,
żeby zadrapać jej ramię i wpuścić w rankę kroplę szczepionki. Inoculazione, jak określiła zabieg
pielęgniarka. Robiła go po raz pierwszy, choć pracuje w zawodzie od dwudziestu lat. Pomagała
jej starsza koleżanka, nadzorując prawidłowość postępowania.
– Wyjeżdża pani niedługo? – zapytała Darię.
– Do Brazylii. Odwiedzić narzeczonego – odpowiada bez wahania, a obie kobiety
wybuchają śmiechem.
Wychodzi z pouczeniem, żeby nie drapać ani nie usuwać formującego się strupka. Będzie
miała potem bliznę, taką jak aktorzy na starych filmach. Starsza pielęgniarka chichoce.
Wszystko działo się jakby poza nią. To było dziwne popołudnie, i takie musiało być, a
ona nawet tego nie zauważyła, bo oczywiście gdzieś się wybierała i już planowała wieczór.
Ale teraz jest inaczej. Wszystko stało się tak nagle i teraz ona… zaczyna się bać.
Oczywiście czuje strach. I wstydzi się go. Stara się nie myśleć o niczym. Chce się uspokoić.
Oddycha wolno, głęboko, przeglądając prasę w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, dlaczego
właśnie teraz?
Dlaczego ma wsiąść do samolotu tego konkretnego dnia? Jest koniec września, nie ma
żadnych szczególnych rocznic. Nie zdarzyło się nic strasznego, nie doszło do zabójstwa,
zamachu stanu, który należałoby pomścić natychmiast. Oczywiście w wielu miejscach na świecie
istnieje groźba upadku rządu, aż w nazbyt wielu wojsko wkroczyło na ulice.
Ale… dlaczego to właśnie dzisiaj ona musi wyjechać?
Nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Znajduje w odległym kącie szereg foteli, gdzie
prawie nikt nie siedzi. To jak bezludna wyspa, gdzie można zamknąć oczy. Wyciąga iPoda nano i
włącza jakiś długi transowy utwór, który zamienia świat zewnętrzny w odległy poszum, a ją w
zmęczoną podróżną, którą czeka wielogodzinny lot. Taką jak inni.
Może zasnęła. Nie potrafi powiedzieć. Wszystko wokół wydaje się nieprawdziwe. Do
tego ta architektura, która przypomina stację kosmiczną. Na ekranie zawieszonym nad jej głową
jakieś wyścigowe auto zarzuca, wiruje, wypada z toru i uderza w ścianę z opon samochodowych.
Komunikaty są powtarzane w czterech językach. Kiedy nadchodzi czas, ona może wejść na
pokład wcześniej jako pasażerka wyższej klasy. Znajduje miejsce 4A, z prawej strony.
Lufthansa spełnia wszystkie oczekiwania, zgodnie z reklamą. Lot 7416. Daria nie jest
taka malutka, ale wie, że z wyciszającymi hałas słuchawkami na uszach, leżąc wygodnie na
antybakteryjnej miękkiej poduszce, otulona kocem Lufthansy, będzie wyglądać jak śpiący kotek.
Zapina pasy, mocno opiera głowę o zagłówek i pozwala oczom błądzić po niezliczonych
przyciskach przy fotelu. Nie potrafi się na niczym skupić. Kiedy w przejściu pojawi się policja?
Nagle zaczyna się denerwować. Nie może oderwać wzroku od podłogi, spogląda na swoje
paznokcie, wykładzinę, unika patrzenia w oczy współpasażerom, którzy zajmują miejsca wokół
niej.
Udzielane są instrukcje bezpieczeństwa. Wpatruje się w kartę z ilustracjami, tak jakby
miało to jakiekolwiek znaczenie. Z luku bagażowego dochodzą dziwne huki i trzaski. Zostaje
puszczony chłodny nawiew, a po chwili robi się duszno. Daria próbuje złapać oddech, ale nie
może. Jej dłonie są lepkie, kiedy dotyka nimi policzków.
Drzwi zostają zamknięte.
Samolot wolno kołuje na pas startowy. Z głośników płyną komunikaty pilotów. Poci się.
Przez moment robi się jej niedobrze. Sprawdza, czy w oparciu fotela przed nią jest papierowa
torebka. Stewardesy po raz ostatni przechodzą między rzędami i siadają, zapinają pasy.
Przyciska rozpalony policzek do okna. Widzi uciekający szary beton i połacie trawy.
Silniki ryczą, gigantyczny samolot toczy się po pasie startowym. Już za późno, żeby wysiąść,
przypięta do fotela czuje się jak uwięziona. Nagle piloci jakby zebrali się wreszcie na odwagę,
wyrywają ostro naprzód. Zaprzeczając prawom natury, unoszą się w przestrzeń powietrzną nad
Niemcami.
W rzędzie po drugiej stronie jakaś kobieta, bardzo elegancka, otwiera magazyn Lufthansy
i uśmiecha się do Darii, jakby potwierdzając fakt, że obie mają trochę ciemniejszą karnację niż
reszta pasażerów. Daria kiwa głową i wachluje się. Kobieta uśmiecha się jeszcze wyraźniej.
– Sie bringen uns gleich Champagner. Alles wird gut.
Śpiewny akcent, okrągłe samogłoski. Same jej kolczyki są warte dziesięć tysięcy dolarów,
zgaduje Daria.
– Grazie – odpowiada.
Tamta uśmiecha się i wraca do przeglądania magazynu.
Daria przez chwilę obserwuje piękną kobietę – ta przerzuca kolejne kartki, zastanawia się,
odwraca, rozważa, ocenia. Wedle gustu.
Zdaje sobie sprawę, że na chwilę szok odpuścił. Czy to dzięki kontaktowi z drugim
człowiekiem? Oddycha głęboko. Zgodnie z zapowiedzią podają szampana, nalewa jej go
ciemnowłosy młody Niemiec.
Samolot Lufthansy lot 7416 z trzystu siedemdziesięciu dwoma pasażerami na pokładzie
wystartował z rana. Bezpośrednie połączenie z Berlina jest drogie. A tym bardziej pierwsza klasa.
Za chwilę podadzą jedzenie, ale chłopak przynosi jej koc, na wypadek gdyby chciała już zacząć
szykować się do snu albo gdyby było jej za zimno ze względu na klimatyzację. Jest bardzo
przystojny i sympatyczny. Może pracuje od niedawna i, tak jak ona, nie czuje się swobodnie w
swojej roli, co stara się ukryć pod maską spokoju i uśmiechów, kiedy wykonuje swoje zadania,
przechodząc między rzędami.
Kiedy są już w powietrzu, wszystko jest w najlepszym porządku. Widać to po
niespiesznym, zrelaksowanym chodzie obsługi zbierającej zamówienia na coś do picia. Kiedy
chłopak nalewa im szampana, elegancka kobieta patrzy na Darię i unosi kieliszek.
– Chin, chin – mówi.
– Salute – mruczy w odpowiedzi Daria.
Obie biorą malutki łyk. Szampan jest zimny, odświeżający. Cudownie. Tego jej było
trzeba.
Samolot wznosił się szybko, z wielką mocą. Teraz lecą spokojnie, blisko stratosfery. Jak
na razie wszystko przebiega tak, jak powinno podczas podróży samolotem – żadnych
niespodzianek. Pociąga kolejny musujący łyk. Ale kiedy tylko zaczyna się odprężać, pod
skrzydłami coś zatrzęsło, samolot szarpie.
Na ekranie przed nią żółta linia nad jaskrawozielonym kształtem Europy pokazuje
przebytą trasę. W tych dniach wulkan jest uśpiony. Teraz są nad Norwegią, blisko wybrzeża.
Wkrótce znajdą się dalej, nad ogromem ciemnego błękitu, gdzie można wyglądać jedynie plamki
Grenlandii…
Turbulencje, podobnie jak napady lęku Darii, pojawiają się i znikają. Czasami najgorsze
są chwile oczekiwania, kiedy nie dzieje się nic.
Powinna lecieć z tyłu. Jak uchodźca albo żołnierz. Przecież była uchodźcą, a teraz jest
przede wszystkim żołnierzem. Tak, żołnierzem na wojnie. Choć prowadzi cichą walkę.
Nerwowo. No, dobrze… trzeba to przyznać. Tłumaczy sobie, że nerwy to tylko przez lot. Przez te
niespodziewane wstrząsy, które zdarzają się przy prędkości ponad ośmiuset kilometrów na
godzinę.
Jest signoriną Darią Hirsi Vermiglio, ale to też kłamstwo.
Powinna być niewidzialna, tymczasem wachluje się, popija szampana i żartuje z
nieznajomą z rzędu obok. Może sobie wybierać filmy i szybko uczy się, jak to robić. W
przerwach w rozmowie obie przeglądają dostępne tytuły. Większość filmów już widziała, ale
zawsze jest coś ciekawego. Jej uwagę zwraca dokument o Le Corbusierze… Ale nie chce się jej
myśleć. Nie teraz.
I czy nie bardziej naturalne jest, że rozmawia z tamtą kobietą, że dotrzymują sobie
towarzystwa podczas podróży? Jeśli jej strategia polega na tym, żeby nie rzucać się w oczy, to
czy nie najlepiej zachowywać się całkiem zwyczajnie? Śmiało, rozmawiaj z nieznajomą, czemu
nie? To wygląda naturalnie.
Okazuje się, że ładna kobieta urodziła się w stanie Goa na zachodnim wybrzeżu
Półwyspu Indyjskiego, wychowała się w Sri Lance, a wiele lat temu wyszła za Niemca.
– Podróże są męczące – mówi. – Tylko w pierwszej klasie jest znośnie. Jesteśmy
niewolnikami. Gonimy za pieniędzmi. Po całym świecie.
Robi gest, jakby chwytała banknot i zamykała go w dłoni. Podnosi kieliszek.
– Często latasz? – pyta Daria.
– Nie, niespecjalnie. Tylko kilka razy w roku. I za każdym razem słyszę, że linie lotnicze
wprowadziły wielkie zmiany. Czyli że wszystko jest nowe i, ma się rozumieć, lepsze.
Przeszły na angielski. Kobieta trzydzieści lat mieszkała w Londynie, mówi płynnie.
– Ale tak naprawdę jest tak samo. I mam już tego serdecznie dość. Obcinają koszty i jest
coraz bardziej niebezpiecznie… o, przepraszam.
Kobieta wyciąga rękę i nim Daria może zareagować, poklepuje ją po ramieniu. Delikatne
palce na materiale jej kurtki. Ten dotyk ją zabije.
Obie się śmieją z nerwowej reakcji Darii. Po kilku minutach rozmowa ustaje, a Daria
otula się kocem, trzymając w dłoni wąski kieliszek z szampanem. Po prostu nie jestem jeszcze
gotowa, myśli. Wszystko dzieje się zbyt prędko.
Szok. Patrzy na maleńki obrazek samolotu zagubionego nad ogromem ciemnego błękitu.
Ogląda film. Produkcja hollywoodzka, ale starannie wyreżyserowana, tak żeby
przyciągnąć widownię wszystkich najważniejszych rynków. Podobne filmy widziała już setki
razy. Ta sama historia z niewielkimi wariacjami. Dramatyczna, ale nikt nie krwawi. Nie ma
przekleństw, a przynajmniej żadnych ostrzejszych słów, niż można usłyszeć na szkolnych
boiskach. Realistyczna, ale wszyscy są piękni. Aktualna, ale nic nie przypomina o Izraelu. Albo
Czeczenii. Albo Algierii. O Algierii nigdy nic a nic. Albo o obozach. Czy Sudanie. Somalii. O
tym się nie mówi. Indonezja? Jordania, Liban? Tak jakby ich w ogóle nie było, myśli Daria.
Znikły. Wyparowały. Najpierw usuwają cię ze swojej kultury, potem map, a w końcu w ogóle cię
unicestwiają. Czy nie tak właśnie robią? Czy nie tym się szczycą? Ucywilizujemy twój pieprzony
kraj.
Słyszała to wielokrotnie.
I dokładnie przestudiowała definicję słowa „dżihad” – zmaganie, walka. Kiedy chcą cię
zabić, dajesz odpór. Naturalna kolej rzeczy, w ten sposób rodzi się zaangażowanie jednostki.
Zwykła ludzka reakcja, dlaczego tak trudno to zrozumieć?
Piękny chłopak przynosi jej jedzenie. Niemcy słyną ze śniadań. Są jajka, kartofle, jakaś
kiełbaska, plasterki pomarańczy i kawałki melona. Paczuszka chrupkiego pieczywa, mały kubek
jogurtu. Kawa z eleganckiego srebrnego dzbanka. Daria je i ogląda film. Dwie gwiazdy próbują
ustalić, czy kochają się na tyle, żeby przetrwać wszystkie zwroty akcji. Daria ma wrażenie, że
zna odpowiedź.
W milczeniu uśmiecha się i je, słucha absurdalnego dialogu. Nie potrafi przestać myśleć o
fałszu, o maskach kryjących się pod maskami. To szok. Szok psychiczny. Można byłoby
powiedzieć, że bieg zdarzeń wywołał u niej wstrząs. Czasami taki stan nigdy nie mija. Ale w tej
chwili wydaje się jej, że życie jest jak film, zaplanowane, wyreżyserowane i zatwierdzone przez
Boga. Rozgląda się po pokładzie ogromnego samolotu i nabiera co do tego pewności. Czuje to
całą sobą. To fizyka życia, kula stacza się po pochylni, odbija od napotykanych przeszkód, by
ostatecznie trafić do dołka, który był jej przeznaczony, co jest tak pewne, jak przeświadczenie
Boga, że ona zje jajecznicę do końca. Wszystko było postanowione już dawno temu.
Odtwórca głównej roli przypomina jej trochę Tété. To może jedyne, czego jej żal. Ale
kiedy pozwala sobie wrócić myślami do owych słonecznych chwil, zdaje sobie sprawę, że tylko
poddaje się… czemu? Młodzieńczym tęsknotom. Marzeniu o miłości. Na tym polega cała
atrakcja. A każdy imam powie, że poszukiwanie atrakcji jest grzechem. Mężczyzn i kobiety nie
powinna łączyć przyjemność, ale naśladowanie twórczego dzieła Boga. Ich przeznaczenie to
praca i wydawanie na świat dzieci, żeby realizować boski plan. Nie ma tu miejsca na zabawę.
Przyjemność, flirty, romanse – wszystko opiera się na pociągu do tego, co zakazane. Ona to wie.
A jednak on był taki kochany.
Przez dialogi przebija się komunikat. Pilot powtarza go dwukrotnie. Po niemiecku, a
potem po angielsku z silnym obcym akcentem. Wejdą na większą wysokość, żeby uniknąć
turbulencji.
Czas popracować. Idzie do małej wnęki, gdzie stewardesa pierwszej klasy parzy kawę.
Prosi o wodę i dostaje plastikowy kubek. Udając, że nie chce sprawiać kłopotu, sama sobie
nalewa. Plastikowa butelka jest lodowata. Daria przesuwa dłonią po wierzchu wózka, na którym
szykuje się drinki. Opiera się o blat i szuka serwetki, muska ramię stewardesy w geście
podziękowania. Wchodzi do wolnej toalety i wszystkiego dotyka. Przeczesuje palcami włosy i
patrzy na swoje odbicie w lustrze.
Nie ma łez w oczach. Szerokie, gładkie czoło, mały, prosty nos, ale przede wszystkim
oczy – ciemne, roztańczone. Robi półobrót i zerka na siebie przez ramię. Tak, ten uśmiech może
zauroczyć. Oczy jej błyszczą. Małe, ale pełne usta. Twarz śmierci, powiedzą później, myśli.
Tak jakby chciała się trochę pogimnastykować, ostentacyjnie maszeruje między rzędami.
Przesuwa dłońmi po oparciach foteli, niby dla łapania równowagi. To za ciebie, Amir, za ciebie,
Ra’id, za mamę, za moje stracone dzieciństwo, za ludzi, którzy mieszkali w tym samym domu co
ja, na mojej ulicy… za tych, którzy koczują w namiotach, za głód, za wszystkich, którzy zostali
lub będą zabici.
W tyle samolotu wchodzi do kolejnej toalety i przesuwa dłońmi po wszystkim, spuszcza
wodę, pociera papierowe ręczniki, ale ich nie zużywa, łapie za krany, dotyka każdej powierzchni,
każdej gałki, pochyla się i chucha na klamkę, zanim otworzy drzwi, ruszy między rzędami i
poprosi o kolejną szklankę wody.
Stewardesy nie zwracają na nią szczególnej uwagi. Rozmawiają, wymieniając szybko
krótkie zdania po niemiecku. Są jej przeciwieństwem pod każdym względem. Jasnowłose nimfy,
najwyraźniej opętane na punkcie odchudzania. Nie łapie znaczenia niemieckich słów, ale w jej
nowym stanie wyostrzonej szokiem świadomości potrafi wyobrazić sobie, o czym mówią.
Latanie to już nie taki luksus. Płace są coraz niższe, za duża konkurencja. Standardy
bezpieczeństwa schodzą na psy, a związek zawodowy nie ma nic do powiedzenia. Rzucą to
wszystko w diabły, kiedy tylko złapią męża.
Jedna ze stewardes stoi tyłem do Darii. Daria dotyka jej ramienia i oddaje jej kubek po
wodzie. Potem przeciska się blisko drugiej, wychodzi z wnęki i zaczyna długą drogę w kierunku
pierwszej klasy. Nie pomija żadnego oparcia fotela. Dotyka każdego.
Kończąc spacer, dociera z powrotem na swoje miejsce. Widzi, że jej modna sąsiadka nie
śpi, coś czyta. Ma na czubku nosa eleganckie okulary w złotych oprawkach.
– To długi lot – mówi.
– Bardzo.
– Dobrze jest się poruszać.
– Tak, miałam dość siedzenia – odpowiada Daria, przeciągając się teatralnym gestem.
– Mięśnie sztywnieją.
– No właśnie.
– Mój mąż czasem pracuje dla lotnictwa i muszą latać bardzo daleko. Mają przepisy,
trzeba trochę pochodzić, żeby krew nie zalegała w żyłach nóg, ale w tych małych samolotach to
po prostu niemożliwe.
– Wyobrażam sobie.
Daria przygląda się jej przez chwilę.
– Jakaś dobra książka?
– Niezła. Wszystkie są do siebie podobne. – Kobieta wzrusza ramionami, być może nieco
zażenowana, że czyta coś tak błahego.
Daria przykłada dłoń do ust, jakby chciała ukryć ziewanie. Rozciąga plecy, w lewo i w
prawo.
– Będzie na ciebie czekać ktoś z rodziny? – pyta kobieta trochę niepewnie, tak jakby
obawiała się, że może się wydać wścibska.
– Nie. Lecę służbowo.
– Naprawdę?
– Tak. Piszę artykuł. O podróżach.
– O, jesteś dziennikarką!
– To moje pierwsze zlecenie.
– No, musisz być dobra. To fascynujące. Wspaniale jest podróżować, zwłaszcza jak
człowiek jest młody.
– Wiem. Poszczęściło mi się.
– I jeszcze ci za to płacą! – śmieje się kobieta.
To piękny śmiech. Zaraźliwy.
W dalszych rzędach ktoś poruszył się gwałtownie pod kocem. Kobieta wraca do lektury, a
Daria do swojego filmu. Bohater i niewinna dziewczyna zostają rozdzieleni. Źli są brzydcy,
zachłanni na seks, mają ciemną karnację i niechlujne brody. Jeszcze jedna hollywoodzka
propaganda.
Berlin. Poprzedni wieczór – wieki temu, myśli Daria.
Wiadomość od Alego, że podczas urlopu ma zgłosić się na rozmowę kwalifikacyjną.
„Klic!” to tygodnik z redakcją w Rzymie, a ona jest na „sponsorowanym stażu”. To jeszcze nie
etat, ale w taki sposób korporacje pomagają początkującym reporterom, którzy mogą im się
później zrewanżować. Jak słyszała Daria, wiele dziewczyn i chłopaków z tego korzysta. Trzeba
tylko w miarę dobrze wyglądać, umieć obsługiwać cyfrowy aparat fotograficzny i napisać z
dwieście słów na temat ostatniego skandalu w świecie celebrytów. Została przyjęta do redakcji
podczas ostatniego lata przed końcem studiów. To oznaczało, że musi rozstać się z Leonardem,
którego dopiero co poznała.
Ale to była praca, pierwszy krok na drodze do zdobycia zawodu. Pięła się w górę i,
ponieważ tak jej kazano, nadal cieszyła się życiem.
Nie ma mowy o żadnej harówce. Zwykle jest fajnie. Poznała Roberta Benigniego i
Mariacarlę Boscono, co było wspaniałe, bo modelka powiedziała Darii, że mogłyby być
bliźniaczkami, piłkarza Francesca Tottiego, który pozował do sesji mody i okazał się absolutnie
fantastyczny, i Camillę Ferranti, o której zrobiło się głośno, kiedy Berlusconi zadzwonił do szefa
RAI, żeby załatwić jej rolę w serialu telewizyjnym. Najgorszym doświadczeniem w tej pracy
mogło być co najwyżej stanie pod jakimś słynnym klubem, bo reporterów rzadko wpuszczano do
środka. Staż miał się skończyć po świętach Bożego Narodzenia i Daria zastanawiała się już, co
dalej, kiedy nadeszła wiadomość, że kuzyn kupił jej bilet do Berlina.
Nic specjalnego, nic filmowego. Różowa karteczka i kilka słów. Skontaktuj się, proszę, z
kierownikiem. Wszystko załatwione. Musiała tylko dojechać na czas na lotnisko. Dotarła tam
wczoraj po południu. W hotelu Regent znalazła w pokoju liścik z wiadomością. Bez podpisu.
Przedsiębiorstwo nazywało się Seyylol AG i prowadziło rozmowy z kandydatami do działu
kontaktów z prasą. Wynajmowali apartament w Adlonie. Miała tam się pojawić o dwudziestej
pierwszej.
Od razu wiedziała, o co naprawdę chodzi.
Resztę dnia próbowała spędzić jak inni berlińczycy. Było chłodno i wietrznie, liście na
lipach już trochę żółkły. Koniec ciepłego lata. Spacerowała po mieście, unikając pokusy zakupów
na słynnej Kurfürstendamm, wybrała się na Friedrichstrasse i błąkała po uliczkach wokół rynku
Hackescher.
W Niemczech jest jak wszędzie, stwierdziła. Może w bardziej przewrotny sposób, ale
ciężko na to zapracowali. Jadąc szybką koleją miejską, zobaczyła pełną gamę karnacji i okryć.
Były kobiety w sari i w chustach na głowach. Wszystkie unikały patrzenia sobie w oczy. Były
artystyczne typy, które wyraźnie dopiero co wstały z pościeli. Pary emerytów wracających od
lekarza. Ludzie o poszarzałych twarzach, nadal starający się dostosować do czasów po upadku
muru. I byli ci najmniej widoczni, studenci, obiboki i zagubieni, którzy siadali gdzieś w kącie,
zaciągali się papierosem na peronie i cieszyli, że przetrwali jeszcze ten jeden moment. I
oczywiście turyści – otyli, opętani na punkcie swoich nieprzemakalnych kapelutków, aparatów
fotograficznych i map sterczących z każdej kieszeni.
Język niemiecki jest szalony. Udało jej się uchwycić zaledwie kilka słów. W
wiadomościach dominował skandal finansowy – zdjęcia polityków w średnim wieku i magnatów
energetycznych rozmawiających na ruchliwej ulicy. Nie bardzo wiadomo, co takiego zrobili, ale
z perspektywy potężnego zoomu wydaje się to paskudnie obciążające.
Weszła do kafejki internetowej, kupiła sobie świetne espresso i wydała dwa euro, żeby
przez pół godziny posurfować w sieci, w nadziei, że odkryje powód swojej nagłej mobilizacji.
Ale poza jakąś aferą w dziedzinie ochrony środowiska i postępującym kryzysem w gospodarce
kapitalistycznej… nie ma nic specjalnego.
Dziwi się, że wybrali Adlon. To słynny hotel, na pewno nie najlepsze miejsce, żeby się
ukryć. Wyobrażała sobie, że raczej będzie musiała iść do jakiejś podłej dzielnicy, do getta
imigrantów. A może naprawdę chodzi o rozmowę kwalifikacyjną? Mogli uznać, że ona jeszcze
bardziej musi się wtopić w tutejsze środowisko.
Zjadła coś na ulicy. Nie musi się spieszyć. Przyszła na czas. Ubrana tak jak do pracy w
„Klic!”. Modnie, ale elegancko. Krótka spódnica, czarne rajstopy. Botki, solidne, trochę wytarte.
Kurtka w marynarskim stylu i droga krwistoczerwona bluzka, jako jedyny akcent kolorystyczny.
Z recepcji skierowano ją do apartamentu wynajętego przez Seyylol AG do
przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych. Kiedy zapukała, drzwi otworzył nieznany jej młody
człowiek. Bardzo wychudzony, o żółtawej cerze. Miał na uchu coś metalowego, może słuchał, co
ktoś do niego mówi, w każdym razie nie spojrzał jej w oczy. Ale może to przez rajstopy.
– Ma pani komórkę?
Wyciągnął dłoń, a ona, zamiast podać mu plecak, położyła go na krześle i rzuciła na niego
kurtkę.
Młody człowiek cofnął się kilka kroków.
– Jeśli życzy sobie pani herbaty. – Wskazał na stolik po drugiej stronie pokoju.
Wyszedł i ruszył krótkim korytarzem. Naprzeciw niej było okno, przez które widziała
bloki pomnika Holocaustu i kilku samotnych Żydów wchodzących do labiryntu i wychodzących
z niego, pogrążonych w smutnej zadumie nad tym, jak nieludzki dla ludzi potrafi być człowiek.
Po chwili mężczyzna wrócił.
– Tędy – powiedział.
W sypialni był ktoś, kogo nie znała. Po pięćdziesiątce, jak zgadywała. Wysokie czoło,
szpakowate włosy, siwe na skroniach, starannie wygolone przy uszach. To jest to, uświadomiła
sobie.
– Witaj, Dario – odezwał się mężczyzna. – Miło mi cię poznać.
– Dzień dobry.
Czekała, zastanawiała się, czy poda jej rękę. Nie zrobił tego.
– Usiądź, proszę. Nie mamy zbyt wiele czasu. Twój kuzyn mówił mi, że nadal jesteś
gotowa.
– Tak – odparła. – Jestem.
– Zmieniliśmy taktykę.
Mówiąc do niej, patrzy gdzieś poza nią, na ekran telewizora. Leci tam film dokumentalny
o lwach i bawołach indyjskich.
– Jesteś inteligentna i z pewnością zrozumiesz. Gdyby nie pośpiech, gdyby nie było to
takie ważne, pozwolilibyśmy ci na pożegnania. Ale, niestety…
Przez chwilę Daria widzi swoją matkę, z jej pooraną zmarszczkami twarzą, wzrokiem
wiecznie wbitym w podłogę. Jest taka milcząca, tak bardzo zamknięta w sobie, od kiedy
zamordowano jej synów. Mąż gdzieś przepadł, a ona nie ma nawet pojęcia, czy…
– Nie szkodzi. Wiedzą, że ich kocham.
– Na pewno.
Mężczyzna patrzy na nią przez dłuższą chwilę.
– Dario, nikt cię nie zmusza, ale nasz przyjaciel powiedział mi, że jesteś bardzo silna i
wierna swoim obietnicom. Zgłosiłaś się na ochotnika, prawda? Z własnej nieprzymuszonej woli?
– Tak.
– Jesteś piękną młodą kobietą. Każdy mężczyzna z dumą wziąłby cię za żonę. Masz całe
życie przed sobą.
– Wiem, do czego się zobowiązałam.
– Świetnie. Dobrze.
Mężczyzna kiwa głową. Przez chwilę jego szare oczy wpatrują się w nią uważnie.
– No… teraz robimy to tak. Staramy się o długofalowy efekt. Dlatego używamy
zarazków. Nie bomb.
– Zarazków?
On bierze głęboki wdech, prawie jakby westchnął. Patrzy na telewizor. Czy sprawdza
czas?
– Rozumiesz, Dario, że lepiej, żebyś nie wszystko wiedziała?
– Tak, oczywiście – potwierdza, nieco zawstydzona. – Nie ma dla mnie znaczenia, jak to
ma być.
Ale w rzeczywistości nigdy nie wyobrażała sobie, by mogło to być coś innego niż
eksplozja, która położy kres jej życiu. Nigdy.
– Wytworzyliśmy bardzo szczególny patogen. To stara choroba. Wszyscy myślą, że już
nie występuje. Szczepiono na nią wszystkich… ja sam jako dziecko byłem szczepiony, ale od
dawna już tego zaniechano. Ospa, słyszałaś o czymś takim?
– Tak…
Teraz rozumie, po co tamto krążenie po Rzymie. Zna słowo „ospa”, podobnie jak słowo
„chlorofil”. Zwykły termin naukowy. Bez żadnego związku z jej życiem.
– Ospa może mieć wiele odmian. Tamta dawna zabijała jednego na trzech chorych, tak?
Unosi palce, żeby mogła sobie policzyć.
– Ostatnie próbki zarazków ospy leżą ukryte głęboko w tajnych rządowych laboratoriach.
Pozyskanie ich było bardzo kosztowne. A potem musieliśmy je zmodyfikować, przerobić na
broń, na coś, co moglibyśmy wykorzystać. Rozumiesz?
Odchyla się na oparcie, poprawiając poduszki pod dolną partią kręgosłupa.
– To już przyszło nam łatwo, trudniej było zdobyć zarazki.
Wzrusza ramionami.
– Teraz wirus jest… – znów popatruje w telewizor – jak sportowiec na sterydach. To
technologiczny cud, z którego możemy być dumni. Z którego ty możesz być dumna.
Daria kiwa głową.
– Świetnie.
On sięga w jej kierunku, jakby chciał ją poklepać po ramieniu, ale w ostatniej chwili się
powstrzymuje.
– Ale z realizacją… był problem. W końcu wywołanie zarazy, która może wrócić i
dotknąć również naszych ludzi, zawsze jest ostatecznością, w innym przypadku ktoś by już z
tego sposobu skorzystał, prawda?
– No, rzeczywiście, tak sądzę.
– Teraz nadszedł na to czas. Nic innego nam nie pozostało.
Mężczyzna urwał. Milczy. Stara się złapać oddech. Jest chory?
– Ty przeniesiesz zarazę, Dario. Jak strzała. Która trafi prosto w serce.
Uderza się pięścią w pierś.
Prawie nie zauważyła, kiedy młody człowiek przykucnął przy niej. Ma w dłoni
strzykawkę. Przeciera jej rękę wacikiem i robi zastrzyk. To nie boli.
– Bez tego na pewno byś umarła i nie mogłabyś już być użyteczna. Wszystko,
oczywiście, nie jest do końca zbadane. Nie jesteśmy firmą farmaceutyczną.
Starszy pan uśmiecha się, rozbawiony swoim żarcikiem.
– Mogę obiecać, że to przynajmniej spowolni chorobę. Może zyskasz kilka dodatkowych
tygodni, a może przeżyjesz i doczekasz się wnuków – mówi.
Już się nie uśmiecha. Patrzy na mnie ze smutkiem, myśli Daria.
Potem wszystko jest proste. Idź do sąsiedniego pokoju. Tam jest bagaż i nowe ubrania dla
ciebie. Zdejmij wszystko, co masz na sobie, i włóż do torby na śmieci. Na stole stoi buteleczka.
Zawiera płyn z wirusem. Przypomina syrop na kaszel. Idź do łazienki i umyj nim dłonie. Zatkaj
umywalkę, żeby nie zmarnować ani kropli. Przeczesz palcami włosy, w ten sposób utrzyma się
dłużej. Żeby wysuszyć dłonie, wycieraj je o skórę. Pustą buteleczkę zostaw w koszu na śmieci w
łazience. W twoim bagażu są czepek i gumowe rękawiczki, które masz wkładać, kiedy będziesz
się później kąpać. Ubierz się w to, co leży na łóżku. Powinno pasować.
– W razie jakiegokolwiek problemu zwróć się do Yussefa – dodaje starszy pan. – Kiedy
będziesz gotowa, odwieziemy cię do twojego hotelu. Zostań sama w pokoju. Jeśli jesteś głodna,
zamów cokolwiek, na co masz ochotę. Rano odbierz dokumenty. Rachunek został opłacony. Nie
musisz się o nic martwić. Taksówka zawiezie cię na lotnisko. Trzymaj się tylko planu, nie myj
rąk kilka dni, dotykaj wszystkiego, czego się da. Lecisz jako dziennikarka, reporterka. Wszystko
już wiesz, tak?
– Tak.
– Instrukcje znajdziesz w swojej poczcie elektronicznej. Jako własny niewysłany list.
Rozumiesz?
– Tak.
– Jesteś bardzo dzielna – mówi mężczyzna.
Ma na sobie niebieską koszulę, a pod nią biały podkoszulek. Na całym łóżku
porozkładane są gazety, przyciśnięte dwoma telefonami komórkowymi. Po drugiej stronie pokoju
na stoliku do pisania stoi otwarta teczka.
W sąsiednim pokoju Daria dokładnie wypełnia polecenia. Rozbiera się. Nawet wyrzuca
bieliznę, jak grzeczna dziewczynka. Ubrania, które dla niej wybrali, są w konserwatywnym
guście. Żakiet i spodnie, biała dopasowana bluzka jak u urzędniczki. Buty z dobrą podeszwą do
chodzenia.
W nieskazitelnie czystej łazience Daria zatyka umywalkę i nalewa w garść odrobinę
płynu z butelki. To niezbyt gęsty olejek. Bez zapachu. Daria patrzy na oczko cieczy w
zagłębieniu dłoni, dotyka jej palcem i pociera, robiąc małe koliste ruchy.
Ospa.
W gruncie rzeczy nazwa choroby nie ma znaczenia. Mogłoby to być cokolwiek.
Cokolwiek, co mogliby kupić i zamienić w broń. Tyfus, dżuma, ebola.
W lustrze – twarz śmierci. Pociera się, aż ręce są suche. Potem znów nalewa trochę płynu
na dłonie i wmasowuje we włosy i skórę głowy. I jeszcze raz. Jak próżna kobieta. Najwyraźniej
zabiera jej to zbyt dużo czasu, bo nadchodzi Yussef i puka do drzwi.
– Un momento... – woła Daria i ostatnią porcję płynu rozprowadza w pośpiechu na
twarzy, szyi i przedramionach.
Kiedy otwiera drzwi, Yussef stoi za progiem. Każe mu czekać, nim pomaluje sobie usta.
On niemal dygoce, patrząc na jej odbicie w lustrze. Ona kończy i wydyma wargi. Szuka w małej
torebce perfum i lekko się spryskuje.
– Nie marnuj tego – upomina surowo Yussef.
Dopiero teraz Daria zdaje sobie sprawę, że on też musiał na ochotnika zgodzić się na
śmierć. Przez chwilę zastanawia się, czy go nie pocałować, ale on jest tak sztywny, że chyba
dostałby zawału, więc Daria tylko się uśmiecha. Wszystkie mosty spalone. Decyzje podjęte.
– Jestem gotowa – mówi i zaczyna się szok.
Stewardesa budzi ją. Ma dla niej ciepły wilgotny ręczniczek. Daria udaje, że się nim
wyciera, ale tylko muska nim powieki. Na ekranie maleńki samolot jest wciąż nad wielkim
błękitem, ale już bliżej… coraz bliżej.
Kolejny posiłek, z winem gratis, nawet można wybierać. Makaron dla wegetarian, ryby
albo, oczywiście, wołowina.
Pod nimi stalowoszare morze postrzępionych chmur. Daleko w dole ogromny tankowiec.
Stąd wydaje się małą plamką na wodzie.
Wszystko nadal dzieje się jakby za szybko. Prawie natychmiast po podaniu jedzenia
zaczyna się sprzątanie. Gdzieś z tyłu słychać płaczące dziecko. Jakieś trzaski w głośnikach i
komunikat, że trzeba złożyć stoliki i podnieść oparcia foteli do pionu.
– To ten etap, którego nie znoszę. – Towarzyszka podróży uśmiecha się do niej zza
przejścia.
Kiedy się zniżają, można odnieść wrażenie, że lecą szybciej. Robi się duszno. Samolot
kołysze się, jakby nagle odkrywał, jak bardzo jest ciężki.
Darii zatykają się uszy od zmiany ciśnienia, czuje ostry ból u nasady nosa. Przełyka ślinę
i otwiera usta, żeby wyrównać ciśnienie. Przez okno, w oddali, dostrzega brzeg, drogę wijącą się
wokół zatoki. Pilot robi zwrot i Daria po raz pierwszy widzi to miasto. Wielkim samolotem
wstrząsnęło. W jego wnętrzu wszystko wibruje, jakby to był jakiś gigantyczny rumak podniecony
bliskością stajni. Z Bogiem, powiedziano jej. Jak strzała. Uderzy prosto w serce.
Tam w dole miliony czekają na śmierć.
Dzień drugi
Noc. Deszcz. Znad zatoki nadciąga burza. To Joyce, ostatni huragan w tym sezonie.
Niesie ciemne wiry i tornada.
Ale stukanie do frontowych drzwi to nie tylko wiatr.
Sam Watterman schodzi na dół, włącza światło i wygląda na ganek. Stoi tam policjantka z
Decatur i jakiś mężczyzna w garniturze. Nic dobrego to nie wróży. Nic dobrego o takiej porze.
– Chwileczkę.
Waha się. Potem wyłącza alarm i otwiera zasuwę.
– Tak?
– Doktor Samuel Watterman?
– Zgadza się, a o co chodzi?
Słyszy drżenie w swoim głosie, przez myśl przemykają mu najtragiczniejsze
przypuszczenia. Powinien zaprosić ich do środka? Czy mają nakaz?
Mężczyzna w garniturze unosi dłoń z przywieszką ze zdjęciem w plastikowej oprawce.
– Agent specjalny Michael Lansing, FBI. Chcielibyśmy, żeby pojechał pan z nami do
biura.
– Jest dość późno. Czy nie mógłbym zgłosić się rano? Nie, nie… to raczej wykluczone.
Teraz nie mogę wyjść z domu. Kto zaopiekowałby się żoną? Jest w bardzo złym stanie.
Drżenie ustało. I teraz on ich błaga, próbuje bronić swoich konstytucyjnych praw,
chwiejąc się na patykowatych nogach. Deszcz zacina pod niewielki daszek na ganku. Wszyscy
już przemokli.
– Ma pan kogo poprosić o zaopiekowanie się żoną?
– Nie.
– Pani z policji może tu zostać. Przyślemy pielęgniarkę.
– To naprawdę takie pilne? – próbuje jeszcze się opierać. – Jest trzecia w nocy.
– Chętnie zostanę z pana żoną – deklaruje policjantka.
– Dobrze, dobrze, dobrze… Chwileczkę… – mówi Watterman i wraca na schody.
– Ktoś z nas musi z panem iść.
Zatrzymuje się.
– A… prawda. Myślicie, że się zabiję. To jakieś bzdury, chyba zdają sobie państwo
sprawę, prawda? Dalibyście spokój.
Idą po schodach do sypialni.
– Co się dzieje? – pyta z łóżka Maggie.
– Muszę jechać do miasta. Sądzą, że się zabiję. Chcą zostawić tu policjantkę, panią… jak
nazwisko?
– Payne, proszę pani. Bardzo przepraszam za najście.
– Pani Payne zostanie tu z tobą, póki nie wrócę. Dobrze?
– Nie, nie dobrze. – Twarz Maggie zrobiła się biała jak chusta. – Czego oni chcą?
Co on ma odpowiedzieć? Już to przechodził. I ona też. Przez chwilę tylko patrzą na
siebie. Wreszcie on wzrusza ramionami, ona spuszcza wzrok na kołdrę, a potem znów podnosi na
niego. Na dobre i na złe albo na naprawdę bardzo, bardzo złe, mówią mu jej oczy.
– Umie pani udzielać pierwszej pomocy? – pyta policjantkę.
– Tak, proszę pana. Miałam przeszkolenie.
– Dobrze. Te zbiorniki pomagają jej w oddychaniu. Włączają się i wyłączają. Poza tym
ona z wszystkim daje sobie radę, prawda, kochanie?
– Cokolwiek szczególnego chciałby mi pan pokazać, to bardzo proszę, naprawdę.
– Dobrze… Będzie pani patrzyła, jak się ubieram?
– Nie, ja będę patrzył – mówi agent FBI.
Sam wkłada spodnie, potem sięga do krzesła przy rogu łóżka. Jego ręka zawisa niepewnie
nad koszulą z poprzedniego dnia.
– Na jak długo mnie zabieracie?
– Naprawdę muszę…
– Jasne… jasne. No dobrze. Wobec tego nie będę ryzykował.
Wyciąga z folii świeżą koszulę i rozkłada. Trudno się skupić, kiedy Lansing tak stoi i
patrzy, więc rozkojarzony zostawia tekturę z opakowania na łóżku przy nogach Maggie. Myśli
sobie, że z tą świeżą koszulą to głupota. Od razu przebiorą go w kombinezon. Obraca przez
chwilę koszulę w dłoniach i ściąga z dziurki przy dolnym guziku małą fioletową metkę z pralni. I
tak nie ma wyboru. Ani jeśli chodzi o koszulę, ani o cokolwiek. Znowu to samo. Słychać trzaski
radia z korytarza, skąd melduje się policjantka.
– W czym problem? – pyta Maggie.
– Naprawdę nie potrafię powiedzieć, proszę pani.
– Stale to samo… Bezsensowne, gówniane zarzuty. Jedno gówno… – mówi Sam i nagle
urywa, nie chce się dać sprowokować.
– Jak nie powiedzą ci, o co chodzi, Sam, to nie idź.
Zawsze mógł liczyć, że Maggie coś wykombinuje. Zapada cisza. Lansing wyraźnie czeka,
żeby zaczął negocjacje.
– Nie sądzę, żebym miał wiele do gadania, kochanie.
– Czy przynajmniej nie należy się nam wyjaśnienie? – pyta Maggie.
Złości się, to niedobrze, prawie unosi się z poduszki i wymachuje ręką do Lansinga.
– Nie, nie, nie martw się, uspokój się – prosi żonę. – Ona potrzebuje spokoju – mówi do
agenta.
– Niech pan da policjantce jej leki – przypomina Lansing.
– Racja…
Nie ma wyboru. Trzeba słuchać, kiedy przypierają cię do muru, wpychają do pieca, trzeba
robić, co każą. Wciąga sweter.
– Jestem na emeryturze, jak pan wie. Od dziesięciu lat właściwie nie miałem pracy, poza
jakimś tam drobiazgiem od czasu do czasu. To przecież bzdura. Wracanie do czegoś takiego?
Człowiek, którego szukacie, nie żyje. Umarł. Zdaje pan sobie z tego sprawę?
– Ja nic nie wiem. Zostałem tylko po pana wysłany.
– Pewnie, pewnie…
Zaczyna go znów ogarniać tamto dawne uczucie. Tak jakby go ktoś przygważdżał. I on
nie może o niczym decydować. Znowu jest więźniem.
– O Boże… – pojękuje Maggie. – Co za ludzie…
– Wezmę krzesło i siądę w korytarzu. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować, proszę
tylko zawołać – mówi policjantka.
– Wszystko załatwię i zaraz wracam. Nie martw się, kochanie – uspokaja żonę
Watterman, całuje ją na pożegnanie, rzuca wymowne spojrzenie funkcjonariuszce Payne i
wychodzi za agentem FBI na deszcz.
Przed domem stoi ciemnoszary sedan, z bliska widać, że ma anteny. Lansing pozwala mu
usiąść z przodu. Ruszają w sam środek burzy, mijają Decatur, kierują się na Memorial Drive,
pewnie celem jest siedziba FBI w centrum Atlanty, zgaduje Watterman.
– Wyślą do pana żony pielęgniarkę. Będzie na miejscu nie później niż za godzinę.
– Dobrze – mówi Watterman i po chwili gwałtownie wybucha: – A niech to szlag!
– Wszystko w porządku, proszę pana?
Co Watterman tłumaczy sobie jako: Mam cię zakuć w kajdanki?
– Nic, nic, w porządku. Jak najbardziej. Jest cudownie.
Wygląda na tonącą w deszczu ulicę. Są przy skrzyżowaniu z Memorial Drive. Miał
nadzieję, że całe to gówno już za nim, raz na zawsze, a teraz… krwawy upiór znów podnosi się z
grobu. Nigdy się od niego nie uwolni. Nigdy. Jadą w niewłaściwym kierunku sporo kilometrów, a
teraz Lansing skręca na obwodnicę.
– Gdzie mnie pan, u diabła, wiezie?
– Do lokalnej siedziby, trzeba jechać osiemdziesiątką piątką – wyjaśnia Lansing.
– Wiem, co się stało – mówi Watterman. – Ludzie są ograniczeni umysłowo. Wydaje się
im, że muszą dbać o swoją gównianą reputację…
O to chodzi, to musi być to, myśli.
– Mam wrogów, co? – zwraca się do młodego agenta FBI. – Może Dean Stansbrey albo
nawet Reilly, ta szycha z Georgetown. Mogę pana zapewnić, że mnóstwo ludzi zbudowało sobie
niezłe kariery, zrzucając na mnie winę za to, co sami schrzanili. A może ściągacie mnie, geniusze
z FBI lub CIA, żebym raz jeszcze złożył zeznania, bo chcecie złapać mnie na kłamstwie?
– Proszę pana, niech pan mi tego nie utrudnia.
– Niech pan powie, był pan kiedyś w sądzie? Nie chodzi mi o rzeczy, które wchodzą w
skład obowiązków przykładnego funkcjonariusza, czy jakieś głupstwa w rodzaju sprawy o
spowodowanie stłuczki. Pytam o prawdziwą rozprawę sądową. Poważny sąd. Czy coś takiego się
panu zdarzyło?
– Nie, proszę pana, nie.
– Cóż, w tym kraju, żeby coś takiego spotkało człowieka, nie trzeba nikogo mordować.
Można działać całkiem legalnie. To moment, kiedy człowiek przekonuje się, kto jest jego
prawdziwym przyjacielem. Takie doświadczenie wszystko zmienia. Do tej pory nie pospłacałem
wszystkich kosztów sądowych. Oby miał pan szczęście nigdy nie przechodzić czegoś takiego.
– To sprawa bezpieczeństwa wewnętrznego, panie doktorze – mówi Lansing, nie
odrywając wzroku od drogi.
Daria jak zaczarowana wpatruje się w okno. Lądują na lotnisku Kennedy’ego. W oddali
widać serce Manhattanu. Samolot siada na pasie.
Wychodzą z olbrzymiej maszyny, rzucając danke, danke ładnym kobietom i pięknemu
ciemnowłosemu chłopakowi, i zostają skierowani dalej do przeszklonych korytarzy. Wszędzie
wiszą tablice z napisem Witajcie w Stanach Zjednoczonych, razem z pięknie upozowanymi
zdjęciami prezydenta, który robi wrażenie wszystkowiedzącego. Ale budynek jest chłodny,
żadnych udogodnień, na każdym słupie, przy każdym stanowisku kamery monitorujące, dookoła
patrole policyjne i żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe M16. Znowu widać, że podróże
lotnicze nie są już czymś absolutnie wspaniałym. Pasażerów zagania się jak bydło w jakiejś
ogromnej rzeźni. Wielkie Afroamerykanki z kaburami i sprejami pieprzowymi przy paskach
kierują ich na kolejne etapy. Raz po raz dzieli się ich na podgrupy, przesiewa bez żadnych
ceregieli…
…jeśli nie jesteś funkcjonariuszem służb mundurowych, a przed przybyciem do Nowego
Jorku odwiedziłeś Kubę, Sudan, Syrię lub Iran…
Niektóre barierki są ustawiane na bieżąco. Ludzie muszą dzielić się według pierwszej
litery nazwiska – to oczywiście odnosi się do tego, co jest zapisane w paszporcie.
…Afganistan, Algierię, Irak, Liban, Libię, Nigerię, Pakistan, Arabię Saudyjską, Somalię
lub Jemen, trzymaj się zielonej linii…
STEPHEN MILLER WYSŁANNICZKA
Dla mojego Brata
Najwyższą formą triumfu jest zwycięstwo ducha nad ciałem, zwycięstwo przekonań nad bólem i zwycięstwo wiary nad prześladowaniami. Sayyid Qutb
Prolog Gdyby na podstawie jej losów miał powstać film, w scenariuszu na pewno próbowaliby uchwycić źródło jej wypaczonej osobowości. Szukaliby odpowiedzi na pytanie: jak ona mogła dopuścić się czegoś takiego? Cała historia byłaby w gruncie rzeczy dochodzeniem, swego rodzaju przesłuchaniem, tyle że artystycznym, podczas którego zeznań nie wymuszałby z niej torturami śledczy w jakimś niewymienionym z nazwy sojuszniczym kraju. W takich przypadkach widzom zawsze obiecuje się jakieś wyjaśnienie, w końcu zapłacili za bilety i należy im się ta satysfakcja. Na pewno w tle jej historii tkwi jakiś problem, zdarzyło się coś, co było iskrą zapalną. Co konkretnie wywołało w niej aż tak wielki żal? Czy przyczyn było więcej? Jak daleko wstecz należałoby sięgnąć? Po frustrującym okresie dociekania prawdy autorzy scenariusza staraliby się tłumaczyć: Nie była nikim szczególnym. Prawda. Pojawiła się nie wiadomo skąd. Prawda. Dorastała w strefie wojny. Może nie przez cały czas, ale tak było, rzeczywiście. W obozach. Teraz już się ich tak nie nazywa. To miasta, gdzie ludzie żyją i umierają. Czy ktoś ją skrzywdził w dzieciństwie? Skrzywdził. Wszystko zależy od tego, co się przez to rozumie. Krzywda. Trauma… Nie byłam zgwałcona czy… molestowana, jeśli to macie na myśli. Należałam do tych, którym się poszczęściło. Trzy z moich najbliższych przyjaciółek zostały zgwałcone przez żołnierzy i policjantów. Życie kobiet w wielu fundamentalistycznych krajach jest trudne. Rządzący bazują na ideologii odzwierciedlającej lokalne prawa i tradycje, które bardzo ściśle określają rolę kobiety w społeczeństwie. Tak, rola kobiet jest bardzo istotna. Ale czy te teokratyczne społeczności nie mają w sobie wyraźnych ograniczeń, ścisłych zakazów dotyczących praw kobiet do rozwodu, edukacji lub możliwości wyboru drogi zawodowej? Edukacja każdego jest inna, a kariera zawodowa dla wielu ludzi nie jest czymś najważniejszym. Miałaś rodzeństwo? Tak. Ile was było? Miałam dwóch braci. Obaj zostali zabici. A potem zabrali mojego ojca, ale wrócił. Wiele razy musieliśmy się przeprowadzać. Nie mieliśmy krewnych, często brakowało jedzenia. Po raz pierwszy strzelano do mnie, kiedy byłam dzieckiem. Mój kuzyn został zabity, kiedy miał dziewięć lat. Na ulicy, przez przejeżdżających żołnierzy. Widziałam żołnierzy bawiących się głowami, grających w piłkę głowami ludzi zabitych w naszej wiosce. Stałam na ulicy, kiedy jakiś wóz pancerny przejechał tuż przede mną chłopca. To było na skraju wioski. Dawno temu. Teraz już tej wioski nie ma. Jest obóz. Mieszkaliśmy tam dla własnego bezpieczeństwa, jak nam mówiono. Czy mniej więcej to macie na myśli, mówiąc o traumie?
Tak. Ty też chciałaś walczyć? Chciałam walczyć, tak. I chcę. Bardzo chcę. Z całego serca, z całej duszy? Tak, oczywiście. Co mi pozostało? Miałabym się przystosować? Kochałam swoją rodzinę. Kochałam bezgranicznie… A teraz… podejmujesz ostateczną decyzję. Poświęcę życie. To moja ofiara. W imię Boga. W imię Boga. Tak. Będę walczyć do końca. Jesteś gotowa zostać męczenniczką? Byłabym dumna, gdybym mogła nią zostać. To ostatnie zostałoby wykorzystane w kręconej scenie. Rozmowa toczy się przy stoliku pod arkadami otaczającymi ogród przy meczecie. To zaciszny zakątek. A oczy dziewczyny raz patrzą na kwiaty, raz na szpakowatego aktora, który gra Mansura al-Braziego. W filmie ta scena nie eksponowałaby tak wielu śladów po pociskach na murach, a szyby w oknach byłyby porozbijane w bardziej artystyczny sposób. Rośliny w ogrodzie miałyby dość wody, a niepotrzebne dźwięki nie mąciłyby nagrania. A co najbardziej odbiegałoby od rzeczywistości, to brak zapachów. Żadnego odoru palonej gumy czy rozkładających się ludzkich szczątków. Zepsutego jedzenia czy kanalizacji. Bzykania much, smrodu ciał. Niczego, co by się paliło. Pod koniec kulminacyjnej sceny bohaterka zdałaby sobie sprawę z konsekwencji układu zawartego z Mansurem al-Brazim. Nastąpiłby moment zrozumienia, aktorka mogłaby spojrzeć w kierunku kwiatów, tak jakby patrzyła na świat po raz pierwszy. Co przemknęłoby jej przed oczami w tej misternie zaplanowanej chwili ciszy? Wiele rzeczy. Wieczna nędza, zrujnowane miasta, podupadające wioski, brak szkół, brak szpitali, zamknięte granice, upokorzenia, psujące się zęby, puste żołądki, ciemnota, rozpacz. Jak inne dziewczyny z obozu, jeśli tu zostanie, bardzo szybko się zestarzeje. Czy można jeszcze coś dodać? Tak. Nie wszystko było złe. Istniało i piękno: śnieg na dalekich szczytach gór, cudowne niebo, gwiazdy. Gdyby została, na pewno doświadczyłaby i chwil podniosłych, kiedy mogłaby odetchnąć pełną piersią, a nawet śpiewać. Mogłaby spacerować. Miałaby mnóstwo przyjaciółek. Kobiety pomagały sobie nawzajem. Nie wystarczy użyć płatków białego fosforu, żeby wyplenić całą kulturę. Życie w obozie było jak wielowątkowy melodramat – krewni, wrogowie, krzywdy, lęki, skorumpowani urzędnicy, porażki małych przedsiębiorców, drobne triumfy, a w tle od czasu do czasu eksplozje i strzały. Do tej pory jakoś przeżyła, prawda? Może udawałoby się tak dalej? To dlaczego w ogóle rozmawiała z kimś takim jak Mansur al-Brazi? Bo… nie miała dość siły. Bo w taki, a nie inny sposób zamordowano jej braci, Amira i Ra’ida, którzy zostali zastrzeleni, a potem okaleczono ich ciała. Przynajmniej zginęli razem. Bo ich śmierć praktycznie zabiła jej matkę. No i… dobrze – bo się bała, bo była przerażona, że ma przed sobą takie życie. Rodzina bez mężczyzn, bez żadnej ochrony. Głód, cierpienie i w końcu śmierć po latach… tej beznadziei. Jej ojciec miał mieszane pochodzenie. Nie było go od sześciu lat. Prawdopodobnie mieszkał z kuzynem w innej „wiosce”, sto kilometrów dalej, ale nie dawał znaku życia. Kiedy umarł jej wuj, rodzina matki nie miała już nic, wszystko zostało im odebrane. Jak przetrwać? Wyjść za mąż, zostać matką i rozpaczać, że i jej dzieci będą zabite? Tak wyglądałoby „spokojne” życie tutaj.
Problem, że dorasta do takiego losu, w pewien sposób zdominował jej dzieciństwo. Wszystkie inne dzieci chciały zostać kosmonautami albo muzykami. Nie miała z kim porozmawiać. Jałowe stoki gór, chmury, bezlitosny wiatr na niebrukowanych ulicach – to byli jej jedyni przyjaciele. Osaczał ją lęk. Była na niego skazana. Cokolwiek wybierze, wybiera śmierć. Tyle że jedna śmierć przyjdzie szybciej. Wszyscy wiedzieli, co robi ktoś taki jak Mansur al-Brazi. Szczegóły były tajne i niebezpieczne i dlatego al-Brazi miał tak wielkie poważanie w świecie, gdzie zagrożenie jest stałe. Pójście za al-Brazim oznaczało pieniądze dla rodziny. Oznaczało odwet. Była dość bystra, żeby to wiedzieć. Wyobrażała sobie swoją śmierć w najdrobniejszych szczegółach. Zaakceptowała ją długo przed rozmową z al-Brazim. Jako cenę, którą musi zapłacić. Widziała błysk detonatora, szarpnięcie zawleczki, przyciśnięcie ostatniej cyfry na telefonie komórkowym, przełącznik, zegar tykający aż do zera – biały żar. Rozrywające się na kawałki ciało. Jak szahidka. I koniec. W tej dramatycznej chwili ciszy ona wydawać się będzie bardzo młoda. Zaledwie dziecko. Tak naprawdę, to skąd ona mogła wiedzieć, na co się decyduje? Ale zaraz zwróci się znów do patrzącego na nią z wyczekującym wyrazem twarzy Mansura al-Braziego. I jej spojrzenie będzie spokojne, prawie wyzywające, kiedy wypowie słowa zgody na własną śmierć. – W imię Boga. Tak… Najlepiej, jeśli grałaby ją jakaś młoda aktorka, ciemnowłosa i piękna. Natalie Portman. Tak. W ten sposób zbudowana byłaby ta scena. A jak było naprawdę? No, po tym, po tej ważnej scenie – wyjechała. Zabrali ją land roverem, dwaj nieznani jej mężczyźni i jakaś kobieta. Potem była jej pierwsza straszna podróż samolotem z sześcioma miejscami dla pasażerów. I noc na promie. Różne środki lokomocji, domy i hotele, gdzie – jak ją zapewniano – jest bezpiecznie. Potem prom na Maltę. Do Tunisu, a później do Kairu. Tak minie prawie sześć miesięcy. Kobieta była urocza, o wielkich migdałowych oczach i śpiewnym głosie. Powiedziała, że ma na imię Penelopa. – Albo po prostu Penny – dodała. Kair był prawdziwym początkiem przeistoczenia. Musiała nauczyć się ubierać zupełnie inaczej. Z początku kuliła się w łazience, fantastycznej wykafelkowanej komnacie czarów. Ale gdy usłyszała, jak po drugiej stronie drzwi Penny się śmieje, wyszła. Spotkały ją brawa i pochwały, że ślicznie wygląda. Żeby ją ukierunkować, odwiedza ją Mansur al-Brazi. Towarzyszy mu inny mężczyzna. Młodszy. Przystojny. Ma być dla niej kuzynem Alim. Patrzy na nią lekko przymrużonymi oczami, tak jakby łączyła ich jakaś zabawna tajemnica, i ona nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Ali staje się jej przyjacielem. Tak. Jak prawdziwy krewny. Wyjaśnili jej, że teraz ma pójść do szkoły. Kiedy spytała kobietę, kiedy to nastąpi, w odpowiedzi dostała całusa w policzek i zapewnienie, że „nie ma co zaprzątać sobie tym głowy”… Jeśli chodzi o jakiś rodzaj szkolenia, coś takiego jak składanie kałasznikowa z zawiązanymi oczami lub rzut granatem – to nic z tych rzeczy. Ma zapisać się do szkoły, dobrze sprawować i nauczyć się rozmawiać z innymi dziećmi. – Nie spiesz się. Kiedy przyjdzie czas, Bóg cię wezwie. Na razie musisz zdobyć wykształcenie i wcielić się w kogoś innego. Nie jesteś już tą osobą, którą byłaś. Od teraz jesteś Darią – mówi Mansur al-Brazi. Pokazuje jej zdjęcie. Niewielka fotografia. Porysowana i poplamiona od ciągłego wyciągania i chowania jej do
portfela. Twarz w kształcie serca. Piękne oczy, ładne brwi. Dziewczyna, która kilka lat wcześniej mogłaby być nią. Patrząca z dziecięcą niewinnością w obiektyw, niezapisana karta. – Od tej chwili, Dario, masz być jak inni. Pozbądź się hidżabu. Naśladuj zachodnie dziewczęta. Ubieraj się jak one, naucz się być jedną z nich. Korzystaj z życia! – mówi Penny i wszyscy się śmieją. Już jej wyjaśniono, że pieniądze płyną do jej rodziny, ktokolwiek z niej został, i teraz ona musi o rodzinie zapomnieć. Niestety, żaden kontakt nie jest dozwolony. To dla jej bezpieczeństwa i żeby chronić jej bliskich. We władzach jest pełno szpiegów, nie można liczyć na dochowanie tajemnicy. Spotkanie wchodzi w grę, dopiero kiedy nie będzie w tym żadnego zagrożenia. – Wiedzą, że ich kochasz, maleńka – mówi Ali. – Nie martw się. Reszta poszła już łatwo. Tak jakby poddać się fali. Fali odkryć i przyjemności. Po Kairze wykupili wycieczkę statkiem do Palermo. Zatrzymali się w hotelu, a potem mieszkali w willi. Wszędzie chodziła do szkoły albo miała nauczyciela. Był luksus stale włączonego telewizora. I jedzenie. Cudowne jedzenie, fantastyczne zapachy. A za progiem mnóstwo młodzieży. Chłopcy i dziewczyny spędzali czas razem. Pod koniec lata radziła już sobie z włoskim. Znów się przeprowadzili. Smutno było rozstawać się z Penny, ale w nowej rodzinie trzeba być dzielnym. Nie było łez. Żadne z nich by sobie na to nie pozwoliło. Penny odeszła tam, dokąd odchodzą tacy jak ona, podczas gdy Daria zaczęła kolejną edukacyjną przygodę. Szkoła we Florencji. Pierwszy rok zaczyna się żałośnie. W każdym pokoju mieszkają po cztery dziewczęta. Wszystkie zdecydowały, że jej nie znoszą. Mają powody, jak przypuszcza, bo Palermo od Florencji dzielą lata świetlne. Onieśmielają ją starsze uczennice i ich tupet. Ona jest pośmiewiskiem. Nie ma modnych ubrań i dochodzi do druzgocącego wniosku, że naprawdę nic nie wie i jest żenująco naiwna, i dlatego nikt jej nie akceptuje. Znajduje ucieczkę w książkach, słucha, uczy się i doskonali wymowę. Sztuka przeżycia oznacza nie tylko naukę włoskiego i angielskiego, ale także serię kursów z przedmiotów humanistycznych. Musi ciężko pracować i skupić się na lekcjach, żeby nadrobić zaległości, których jest świadoma. Florencja jak to Florencja. Są regularne wycieczki – do muzeów, galerii, na koncerty, zwiedzanie ruin. Jest Michał Anioł i Medyceusze, powstanie Europy i Świętego Cesarstwa Rzymskiego, i za wszystko płaci się w euro. Na ile to możliwe, uczennice stronią od przełożonych i starają się żyć własnym życiem, na mieście i w klubach. Teraz i ona może pohulać, skoro ma pozwolenie, żeby być jak inni. Pali papierosy, jeździ na tylnym siodełku motocykla. Po raz pierwszy się zakochuje. W Tété, który pochodzi z Dubaju, w tańcu lubi ruszać się jak Michael Jackson i ma niedbały sposób mówienia, od którego szybciej bije jej serce. Kiedy tylko znajdą się w jakimś ciemnym kącie, on chce ją całować. Romans szybko się rozwija. Ona przez kilka tygodni stawia opór. On trochę się dąsa, ale zawsze wraca. Nie traci humoru i znów nalega. Robią to w mieszkaniu, z którego jeden z chłopaków ze szkoły amerykańskiej korzysta w weekendy. Pada deszcz, w chłodnym powietrzu miasto spowija zatęchła wilgoć. Tété zawarł jakiś układ lub coś obiecał swojemu kumplowi z Zachodu. Biorą klucz. Trzymając się za ręce, spieszą na miejsce i włączają ogrzewanie. Już po wszystkim… o wiele za szybko, myśli ona. Głowa Tété opadła jej na ramię. Mokre pocałunki wdzięczności. Od razu z niej zeskakuje, uważając na prezerwatywę i jej niebezpieczną zawartość. Ona patrzy, jak on wchodzi do łazienki i wychodzi. Jest smukły. Nadal czuje drapanie jego zarostu na swojej piersi. On żartuje. Robi jakieś taneczne ruchy, żeby ją rozśmieszyć. Kochają się całą wiosnę i lato, i to jest… niespodziewany raj.
Teraz jestem jedną z nich, stwierdza Daria. Już nikt z niej nie kpi. Inne dziewczyny patrzą na nią ze swego rodzaju szacunkiem. Przyjemnie jest poznawać europejski slang i uroki bywania na mieście. Lubi zajęcia i większość nauczycieli. To coś w rodzaju klasy maturalnej, rozwiązanie problemu wychowania dzieci dla bogatych. Prowadzą letnie kursy, żeby przygotować uczniów do studiów uniwersyteckich. Nauczyciele są z najwyższej półki, dobrze opłacani. Chłopcy i dziewczęta zjeżdżają tu z całego świata. I wszyscy mają pieniądze. Wolność. To wspomnienie wywołuje łzę. Ostatni rok dał jej najwięcej wolności. Czas miał być wypełniony. Kilka praktyk. Inne szkoły w mieście też wysyłają na nie swoich uczniów. To dla debiutu w rządzącej klasie społeczeństwa najważniejszy punkt programu. Bądź jak inni, powiedziano Darii, i ona się do tego stosuje. Udając Włoszkę, naśladuje katoliczki, ale wydaje się jej to jak tandetny film o zombie, te wszystkie rytuały, tradycja i… sam fetysz. Kawałki kości, włosy, wyschnięty palec, wino zmieniające się w krew i opłatki symbolizujące ciało Zbawiciela. Jakże głupi potrafią być ludzie! I te wszechobecne figury – krwawiące, z płonącymi sercami, Jezus z oczami wzniesionymi do nieba. Z raną pod żebrami, z dłońmi przebitymi gwoździami. Ostentacyjna ekstaza – otwarte usta, zapadnięte policzki, wszędzie krew, biała karnacja i nieobecne jak u supermodelki spojrzenie Najświętszej Marii Panny. Oczywiście, chce jej się krzyczeć – że to równie prawdziwe jak Święty Mikołaj, że to czyste bałwochwalstwo, gipsowa wiara, która rozsypie się po wybuchu pierwszego pocisku artyleryjskiego. Papież? Śmieszny stary zboczeniec i w dodatku eks-nazista. Jak można tego nie dostrzegać? Z przyjemnością dokonałaby samobójczego zamachu bombowego na Watykan, gdyby jej pozwolili decydować. Przebrałaby się za zakonnicę. Już wyobraża sobie, jak klęka i całuje w pierścień tego starca. Lekkie dotknięcie guzika ukrytego pod jej habitem… Zrobiłaby to. Siostry zakonne. One są najgorsze, stwierdza. Okropne nietoperzyce, z tępym wyrazem twarzy, rekrutowane spośród zapóźnionych w rozwoju dzieci i oddawanych Kościołowi przez ubogich rolników brzydul, które nie mają szans znaleźć męża. No, może zakon to dla nich i najlepsze miejsce. Wszystkie powinny umrzeć. Do tej pory przeistoczyła się w niemal stuprocentową Włoszkę. Wie, jak klękać, jest przekonana, że ferrari to najszybsze auto na świecie, i nie wyobraża sobie poranka bez espresso. Jako uczennica nie jest ani najlepsza, ani najgorsza. Angielski wydaje się jej łatwiejszy niż włoski. Kiepska sprawa. Bo ona ma być adoptowanym dzieckiem z Turynu. W pewien przewrotny sposób jej akcent sprawia, że jest bardziej lubiana. Egzotyczna. Jej skóra jest nieco ciemniejsza, jej kruczoczarne włosy są nieco bardziej kręcone niż u Włoszek. Południowa uroda, a wiadomo, jakie są takie dziewczyny. Jedno im w głowie. Pewnego dnia zwalniają ją wcześniej z lekcji z powodu wizyty kuzyna Alego. Godzinę poświęca uczesaniu. Drugą na wybór stroju. Ma teraz do Alego słabość, co stara się ukryć pod maską chłodu i rezerwy. I krytykuje go, kiedy tylko może. On zabiera ją na kolację do „dorosłej” restauracji. Mężczyźni już się za nią oglądają. Włosi gwiżdżą za byle spódniczką, ale ona zdaje sobie sprawę, że nie jest nieatrakcyjna. – Ciesz się tym wszystkim – mówi nad una tagliata di manzo Ali, z serwetką zatkniętą na piersi, żeby nie poplamić eleganckiego garnituru. – Ciesz się tym, ale nie zapominaj, kim jesteś. – Nie zapomnę. Chce wiedzieć, jak jej idzie, więc opowiada mu o zajęciach i swoich przyjaciołach. O dowcipach, absurdach, niedorzecznych wymaganiach w szkole. Ali słucha, uśmiecha się i zachęca, żeby mówiła dalej, ale stale przypomina, że los jej rodziny i wielu innych zależy od niej. – Tak, Dario. Baw się dobrze, ale musisz też pilnie pracować. Nie możesz zawieść.
Na chwilę urywa. Patrzy na nią surowo i przechyla głowę, tak jakby nagle dostrzegł coś niepokojącego. – Powiedz mi szczerze, czy chcesz się wycofać? Kiedy by kręcili ten film, w tym miejscu Natalie powinna się zawahać. Ale tylko przez chwilę, zaraz zapewni Alego, że nie, nie… nadal jest gotowa. I chętna. Zdecydowana oddać życie w imię Boga. – To całkiem naturalne cieszyć się tym wszystkim – stwierdza Ali. Spogląda po sali wytwornej restauracji. – To jest po to, żeby ludzie byli zadowoleni. Świetne jedzenie. Ładne ubiory. To wszystko jest bardzo przyjemne. Kto nie chciałby tak żyć? Oboje się śmieją. – To dekadenckie. Nieekonomiczne. Każdy kąsek jest efektem niewolniczej pracy jakiegoś biedaka. To niszczy Ziemię, jej atmosferę. Wszystko napędza pieniądz. A pieniądze rosną w kieszeniach Żydów i Amerykanów. To wygląda jak raj, a tak naprawdę jest piekłem. W tym momencie Natalie rozejrzy się dokoła, tak jakby nie do końca rozumiała. – Stworzyli kompletną iluzję. Wszystko, co niemiłe, co brzydkie, zostało tu zatarte. Świetnie się spisali – mówi Ali, chwaląc restaurację. – Brawo. Naprawdę świetnie. Ali wyjaśnił jej, że w papierach ona jest sierotą, adoptowaną przez rodzinę Vermiglio, bardzo sympatycznych Włochów. Zabiera ją nawet do Turynu, żeby mogła ich poznać. Ostrzega ją zawczasu, aby się nie odzywała, chyba że signor Vermiglio o coś ją bezpośrednio zapyta. Mury wiekowego domu porosły mchem. Signor Vermiglio jest stary. Chodzi, wspierając się na srebrnej lasce. Byłaby piękna, gdyby nie jaskrawoniebieska plastikowa nakładka na jej końcu. Signor Vermiglio zaprasza Alego do środka, ale ją zostawia na ganku. Dawno nie był zamiatany i w kątach butwieją liście. Kiedy mężczyźni wychodzą, starszy pan się śmieje, natomiast Ali jest bardzo poważny. Wyraźnie ma już tamtego dość, myśli Daria. – Signor Vermiglio chciałby cię trochę lepiej poznać, Dario – mówi do niej Ali. Starszy pan stoi obok. Wyciąga ręce i kościstymi dłońmi chwyta jej ramię. – Piękna – stwierdza. – Grazie… papa – odpowiada Daria i wszyscy się uśmiechają. On zadaje pytania, ale ma się wrażenie, że nie jest w stanie usłyszeć jej odpowiedzi. Ali musi mu wszystko powtarzać. W końcu niewiele brakowało, żeby oboje zaczęli się z niego śmiać. W sumie rozmowa z jej opiekunem na papierze trwała zaledwie kwadrans. Jadą z powrotem do miasta, żartując sobie z signora Vermiglio. Udało się dobić targu ze starym Włochem, bo on jest umierający, tłumaczy Ali. – Nie ma nic do stracenia… Ali podrzuca ją do hotelu i zostawia, mówiąc, żeby zamówiła sobie kolację do pokoju i pooglądała telewizję, ale o północy wraca, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie wymknęła się gdzieś do klubu. Ona udaje, że ją obudził, otwierając drzwi. Wzdycha, obracając się w jego stronę. – Śpij, maleńka – słyszy jego szept przy drzwiach. – To ty? – Tak, śpij. – Miło się bawiłeś? Wychodziłeś gdzieś? – Śpij. – Dobrze się dziś spisałam? – Bardzo dobrze, Dario. To jego głos Daria tak uwielbia. Przypomina pomruk wielkiego kota. Lamparta.
– Rodzina Vermiglio jest szczęśliwa, że do niej należysz. – Masz papierosa? – pyta Daria, unosząc się na łokciu, przytrzymując skromnie prześcieradło na piersi. Ali wchodzi i przysiada na brzegu łóżka. Zapala dla niej papierosa. – Powinnaś teraz spać. Ona pozwala narastać ciszy. Koniuszek jej papierosa jarzy się, ciemnieje i znów się rozżarza. – Nie jestem śpiąca, Ali… – mówi i sięga dłonią do jego policzka. Ali jest inny. To dojrzały mężczyzna. Wie, jak to robić, i ona mu się całkowicie oddaje. To jakby wpaść w sam środek burzy. Z całą siłą jej ciała, energią, jaka się w nim kryje. Mój prawdziwy pierwszy raz, myśli, a kiedy to się kończy, zapada w głęboki sen bez snów. Podczas śniadania on nie spuszcza z niej wzroku. Czy to uśmiech? Dotyka jej dłoni. W windzie opiera się o nią i całuje jej włosy. Znów się kochają, a potem leżą, rozmawiają. Opowiada mu o szkole, o Tété. On słucha, a kiedy ona pyta, gdzie się urodził, tylko potrząsa głową. – To bardzo niebezpieczne… – ostrzega. Jego ręka błądzi po zagłębieniu jej biodra. – To bardzo niebezpieczne… i musi się skończyć. Jego oczy wyrażają właściwy dla tej chwili smutek. – Rozumiesz, prawda? Całuje go i znów się kochają, a kiedy kończą i leżą tak, słuchając warkotu przejeżdżających ulicą skuterów, ona odwraca się i przyciska usta do jego ramienia. Szepce to, czego on oczekuje. – Tak… Rozumiem. Po powrocie do szkoły na ostatni semestr Daria łamie wszelkie zasady. Nie może mieć Alego, a Tété wyjechał. Przykro, bo naprawdę był z niego słodki chłopak i dużo się śmiali. Wpada w depresję, wydrapuje imiona swoich braci na ścianie sypialni. Prowadzi rozmowy, wyimaginowane dyskusje ze swoim ojcem, krzyczy, że powinien walczyć. Dać odpór, walcząc, choć raz w życiu. W chwilach, kiedy się trochę opamiętuje, zadręcza się wyrzutami sumienia i narzuca sobie pokutę, wchodząc w swoją rolę. Co z tego, że nie ma Tété? Jest mnóstwo innych chłopaków. Wszystkim się podoba albo… wystarczająco się podoba. Więc trzeba korzystać. Trochę pije. Więcej niż trochę. Za dużo. Choruje. Uczy się leczyć kaca. Uczy się, jak prowokować tańcem i jak odmawiać chłopakom. Ma, co chce – makijaż, papierosy, od czasu do czasu haszysz. Chłopcy zawsze potrafią go skombinować. Popala haszysz z dziewczynami w świetle świec, wśród ataków kaszlu i śmiechu. To wszystko jest dozwolone, jeśli się jest narzędziem w ręku Boga. To nie grzech, jeśli robi się to dla dobra sprawy. W głębi serca poniżasz się ku chwale Stworzyciela. W ciemnościach nocy, we własnym łóżku – zawsze już teraz samotna, bo przecież naprawdę nie jest dziwką, tylko grzeczną dziewczynką – zadaje sobie pytanie: Czy masz jakieś wątpliwości? Nie. Jesteś pewna? To normalne mieć wątpliwości. No… No co? Nie jesteś normalna? Nie boisz się? Nie. Jesteś pewna?
Nie. Aha… Może jednak jesteś normalna. Dobrze, zobaczymy…
Dzień pierwszy Daria płaci za taksówkę i wchodzi do lśniącego nowością budynku lotniska Berlin Brandenburg. Ma zarezerwowany bilet Air France na lot do Nowego Jorku po południu, ale jej zawsze się spieszy, zawsze chce być o krok do przodu. To chyba mały atak paniki, myśli i bierze głęboki wdech. Może zmienić bilet i znaleźć się na lotnisku Kennedy’ego wcześniej. Jest lot Lufthansy. Może zyskać kilka godzin. Byłoby lepiej. Zmienia więc bilet, co jednak oznacza dodatkowe dwie godziny oczekiwania. Ale za to ma o jedno lotnisko po drodze mniej. Trzeba zapłacić dwieście euro kary, ale ponieważ zwraca dwa bilety pierwszej klasy, zostaje jej to darowane. Macht nichts. Nikt nie musi nic wiedzieć. Nikt na nią nie czeka po tamtej stronie, więc jest w porządku. Cierpliwie znosi kolejki, procedury bezpieczeństwa, wykrywacze metalu, obszukiwanie ręczne, skanowanie i powtarzające się polecenia, żeby pozbyć się płynnych substancji, jeśli ma jakieś przy sobie. Pokazała paszport, przepuściła bagaż przez kontrolę i zastosowała się do wszystkich żądań i wymogów. W końcu dochodzi do bramki, mając jeszcze mnóstwo czasu do zabicia. To, jak jest uczesana, ubrana i umalowana, to nie całkiem jej własny wybór. Robiła wszystko w pośpiechu, ale jest ogólnie zadowolona z tego, jak się teraz prezentuje. – Ubierz się jak wszyscy, Dario – poinstruowano ją. – Włóż coś wygodnego i – ta rada wydaje się jej niemal śmieszna – pamiętaj, dbaj o zdrowie. Cały poranek był jak jeden długi seans terapii wstrząsowej. Wszystko działo się tak prędko. Teraz, kiedy zmieniła bilet, nareszcie ma wrażenie, że trochę bardziej panuje nad sytuacją. Jest zdenerwowana i poddaje się temu. Spaceruje od sklepu z różnymi drobiazgami do kiosku. Gapi się na rzędy batonów, pamiątki, koszulki w narodowych barwach Niemiec. Tak naprawdę nie widzi nic, ale się rozgląda, nadal szuka, gdzie by się ukryć. Stale to robię, myśli. W głębi duszy pozostała dzieckiem. Zbyt łatwo dającym uśpić swoją czujność. Znaczenie tego, co się dzieje, dociera do niej długo po fakcie. Czasem, roztargniona jak wszyscy młodzi ludzie, nie dostrzega znaków, które powinny być dla niej oczywiste. Telefonicznie zadano jej jakieś pytania na temat jej stanu zdrowia, poinstruowano, jak ma przejechać pół Rzymu, po to, żeby zadrapać jej ramię i wpuścić w rankę kroplę szczepionki. Inoculazione, jak określiła zabieg pielęgniarka. Robiła go po raz pierwszy, choć pracuje w zawodzie od dwudziestu lat. Pomagała jej starsza koleżanka, nadzorując prawidłowość postępowania. – Wyjeżdża pani niedługo? – zapytała Darię. – Do Brazylii. Odwiedzić narzeczonego – odpowiada bez wahania, a obie kobiety wybuchają śmiechem. Wychodzi z pouczeniem, żeby nie drapać ani nie usuwać formującego się strupka. Będzie miała potem bliznę, taką jak aktorzy na starych filmach. Starsza pielęgniarka chichoce. Wszystko działo się jakby poza nią. To było dziwne popołudnie, i takie musiało być, a ona nawet tego nie zauważyła, bo oczywiście gdzieś się wybierała i już planowała wieczór. Ale teraz jest inaczej. Wszystko stało się tak nagle i teraz ona… zaczyna się bać. Oczywiście czuje strach. I wstydzi się go. Stara się nie myśleć o niczym. Chce się uspokoić. Oddycha wolno, głęboko, przeglądając prasę w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie teraz?
Dlaczego ma wsiąść do samolotu tego konkretnego dnia? Jest koniec września, nie ma żadnych szczególnych rocznic. Nie zdarzyło się nic strasznego, nie doszło do zabójstwa, zamachu stanu, który należałoby pomścić natychmiast. Oczywiście w wielu miejscach na świecie istnieje groźba upadku rządu, aż w nazbyt wielu wojsko wkroczyło na ulice. Ale… dlaczego to właśnie dzisiaj ona musi wyjechać? Nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Znajduje w odległym kącie szereg foteli, gdzie prawie nikt nie siedzi. To jak bezludna wyspa, gdzie można zamknąć oczy. Wyciąga iPoda nano i włącza jakiś długi transowy utwór, który zamienia świat zewnętrzny w odległy poszum, a ją w zmęczoną podróżną, którą czeka wielogodzinny lot. Taką jak inni. Może zasnęła. Nie potrafi powiedzieć. Wszystko wokół wydaje się nieprawdziwe. Do tego ta architektura, która przypomina stację kosmiczną. Na ekranie zawieszonym nad jej głową jakieś wyścigowe auto zarzuca, wiruje, wypada z toru i uderza w ścianę z opon samochodowych. Komunikaty są powtarzane w czterech językach. Kiedy nadchodzi czas, ona może wejść na pokład wcześniej jako pasażerka wyższej klasy. Znajduje miejsce 4A, z prawej strony. Lufthansa spełnia wszystkie oczekiwania, zgodnie z reklamą. Lot 7416. Daria nie jest taka malutka, ale wie, że z wyciszającymi hałas słuchawkami na uszach, leżąc wygodnie na antybakteryjnej miękkiej poduszce, otulona kocem Lufthansy, będzie wyglądać jak śpiący kotek. Zapina pasy, mocno opiera głowę o zagłówek i pozwala oczom błądzić po niezliczonych przyciskach przy fotelu. Nie potrafi się na niczym skupić. Kiedy w przejściu pojawi się policja? Nagle zaczyna się denerwować. Nie może oderwać wzroku od podłogi, spogląda na swoje paznokcie, wykładzinę, unika patrzenia w oczy współpasażerom, którzy zajmują miejsca wokół niej. Udzielane są instrukcje bezpieczeństwa. Wpatruje się w kartę z ilustracjami, tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Z luku bagażowego dochodzą dziwne huki i trzaski. Zostaje puszczony chłodny nawiew, a po chwili robi się duszno. Daria próbuje złapać oddech, ale nie może. Jej dłonie są lepkie, kiedy dotyka nimi policzków. Drzwi zostają zamknięte. Samolot wolno kołuje na pas startowy. Z głośników płyną komunikaty pilotów. Poci się. Przez moment robi się jej niedobrze. Sprawdza, czy w oparciu fotela przed nią jest papierowa torebka. Stewardesy po raz ostatni przechodzą między rzędami i siadają, zapinają pasy. Przyciska rozpalony policzek do okna. Widzi uciekający szary beton i połacie trawy. Silniki ryczą, gigantyczny samolot toczy się po pasie startowym. Już za późno, żeby wysiąść, przypięta do fotela czuje się jak uwięziona. Nagle piloci jakby zebrali się wreszcie na odwagę, wyrywają ostro naprzód. Zaprzeczając prawom natury, unoszą się w przestrzeń powietrzną nad Niemcami. W rzędzie po drugiej stronie jakaś kobieta, bardzo elegancka, otwiera magazyn Lufthansy i uśmiecha się do Darii, jakby potwierdzając fakt, że obie mają trochę ciemniejszą karnację niż reszta pasażerów. Daria kiwa głową i wachluje się. Kobieta uśmiecha się jeszcze wyraźniej. – Sie bringen uns gleich Champagner. Alles wird gut. Śpiewny akcent, okrągłe samogłoski. Same jej kolczyki są warte dziesięć tysięcy dolarów, zgaduje Daria. – Grazie – odpowiada. Tamta uśmiecha się i wraca do przeglądania magazynu. Daria przez chwilę obserwuje piękną kobietę – ta przerzuca kolejne kartki, zastanawia się, odwraca, rozważa, ocenia. Wedle gustu. Zdaje sobie sprawę, że na chwilę szok odpuścił. Czy to dzięki kontaktowi z drugim człowiekiem? Oddycha głęboko. Zgodnie z zapowiedzią podają szampana, nalewa jej go
ciemnowłosy młody Niemiec. Samolot Lufthansy lot 7416 z trzystu siedemdziesięciu dwoma pasażerami na pokładzie wystartował z rana. Bezpośrednie połączenie z Berlina jest drogie. A tym bardziej pierwsza klasa. Za chwilę podadzą jedzenie, ale chłopak przynosi jej koc, na wypadek gdyby chciała już zacząć szykować się do snu albo gdyby było jej za zimno ze względu na klimatyzację. Jest bardzo przystojny i sympatyczny. Może pracuje od niedawna i, tak jak ona, nie czuje się swobodnie w swojej roli, co stara się ukryć pod maską spokoju i uśmiechów, kiedy wykonuje swoje zadania, przechodząc między rzędami. Kiedy są już w powietrzu, wszystko jest w najlepszym porządku. Widać to po niespiesznym, zrelaksowanym chodzie obsługi zbierającej zamówienia na coś do picia. Kiedy chłopak nalewa im szampana, elegancka kobieta patrzy na Darię i unosi kieliszek. – Chin, chin – mówi. – Salute – mruczy w odpowiedzi Daria. Obie biorą malutki łyk. Szampan jest zimny, odświeżający. Cudownie. Tego jej było trzeba. Samolot wznosił się szybko, z wielką mocą. Teraz lecą spokojnie, blisko stratosfery. Jak na razie wszystko przebiega tak, jak powinno podczas podróży samolotem – żadnych niespodzianek. Pociąga kolejny musujący łyk. Ale kiedy tylko zaczyna się odprężać, pod skrzydłami coś zatrzęsło, samolot szarpie. Na ekranie przed nią żółta linia nad jaskrawozielonym kształtem Europy pokazuje przebytą trasę. W tych dniach wulkan jest uśpiony. Teraz są nad Norwegią, blisko wybrzeża. Wkrótce znajdą się dalej, nad ogromem ciemnego błękitu, gdzie można wyglądać jedynie plamki Grenlandii… Turbulencje, podobnie jak napady lęku Darii, pojawiają się i znikają. Czasami najgorsze są chwile oczekiwania, kiedy nie dzieje się nic. Powinna lecieć z tyłu. Jak uchodźca albo żołnierz. Przecież była uchodźcą, a teraz jest przede wszystkim żołnierzem. Tak, żołnierzem na wojnie. Choć prowadzi cichą walkę. Nerwowo. No, dobrze… trzeba to przyznać. Tłumaczy sobie, że nerwy to tylko przez lot. Przez te niespodziewane wstrząsy, które zdarzają się przy prędkości ponad ośmiuset kilometrów na godzinę. Jest signoriną Darią Hirsi Vermiglio, ale to też kłamstwo. Powinna być niewidzialna, tymczasem wachluje się, popija szampana i żartuje z nieznajomą z rzędu obok. Może sobie wybierać filmy i szybko uczy się, jak to robić. W przerwach w rozmowie obie przeglądają dostępne tytuły. Większość filmów już widziała, ale zawsze jest coś ciekawego. Jej uwagę zwraca dokument o Le Corbusierze… Ale nie chce się jej myśleć. Nie teraz. I czy nie bardziej naturalne jest, że rozmawia z tamtą kobietą, że dotrzymują sobie towarzystwa podczas podróży? Jeśli jej strategia polega na tym, żeby nie rzucać się w oczy, to czy nie najlepiej zachowywać się całkiem zwyczajnie? Śmiało, rozmawiaj z nieznajomą, czemu nie? To wygląda naturalnie. Okazuje się, że ładna kobieta urodziła się w stanie Goa na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Indyjskiego, wychowała się w Sri Lance, a wiele lat temu wyszła za Niemca. – Podróże są męczące – mówi. – Tylko w pierwszej klasie jest znośnie. Jesteśmy niewolnikami. Gonimy za pieniędzmi. Po całym świecie. Robi gest, jakby chwytała banknot i zamykała go w dłoni. Podnosi kieliszek. – Często latasz? – pyta Daria. – Nie, niespecjalnie. Tylko kilka razy w roku. I za każdym razem słyszę, że linie lotnicze
wprowadziły wielkie zmiany. Czyli że wszystko jest nowe i, ma się rozumieć, lepsze. Przeszły na angielski. Kobieta trzydzieści lat mieszkała w Londynie, mówi płynnie. – Ale tak naprawdę jest tak samo. I mam już tego serdecznie dość. Obcinają koszty i jest coraz bardziej niebezpiecznie… o, przepraszam. Kobieta wyciąga rękę i nim Daria może zareagować, poklepuje ją po ramieniu. Delikatne palce na materiale jej kurtki. Ten dotyk ją zabije. Obie się śmieją z nerwowej reakcji Darii. Po kilku minutach rozmowa ustaje, a Daria otula się kocem, trzymając w dłoni wąski kieliszek z szampanem. Po prostu nie jestem jeszcze gotowa, myśli. Wszystko dzieje się zbyt prędko. Szok. Patrzy na maleńki obrazek samolotu zagubionego nad ogromem ciemnego błękitu. Ogląda film. Produkcja hollywoodzka, ale starannie wyreżyserowana, tak żeby przyciągnąć widownię wszystkich najważniejszych rynków. Podobne filmy widziała już setki razy. Ta sama historia z niewielkimi wariacjami. Dramatyczna, ale nikt nie krwawi. Nie ma przekleństw, a przynajmniej żadnych ostrzejszych słów, niż można usłyszeć na szkolnych boiskach. Realistyczna, ale wszyscy są piękni. Aktualna, ale nic nie przypomina o Izraelu. Albo Czeczenii. Albo Algierii. O Algierii nigdy nic a nic. Albo o obozach. Czy Sudanie. Somalii. O tym się nie mówi. Indonezja? Jordania, Liban? Tak jakby ich w ogóle nie było, myśli Daria. Znikły. Wyparowały. Najpierw usuwają cię ze swojej kultury, potem map, a w końcu w ogóle cię unicestwiają. Czy nie tak właśnie robią? Czy nie tym się szczycą? Ucywilizujemy twój pieprzony kraj. Słyszała to wielokrotnie. I dokładnie przestudiowała definicję słowa „dżihad” – zmaganie, walka. Kiedy chcą cię zabić, dajesz odpór. Naturalna kolej rzeczy, w ten sposób rodzi się zaangażowanie jednostki. Zwykła ludzka reakcja, dlaczego tak trudno to zrozumieć? Piękny chłopak przynosi jej jedzenie. Niemcy słyną ze śniadań. Są jajka, kartofle, jakaś kiełbaska, plasterki pomarańczy i kawałki melona. Paczuszka chrupkiego pieczywa, mały kubek jogurtu. Kawa z eleganckiego srebrnego dzbanka. Daria je i ogląda film. Dwie gwiazdy próbują ustalić, czy kochają się na tyle, żeby przetrwać wszystkie zwroty akcji. Daria ma wrażenie, że zna odpowiedź. W milczeniu uśmiecha się i je, słucha absurdalnego dialogu. Nie potrafi przestać myśleć o fałszu, o maskach kryjących się pod maskami. To szok. Szok psychiczny. Można byłoby powiedzieć, że bieg zdarzeń wywołał u niej wstrząs. Czasami taki stan nigdy nie mija. Ale w tej chwili wydaje się jej, że życie jest jak film, zaplanowane, wyreżyserowane i zatwierdzone przez Boga. Rozgląda się po pokładzie ogromnego samolotu i nabiera co do tego pewności. Czuje to całą sobą. To fizyka życia, kula stacza się po pochylni, odbija od napotykanych przeszkód, by ostatecznie trafić do dołka, który był jej przeznaczony, co jest tak pewne, jak przeświadczenie Boga, że ona zje jajecznicę do końca. Wszystko było postanowione już dawno temu. Odtwórca głównej roli przypomina jej trochę Tété. To może jedyne, czego jej żal. Ale kiedy pozwala sobie wrócić myślami do owych słonecznych chwil, zdaje sobie sprawę, że tylko poddaje się… czemu? Młodzieńczym tęsknotom. Marzeniu o miłości. Na tym polega cała atrakcja. A każdy imam powie, że poszukiwanie atrakcji jest grzechem. Mężczyzn i kobiety nie powinna łączyć przyjemność, ale naśladowanie twórczego dzieła Boga. Ich przeznaczenie to praca i wydawanie na świat dzieci, żeby realizować boski plan. Nie ma tu miejsca na zabawę. Przyjemność, flirty, romanse – wszystko opiera się na pociągu do tego, co zakazane. Ona to wie. A jednak on był taki kochany. Przez dialogi przebija się komunikat. Pilot powtarza go dwukrotnie. Po niemiecku, a potem po angielsku z silnym obcym akcentem. Wejdą na większą wysokość, żeby uniknąć
turbulencji. Czas popracować. Idzie do małej wnęki, gdzie stewardesa pierwszej klasy parzy kawę. Prosi o wodę i dostaje plastikowy kubek. Udając, że nie chce sprawiać kłopotu, sama sobie nalewa. Plastikowa butelka jest lodowata. Daria przesuwa dłonią po wierzchu wózka, na którym szykuje się drinki. Opiera się o blat i szuka serwetki, muska ramię stewardesy w geście podziękowania. Wchodzi do wolnej toalety i wszystkiego dotyka. Przeczesuje palcami włosy i patrzy na swoje odbicie w lustrze. Nie ma łez w oczach. Szerokie, gładkie czoło, mały, prosty nos, ale przede wszystkim oczy – ciemne, roztańczone. Robi półobrót i zerka na siebie przez ramię. Tak, ten uśmiech może zauroczyć. Oczy jej błyszczą. Małe, ale pełne usta. Twarz śmierci, powiedzą później, myśli. Tak jakby chciała się trochę pogimnastykować, ostentacyjnie maszeruje między rzędami. Przesuwa dłońmi po oparciach foteli, niby dla łapania równowagi. To za ciebie, Amir, za ciebie, Ra’id, za mamę, za moje stracone dzieciństwo, za ludzi, którzy mieszkali w tym samym domu co ja, na mojej ulicy… za tych, którzy koczują w namiotach, za głód, za wszystkich, którzy zostali lub będą zabici. W tyle samolotu wchodzi do kolejnej toalety i przesuwa dłońmi po wszystkim, spuszcza wodę, pociera papierowe ręczniki, ale ich nie zużywa, łapie za krany, dotyka każdej powierzchni, każdej gałki, pochyla się i chucha na klamkę, zanim otworzy drzwi, ruszy między rzędami i poprosi o kolejną szklankę wody. Stewardesy nie zwracają na nią szczególnej uwagi. Rozmawiają, wymieniając szybko krótkie zdania po niemiecku. Są jej przeciwieństwem pod każdym względem. Jasnowłose nimfy, najwyraźniej opętane na punkcie odchudzania. Nie łapie znaczenia niemieckich słów, ale w jej nowym stanie wyostrzonej szokiem świadomości potrafi wyobrazić sobie, o czym mówią. Latanie to już nie taki luksus. Płace są coraz niższe, za duża konkurencja. Standardy bezpieczeństwa schodzą na psy, a związek zawodowy nie ma nic do powiedzenia. Rzucą to wszystko w diabły, kiedy tylko złapią męża. Jedna ze stewardes stoi tyłem do Darii. Daria dotyka jej ramienia i oddaje jej kubek po wodzie. Potem przeciska się blisko drugiej, wychodzi z wnęki i zaczyna długą drogę w kierunku pierwszej klasy. Nie pomija żadnego oparcia fotela. Dotyka każdego. Kończąc spacer, dociera z powrotem na swoje miejsce. Widzi, że jej modna sąsiadka nie śpi, coś czyta. Ma na czubku nosa eleganckie okulary w złotych oprawkach. – To długi lot – mówi. – Bardzo. – Dobrze jest się poruszać. – Tak, miałam dość siedzenia – odpowiada Daria, przeciągając się teatralnym gestem. – Mięśnie sztywnieją. – No właśnie. – Mój mąż czasem pracuje dla lotnictwa i muszą latać bardzo daleko. Mają przepisy, trzeba trochę pochodzić, żeby krew nie zalegała w żyłach nóg, ale w tych małych samolotach to po prostu niemożliwe. – Wyobrażam sobie. Daria przygląda się jej przez chwilę. – Jakaś dobra książka? – Niezła. Wszystkie są do siebie podobne. – Kobieta wzrusza ramionami, być może nieco zażenowana, że czyta coś tak błahego. Daria przykłada dłoń do ust, jakby chciała ukryć ziewanie. Rozciąga plecy, w lewo i w prawo.
– Będzie na ciebie czekać ktoś z rodziny? – pyta kobieta trochę niepewnie, tak jakby obawiała się, że może się wydać wścibska. – Nie. Lecę służbowo. – Naprawdę? – Tak. Piszę artykuł. O podróżach. – O, jesteś dziennikarką! – To moje pierwsze zlecenie. – No, musisz być dobra. To fascynujące. Wspaniale jest podróżować, zwłaszcza jak człowiek jest młody. – Wiem. Poszczęściło mi się. – I jeszcze ci za to płacą! – śmieje się kobieta. To piękny śmiech. Zaraźliwy. W dalszych rzędach ktoś poruszył się gwałtownie pod kocem. Kobieta wraca do lektury, a Daria do swojego filmu. Bohater i niewinna dziewczyna zostają rozdzieleni. Źli są brzydcy, zachłanni na seks, mają ciemną karnację i niechlujne brody. Jeszcze jedna hollywoodzka propaganda. Berlin. Poprzedni wieczór – wieki temu, myśli Daria. Wiadomość od Alego, że podczas urlopu ma zgłosić się na rozmowę kwalifikacyjną. „Klic!” to tygodnik z redakcją w Rzymie, a ona jest na „sponsorowanym stażu”. To jeszcze nie etat, ale w taki sposób korporacje pomagają początkującym reporterom, którzy mogą im się później zrewanżować. Jak słyszała Daria, wiele dziewczyn i chłopaków z tego korzysta. Trzeba tylko w miarę dobrze wyglądać, umieć obsługiwać cyfrowy aparat fotograficzny i napisać z dwieście słów na temat ostatniego skandalu w świecie celebrytów. Została przyjęta do redakcji podczas ostatniego lata przed końcem studiów. To oznaczało, że musi rozstać się z Leonardem, którego dopiero co poznała. Ale to była praca, pierwszy krok na drodze do zdobycia zawodu. Pięła się w górę i, ponieważ tak jej kazano, nadal cieszyła się życiem. Nie ma mowy o żadnej harówce. Zwykle jest fajnie. Poznała Roberta Benigniego i Mariacarlę Boscono, co było wspaniałe, bo modelka powiedziała Darii, że mogłyby być bliźniaczkami, piłkarza Francesca Tottiego, który pozował do sesji mody i okazał się absolutnie fantastyczny, i Camillę Ferranti, o której zrobiło się głośno, kiedy Berlusconi zadzwonił do szefa RAI, żeby załatwić jej rolę w serialu telewizyjnym. Najgorszym doświadczeniem w tej pracy mogło być co najwyżej stanie pod jakimś słynnym klubem, bo reporterów rzadko wpuszczano do środka. Staż miał się skończyć po świętach Bożego Narodzenia i Daria zastanawiała się już, co dalej, kiedy nadeszła wiadomość, że kuzyn kupił jej bilet do Berlina. Nic specjalnego, nic filmowego. Różowa karteczka i kilka słów. Skontaktuj się, proszę, z kierownikiem. Wszystko załatwione. Musiała tylko dojechać na czas na lotnisko. Dotarła tam wczoraj po południu. W hotelu Regent znalazła w pokoju liścik z wiadomością. Bez podpisu. Przedsiębiorstwo nazywało się Seyylol AG i prowadziło rozmowy z kandydatami do działu kontaktów z prasą. Wynajmowali apartament w Adlonie. Miała tam się pojawić o dwudziestej pierwszej. Od razu wiedziała, o co naprawdę chodzi. Resztę dnia próbowała spędzić jak inni berlińczycy. Było chłodno i wietrznie, liście na lipach już trochę żółkły. Koniec ciepłego lata. Spacerowała po mieście, unikając pokusy zakupów na słynnej Kurfürstendamm, wybrała się na Friedrichstrasse i błąkała po uliczkach wokół rynku Hackescher. W Niemczech jest jak wszędzie, stwierdziła. Może w bardziej przewrotny sposób, ale
ciężko na to zapracowali. Jadąc szybką koleją miejską, zobaczyła pełną gamę karnacji i okryć. Były kobiety w sari i w chustach na głowach. Wszystkie unikały patrzenia sobie w oczy. Były artystyczne typy, które wyraźnie dopiero co wstały z pościeli. Pary emerytów wracających od lekarza. Ludzie o poszarzałych twarzach, nadal starający się dostosować do czasów po upadku muru. I byli ci najmniej widoczni, studenci, obiboki i zagubieni, którzy siadali gdzieś w kącie, zaciągali się papierosem na peronie i cieszyli, że przetrwali jeszcze ten jeden moment. I oczywiście turyści – otyli, opętani na punkcie swoich nieprzemakalnych kapelutków, aparatów fotograficznych i map sterczących z każdej kieszeni. Język niemiecki jest szalony. Udało jej się uchwycić zaledwie kilka słów. W wiadomościach dominował skandal finansowy – zdjęcia polityków w średnim wieku i magnatów energetycznych rozmawiających na ruchliwej ulicy. Nie bardzo wiadomo, co takiego zrobili, ale z perspektywy potężnego zoomu wydaje się to paskudnie obciążające. Weszła do kafejki internetowej, kupiła sobie świetne espresso i wydała dwa euro, żeby przez pół godziny posurfować w sieci, w nadziei, że odkryje powód swojej nagłej mobilizacji. Ale poza jakąś aferą w dziedzinie ochrony środowiska i postępującym kryzysem w gospodarce kapitalistycznej… nie ma nic specjalnego. Dziwi się, że wybrali Adlon. To słynny hotel, na pewno nie najlepsze miejsce, żeby się ukryć. Wyobrażała sobie, że raczej będzie musiała iść do jakiejś podłej dzielnicy, do getta imigrantów. A może naprawdę chodzi o rozmowę kwalifikacyjną? Mogli uznać, że ona jeszcze bardziej musi się wtopić w tutejsze środowisko. Zjadła coś na ulicy. Nie musi się spieszyć. Przyszła na czas. Ubrana tak jak do pracy w „Klic!”. Modnie, ale elegancko. Krótka spódnica, czarne rajstopy. Botki, solidne, trochę wytarte. Kurtka w marynarskim stylu i droga krwistoczerwona bluzka, jako jedyny akcent kolorystyczny. Z recepcji skierowano ją do apartamentu wynajętego przez Seyylol AG do przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych. Kiedy zapukała, drzwi otworzył nieznany jej młody człowiek. Bardzo wychudzony, o żółtawej cerze. Miał na uchu coś metalowego, może słuchał, co ktoś do niego mówi, w każdym razie nie spojrzał jej w oczy. Ale może to przez rajstopy. – Ma pani komórkę? Wyciągnął dłoń, a ona, zamiast podać mu plecak, położyła go na krześle i rzuciła na niego kurtkę. Młody człowiek cofnął się kilka kroków. – Jeśli życzy sobie pani herbaty. – Wskazał na stolik po drugiej stronie pokoju. Wyszedł i ruszył krótkim korytarzem. Naprzeciw niej było okno, przez które widziała bloki pomnika Holocaustu i kilku samotnych Żydów wchodzących do labiryntu i wychodzących z niego, pogrążonych w smutnej zadumie nad tym, jak nieludzki dla ludzi potrafi być człowiek. Po chwili mężczyzna wrócił. – Tędy – powiedział. W sypialni był ktoś, kogo nie znała. Po pięćdziesiątce, jak zgadywała. Wysokie czoło, szpakowate włosy, siwe na skroniach, starannie wygolone przy uszach. To jest to, uświadomiła sobie. – Witaj, Dario – odezwał się mężczyzna. – Miło mi cię poznać. – Dzień dobry. Czekała, zastanawiała się, czy poda jej rękę. Nie zrobił tego. – Usiądź, proszę. Nie mamy zbyt wiele czasu. Twój kuzyn mówił mi, że nadal jesteś gotowa. – Tak – odparła. – Jestem. – Zmieniliśmy taktykę.
Mówiąc do niej, patrzy gdzieś poza nią, na ekran telewizora. Leci tam film dokumentalny o lwach i bawołach indyjskich. – Jesteś inteligentna i z pewnością zrozumiesz. Gdyby nie pośpiech, gdyby nie było to takie ważne, pozwolilibyśmy ci na pożegnania. Ale, niestety… Przez chwilę Daria widzi swoją matkę, z jej pooraną zmarszczkami twarzą, wzrokiem wiecznie wbitym w podłogę. Jest taka milcząca, tak bardzo zamknięta w sobie, od kiedy zamordowano jej synów. Mąż gdzieś przepadł, a ona nie ma nawet pojęcia, czy… – Nie szkodzi. Wiedzą, że ich kocham. – Na pewno. Mężczyzna patrzy na nią przez dłuższą chwilę. – Dario, nikt cię nie zmusza, ale nasz przyjaciel powiedział mi, że jesteś bardzo silna i wierna swoim obietnicom. Zgłosiłaś się na ochotnika, prawda? Z własnej nieprzymuszonej woli? – Tak. – Jesteś piękną młodą kobietą. Każdy mężczyzna z dumą wziąłby cię za żonę. Masz całe życie przed sobą. – Wiem, do czego się zobowiązałam. – Świetnie. Dobrze. Mężczyzna kiwa głową. Przez chwilę jego szare oczy wpatrują się w nią uważnie. – No… teraz robimy to tak. Staramy się o długofalowy efekt. Dlatego używamy zarazków. Nie bomb. – Zarazków? On bierze głęboki wdech, prawie jakby westchnął. Patrzy na telewizor. Czy sprawdza czas? – Rozumiesz, Dario, że lepiej, żebyś nie wszystko wiedziała? – Tak, oczywiście – potwierdza, nieco zawstydzona. – Nie ma dla mnie znaczenia, jak to ma być. Ale w rzeczywistości nigdy nie wyobrażała sobie, by mogło to być coś innego niż eksplozja, która położy kres jej życiu. Nigdy. – Wytworzyliśmy bardzo szczególny patogen. To stara choroba. Wszyscy myślą, że już nie występuje. Szczepiono na nią wszystkich… ja sam jako dziecko byłem szczepiony, ale od dawna już tego zaniechano. Ospa, słyszałaś o czymś takim? – Tak… Teraz rozumie, po co tamto krążenie po Rzymie. Zna słowo „ospa”, podobnie jak słowo „chlorofil”. Zwykły termin naukowy. Bez żadnego związku z jej życiem. – Ospa może mieć wiele odmian. Tamta dawna zabijała jednego na trzech chorych, tak? Unosi palce, żeby mogła sobie policzyć. – Ostatnie próbki zarazków ospy leżą ukryte głęboko w tajnych rządowych laboratoriach. Pozyskanie ich było bardzo kosztowne. A potem musieliśmy je zmodyfikować, przerobić na broń, na coś, co moglibyśmy wykorzystać. Rozumiesz? Odchyla się na oparcie, poprawiając poduszki pod dolną partią kręgosłupa. – To już przyszło nam łatwo, trudniej było zdobyć zarazki. Wzrusza ramionami. – Teraz wirus jest… – znów popatruje w telewizor – jak sportowiec na sterydach. To technologiczny cud, z którego możemy być dumni. Z którego ty możesz być dumna. Daria kiwa głową. – Świetnie. On sięga w jej kierunku, jakby chciał ją poklepać po ramieniu, ale w ostatniej chwili się
powstrzymuje. – Ale z realizacją… był problem. W końcu wywołanie zarazy, która może wrócić i dotknąć również naszych ludzi, zawsze jest ostatecznością, w innym przypadku ktoś by już z tego sposobu skorzystał, prawda? – No, rzeczywiście, tak sądzę. – Teraz nadszedł na to czas. Nic innego nam nie pozostało. Mężczyzna urwał. Milczy. Stara się złapać oddech. Jest chory? – Ty przeniesiesz zarazę, Dario. Jak strzała. Która trafi prosto w serce. Uderza się pięścią w pierś. Prawie nie zauważyła, kiedy młody człowiek przykucnął przy niej. Ma w dłoni strzykawkę. Przeciera jej rękę wacikiem i robi zastrzyk. To nie boli. – Bez tego na pewno byś umarła i nie mogłabyś już być użyteczna. Wszystko, oczywiście, nie jest do końca zbadane. Nie jesteśmy firmą farmaceutyczną. Starszy pan uśmiecha się, rozbawiony swoim żarcikiem. – Mogę obiecać, że to przynajmniej spowolni chorobę. Może zyskasz kilka dodatkowych tygodni, a może przeżyjesz i doczekasz się wnuków – mówi. Już się nie uśmiecha. Patrzy na mnie ze smutkiem, myśli Daria. Potem wszystko jest proste. Idź do sąsiedniego pokoju. Tam jest bagaż i nowe ubrania dla ciebie. Zdejmij wszystko, co masz na sobie, i włóż do torby na śmieci. Na stole stoi buteleczka. Zawiera płyn z wirusem. Przypomina syrop na kaszel. Idź do łazienki i umyj nim dłonie. Zatkaj umywalkę, żeby nie zmarnować ani kropli. Przeczesz palcami włosy, w ten sposób utrzyma się dłużej. Żeby wysuszyć dłonie, wycieraj je o skórę. Pustą buteleczkę zostaw w koszu na śmieci w łazience. W twoim bagażu są czepek i gumowe rękawiczki, które masz wkładać, kiedy będziesz się później kąpać. Ubierz się w to, co leży na łóżku. Powinno pasować. – W razie jakiegokolwiek problemu zwróć się do Yussefa – dodaje starszy pan. – Kiedy będziesz gotowa, odwieziemy cię do twojego hotelu. Zostań sama w pokoju. Jeśli jesteś głodna, zamów cokolwiek, na co masz ochotę. Rano odbierz dokumenty. Rachunek został opłacony. Nie musisz się o nic martwić. Taksówka zawiezie cię na lotnisko. Trzymaj się tylko planu, nie myj rąk kilka dni, dotykaj wszystkiego, czego się da. Lecisz jako dziennikarka, reporterka. Wszystko już wiesz, tak? – Tak. – Instrukcje znajdziesz w swojej poczcie elektronicznej. Jako własny niewysłany list. Rozumiesz? – Tak. – Jesteś bardzo dzielna – mówi mężczyzna. Ma na sobie niebieską koszulę, a pod nią biały podkoszulek. Na całym łóżku porozkładane są gazety, przyciśnięte dwoma telefonami komórkowymi. Po drugiej stronie pokoju na stoliku do pisania stoi otwarta teczka. W sąsiednim pokoju Daria dokładnie wypełnia polecenia. Rozbiera się. Nawet wyrzuca bieliznę, jak grzeczna dziewczynka. Ubrania, które dla niej wybrali, są w konserwatywnym guście. Żakiet i spodnie, biała dopasowana bluzka jak u urzędniczki. Buty z dobrą podeszwą do chodzenia. W nieskazitelnie czystej łazience Daria zatyka umywalkę i nalewa w garść odrobinę płynu z butelki. To niezbyt gęsty olejek. Bez zapachu. Daria patrzy na oczko cieczy w zagłębieniu dłoni, dotyka jej palcem i pociera, robiąc małe koliste ruchy. Ospa. W gruncie rzeczy nazwa choroby nie ma znaczenia. Mogłoby to być cokolwiek.
Cokolwiek, co mogliby kupić i zamienić w broń. Tyfus, dżuma, ebola. W lustrze – twarz śmierci. Pociera się, aż ręce są suche. Potem znów nalewa trochę płynu na dłonie i wmasowuje we włosy i skórę głowy. I jeszcze raz. Jak próżna kobieta. Najwyraźniej zabiera jej to zbyt dużo czasu, bo nadchodzi Yussef i puka do drzwi. – Un momento... – woła Daria i ostatnią porcję płynu rozprowadza w pośpiechu na twarzy, szyi i przedramionach. Kiedy otwiera drzwi, Yussef stoi za progiem. Każe mu czekać, nim pomaluje sobie usta. On niemal dygoce, patrząc na jej odbicie w lustrze. Ona kończy i wydyma wargi. Szuka w małej torebce perfum i lekko się spryskuje. – Nie marnuj tego – upomina surowo Yussef. Dopiero teraz Daria zdaje sobie sprawę, że on też musiał na ochotnika zgodzić się na śmierć. Przez chwilę zastanawia się, czy go nie pocałować, ale on jest tak sztywny, że chyba dostałby zawału, więc Daria tylko się uśmiecha. Wszystkie mosty spalone. Decyzje podjęte. – Jestem gotowa – mówi i zaczyna się szok. Stewardesa budzi ją. Ma dla niej ciepły wilgotny ręczniczek. Daria udaje, że się nim wyciera, ale tylko muska nim powieki. Na ekranie maleńki samolot jest wciąż nad wielkim błękitem, ale już bliżej… coraz bliżej. Kolejny posiłek, z winem gratis, nawet można wybierać. Makaron dla wegetarian, ryby albo, oczywiście, wołowina. Pod nimi stalowoszare morze postrzępionych chmur. Daleko w dole ogromny tankowiec. Stąd wydaje się małą plamką na wodzie. Wszystko nadal dzieje się jakby za szybko. Prawie natychmiast po podaniu jedzenia zaczyna się sprzątanie. Gdzieś z tyłu słychać płaczące dziecko. Jakieś trzaski w głośnikach i komunikat, że trzeba złożyć stoliki i podnieść oparcia foteli do pionu. – To ten etap, którego nie znoszę. – Towarzyszka podróży uśmiecha się do niej zza przejścia. Kiedy się zniżają, można odnieść wrażenie, że lecą szybciej. Robi się duszno. Samolot kołysze się, jakby nagle odkrywał, jak bardzo jest ciężki. Darii zatykają się uszy od zmiany ciśnienia, czuje ostry ból u nasady nosa. Przełyka ślinę i otwiera usta, żeby wyrównać ciśnienie. Przez okno, w oddali, dostrzega brzeg, drogę wijącą się wokół zatoki. Pilot robi zwrot i Daria po raz pierwszy widzi to miasto. Wielkim samolotem wstrząsnęło. W jego wnętrzu wszystko wibruje, jakby to był jakiś gigantyczny rumak podniecony bliskością stajni. Z Bogiem, powiedziano jej. Jak strzała. Uderzy prosto w serce. Tam w dole miliony czekają na śmierć.
Dzień drugi Noc. Deszcz. Znad zatoki nadciąga burza. To Joyce, ostatni huragan w tym sezonie. Niesie ciemne wiry i tornada. Ale stukanie do frontowych drzwi to nie tylko wiatr. Sam Watterman schodzi na dół, włącza światło i wygląda na ganek. Stoi tam policjantka z Decatur i jakiś mężczyzna w garniturze. Nic dobrego to nie wróży. Nic dobrego o takiej porze. – Chwileczkę. Waha się. Potem wyłącza alarm i otwiera zasuwę. – Tak? – Doktor Samuel Watterman? – Zgadza się, a o co chodzi? Słyszy drżenie w swoim głosie, przez myśl przemykają mu najtragiczniejsze przypuszczenia. Powinien zaprosić ich do środka? Czy mają nakaz? Mężczyzna w garniturze unosi dłoń z przywieszką ze zdjęciem w plastikowej oprawce. – Agent specjalny Michael Lansing, FBI. Chcielibyśmy, żeby pojechał pan z nami do biura. – Jest dość późno. Czy nie mógłbym zgłosić się rano? Nie, nie… to raczej wykluczone. Teraz nie mogę wyjść z domu. Kto zaopiekowałby się żoną? Jest w bardzo złym stanie. Drżenie ustało. I teraz on ich błaga, próbuje bronić swoich konstytucyjnych praw, chwiejąc się na patykowatych nogach. Deszcz zacina pod niewielki daszek na ganku. Wszyscy już przemokli. – Ma pan kogo poprosić o zaopiekowanie się żoną? – Nie. – Pani z policji może tu zostać. Przyślemy pielęgniarkę. – To naprawdę takie pilne? – próbuje jeszcze się opierać. – Jest trzecia w nocy. – Chętnie zostanę z pana żoną – deklaruje policjantka. – Dobrze, dobrze, dobrze… Chwileczkę… – mówi Watterman i wraca na schody. – Ktoś z nas musi z panem iść. Zatrzymuje się. – A… prawda. Myślicie, że się zabiję. To jakieś bzdury, chyba zdają sobie państwo sprawę, prawda? Dalibyście spokój. Idą po schodach do sypialni. – Co się dzieje? – pyta z łóżka Maggie. – Muszę jechać do miasta. Sądzą, że się zabiję. Chcą zostawić tu policjantkę, panią… jak nazwisko? – Payne, proszę pani. Bardzo przepraszam za najście. – Pani Payne zostanie tu z tobą, póki nie wrócę. Dobrze? – Nie, nie dobrze. – Twarz Maggie zrobiła się biała jak chusta. – Czego oni chcą? Co on ma odpowiedzieć? Już to przechodził. I ona też. Przez chwilę tylko patrzą na siebie. Wreszcie on wzrusza ramionami, ona spuszcza wzrok na kołdrę, a potem znów podnosi na niego. Na dobre i na złe albo na naprawdę bardzo, bardzo złe, mówią mu jej oczy. – Umie pani udzielać pierwszej pomocy? – pyta policjantkę. – Tak, proszę pana. Miałam przeszkolenie. – Dobrze. Te zbiorniki pomagają jej w oddychaniu. Włączają się i wyłączają. Poza tym ona z wszystkim daje sobie radę, prawda, kochanie?
– Cokolwiek szczególnego chciałby mi pan pokazać, to bardzo proszę, naprawdę. – Dobrze… Będzie pani patrzyła, jak się ubieram? – Nie, ja będę patrzył – mówi agent FBI. Sam wkłada spodnie, potem sięga do krzesła przy rogu łóżka. Jego ręka zawisa niepewnie nad koszulą z poprzedniego dnia. – Na jak długo mnie zabieracie? – Naprawdę muszę… – Jasne… jasne. No dobrze. Wobec tego nie będę ryzykował. Wyciąga z folii świeżą koszulę i rozkłada. Trudno się skupić, kiedy Lansing tak stoi i patrzy, więc rozkojarzony zostawia tekturę z opakowania na łóżku przy nogach Maggie. Myśli sobie, że z tą świeżą koszulą to głupota. Od razu przebiorą go w kombinezon. Obraca przez chwilę koszulę w dłoniach i ściąga z dziurki przy dolnym guziku małą fioletową metkę z pralni. I tak nie ma wyboru. Ani jeśli chodzi o koszulę, ani o cokolwiek. Znowu to samo. Słychać trzaski radia z korytarza, skąd melduje się policjantka. – W czym problem? – pyta Maggie. – Naprawdę nie potrafię powiedzieć, proszę pani. – Stale to samo… Bezsensowne, gówniane zarzuty. Jedno gówno… – mówi Sam i nagle urywa, nie chce się dać sprowokować. – Jak nie powiedzą ci, o co chodzi, Sam, to nie idź. Zawsze mógł liczyć, że Maggie coś wykombinuje. Zapada cisza. Lansing wyraźnie czeka, żeby zaczął negocjacje. – Nie sądzę, żebym miał wiele do gadania, kochanie. – Czy przynajmniej nie należy się nam wyjaśnienie? – pyta Maggie. Złości się, to niedobrze, prawie unosi się z poduszki i wymachuje ręką do Lansinga. – Nie, nie, nie martw się, uspokój się – prosi żonę. – Ona potrzebuje spokoju – mówi do agenta. – Niech pan da policjantce jej leki – przypomina Lansing. – Racja… Nie ma wyboru. Trzeba słuchać, kiedy przypierają cię do muru, wpychają do pieca, trzeba robić, co każą. Wciąga sweter. – Jestem na emeryturze, jak pan wie. Od dziesięciu lat właściwie nie miałem pracy, poza jakimś tam drobiazgiem od czasu do czasu. To przecież bzdura. Wracanie do czegoś takiego? Człowiek, którego szukacie, nie żyje. Umarł. Zdaje pan sobie z tego sprawę? – Ja nic nie wiem. Zostałem tylko po pana wysłany. – Pewnie, pewnie… Zaczyna go znów ogarniać tamto dawne uczucie. Tak jakby go ktoś przygważdżał. I on nie może o niczym decydować. Znowu jest więźniem. – O Boże… – pojękuje Maggie. – Co za ludzie… – Wezmę krzesło i siądę w korytarzu. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować, proszę tylko zawołać – mówi policjantka. – Wszystko załatwię i zaraz wracam. Nie martw się, kochanie – uspokaja żonę Watterman, całuje ją na pożegnanie, rzuca wymowne spojrzenie funkcjonariuszce Payne i wychodzi za agentem FBI na deszcz. Przed domem stoi ciemnoszary sedan, z bliska widać, że ma anteny. Lansing pozwala mu usiąść z przodu. Ruszają w sam środek burzy, mijają Decatur, kierują się na Memorial Drive, pewnie celem jest siedziba FBI w centrum Atlanty, zgaduje Watterman. – Wyślą do pana żony pielęgniarkę. Będzie na miejscu nie później niż za godzinę.
– Dobrze – mówi Watterman i po chwili gwałtownie wybucha: – A niech to szlag! – Wszystko w porządku, proszę pana? Co Watterman tłumaczy sobie jako: Mam cię zakuć w kajdanki? – Nic, nic, w porządku. Jak najbardziej. Jest cudownie. Wygląda na tonącą w deszczu ulicę. Są przy skrzyżowaniu z Memorial Drive. Miał nadzieję, że całe to gówno już za nim, raz na zawsze, a teraz… krwawy upiór znów podnosi się z grobu. Nigdy się od niego nie uwolni. Nigdy. Jadą w niewłaściwym kierunku sporo kilometrów, a teraz Lansing skręca na obwodnicę. – Gdzie mnie pan, u diabła, wiezie? – Do lokalnej siedziby, trzeba jechać osiemdziesiątką piątką – wyjaśnia Lansing. – Wiem, co się stało – mówi Watterman. – Ludzie są ograniczeni umysłowo. Wydaje się im, że muszą dbać o swoją gównianą reputację… O to chodzi, to musi być to, myśli. – Mam wrogów, co? – zwraca się do młodego agenta FBI. – Może Dean Stansbrey albo nawet Reilly, ta szycha z Georgetown. Mogę pana zapewnić, że mnóstwo ludzi zbudowało sobie niezłe kariery, zrzucając na mnie winę za to, co sami schrzanili. A może ściągacie mnie, geniusze z FBI lub CIA, żebym raz jeszcze złożył zeznania, bo chcecie złapać mnie na kłamstwie? – Proszę pana, niech pan mi tego nie utrudnia. – Niech pan powie, był pan kiedyś w sądzie? Nie chodzi mi o rzeczy, które wchodzą w skład obowiązków przykładnego funkcjonariusza, czy jakieś głupstwa w rodzaju sprawy o spowodowanie stłuczki. Pytam o prawdziwą rozprawę sądową. Poważny sąd. Czy coś takiego się panu zdarzyło? – Nie, proszę pana, nie. – Cóż, w tym kraju, żeby coś takiego spotkało człowieka, nie trzeba nikogo mordować. Można działać całkiem legalnie. To moment, kiedy człowiek przekonuje się, kto jest jego prawdziwym przyjacielem. Takie doświadczenie wszystko zmienia. Do tej pory nie pospłacałem wszystkich kosztów sądowych. Oby miał pan szczęście nigdy nie przechodzić czegoś takiego. – To sprawa bezpieczeństwa wewnętrznego, panie doktorze – mówi Lansing, nie odrywając wzroku od drogi. Daria jak zaczarowana wpatruje się w okno. Lądują na lotnisku Kennedy’ego. W oddali widać serce Manhattanu. Samolot siada na pasie. Wychodzą z olbrzymiej maszyny, rzucając danke, danke ładnym kobietom i pięknemu ciemnowłosemu chłopakowi, i zostają skierowani dalej do przeszklonych korytarzy. Wszędzie wiszą tablice z napisem Witajcie w Stanach Zjednoczonych, razem z pięknie upozowanymi zdjęciami prezydenta, który robi wrażenie wszystkowiedzącego. Ale budynek jest chłodny, żadnych udogodnień, na każdym słupie, przy każdym stanowisku kamery monitorujące, dookoła patrole policyjne i żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe M16. Znowu widać, że podróże lotnicze nie są już czymś absolutnie wspaniałym. Pasażerów zagania się jak bydło w jakiejś ogromnej rzeźni. Wielkie Afroamerykanki z kaburami i sprejami pieprzowymi przy paskach kierują ich na kolejne etapy. Raz po raz dzieli się ich na podgrupy, przesiewa bez żadnych ceregieli… …jeśli nie jesteś funkcjonariuszem służb mundurowych, a przed przybyciem do Nowego Jorku odwiedziłeś Kubę, Sudan, Syrię lub Iran… Niektóre barierki są ustawiane na bieżąco. Ludzie muszą dzielić się według pierwszej litery nazwiska – to oczywiście odnosi się do tego, co jest zapisane w paszporcie. …Afganistan, Algierię, Irak, Liban, Libię, Nigerię, Pakistan, Arabię Saudyjską, Somalię lub Jemen, trzymaj się zielonej linii…